CZERWONE WĘŻE HELENA BOGUSZEWSKA CZERWONE WĘŻE NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1974 Oklejkę projektował JOZEF WILKOŃ MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA | ■w Zabrzu PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1974. Wydanie XXI. Nakład 30 000 + 277 egz. Ark. wyd. 7,4. Ark. druk. Al-8,1. Papier druk. migi. imp., ki. V, 65 g, 82X104 Oddano do składania we wrześniu 1973 r. Podpisano do druku w grudniu 1973 r. Druk ukończono w styczniu 1974 r. Drukarnia Wydawnicza w Krakowie. Zam. nr 1295/73. B-18 (3044) 4 WŁADKA I TRUDA Zapukano do drzwi. — Otwórz ty, bo ja mam mokre ręce! — znad szaflika, nie odwracając głowy, powiedziała Władzia. — A ty nie widzisz, co ja robię? — po swojemu zaczęła mała Truda, pośpiesznie i zaczepnie. Tak jak wróciła ze szkoły, jeszcze w paltociku i w rozwiązanej chustce, ustawiała właśnie w koszyku garnki z kartoflami i z żurem, starannie otulając je szmatami. Zaczęły spierać się o to, która ma otworzyć, i dopiero po chwili spostrzegły, że jakaś obca kobieta już stoi w kuchni. Widocznie było otwarte. Umilkły. Władka, starsza, wycierając ręce gałganem, powoli podeszła do obcej, patrząc pytająco: — A co?... A co pani? Tamta zagadnęła, czy tu mieszka pan Alojzy Markowski. Tak powiedziała: Alojzy, a nie Alojz, jak tutaj w Królewskiej Hucie wszyscy mówią. — Mieszka — odpowiedziały obie naraz. — Ale go teraz nie ma... A co pani? — I pracuje w hucie „Laura"? Władka przytaknęła wahaj ąco i niepewnie. Ale Truda wykrzyknęła, jakby coś bardzo wesołego: — Pracuje! Ale teraz w hucie „Laura" jest strajk! I tatusia nie ma w domu! 5 — I mamusi też nie ma... — sama sobie dopowiedziała obca kobieta rozglądając się po mieszkaniu. — A kiedy wrócą? — Chyba dopiero jak się ściemni... A co pani? — po raz trzeci zaczyna Władka i urywa. Zawsze taka nieśmiała była z obcymi, a teraz jeszcze zmieszało ją do reszty i to, że takie tu w mieszkaniu wszystko zawalone, nie uprzątnięte... Gdyby wiedziała, że wejdzie ktoś obcy... Milczała. Za to młodsza, Truda, śmiało wystąpiła naprzód : — To jak pani wie, że jest strajk, to pani powinna także wiedzieć, że kto strajkuje, to robi tymczasem na bieda-szybie przy węglu, nie? No, bo z czego by człowiek żył, proszę pani? — Truda po swojemu od razu wpada w zapał, pokazuje rękami. — Taką dziurę kopie się w ziemi, taką studnię, proszę pani, na kołowrocie się do góry wyciąga, co się ukopie tego węgla, a nieraz to furmani już czekają... I zawsze z tego parę groszy jest, no nie? — Wiem, wiem! — obca pani musiała się uśmiechnąć do różowej małej twarzy zakończonej dołkiem w brodzie, do niewielkich czarnych oczu, wesołych i śmiejących się wbrew poważnej treści słów. Do całej Trudy, stojącej w watowanym paltociku, wywijającej ciepłą chustką. Truda przywykła do tego, że do niej każdy się uśmiechał. A od tego uśmiechu twarz obcej pani od razu zrobiła się jakaś taka przyjemna i jakby znajoma, bliska, prawie ładna, chociaż zmęczona trochę i dziobata. — Wiem, wiem... — powtórzyła jeszcze. — A ty jesteś... a wy jesteście córki? — zwróciła się do obu. — A co ty jesteś taka mizerna? — przyjrzała się Władzi, tej starszej. Władka milczała. Nie lubiła, kiedy zwracano teraz 6 uwagę na jej marny wygląd. Jednak Truda znowu za nią wyjaśniła, po swojemu, szybko i gorliwie: — Bo ona jest po chorobie, proszę pani! Po zapaleniu płuc! Ale już wychodzi, tylko do szkoły jeszcze nie. Bo to, wie pani — dodała poufnie — jak jest strajk, to i takiego wyżywienia nie ma, i w ogóle... Brzmiało to, jakby powiedziała rzecz najweselszą w świecie. Ona sama też nie miała „takiego wyżywienia", ale wyglądała doskonale. „Że też ona tak z każdym może, jakby go dobrze znała... — pomyślało się Władce z odrobiną zazdrości i żalu. — Że też ona tak zaraz..." Truda właśnie na zapytanie pani wyliczała na palcach, ile ich jest rodzeństwa. — Najstarsza siostra Marta, co z mamą przy węglu robi „na górze", po niej idzie brat Karlik, co go tatuś już miał wziąć sobie do huty, żeby robił przy walcach za smarownika, ale teraz, przy strajku, to Karlik robi z tatusiem na dole w ziemi przy węglu, kopią i kują, kopią i kują... — opowiadała jak bajkę, przeciągając ostatnie słowa. — A po Karliku to idzie ten brat, co już umarł, ale już dawno, bo jeszcze jak był mały... A potem ta Władysława! — uroczyście wskazała ręką pod smutne milczenie tamtej. — A potem to już ja, Truda! — tknęła palcem w watowany paltocik. I nagle poskoczyła do swego koszyka. — Chce pani? Zaprowadzę panią! Bo ja tam właśnie idę do nich z obiadem... tylko muszę już zaraz, żeby mi nie wystygło! — To tak blisko, że można donieść ciepłe? — zdziwiła się pani. — Ciepłe nie ciepłe! Ale jak dobrze opatulić, to nie tak wystygnie, no nie? Władka, czy ty słyszysz, my już idziemy! Tak, proszę pani, tędy, tędy... 7 Wyszły ledwie obejrzawszy się na Władkę. A Władka powoli znowu zabrała się do sprzątania. Nietęgo jej szło. Ciągle musiała myśleć o tej obcej kobiecie. Więc jak to właściwie ona wyglądała? Usiłowała sobie przypomnieć: brązowe palto na wacie, beret tak samo, zdaje się, brązowy, na szyi szalik bordo, wysokie takie, czarne kalosze, co nazywają się boty... Była niestara, ale i niemłoda. Torebkę miała czarną, wypchaną jak mała walizka, i grzebała w tej torbie, szukała jakiegoś papierka, czytała coś z niego... A może Władce tak tylko się zdawało? Jedno jest pewne: nietutejsza! To znać i po mowie, i po wszystkim, że nietutejsza! To po co Truda tyle jej gadała o strajku, o bieda-szy-bie? A teraz na pewno wzięła ją zaraz pod rękę, jak tylko wyszła za próg, i po swojemu uwiesiła się jej na łokciu. Idą teraz zagadane jak dwie koleżanki... I swoją drogą ciekawość, po co ta kobieta tu przyszła? Wypytywała tak o wszystko... Może chce tylko węgla kupić? I zaraz niecierpliwość, żeby Truda już przyszła z powrotem, żeby opowiedziała, o co tamtej chodziło, o czym mówiły po drodze, co wyciągnęła od tamtej, bo że wyciągnęła w rozmowie wszystko, co chciała, to na pewno! W tumanach kurzu z zamiatanej podłogi Władka nasłuchuje. Bo najgorzej, jeżeli już zjedli, a matka posłała Trudę gdzieś na miasto. Albo może Truda pomaga Marcie przy węglu. Wtedy Władka będzie musiała do samego wieczora czekać na wiadomość. Musiała długo czekać. A im dłużej czekała, tym bardziej chciało się jej dowiedzieć, w końcu po prostu nie mogła wytrzymać. I co najdziwniejsze, że kiedy już o dobrym zmierzchu rozległy się kroki matki na schodach i kiedy matka weszła dźwigając ciężką „bombę" drobnego węgla i miału, Władka wcale nie zapytała 8 o nic, tylko dalej szorowała i płukała swoje garnki. Taka już była ta Władka! Za matką wbiegła Truda, po swojemu jakby podtań-cowując, i zaraz jeszcze podsunęła Władce do szorowania brudne garnki z koszyka. Też nic nie powiedziała. Tylko popatrzyła na nią jakoś dziwnie... A może Władce tak tylko się zdawało? Złapawszy książeczkę z szuflady, Truda poleciała do „konsumu", pewnie przedtem tak umówiła się z matką. Albo pamiętała sama z siebie, żeby był chleb w domu, nim wróci ojciec z Martą i z Karlikiem. Matka pogrzała sobie ręce przy jeszcze ciepłej blasze, pogrzebała w piecu, przesypała przyniesiony węgiel do skrzynki przy ścianie. W podwórzu przed komórką już było słychać gadanie ojca z Karlikiem, wykrzykiwanie i jakieś śmiechy Marty, rozmowy, stukania... — We wtorek pojedziesz do miasta Łodzi, będziesz tam, póki strajk się nie skończy... Tam się odżywisz, będziesz miała dobrze! — powiedziała matka nie odwracając głowy od pieca. — Taką wiadomość miałam, że w mieście Łodzi biorą dzieci hutnickie... Władka zerwała się z podłogi, gdzie na klęczkach szorowała garnki. Rzuciła wszystko. Rozejrzała się wokoło. W podwórzu dalej gadały głosy. Matka dalej sypała miał do pieca. A piec dalej stał sobie na swoim miejscu. * Jednak nie od razu okazało się, co i jak. Głośnym tupaniem otrząsnąwszy w sieni przed drzwiami błoto i śnieg, weszli wszyscy do mieszkania: ojciec, Marta i Karlik. W ciepło kuchni wnieśli ciąg mokrego chłodu, zaraz całą izbę napełnili swoim zmęczeniem i zziębnięciem. Dobrze, że piec napalony! Na czerwone węgle matka nasypała miału, to teraz będzie trzymać ciepło aż do rana. 9 — Na puste brzuchy niech choć to jedno będzie, żeby nie trząść się z zimna! — mówiła matka. Zaraz się rozsiedli, gdzie komu najwygodniej, odpoczywali, ledwie-ledwie pogadując o błocie, o wodzie na dnie w szybie, o furmanach z Lublińca, o cenach. Tylko jedna matka nie odpoczywała, rozlewała w kubki gorącą kawę z żołędzi i z ziarna zbożowego, jeszcze latem zbieranego przez Władkę i Trudę w kłosach na ściernisku chłopskim, zaraz po żniwach. Władka, milcząca, jeszcze oszołomiona, podawała te kubki z kawą. Powoli jedli chleb przyniesiony przez Trudę, pokrajany przez matkę w kawałki. Dzisiaj, jak wczoraj, jak już od trzech tygodni — nie było na nim smalcu. Jedząc słuchali prędkiego, cienkiego gadania Trudy. Stała tak jakoś pośrodku nich wszystkich, nie stała, tylko podskakiwała sobie, w górze trzymając obie ręce, chociaż tylko w jednej miała swój kawałek chleba, ledwie nadgryziony. Lubiła gadać! Wolała niż jedzenie, niż wszystko! — Słucham, słucham, co ta stara Janikowa, a ona, że słyszała sama, jak majster Kopka mówił Młynarskiemu, że jak co, to już we wtorek będą piec wygaszać... Toby się strajk wtedy zaciął, no nie? To Oślizlok znowu, że plotki, nie puszczą, porozganiają jak wtedy łamistrajków! To Pandlowa na niego, że nie żadne plotki... Ja już nie mam pojęcia! — rozłożyła małe ręce. — I dopiero Stodółka wszystkich na bok rozepchnął, podchodzi do lady, powiada, że tak a tak, powiada, strajk się skończy w tydzień czasu... Ja już sama nie wiem! — westchnęła i podskoczyła. Ugryzła chleba. Znowu opowiada : — Tyle ludzi, że nie sposób! Na schodkach przed konsumem kobiety szeptały, ja słucham, słucham, a one tylko o tym, że mają na borg nie dawać... 10 — To nie będą! — pozornie zdawali się nie przejmować zbytnio tym gadaniem. Po pierwsze, spodziewali się tej chwili już od dwóch tygodni. Mało to już strajków przetrzymali? A po drugie, wiadomo, że Truda lubi straszyć, bo wtedy chwalą ją wszyscy, że obrotna, choć mała, że ona jeszcze najprędzej wszystkiego się dowie, dopyta, zmiarkuje, co i jak... — A niechby spróbowali nie dawać! — Karlik zaklął znad swego kubka, rozparł się wygodnie, jeszcze dalej przed siebie wyciągając nogi. Był wysoki i cienki, choć jadł ze wszystkich najwięcej. — A co im zrobisz? — roześmiała się Marta. Wstała i podeszła do pieca po dolewkę kawy. Była krępa i silna, a zziębnięte policzki rozczerwieniły się jej w cieple jak maki. Czarne oczy wesoło błyszczały spod włosów jeszcze wilgotnych od deszczu i od śniegu. Miała oczy podobne do Trudy, tylko większe i nie takie biegające. — Jak się strajk skończy, to i tak mogą cię nie wziąć na szmirka i co im zrobisz? — jak zwykle tak i teraz drażniła się z bratem. Karlik postukał sobie obcasem o obcas. —■ Za szmirka to ja mógłbym choć od zaraz, bo Gałka Frane przychodził i powiadał, że strajk nie strajk, a wpisać na listę można! — Dam ja ci z łamistrajkami gadać! — z niskiego stołka pod piecem matka pogroziła ręką synowi. —• Nawet żartów takich mi tu nie urządzaj! Wszyscy dobrze wiedzieli, że z matką nie ma żartów. Ale już się zaczęło, już dalej poszło, coraz szerzej i gwarniej. O Francu Gałce, o zakładowym Klepce, o obniżce, o delegatach, o lizusach. I że coraz ciężej z tym zbytem na węgiel. Z początku to furmani sami się prosili, a teraz lataj, człowieku, i szukaj... Wszystkie zgryzoty powtarzane od pierwszego dnia strajku, wszystkie niepokoje umiane na pamięć. 11 Dla Władki tylko jedno było nowe. A tonowe wydzwonił cienki głos Trudy, niezmordowanie kręcącej się pomiędzy starszymi. Truda niby się chwaliła, że to ona przyprowadziła do nich na plac tamtą panią z Komitetu, ale jednocześnie sama chciała lepiej się dowiedzieć, jaki to jest ten Komitet Pomocy dla Strajkujących, ten sam, co był, czy jeszcze jakiś inny? Gdyby nie ona, Truda, to tamta pani na pewno drugi raz by do nich do mieszkania nie przyszła, bo Władka nawet nie chciała z nią rozmawiać, taka głupia się zrobiła! No nie? Władka nawet tego nie chciała powiedzieć, że jest świeżo po chorobie, tylko ona, Truda, musiała powiedzieć za nią... Roześmieli się wszyscy. Bo jakże by Władka mogła dojść do słowa, jeżeli Truda gadała po swojemu? Ojciec, dotąd milczący, od samego początku raz po raz jakoś dziwnie patrzący na średnią córkę, powiedział nagle ciężko i z namysłem: — Komitet Komitetem, ale ja bym dziecka do obcych ludzi tak zaraz nie oddawał... Powiadają, w tydzień czasu może się strajk skończyć, będzie po wszystkim! Matka podniosła się ze swego niskiego stołka pod piecem. Wzięła się pod boki, wielka, silna. — Tydzień czasu? A jak piec wygaszą i na borg już więcej nie dadzą? Jedni gadają to, drudzy tamto... i żeby z niej została sama skóra i kości? Bo już i tak... Pokazała na Władkę. I wszyscy jakby dopiero teraz nagle zobaczyli, jaka ta ich Władka jest blada, chuda, smutna, wystraszona czegoś... I wszyscy już na pewno wiedzieli, że będzie tak, jak chce matka. WAŻNA OSOBA Na drugi dzień lutowe słońce świeciło jasno i od samego rana wszystko się zmieniło. Władka pogodziła się ze swoim wyjazdem. Nawet cieszyła się przypomniawszy sobie wszystko i już nie mogła sobie wyobrazić wczorajszego mrocznego poranka, kiedy jeszcze tego nie było. Truda wpatrywała się w nią z szacunkiem swymi czarnymi oczami, jakby ją widziała po raz pierwszy. I nie wiadomo, czy chciała ją straszyć, czy pocieszać, gdy mówiła: — Jeszcze nic nie wiadomo! Możesz jeszcze nie pojechać do tej Łodzi... Ale matka zaraz po śniadaniu kazała Władce pójść do ciotki i prosić, żeby ciotka przyszła pomóc. Będzie niemało roboty z tym wyprawieniem Władki! Zapowiedziała też, że dzisiaj, przy sobocie, wróci na południe z placu, z bieda-szyibu, więc żeby dla niej obiadu nie nosić. Trzeba będzie przeprać różne rzeczy, porepero-wać... „Co to będzie, co to będzie!" — myśli Władka pędząc jak na skrzydłach przez czarne błoto podwórka i potem przez puste place, wzdłuż parkanów, wzdłuż murów nieczynnej, milczącej huty. Lutowe słońce nie tylko świeciło, ale już i grzało 13 trochę. Wróble ćwierkały w ogródkach will urzędników i dyrekcji. Jeszcze jakieś inne ptaszki, małe i skaczące, goniły się, piszczały, śmiesznie wyglądając, spośród gąszczu grubych, węzłowatych zwojów dzikiego wina na sztachetach i altankach. Trzeba było przystawać, żeby posłuchać i popatrzeć się, ale także, żeby chwilę odpocząć. Władce po chorobie od razu biło serce, kiedy prędko biegała. Patrzała i słuchała, uśmiechała się do słońca i do siebie. Oto jedzie w podróż, daleko, daleko, do miasta Łodzi! Nikt z całej rodziny jeszcze tam nie był. I nieznacznie przyciskając ręką serce, znowu biegła. — Ciociu, mama prosi, żeby ciocia szła do nas pomóc, bo jest dużo roboty! Bo ja wyjeżdżam do miasta Łodzi!... — już z daleka wołała, zdyszana, biegnąc znowu przez takie same błotniste podwórko, przez krzywe schodki, przez ciemny korytarz. Nawet zapomniała powiedzieć „dzień dobry".. — Co ty powiesz! — dobra ciotka wyciera ręce fartuchem, bo właśnie przepierała coś w małej wanience. I od razu zaczęła się oglądać za swoją wielką chustką, czarną w kraty, i zaczęła zmieniać szmaciane bambosze na trzewiki do wyjścia. — Co ty powiesz! To jednak tatuś się zgodził? Bo wiem, że z początku to nie bardzo miał chęć puszczać cię tak daleko... — A skąd ciocia wie? — zdziwiła się Władka. — A co ty myślisz, że ludzie o wszystkim nie wiedzą, nie gadają? Nie ty jedna masz jechać! Komitet nie tylko o tobie pomyślał... — ciotka śmiała się dobrotliwie, krzątając się po mieszkaniu i przygotowując się do wyjścia. — Kuliczkowa widziała tę z Komitetu, tę taką już niemłodą, jak wczoraj szła do takich tutaj jednych, Lu-terkiewiczów, na Kościelnej... To ta sama pani była u was wczoraj? 14 — Ciociu, ja wszystko w drodze cioci opowiem, tylko teraz to już chodźmy, już chodźmy! — Władka nagle poczuła się ważną osobą. — Chodźmy, bo tam mamusia może przyjdzie... A obiad to już ciocia zje u nas. — Moje dziecko, co tam teraz ten wasz obiad wart! Ta cała zalewajka... Przede strajkiem jak było do was przyjść, to nie można powiedzieć, ale teraz? — ciotka westchnęła i jeszcze przestawiła jakiś garnek na blasze, przesunęła kubeł pod stołem. Władka roześmiała się tak wesoło, jakby codzienna zalewajka czy dziadowska zupa była czymś najmilszym w świecie. Bo wszystko inaczej się przedstawia, wszystko jest wesołe, kiedy na świecie dzieją się takie nadzwyczajne rzeczy! Minęły podwórko, plac, kawałek ulicy Hutnickiej, kiedy ciotka przypomniała sobie, że ma w domu, że już miała wziąć, ale zostawiła coś takiego, co może Władce się przydać tam, w mieście Łodzi. Więc jeszcze musi zawrócić. — To może ja skoczę, ciociu? — zaciekawiła się Władka. Ale ciotka chciała, żeby to była niespodzianka dla Władki. — Zaczekaj albo leć do domu, a ja zaraz przyjdę. * Było to akurat przy tym samym ogródku, gdzie w dzikim winie podskakiwały i popiskiwały małe jakieś ptaszki, zielonkawoszare. Od tego ich podskakiwania i od promieni słońca w zimowej, suchej gęstwie powiało na Władkę takim jakimś czarem dalekiej podróży, że po prostu nie mogła wytrzymać z radości. Raz po raz rozmyślała przy tym, co dostanie od ciotki. A wielka, przygarbiona ciotka, kiedy już wreszcie 15 ukazała się zza rogu, nic nie niosła. Może trzyma pod swoją kraciastą chustką. „Pewnie to coś bardzo małego!" — rozważała Władka. Ale wcale nie mogła sobie przypomnieć, żeby u ciotki w mieszkaniu widziała coś takiego, odpowiedniego dla siebie w mieście Łodzi. Patrzała na ciotkę, jak oto idzie przez błotnisty plac, dobrze już niemłoda, ale prędka i silna. I poczuła nagle, jak dobra była dla niej zawsze ta ciotka Antonina, siostra matki. Nie miała własnych dzieci, Władkę trzymała do chrztu i ze wszystkich siostrzeńców najwięcej chyba Władkę miała za swoją. — Dam ci dopiero, jak będziesz wyjeżdżała! — powiedziała zdyszanym głosem i jakoś tajemniczo dodała: — Będzie ci to na szczęście... Władka nie dopytywała już o nic. Wzięła ciotkę pod rękę i tak idąc opowiadała wszystko od początku. Wszystko, wszystko, co Truda mówiła i co pani z Komitetu mówiła, i co matka, i co ojciec, i co Marta... W domu nie było jeszcze matki. Ale Truda przy sobocie wcześniej przyszła ze szkoły, więc ciotka jeszcze raz musiała wszystkiego wysłuchać. I to nie tylko wysłuchać, ale i obejrzeć. Bo Truda, jak to Truda, wytrzeszczyła oczy. — Ja patrzę, a ta stoi! — i od razu przystanęła sama, tak jakoś uprzejmie rozglądając się, zupełnie jak jakaś pani. Ale już za chwilę pokazywała zbaraniałą minę Władki, a potem samą siebie, swobodną i gościnną. Tylko trochę inaczej, bo wtedy wcale nie prosiła, żeby ta pani usiadła, ta pani z Komitetu. Potem w drodze, jak obie szły krótszą drogą, potem przy bieda-szybie, jak rozglądała się tamta pani po placu, jak się dziwiła. — „To przecież wygląda jak jakie targowisko! — powiada. — Ludzie, wozy, konie..." Tylko że wśród kup 16 węgla i miału bieda-szyby wydały się jej jak studnie na wsi! Aż krzyknęła, kiedy z jednej studni pokazał się stary Sobczyk z gębą umazaną na czarno... Bo nasza Stodółkowa właśnie roznosiła gorącą zupę i kawę, a Greta Borgowców targowała placki. „Każdy musi zarobić w taki czas, każdy musi żyć, proszę pani" — ja jej na to... Taka to była ta Truda. Ciotka Antonina słuchała, patrzała i śmiała się. Aż obcierała łzy fartuchem. I znowu Władka nie mogła dojść do słowa przy młodszej siostrze Trudzie. Ale-przyszła matka i zaraz wszystko się zmieniło. Bo obie z ciotką zabrały się do roboty, a wtedy to już nic, tylko Władka i Władka. Wszystko dla Władki! Uprać, wyczyścić, wyprasować, wycerować i jeszcze wziąć dla Władki od innych, co się da... Truda i duża Marta same przynosiły ze swoich rzeczy. Pończochy, a może kołnierzyk? Może jeszcze coś? Żeby ta chuda po chorobie, żeby ta nieśmiała, milcząca siostra jakoś się prezentowała u obcych ludzi w mieście Łodzi. I Władka czuła coraz mocniej, że przez ten swój wyjazd wychodzi naprawdę na ważną, na pierwszą osobę w domu. Jednak na razie ta „ważna osoba", do reszty oszołomiona, kręciła się po kuchni tak niezdarnie, że stłukła jeden kubek i wynosząc śmieci ponasypywała popiołu na podłogę. Nikt jej nic nie powiedział. Naprawdę była kimś innym w parze mydlin od prania i w dymie machorki. Bo w drugim kącie przysiadł się do ojca wujek, który przyszedł za ciotką, i jeszcze przyszedł sąsiad, pan Witkowski, jak zwykle przy sobocie, a i Karlik, co od czasu jak miał szmirkiem zostać, to choć z powodu strajku nim nie został, ale wtajemniczał się między dorosłych. Więc w jednym kącie mama i ciocia wszystko szyku- 2 Czerwone węże 17 ją dla Władki, a w drugim tamci rozmawiają. O czym, jak nie o Komitecie i o wyjeździe Władki do miasta Łodzi? Nie, wcale nie rozmawiali o Komitecie ani o Władce. Rozmawiali o tym, że dyrekcja twardo stoi przy swoim, znaczy się przy obniżce i przy redukcji, i że potwierdza się, co już ludzie mówili, że piece w hucie będą chcieli wygasić. Podobnież już we wtorek... Nad balią ciotka ciężko westchnęła: — Może i lepiej było wcale nie zaczynać? Bo i co im, cholerom, zrobicie, jak po ich stronie siła? Matka nic nie mówiła. Rozwieszała nad płytą na sznurku mokre szmaty. Ale miała przy tym tę swoją twarz, której bały się nie tylko dzieci, ale i ojciec. Z kłębów sinego dymu padały dobrze znane słowa: obniżka, redukcje, turnusy, komisje, delegaci, Komitet... Matka milczała. Ale kiedy zaczęły padać nazwiska: Franc Gałka, Zlepek, Janoszewicz, postąpiła parę kroków naprzód, wycierając mokre ręce fartuchem. — O tych łobuzinach nie chcę nawet słyszeć tu w moim domu! Nawet mi o nich nie gadajcie! Gdyby tak co do czego, to pierwsza porozbijam łby zdrajcom i łamistrajkom! — Co to mówić „nie gadajcie"! — ponuro przerwał ojciec. — Trzeba gadać, trzeba wiedzieć, co i jak. Matka nie odezwała się więcej. Nabrała żaru do żelazka. Znowu zabrała się do roboty, razem z prędką a wzdychającą ciotką. Ale wszyscy wiedzieli, że gdyby tak co do czego, to matka zrobi tak, jak powiedziała. Znali matkę. * Jakże te dnie zleciały! Władka nie mogła się nadziwić, w jaki sposób mama i ciocia zdołały wszystko to wyszykować dla niej: granatowa sukienka wyczyszczona, wy- 18 świeżona, odprasowana, jak nowa, wisi na poręczy krzesła, a na niej biały pikowy kołnierzyk Marty. Tylko czym go spiąć — agrafką? Wy cerowane pończochy, dwie pary, i jedna nowa, ta od Marty. Dwie koszulki dzienne, jedna przykrótka, bo od Trudy, dwie koszule nocne, a z nich jedna przerobiona z bluzki cioci. Ręcznik... I już ostatnia noc w domu. Władka leży jak zawsze na swoim miejscu od ściany. Ma przy ramieniu sapiącą, ciepłą twarz Trudy. Truda dostała kataru. Truda już śpi... — Spij i ty, Władzia, bo się nie wyśpisz przed drogą! Władka przymyka oczy, ale przez rzęsy widzi, jak matka z ciocią oglądają pod światło czerwony sweter. Naradzają się, jakby to jeszcze i ten sweter przerobić na Władkę. I z tym obrazem matki, trzymającej czerwony sweter wysoko w rękach, Władka usypia. Jednak zaraz zbudziła się znowu. Coś jakby nią wstrząsnęło, jakby spadła z wysoka we śnie. Bardzo tego nie lubi! Widocznie spała tylko chwilę, bo matka z ciocią jeszcze oglądają pod światło lampy dziurawy rękaw swetra. Przypomniała sobie, że już jutro odjedzie od nich daleko, od nich wszystkich, od wszystkiego tutaj! I jak teraz po chorobie, co wieczór, zaczęła cicho popłakiwać, choć we dnie cieszyła się tak bardzo. Zaczęły ją uspokajać: — Nie płacz, Władka, nie płacz, nie płacz, nie płacz... Zobaczysz, jak będzie ci tam dobrze, jak się odpasiesz, poprawisz. Będziesz się z dziećmi bawiła, bo przecież tam jest dwoje dzieci u tych państwa Stańczaków w mieście Łodzi... — A czy one chodzą już do szkoły? Chłopiec i dziewczynka czy dwie dziewczynki? — ciekawiła się płaczliwie i sennie, jakby matka mogła jej powiedzieć. 19 Matka tego nie wiedziała. Ach, mniejsza z tym! Władka płaczliwie dalej pociąga nosem, ale już z innej przyczyny. Nic ją w tej chwili nie obchodzi, tylko że mamy tam nie będzie! Widzi samą siebie pośród obcych ludzi w obcym mieście, na nieznajomych ulicach. Tym razem matka wiedziała, jak ją pocieszyć. — Niedługo strajk się skończy, to zaraz napiszę do ciebie, żebyś wracała do domu... A ty -wrócisz, o taka! — pokazała Władzine zaokrąglone policzki na swoich własnych. — I wiesz co? Jeszcze przywieziesz dla mnie ładny prezent! — Jaki, jaki? — znowu zaciekawiła się Władka. Strasznie lubiła dawać prezenty. — Skąd ja bym dla mamy wzięła prezent? — dopytywała. — Zobaczysz, już ja wiem, że będzie ładny! — dalej żartowała matka. Więc Władzia rozweseliła się trochę, bo przypomniała sobie, jak raz była na koloniach letnich i przywiozła matce śliczny kubek z napisem „Pamiątka z Ciechocinka". I zaczęła sobie zaraz rozmyślać do poduszki, że przecież od ciotki coś dostanie na samym od-jezdnym i jak to dalej wszystko będzie, w pociągu, w mieście Łodzi... Usłyszała jeszcze, że ojciec wrócił. Długo grzebał w piecu. — No i co, dowiedziałeś się? Czemu nic nie gadasz? — pytała matka. Rozmawiali szeptem. — Piekarniak powiada... — To Piekarniak ją zna? Władka usypia, ale znowu się budzi. — Po tamtym strajku w dwudziestym dziewiątym, jak ich wzięli razem, to siedzieli z jednego wyroku... — Teraz jej się nie czepiają? — Musowo nielegalna, ale się kręci... Piekarniak powiada, że jak już ona namawia na ten wyjazd, to można spokojnie oddać dziecko. 20 — A czy ja tak nie mówiłam? Przecież od razu tak mówiłam... Zamilkli. A potem znowu: —: Piekarniak powiada... Ale co Piekarniak jeszcze opowiadał o tej z Komitetu, Władka już nie słyszy. Spi. Rano przed wyjazdem ojciec, nim poszedł na bieda--szyby, uważnie, ze wszystkich stron obejrzał średnią córkę, Władkę, już gotową do drogi. Bo strajk strajkiem, bieda biedą, Komitet Komitetem, ale dziecko hutnickie nie ma wyglądać po dziadowsku, kiedy jedzie w daleki świat między ludzi. Nie wyglądała po dziadowsku. Był z niej zadowolony. I Władka była z siebie zadowolona. Ale na dworcu znowu zrobiło się jej smutno. I inne dzieci też były smutne, chociaż przedtem tak samo, jak Władka, cieszyły się na tę podróż. Bo przyszła taka chwila, o czym nie pomyślały przedtem, że pociąg ruszał, a one jechały w daleką drogę. A matki zostawały. Musiały same wracać do pustych mieszkań. I już bez ich pomocy zbierać węgiel na hałdach, męczyć się na bieda-szybach... Bo strajk trwa. Nawet grożą wygaszeniem pieców! I żeby te piece jeszcze raz zobaczyć na tle porannego nieba, hutnickie dzieci w idącym już pociągu z płaczem tłoczyły się do okien. W MIEŚCIE ŁODZI — Cóż! — powiedziała pani Stańczakowa. — Gdzie się wyżywi dwoje, tam wyżywi się i trzecie... Pan Stańczak codziennie szukał w gazetach, co piszą o hutnickim strajku. Już będzie tyidzień, jak wrócił z miasta z wiadomością, że utworzył się Komitet Pomocy dla Strajkujących Hutników. I żeby w mieście Łodzi zgłaszali się robotnicy, którzy by chcieli przeżywić przez czas strajku hutnickie dzieci z Zagłębia Dąbrowskiego i ze Śląska. — Co matka o tym myśli? — zwrócił się do żony. Pani Stańczakowa westchnęła. — Cóż! — powtórzyła znowu. — Gdzie jest dwoje, tam może być i ta trzecia... — I wszyscy wiedzieli, że myśli o swojej małej Mięci, już nieżyjącej. — Tylko jak brać, to chłopca! — odezwał się Adam, majstrujący coś w kącie. Młodsza, Sabina, rzuciła się do matki: — Nie, mamusiu, dziewczynkę! Prawda, mamusiu, że dziewczynkę? — i obwódki jej bardzo jasnych oczu zaróżowiły się lekko, jak zawsze, kiedy była wzruszona. Adam upierał się przy chłopaku. Liczył na to, że ojciec roześmieje się po swojemu i powie: „Dobra nasza! Chłop zawsze trzyma z chłopem! Bierzemy chłopca na trzeciego!" 22 Ale pan Stańczak wcale się nie roześmiał. Powiedział całkiem poważnie: — Tutaj wcale nie chodzi o przyjemność dla was! Tu chodzi całkiem o coś innego... I nie odkładając poszedł zaraz do Komitetu z tym, że tak będzie, jak Komitet wyznaczy. — Oni tam lada dzień kogoś poślą na miejsce, to sarni już będą najlepiej wiedzieli, komu taki wyjazd jest potrzebny... Od tej chwili Sabina już nic nie mówiła, ale myślała dużo o tym, że jeżeli przyjedzie dziewczynka, to może będzie podobna do tej małej siostry bliźniaczki zmarłej na szkarlatynę w szpitaliku dziecięcym Panny Marii na ulicy Rokicińskiej. Od śmierci Mięci będzie już — ileż to? — blisko już dwa lata! Sabina z tą Miecią zawsze razem wszędzie chodziły, spały w jednym łóżku, razem się uczyły, razem bawiły się szmacianymi lalkami. I nigdy się nie kłóciły! Aż wszyscy się dziwili. A przecież miały wspólny piórnik z kluczykiem i ten kluczyk nosiły kolejno na tasiemce — raz Mięcia, raz Sabina. I tylko jeden raz trochę się posprzeczały, kiedy Mięcia zgubiła ten kluczyk. Kluczyk się znalazł. Ale gdyby Sabina wiedziała, że siostra umrze, słowa by jej o ten kluczyk nie powiedziała, choćby nigdy nie miał się odnaleźć. A teraz, kiedy spojrzy na ten kluczyk, w drewnianej skrzynce od cygar przechowywany wśród innych pamiątek po Mięci, to nie może wstrzymać się od łez. Tymczasem Adam pragnął, żeby Komitet wyznaczył chłopca, bo wyobraził sobie, że chłopiec opowie mu, jak tam pracują w hucie, a dziewczyna nie będzie nic wiedziała, bo dziewczyny nigdy nic nie wiedzą! Tak mówił grubym swoim głosem, z rękami w kieszeniach, zupełnie jak dorosły mężczyzna. Nadzwyczaj go 23 ciągnęło do fabryk, do maszyn. Sabina nigdy z nim nie miała takiej zabawy jak z Miecią, bo nigdy nie chciał bawić się w gospodarstwo, tylko zawsze coś majstrował. Za to meble dla lalek robił doskonale. W dniu kiedy ojciec miał się dowiedzieć w Komitecie już ostatecznie o wszystkim, Sabina nie mogła doczekać się końca lekcji, tak było jej pilno, żeby zdążyć ze szkoły do domu, nim ojciec położy się spać przed swoją nocną zmianą. Wpadła do domu, kiedy jeszcze wszyscy troje siedzieli przy stole — matka, ojciec i brat. Jedli „ślepy kapuśniak" i właśnie rozmawaili o tym, kto pójdzie do Komitetu po Władzię Markowską, która ma przyjechać popołudniowym pociągiem. Sabina odetchnęła. A więc przyjedzie nie chłopak, tylko dziewczynka! — Ja prześpię się, a potem pójdę... — powiedział pan Stańczak. Ale pani Stańczakowa nie chciała się na to zgodzić. — Wczoraj spałeś wszystkiego trzy-cztery godziny, to dzisiaj chciałbyś tak samo? To przecież nikt nie wytrzymałby takiego niespania! Ona sama by poszła, ale musi jeszcze to i owo zrobić w domu, przynieść łóżeczko koszykowe, pożyczone od sąsiadów, wykombinować w mieszkaniu jakiś kąt dla tej Władzi, żeby się dziecko nie czuło źle u obcych. — No, to może ja bym poszła? — nieśmiało zaproponowała Sabina. Bo chociaż była strasznie ciekawa tej Władzi Markowskiej ze Śląska, ale niepokoiła ją i onieśmielała myśl, że ma wejść do tego jakiegoś Komitetu i mówić z obcymi jak dorosła. Jednak stanęło na tym, że Adam jak odrobi swoje lekcje u kolegi, u Ryśka znaczy się, i jak będzie stamtąd wracał do domu, to wstąpi po drodze do Komitetu i odbierze tę Władzię Markowską. Tylko jeszcze przedtem musi przesunąć szafę! Ojciec położy się spać, a Sabina pomoże matce w do- 24 mu zrobić, co trzeba, zapastuje podłogę po przesunięciu szafy i przepierze firaneczkę. Tylko żeby Adam nie zapomniał, że ma jeszcze przed wyjściem przynieść z matką łóżko od państwa Lorków. — Dobra! — powiedział Adam swoim grubym głosem. I poprosił o dolewkę kapuśniaku. Adam jadł jak stary i mówił jak stary, chociaż skończył niedawno dopiero trzynaście lat. Oczy miał poważne, niebieskie i okrągłe, twarz dziecinną, różową i wielkie, silne ręce, którymi się chwalił, że są jak u prawdziwego robociarza. — Dobra! — powtórzył pogodnie. — Choć ja bym tam wolał, żeby to był chłopak... Przynajmniej by mi opowiedział, jak się robi przy hucie!... Sabina znowu się zaniepokoiła: — Ale to na pewno będzie dziewczynka, prawda, mamo? Aż ojciec głośno się roześmiał tym swoim śmiechem, od którego wszystkim robiło się wesoło. — Nie bój się, już tam Adam po drodze nie przemieni dziewczyny na chłopca, choćby nie wiem jak chciał! — wstał od obiadu, przeciągnął się. Zabierał się już do spania. — A dlaczego ty byś wolał chłopca? — zwrócił się do Adama. — Bo że Sabina wolałaby dziewczynkę, to rozumiem... — najwidoczniej pomyślał o Mięci. I wszyscy pomyśleli o Mięci. Matka zaraz posmutniała. — Nie słyszał tatuś? Przecież już mówiłem! Antek Jaskólski, ale co on tam wie... On się przysięgał, że huta ma piec taki sam jak w cegielni. Bo on oglądał cegielnię! I on mówił, że tam nie ma żadnych maszyn we środku... Ale czy to może tak być? Więc ja mu powiedziałem, że mogę się założyć, że w hucie są maszyny! 25 — Od tej Władzi też się dowiesz! — ojciec aż zaśmiał się z zadowolenia, że jego syn taki jest ciekawy do maszyn. Przez chwilę patrzyli na siebie i Sabina pierwszy raz sama spostrzegła to, o czym wszyscy zawsze mówili, że ojciec z Adamem są do siebie tacy podobni: jeden duży, z jasną twarzą i niebieskimi oczami, a drugi prawie taki sam, tylko mniejszy. I nawet obaj tak samo się ruszają i tak samo stoją z rękami w kieszeniach, i tak samo patrzą na siebie... tak samo uśmiechnięci. Aż matka zawołała na nią: — Cóż tak stoisz i patrzysz? Zabierajmy się do tej roboty, bo to już niezadługo... I nacierając pastą prostokąt podłogi pozostały po przesunięciu szafy, dokładając do ognia, piorąc firaneczkę, krzątając się, Sabina dalej rozmyślała, jaka to będzie ta Władzia Markowska ze Śląska. Aż w końcu nie wytrzymała i spytała matki: — Mamo, jak mama myśli, czy ta Władzia będzie podobna do naszej Mięci? Zdziwiła się pani Stańczakowa. — Dziecko, co tobie do głowy przychodzi? Dlaczego ma być podobna? Ale Sabina nie umiała powiedzieć dlaczego. Stały teraz obie z matką i przyglądały się, jak wszystko się teraz prezentuje. Pokój był duży, ale ciasno zastawiony cały ciemnymi meblami: szafa, stół, dwa wielkie łóżka, mały stolik kuchenny przy piecu, stolik od maszyny przy oknie, kuchenny piec, żelazny piecyk „krystek" z rurą... Ale koszykowe łóżeczko świeciło jasną plamą i ten kącik w pokoju wyglądał wesoło. Ciekawe, czy tej nowej Władzi tutaj się spodoba? Ale chyba że musi się jej 26 spodobać, bo jeszcze i pelargonia na oknie właśnie zakwitła... — Jakby naumyślnie na ten czas, prawda, mamo? — Prawda, córko! Tylko ciszej się ruszaj... — pani Stańczakowa też sądzi, że tutaj musi się podobać tej obcej dziewczynce, tej Władzi. Sabina jeszcze przesuwa doniczkę na oknie, wącha okrągłe zielone liście z ciemniejszym środkiem, rzuca okiem na łóżko... Ach, dlaczego tatuś nie może w tej chwili tak samo patrzeć, tak samo się zachwycać! Ale ojciec śpi jak kamień. Przecież wczoraj mało co spał i musi swoje odespać teraz. Żadne sprzątanie, przesuwanie, gadanie nie mogło go obudzić. Niech sobie śpi, niech śpi! I Sabina zabiera się do swoich lalek, które już prawie zupełnie wsunęły się pod koszykowe łóżko, bo teraz wcale nie ma na nie miejsca. Ale to nic nie szkodzi! Właśnie na tę zabawę lalkami z Władzią Sabina cieszyła się najwięcej. Usiadła na podłodze, ustawiła kołyskę, komodę z pudełek od zapałek, roboty Adama, różne swoje skarby, pudełka z lalczynymi rzeczami... Zajęła się tym tak, że zapomniała o całym świecie. Matka zasiadła do maszyny. Umiała szyć cichutko, cichuteńko. Czekało matkę jeszcze dużo roboty dzisiaj, cały stos podartych rzeczy do reperacji. Pilne było, bo dzieci nie miały co włożyć na siebie w niedzielę... Ale zawsze jednak nie tak pilne, jak tamta robota Władzinej matki poprzedniej nocy, daleko stąd... Matka Sabiny i szyła, i nie szyła. Zmęczona fabryką i porządkami, i wszystkim, jakoś nie wiedzieć kiedy, zamiast szyć, opuściła ręce na kolana korzystając z rzadkiej chwili spokoju. Siedziała tak bezczynnie i patrzała na córkę. Sabina, z trzeciego oddziału szkoły powszechnej, jak tylko miała czas, bawiła się jak małe dziecko. Układała 27 jakieś szmatki, każdą rzecz długo obracała w rękach, namyślała się... Teraz coś odłożyła na bok, już całkiem gdzieś pod łóżko. — Co ty tam odkładasz? — spytała cicho matka. — Nie, mamo, to nic, to tylko ta kolekcja! — odpowiedziała Sabina. I zawstydziła się. Poczuła, że od dłuższej chwili maszyna milczy. Poczuła wzrok matki na sobie. — Bo kolekcja nie pasuje mi tutaj do mieszkania lalek! ŻELAZNY SŁOŃ Coraz prędzej obracały się koła pociągu i coraz prędzej uciekały za szybami pasy łaciatego pola, białego od płacht śniegu i rudego od przeglądającej już gdzieniegdzie gołej ziemi. Wygasłych pieców dawno już nie było widać i łzy już wyschły na policzkach, a oczy — do niedawna jeszcze zapłakane, a już ciekawe nowych rzeczy — patrzały, patrzały... Teraz już jednak wcale nie widoki za oknami wagonu ciągnęły do siebie oczy. Każde dziecko, z początku nieznacznie, a potem coraz uważniej, coraz dokładniej oglądało wszystkie inne dzieci: jak są ubrane, jakie rzeczy mają ze sobą i czy pogodnie, wesoło sobie jadą, jak na jaką wycieczkę, czy też przeciwnie, smucą się i boją dalekiej drogi. Przy tym każde dziecko ciągle było zajęte jednocześnie i własnymi rzeczami. Ciągle ich pilnowało, bało się stracić z oczu te rzeczy tak troskliwie, z takim trudem' zdobyte, uzupełnione, przyszykowane przez matki w ciągu tych ostatnich dni i nocy przed wyjazdem. Tak się te matki starały, żeby jak najlepiej wyprawić dzieci między obcych ludzi, żeby te dzieci hutnickie jak najlepiej się wydały w mieście Łodzi. Więc już i tu, i tam coraz weselej rozjaśniają się oczy, coraz dumniej spoglądają twarze. Hutnickie dzieci, coraz dalsze od do- 29 mów, mają własne koszyki, pudła tekturowe, niektóre nawet walizki... Wagon był długi, nie poprzedzielany ściankami na osobne przedziały, tylko z przejściem między rzędami ławek. Jak stanęło się na ławce, to widziało się od końca do końca cały wagon. Ławki były malowane na żółto, okna i drzwi brązowe, pod oknami różne cyfry i napisy, na ścianach w ramkach, za szkłem, jakieś ogłoszenia drobno drukowane. Nie chciało się wszystkiego tego odczytywać! Chciało się raczej zobaczyć jeszcze inne dzieci, wszystkie dzieci na tamtych dalszych ławkach. Koła znowu jakoś twardziej i głośniej zadudniły po szynach, cały pociąg jakby nagle zwolnił biegu. Ale nie, to nie była nowa stacja! Za oknami dalej migają się pola w śniegu, jakieś laski, smutne, rzadkie, wybiegają, rozbiegają się w dali. A w oknie naprzeciwko widać w innej dali dachy wsi pod drzewami. Pociąg znowu pędzi. Dzieci znowu wracają od okien na swoje miejsca. Niektóre dzieci były z Katowic, inne z Królewskiej Huty, z Chorzowa. Strajk hutników jak wybuchnął, tak trwa dalej na całym Śląsku. Niektóre dzieci znały się z widzenia, nawet z tej samej szkoły, i te zaraz potworzyły gromadki. Jeszcze inne — i takich było najwięcej — wcale się nie znały. Ze wzajemnego przyglądania się przeszły na pytania, na rozmowy: — Skąd jesteś? Może z Hajduków? — A twój tatuś gdzie pracuje? — Dużo masz rzeczy? — Z której jesteś szkoły? — Ja? — Mam drewniane pudełko i ten koszyczek... A ty? — To jest moja walizka! — głośno chwali się ktoś. зо — Ja mam dwie zmiany bielizny! — zwierza się Władce dziewczynka. — Sukienkę tę, co na sobie, i sweter, i drugą sukienkę na święto. A ty? -— Ja mam tak samo. I dwa ręczniki... I różowy proszek do zębów. I nową szczoteczkę z czerwoną rączką! — A ja mam biały proszek i szczoteczkę też białą, i grzebień do czesania też biały! — Mnie brat wszystko spisał na kartce, żebym nie pogubiła, i przykleił kartkę na pokrywie tego pudełka, od środka... — A ja mam wszystko poznaczone czerwoną bawełną! Moimi literami E. S. — A ja Wł. M. Moja ciocia znaczyła już w nocy, jak spałam. Bo przedtem nie mogła zdążyć, tyle było roboty z tym moim wyjazdem... — Dlaczego Wł. M.? — Władysława... — A to nie wystarczy samo W.? Władka nie wie, co ma odpowiedzieć. — Pewnie, że wystarczy, ale tak jest lepiej! — odpowiada po chwili. — I jeszcze moja ciocia mi darowała taką broszkę do spinania kołnierzyków... Bo ja mam biały kołnierzyk! — i pokazuje coś małego w papierku. — Pokaż, pokaż! — wyciągają się ręce. — A dlaczego sobie nie wpięłaś? Mogłaś albo wpiąć, albo schować do rzeczy, do środka, a nie żeby tak trzymać! — Bo ciocia mi to dała dopiero na dworcu. Chciała mi zrobić niespodziankę. Malutki, ciemny, żelazny słoń wędruje z rąk do rąk. Wszystkim się podoba, każdy chce go trochę potrzymać. Władka patrzy z dumą i z odrobiną niepokoju. Od razu pokochała tego słonia, od razu wydał się jej nadzwyczajny, tajemniczy i jakiś taki, co to jak się go ma, to człowieka nic złego nie spotka nawet na końcu świata, nawet w mieście Łodzi, daleko od matki. 31 Tak, Władka od razu pokochała słonia i powiedziała sobie, że on będzie jej pociechą w złych chwilach, jakby ją łączył z domem. Władka lubi takie rzeczy! Dawniej nosiła zawsze w kieszeni zielone szkiełko w kształcie serduszka i nie rozstawała się z nim nigdy. Ale słoń jest lepszy... I Władka z niepokojem patrzy, jak daleko od niej powędrował ten słoń, aż do tamtych ławek, gdzie siedzi pani opiekunka. Naprawdę podoba się wszystkim! Ale Władka wolałaby, żeby mniej się podobał. Bo właśnie jakiś chłopiec mówi, że on chce mieć tego słonia i że go Władce nie odda... I wpina go sobie w kurtkę. Władka wie, że to tylko taki żart, ale nie lubi takich żartów, wcale jej takie żarty nie bawią! I oddycha swobodnie dopiero wtedy, kiedy żelazny słoń wędruje z powrotem do jej rąk. Już go ma. Teraz nie wie, co z nim zrobić. Znowu trzyma go w ręce, czuje go w ręce jak kawałek domu. Skończyło się ze słoniem, a zaczęło się z jedzeniem: oglądanie, co które ma na drogę. A może by to tak połączyć, wymienić kawałek kiełbasy na jajko na twardo? Bułkę na rogal? I już tworzą się grupki po dwoje, po troje, które razem układają sobie zapasy na papierku, dzielą i tak, i owak... A zapasów mają tyle, jakby jechały Bóg wie w jaką podróż: wędlina, nawet kawałek mięsa, bułki, chleb z masłem, flaszki z herbatą i z kawą, niejedno dziecko ma po kilka cukierków, a ktoś miał wielkie czerwone jabłko. Malinówkę. A za to jakież chude będą w domu obiady po ich odjeździe! Na pewno same kartofle i nic więcej. I rodzice smutni... Dzieci dobrze o tym wiedzą, więc niektórym także 32 robi się smutno. Znowu powraca trwożna i bezradna myśl o domu. Ale dzieci długo nie mogą się martwić, bo przed nimi jest przecież cały świat, cała masa nowych, ciekawych rzeczy. Jadą daleko, same ważne osoby z własnymi rzeczami, paczkami... Na dwóch ławkach naprzeciwko siebie zebrały się same dziewczynki. Już zdążyły się zaznajomić ze sobą, rozgadały się, opowiedziały sobie, skąd która się wywodzi, z jakiego osiedla, z jakiej ulicy, z której szkoły. I jakie ma rodzeństwo, i gdzie ojciec pracuje, i jak jest u nich w domu, i do kogo jadą w mieście Łodzi, i czy tam będą dzieci, i czy kto ma ochotę jechać, czy tylko dlatego jedzie, że rodzice kazali. Więcej jednak było takich, co się cieszyli, że jadą i że zobaczą coś nowego. Z tego zeszło na inne podróże i wycieczki; dokąd kto w życiu już jeździł i jak długo koleją. A każdy chciał, żeby teraz jechało się jak najdłużej! Wszystko to jednak w końcu się wyczerpało, więc ktoś zaproponował, żeby zaśpiewać chórem. Teraz znowu długo się wstydzono, umawiano się tak i owak i już miano zaczynać, i zrywano umowę. Ciągle ktoś przerywał i pytał: „a znasz to?" i mruczał cicho. Ale kiedy się spostrzegł, że inni słuchają, to urywał. W końcu jednak zdecydowano się i śpiewano to, co wiele dzieci znało ze szkoły. Z początku nieśmiało, potem coraz głośniej: Za tą głębią, za tym brodem, tam stanęła rzeka lodem. Ani szumi, ani płynie, tylko duma w swej głębinie, gdzie jej wiosna, gdzie jej zorza... — Patrzcie! — szepnęła pani i pokazała ręką w okno. płynęła między dwoma szeregami wierzb, wśród brzegów błotnistych i rudych, gdzieniegdzie tylko ubielonych zatokami śniegu. Ale, jakby już na wiosnę, pod niebem czystym i jasnym... Więc dziewczynki uśmiechały się i kiwały głowami, i jedna drugiej wskazywała tę rzekę nie przerywając śpiewania. A potem zaczęły inną pieśń: A kto ciebie, choineczko, zasiał iv ciemnym lesie? A zasiał mnie ten wiaterek, co nasiona niesie... Mijali właśnie sosnowy las, gdzie choinki stały jeszcze w czapach śniegu. Dziewczynki patrzyły w okno i śpiewały dalej: A kto ciebie, choineczko, ogrzał w ciemnym boru? I zrobiło się znowu jakoś smutno, bo choinki przypomniały dzieciom dom, ostatnie głodne święta. Więc ktoś zaproponował, żeby znowu wspólnie zabrać się do jedzenia i podzielić jabłko-maiinówkę na tyle kawałeczków, ile jest dziewczynek w tym przedziale, na dwóch ławkach naprzeciwko siebie. Tymczasem jednak przyszedł ktoś z innych ławek, z sąsiedniego przedziału, i poszeptał coś z jedną z dziewczynek. Od razu wszystkim było wiadomo, że tam siedzi taki mały Jaś, którego tatuś pracuje w cynkowni, w „Rozamundzie". Ten mały Jaś nie ma nic na drogę. W domu u nich wielka bieda, chora matka nie mogła się nim zająć. No, dobrze, a od czegóż są dziewczynki? Ledwie się tylko trochę pokręciły, zakrzątnęły — i już jest dla małego Jasia cała torebka zapasów: trzy bułki, kawałek kiełbasy, jajko... I cała malinowka jest dla tego Jasia! Bo najmłodszy, bo ma chorą matkę, bo w domu dosyć najadł się biedy... Jak to dobrze, że jeszcze nie napoczęły tego jabłka! м Okazało się także, że Jasio ma dziury na piętach, kurtkę przetartą na łokciu i oberwaną przy kieszeniach. Nic dziwnego —■ kiedy matka już trzeci tydzień jak leży. Ale czy hutnickie dziecko powinno tak jechać między ludzi. I już Jaś z podwiniętymi nogami siedzi, na ławce, okryty czyimś paltem, z czyimś swetrem na ramionach i jeszcze z kołnierzem futrzanym pani opiekunki. A dziewczynki szyją, cerują i nawet bajki mu opowiadają, żeby się nie wstydził, nie martwił... Jak to dobrze, że któraś miała nici i igły, inna brązową przędzę do cerowania! Za oknami na pola padł leciutko zmierzch. Na mijanej stacji błysnęły pierwsze latarnie. — Proszę pani, kiedy będzie ta Łódź? Jakże'to było dawno: ten ranek dzisiejszy, ten wyjazd z domu, to wszystko! — Proszę pani, kiedy już dojedziemy do miasta Łodzi? — pytają coraz częściej. Mały Jaś ubrany w zacerowane pończochy, w wyre-perowaną kurtkę, nakarmiony, zabawiony, szczęśliwy, zdrzemnął się oparty o jedną z dziewczynek. Tak sobie spał trzymając w rękach, jak czerwoną kulę, jabłko, którego mu było żal zjeść. — Zawiezie je dzieciom tam, gdzie jedzie, tak będzie dobrze! — mrugnęła jedna dziewczynka do drugiej. Konduktor przyszedł zapalić światło. — Panie konduktorze, czy prędko będziemy w mieście Łodzi? — Wiecie co, dzieci — mówi pani —■ poradzę wam coś, to nam prędzej czas zejdzie. Niechaj które zadeklamuje, co umie, jakie ładne wiersze... Od razu wszedł na ławkę chłopczyk mało co większy od Jasia. Miał na imię Olek, Aleksander. Jego ojciec pracował w walcowni w hucie „Marta". 33 Nikt by nawet nie pomyślał, że ten Olek będzie umiał deklamować tak powoli, wyraźnie i odważnie: Wszyscy mówią o nas jeszcze „dzieci", jesteśmy bowiem mali i mamy mało lat, ale już wiemy wiele dużych rzeczy, że życie bywa ciężkie, że praca dźwiga świat, a my żyjemy po to, by nowy tworzyć lad! Niektóre dzieci, potem wszystkie dzieci powtarzały chórem za tym Olkiem. Za oknem stała już noc. Z innych ławek słychać było, jak ktoś inny deklamuje stanowczym, prędkim głosem, i dziewczyki powehodziły na ławki i stłoczyły się w przejściu, żeby posłuchać tamtego. Chłopiec, Zeflik Troncik, z tych starszych, blady i chudy, stał przy oknie w swoim przedziale i mówił. Zupełnie inaczej niż Olek, bo gwałtownie, niecierpliwie, pośpiesznie: ...ten świat bogaty, wiemy o tym, że cały wyrasta z twardej pracy rąk naszego taty. Bo te domy sięgające nieba, samochody i żelazne mosty,-chleb i wszystko, co do życia trzeba, tworzy ojciec nasz, robotnik prosty! * Władka razem z innymi słuchała dumna, zachwycona. Że też nigdy tego nie pomyślała sama! Że też dopiero teraz musiała się o tym dowiedzieć, z tego wiersza... — Ale czy w hucie tatuś robi i to, co trzeba do ko- * Obydwa wiersze ze zbioru Ewy Szelburg-Zarembiny „Dzieci miasta". 36 lei, do pociągu? — szeptała z przejęciem do stojącej obok dziewczynki. Dziewczynka także nie wiedziała dobrze. Zaczęły się zastanawiać,- rozważać. Najwięcej by chciały, żeby w hucie robiło się wszystko, wszystko! Wpadły w zapał. —■ A cóż to wy nie wiecie, co się robi w walcowni? — wdał się w to ten 'sam chłopiec, Józio, czyli Zeflik, który deklamował wiersz. Wiedziały o nim, że na nazwisko ma Troncik i że jego ojciec robił za kraniarza w hucie „Ludwika". — Nie wiecie — wydziwiał Zeflik — jak się robi szyny? Albo jak wali parowy młot? Jest taki stożek z żelaza, taki rozpalony do czerwoności, a parowy młot wali w ten stożek, aż go rozpłaszczy, pierona! Potem we środku wybija dziurę i z tego stożka robi się koło, takie jak do wagonu... — Widziałeś? — Pytanie! Naturalnie że widziałem! Więc powiedzcie, dziewczyny, jak byście teraz jechały tym pociągiem, gdyby nie było w nim naszych kół? A wszystkie części mostu? — Wszystkie? I ód tego gadania zrobiło się od razu tak, jakby stuk kół wagonu stał się nagle znajomy i bliski. Tylko ten Zeflik Troncik dalej pokpiwał z dziewczynek, że niby dzieci hutnickie są, a tak mało się znają na robocie w hucie! Ale Władka pobiegła do swojego przedziału, stanęła na ławce, żeby dostać się do półki, szukała czegoś w swoim tekturowym pudełku, nie mogła znaleźć, aż wreszcie znalazła. Gdy wróciła, poprosiła tego Józia--Zeflika, żeby jej podyktował wiersz, to ona sobie zapisze. Właśnie ma papier, przeznaczony do pisania listów do domu, i nowy ołówek. Sam Karlik, duży brat Karlik, zatemperował jej ten ołówek, już na odjezdnym. 37 Zeflik przestał podkpiwać i mówił teraz każde słowo wolno i wyraźnie, nachylając się do ucha Władki, żeby dobrze słyszała. Bo w całym wagonie było teraz bardzo gwarno. Z początku wszyscy wstydzili się śpiewać i deklamować, a teraz każdy nawet po parę razy wchodził na ławkę i deklamował, co tylko umiał. Już jeżeli nie dla wszystkich, to przynajmniej dwom-trzem sąsiadom. A w obu końcach wagonu śpiewali, tutaj dziewczynki, tam chłopcy. Więc wszyscy się zdziwili, kiedy pani oznajmiła, że trzeba się już zbierać, bo już niedługo będzie Łódź. Niektórzy nawet wołali, jakby z żalem: — Co, już, tak prędko? — Może jeszcze nie? Władka nagle sobie przypomniała, że wyjmując z pudła papier i ołówek nie zawiązała go w pośpiechu, zostawiła otwarte. Więc poleciała do siebie między ławki, gdzie wszystko już było w ruchu. Na szczęście, od razu znalazła sznurek. Dziewczynki się stłoczyły. Konduktor szedł przez korytarz: — Łódź Fabryczna! Dojeżdżamy! PIERWSZY DZIEŃ W lokalu Związków Zawodowych przy ulicy Narutowicza, naprzeciwko dworca, pokój był duży, głęboki i, jak się Władce wydawało, pełen ludzi. Ktoś witał wchodzących, ktoś szukał w papierach ma wielkim biurku, jednych zapisywano, innych zapraszano, żeby usiedli, żeby poczekali. Z wielkiej pustej sali obok coraz to wynoszono dla kogoś krzesło. Dopiero po chwili Władka zorientowała się, że te różne osoby przyszły po przybyłe dzieci. Po pewnym czasie zrozumiała także, że po nią jeszcze nikt nie przyszedł.. Usiadła więc niepewnie na wskazanym krzesełku i zaczęła czekać. Ludzie wchodzili i wychodzili, gromadką otaczali biurko. Odszukiwano nazwiska, zapisywano adresy. Ze ściany nad biurkiem patrzały brodate, znajome twarze Marksa i Engelsa. Gazowa jasna lampa syczała, a z otwartych drzwi do wielkiej sali wiało mrokiem i chłodem. Te otwarte drzwi, nie wiedzieć dlaczego, niepokoiły Władkę. Starała się na nie nie patrzeć, więc wodziła oczami po ścianach w zielone arabeski, odrapanych i brudnych. „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!" — odczytywała napis nad biurkiem, przy którym wywoływano coraz to inne dziecko, tylko nie ją, nie Władkę. 39 „Będę cierpliwie czekać, żeby nie wiem co" — postanowiła. I zaczęła znowu: „Proletariusze wszystkich krajów..." Stuknęły drzwi. Może już po nią? Przelękła się i prawie z ulgą odetchnęła, gdy się okazało, że to po jakieś inne dziecko. Ale w następnej chwili znowu zaczęła się niepokoić, bo gromadka przybyłych wyraźnie stopniała. Poczuła się strasznie sama jedna wśród wszystkich obcych. „To nic, to nic... Wcale nie będę się oglądała, to wtedy właśnie przyjdą i po mnie..." Pokój pustoszał, Władka usilnie zaczęła teraz oglądać szafę z książkami i czerwoną plamę płótna sztandaru, zwiniętego za szkłem gablotki. „A jak jest Pierwszy Maja, to na czym ten sztandar wynoszą?" — zastanowiła się. I zaraz wypatrzyła koło pieca stojący wysoki, prosty drąg drzewca. Raz; po raz rozlegał się dzwonek albo i bez dzwonka stukały otwierane drzwi. Ludzi ubywało. Z przybyłych dwudziestu siedmiorga dzieci zostało tylko kilkoro i te tłoczyły się teraz przy biurku. Po Władkę ciągle nikt nie przychodzi... Ach, czemuż odjechała od swoich?! I do tego jeszcze cieszyła się jak głupia! O tej porze wszyscy wracaliby już z bieda^szybów, w piecu by się paliło, kawa by się grzała, a suchy chleb w domu smakowałby na pewno lepiej niż... Znowu dzwonek. Jakoś szybko zabrano bladego, cichutkiego chłopczyka. Głośno zatrzasnęły się za nim drzwi. Spocone palce Władki splatają się i zaciskają. Oczy, już teraz zrozpaczone, wpatrują się w syczący płomyk gazowej lampy, to w zielonkawe arabeski na ścianie, to znowu odczytują: „Proletariusze wszystkich krajów..." 40 Ach, po cóż, po cóż tutaj przyjechała? Teraz w domu niedługo już będzie noc, mama i Marta szykują wszystko do spania i niezadługo Władka już by leżała sobie w znajomym, bezpiecznym miejscu od ściany... Już co to, to nie! —■ przemówiła nagle trzeźwa myśl. — Już co to, to nie, bo gdyby nie miała wyjechać, toby musiała jeszcze odrobić lekcje z Trudą na brzegu stołu. Przy tych lekcjach Truda zawsze była niemożliwa! Uważała tylko na to, żeby Władkę przyłapać, że Władka sama nie umie, a chce pomagać, chce się mądrzyć... Brat Karlik dobrze już chrapie ze swego posłania na podłodze. Marta wyrzeka w łóżku, żeby się ciszej uczyły, bo spać nie dają, a ona taka zmęczona dzisiaj po całym dniu przy tym węglu... Władka tonie we wspomnieniach. A tutaj znowu dzwonek! Ale tym razem Władka w swojej rozpaczy na pewno już wie, że to nie po nią. Wszedł chłopiec ze sportową czapką w ręce. Niebieskimi oczami ledwie obejrzał się na czekające trzy ostatnie dziewczynki, na Władkę nawet nie spojrzał. Poszedł prosto do biurka do małego pokoju. Przez otwarte drzwi było widać i słychać, że grzecznie się ukłonił i spytał, czy tutaj nie ma Markowskiej Władysławy, bo właśnie po nią przychodzi. Czyż może niepokój tak prędko zmienić się w szczęście? Pan przy biurku zajrzał do papierów, spytał chłopca o nazwisko. — Stańczak Adam, Radwańska osiemdziesiąt dwa... — A imię ojca? — Stańczak Mieczysław, pracuje u Szrajbnera... Pan wstał, wywołał Władkę, wziął ją za rękę, podprowadził parę kroków. I tak stali oboje naprzeciwko siebie, Władka z tym Adamem Stańczakiem. Nie wiedzieli, co powiedzieć. W końcu podali sobie ręce i Adam spytał, czy dziewczynka ma jakie rzeczy. Władka zawstydziła się i wska- 41 zała na swoje tekturowe pudełko, owiązane prawdziwym konopnym sznurkiem. Adam od razu tak je chwycił, jakby nic nie ważyło. Szli już do wyjścia i dopiero przy drzwiach oboje jednocześnie przypomnieli sobie, że trzeba się ukłonić i pożegnać. Przed dworcem zaraz był duży, błotnisty, ciemny plac. Potem ulice oświetlane latarniami, jasne wystawy sklepów, wozy, dorożki, samochody, pełno przechodniów na chodnikach. Władka mało co widziała, zajęta tylko tym, żeby nie zgubić tego Adama z tekturowym pudłem. — Pierwszy raz tutaj jesteś w mieście Łodzi? — spytał Adam, gdy znowu weszli w jakieś ciemniejsze i pu-stsze uliczki. Spytał po prostu, żeby coś do niej powiedzieć, bo przecież wiadomo było, że Władka jest tutaj po raz pierwszy. Jeszcze dodał, że pewnie jest zmęczona, a Władka odpowiedziała, że wcale nie. Pomyślała przy tym, że siostra Truda, choć młodsza, ale o ileż lepiej potrafiła rozmawiać z nieznajomymi! Znowu zrobiło jej się bardzo smutno. Gdybyż chociaż na chwilę znaleźć się teraz w Królewskiej Hucie, na tamtych znajomych ulicach, w domu, matkę zobaczyć! A jeżeli już nie matkę, to chociaż ciocię Antosię... Wsunęła drżącą rękę pod paltocik, na piersi, żeby choć dotknąć żelaznego słonia. Wpięła go sobie w sukienkę, jeszcze w tym zielonym pokoju. Posłyszała teraz jak przez sen, że chłopiec dalej coś mówi. — A tam, gdzie ty mieszkasz, na Śląsku, to duże miasto? Tramwaje są tam? — Do Katowic jest tramwaj... Ale tam zaraz Hajduki! Ale ja mieszkam w Królewskiej Hucie... — odpowiadała jakoś niewyraźnie. — Aha! Szli teraz uliczką cichą i wąską, zamkniętą jak kory- 42 tarz pomiędzy dwoma wysokimi murami fabryk. Świeciło się w wielkich fabrycznych oknach. —■ Pracują tam? —■ nagle zaciekawiła się Władka. —■ Pracują teraz na drugą zmianę... Ale w niektórych to pracują już tylko po trzy dni w tygodniu! Mój tatuś pracuje na nocną zmianę... A twój? — Mój ojciec wcale teraz nie pracuje, bo u nas jest strajk! — odpowiedziała surowo. I Adam był zły na siebie, że o to spytał. — Tu pracuje moja mamusia... — powiedział jeszcze, gdy przechodzili koło jakiejś bramy w murze fabrycznym. Władka nie wiadomo dlaczego przypatrzyła się uważnie i jeszcze obejrzała się wokoło. Spytała, czy daleko jeszcze stąd do domu. * Nie było daleko. W jakimś miejscu skręcili w podwórze, pełne błota, potem na ciemne schody. Adam szybko szedł naprzód, Władka za nim biegła prawie bez tchu. — Tu zaraz, trzecie drzwi na prawo... — powiedział oglądając się na nią. Ale zanim doszli do tych drzwi, drzwi same się otworzyły, buchnęło światłem, ciepłym oparem, domowym zapachem. Władka weszła oszołomiona, z początku prawie nic nie widząc. — Jak się masz, Władziu! Jakże tam, czy nie musiałaś długo na niego czekać, na tego naszego Adama? — witała ją pani Stańczakowa. Wydała się Władce bardzo miła i jeszcze młoda, choć wyglądała trochę blado, na zmęczoną. O mieszkaniu Władka od razu pomyślała, że jest wspaniałe. I dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że jest to tylko jeden duży pokój z dwoma oknami, z piecem kuchennym i żelaznym piecykiem z rurą. Na tle porządnych, ciern- ia nych mebli rzucała się w oczy jasna plama koszykowego łóżeczka w rogu. — Nie, proszę pani, wcale długo nie czekałam! Chwileczkę tylko, proszę pani! — kłamała Władka, bo jej się wydawało, że tak będzie grzeczniej. W tej samej chwili spostrzegła, że na wielkim meblowym łóżku pod pierzyną ktoś śpi i chrapie. — A tutaj nasza Sabina, już nie mogła się ciebie doczekać! No, Sabinko, poznajcie się, przywitajcie... Dziewczynka spora i tęga, o ciemnych włosach i oczach bardzo jasnych, postąpiła krok naprzód, jakby niezdecydowana. „Pewnie się dziwi, że ja jestem taka chuda!" — pomyślało się Władce. Podały sobie ręce, nawet pocałowały się, ale jakoś sztywno. Nie wiedziały, co powiedzieć. — Nie stawiaj tam, bo świeżo obleczone! ■— krzyknęła Sabina na Adama, który Władzine pudło tekturowe kładł na jasnym łóżeczku. Władce zrobiło się przykro. Ale w tej samej chwili urwało się chrapanie na łóżku i wesoły, niski głos zawołał spod pierzyny: — Czy już przyjechała? Czy już przyjechał nasz mały gość?! Ktoś jeszcze zaspany, jeszcze przecierający sobie pociesznie oczy, podniósł twarz znad poduszki i wesoło rozejrzał się, już wytrzeźwiony ze snu. Władka poznałaby nawet na końcu świata, że to jest ojciec Adama, taki do niego podobny. Od samego jego głosu zrobiło się w mieszkaniu weselej i raźniej. Zaraz też przypomniała sobie: — Mój tatuś i moja mamusia kazali się państwu bardzo kłaniać i pozdrowienia ślą, i dziękują, że państwo są tacy dobrzy i wzięli mnie do siebie do miasta Łodzi na czas strajku... — wyrecytowała jak z książki słowa dawno wyuczone na pamięć. Po tym wysiłku poczuła, że jest strasznie zmęczona. 44 Umyła ręce, jak jej powiedzieli, przysiadła na brzegu krzesła, jakie jej wskazali, popiła z kubka trochę zbożowej kawy z mlekiem, ledwie przełknęła kęs chleba ze smalcem. Mimo zmęczenia długo nie mogła zasnąć. Cicho popłakiwała w nieposzlakowanie czystej pościeli w koszykowym łóżeczku. Ale nikt nie słyszał. * Rano zbudziły ją jakieś głosy. Ktoś opowiadał, że spaliła się jakaś surówka w palarni. Ale jaka surówka? I w jakiej palarni? „Więc widocznie był gdzieś pożar!" — pomyślała Władka. Ale nie, o pożarze nikt nie mówił. A może to jeszcze jej się śni? Nie, to Adam z Sabiną i z ojcem siedzą przy stole i rozmawiają, popijają kawę i jedzą chleb. Ojciec opowiada, a Adam wypytuje grubym głosem jak dorosły. I okazuje się, że nie mówią „palarnia", tylko „opalar-nia". Sabina w milczeniu zbiera się do szkoły, składa książki, drugie śniadanie w papierze i coraz to rzuca okiem na koszykowe łóżko. Władka przymyka oczy. Woli udawać, że śpi. Po wyjściu dzieci pan Stańczak wesoło pogwizdując zabiera się do sprzątania, zmywania. Nalewa Władce gorącej kawy z mlekiem, smaruje Władce chleb smalcem i pogaduje pogodnie: — Jedz, Władziu, jedz! Musisz się tu u nas chociaż trochę odpaść! Kto tak samo już jej mówił i kiedy? Ach, to mamusia tego ostatniego wieczora tak ją pocieszała: „Odpasiesz się, będziesz miała tam dobrze w mieście Łodzi u państwa Stańczaków..." „Tak, Władzi jest tu niewątpliwie dobrze! A jednak... tak jej tęskno za domem! 45 I nagłe sobie przypomina: miała przecież wysłać list do domu! Jeszcze wczoraj mogła była to zrobić. Zostawia pana Stańczaka z brudnymi naczyniami. Biegnie do swego pudła, otwiera, szuka. Jest. Jest pocztówka! Sama Marta zaadresowała ją do domu swoim okrągłym, ładnym pismem. I jest cała masa rzeczy do pisania! Ale jednak zaraz na samym początku Władka jakoś ugrzęzła w tych rzeczach. Bo czy zacząć: „W pierwszych słowach mojego listu", kiedy to nie jest list, tylko pocztówka? A przecież czy tak się pisze: „W pierwszych słowach mojej pocztówki"? Po namyśle zaczęła po prostu: Kochana Mamusiu! I dalej już samo poszło: ...donoszę Mamusi, że podróż przeszła dobrze. Ja ciągle patrzałam w okno, a pani powiedziała, żeby każdy zadeklamował coś, co umie, to nam prędzej przejdzie czas. Tych zapasów, co miałam na drogę, to wystarczyło i jeszcze częstowałam inne dzieci. I inne dzieci częstowały mnie także. I było bardzo przyjemnie. I ja dziękuję Mamusi, że tyle mi dała na drogę, że ja częstowałam innych. Zatrzymało się pióro. Dalej ani rusz! Czy to już nie ma nic innego, tylko: częstowałam a częstowałam. Dopiero po długim namyśle: Jak tu przyjechałam do miasta Łodzi, to do Komitetu przyszedł po mnie Adam, i było dła ranie przyszykowane koszykowe łóżko i pościel piękna, ze wstawkami... Znowu stanęła myśl. Po prostu ani słowa więcej. Jeszcze szczęście, że na pocztówce zostało już niewiele miejsca. Ale czy z tego pisania można będzie się do- 46 myślić, że Władka tęskni za domem, że ciągle myśli o domu? „Nie, nikt się tego nie domyśli!" ■— martwi się Władka i zaraz się pociesza, że lepiej, żeby w domu wszystkim się zdawało, że ona tutaj taka jest wesoła, że już nie tęskni... Діє jeszcze za chwilę Władka znowu się martwi o coś innego. Bo co to będzie, jeżeli listonosz przyjdzie z tą kartką i nikogo nie zastanie w domu? Za jej plecami pan Stańczak już wszystko uprzątnął ze stołu i pozmywał. Wesoło sobie pogwizdując przeciera teraz podłogę na dwóch kawałkach sukna. Zagląda Władce przez ramię. Zagaduje z podziwem. — Ależ ty maczkiem piszesz, niechże cię! Chciałem dodać pozdrowienia od nas dla twoich rodziców, ale już nie ma gdzie... To chyba innym razem! — Bardzo panu dziękuję... — Władka jednocześnie i wstydzi się swego drobniutkiego pisania, i jest szczęśliwa z pochwały. — Ładne masz pismo, ładne, po prostu piękne! Dobrze ci idzie w szkole? — Ja nie wiem, proszę pana! — rozjaśniła się. — Same czwórki i piątki... Tylko że taka przerwa... Chorowałam, proszę pana, a teraz to... — nie wiedziała, jak powiedzieć. Odwróciła kartkę. — A to nie ty pisałaś? — zdziwił się pan Stańczak. — To mtoj a starsza siostra, Marta! Ona wszystkie kartki tak mi poadresowała... Ma jeszcze ładniejsze pismo, prawda, proszę pana? Ona chciała się uczyć na nauczycielkę, ale nie można było... Pan Stańczak uważnie się przyjrzał pięknemu adresowi na pocztówce. — Taaak! — powiedział. Potem dodał: — No, to wasi rodzice mają z was pociechę! A co ona teraz robi, ta twoja siostra? 47 —■ Musiała przerwać w szkole... Z mamą teraz robi przy kołowrocie, ale to bardzo ciężko, proszę pana, tak kręcić, wyciągać, wyciągać... — Przy czym robi? — pan Stańczak szukał teraz czegoś w szafie. — Przy kołowrocie, powiadasz? Przy jakim kołowrocie? — A w bieda-szybie u nas... Tam jest taki kołowrót, proszę pana, co się nim wyciąga węgiel na górę. Tatuś z Karlikiem na dole węgiel kopią, a mamusia z tą Martą wyciągają na wierzch... Przez jeden dzień to dwie fury, trzy fury nakopią i wyciągną. Tylko że to teraz wcale niełatwo znaleźć kupca... —■- Aha! — pan Stańczak wbił do kubka jajko i zaczął . wprawnie ubijać łyżeczką. Jeszcze wsypał dwie łyżeczki cukru. • I jakże się to stało, że Władka, taka nieśmiała z obcymi, zaczęła teraz mówić, rozgadywać się, pod to ciągłe dzwonienie łyżeczki o kubek. Najpierw cicho, zająkli-wie, potem coraz śmielej. O wszystkich swoich. Że Karlik przez trzy tygodnie pracował pod ziemią w kopalni, ale w prawdziwej kopalni, nie w bieda-szybie jak teraz. Potem miał iść do huty do 'walcowni na sznurka, na smarownika znaczy się, aż tu strajk jak nie wybuchnie! I wszyscy aż się śmieli z tego brata Karlika, że wyszedł na bieda-górnika, tak do rymu nawet... A znowu siostra Marta to chociaż chciała iść na nauczycielkę, ale taka jest w sobie silna, że węgiel ładuje na furę nieraz prędzej niż chłop! A „bombę" miału, czyli taki wielki kubeł, to podniesie wysoko w jednej ręce... A znowu Truda, to jak Władka z Trudą jeszcze przedtem zbierały koks na hałdzie, to Truda zawsze umiała najlepsze miejsce znaleźć. Ale ona, Władka, zbierała za to daleko lepiej od tej Trudy... — Ale to było jeszcze przedtem, przed strajkiem! — dodała. 48 — Przed strajkiem, powiadasz? — pan Stańczak wsypał znowu trzy łyżeczki cukru do kubka i teraz znowu kręci. — I jeszcze przedtem jak zachorowałam... Postawił przed nią kubek. — No, a teraz jedz! Władka nie wierzyła oczom. Więc to dla niej? — A cóżeś ty myślała? — śmiał się z jej zdziwienia. — Musisz tutaj u nas się odpaść! To wstyd byłby dla całego miasta Łodzi, gdyby ci miało u nas przybyć mniej niż dwa kilo... Spróbowała na łyżeczce. Coś świetnego! Słodkie i takie leciuchne w ustach... Pan Stańczak znowu wesoło zagaduje, jakby ją przekonywał o czymś: — O szkołę nic się nie martw! Pierwsza rzecz, żebyś swoje zdrowie miała, to dopędzisz i jeszcze nawet przegonisz! A jakbyś nie dopędziła, to czy to takie zmartwienie? Mądra jesteś dziewczyna, zawsze sobie dasz radę, nawet gdybyś miała zostać w klasie drugi rok... Ale-jesteś za sprytna, żebyś miała zostawać! Milczała olśniona. Jeszcze nikt jej nie powiedział, że jest sprytna. W szkole jak ją chwalili, to zawsze za coś innego, za pisanie, za pamięć... Tymczasem pan Stańczak nalał wody do szaflika i najwyraźniej zabierał się teraz do obierania kartofli. Mówił dalej: — O ten strajk także nic się nie martw! I obniżki nie będzie, i delegatów nie powyrzucają! Mało to już było czego... Strajk dobrze się skończy i ten, jak mu tam, Karlik, twój brat, jak chciał, tak pójdzie na tego... jak to powiedziałaś? — Na szmirka, na smarownika znaczy się. — Właśnie, właśnie, na szmirka! A ty tylko jedz, tylko o tym myśl sobie! Od samego głosu pana Stańczaka tak się robiło, jakby i Czerwone węże 49 wszystko miało się dobrze skończyć. Nawet kartofle z wesołym pluskiem padały w wodę. Władka nawet nie pomyślała, żeby mu pomóc. Nieraz potem wyrzucała to sobie. Ale pan Stańczak wcale nie wyglądał, jakby potrzebował pomocy. Wszystko robiło się jakby samo, prędko i wesoło. Nad tym wszystkim prędko i wesoło mówił jego głos: — A tę twoją kartkę to sam wrzucę do skrzynki, jak będę szedł na nocną zmianę. I tak wcześniej ona stąd nie pójdzie, tylko nocnym pociągiem. Twoja mamusia jutro powinna dostać... Władka nie wytrzymała: — A jeżeli listonosz nikogo w domu nie zastanie, to co będzie? — To wsunie w szparę w drzwiach albo pode drzwiami, albo isąsiadom odda! Cóżeś sobie myślała, że listonosz taki głupi? Nic się o niego nie bój! Lepiej jedz już spokojnie! I Władka znowu zaczyna jeść, powolutku, pomalutku. Tak jakoś robi się nareszcie, jakby wszystko miało, już być dobrze. Miało być jeszcze lepiej razem z przyjściem pani Stańczakowej z fabryki, a już najlepiej, gdy dzieci wrócą ze szkoły. Wczoraj tak jakoś wyszło, że Władka wcale nie zdążyła poznajomić się z tą Sabiną o jasnych oczach... Ale oto już są wszyscy. Pani Stańczakowa od razu zabiera się do wykończenia obiadu i tak się krząta między kuchnią, szafką i zlewem, jakby w ogóle nigdy stamtąd nie wychodziła. A znowuż pan Stańczak tak się za-czytał w gazecie, przyniesionej mu przez żonę, jakby wcale przedtem nie kręcił się koło kuchni. Tylko że znad tej gazety wyglądał coraz posępniejszą 50 twarzą, w miarę jak pani Stańczakowa pogadywała do niego sponad garnków. — Majster Wróblewski, salowy Nowakowski... — coraz to powtarzało się w tych pogadywaniach, niegłośno a smutnie. I że dzisiaj jakiejś chorej Pazderskiej znowu szło źle przy pracy. Wszystko się jej plątało, a Nowakowski nie odchodził na złość, tylko stał i rugał... I Władka od razu jakby widzi tego salowego, jak stoi groźnie nad chorą panią Pazderską i krzyczy na nią. A ona cicho płacze... — A to wszystko przez majstra Wróblewszczaka, co tę maszynę przydzielił! Nicielnica w niej fatalna, każdy by przy niej stracił nerwy, a cóż dopiero ta Pazderską. — Taki tam z niego majster, szkoda gadać! Jak robił u Poznańskiego, to go podobnież pobili... — pan Stańczak wygląda znad swojej gazety już widocznie zirytowany, nawet jakby groźny. W gadaniu teraz mowa o jakimś Decu, Pyziaku i o jakimś Kwiatkowskim. — Kto smaruje, ten jedzie! Takiego to wartałoby w taczkach na śmietnik wywieźć... A znowuż ten Kwiatu kowski to może niezły jest człowiek, tylko że boi się własnego cienia, tak drży o tę swoją pracę, że nie wiem.., Wpadł Adam z książkami w teczce. Nawet nie spojrzał na Władkę. Od razu rodzicom przerywa, zawraca ojcu głowę jakimiś swoimi zelówkami, że musi do szkoły lecieć na czwartą do dentystki, a z tych zelówek już jedna mu odpadła. — Tymczasem przybij sobie młotkiem, i już! Czekaj, ja sam... Daj no młotka! — pan Stańczak odkłada nie doczytaną gazetę. — Czy to w tym domu można spokojnie choćby „Kuriera" poczytać? Gdzie młotek? Nie ma młotka! Był razem ze wszystkimi narzędziami, ale go teraz tam nie ma. Czy to nie ma sposobu na to, żeby kto bierze narzędzie, potem na swoje miejsce położył? Owszem, jest taki sposób! W ucho trzepnąć, a jak nie, 51 to pasem przyłożyć raz, drugi... — ale pan Stańczak nie wie, czy jego miłe dziatki będą z takich sposobów zadowolone. Podniósł się z krzesła już wyraźnie zły. -— W tej chwili ma tu być młotek! Cóżeście z nim zrobili? Wszyscy rzucili się na poszukiwanie. — To wtedy, jak się szafę przesuwało, żeby wnieść łóżeczko... Wtedy tak się zapodziały i siekiera, i młotek, ale siekiera zaraz się znalazła... Władka chciałaby razem z łóżeczkiem wejść na ścianę, żeby tylko nie przeszkadzać. Bo przecież pomóc nie może. Smutnie stanęła przy oknie w takim wolnym miejscu, ale i tam raz po raz ktoś podchodzi szukając tego młotka. Sabina wróciła ze szkoły jakaś skłopotana, zaaferowana. Zaraz zaczęła szeptać do matki, rzucając niespokojne spojrzenia w stronę ojca, coraz gniewniejszego. Bo chociaż młotek nagle jakby sam się znalazł, ale z tych szeptów wynikało, że Sabina znowu przyniosła dwójkę z polskiego. — Jak to, dlaczego dwójkę? — Dajże jej teraz spokój! Nie widzisz, że będzie płakać? — Ale dlaczego dwójkę? — Dlaczego, dlaczego! Czy nie wszystko jedno? Czegoś tam nie wiedziała, a powiada, że książka, że zeszyt, że koleżanka, że pani niesprawiedliwa... Czy nie znasz naszej Sabiny? Ale się poprawi! Zawsze jak dwójkę przyniesie, to potem przez jakiś czas ma same czwórki... Przy gorącej zalewajce wszystko na razie się ucisza. Ale potem znowu obce sprawy, cudze sprawy, nie znane chudej Władce, wypełniają cały pokój. Znowu tak się robi, że sama Władka kurczy się cała i jakby odpływa gdzieś daleko razem ze swoim straj- 52 kiem i ze swymi smutkami. Po prostu nie ma dla niej miejsca w natłoku tych spraw. Jednak spoza zelówek, dentystek, majstrów i salowych, pogłosek o zatargach, o spodziewanych redukcjach, jak spoza mgły, raz po raz wychyla się ku Władce pani Stańczakowa. Uśmiecha się do niej swoim dobrym, trochę smutnym uśmiechem i dokłada jej jeszcze prażuchy na talerz. A i pan Stańczak, choć bardzo jest już gniewny, pewnie chciał Władce zrobić przyjemność, kiedy znowu nagle huknął na rodzoną córkę, że mu tylko wstyd przynosi dwójkami, podczas gdy ta oto Władzia, choć musi zbierać koks na hałdach, ale ma same piątki i czwórki. Tak, pan Stańczak na pewno chciał dla Władki jak najlepiej, ale czy to tak wyszło? Bo ładne, przezroczyste oczy Sabiny od razu zaróżowiły się w delikatnych jak u matki powiekach i tak popatrzały na Władkę, jakby ją chciały uderzyć tym spojrzeniem. A małe usta Sabiny, trochę smutne jak u matki, zamruczały coś niewyraźnego. Że to jeszcze wcale nie wiadomo, jak tam jest z tymi piątkami Władki! Każda dziewczynka potrafi tak się pochwalić do obcych... A tutaj ni z tego, ni z owego, choć Adam zawsze trzymał z ojcem, teraz jednak wziął stronę siostry. Że jeżeli Władka Markowska nawet ma jakie piątki, to na pewno nie z polskiego! — Dlaczego? — Władka coraz bardziej zmieszana, coraz mniej cieszy się z pochwały pana Stańczaka, którą przecież sama wywołała. — Dlaczego nie z polskiego? Właśnie że z polskiego także masz same piątki, prawda, Władziu? — No, bo ona tak jakoś dziwnie mówi... — zgodnie dziwią się brat i siostra. — Zamiast „Karolek" powiedziała „Karlik", a na „zmianę" mówi „szychta"! Tatuś nie słyszał? 53 I tak Władka po raz pierwszy w życiu dowiaduje się, że dziwnie mówi po polsku. —■ Wcale nie dziwnie! Na Śląsku na pewno wszyscy tak mówią, prawda, Władziu? ■—■ łagodzi pani Stańcza-kowa i jeszcze chce Władce dołożyć prażuchy. — Nie, dziękuję pani bardzo, ja już tyle jadłam! A co do tego mówienia, to ja nie wiem... Pewnie jest jakaś różnica... Ale teraz nikt nie ma czasu zastanawiać się, czy jest jakaś różnica, czy nie ma. Obiad skończony, wszyscy się ruszyli, każdy do swego. Pani Stańczakowa śpieszy się ze zmywaniem, póki woda gorąca. Zaraz nastawia nową, gdzieś posyła Sabinę, woła na pana Stańczaka, żeby szedł spać, bo znowu się nie wyśpi... Sabina coś wynosi, coś przynosi, do matki mówi szeptem, choć ojciec jeszcze się nie położył, tylko supła i supła ze starej portmonetki pieniądze dla Adama, groźnym głosem wydając mu jakieś polecenia. Czyż Władka może wiedzieć, że na Radwańskiej, trochę dalej, mieszka w podwórzu szewc dobry i tani, a na Piotrkowskiej, trochę bliżej, jest szewc drogi i zły? I że Adam już dwa razy zapomniał się zapisać w szkole u pani dentystki, a teraz głowę zawraca, kiedy jest najmniej pieniędzy? I że Sabina jest owszem, owszem, bardzo ambitna i pilna, tylko nie taka zdolna jak Adam, i że ojciec bardzo tym się martwi? Czyż może Władka wiedzieć, że w fabryce majster Dec trzyma z salowym i że oni obydwaj zwalczają delegata ze związku? I że do składu nadeszła obiecana surówka, a do konsumu oczekiwane śledzie? I że trzeba o tym zawiadomić wszystkich sąsiadów? I że zaraz przez ścianę, u najbliższych sąsiadów Milewskich, starsza siostra nie może sobie dać rady z młodszymi dziećmi, bo matkę wzięto do szpitala, będzie już dwa tygodnie... 54 Trzeba będzie tym Milewskim pomóc z praniem, zwyczajna rzecz sąsiedzka! Pan Stańczak zawsze robi się taki gniewny, kiedy nadchodzi jego pora spania po południu. Trzeba pilnować, żeby miał wtedy spokój... Tego wszystkiego Władka nie wie i nie może wiedzieć. Jest obca. Pan Stańczak dawno już chrapie. Adam dawno poleciał z butami. Potem ma wstąpić do szkoły i jeszcze w parę miejsc. Sabina ze cztery razy wychodziła i wracała pełna szeptów z matką, nowin, interesów. Wreszcie przyniosła cały tobół z brudną bielizną sąsiadów Milewskich i zabrała się do lekcyj przy stoliku pod oknem. Ale kiedy, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, Władka po długim namyśle wygrzebała ze swego tekturowego pudła książkę szkolną i zeszyt i też zamierzała zabrać się do lekcji, Sabina nagle przypomniała sobie, że zostawiła klasowy brulion u koleżanki na Piotrkowskiej i że musi tam iść. Władka została sama z chrapiącym panem Stańczakiem i z panią Stańczakowa, której łagodna twarz to ukazywała się, to znikała nad balią w oparach prania sąsiedzkiej bielizny. — Przykrzy ci się, moja Władziu, już ja wiem! — mówiła. — Sabinka chyba zaraz wróci... Sabina nie wracała. — Pewnie uczy się tam razem z koleżanką... — znowu mówiła pani Stańczakowa. — Ale czekaj, bo na śmierć zapomniałam! Wytarła mokre ręce i zrobiła Władce miejsce na jej rzeczy w szufladzie komody, a na granatową sukienkę — w szafie. I od tego zrobiło się Władce trochę weselej. KOLEKCJA Dnie upływają. A każdy z nich oswaja Władkę z nowym otoczeniem. I Władka wcale już się nie dziwi, że co rano w wielkim łóżku, na tym samym miejscu, gdzie wczoraj kładła się spać pani Stańczakowa, zamiast jej ciemnych włosów i bladej twarzy, na poduszce leży wielka, łysa głowa i rumiana, wąsata twarz pana Stańczaka. Leży i chrapie. Władka nie dziwi się temu, bo już wie, że pani Stańczakowa, obudzona wrzaskiem budzika, wyszła o brzasku do pracy w rozjęczaną syrenami ciemność. A zaraz potem na to samo łóżko zwalił się powracający z nocnej zmiany pan Stańczak i natychmiast zasnął kamiennym snem. Zaledwie po godzinie znowu zakrzyczał budzik, tym razem na dzieci, żeby wstawały do szkoły. Ale i pan Stańczak się podnosił, od razu wytrzeźwiony ze snu. Czasem nawet sam budził dzieci, a wstawał zawsze, za każdym razem, żeby dopilnować wszystkiego. Nalewał im kawy, smarował chleb, a zachowywali się przy tym wszyscy troje tak głośno, jakby ich było nie wiedzieć ile osób. — Pewnie cię zawsze budzą, moja Władziu — mawiała delikatna pani Stańczakowa o swojej hałaśliwej rodzinie. — Oni jak na bazarze! 56 Owszem, budzili Władkę. Ale żeby tego bazaru nie zwiększać, Władka cicho jak mysz leżała w swoim koszykowym łóżku. Dopóki tamci dwoje, popędzani przez ojca wreszcie nie znikną za drzwiami. Jeszcze ze schodów słychać prędkie, zaczepne gadanie Sabiny i wesołe przekomarzanie się Adama. Pan Stańczak teraz z kolei Władce nalewał kawy i smarował chleb. A smarował go smalcem tak grubo, jak żadnemu ze swoich dzieci. — Jedz, Władziunia, jedz! To byłby wstyd po prostu dla całego miasta Łodzi, gdyby ci u nas nie przybyło co najmniej ze trzy kilo! Musisz się u nas odpaść za wszystkie czasy! — powtarzał tak co dnia. — Póki u rias jeszcze jako tako! Bo gdzie indziej już pracują tylko po trzy dni w tygodniu. I jeszcze dolewał Władce mleka do kawy. Potem pogwizdując i pośpiewując zabierał się do sprzątania, zmywania, szorowania, do wszystkiego o czym Władka myślała, że to tylko kobiety robią w domu. Z początku tkwiła bezczynnie jak kołek. Potem nieśmiało próbowała pomagać. Gdy wrócił z węglem z piwnicy, zastał ją, jak po swojemu na klęczkach szorowała garnek. Protestował: — Przyjechałaś tutaj nie na żadną robotę, tylko w gości! Na odpoczynek, na odżywienie! I dlaczego na klęczkach? Modlisz się do tego garnka czy co? — śmiał się. Ale ona nie dała sobie garnka odebrać. Mówiła, że czuje się daleko lepiej, kiedy ma coś do roboty. A że na klęczkach — no, to oo? Bo tak jest najwygodniej! Garnek będzie jak złoto! I kto by to pomyślał? Te przedpołudniowe godziny są najprzyjemniejsze w dniu. Bo chociaż pani Stańczakowa bardzo się Władce podobała, ale z panem Stańczakiem rozmawiało się swobodniej i jakoś bardziej od serca. 5T „Tak więcej na wesoło! — myślała Władka. Ale zaraz dodawała: — Tak więcej na poważnie..." Więc właściwie jak? Może pan Stańczak poważne rzeczy mówił na wesoło? Przy tym ciekawił się jak dziecko wszystkim. „Czasami to ty jesteś, jakbyś miał trzynaście lat!" — mawiała do męża pani Stańczakowa. A Władka dodawała w myśli, że tak samo mówiłaby o panu Stańczaku jej młodsza siostra Truda, gdyby go znała. Właśnie sobie szykował niski stołek koło pieca, szaflik z wodą, sięgał na półkę po kozik w czerwonej oprawie. — A powiedz mi teraz... — zaczynał. Zabierał się do obierania kartofli. — A powiedz no mi teraz... Co to ja chciałem rzec? Aha, powiedz mi teraz jeszcze: a nie wali się to wszystko na łeb? Ziemia, znaczy się, nie obrywa się w tych waszych bieda-szybaeh? Władka zasiada naprzeciw pana Stańczaka na foteliku z trzemy, na którym Sabina, grubsza, ledwie już się mieści. Wyszukała sobie do obierania stary złamany nóż. — Czemu ma się nam walić! Tam jest taka obudowa, stemple z drzewa... Pierwsze kartofle z pluskiem wpadają do wody. — Stemple, powiadasz? Bo to z tych gazet nie bardzo można się dorozumieć! A drzewo skąd bierzecie na te stemple? Trzeci kartofel — plusk! Czwarty, piąty, szósty... Ogromne kartofle kupili w tym roku państwo Stańczakowie ! — Skąd bierzem drzewo? A od czego Kołchowicki Las? A od czego kopalniane zapasy fabrykanta? — no, lepiej nie odpowiedziałaby nawet Truda! Pan Stańczak pogwizduje, robi pocieszną minę. 53 — A nie przyłapie was kto na tym? Nie pilnuje nikt tego drzewa? — Pilnuje straż z dyrekcji... Trzeba zawsze uważać, bo teren jest cały kopalniany. Także szyby się kopie na terenie fabrykanta! A co pan myślał? Jeszcze gorzej, jak sprowadzą policję! To policja bije gumowymi pałkami, czasem i bomby do bieda-szybu wrzuca, żeby wszystko zawalić... Potem leje gnojówkę, żebyśmy znowu nie przyszli kopać w to miejsce... No, to mówi się: trudno! Człowiek jakoś musi żyć, proszę pana, no nie? A jeszcze i tego węgla, co ukopie, to nie zawsze może sprzedać... — Człowiek musi jakoś żyć! — wesoło podchwytuje pan Stańczak. — A ponieważ ty jesteś także człowiek... Wstaje, ociera ręce i wydobywa z głębin szafy jajko albo kawałek kiełbasy, albo śledzia z oleju. — Nie, proszę pana, naprawdę, ja już tyle, naprawdę, państwo już tyle dla mnie... — broni się zmieszana Władka, ale oczy aż jej się śmieją do tej kiełbasy. Ma teraz coraz lepszy apetyt ta nasza Władka! Pan Stańczak zagaduje: — Tylko sobie nie pomyśl, że my tutaj w mieście Łodzi wcale nie strajkujemy! Znamy dobrze to wszystko! Nas także jak przycisną... Policję z gumowymi pałkami umieją i na nas napuścić. A co tyś sobie myślała? Teraz jeszcze mi powiedz... Kiełbasa zjedzona i kartofle obrane. I jak to zeszło! Niedługo trzeba będzie znowu ogień rozpalać i szykować do obiadu. Pan Stańczak drewnianym „koziołkiem", wystruganym przez Adama z czubka świątecznej choinki, gwałtownie rozbija coś w garnku, dosypuje mąki, kraje słoninę, przesuwa rondle na blasze, wszystko hałaśliwie, pośpiesznie. Wesoło sobie pogwizduje przy tym. Trochę wody się rozlało, trochę wysypało się mąki czy kaszy. 59 Pani Stańczakowa tymczasem wraca z pracy. Także jest przyjemnie, ale już nie tak. Pani Stańczakowa jest zmęczona, a przy tym nie zawsze zadowolona z roboty pana Stańczaka, zwłaszcza ze sprzątania. Tylko że pan Stańczak niewiele sobie robi z tego niezadowolenia. Bo dla pani Stańczakowej wszystko jest za mało, jeżeli chodzi o czystość. Chciałaby wszystko sama zrobić, choćby była nie wiem jak zmordowana. I nie ciekawi się tak innymi ludźmi. I nie jest taka wesoła jak pan Stańczak. Kiedy wchodzi, wszystko od razu się zmienia, staje się cichsze i smutniejsze. „Bo przecież — powiada — człowiek ciągle jest niepewny jutra!" „To jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłaś?'' — po swojemu śmieje się pan Stańczak. Ale najmniej jest przyjemnie, kiedy dzieci wracają ze szkoły. Z Adamem to jeszeze-jeszcze, ale z Sabiną to Władka zupełnie nie wie, o czym mówić. Ona także do Władki prawie nic nie mówi. Ale za to nie spuszcza z niej oka. —■ Mamusiu, ta cała Władka wcale nie jest podobna do naszej Mięci! Ani z twarzy, ani tak w ogóle... — szepnęła raz do matki. — Cicho bądź! — szeptem zgromiła ją pani Stańczakowa. Ale Władka posłyszała ostatnie słowa i domyśliła się, że to o niej. Poczuła się jakby winna, że nie jest podobna do tej jakiejś nieznajomej Mięci, i aż jej poczerwieniały uszy ze zmieszania i z przykrości. A pan Stańczak, jakby nigdy nic, wesoło wszystkim opowiada-, jak to oni we dwoje z Władzią gospodarują v domu przez całe przedpołudnie. A pani Stańczakowa pyta, czy Władzia aby wszystko zjadła, co było dla niej przygotowane. — Dzisiaj, przy sobocie, to ze mną będziesz gospodarowała! Ze mną i z Sabinką... Cóż ty na to? Co ma- 60 musia twoja powie, że cię tak gnamy do pracy? —■ uśmiecha się. — Ach, proszę pani! — Władka promienieje, bo znowu zaczyna się czuć jakby trochę w domu. I tak właśnie się czuła przez cały czas sobotniego sprzątania, zmywania, szorowania. Pan Stańczak nie położył się spać, tylko poszedł do związku zawodowego na masówkę, a Adam zwinął się w nogach łóżka i czytał „Sławę" Korczaka, pomrukując i wzdychając. Nanosił z piwnicy węgla i drzewa na kilka dni, więc chce odpocząć. „Co by tu jeszcze" — rozważała. Władka, pełna zapału, gdy skończyły ze swoim. Bo mycie podłogi i prze-pranie kilku sztuk bielizny pani Stańczakowa zostawiła sobie na noc. Zawsze mówiła, że najlepiej jej się pracuje, kiedy wszyscy śpią. — Pobawcie się teraz! — powiedziała narzucając ciepłą chustkę na sweter. Szła na miasto, do sklepów po zakupy. — Tylko mi dopilnujcie pieca, póki nie wrócę! Nastawiłam sobie wody na pranie... -— i wychodząc coś jeszcze szepnęła Sabinie na ucho. W domu zostały same dzieci. I od razu zrobiło się Władce obco, nudno i smutno. Sabina jakby z obowiązku zaciągnęła ją w kąt, gdzie było niby to mieszkanie lal-czyne, tak zwężone koszykowym łóżeczkiem, że kołyska lalek i szafka musiały stać na komodzie zrobionej przez Adama z pudełek od zapałek. Wtłoczona w ten kąt, Władka jakby z obowiązku oglądała szmacianą lalkę, śpiącą w kołysce, i tę drugą mniejszą, wydobytą z szafki. W jakiejś chwili zobaczyła coś szarego, ciemnego, trochę dalej pod łóżkiem. Apatycznie wyciągnęła rękę. — Co to? — spytała. — E, to nic, to kolekcja! — odpowiedziała Sabina także apatycznie. Myślała przy tym, że Władka nic a nic nie przypomina Mięci i że właściwie nie ma z nią żadnej 61 zabawy. I żeby mama już prędzej przyszła z powrotem, bo ona wcale nie wie, co z tą Władką ma robić! Ach, po cóż matka kazała bawić się z nią! Ale Władka już trzymała „to" w ręce. I od razu jakby cały świat zmienił się w jej niechętnych oczach — od tych kwiatów czerwonych, pomarańczowych, żółtych, od tego deseniu granatowego z zielonym, od tych niebieskich trójkątów czy liści, od dzwonków fioletowych na czarnym tle... Kolekcja? Więc to nazywa się kolekcja? Ta cudowna rzecz, ten albumik z ponaklejanymi na szare tekturowe kartki wszystkimi kolorami świata, zamkniętymi w kwadracikach kretonów i perkali! — Kolekcja? — szepnęła w zachwycie. A Sabina patrzała na nią zdziwiona, bo pierwszy raz widziała ją taką. — Gdzież to robi się taka kolekcja? — Jak to: gdzie? ■— Sabina dziwiła się coraz bardziej. — Przecież w fabryce! To ty nie wiesz, że w mieście Łodzi są takie fabryki i że moja mama pracuje w takiej fabryce, w tkalni, znaczy się?... Mój tatuś pracuje w drukarni, też przy tych materiałach, i dziadziuś też pracował, dopóki nie umarł! I moja babcia dotąd robi w „pralnicy", i ciocia Pela także... I ja będę pracowała, i także Adam! —■ wyliczała, przejęta nagłą dumą. — To ty nie wiedziałaś o tym? A kolekcja to robi się dopiero przy samym końcu, jak już towar jest gotowy. Wtedy od każdej partii kraje się takie kawałeczki i nakleja się na tekturę, i posyła się kupcom, żeby mieli z czego wybierać... O, tutaj, widzisz, numery pod każdą próbką? Władka widzi wszystko — kolory i numery. Przecież dobrze wiedziała, że tak jest w mieście Łodzi. Małoż to razy słyszała w domu i uczyła się w szkole, że w wielkim mieście Łodzi są fabryki włókiennicze, w których bawełnę i wełnę przerabia się na towar? Małoż to razy 32 • słyszała, jak mówiono o różnych materiałach, że to są „łódzkie"? Ale właściwie to dopiero teraz naprawdę jakby ją olśniło. Jej sukienka granatowa, od święta, i ta druga, czerwona w czarne grochy, i ta matki w brązowy deseń na czarnym.— to wszystko robi się tam, skąd pan Stańczak wraca co rano, a pani Stańczakowa dopiero przed samym obiadem... Nie zauważyła nawet, że Adam na łóżku przestał czytać swoją „Sławę" i stał teraz nad nimi z rękami w kieszeniach, poważny, przejęty i dumny. Dopiero teraz rozwiązały się im języki! Jedno przez drugie zaczęli opowiadać, sypać nazwami... —■ „Bele" bawełny przywozi się z zagranicy, takiej bawełny jak, wata, brudna wata ze śmieciem, wiesz? — A potem to w przędzalni ukręcą z tej bawełny takie niby nici, z początku grube jak wałki, potem cieńsze jak sznurki, wiesz? Potem na coraz to innej maszynie wychodzą coraz to cieńsze nici, coraz cieńsze, na takich szpulkach, 'szpulkach, szpulkach... I Władce aż w głowie się zakręciło od opowiadania o tych kręcących się szpulkach. Aż Adam wyjął ze swej szuflady w stole jedną szpulkę, właściwie raczej szpulę, grubą jak tekturowa rura czy trąbka, i pokazał Władce. Doskonała mogła być do zabawy! — A potem, kiedy nici są już całkiem cienkie, to robi się z nich osnowę, wiesz? — Czekaj, czekaj, ja wiem lepiej! — znowu zagłuszył Adam Sabinę. — Nicielnica idzie w górę, płocha idzie w dół, ot tak... — i pokazał rękami. — Rozumiesz? To znowu nicielnica idzie w dół, a płocha idzie w górę, ot tak! Rozumiesz teraz? Nie, Władka dopiero teraz nic a nic nie rozumie. Całkiem się jej pomieszało w głowie. Nicielnica? Któż to mówił kiedyś przy obiedzie o jakiejś nicielnicy? 63 ) Ale Adam wpadł w zapał, Sabinie nie dał dojść do słowa, tylko coraz coś innego pokazywał Władce: jak szpulka kręci się w przędzalni, jak czółenko sobie biega ■— nie płynie, tylko biega — w fabryce, w tkalni, w maszynie, pomiędzy tą jakąś płochą i tą jakąś nicielnicą. Teraz nawet Sabinie było tego za wiele. Zaczęła brata mitygować. — Daj jej spokój, bo jej się wszystko do reszty pomiesza w głowie! A w tkalni pracuje nasza mama! — wrzasnęła nagle z radością, z dumą, z przestrachem, jakby stało się coś okropnego. Nic się nie stało. Tylko Sabina w tejże chwili sobie przypomniała, że mama poszła do sklepu, do konsumu po zakupy i będzie dzisiaj długo prała w nocy, i jeszcze potem będzie mydlinami szorowała podłogę. Ale jeszcze przedtem będzie mycie sobotnie, bo mama przygotowała dla nich wszystkich czystą bieliznę... Jednym słowem, pieca trzeba pilnować, ognia trzeba pilnować, bo na kuchni woda grzeje się na to wszystko! Mamusia przecież kazała... I Sabina rzuciła się do paki z węglem. Ale Adam zaczął teraz nastawać na Władkę, żeby z kolei ona opowiedziała coś o hucie, o tym, jak jej tatuś pracuje. Władka przeraziła się i zawstydziła, że tak mało wie o tym, że właściwie prawie nic nie mogłaby opowiedzieć. — W hucie robi się żelazo... — jąkała. ■—■ To znaczy, wytapia się żelazo z surowca, z rudy, znaczy się! — poprawiła się zaraz. Rozejrzała się wokoło, jakby szukając ratunku. Nagle coś sobie przypomniała. — Opowiem wam jeden wiersz! Nauczyłam się go w wagonie, jak jechaliśmy tutaj, do miasta Łodzi... Bardzo ładny! I to jest trochę o moim tatusiu. 64 Pomyślała, że Adam jest nieco podobny do tamtego chłopca z wagonu, do Zeflika Troncika. Stanęła pośrodku pokoju i zaczęła mówić. Ale nie jak tamten chłopiec, prędko i gwatłownie, tylko powoli, uroczyście i wyraźnie. Mimo że bała się bardzo! W dzień powszedni widzimy go rzadko, czasem spyta nas, jak się uczymy, czasem krótko porozmawia z matką i znów wraca do swojej maszyny. Skrzypnęły drzwi. Wszedł pan Stańczak i usiadł cicho koło pieca. — Mów dalej, Władzia! — jakoś dziwnie uśmiechnął się do niej. Więc nie przerywając mówiła dalej z bijącym sercem: Ale w święto jest całkiem nowy, siedzi z nami długo przy śniadaniu, uśmiech jasny ma, glos niesurowy, a do mamy mówi wtedy „Maniu"! A my idąc ulicami miasta, gdy patrzymy na ten świat bogaty, wiemy o tym, że cały wyrasta z twardej pracy rąk naszego taty. Bo te domy sięgające nieba, samochody i żelazne mosty, chleb i wszystko, co do życia trzeba, tworzy ojciec mój, robotnik prosty... Pani Stańczakowa siedziała na brzegu łóżka. Ciężki koszyk ustawiła sobie w nogach. Nikt nie posłyszał i nie dostrzegł, kiedy weszła. Nikt nic nie mówił. W garnku kawa zaczynała kipieć. 5 Czerwone węże 65 * Pierwsza ruszyła się pani Stańczakowa do tej kipiącej kaw;;. Zaraz potem zaczęła wyładowywać z koszyka chleb, kaszę, jeszcze coś.w torebkach, kapustę, a na ostatku śledzie. Żeby były na jutro do sałaty. Teraz wszyscy ruszyli się ze swoich miejsc. — Bo prawdziwi łodzianie to ani rusz bez śledzia! — pan Stańczak zaczął Władkę pouczać, jak się robi taką sałatkę z kartofli. — Prócz śledzia ma być jeszcze kwaśny, ostry ogórek... Władka słuchała uśmiechnięta. Pierwszy raz widziano ją tutaj taką pogodną, właśnie teraz wieczorem, wśród sobotnich porządków i wyczekiwań na swoją kolej mycia w balii. Pan Stańczak znowu wyszedł na miasto. Adam wypucowany do czerwoności i połysku, z włosami jeszcze mokrymi, leżąc już na swoim posłaniu, podsłuchał rozmowę obu dziewczynek, nagle zbliżonych do siebie i rozgadanych. Władka pytała Sabiny, czy może położyć sobie kolekcję pod poduszkę, bo rano chciałaby ją obejrzeć po dniu, zaraz jak się obudzi. — To połóż sobie na krześle, bo pod poduszką mogłaby się pogiąć! — rozsądnie poradziła Sabina rozespanym głosem. Adam zauważył, że kiedy kolekcja leżała pod łóżkiem, to siostra wcale o nią się nie troszczyła. „Dziewczyny zawsze są głupie!" — pomyślał pogodnie i zaraz zasnął. Śledzie mokły w glinianej misce. Kilka mokrych szmat wisiało na sznurku nad blachą. Pani Stańczako-• wa miała jeszcze dużo roboty i świeciła lampę późno w noc. KOLOROWE WODY Ale po sobocie zaraz przychodzi niedziela, a tak już jest na świecie, że kiedy kto na dłużej wyjedzie ze swego domu i bardzo mu się za tym domem przykrzy, to najwięcej mu się przykrzy właśnie w niedzielę. A już najgorsza ze wszystkich jest ta pierwsza niedziela, kiedy się jeszcze do nowego miejsca nie przywykło i do ludzi też nie. I ciągle musi się myśleć o swoich, co oni tam robią w domu; Władce tej nocy właśnie śnił się dom, mamusia, ojciec, Marta, brat Karlik, tylko Trudy w tym śnie nie było. Obudziła się wcześnie, gdy jeszcze wszyscy spali, na pociechę wzięła sobie kolekcję, rozłożyła na kołdrze. Ale o tej godzinie było ni to jasno, ni to ciemno. Kolorowa kolekcja na kołdrze jakoś nie mogła odegnać ani rozproszyć smutku. Może to nic nie szkodzi, że Truda się inie przyśniła? Może to nic nie znaczy? Może jak jeszcze zasnąć, to przyśni się i ona? Truda przecież nie chorowała prawie nigdy i w ogóle z Trudą nigdy nic złego nie było, więc dlaczego teraz miałoby coś się przytrafić? Wstyd myśleć o takich głupstwach! I Władka zasnęła znowu. Ale może po godzinie obudziła się znowu smutna, jakby chora. Wiedzą o tym i opowiadają rozmaite dzieci, 67 które były na koloniach letnich. Władka także raz była na kolodiach letnich i dobrze zna ten niedzielny ciężki smutek. Wie o nim także od znajomych dziewczynek ze szkoły. Mania Wróblewska opowiadała, jak jej się przy-krzyło, kiedy była w sanatorium. I jeszcze jedna dziewczynka, Zosia Bielkówna, kiedy była w bursie w Katowicach... Ale skąd może o tym wiedzieć pani Stańczakowa? Sabina z Adamem już gdzieś polecieli. Władka sama jedna pije kawę przy stole. Chce się jej płakać. Ledwie może przełknąć bułkę z kawałkiem serdelka. Pani Stańczakowa stanęła nad Władką i mówi: —■ Przykrzy ci się u nas, Władziu? Ja wiem... Pewnie o swoich myślisz, co oni tam robią bez ciebie, prawda? Powiadam ci, nic się nie martw! Strajk się skończy, będzie dobrze! Mało to myśmy przecierpieli tych strajków tutaj u nas w fabrykach... — i westchnęła. Po chwili dodała jeszcze: — Na pewno w tygodniu dostaniesz z domu list, to zaraz się pocieszysz! Już ja ci mówię. A teraz tylko popatrz, co się dzieje na świecie! Pogłaskała Władkę po włosach, podprowadziła do okna. A na świecie całkiem biało od świeżego śniegu, jasno od słońca. — Jak śniadanie zjesz, to sobie pojedziecie! Bo może to już ostatni raz tej zimy? Oni tam w komórce już kawał czasu jak majstrują przy sankach... Tylko żebyście uważali, żeby mi tu na podłogę nie nanieść! Władka dopiero teraz spostrzegła topniejące ślady śniegu na grubym gałganie pod drzwiami. Pan Stańczak wysypia się przy niedzieli, ale pani Stańczakowa wyszła dzisiaj wcześnie i dopiero wróciła. Świeża gazeta czeka na pana Stańczaka na krześle przy łóżku. — Ciszej, ciszej! — ku otwierającym się drzwiom zamachała rękami pani Stańczakowa, ta, która zawsze 68 kładła się spać ostatnia, a wstawała jeszcze w nocy. —: Nie widzicie, że ojciec śpi? Widzieli. Ale byli jak nieprzytomni od tej niedzieli w nowym, białym śniegu i od tych sanek przez Adama sporządzonych, a okutych przez ojca jeszcze przed świętami i dopiero teraz po długiej przerwie wydobytych z ciemnej komórki. Ale także przejęci byli jeszcze i tym, co im raniutko po cichu zaleciła matka: żeby zajęli się Władzią, żeby starali się ją rozweselić przy tej pierwszej niedzieli poza domem. Więc Sabina zaraz zbliżyła się do Władki. — Wiesz, Władziu, co ci powiem? — doradzała opiekuńczo. — Zdejm ty teraz ten kołnierzyk, bo ci się tylko wygniecie pod paltem. Włożysz, jak wrócimy. Adam przy drzwiach jeszcze ciągle coś majstrował przy sankach, uciszany przez matkę, żeby przestał stukać. — Mam tu prawdziwy konopny sznurek, długi, mocny! — szepnęła Władka nachylona nad swoim tekturowym pudłem, gdzie posłusznie chowała z powrotem kołnierzyk i słonia. — Może przyda się do sanek? I trochę niespokojnie czekała, aż Adam wypróbuje jego moc i oceni długość. Trwało to dobrą chwilę. — Nie najgorszy! — mruknął wreszcie i schował sznurek do kieszeni. — Uwiąże się tam na miejscu... Rozjaśniła się Władka. Jakby dopiero teraz, dzięki prawdziwemu konopnemu sznurkowi, włączono ją do jakiejś wielkiej wyprawy. Poczuła się tak swojsko, tak dobrze, że aż zaczęła uśmiechać się do pani Stańczako-wej, która żartem popychała ich wszystkich troje ku drzwiom, żeby już szli nareszcie, kiedy mają iść, i żeby ona, matka, choć w niedzielę miała trochę spokoju! I żeby nie zgubili Władzi gdzieś po drodze! I żeby się nie spóźnili na obiad! Adam już nie słuchał. Zbiegł po schodach z saneczka- 6© mi pod pachą, potem po drodze przekrzykiwał się z kimś na podwórzu. Dziewczynki śpieszyły za nim. — On by wolał z chłopakami! —■ szepnęła Sabina do Władki. — Tylko że mamusia kazała, żeby szedł z nami, bo widzisz, bo mamusia powiedziała, żeby... Zawahała się Sabina. Może lepiej nie powtarzać tego, co matka mówiła? — Gdyby ta Władzia była trochę inna! — powiedziała dzisiaj raniutko Sabina do mamy. — Gdyby była jakaś weselsza, toby łatwiej z nią było... — Gdyby była weselsza, tobyś nie potrzebowała jej rozweselać! — mądrzył się wtedy Adam po swojemu. A Sabina na niego: —■ Dlaczego ja? Dlaczego tylko ja mam ją rozweselać? Także i ty, prawda, mamo? — Jak ja ją mam rozweselać? Przecież zawsze mówiłem, żeby lepiej wziąć chłopaka! — bronił się Adam. I widocznie teraz wcale nie zamierzał rozweselać Władki. Pewnie myślał, że z tego wszystkiego zmarnuje mu się ta może już ostatnia tej zimy wyprawa na sanki. Popychając dziewczynki przed sobą, wsiadł jednak i on do tramwaju, choć mogłoby się zdawać, że w ostatniej chwili wyskoczy razem z sankami. Potem długo a posępnie przegadywał się z konduktorem, czy sanki mają zostać na pomoście, czy można je wnieść do środka. — To są takie małe sanki, że zmieszczą się pod ławką! — upierał się. I w końcu przekonał konduktora. Jechali i jechali. — Dokąd my właściwie jedziemy? — ciekawiła się Władka. — Nie wiesz, nie wiesz? Na Rudę Pabianicką, tam jest najlepsza góra! Władce właściwie było wszystko jedno. PrzecieA ais TO znała ani Rudy Pabianickiej, ani innych miejsc w mieście Łodzi dobrych pod sanki. Mijali rzędy kamienic i sklepów, pozamykanych przy niedzieli. I chodniki pełne spacerujących ludzi. I długie, nie kończące się parkany, i połacie pól w śniegu, i zno-r wu domy, ulice, parkany i parkany. Kiedy wreszcie wysiedli, poszli gęsiego pod górę, z Adamem na samym końcu. — Czekajcie, czekajcie! — wołał Adam. — Dzisiaj wszystko dobrze widać. Niech Władzia tutaj z tego miejsca się spojrzy! Popatrz za siebie, widzisz? Cały las kominów! Cały las kominów! Tam jest nasza Łódź... Aż Sabina zaczęła się śmiać z brata, że jakby czytał z książki. Nie zwracał na nią uwagi. Pokazywał ręką: — Tutaj, tutaj! Famuły będą tutaj, a tam fabryka Poznańskiego, a tutaj widać Widzew... Sabina przyłączyła się do brata: — Patrz, Władziu, tam mieszka na Karolewie nasz.; ciocia Stefa! A w tamtej stronie my mieszkamy, o tam, tam... Jeszcze nie byli na najwyższym miejscu wzgórza. Przed nimi, bliżej i dalej, rozciągało się miasto masami domów, przerwami ulic i placów, najeżone całe lasem kominów, naprawdę całym lasem! Niektóre dymiły czarno i gęsto, inne ledwie, ledwie, jeszcze inne wcale. Jakże to mogło tak być, że jak się szło ulicami albo jechało tramwajem, to nikt by nie pomyślał, że tyle jest tych kominów, czerwonych i różowawych, smukłych, wyższych i niższych, że „cały las kominów" wznosi się nad domami! — A widzisz? A widzisz? — nie wiedzieć czemu triumfował Adam. — Taka jest nasza Łódź! Tamten komin, o tamten, to fabryka Szrajbnera. gdzie pracuje n:;iz tatuś... A tam na Widzewie — niciamia! 71 - A w nieiarni pracuje Lodzia, Irena, Mania, Krystyna, Wanda... — prawie krzyczała Sabina. Aż Adam się zniecierpliwił: — Co jej gadasz, kiedy ona wcale ich wszystkich nie zna! To są nasze kuzynki, córki wuja Karola, brata naszej mamy, znaczy się... — i zaraz pokazał palcem znowu coś innego. — Tak, tak, tam powinny być „biskupie domki" na Karolewie, gdzie mieszka ciocia Stefa! A tam Famuły i na Ogrodowej nasza babcia... Teraz oboje zaczęli nieledwie się kłócić wymieniając tramwaje takie i owakie, jakimi jechało się na Marysin, jeszcze do jakiejś cioci Peli, i na Bałuty do stryja Seweryna, i jeszcze gdzie indziej. Padały nazwy ulic, przedmieść i podmiejskich osiedli. Sprzeczali się teraz na dobre, co chwila chwytając Władkę za ramię i wykręcając ją w coraz to inne strony. Po prostu wyrywali ją sobie, żeby jej pokazać jeszcze to, jeszcze tamto. Wymieniali przy tym coraz innych stryjów, wujków, ciocie, szwagrów i kuzynów, mieszkających tutaj, pracujących tam na lewo i na prawo, dalej, bliżej, wszędzie pod różnymi kominami. Weszli wreszcie na sam szczyt Pabianickiej Góry, skąd rozciągał się po drugiej stronie taki sam widok. W dali nad domami różowiły się, czerwieniły, dymiły kominy miasta Pabianic. Władka i teraz wypatrywała posłusznie, bo okazało się, że także w Pabianicach pracuje stryjek Leopold, siostra wujenki Zosi, szwagier cioci Klementyny i jeszcze ktoś, jeszcze ktoś... Jasno świeciło słońce, śnieg wszędzie skrzył się w bia-łościach. Takie same kominy, takie same widoki roztaczają się w tej chwili daleko, daleko stąd! Władce zachodzą oczy łzami. Przecież i ona ma swoją Górę Redena w Królewskiej Hucie, skąd widać na wszystkie strony śląskie osiedla hutnicze, kopalniane, fabryczne... 72 przecież i ona ma w tych dalekich osiedlach także swoich wujów, stryjów, ciocie! Tam teraz źle się dzieje w ciężki strajkowy czas. Dotąd nie było listu z domu. Ale zaraz tamto wszystko uleciało z głowy razem z wesołym wiatrem, z nagłym pędem powietrza prosto w twarz, gdy uczepiona pleców Adama zjeżdżała z góry na dół po wyślizganym zboczu. Udawała, że boi się tylko trochę, bo naprawdę to bała się dużo więcej. Zjazd był straszny i cudowny. Sanki spadały, fruwały lekko jak w powietrzu. Teraz jeszcze raz z Adamem, a teraz we dwie z Sabiną, a teraz trzeba przeczekać, aż Adam zjedzie z Sabiną... Jeszcze i jeszcze! Znowu Władka z Sabiną, znowu Władka z Adamem! A teraz próbują zjechać wszyscy razem, chociaż sanki są tylko na dwie osoby. Mieszczą się jakoś we troje. — Go to będzie?! — krzyczy Adam. — Co to będzie, jak sanki rozwalimy? Koniecznie chcecie sanki rozwalić? Nie chcieli sanek rozwalić! Nie rozwalili! Okazało się, że we troje razem właśnie jest najprzyjemniej. Więc jeszcze raz i jeszcze, i znowu! Patrzcie, nasza Władka zupełnie tak samo krzyczy i śmieje się jak Sabina i Adam, i jak wszystkie inne dzieci, które na swoich saneczkach także zjeżdżają z góry. Wcale już nie trzeba Władki rozweselać ani pocieszać, * Ale Sabina ma teraz inny kłspot: jak nakłonić tych dwoje, Władkę i Adama, do powrotu do domu. Jak ich odciągnąć od tego kręgu wrzasków i śmiechów wszystkich dzieci ze wszystkich sanek? Tak się nagle zrobiło, że te wszystkie dzieci z nieznajomych zrobiły się znajome, nie wiedzieć kiedy i jak. A może były znajome * 73 od samego początku i tylko jedna Władka była wszystkiemu i wszystkim obca tutaj ? Teraz wcale nie jest obca. Za pierwszym razem po prostu udała, że wcale nie słyszy, za drugim razem tylko machnęła ręką. Ale za trzecim razem także zaczęła troszczyć się o powrót do domu. — Mama kazała, nie pamiętasz, żeby się na obiad nie spóźnić! — krzyczy Sabina. — Pani Stańczakowa będzie się gniewać, chodźmy już, naprawdę! — wtóruje Władka. — No, to co takiego? — Adam zawsze drażni się z dziewczynami. — Jak się będzie mama gniewała, to na nas, a r те na ciebie! — Daj spokój, chodźmy już, chodź, Adam! — Może już nigdy nie będzie takiej sanny? Władka smutnieje na to przypomnienie obcości. Pewnie że pani Stańczakowa będzie się gniewać na swoich... Ale Sabina podchwytuje chytrze: — Właśnie, właśnie, żebyś wiedział, że już sanna się psuje! I'wszyscy już się rozchodzą... Rzeczywiście, nawet nie zauważyli, że czarne płaty ziemi wyłaniają się coraz szerzej spod śniegu. Sanki już parę razy werżnęły się w czyste błoto. Zjeżdżających także coraz mniej — znaczy się, czas na obiad. — Ale co człowiek użył, to użył! — tak sobie mówią, zgrzani, spoceni, szczęśliwi, schodząc w drogę, w ulicę coraz bardziej czerniejącą błotem. Aż dziw, jak dzisiejszy ranny przymrozek zmienia się w zupełną odwilż! Na przykład chociażby takie ścieki: kiedy szli i jechali w tamtą stronę, po dwóch stronach jezdni ścieki były zamarznięte i dzieci ślizgały się po nich, niektóre na jednej łyżwie, inne zwyczajnie, na podeszwie, jedną nogą. A teraz aż musieli przystanąć nad ściekiem, którym płynie parująca, zielona woda wśród śniegu. — Co to takiego jest? Dlaczego taka zielona? — zdu- 74 mionej Władce jakby się nagle wydało, że tak wygląda w mieście Łodzi pierwsza wiosna, nadciągająca z odwilżą. Tamci śmieją się, ile wlezie, z jej zdumienia. Nie, bo naprawdę, jaka ta Władka jest! Albo martwi się, albo się śmieje, albo dziwi się najzwyklejszym w świecie rzeczom. A z tego zdziwienia oczy jej robią się już zupełnie okrągłe, kiedy w ścieku płynąca woda nagle przemienia się z zielonej w pomarańczową... Czyż doprawdy nie może Władka się domyślić, że puścili wodę z farbiarni? Dopieroż by się zdumiała, gdyby zobaczyła, co się dzieje tutaj latem nad takimi ściekami! — Latem? Dlaczego latem? — Władka nie rozumie. Nie, stanowczo niedomyślna jest ta cała Władka! Czyż nie może sobie wyobrazić, jak tu się packa w tej wodzie cała chmara dzieciaków? Zielone ręce, czerwone nogi... A krzyku przy tym! Woda idzie ciepła, tylko trzeba majtki wyżej podwinąć, rękawy zakasać, ile się da, i czekać na nową wodę, na nowy kolor... — Żeby nie wiem jak zakasać, to i tak człowiek się zapaćka i dostanie za to w domu... — wzdycha Sabina, jakby sobie coś przykrego przypomniała. Adam wzrusza ramionami. — Idźże, idźże, tylko takie dzieciaki z przedszkola! Sabinę aż poderwało. — Co takiego, dzieciaki? A ty może nie dostałeś, ja-keś zapaćkał na nic nowe cajgowe majtki? Kiedyż to, w zeszłym roku latem... Jak nie pamiętasz, to możemy się spytać! Tatuś będzie pamiętał, bo od tatusia dostałeś! — Kłamiesz! — krzyczy Adam. — Takie bzdury wymyślasz, że już sam nie wiem! To ty byłaś zawsze taka głupia, że jak wyszłaś... Nie pamiętasz tej swojej sukienki granatowej barchanowej? A przecież już stary koń był z ciebie. Rozkrzyczeli się oboje. Władka ich nie słucha. Zamy- 75 śliła się, zapatrzyła. Jakby nagle zobaczyła dookoła siebie zielone nogi, pomarańczowe ręce, niebieskie twarze, fioletowe szyje różnych dziewczyn i chłopców. Że też jej samej nie przyszło do głowy, jaką można by tu sobie urządzić zabawę! Nawet teraz można by spróbować ostrożnie, same ręce! W domu się potem wymyje... I Władka nachyla się nad rynsztokiem. Ale Sabina wstrzymują ją: — Co ty robisz? — Mówiliście, że woda ciepła! — Czy ty nie rozumiesz, że tylko małe dzieci? — Ale tylko ręce! — Nie, naprawdę! Czy ty myślisz, że my byśmy szli z tobą taką upapraną? Przecież byś nie trafiła sama do domu, a my z tobą, z pomarańczowymi rękami, za nic w świecie! Nie rób głupstw. Oczy Sabiny aż różowieją i zasnuwają się łzami. — Z tą granatową sukienką barchanową, to żebyś wiedział, że wcale nie w zeszłym roku, tylko jeszcze wtedy, kiedy Mieciunia żyła... — zwraca się znów do brata. — A Mieciunia umarła, kiedyż to? Idą przodem, spierają się po swojemu. Władka na samym końcu, ciągle zapatrzona w kolorowe wody w ścieku, które z pomarańczowych nagle zrobiły się niebieskie, niebieskie, a potem ciemne, prawie czarne... JĘZYKIEM CZY PIÓREM? — Ja, to choćby mi jeszcze dopłacali, to i tak bym nie poszła! — pani Stańczakowa postukała drewnianą łyżką o brzeg garnka i odwróciła się od kuchni. — Patrzeć, jak jeden drugiemu o mało łba nie ukręci, i jeszcze za to płacić? — mówiła dalej łagodnym, trochę jakby zmęczonym głosem. — Nie, na to mnie nikt nie weźmie! Sabinka, dawaj talerze, szykuj wszystko... Władka także skoczyła do pomocy. Jak to dobrze, że już przyszli, że nie spóźnili się! Nawet Adam zdążył wyczyścić sanki ze śniegu i wstawić do ciemnej komórki, gdzie zawsze je chowano. Teraz Adam właśnie dopiero co wrócił z tej komórki. Już ode drzwi nadstawił uszu. Tak, Władka, jakby widziała, jak nadstawiły się uszy Adama i jak mu jeszcze bardziej zaróżowiła się twarz, i jak zaniebieszczały oczy, wlepione w ojca. — Ale któż by chciał ciebie brać na takie coś — śmiał się ojciec do matki. — Kobiety nie znają się na takich rzeczach, prawda, Władziu? Władka nie wiedziała, na jakich rzeczach nie znają się kobiety i co ma odpowiedzieć na takie pytanie, więc tylko uśmiechała się. Ale Sabina od razu się domyśliła, że jeżeli ojciec ma dwa bilety na walki zapaśnicze, to zabierze ze sobą Adama, a nie ją... 77 I mniejsza z tym! Ona ma swoją Władkę! Bo przecież sama nawet nie spostrzegła się, że po tej dzisiejszej wyprawie na sanki Władka jakby już była jej, jej przyjaciółką. — Teraz tak gadasz, a jak coś poważnego, to wszystko zawsze kobiety i kobiety, i nic bez kobiet! Prawda, Władziu? Czy przygotowałaś już tam wszystko, Sabiń-ciu? Da-waj talerze! — i pani Stańczakowa zaczęła nalewać zupę z dymiącego garnka. Władka znowu nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, i znowu tylko się uśmiechała. Nikt zresztą od niej nie czekał odpowiedzi. Zagadywano do niej, cieszono się, że jest weselsza i że lepiej wygląda. Czyż to możliwe, że już po paru dniach przytyła? Bo przedtem to aż przykro było na nią patrzeć. Jedzono z apetytem. Tylko jeden Adam gmerał łyżką w zupie. Nie spuszczał oczu z ojca. W jakiejś chwili pan Stańczak pewnie mrugnął do Adama porozumiewawczo, że razem pójdą na te walki zapaśnicze, bo Adam nagle uspokoił się i poweselał. Nie darmo trzymał zawsze ze swoim tatusiem! • I znowu Władkę aż uderzyło, jak bardzo ci dwaj są do siebie podobni, jeden mały, drugi duży, kiedy tak rozprawiają nad zupą o Pineckim, że chudy i długi pewnie na dwa metry, i o Stekkerze, że gdzie niższy, ale jaki za to szeroki w barach... Adam trzyma z Pineckim. Powiada: — Pinecki podobno był kowalem! Pinecki jest najsilniejszy ze wszystkich atletów, prawda, tatusiu? Tatuś sam raz mówił, że Pinecki był prostym robotnikiem, prawda? — Prawda, synku! — A to, że taki wąski w barach, to może tylko powiedzieć ktoś, co nic się nie rozumie! Bo zawsze musi być jakaś proporcja, prawda, tatusiu? To się tak tylko 78 wydaje, że wąski, bo jest wysoki, długi! To jest jego proporcja szerokości do wzrostu... — dalej mądrzył się Adam. Aż wstał od stołu i chodził z rękami w kieszeniach, od okna do szafy i z powrotem. Aż zniecierpliwił nawet ojca. — Siadaj zaraz i jedz! Nie gadaj tyle! Myślisz, że będę na ciebie czekał? Wcale tego nie myślał. Zamilkł i tak od razu uwinął się z obiadem, że jeszcze prędzej od innych. I dopiero kiedy już razem z ojcem schodzili ze schodków, znowu zaczął rozprawiać: — Ale najtrudniej mu będzie zwyciężyć „Czarną Maskę", prawda, tatusiu? I kto to jest ta „Czarna Maska"? Francuz czy Niemiec? Ja wiem, że nie wiadomo... Trzasnęły dolne drzwi. W mieszkaniu zrobiło się cicho. Pani Stańczakowa błogo przeciągnęła ręce nad głową. — Mężczyźni nasi poszli sobie, nareszcie! Może teraz można będzie odpocząć! Jednak zamiast tego odpoczynku zabrała się do zmywania. Póki woda jeszcze gorąca! Sabina podskoczyła do matki. — Mamusia"się zaraz położy, mamusiu! Mamusia się prześpi, ja pozmywam, my obie z Władką... Władka, po-wycierasz talerze? — Dlaczego na nią tak mówisz? Trzeba powiedzieć „Władziu". — Kiedy, mamusiu, ona jest taka Władka! Do niej to tak pasuje... I co to jest złego? My przecież już się lubimy... — Jak tak chcecie, to zmywajcie! A co do tamtego, to dla mnie Władzia zawsze będzie Władzia! — pani Stańczakowa ziewnęła przyjemnie. Po chwili jeszcze dodała, już zdejmując buty: 79 — Ale, ale! Miałaś, Władziu, napisać do domu dzi-biaj przy niedzieli! Zawstydziła się nasza Władka, już przepasana wielkim fartuchem i wesoło krzątająca się wśród garnków, brudnych talerzy, zmywaka, szaflika... Przypomniała sobie, jak w domu u siebie nieskora była do tej roboty, jak tylko wtedy wyręczała matkę przy zmywaniu, kiedy już koniecznie było trzeba. Przede wszystkim jednak, jakże to mogło się stać, że przez cały ranek Władce się przykrzyło za domem, a teraz zupełnie wyszło,jej z głowy, że miała przecież list napisać! Zmywały i sprzątały, jak mogły najciszej. Zaraz zrobiły sobie z tego zabawę, żeby się porozumiewać tylko oczami i gestami. Próbowały także coś do siebie powiedzieć na migi, ale nie wychodziło, bo Władka nie rozumiała, a Sabina nie umiała wszystkich liter. W żaden sposób nie umiała sobie przypomnieć, jak trzeba palcami pokazać „e" „m" „r"... Jedna dziewczynka w jej szkole, w tej samej klasie, Wanda Skowrońska, mówiła tak prędko na migi, że naprawdę jej palce tylko się migały! Dopiero kiedy z łóżka rozległo się niegłośne pochrapywanie pani Stańczakowej, dziewczynki zaczęły rozmawiać szeptem. — Teraz mama już się nie zbudzi, będzie spała jak zabita! Już ja mamę znam! Możemy spokojnie się pobawić... Sabina porozumiewawczo mrugnęła w stronę koszykowego łóżeczka, pod którym miała swoje gospodarstwo lalczyne. — Kiedy ja mam jeszcze pisać list! — znowu zawstydziła się Władka. — Ach, prawda, list... — zmartwiła się Sabina, jeszcze wycierając szmatką kuchenną płytę na znak końca roboty. — Ale to nic nie szkodzi! — pogodnie zaraz się 80 pocieszyła. — Przecież i ja mam lekcje! Ten mój polski, powiadam ci, jak zmora wisi nade mną! Ale prędko skończymy... „Prędko, nieprędko!" — myśli Władka, wygodnie się rozsiadłszy, już przy lampie, przy stoliku pod oknem. Prędko, nieprędko, bo masę rzeczy ma do napisania! Nie to, co tamta pierwsza kartka, zaraz po przyjeździe... Umoczyła pióro i wpatrzyła się w Sabinę, siedzącą ze swymi książkami po drugiej stronie stolika. Nie wiedziała, jak zacząć. W pierwszych słowach mojego listu donoszą Wam... Ach, po cóż właśnie tak pisać? Czyż nie można jakoś inaczej? Ale Władce nie chciało się przekreślać tak zaraz na początku. ...że na początku tak mi się przykrzyło za naszym domem, za Wami wszystkimi, że myślałam, że już nie wytrzymam. Ale teraz już mi się tak nie przykrzy. Ale właściwie dlaczego już tak się nie przykrzy? Co się zmieniło od dzisiejszej nocy, od dzisiejszego ranka? Po suficie chodzą cienie. Pani Stańczakowa na łóżku wzdycha przez sen. Władka znowu wpatrzyła się w Sabinę, aż Sabina przerwała swoje szeptanie i kiwanie się nad zeszytem i zwróciła ku Władce swoją różową, spokojną, dobrą twarz. Pani Stańczakowa jest dla mnie naprawdę bardzo dobra, a Sabinka mi się teraz chyba najwięcej podoba. Ja teraz coraz więcej pomagam iv gospodarstwie i w ogóle... Co w ogóle? Władka wcale nie jest zadowolona ze swego listu. A przecież miała tyle do napisania! Od jutra to ja będę chciała sama chodzić czasem nawet do sklepu, bo już wiem, co gdzie jest w mieście Łodzi. Nawet byłam raz bardzo daleko tramwajem, б Czerwone węże 81 gdzie była góra, i myśmy się saneczkowali z tej góry. To było dzisiaj, bo dzisiaj jest niedziela. To ja włożyłam granatową sukienkę z kołnierzykiem i ze swoim słoniem. Sabina już przestała kiwać się i szeptać. Odłożyła zeszyt i zabrała się do rachunków, w innym zeszycie, obłożonym zielono. Będzie robiła swoje „słupki". Tak się mówi —■ „słupki". Najpierw je przepisze z książki, a dopiero potem zacznie rozwiązywać. „Właściwie to ja piszę już tak głupio, że nie wiem! — niepokoi się Władka. —• Bo czy tam w domu nie wiedzą, że dzisiaj jest niedziela i że w niedzielę włożyłam tutaj pierwszy raz tę granatową sukienkę?" Kołnierzyk spięłam tym słoniem i słoń bardzo wszystkim się spodobał. Na obiad było mięso, bo dziś niedziela, a na wieczór jest przygotowana sałata ze śledzia, z ogórka bardzo ostrego, z fasołi i z kartofli... Władka pisze to wszystko nieledwie z rozpaczą. Nie powinna o tym pisać, kiedy w domu może jedzą dzisiaj przy niedzieli tylko kartofle z solą! Ale napisała, już się stało. A wszystko dlatego, że się śpieszyła. Musiało już dużo czasu upłynąć, skoro Sabina nauczyła się wiersza i odrobiła swoje wszystkie „słupki". — Pokaż, dużo napisałaś? — zagląda teraz do listu Władki. Bardzo grzeczna, wcale nie czyta, tylko dziwi się: — Co? Tak mało? — Bo ja już sama nie wiem!... — zawstydzona, zrozpaczona Władka szeptem teraz zwierza się przyjaciółce: — Mogłam trochę więcej o tych sankach, ale czy to coś ważnego? Sabina zgadza się, że nic ważnego. —■ Najlepiej, to ja bym chciała im napisać o tych wodach kolorowych... — Władka oblewa się purpurą, 82 ale niech tam! Nie będzie miała przed Sabiną żadnych tajemnic! Zawsze wszystko będzie Sabinie mówiła. Sabina wcale się nie dziwi, że Władka jest taka głupia. Poważnie tylko kręci głową, że nie, że nie ma co pisać do domu o kolorowych wodach w ścieku ulicznym. — Toteż ja nie napisałam! —: gorliwie przytakuje Władka. — Miałabym im zawracać głowę takimi głupstwami, kiedy tam u nich walka idzie, strajk... I jeszcze wcale nie wiadomo, jak ten strajk się skończy! Coś poruszyło się, zachrzęściło, zaskrzypiało. To łóżko tak pod panią Stańczakową. Ale dziewczynki nie słyszą. Dalej naradzają się szeptem. — A wiesz? Jak nie samo zjeżdżanie, to może byś opisała, jak z góry wygląda nasze miasto Łódź? Napisz tak: „las kominów..." — Sabina w tej chwili jakby zapomniała, że wyśmiewała się z Adama, kiedy on wykrzykiwał raz po raz o tym lesie kominów. Natomiast przypomina sobie Sabina swoje własne wypracowanie szkolne: — Wiesz? Ja raz opisałam zimę w mieście, jeszcze w zeszłym roku, ale mi się udało na dwie strony napisać, na osiemnaście wierszy... Albo jeszcze, wiesz co? Zapytaj ich w domu o ten strajk, niech ci wszystko napiszą, to nie będziesz musiała tak myśleć ciągle tylko o tym! Będziesz już wszystko wiedziała... — Tak, tak, tak! — chwyta się tej myśli Władka. — Tak będzie najlepiej. Poproszę, żeby mi napisali wszystko dokładnie, żebym wiedziała... I już w- myśli układa sobie całe zdanie, chwyta pióro i z gorliwości bokiem wysuwa język, sam koniuszek. — Właściwie, jak ona pisze, ta nasza Władka. Językiem czy piórem? — pyta nagle wesoły głos. Co to? Nie może być! To pan Stańczak już wrócił? I Adam już dalej gada o tym swoim Pineckim i o „Czarnej Masce"? . 83 — Nawet się nie pytacie, kto kogo położył! — z obrazą powiada Adam. — Pinecki? — Pinecki! Na obie łopatki! Dał mu „nelsona"... — Jakiego „nelsona"? — Takiego podwójnego! Roześmieli się wszyscy; tak poważnie, z takim znawstwem mówił o tym Adam. Tylko Władce było przykro. Ach, gdybyż oni wiedzieli, pan Stańczak i Adam, jak mało ona napisała, a jak dużo gadała przez ten cały czas! Pan Stańczak właśnie pochylił się nad listem. — Do domu, do rodziców piszesz ? To poślij im piękne ukłony i pozdrowienia ode mnie, od starego włókniarza, i życzenia, żeby strajk szczęśliwie zakończył się zwycięstwem... Pióro od razu żwawiej poruszało się po papierze. Usta Władki półgłośnym, gorliwym szeptem powtarzały każde słowo: Pan Stańczak właśnie wrócił i przesyła rodzicom piękne ukłony i pozdrowienia od starego włókniarza, i życzenia, żeby strajk szczęśliwie zakończył się zwycięstwem! — Dla wszystkich strajkujących towarzyszy! — jeszcze dodaje pan Stańczak. Dla wszystkich strajkujących towarzyszy! z pośpiechem dopisuje Władka. Pani Stańczakowa usiadła na łóżku i spuściła nogi. — I ode mnie napisz pozdrowienia, Władziu! I jeszcze napisz, że dziękujemy, że nam ciebie powierzyli na czas strajku... Sabinka, dołóż no do pieca i nastaw wodę! Adam także chciał od siebie coś dodać do listu Władki, ale się zawstydził i nic nie powiedział. Sabina opiekuńczo otoczyła Władkę ramieniem. 84 — Widzisz — szepnęła — mówiłam ci, żeby o strajku koniecznie! Pióro Władki po prostu już latało po papierze. Już wszystko jedno, czy ładnie, czy brzydko, tylko żeby nie opuścić ani jednego słowa, ani jednego słowa... ...żeście im mnie powierzyli! I dopiero nazajutrz, kiedy już wrzuciła list do skrzynki pocztowej, Władka przypomniała sobie, że właściwie to ona sama od siebie nie zapytała w liście wcale o ten strajk. KOSZYCZEK ZE ŚNIADANIEM — Co to? Władka z bijącym sercem siada na łóżku i patrzy w ciemność przerażonymi oczami. Jakby w tej chwili stało się coś strasznego. — Spij, dziecko, śpij! — mówi przyciszony głos. To pani Stańczakowa odkręciła wyłącznik. Światło leje się z góry w milczący, śpiący pokój. Cienie skrywają się po kątach. Władka chowa twarz przed światłem w poduszkę i od razu ucieka w ciepłą ciemność. Ach, więc to był tylko budzik! Przecież pani Stańczakowa mówiła wczoraj, że ma dużo do roboty i że musi wcześniej wstać, a Władka postanawiała sobie już wiele razy, że kiedyś także wstanie, żeby jej zagrzać kawę i przygotować śniadanie. Jednym słowem, żeby choć trochę się przysłużyć. Jednak nigdy nie mogła zbudzić się sama. Aż dopiero dzisiaj... Wstanie zaraz, za chwileczkę, tylko jeszcze chwileczkę sobie poleży. Przecież i tak zdąży wszystko zrobić, nim pani Stańczakowa skończy ze swoim! — Która już godzina, proszę pani? — Jeszcze nie ma wpół do czwartej, śpij sobie, śpij... Spod przymkniętych powiek Władka patrzy na panią Stańczakowa. Ciągle jeszcze delektuje się ciepłem łóżka. Ach, jeszcze tylko trochę poleżeć, jeszcze chwilę... 86 Jak pani Stańczakowa blado dzisiaj wygląda w tym świetle! Krząta się między piecem a wodociągiem, otwiera i zamyka szafę, nachyla się nad wanienką pełną mokrych szmat, to znowu coś ogląda pod światło lampy, jakiś rękaw starej podartej koszuli Adamowej... Któż to tak samo oglądał pod światło czerwony rękaw swetra? To matka. Jakże to było dawno, ta ostatnia noc w domu, w Królewskiej Hucie... Władka zamyka oczy, nagle przypomina sobie wszystko, wyraźnie, wszystko, jak było. I zasypia. Kiedy znowu się budzi, pani Stańczakowej już nie ma. Ładnie jej pomogła z zagrzaniem kawy i z przyrządzeniem śniadania! Dzień już jest, ale jeszcze nie bardzo jasny. W nikłej szarości od okien widać na kuchni gliniany garnek, znajomy, z zakwasem na barszcz i z „koziołkiem" we środku, z tym „koziołkiem" wystruganym z czubka świątecznej choinki, jak Adam opowiadał. Trochę dalej, na szafce na budziku widać, że jest już wpół do piątej. Czy może tak być? Władka podnosi głowę z poduszki. Jeszcze widzi na stole coś znajomego. To koszyczek ze śniadaniem, z wystającą z jednej strony szyjką butelki! Więc pani Stańczakowa tak późno wczoraj poszła spać, bo naprawiała koszulę i ubranie Adama, a dziś tak wcześnie wstała, bo musiała namoczyć bieliznę do prania... I jeszcze śniadania zapomniała, i do obiadu będzie na czczo! Władka postanawia coś sobie. Skradającymi się ruchami, wpatrzona w śpiącą Sabinę, wstaje, ubiera się cichutko. Żeby tylko jej nie obudzić! O Adama nie ma obawy, on śpi jak zabity, ale Sabina budzi się łatwo, od razu, z byle czego. Teraz Władka tak się wpatruje w Sabinę, jakby ją miała tym patrzeniem utrzymać we śnie. Wkłada palto i czapkę, bierze koszyczek ze stołu. Jeszcze sprawdza, czy jest w nim wszystko, jak trzeba. 87 lfcfe» ^iV Buciki dopiero przy drzwiach nałoży, bo skrzypią... I cofając się tyłem, z oczami wlepionymi w śpiącą Sabinę/wychodzi na schody, zamykając ostrożnie drzwi za sobą. Zatrzasnęły się, jak mogły najciszej. Tu dopiero się zastanowiła. Będzie musiała się śpieszyć, żeby po drodze nie spotkać pana Stańczaka wracającego z pracy nocnej. Zawsze zjawia się o tej porze, nie budząc nikogo, od razu kładzie się do łóżka, żeby godzinę pospać, nim dzieci wstaną... Ale nie było go widać w pustej ulicy. Teraz trzeba tędy skręcić, potem będzie na rogu mydlarnia, potem apteka... Niedaleko stąd! Zapamiętała sobie tę bramę, którą mijała wtedy z Adamem, zaraz pierwszego wieczoru. Adam powiedział wtedy: „Tu pracuje moja mamusia!" Władka wtedy dobrze się przyjrzała, ale teraz nie bardzo pamięta, czy na bramie był numer dwieście siedemdziesiąt sześć, czy sto siedemdziesiąt sześć, czy może tylko siedemdziesiąt sześć? A teraz gdzie trzeba skręcić? Gdyby chociaż wiedziała, jak nazywa się tamta ulica! Biegła tak i owak, kierując się tak zwanym „psim węchem". Już dwa razy mogłoby się zdawać, że to ten mur wysoki i czerwony, że to ta brama. Część drogi Władka znała dobrze, bo chodziła tędy do piekarni po chleb, a raz nawet jeszcze dalej, aż za aptekę, razem z Sabiną... Ale to chyba będzie tutaj? Władka stanęła jak wryta przed zamkniętą wielką bramą w czerwonym murze fabrycznym. Na bramie znajomy napis: OSOBOM OBCYM WSTĘP WZBRONIONY Tak, to ta sama brama! Ale teraz co zrobić? Jeżeli Władka zadzwoni, to przecież stróż jej nie wpuści i jeszcze skrzyczy! Przecież dzieci nie wpuszczają do fabryki... 88 Ulica zadudniła nagle od wielkich platform. Wieziono jakieś ogromne paki w brązowym, grubym papierze. Pierwsza platforma stanęła. Zjawiają się skądś ludzie, otwierają wjazdową bramę, obok tamtej milczącej z napisem. Platforma wjeżdża krzywo, zaczepia bokiem, ludzie krzyczą, kłócą się, cofają konie, naprostowują coś. Na Władkę nikt nie zwraca uwagi. Ach, jak to dobrze, że jest taka mała i chuda! Adam i Sabina aż się dziwili, kiedy przyjechała, kiedy ją zobaczyli po raz pierwszy... Wsuwa się teraz, zwinnie i cicho jak mysz. Już jest na podwórzu fabrycznym, już się rozgląda tu i tam. Dziedziniec jest ogromny, z różnymi budynkami dookoła, mniejszymi i większymi, a wszystkie z czerwonej cegły. Dużo ludzi uwija się, bliżej, dalej, a wszyscy strasznie czymś zajęci: dźwigają z platform wielkie paki, ustawiają je rzędem w jakiejś szopie, brązowa bibuła nie przystaje szczelnie, drze się i wyłażą z niej jakieś kłaki jak brudna wata... „To są bele! — przypomina się Władce tamta pierwsza niedziela. — Bele, bele! Przyjechały z zagranicy, przez Gdynię, potem koleją..." Zupełnie jakby zobaczyła coś znajomego, a przecież widziała je po raz pierwszy w życiu. Wtedy kiedy Adam opowiadał, to wydawało się Władce, że bele muszą właśnie tak wyglądać. I właśnie tak wyglądają. Z najbliższego budynku wyszła stara kobieta ,w długim fartuchu. Trzymała wielki kosz, pełen czegoś... — Co ty tu robisz, dziecko? — zwróciła się do Władki. — Czego tu szukasz? Dzieciom nie wolno tutaj wchodzić! Więc Władka odpowiedziała, że przynosi tylko śniadanie, które pani Stańczakowa zapomniała zabrać z domu. — A gdzie to ona pracuje, ta pani Stańczakowa? Tu jest dużo Stańczakowych! Władka zdziwiła się bardzo, że tu jest dużo Stańcza- 89 kowych, ale zaraz odpowiedziała, że w tkalni. Zauważy- i ła przy tym, że w wielkim koszu są szpulki, takie same długie tekturowe szpule, jak ma Adam. Przypomniała sobie, że jej pokazywał, jak one się kręcą... Ale gdzie? Przecież nie w tkalni? — Tkalnia jest tam, naprzeciwko! — mówiła stara kobieta. Postawiła kosz i pokazała ręką. — A tutaj jest przędzalnia... „Ach, tak! — przypomniała sobie Władka. — To w przędzalni kręcą z bawełny nici na szpulkach, na szpulkach, na szpulkach..." — Tam, dziecko, pójdziesz, do tkalni. Może tam ktoś jej poda to śniadanie, twojej mamusi, Stańczakowej znaczy się... Chociaż nie wiem. Ale do hali tam nie wchodź, bo jak cię salowy zobaczy... Zabiera swój kosz i odchodzi. Otwiera jakieś drzwi i Władka przez jedno mgnienie oka widzi w sali długi rząd obcych kobiet, siedzących parami, blisko siebie i naprzeciw, oddzielonych od siebie tylko jakąś ramą, coś robiących przy tej ramie... Nikną w dali, długa sala zdaje się nie mieć końca. W górze mętnie lampy się palą, skądsiś dochodzi jednostajny, głuchy łoskot maszyny... — Czego tu jeszcze stoisz? Czy ci nie mówiłam, że nie tutaj jest tkalnia? Tam idź. Prędzej zmykaj... — surowo mówi do Władki ta sama stara kobieta. Znowu przeszła przez sień, z nowym koszem. — Jeszcze nie idziesz? — i obejrzała się niespokojnie. Więc Władka już nie czekała. Biegła wymijając wozy i ludzi wciąż dźwigających nowe bele bawełny. Aż weszła do tamtego budynku naprzeciwko. * Minęła jakąś sień, gdzie stały rzędem szpule, ale inne szpule, ogromne, większe niż ona sama. Stanęła 90 w wielkich otwartych drzwiach. W pierwszej chwili nie rozróżniała nic, ogłuszona straszliwym jednostajnym łoskotem, oślepiona mętnymi światłami w szarawym, ciepłym powietrzu. Dopiero potem zauważyła warsztaty, ustawione po dwa rzędy w wielkiej sali. Pomiędzy warsztatami uwijały się różne kobiety, stare, młode. Nie było temu końca. Środkiem ciągnęło się wolne przejście, ale Władka bała się ruszyć ode drzwi i tak nieruchomo stojąc wpatrzyła się w najbliższy warsztat. Z jednostajnym klekotem coś jednego szło w górę, coś drugiego w dół, coś trzeciego biegało środkiem jak szalone... „Nicielnica idzie w górę, płocha idzie w dół, między nimi lata czółno..." — wydało się Władce, że usłyszała nagle głos Adama. Te słowa, które brzmiały jej wtedy zupełnie dziko, teraz nabrały znaczenia. „Nicielnica, płocha, czółno, nicielnica, płocha, czółno..." Teraz najwidoczniej coś tam się porwało, poplątało w niciach, bo młoda kobieta, ta najbliższa Władki, coś wiąże, jeszcze wiąże, łapie przerwaną nitkę, jeszcze raz chce zawiązać, denerwuje się... Już znowu wszystko dobrze ! A za każdym stuknięciem przybywa po jednej nitce, po malutkim takim kawałeczku do bladożółtego pasa tkaniny spływającej z warsztatu. Ta tkanina — gruba, sztywna — to jest przecież najzwyczajniej sza, znana Władce i wszystkim surówka! Nagle... Ach, jakże się przelękła! Stary człowiek stoi przed nią, coś mówi. Władka nic nie słyszy z tego mówienia, ale na pewno wie, że ten stary robotnik w fartuchu gniewa się na nią, że ona tutaj weszła. Z przerażenia serce wali jej jak młotem. Jakby dopiero teraz zrozumiała, co zrobiła. Wyciąga rękę z tym nie- 91 szczęsnym koszyczkiem, usiłuje coś tłumaczyć, ale teraz znowu on nie słyszy. I tak stoją naprzeciwko siebie, stary rozgniewany człowiek i mała, chuda Władka z wytrzeszczonymi ze strachu oczami. Aż w końcu stary człowiek trochę jakby się uśmiechnął, widocznie z jej przerażenia. Nawet schylił się do niej, żeby lepiej dosłyszeć, skąd ona tutaj się wzięła. A ona wrzeszczała mu teraz w samo ucho, sama nie słysząc: że tutaj jest śniadanie, śniadanie, śniadanie, dla pani Stańczakowej, dla Stańczakowej, Stańczakowej, która pracuje w tkalni! Trochę się zdziwił, jeszcze raz się rozgniewał, ale jednak wziął koszyczek. Znowu machnął ręką, żeby Władka zmykała. Ale Władka nie! Więc już na nią nie patrząc szedł między warsztaty. Stała jak urzeczona. Komu to on teraz oddaje ten koszyczek ze śniadaniem, tutaj zaraz niedaleko? Suknia pani Stańczakowej, granatowa w kwiaty, znajoma, włosy te same, znajome, z wpiętym grzebieniem... Cała pani Stańczakowa, ale jakaż obca, jakaż dziwna! Jakby daleka, choć stoi wcale niedaleko... Nie ta sama, jakby odmieniona na twarzy i w ruchach. Do takiej pani Stańczakowej Władka nie ośmieliłaby się nawet słowa powiedzieć, taka jej się wydaje ważna, .zajęta, zupełnie inna niż w domu... Stoi więc wpatrzona, a stary człowiek jeszcze raz się odwrócił i ze złością pogroził ręką i nawet tupnął nogami, żeby w tej chwili stąd się wynosiła! Tym razem Władkę istotnie jakby coś wymiotło. W jednej chwili znalazła się znowu na dziedzińcu. Dobrze poczuła, że to już nie żadne żarty! Jak to dobrze, że na dziedzińcu jeszcze ciągle stoją platformy, że ludzie dalej znoszą, układają bele, gadają, krzyczą... I brama dalej otwarta! Nie oglądając się już na nic, Władka przemyka się bokiem. Już znowu jest na ulicy. 92 Dopiero teraz zastanawia się, jak to było. Jakim cudem udało się jej wejść i wyjść? I że jej nikt nie zatrzymał, i nawet porządnie nie skrzyczał! Właściwie to tylko trochę krzyczał tamten stary robotnik, ale ona tego nawet dobrze nie słyszała w łoskocie maszyn. A przecież-mogło tak być, żeby ją nawet po prostu wyrzucono, wypchnięto z sali na ten dziedziniec, z dziedzińca na. ulicę... I z tego, że jej nie wyrzucono, nie wypchnięto, że przeciwnie, wszystko się udało, robi się Władce lekko na sercu, wesoło, nawet śmiesznie. Chce jej się teraz, śmiać, że wcale nie słyszała tamtego łajania. Chce jej się wykrzykiwać do wszystkich przechodniów: „Czy wiecie, gdzie ja byłam? Ja właśnie byłam w tkalni, na własne oczy widziałam, jak robi się surówkę". „Ale jak tam się dostałaś? — pytają przechodnie. Pytają tak na niby. — Do fabryki przecież nikogo nie-wpuszczają bez pozwolenia! A jeszcze takie dziecko..." „A ja właśnie weszłam! Tak zrobiłam, jak chciałam!" — odpowiada Władka, także na niby, tak jak ona. lubi. Bo przecież ani nikt do niej nie mówi, ani ona do-nikogo. Do domu pędzi jak na skrzydłach. Tak jej lekko, jakby z małym koszyczkiem ubyło jej wszelkiego ciężaru. I znowu jest to samo błotniste podwórze przed domem państwa Stańczaków. Władka przystanęła przed drzwiami i układa sobie, jak to ona będzie wszystko opowiadać Adamowi i Sabinie. Zaczęła nasłuchiwać,, ale za drzwiami było cicho. Okazało się, że obojga dzieci już dawno nie ma. Pan Stańczak sprzątał mieszkanie. Gdy zobaczył wracającą. Władkę, zdziwił się, trochę się ucieszył, a trochę się rozgniewał. — Bój się Boga, gdzieżeś ty była? — zaczął. A na to Władka ze skromnym uśmiechem: 93 — Ach, nic, nic, ja tylko poszłam do fabryki zanieść śniadanie pani Stańczakowej, bo zapomniała zabrać, więc ja chciałam... — Cooooo? Teraz Władka rośnie jak na drożdżach z radości i z dumy. Opowiada wszyściuteńko, jak było. Więc jak wyszła, jak trafiła, co widziała. I jak chodzi nicielnica i płocha, i jak biega czółno... Teraz dla niej wymawiać te śmieszne a tajemnicze wyrazy to jakby zjeść chleba z masłem! Zapomina, że dla pana Stańczaka to żadna znowu nowina. Po prostu uczy go, jak w mieście Łodzi w fabryce robi się surówkę. Aż pan Stańczak się śmieje, a Władka nie wie, z czego on tak się śmieje, i dalej mu wszystko tłumaczy, rozgadana, przejęta... — No, dobrze. Ale co dalej się robi z tą surówką? — pyta nagle. — Z surówką? Z surówką... Aha! Idzie do opalami... Ale teraz chodź, kawy się napij! Przecież ty nic nie jadłaś przed wyjściem? — Nie jadłam. Dziękuję bardzo! A do jakiej opalami? — A do takiej opalami, gdzie jest taka maszyna i gdzie surówka przechodzi przez takie dwa walce z płomieniami... Tam opalają się na niej włoski i robi się całkiem gładka. Rozumiesz? — Rozumiem, proszę pana! — Poczekaj, poczekaj, niech ci ukraję chleba! Tego noża sama nie bierz, bo się możesz skaleczyć, naostrzyłem go... Ale to jeżeli ma być letni towar, rozumiesz? Weź sobie jeszcze smalcu, tam stoi na oknie. — Bardzo dziękuję! A to dlatego pan wtedy mówił o pożarze... Pamięta pan? Pan Stańczak nie pamiętał. O jakim pożarze? Kiedy to było? — Zaraz pierwszego ranka, jak przyjechałam! Wrócił 94 pan z fabryki, opowiadał pan wtedy Adamowi i Sabinie przy śniadaniu. — Rzeczywiście! Wtedy spaliła się na nic cała partia tej surówki... Zdarza się, zdarza! Chcesz jeszcze kawy? — Bardzo dziękuję! Tylko chciałam pana jeszcze prosić o taką jedną rzecz! Żeby pan nic nie mówił pani Stańczakowej, kto jej przyniósł śniadanie... Czy zgadnie sama, jak pan myśli? Tego pan Stańczak nie wiedział. Ale, owszem, obiecał nic nie mówić. A kiedy w końcu przyszła pani Stańczakowa jak zwykle, o wpół do drugiej, to zaraz zapytała, jeszcze ode drzwi: — Kto dzisiaj przyniósł mi do fabryki moje śniadanie? Zapomniałam na śmierć zabrać! Właśnie sobie myślę, a tu przychodzi do mnie ten stary Walczak i podaje... — To on się nazywa Walczak? — Władka nie wytrzymała. — To ty byłaś? — pani Stańczakowa po prostu uszom, nie wierzy, że to Władka. Aż Władka wszyściutko musi opowiedzieć i raz, i drugi. Przychodzą ze szkoły Adam i Sabina. — Władka, gdzie byłaś rano? I znowu nie wierzą uszom, i znowu Władka musi wszyściutko opowiedzieć. Chyba już po raz czwarty.. Słuchają uważnie. — Zuch Władka! — poważnie mówi Adam. A Sabina tylko patrzy z podziwem. Władka jest uradowana i dumna. PRZYJACIÓŁKI Prawie co dzień, późnym wieczorem, już po wyjściu pana Stańczaka do pracy, obie dziewczynki leżąc w łóżkach jeszcze rozmawiały. Nie mogły się nagadać. I codziennie złościł się Adam na swoim posłaniu. — Mamusiu! — jęczał nieledwie. — One ciągle gęgają! Niech mamusia każe im już przestać! Nawet w nocy nie dadzą zasnąć człowiekowi... Chyba dosyć nagę-gały się przez cały dzień? I jeszcze żeby chociaż o czym, ale one zawsze tylko o głupstwach! Zawijał się w kołdrę i odwracał do ściany, jeszcze mrucząc ze złością, że nawet teraz nie ma chwili spokoju. Zupełnie jak dorosły, spracowany robotnik. Ale swoją drogą nasłuchiwał przecież,■ co one mówią. Koszykowe łóżeczko milkło. Jednak Sabina protestowała: — Mamusiu, mamusia słyszy, jak on sobie pozwala? Niech mamusia nie da mu tak mówić! Bo on sam jest głupi jak but. Prawda, mamusiu? Więc pani Stańczakowa, która kładła się ostatnia, żeby wstać najwcześniej z nich wszystkich, pani Stańczakowa, którą czekała jeszcze cała kupa roboty, sprzątania i szycia, musiała teraz uspokajać swoje dzieci, godzić, uciszać. - Adam, nie wyrażaj się tak ordynarnie do dziew- 96 czynek! A wy, Władka i Sabina, teraz już spać! Na rozmowy dosyć miałyście dnia... Nie miały dosyć, mimo że od powrotu Sabiny ze szkoły nie zamykały im się usta. Przez całe popołudnie nie rozstawały się teraz ani na chwilę. Nawet do sklepu i gdzie trzeba było coś załatwić, chodziły zawsze razem. I gadały bez przerwy, nawet na ulicy. Zaczynało się zwykle w tym samym miejscu, przed wystawą fotografa. — Do kogo chciałabyś być podobna? — A do kogo podobna jest Truda? Do tej? Do tamtej? — Idźże, idźże! — A Marta? Ja ci mówię, że do tamtej, tutaj z boku! Tak mi się jakoś wydaje. Popatrz, popatrz! — Ach, nie, co znowu! — Władka prawie się obrażała. — Marta jest sto razy ładniejsza albo pięćset! Już na pamięć umiały wszystkie panny młode, patrzące spod welonu, i wszystkich panów młodych, sztywnych takich jakichś i wystrojonych. Także już znały rozmaitych młodzieńców w nowych mundurach wojskowych i rozmaite panie pokazujące zęby-w sztucznych uśmiechach. — Jak one głupio się śmieją! — Ja bym tak nawet nie umiała... Czasem z jednego dnia na drugi znikały z wystawy te już dobrze znajome fotografie. Nie wszystkie naraz, ale to tu, to tam. Na ich miejsce pojawiały się nowe, patrzące nowymi twarzami. Te twarze zawsze były z początku albo śmiesznie groźne, albo głupie, albo — przeciwnie —■ miłe, ładne, wdzięczne i prawie zawsze podobne do kogoś ze znajomych albo z rodziny. — Ooo, ta w białym kołnierzyku, ta z kwiatkiem przy sukni, to całkiem podobna do Dmuchowszezańki, do tej starszej, Ziuty, wiesz? Tylko że Ziuta jeszcze 7 Czerwone węże 97 ładniejsza! A ta tutaj przy stoliku, z książką w ręce to zupełnie jak pani Milewska! Nawet nie masz pojęcia jakie pani Milewska ma prześliczne oczy, zupełnie j Waldemar, takie ogromne, czarne, wiesz? Władka gorliwie przytakuje głową, chociaż tylko so bie wyobraża, bo jeszcze nie widziała tej pani Milew skiej, która jest w szpitalu. Mały, chudy Waldemar n podwórzu mignął się Władce parę razy. Babrał się w błocie z innymi chłopcami. Wcale jej się nie wydawało, żeby miał takie wspaniałe oczy... — A tamta z psem, widzisz? Obok tej ślubnej pary, widzisz? Jaką ma głupią minę! Ale pies to już po prostu cudowny! Ach, jak ja bym chciała mieć takiego psa... To jest „bernard", pies „bernard", wiesz? Władka chciałaby mieć jakiegokolwiek psa, wcale niekoniecznie „bernarda". Zaczyna opowiadać: —- Jak Marta była jeszcze mała, to moi rodzice mieli pieska. Żółty był, nieduży, ale taki mądry, że jak mu było powiedzieć: „Tromfik, pilnuj dziecka..." — Sama widziałaś? — No, wiesz! Jakże miałam widzieć, kiedy mówię ci, że mnie wtedy jeszcze nie było na świecie... Ale mamusia opowiadała. Nie masz pojęcia! — A moja ciocia miała suczkę Perełkę... Ona wszystko rozumiała, co się do niej mówiło! Nie masz pojęcia! — Nie masz pojęcia... I już nie było psów. Teraz z fotografii spoglądały na obie dziewczynki okrągłe, wytrzeszczone oczy małych dzieci. Niektóre były nagie, leżały na brzuchach w kłakach futrzanych dywaników. Więc zaczynało się o tym, jakie dziecko która z nich chciałaby mieć i jakie imię by mu dała. — Waldemar? — Nie, nie, już lepiej Czesław! — Idźże, idźże! 98 — Alicja? Leonia? Dzieci były przeważnie cudowne. Ale dziewczynki w końcu odrywały się i od nich i szły dalej, doszukując się teraz w mijanych przechodniach jakiegoś podobieństwa do sąsiadów i do krewnych. Władka już trochę znała tutejszych łódzkich sąsiadów, niektórych z opowiadań, niektórych nawet z widzenia. Ale w niezliczonych stryjach, wujach, ciociach, stryjenkach i wujen-kach Sabiny, rozsypanych po całej Łodzi, nawet po Pabianicach i jeszcze nawet po Zgierzu, wcale nie umiała się połapać. Nagle Sabina ścisnęła Władkę za rękę. — Patrz, patrz! — szeptała tajemniczo. — Ta, co idzie z tym panem w kożuszku, to nawet nie masz pojęcia, jaka podobna do naszej pani od przyrody, tylko brzydsza... Pani od przyrody jest śliczna po prostu, pojęcia nawet nie masz! I daleko lepsza od pani od polskiego... Zaczęło się teraz o szkołach, o klasach, o dziewczynkach, o nauczycielkach. W Królewskiej Hucie w szkole u Władki jest właśnie wprost przeciwnie, bo pani od polskiego jest najlepsza ze wszystkich. — Nie masz pojęcia! Przerywały sobie nawzajem, nie dawały jedna drugiej dojść do głosu. Ale znowu przystawały przed jakąś inną wystawą, na przykład taką małą, zakurzoną, gdzie tkwiły w starym koszyku posklejane główki starych lalek, rączki od parasoli, drewniane jajka i blaszane rybki, wędki, jeszcze jakieś rzeczy z celuloidu i ze szkła, których nie umiały nazwać i które nie wiadomo do czego służyły. I jeszcze kolorowe kule różnej wielkości, szkielet ptaszka na drewnianej podstawce, domek, a nawet chyba światyńka z kości słoniowej, jakieś wstążki z blachy przymocowane do kijka, rurki miedziane... — Oooo, kompas! — zawołała nagle Sabina. —: Wczo- raj jeszcze tutaj go nie było! Przydałby się Adamo wi, bo on właśnie teraz czyta taką książkę o podró żach... Zaczynało się teraz o książkach podróżniczych. — Nie masz pojęcia, co ja raz czytałam! O takim jed nym na Dalekiej Północy, który szedł i szedł po śniegu.. — Nie masz pojęcia, jaką cudowną książkę Adam ra mi pożyczył! Bo Adam najwięcej lubi... I od razu przeszło na Adama. Co by z tej wystaw; było dobre dla Adama na prezent? Wybrały dla niego maskę z czerwonym nosem i wyleniała peruczkę. Zaśmiewały się długo. Potem poszły dalej. Wybierały najmieprawdopodob-niejsze rzeczy dla innych — gruby kij z kościaną gałką dla 'Czarnookiego Waldemara, ciemne okulary z jednym szkłem wybitym dla Trudy, coś zielonego i połyskliwego dla starej Dmuchowskiej... Płacząc ze śmiechu, odrywały się wreszcie od tego sklepiku, przypomniawszy sobie, po co je posłano. Po chwili pierwsza Władka uspokoiła się i westchnęła: — Adam znowu by powiedział, że mówimy o głupstwach, że jesteśmy obie głupie... — Chodź, chodź! — pociągnęła ją Sabina. — Bo nam zamkną konsum i dopiero będziemy miały! A on może nie jest głupi, ten cały Adam? Nie masz pojęcia, jak on wystaje przed sklepem z aparatami fotograficznymi! Czy to nie głupie? Bo przecież takiego aparatu nigdy nie będzie mógł solbie kupić... Z Adama znowu zeszło na koleżanki, na dziewczynki. Że Irena, że Krawczykówna, że Maglarska, to jak się dorwą do bogatych wystaw na Piotrkowskiej, to godzinami stoją, chociaż żadna nie ma pieniędzy. I tak się zagadywały o tych koleżankach Sabiny, że znowu mijały konsum i musiały się wracać... * 100 — A to nie mogłaby stara Dmuchowska zabierać tych dzieci do siebie do mieszkania, póki Zosia jest w szkole? Pan Stańczak przy obiedzie niecierpliwił się, bo Sabina nic, tylko ciągle o tych Milewskich. Że wczoraj Zosia znowu płakała na lekcji, bo matce gorzej. Że dzisiaj Zosia nie płakała na lekcji i przyszła do szkoły w nowym fartuchu, co jej Ziuta Dmuchowska wyszykowała z czegoś swego starego, ale wygląda jak nowy... — Jakiż ten fartuch? Z czego? — zaciekawiła się pali Stańczakowa. — To chyba będzie z woalu, granatowy z czerwonymi wypustkami. I wszędzie falbanki, o tu —■ Sabina pokazała na sobie — zdaje mi się, że to z'e starej sukienki Mani, co nosiła latem, ale piękny! — zachwycała się. — To Zosia cieszy się z fartucha, ale znowu martwi się, że chociaż taka dobra uczennica, a ma dwójki... Ma dwójki, bo opuszcza i spóźnia się! Wczoraj przyszła na trzecią lekcję, a to przecież nie wolno! Ale co ma robić? Wszystko przez tych małych! Na głowach stają, jak ich zostawić samych... Wie tatuś, dzisiaj znowu rozwalili całe krzesło! Jakże daleko zapadł ten pierwszy dzień, kiedy Władka słuchała o sąsiedzkich tutejszych sprawach jak o żelaznym wilku! Teraz słucha ze znajomością rzeczy i z uznaniem. Bo oto wszyscy zakrzyczeli pana Stańczaka i mieli rację. — Co? Tatuś nie zna starej Dmuchowskiej? Ona by wpuściła do siebie do mieszkania takie rozpuszczone dzieciska? A toby jej córki chyba głowę urwały... Nie wie tatuś? I Władka o mały włos nie dołącza się do Adama i Sabiny: „Co, pan ich nie zna? Do takiego mieszkania, co to jak pudełko?" I na pewno nikt by się nie zdziwił, gdyby tak wy- 101 krzyknęła. Nikt także się nie zdziwił, gdy zapropono wała po chwili: — A to może ja bym... Bo ja przecież właściwie nic nie robię tutaj! To może ja bym tam zachodziła do Milewskich albo posiedziała z chłopcami? To ta Zosia byłaby spokojniejsza i pan Milewski także... Nie powiedziała, że mogłaby siedzieć z chłopcami całe przedpołudnie. Chytrze przemilczała. Bo jakżeby to było, gdyby z samego rana nie pomogła najpierw panu Stańczakowi w domu? Jakżeby on dał sobie radę bez niej? Nikt się nie zdziwił, ale ją zakrzyczeri Adam i Sabina.] Nikt. z nich by tam nie poszedł do tych małych diabłów, Waldemara i Longina. Dwoje najmłodszych Milewskich krewni wzięli do siebie ma Famuły, a tych zostawili Zosi i ojcu, bo czy to kto poradzi z takimi? O mało co domu nie podpalili, mało ze schodów nie spadli, mało oknem nie wylecieli... / — Ale nie podpalili! Nie spadli ze schodów! Nie wy-^ lecieli oknem! — przedrzeźnia ich pan Stańczak. — Wszystko o mało co, ale nie! A o nią nic się nie bójcie... — wskazał na Władkę. — Już ona dałaby sobie z nimi radę! To tylko z początku tak się wydawała... A teraz to nawet mnie krótko trzyma! Czasami to aż się boję, że kto usłyszy ze schodów, jak to ona mnie popędza przy gospodarstwie... — śmiał się. Oni wszyscy śmieli się z nim razem. Nie mogli bezj śmiechu sobie wyobrazić tego wielkiego, tęgiego tatusia popędzanego przez chudą, nieśmiałą Władkę, która sięgała mu do pasa. — Już co to, to nie! Wcale się o nią nie bójcie! — we-s soło, po swojemu, gadał dalej pan Stańczak. — Tylko jest inna przeszkoda! Bo jak ja bym sobie dał radę bez niej? I znowu wszyscy się śmieją, a najwięcej sama Wład<| 102 ka. Jest uszczęśliwiona. Bo chociaż wie, że pan Stańczak żartuje, ale może naprawdę uważa, że ma z niej trochę pomocy? Właśnie trochę, ale i to już dobrze! Ale z panem Stańczakiem nigdy nie wiadomo. Bo dotąd mówił tak pociesznie, a teraz zaczyna już tak więcej poważnie: że czy to Władzia przyjechała tutaj, żeby sąsiadom doglądać rozpuszczonych bachorów? Bo jemu się zdawało, że całkiem w innym celu sprowadzili tu sobie tę chudą Władzię. A mianowicie, żeby wy-dobrzała, odpasła się, wypoczęła... I jak to już nieraz bywało z panem Stańczakiem, nie wiadomo, czy żartuje, czy mówi na serio, czy gani, czy pochwala ten cały projekt. Aż pani Stańczakowa na to, że czy Władzia bierze z nimi ślub, z tymi Milewskimi? Nie bierze! Chce pomóc ludziom, to niechaj pomaga, chce posiedzieć z małymi, popilnować, więc niech posiedzi, a chce tylko zaglądać do nich, to niech zagląda. Jedno tylko: na starą Dmu-chowską pani Stańczakowa nie da słowa powiedzieć. — Że ma w mieszkaniu ładnie, czysto i że nie chce, żeby jej zapaskudzili, to już i to ma być źle? Każdy by chciał mieć w domu jak ta stara Dmuchowska! A jak to ona musi sobie głowy nałamać, żeby wszystkich Milewskich nakarmić z tygodniówki i jeszcze do szpitala podać to kawałek mięsa, to jajko. Zawsze jakieś takie lepsze jedzenie... Zawstydziła się Władka, jakby to o niej była mowa: bo przecież właśnie jej państwo Stańczakowie dają to „lepsze jedzenie", którego ich własne dzieci nawet nie oglądają... Zdawało się jej, że wszyscy na nią patrzą. Ale nikt nie patrzał. A pani Stańczakowa mówiła dalej swoim delikatnym, trochę rozwlekłym głosem: — To chyba już ja dobrze wiem, jak to jest! W pierwszą sobotę, zaraz jak Milewska zachorowała i Milewski Po sąsiedzku przyniósł mi swoją wypłatę, tygodniówkę 103 znaczy się, żeby im gotować i wszystko, co trzeba — to nic, tylko rozliczałam i rozliczałam... Starczyć ledwie starczyło, ale dla Milewskiej do szpitala to już nie wiem, czybym wykombinowała! Pyziakowa także nie... — Bo masz takie więcej miękkie serce i pewnie na kieszonkowe zostawiałaś Milewskiemu za dużo! — znowu śmiał się pan Stańczak. Zachmurzyła się pani Stańczakowa. Ona wszystko lubi, ale już takich żartów to nie lubi! — Bo wszystko można o mnie powiedzieć, tylko nie to, że nie. umiem pieniędzmi zarządzić i że nie wiem, co komu się należy... Wszyscy zaraz skwapliwie przytaknęli pani Stańcza-kowej, więc znowu rozchmurzyła swoją delikatną twarz. -— A Władzia ślubu z nimi nie weźmie! — powtórzyła jeszcze. — Sabinka, możesz tam Władzię po obiedzie jutro zaprowadzić. Teraz znowu pan Stańczak protestuje, że nie. On sam, stanowczo sam zaprowadzi rano Władzię, a chłopakom zapowie, że im łby poukręca, jeżeli jej nie uszanują i nie będą słuchać we wszystkim. I znowu wszyscy przytakują i zgadzają się, że tak właśnie będzie najlepiej. * Widocznie było najlepiej. Bo przez następne dni Sabina, jak tylko wróci ze szkoły, to zaraz pierwsza rzecz, do Władki. — Nie masz pojęcia, Władka, jacy ci mali tobą zachwyceni! Nachwalić się nie mogą... Zosia, mówię ci, taka zadowolona, taka szczęśliwa, że teraz ma z nimi spokój! I w ogóle zrobili się grzeczniejsi... A Władka skromnie: — No cóż... Dzieci, pewnie, muszą czuć kogoś nad sobą. Ja trzymam ich bardzo krótko! Już tak jakoś umiem... Ale jak mnie się słuchają, to nie masz pojęcia! 104 Jeden drugiego pilnuje... Ja na przykład mówię: „Waldek, nie wychodź na dwór bez kurtki, bo przemarzniesz!" Bo on właśnie miał iść do pani Dmuchowskiej przez podwórze, prosić, żeby obiad dla pana Milewskiego zostawiła w piecyku, aż ze szpitala powróci... To Longin sam ze siebie podaje Waldkowi tę kurtkę i powiada jeszcze: „Nie gniewaj Władzi!" Tak powiada... A jak ja tylko tam wejdę, to znowu Waldemar powiada do Longina: „Masz się przywitać z Władzią, masz się ukłonić, ot tak!" I pokazuje nogami... Ten Longin już się nauczył nogami kłaniać, nie masz pojęcia! On jest mądry, nie masz pojęcia... — Bo ty tak umiesz z dziećmi — zachwyca się Sabina. — Ja bym tak nie miała cierpliwości... Zagadały się, nie wiedziały, że już i Adam wrócił ze swojej szkoły. Adam po prostu nie może słuchać, jak one tak ze sobą rozmawiają. Od razu zielenieje ze złości albo może tylko tak udaje. Odwraca się plecami. — Przynajmniej macie nowy temat do gęgania! Dzień w dzień to samo... Nie, on ma już wyżej uszu tego, co powiedział starszy, Waldemar Milewski, i co zrobił młodszy Milewski, Longin. Z widoczną ulgą słyszy, że dzisiaj obie dziewczynki wybierają się tam do Milewskich zaraz po obiedzie, bo Zosia ma coś zawieźć młodszym na Famuły. — No, jeżeli tak dobrze, to i ja mogę nie iść do Ryśka, chociaż ten jeden raz — powiada po obiedzie, odsuwając talerz i wstając z krzesła. — Ty zanadto już się robisz delikatny, mój synu! Myślałby kto, że ci tam u Ryśka źle z chłopakami... A ty, Sabinka, nie zapomnij spytać, jak tam będzie z gotowaniem na następny tydzień, bo to należy się, żebym teraz ja się rządziła, jeżeli Milewska jeszcze nie wróci... Pan Stańczak kładzie się spać. Adam wyładowuje z teczki swoje książki na stolik pod oknem. Przez chwi- 105 łę jeszcze słychać przyciszone głosy dziewczynek schodzących ze schodów: — Pojęcia nie masz, mówię ci! Słuchaj, słuchaj!... Zosia... Waldemar... Longin... Nie masz pojęcia! Po prostu... Pani Stańczakowa zabiera się do zmywania, póki ma gorącą wodę. Zatrzasnęły się na dole drzwi od podwórza. Pan Stańczak już zaczyna pochrapywać. Po szybach spływa deszcz. — Choćbyś chciał, tobym cię nie puściła z domu w taką pluchę! Tych butów przecież szkoda... — szepcze pani Stańczakowa nad swoim szaflikiem ze stygnącą wodą. Ale Adam dzisiaj i tak nie chce przecież nigdzie iść. Nikt mu teraz nie gęga nad głową o Waldemarze i o Longinie. Zabiera się do lekcji. U SĄSIADÓW Pod marcowym zimnym deszczem brnąc za przyjaciółką przez błoto podwórza, a potem drapiąc się dwa stopnie po tamtych drugich schodach, Władka zdyszanym głosem dalej gada swoje: — Nie masz pojęcia, jak oni obaj się cieszą, jak mnie witają! Sama na własne oczy zobaczysz... Bo ja bym nie uwierzyła, gdyby mi ktoś opowiadał, że tacy mali chłopcy potrafią tak serdecznie, mówię ci... I rzeczywiście. Za chwilę sama nie wierzy własnym oczom. Bo nikt nie cieszy się z jej przyjścia i nikt jej nie wita, gdy, pośliznąwszy się o coś wylanego czy rozgniecionego na progu, wchodzą do małej kuchenki państwa Milewskich. Starszy, ciemny, chudy Waldemar, o czarnych sprytnych oczach, oraz mały Longin, gruby i dobroduszny, z głową w jasnych lokach, owszem, rzucają się, ale do Sabiny. Na Władkę wcale nie zwrócili uwagi, jakby była powietrzem. — Sabinko, posiedzisz z nami? Bo Zosia nam mówiła, że przyjdziesz i posiedzisz, prawda, Sabinko? — Zosia wcale nie mówiła, że ja przyjdę, tylko że my obie przyjdziemy, razem z Władzią! — surowo poprawia Sabina. — Czemu nie witacie się z Władzią? Zosia dawno jak wyszła? 107 —- Po cóż mają znowu się witać, kiedy przecież tak niedawno mnie widzieli? — niepewnie szepcze Władka. I nie może się nadziwić, że od samego początku wychodzi wszystko nie tak, jak miało być, tylko na odwrót. Bo kiedy wszyscy czworo stoją tak na środku dużego, jasnego pokoju, to każdy by powiedział, że tutaj Sabina się rządzi, a wcale nie Władka. Sabina od razu zdążyła wszystko zobaczyć z niezadowoleniem: poprzewracane stołki, coś ciemnego małymi kałużami rozlanego na podłodze, wzburzoną pościel wielkiego łóżka. — Z Władzią macie się witać chociażby i trzy razy na dzień! I macie się jej słuchać, i macie dla niej być grzeczni! Żebyście wiedzieli, że powiem waszemu ojcu, żeby wam łby poukręcał... — przemawiała niby to jeszcze żartobliwie, ale już surowo, zupełnie jak pan Stańczak, kiedy tu Władkę przyprowadził, wtedy za pierwszym razem. — A co do Zosi, to już sama widzę, że pewnie dawno wyszła! Możecie nie mówić... — zakreśla ręką koło, ruchem dorosłej osoby, zdumionej i oburzonej. I zaraz potem, już zupełnie ostro: — Gdzie macie ścierkę? Ale jaką dajesz? Nie widzisz? Od podłogi! Waldek, przynieś tu szczotkę! — komenderuje posępnym, czarnym Waldemarem. Tymczasem mały Longin, trochę żartem, ale trochę jakby chcąc naprawić przywitanie, obejmuje Władkę w pasie. Zdawałoby się serdecznie! Ale cokolwiek za mocno, nawet coraz mocniej. Aż cały zupełnie się wpija, razem ze swoją jasną głową, pokrytą lokami. Wreszcie Sabina musi iść Władce na pomoc. — Longin, puszczaj ją zaraz! Co ty właściwie wyrabiasz? Nie, Władka stanowczo nie ma dzisiaj szczęścia. I jak to tutaj wytłumaczyć Sabinie, krzątającej się po pokoju z miną dorosłej osoby, że przez te wszystkie marcowe, 108 deszczowe dnie było zupełnie inaczej? W tym jasnym pokoju, który normalnie mieścił w sobie pięcioro dzieci razem z Zosią, a teraz pod nieobecność matki wydawał się opuszczony i jakby prawie pusty, Władka naprawdę doskonale bawiła tych obcych chłopców. I sama doskonale z nimi się bawiła... Wymyślała im różne rzeczy. Kręcili się, biegali tak i owak. „Lata ptaszek po ulicy", „ślepa babka", „cztery kąty"... A mały Longin od razu nauczył się wierszyków: „A kto ciebie, choineczko" i „Za tą rzeką", że nikt by nawet nie uwierzył! Rzeczywiście, trudno temu uwierzyć! Bo gdy Władka, jeszcze ciągle nie dając za wygraną, usiłuje jednak jakoś pokazać Sabinie, „jak to ja umiem z tymi chłopakami", Longin wykrzywia się i śmieje, i udaje, że wszystkiego zapomniał albo że nigdy nie umiał, a Waldemar w ogóle nie zwraca na Władkę żadnej uwagi. Cały jest wpatrzony w Sabinę. A Sabina, już wyszukawszy na szafie blaszane pudełko z przędzą, z igłami i ze wszystkim, co trzeba do szycia, każe mu teraz z jednej nogi zdjąć pończochę, żeby zacerować. „Gdzie i komu tak samo zdejmowało się z jednej nogi pończochę, żeby zacerować?" — przelatuje Władce błyskawicznie przez głowę wspomnienie z podróży koleją. Właśnie wtedy mówiono wiersze o rzece i o choince i śpiewano w ławkach... Ach, jakże to było dawno! Tymczasem Waldemar, z jedną nogą bosą, tłumaczy poważnie, że mamusia, jak szła do szpitala, to nie kazała ruszać tamtych nowych pończoch z szuflady, tylko nosić te stare. I że Zosia codziennie ceruje te stare pończochy. I że dzisiaj Zosia, jak wróci, to razem z tatu-siem będą robić wielkie pranie, bo nazbierało się przez ten czas dużo brudów. — Jak to, przecież mamusia niedawno dla was prała! — zastanawia się Sabina. 109 — A tak, a tak, ale myśmy znowu nabrudzili! — wykrzykuje triumfalnie mały Longin. — Idź, ty głupi! Ciebie nikt nie pyta — ucisza brata Waldemar i wyjaśnia uprzejmie: — Bo tatuś chce, żeby mamusia, jak wróci, zastała wszystko czyste. — Wróci, nie wróci, wróci, nie wróci! — jeszcze radośniej wykrzykuje Longin, znowu czepiając się Władki. — Czekaj no! — Sabina odsuwa go, roztargniona, zajęta jakąś myślą. — Mamusia kiedy wraca? Bo Zosia dzisiaj wcale nie mówiła... Masz, możesz już włożyć! Ze-ścibiłam jako tako. Chłopcy stoją teraz przed nią, rozsądni, spokojni obaj, i rozmowa zaczyna się już toczyć jak między dorosłymi. Ze właściwie to z mamusią jeszcze nic pewnego. Tatuś przyjdzie ze szpitala, to dopiero powie. Ale siostra Aniela mówiła zeszłym razem, że pewnie w tym tygodniu mamusię wypiszą, wypuszczą znaczy się. Taka siostra to ona powinna wiedzieć najlepiej! A znowuż doktor Kozłowski powiedział, że byłoby lepiej, żeby mamusia jeszcze pobyła w szpitalu parę dni. — To ten doktor Kozłowski wie jeszcze lepiej niż siostra Aniela? — z niepokojem pyta mały Longin. — Cicho bądź, głupi jesteś! — ucisza go Waldemar i dalej wyjaśnia rzeczowo: — Mamusia już od pięciu dni nie ma podniesionej temperatury, gorączki znaczy się! Tylko mamusia jest osłabiona i będzie musiała jeszcze przez parę dni poleżeć w domu... — To jak mamusia wytrzyma tutaj z wami, z takimi ehłopczyskami niedobrymi? — troszczy się Sabina. I w tym swoim zatroskaniu robi się od razu w oczach Władki podobna do pani Stańczakowej, wiecznie martwiącej się o coś czy o kogoś. — Wcale nie rozumiem, jak mamusia będzie mogła tutaj leżeć, kiedy wy wrzeszczycie i wszyscy na was się skarżą, że mało domu nie rozwalicie? 110 Chłopcy przez chwilę milczą, zakłopotani. Mały Longin uśmiecha, się głupkowato i promiennie; wygląda w tym uśmiechu, jakby cały był różowy i błękitny. A Waldemar, który już za rok ma iść do szkoły, wyjaśnia z powagą, że tatuś właśnie mówił wczoraj z Zosią, żeby poprosić panią Dmuchowską jeszcze raż, żeby przez jeszcze jeden tydzień zarządzała tygodniówką tatusia i żeby kupowała wszystko, co potrzeba, i żeby gotowała... Na tę rozmowę wraca Zosia. Opatulona chustką jak stara. Zziębnięta, przemoczona, ale zadowolona. Bo tam na Famułach, u rodziny, obiecano jej przetrzymać tamtych dwoje najmłodszych jeszcze tyle czasu, ile będzie potrzeba, żeby matka doszła do sił, jak wróci ze szpitala. — Tatusia jeszcze nie ma? To czemużeście nie postawili chociaż imbryka na kawę? Nawet do pieca nie chciało się wam dołożyć? W tej chwili Sabina z Władką spostrzegają się, że to one właściwie mogły o tym pomyśleć, bo przecież po to tylko tutaj przyszły, żeby zastąpić Zosię. — Ach, cóż znowu! Głupstwo przecież, drobnostka! — powiada Zosia swobodnie i światowo jak dorosła gospodyni. — Zaraz wszystko się zrobi. I tak bardzo wam dziękuję, żeście przyszły tutaj posiedzieć... I specjalnie zwraca się do Władki z podziękowaniem za jej codzienne przychodzenie przed południem: — Spokojniejsza byłam w szkole, że oni tutaj sobie głów nie poobrywają... I znowu zaczyna o tamtych najmłodszych na Famułach. "Że Józio nie poznał jej wcale, kiedy przyszła, i że się rozpłakał. Ale za to starszy, Witek, wcale nie chciał jej puścić i cały czas tylko trzymał ją za sukienkę, żeby mu nie uciekła. lll — Ale moim fartuchem to wszyscy tak się zachwycali, że nie macie pojęcia! — wykrzyknęła nagle. Jej mizerna blada twarz rozpromieniła się w jednej chwili i zrobiła się prawie ładna. — Babcia Szajerowa powiada, że nawet nikt by nie pomyślał, że to ze starego... a ona się zna, bo dawniej, kiedyś, sama szyła. Tylko w jednym miejscu znać, że prute, ale to nie widać, bo na dole, prawda? Więc Władka i Sabina szukają tego miejsca na dole i rzeczywiście ledwie odnalazły. — Ciocia mówiła, że taki sam fartuch wisiał na wystawie na Piotrkowskiej. — Pójdziemy zobaczyć! — Władka jakby już chciała lecieć w ciemność, deszcz i błoto. — ...ale to było w zeszłym tygodniu, to pewnie już zdjęli z wystawy. Wszyscy zachwycali się i chwalili, że mi tak dobrze w tym fartuchu... — A ty sama najwięcej się chwaliłaś! — wrzasnął nagle Waldek. — Bo ona tak zawsze... Samochwała w kącie stała! Urwał, bo dostał od siostry w kark. A Władka, choć nie chce, ale musi się z tego cieszyć. W zamieszaniu wcale nie słyszą skrzypnięcia otwieranych drzwi. To pan Milewski wraca! Wszyscy od razu otaczają pana Milewskiego, który na stole w kuchence stawia torbę z jakimiś pustymi garnkami, a teraz szuka po kieszeniach. Wyjmuje wreszcie trzy cukierki dla chłopców i dla Zosi. — Mamusia wam przysyła! Kwiatkowscy jej przynieśli, ale jeszcze nie powinna... Mówiłem, żeby sobie schowała, ale... nie znacie matki? Siada na brzegu łóżka. Jest niewysoki i czarny. Skło-potany teraz. Wszyscy czekają, co powie jeszcze. Tylko Longin starannie obiera cukierek z lepkiego papierka. — Lepiej, już całkiem inaczej wygląda, można po- 112 wiedzieć. We wtorek się wypisze, znaczy się za sześć dni... — zaczął rachować na palcach. Wszystkie dzieci także rachowały. — To jak ma być z moją mamusią? — znowu zatroszczyła się Sabina. — Bo moja mamusia powiedziała, że w ten tydzień to kolej przypadnie znowu na mamusię, to żeby pan w sobotę przyniósł mamusi wypłatę, to mamusia wszystko kupi i ugotuje, jak się należy... Umilkła. Zatroskana spoglądała na Władkę. Pan Milewski także spojrzał na Władkę. — Nie, Sabinko, nawet mowy nie ma! Powiedz swojej mamusi, że na pewno i bez nas ma teraz dosyć roboty..-. Gdybym wiedział, że spodziewacie się tej Władzi ze Śląska, to nigdy bym wtedy nie pozwolił, żeby mamusia robiła dla nas pranie! Człowiek ma taki łeb skotłowany... Nawet nie pomyślałem wtedy, że właśnie gość do was zjeżdża... Władka poczuła, że ją palą uszy. Dopiero teraz wyjaśniło się jej w głowie, jak to wtedy było z tym praniem dla państwa Milewskich. Chwilkę wszyscy milczeli. Cukierek wypadł Longinowi z rąk pod stół, a Waldemar zamiast podnieść, przycisnął go nogą. Znowu zrobił się pisk, zamieszanie. Znowu Waldemar dostał w kark od Zosi. — Ja tobym nawet wolał, żeby tę tygodniówkę oddać twojej mamusi... — zaczął znów pan Milewski. Uśmiechnął się do Sabiny i od razu rozjaśniła mu się cała twarz, mile i ładnie, jak przedtem Zosi, jego córce. — Twoja mamusia, Sabinko, to jest łagodna kobieta, święta kobieta! Ja jej oddaję całą wypłatę, jak się należy, a ona zaraz oddziela mi z tego na papierosy i jeszcze trochę więcej, żebym nie chodził po świecie jak ten głupi bez jednego grosza w kieszeni. Pyziakowa także zostawiała, jak na nią kolej przyszła, ale stara Dmu-chowska za nic! Twarda kobieta... „Tu — powiada — 8 Czerwone węże 113 wszystko kłaść na stole!" — I puka palcem w stół, żeby kłaść co do grosza... Tak to pociesznie wygląda, jak pan Milewski pokazuje, że wszyscy muszą się śmiać. Ale Zosia nagle przerywa surowo jak dorosła, rozsądna kobieta: —■ Tatusiu, co by to było, gdyby pani Dmuchowska nie zarządzała tatusia tygodniówką? Mamusia powinna pani Dmuchowskiej już nie wiem jak dziękować! A tatuś toby sobie zaraz chciał zostawić z wypłaty nie tylko na tego papierosa, ale i na ten „kieliszek chleba", co?. Teraz i ona zaczyna się śmiać. Wiadomo przecież, że chudy i blady pan Milewski nie znosi wódki. Ale może i nie z tego „kieliszka chleba" Zosia się śmieje, tylko z radości, że mamusia pochwali także jej nowy fartuch? — Gdyby mamusia jeszcze kiedy zachorowała... Nie daj Boże! Zaraz muszę odpukać! Ale gdyby, to ja bym sama już potrafiła wszystkim zarządzić, dałabym radę... Musiała się pochwalić. Ale zaraz dodała: — Tylko lepiej niech mamusia więcej nie choruje. Wszyscy jej zawtórowali. I nagle zrobiło się tak wesoło, jakby już nikt nigdy nie miał chorować i w ogóle jakby wszystko miało być dobrze. Wtem Sabina przypomniała sobie, że dzisiaj nie tknęła nawet lekcji, a pan Milewski, że od rana jeszcze nic nie jadł, a Zosia, że już najwyższy czas, żeby nakarmić obu braci i spać położyć. Ojca i córkę czekało jeszcze dzisiaj pranie. Więc pięknie poprosili Sabinę i Władkę, żeby zaszły po drodze do starej pani Dmuchowskiej, a nawet żeby jeszcze tutaj raz wróciły i przyniosły obiad, który tam czeka w piecyku. — No, to już chodźmy! — Sabina wreszcie wybiega, zaaferowana i ważna, pociąga Władkę w dół po schodach. 114 Ale nic nie mówi. A powinna była powiedzieć, eo takiego pan Milewski jeszcze jej szeptał przed wyjściem. Władce robi się smutno. Przecież przysięgły sobie obie, że nigdy między nimi nie będzie żadnych tajemnic. Więc w innym kącie błotnistego podwórza, u wejścia na jeszcze inne schody, Władka zatrzymuje się, zmartwiona i dotknięta. — Lepiej idź sama! Ja tu na ciebie poczekam... . — Co ty znowu? Oszalałaś? Władce od razu serce taje. A Sabina dalej: — Idziemy razem! Zobaczysz, jak tam jest ładnie... Ty tam u tych Dmuchowskich jeszcze nigdy nie byłaś? Pojęcia nie masz, jak tam wszystko jest... — bierze Władkę pod ramię. — Tylko, widzisz, pan Milewski nie kazał, to znaczy, prosił, żeby nic nie mówić, chyba że pani Dmuchowska sama się zapyta o ten następny tydzień... Bo pan Milewski się boi, że ona ma już dosyć tego zajmowania się nimi. Chyba żeby pani Pyziakowa... Bo jak nie, to spadnie znowu na moją mamusię, a rozumiesz chyba... Władka wzdychała z przykrością: — Pewnie, że rozumiem! Twoja mamusia ma już dosyć roboty ze mhą... Sabina nie odpowiada. Mocniej chwyta Władkę za rękę i ciągnie po schodach. — Idźże, idźże! — mówi dopiero po chwili. — Ty u nas jesteś zupełnie jak rodzona... — i szepcze teraz znowu o sąsiedzkich sprawach. Że stara pani Dmuchowska jest taka więcej prędka. I że pan Milewski sam do niej pójdzie, ale dopiero w sobotę, a teraz nie kazał nic mówić, to znaczy, prosił... Milknie, bo ciemnym korytarzem dochodzą właśnie do jakichś drzwi, za którymi cichuteńko pobrzękuje ktoś na mandolinie. Ledwie dotknęły klamki, już drzwi 115 się otwierają i od razu wchodzą obie w krąg światła i ciepła. I czy na świecie zawsze wszystko inaczej wygląda, niż człowiek oczekuje? Bo stara kobieta, niewysoka, ale rozłożysta, w fałdzistej samodziałowej spódnicy i w miejskim fartuchu w paski, wypytawszy pokrótce o nowiny ze szpitala, zakłada ręce pod ten niebieski fartuch i od razu sama ostro oznajmia, że tygodniówką Milewskiego będzie jeszcze gospodarzyła przez następny tydzień. — A potem też zajrzę do niej, do tej całej Milewskiej, pomogę... Bo te dzieciaki to ją całkiem zamęczą... — groźnie spogląda pomarszczoną twarzą spod kwiecistej wiejskiej chustki. Dziewczynki milczą, onieśmielone. Już co do jednego to pan Milewski miał rację, że pani Dmuchowska jest taka więcej prędka. Krząta się koło kuchni tak jakoś zwinnie i magle, że ciągle zasłania sobą oświetlone wnętrze pokoju. I nawet nie pytając, po co dziewczynki przyszły, otwiera piecyk, przekłada z garnka do garnka... Dobrze jakoś pachnie ten obiad dla pana Milewskiego... — Twoja mamusia, dziewczynko, to najlepiej wie, jak to słodko zarządzać cudzą tygodniówką, jeszcze z tego na te wałówki do szpitala wyskrobać... — krzątając się i kręcąc, prędko gada do Sabiny. A potem nagle zwraca się do Władki: — A to ta wasza mała ze Śląska? Chuda, bo chuda, zaraz poznać, jak tam ich wymęczyli z tym strajkiem... — i nie czekając odpowiedzi, dalej uwija się koło garnków, jeszcze dokłada, nakrywa talerzykiem. — Tylko mi nie wylejcie po drodze! Milewski dzisiaj jeszcze nie jadł... Dla Milewskiej do szpitala to zrobię rosołu na niedzielę... Milewski weźmie, jak przyjdzie do mnie z wypłatą. W tych krzątaniach się i gadaniach dziewczynki le- 116 dwie mogą dostrzec, że w głębi pokoju młoda dziewczyna przy stoliku rozkłada jakąś robotę pod lampą. Światło jasnym blaskiem pada na jej włosy. Zwraca do dziewczynek spokojną twarz. Nie, wcale nie jest podobna do matki, tylko do kogoś, ale do kogo, do której fotografii z tamtej wystawy na rogu? Sama jest jak fotografia! I jak z fotografii wygląda młody człowiek brzdąkający na mandolinie wspartej o kolano. — To pewnie Ziuta? — z przejęciem szepcze Władka, gdy już znowu znalazły się na schodach, z garnkami w rękach. — Co też ty znowu, to jest młodsza, Mania! Ziuta jest gdzie ładniejsza! Pojęcia nawet nie masz... Szkoda, że jej w domu nie było, tak chciałam, żebyś ją zobaczyła! Nie masz pojęcia nawet, ile one mają książek! I mają kanarka, nie widziałaś? Nie mogłaś nawet zobaczyć? No, to na co patrzałaś? Na oknie stała klatka... — Nie, chyba nie widziałam... — martwi się Władka. — To tak jakoś wszystko prędko poszło! Nawet nie mogłam zauważyć, jak tam w ogóle jest w tym ich mieszkaniu... ■—■ W ogóle? Ślicznie tam jest w ogóle! Półka z książkami, kanapa... Tylko że u pani Dmuchowskiej zawsze tak wszystko prędko idzie! Nie można nigdy porozmawiać, posiedzieć jak u innych... — I nagle Sabina, rozejrzawszy się wkoło, przechyla się bliżej do Władki, do samego ucha. — Coś ci powiem, ale ty nie mów nikomu... Widziałaś tego młodego z mandoliną? Oni się strasznie kochają z tą Manią, pojęcia nie masz... Ludzie mówią, że oni są już po ślubie drugi miesiąc, ale stara Dmuchowska to ukrywa, bo się boi, żeby Mani nie zredukowali w fabryce, jak się dowiedzą, że mężatka... teraz redukują mężatki! Pamiętaj, żebyś nikomu nie powiedziała. 117 Władka milczy, przejęta, oszołomiona... — A moja mamusia jak się boi — słyszy znowu szept przy uchu — pojęcia nie masz! — Czego się boi? — pyta też szeptem, wzburzona. — Żeby jej nie zredukowali! Pojęcia nie masz! To jak mamusia wraca z tygodniówką po wypłacie, to my już tylko patrzymy i o nic nie pytamy... i ty nie pytaj... Gdzieżby tam Władce przyszło do głowy pytać! Przypomina sobie smutną, bladą twarz pani Stańczakowej wracającej z pracy i serce jej się ściska. Ale jednocześnie przyjemnie jej jest w tych strachach i tajemnicach, bo czuje się bliższa im wszystkim. W milczeniu przytula się mocniej do Sabiny. — Uważaj! —■ odsuwa się tamta ochraniając ręką roz-chybotany garnek. — A co do pana Milewskiego to ona sama z siebie zgodziła się... ta stara Dmuchowska! A pan Milewski tak ostrzegał, żeby nie mówić! Po co ostrzegał? — A bo ja wiem, po co? Śmieją się teraz obie, a tu trzeba na schodach uważać na pełne garnki. I trzeba się pośpieszyć, żeby nie wystygło, bo pan Milewski jeszcze od rana nic nie jadł! Raptem Władka znowu poważnieje. — Słuchaj... Ale ty chyba też nie będziesz gadała? Ty także nikomu nie powiesz, że ci mali, ci chłopcy, to byli przy mnie nie bardzo? Bo ja ich tak chwaliłam, a tymczasem oni... Władka już-już chce dodać, że i sama się chwaliła; jak to ona sobie z nimi radzi, a tymczasem wszystko wyszło najfatalniej, przecież... Sabina aż przystaje. — No, wiesz? Za kogo ty mnie miałaś?.A cóż by to była ze mnie za przyjaciółka! Słowa nikomu nie powiem, ale ty też... pamiętaj! IMIENINY Władka włoży granatową sukienkę, a Sabina tę swoją nową z barchanu szkockiego, to znaczy w takie różnokolorowe kraty. Biały pikowy kołnierzyk Władki wisi jeszcze mokry nad płytą kuchenną, a żelazko grzeje się na kuchni. Sukienka Sabiny jest tak uszyta, że nie potrzeba do niej żadnego kołnierzyka. Za to będzie Sabina miała czerwoną jedwabną wstążkę do swoich ciemnych włosów. Adam cały jak nowy, bo w nowych żółtych butach i w nowym ciemnym cajgowym ubraniu, doprasza się hałaśliwie, żeby jeszcze mógł polecieć do chłopaków na podwórze. Nawet byłoby lepiej, żeby przestał się tu kręcić i nudzić, nim "wszyscy ostatecznie przygotują się do wyjścia. Tylko czy się nie ubrudzi, a raczej nie ubłoci? Bo dzisiaj, aż strach, jak mokro! — Przecież i tak zabłocę buty w drodze! — pogodnie przekonywa4 Adam. I ma rację. No więc dobrze, niech już idzie, niech idzie, tylko niech będzie blisko i niech uważa, jak będzie się wychodzić z domu! — Nasz Adam to nie taki, nie można powiedzieć, ale inne chłopaki to jak wyskoczą z mieszkania, to zaraz przepadają... Szukaj ich potem! Ale Adam jeszcze zawraca, zaraz od schodów. — Czy jest tu Władysława Markowska? — zapytuje 119 grubym głosem listonosza, który na schodach list mu oddał. Wyciągają się małe ręce, serce wali pod granatową sukienką. Czy to nie dziwne, że kiedy tak ciągle, tak co dnia oczekiwało się tego listu, to nie nadchodził? Nie i nie. I właśnie w takiej chwili, kiedy mają wyjść... Sukienki, wstążki, mokry kołnierzyk i gorące żelazko, całe imieniny cioci Peli, wszystko odpływa daleko. List w sinej kopercie wszystko przesłania. Już na kopercie zachwyca oczy piękne, okrągłe pismo siostry Marty, które tak zawsze chwalono w szkole. Marta chciała się uczyć na nauczycielkę, a teraz? Ach, co tam jest we środku? Niewielka kartka papieru, najwidoczniej wyrwana z zeszytu, pewnie z któregoś zeszytu uznanego za niepotrzebny, bo zostawionego w domu przez Władkę... Pięknym swoim pismem, ozdobnie a pracowicie, Marta wymienia w pozdrowieniach tatusia i mamusię, Karlika, Trudę, samą siebie na końcu, ale od nowego wiersza dodaje inne pozdrowienia, całą masę pozdrowień i uca-łowań: od cioci Antosi, od wuja Teofila, od kuzynek Stefci i Marysi, od koleżanki Błaszkówny, od sąsiadów Zakrzewskich... Dopiero teraz zaczyna się prawdziwy list. Są w nim różne polecenia od tatusia i od mamy. Żeby Władka była grzeczna i uważająca. Żeby starała się pomóc w gospodarstwie. I jeszcze tatuś zaleca, żeby nauki nie zaniedbywała, tylko żeby przerabiała po kawałku z książki. A mamusia zawiadamia, że wszyscy w domu są zdrowi, tylko Karlik przeziębił się i leżał przez cały tydzień i nawet stara Sobczakowa postawiła mu bańki. Ale już jest zdrów. O strajku ani słowa! „To dlatego, że ja w tamtym liście wcale o strajk nie pytałam, tylko ciągle o sobie, tylko o sobie..." — wstydzi się Władka. I dopiero po 120 chwili spostrzega, że na drugiej stronie jest dopisane ręką ojca: Strajk u nas trwa dalej i są wielkie trudności, ale yjytrwamy i zwyciężymy. A pod tym ręką mamy napisane: Sama nie wiem, jak ja mam dziękować Państwu Stańczakom za ich solidarność z nami i za pomoc, i za taką opiekę nad Tobą. Z ćalego serca wszystkich Ich pozdra-wiąm, a Ich dzieci, Sabinkę i Adasia, ściskam i całuję... Mama teraz już nie ma takiego ładnego pisma jak Marta, chociaż wtedy, jak mama była mała, to też pisała pięknie. Ale czy to coś dziwnego? Czy mama ma teraz głowę do takich listów? Tatuś najkrócej napisał: trudności, wielkie trudności... Władka już wie, co to znaczy! Po prostu jakby widziała, jak Truda lata do konsumu i wraca z pustymi rękami, i gada, bez końca gada, że nie chcą dawać na borg, i jeszcze kto co powiedział... Krótki kożuszek ojca na pewno już zastawiony! Może czarny szal mamusi także już w lombardzie... Najdalej jak sięgnąć pamięcią, to widzi się mamusię w tym czarnym szalu na jasnych włosach. — No co, Władka? Tak nic nie mówisz... — niepokoi się Sabina. — No jakże, Władziu, strajk trwa? Trzymają się twoi dobrze? Czy aby zdrowi wszyscy? — dopytuje się pan Stańczak. Nawet Adam jakby nagle zrezygnował ze swoich chłopaków, bo stoi i patrzy na Władkę. Także czeka na to, co ona powie. Władka nie może mówić. Tylko głową przytakuje, że tak, że zdrowi, że tak, że strajk trwa jeszcze... — No, jak zdrowi, to już dobrze! — pani Stańczako-wa wyjmuje z szafy swoją brązową suknię, tę od świę- 121 ta. — Nic się nie martw, Władziu, żeby tylko przetrzymać... A my tutaj to małośmy tych strajków przetrzymali? Adam ode drzwi zaraz wylicza na palcach tylko to, co sam pamięta: — Strobach; Henschel, na Widzewie, Strobach drugi raz, Poznański był trzy razy... U Ga jera... Zaraz mu pomagają, dokładają jeszcze, a u nas, u Szrajbnera? A u starych Francuzów? Tyle już tego było! Rok w rok ludzie się buntują, żeby się nie dawać! Fabryki okupują! Siła coraz większa w narodzie robotniczym... Tylko jedna Sabina teraz nic nie mówi. Jej jasne oczy już różowieją w obwódkach. Więc zaraz chwyta żelazko, prasuje Władce kołnierzyk, wybiera dla Władki najlepszą, najszerszą ze swoich wstążek, niebieską, najlepiej pasującą do Władzinych jasnych włosów. * Wszyscy już byli gotowi do wyjścia, ale wtedy okazało się, że pan Stańczak woli zostać w domu i że przyjedzie później do tej cioci Peli, solenizantki. Po prostu tak rozziewał się po obiedzie, tak zapragnął jeszcze położyć się i pospać, że pani Stańczakowa już nie nasta-wała, żeby szedł razem. Wyszli więc we czworo, pani Stańczakowa z dziećmi. Na słońcu chlapało błoto, ale w cieniu chwytał przymrozek. Trzeba było uważać na każdy krok, żeby się nie zamoczyć albo nie pośliznąć. Dziewczynki poszły przodem. Sabina mocno trzymała Władkę pod rękę. I jak już po raz nie wiadomo który zaczęła znowu o wszystkich wujkach i ciociach, o stryjkach i stryjenkach. Jakby to było dla Władki możliwe znać ich, nie widząc. — Właśnie dzisiaj ich poznasz! Cała nasza rodzina 122 spotyka się co roku na imieninach u cioci Peli... Na pewno będzie wuj Karol, mamusi brat, ze wszystkimi córkami ! I Sabina znowu wylicza na palcach: — Lodzia, Irena, Mania, Krystyna, Wanda... Wujenka Zosia będzie także, na pewno! A ciocia Pela to właściwie nie jest wcale ciocia, tylko babcia dla nas z Adamem, a właściwie też nie! Ciocia Pela jest ciocią naszej mamusi, rozumiesz? Wszyscy w rodzinie — i starsi, i młodsi — mówią tak samo: ciocia Pela... — Ciocia Pela już od czterdziestu lat robi przy tej samej maszynie! A jak ciocia Pela dłużej przy tej maszynie nie robi, to mówi, że ją ta maszyna woła! — dopowiada Adam idący za nimi, z matką pod rękę. Ogromna jest ta Łódź! Władce co chwila się zdaje, że zna te wszystkie ulice, to znowu, że na pewno jeszcze tu nie była. Wszystkie są szare, jakby jednakowe, ale co najdziwniejsze, co nikt by nie pomyślał, że oglądane z góry miasto Łódź przedstawia się jak „las kominów". — Ciągle się oglądasz! Patrz pod nogi... Ładnie będziemy wyglądały obie, jak się wywalimy!. — upomina Sabina. — Nie, naprawdę, jak my tam się pokażemy na tych imieniach takie ubłocone! — Imieniny, imieniny, imieniny... — raz po raz wpada w uszy Władki. I w końcu nasza Władka zupełnie przestaje się orientować, jakimi ulicami idzie, do jakiego tramwaju wsiada i w jaki tramwaj przesiada się znowu. Dla pani Stańczakowej zawsze jeszcze znajduje się jakieś miejsce siedzące, ale tych troje przeważnie zostaje na platformie. Ludzie tłoczą się, tramwaj dzwoni, po obu stronach mijają coraz to nowe ulice pełne świateł i błota, i tej pierwszej, przedwieczornej, zadymionej a przejrzyście lekkiej ciemności w głębiach ulic. 123 Tuż przy uchu Władki głos Adama jakby bezwiednie wylicza mijane przecznice i fabryki wszystkie w tych przecznicach. I tak się robi, jakby miasto Łódź było jedną fabryką o rozmaitych nazwach, fabryką pełną rodziny. — Pokaż mu, Władka, ręce! Widzisz, Adam, nie mówiłam ci, że ona ona ręce w sam raz jak do niciarni? Zupełnie jak Irena! Przecież ci już mówiłam, że to ta Irena, druga z rzędu z pięciu córek... Ale Adam zaprzecza, że właśnie nie! Władka wcale nie ma dobrych rąk do niciarni, bo tam trzeba mieć dłuższe palce... Co to nawet porównywać z Ireną! — Nic nie wiesz! — zaperza się Sabina. I już jej różowieją obwódki jasnych oczu, jakby wzruszona bronił Władki przed Adamem. — Mama chyba lepiej wie niż ty! Prawda, mamusiu, że Władka ma dobre ręce? Aż poszła z tym do środka wagonu. Ale wsiadający ludzie oddzielają ją od pani Stańczakowej, więc znowu wraca. Tymczasem Adam dalej się mądrzy o niciarni. Padają coraz to inne imiona różnych kuzynek, jako że przecież w niciarni pracują same kobiety, najwięcej młodych. Władka stara się słuchać uważnie. Ale jej ręka nieznacznie coraz to wsuwa się pod paltocik, żeby wyczuć papier listu pod sukienką, nad paskiem. Sukienka nie ma'kieszeni, więc Władka list tylko tak wsunęła, a teraz boi się, żeby go nie zgubić. Daleko, w Królewskiej Hucie, w Hajdukach, w Katowicach Władka ma także rodzinę, różnych Markowskich, Skorupskich, Michcików, Skoroniów... Jej ciocia Antosia też niedawno miała swoje imieniny, ale kto by tam przy strajku myślał o takich głupstwach jak imieniny! Władka nawet paru słów nie napisała do swojej dobrej ciotki... Końcowa stacja. Tramwaj staje. Znowu trzeba iść po błocie, przez rozległy plac, a potem długą drogą. W po- 124 godnym lekkim zmierzchu tak się tutaj przedstawia, jakby ten Mary sin był trochę jak wieś. Już widać małe domki, wszystkie takie same, w małych ogródkach. Można by tutaj i kury trzymać, i króliki, gołębie... Chociaż co do gołębi, to Adam właśnie mówi, że najwięcej ludzie trzymają na Chojnach i na Bałutach. — Na Bałutach? — Władce nagle wszystko się pomieszało, nazwy przedmieść, ulic, fabryk z nazwiskami ludzi, z imionami ludzi, gdy otoczona nieznanymi twarzami, oszołomiona, zmęczona, znalazła się w dusznym cieple, w domowym zapachu, w świetle, w zapytaniach, w powitaniach, w wykrzyknikach... Tak starała się słuchać uważnie, co jej mówiła Sabina, i na nic to wszystko. Władka ani jednej twarzy nie umiałaby nazwać po imieniu. Zapomniała nawet o tym, który z wujów Sabiny nosi brodę i wąsy, a który tylko, wąsy, ale takie długie i zakręcone... Jeden miał być wuj Karol, a drugi wuj Longin, ale który jest którym? Sabina coraz to zawisa w objęciach i pocałunkach. Nawet nie zdążyła pokazać Władce tych swoich pięciu kuzynek, Lodzi, Ireny, Mani, Krystyny i Wandy, a już ją ktoś odciągnął i uprowadził w inny koniec stołu. Jedni goście właśnie wstają, żegnają się, wychodzą, a już tłoczą się nowi. Nic to! Dla wszystkich starczy miejsca przy stole! Wreszcie i Władkę usadzono. Stawiają przed nią talerz, nakładają, częstują. Władka na tyle przytomnieje, że zaczyna rozróżniać najbliższe twarze i odpowiadać uśmiechem na poczęstunki, na zagadywania. Jest prawie pewna, że posadziła ją tutaj sama solenizantka, czyli ciocia Pela. Taka duża i ciężka, już zupełnie siwa, ta sama, która teraz przysiadła się blisko do pani Stańczakowej. Rozmawiają o czymś... Wcale nie o czymś, tylko właśnie o Władce. Obie patrzą na nią. 125 - Jakże tam, moje dziecko, jakie wiadomości masz z domu? — ciocia Pela teraz zwraca wprost do Władki swoją dużą, dobrą twarz, trochę podobną do twarzy pani Stańczakowej, tylko nie taką delikatną, bo większą i mniej zmęczoną, choć starszą. Wszyscy milkną na chwilę. Onieśmielona, zmieszana Władka słyszy ku własnemu niejako zdziwieniu swój własny, wcale nie onieśmielony głos, mówiący donośnie i wyraźnie: — Tak, proszę pani, mamusia pisze, że strajk trwa! Właściwie nie mamusia, tylko tatuś pisze... — i dalej, już zupełnie nieoczekiwanie dla samej siebie: — I że są wielkie trudności, proszę pani, z tym strajkiem! Palce Władki mimo woli przyciskają list poprzez sukienkę. A ten list jakby nagle przemówił o czymś, co przecież nie było w nim napisane i co dopiero teraz przyszło Władce do głowy, przypomnieniem czegoś dalekiego a znajomego jak rodzony dom. — Proszę pani, te trudności, o których tatuś pisał, to na pewno o tym, że w konsumie już nie chcą dawać strajkującym na borg... I także, że fabrykant łamistrajków naprowadził, proszę pani! Ciocia Pela ze zrozumieniem kiwa siwą głową. Dookoła stołu od razu poszły szepty, coraz głośniejsze, o tutejszych łódzkich strajkach, łamistrajkach, trudnościach i zwycięstwach: — Au nas to niby co? Przecież tygodnia nie ma... — Co tam tygodnia! Codziennie gdzie indziej... — Czerwona nasza Łódź przoduje! — Od nowego roku jeden naliczył, że było do marca siedemdziesiąt cztery draki u nas we fabryce, większe, mniejsze, wszystkie razem... — Jeszcze powiadają, że do czerwca to staniemy wszyscy! — Daleko do tego czerwca! Dajcie gadać małej... 126 — Hutnicy też niezgorsi! — Śląsk, wiadoma rzecz... Bo w nieodpartej potrzebie mówienia o swoich, o swoim Śląsku, Władka usiłuje ciągnąć dalej poprzez te wszystkie gadania: — Ale u nas, w hucie, to nawet hutnickie kobiety umieją nie dopuścić! Kobiety nie pozwolą łamistrajkom! Moja mamusia i pani Sobczakowa, i pani Janikowa, i moja ciocia Skorupska... Ale najwięcej to moja własna mamusia! Przed oczami Władki przesuwa się daleki obraz mamusi z ostatniego wieczoru. Ale nie tej domowej mamusi, oglądającej pod światło dziurawy rękaw czerwonego wełnianego swetra, tylko tej innej, co w kłębach machorkowego dymu stała wśród mężczyzn, pół izby zasłaniając sobą i nie dając przy sobie wymówić nawet przeklętego imienia łamistrajków... Teraz już wszyscy dookoła stołu, wszystkie twarze, starsze i młodsze, zwrócone ciekawie ku Władce, podchwytują, przytakują. Mężczyźni jacyś, których przedtem w tym końcu stołu nie zauważyła, może dopiero teraz przyszli z pracy, wypytują Władkę jeszcze o to i owo, o wszystko, co się tyczy strajku, hutnictwa, całego Górnego Śląska. Interesuje się tym człowiek, rad by przeczytać w gazetach, ale czy to wszystko napiszą tak, jak jest? Nie może człowiek się dowiedzieć nawet o własnym mieście Łodzi, bo nie napiszą, a cóż dopiero o Śląsku! A nasza Władka, patrzajcie no na nią! Słyszycie, jak nasza Władka nabrała rozumu? Tak pewnie powiedziano by w domu o Władce... Bo Władka odpowiada całymi zdaniami i nagle wszystko pamięta, czuje, że się nie myli, gdy tłumaczy o tej zniżce o piętnaście procent z zarobków i o turnusach, i o delegatach, i o wszystkich zaległościach, żeby fabrykant zapłacił. 127 — Jeszcze za grudzień zalega, jeszcze za grudzień! — zupełnie jakby rodzony ojciec mówił za Władkę. Jakby stał za nią i pilnował, żeby uważała, żeby o wszystkim mówiła! Żeby ludzie wiedzieli. — Bo, proszę państwa, z tych naszych bieda-szybów czy to człowiek wyżyje? Przecież nie wyżyje. Więc nie bez tego, proszę państwa, żeby się nie zadłużył i tych swoich rzeczy nie pozastawiał w lombardzie, tej- pierzyny czy co tam ma najlepszego... Włókniarze kiwają głowami. Przytakują hutnickiernu dziecku. Znają się na tym wszystkim! Przecież swoja rzecz! A Władka dalej wali. Teraz o tym, co najgorsze, co ją straszyło wspomnieniem po nocach. Bo co to będzie, jak na tereny kopalniane przyjedzie samochodami granatowa policja i jak będzie biła strajkujących? — Bo jak raz przyjechali, jak zaczęli gumowymi pałkami ludzi z bieda-szybów wyganiać, to nawet tatuś już odciągał mamusię, żeby uciekała, ale mamusia nie i nie! To jeden policjant uderzył mamusię pałką... Tylko jeden raz uderzył, bo potem to on musiał przed mamusią uciekać! Wszyscy aż się dziwili i aż gwizdali na niego, jak mamusia go goniła... Bo moja mamusia na niego, na niego! Zamilkła na chwilę i dodała ciszej: — Dynamitem bieda-szyby wtedy porozwalali i gnojówką zaleli i trzeba było potem od początku na nowo kopać... Wszyscy milczeli dokoła stołu. Potem znów zaczęły padać z różnych stron nazwiska, daty, wspominki różne: jak to granatowa policja musiała zdobywać krok za krokiem ulice... jak to policyjna ciężarówka stała na torze, bo szlaban był, ma się rozumieć, zatarasowany, i dopie-roż w tę ciężarówkę kamieniami, kamieniami... — A pożar u Eiserbraua? 12S — A na Widzewie co było, pamiętasz? W jednym końcu stołu wymieniano nazwiska ostatnich zredukowanych: Młyńczakowa, Żabkowska, Bo-rowcowa... —■ Teraz moda na kobiety. Na zamężne — gadał jakiś głos. Jakiś inny zaprzeczył — i znowu wszystko utonęło w ogólnym rozgwarze. Władka przypomniała sobie tamtą rozmowę z Sabiną na ciemnych schodach i rozglądała się za panią Stań-czakową zaniepokojona. Dojrzała nagle pana Stańczaka wśród innych mężczyzn. Nie spostrzegła wcale, kiedy przyszedł. Jakby powiało ku niemu jej nagłym wzruszeniem, wdzięcznością za wszystko dobre... Małe palce Władki znowu nieznacznie dotknęły listu pod sukienką. A ten list jakby znowu przemówił, ale innym głosem: — I proszę państwa, mamusia jeszcze napisała, że od nas wszystkich ze Śląska, z Królewskiej Huty, przesyłają piękne ukłony i pozdrowienia i że dziękują państwu Stańczakom i wszystkim, wszystkim, za tę pomoc... Zabrakło Władce słów. Posypały się teraz ku Władce jakby w odpowiedzi słowa dobre, przyjacielskie, chwalące bez żadnej miary, że roztropna nad swój wiek, że rozgarnięta nad podziw, że można się z nią rozmówić jak z dorosłą, że wyrośnie na dzielną, na pewno! I jeszcze poszły ku Władce inne słowa: o solidarności robotniczej, o życzeniach zwycięstwa... Zęby tylko zapamiętać te wszystkie dobre słowa! Zaraz w następnym liście Władka je wszystkie przepisze, pośle do domu. I żeby zapamiętać te wszystkie dobre rzeczy na stole! Coraz to ktoś dokłada Władce na talerz. Sama ciocia Pela troszczy się o to, żeby Władka chociaż po jednym kawałku wszystkiego skosztowała. Więc nóżki w galarecie, kaszanka, bigos, sałata z kar- 9 Czerwone węże 129 tofli, z fasoli, z ostrym, kwaśnym ogórkiem i ze śledziem we środku... Aż ktoś się śmieje, że ona tego wszystkiego nie zje! Ale ktoś inny udaje, że się gniewa, kiedy Władka protestuje, że tego wszystkiego nie zje. Teraz Sabina stoi za jej krzesłem, a z drugiego końca stołu Adam tak Władce się przygląda, jakby oczom nie wierzył, że to jest ta sama Władka, chuda, cicha i głupia, która do nich, do Stańczaków, na Radwańską przyjechała przed dwoma tygodniami. Jakieś ciocie, kuzynki i kuzynki kuzynek jeszcze podsuwają Władce kawałek ciasta z makiem i jeszcze placek z kruszonką. — Zobaczysz, zjesz na zdrowie, tylko powoli, powolutku! Nad stołem poszły rozmowy coraz gwarniejsze, weselsze, z brzękiem talerzy i kieliszków. Nowi goście weszli, ale Władka ze swego miejsca uśmiecha się do nich, jak do swoich. Jest przecież wśród swoich, zupełnie, na całego. CZERWONE WĘŻE Sabina o tym jeszcze nic nie wiedziała. Drugi list w sinej kopercie przyszedł właśnie tak, jak Władka wyobrażała sobie, że nadejdzie pierwszy, z głośnymi krokami listonosza na schodach, z pukaniem, ze wsunięciem głowy przez drzwi, głowy w urzędowej czapce... Wszystko, jak trzeba. Nawet to, że listonosz przez krótką chwilę szuka w swojej torbie tego listu. Tylko jednego Władka sobie nie wyobrażała: że od przeczytania pierwszych kilku słów od razu zrobi się jej tak bardzo smutno. Aż pan Stańczak z niepokojem podszedł do niej i spytał: — Co tam, Władziu? No, mówże! Czy coś niedobrego? Co się stało? Właśnie ubijał dla niej w kubku jajko z cukrem. Ko-gel-mogel. „Ostatni kogel-anogel!" — pomyślało się Władce, gdy tak stała ■ z listem w ręce, nie podnosząc głowy. — Nie, proszę pana, przeciwnie... Nic się nie stało! Właściwie wszystko jak najlepiej... — odpowiedziała dopiero po chwili... — To znaczy... No, tak, jak najlepiej, bo tatuś już pracuje! Tylko że Karlika, mojego brata, chyba nie wezmą na szmirka, na smarownika znaczy 131 się... Mama tak krótko pisze. I jeszcze pisze, żebym ja już wracała! — dodała prędko. — Pokaż no! — pan Stańczak wziął list do ręki, sam przeczytał. — No, tak... — powiedział. — Wygląda, że wszystko tak się skończyło, jak myśmy przewidywali tutaj... No, tak! — powtórzył. I prędko zabrał się znowu do ubijania jajka. Ale zaraz postawił kubek i znowu podszedł do Władki. Przyjrzał się jej z uznaniem. — Przynajmniej jedno jest pewne, że przytyłaś! Wyglądasz zupełnie inaczej! Mamusia wcale cię nie pozna... — mówił po swojemu. — Ale cóż to, nie cieszysz się? Władce nagle zrobiło się weselej od tych słów. Przesunęli się jej przed oczyma wszyscy swoi. Wykrzykiwali do niej, witali się, cieszyli... — Cieszę się, proszę pana! Ale, jak pan myśli, czy już jutro? I znowu posmutniała. W jednej chwili zrobiło się dokoła pusto i strasznie. Wstrząsnęła się. Nie chciała, ale jednak powiedziała to najgorsze: — Bo ja tak, proszę pana... Sama nie wiem, ale... Ja już się tutaj przyzwyczaiłam do wszystkiego... Pokiwał głową. — Czy mogło być inaczej? No, widzisz, no, widzisz... A z początku, pamiętasz, przykrzyło ci się z nami. No, teraz jedz, nic nie mów, tylko jedz! Nie jadła, nie mogła przełknąć ani łyżeczki. Jakby dopiero teraz nagle zobaczyła, jak tutaj wszyscy uważali na jej smutek, na jej obcość, gdy przyjechała, przez te pierwsze dni... Różne rzeczy teraz się przypominają. Ale pan Stańczak zna się już na Władce, umie pocieszyć, rozśmieszyć, zabawić. Pogodnie a poważnie mówi do niej jak do dorosłego człowieka, jak równy z równym: 132 — Co ty sobie myślisz, że nam bez ciebie będzie teraz lekko? A ja przecież się cieszę! Jakżeby się nie cieszyć, tylko pomyśl... Zwycięstwo! I Władka śmieje się z nim razem. Ale po południu, kiedy państwo Stańczakowie wyszli razem na miasto, a Władka została z Sabiną i z Adamem, znowu zaczął Władce dokuczać smutek rozstania. Jeszcze nie jutro rano, ale pojutrze wieczorem, a już najdalej popojutrze Władka odjedzie stąd. Jasne oczy Sabiny, kiedy dowiedziała się o liście z Królewskiej Huty, nie tylko zaróżowiły się w obwódkach, ale od razu zasnuły się łzami jak mgłą. Tak przywykła być razem z WTładką, codziennie tak pośpiesznie, tak radośnie wracała ze szkoły do domu, tyle miała zawsze do opowiadania... Teraz wcale nie może tego zrozumieć, że z początku patrzały obie na siebie jak obce i że nie wiedziały, o czym mówić ze sobą. Teraz tak się zrobiło jak dawniej, kiedy żyła mała siostra Mięcia... Władka teraz wszystko wie o tej Mięci, a Sabina doskonale zna z opowiadania siostrę Władki Martę i młodszą siostrę Trudę, i brata Karlika. Jak to mogło się stać, że Władce lepiej, przyjemniej, serdeczniej jest być z Sabiną niż z rodzoną Trudą? Z Sabiną chciałaby Władka być już zawsze i nie rozstawać się nigdy. Sabina nawet znalazła na to sposób. Oto będą pracowały w jednej fabryce. Będą robiły osnowę, tę samą osnowę! Władka nie bardzo rozumie, jak robi się taką osnowę? Przecież jak zaniosła jej mamusi śniadanie wtedy, do fabryki, to widziała przez otwarte drzwi! Zresztą Sabina jej to zaraz wytłumaczy. To się tak robi: dwoje ludzi siedzi naprzeciwko siebie, a między nimi jest taka rama z nićmi i jedno drugiemu podaje 133 dwie igły, a to drugie, czyli ten drugi człowiek, przewleka igły nićmi i wrabia... I tak dopóty, dopóki cała rama nie zasnuje się nićmi. I to właśnie jest osnowa. — Czy rozumiesz teraz? Nie, Władka nie rozumie. Jednak pamięta dobrze, że wtedy widziała. To był taki długi, bez końca rząd ludzi w długiej, nie kończącej się sali, po dwoje, po dwoje, kiedy stara kobieta uchyliła drzwi. Ale tylko przez chwilę. — No, to żebyś wiedziała, że tam właśnie tę osnowę robili! A potem jeszcze widziałaś tę osnowę u mojej mamusi, w tkalni na warsztacie... No więc, czy chcesz tak razem ze mną? Sabina nagli tak, jakby trzeba było już koniecznie w tej chwili dać odpowiedź, czy przez resztę życia mają obie tak siedzieć naprzeciwko siebie przy tym rajgowa-niu. I uważać jedna na drugą, i pomagać sobie. — Bo jak jedna podaje, to ta druga musi brać od niej i przewlekać. I trzeba umieć dobrze podawać, nie za wolno, nie za prędko... No, więc jak myślisz, będziemy tak razem, będziemy? — dopytuje się Sabina. — Tylko nie wygadaj się z tym, bo zaraz powiedzą, że szkoda nawet gadać, kiedy bezrobocie coraz większe i na jedno wolne miejsce pcha się dwadzieścia dziewczyn... — Pomimo to dalej nagli: — No, więc jak? Chcesz? Chcesz? Nie, nie, Władka tak od razu nie może się 'zdecydować. Pewnie tylko dlatego, że Sabina niecierpliwi się i aż krzyczy, a przecież przy stole Adam odrabia swoje lekcje i raz po raz spogląda ku nim. Zaraz powie, że rozsiadły się przy tym gorącym piecyku jak przekupki na targu przy straganie... — Jeszcze trzeba by pomyśleć! — Władka umyślnie mówi jak najciszej. Po co ten Adam ma od razu wiedzieć, o czym one gadają? A zresztą Władka nie bardzo z tego wszystkiego rozumie, jak naprawdę odbywa się 134 to rajgowanie. Za to inną rzecz zrozumiała od razu: że trzeba będzie przez całe osiem godzin codziennie tak siedzieć nieruchomo i tylko nitki przewlekać. Władka strasznie by chciała być razem z Sabiną w jednej fabryce, ale... — Ale czy nie lepiej by nam było na tym dziale, gdzie farbują, w drukarni? — dodaje jeszcze ciszej. — Jak to raz twój tatuś mi opowiadał, że bierze się na palec brunatnej farby, a na surówce ta farba wyjdzie czerwono albo jeszcze inaczej... — Ja już dobrze nie pamiętam! — W drukarni? — krzywi się Sabina. — I te wody kolorowe w ścieku, jak wtedy szliśmy! Ja bym wolała coś takiego... Nie umie tego dobrze wytłumaczyć. Ale przed jej oczami przesuwa się albo kolekcja, w której blada surówka kwitnie wszystkimi barwami jak kwiaty, albo znowu tamte wody kolorowe w ścieku... Przecież cudownie tam było! Zielone ręce, fioletowe szyje, czerwone nogi... —■ Idźże, idźże! — znowu krzyczy Sabina. — Zupełnie jakbyś miała trzy lata! Już ja ci mówię, że rajgowanie i tylko rajgowanie! Sabina jest łagodna, ale jak sobie coś wbije w głowę, jak się uprze przy czymś, to trudno sobie z nią poradzić. Jednak Władka, im dłużej myśli o tym rajgowaniu, tym mniej jej się ono podoba. Szuka w myśli koniecznie czegoś innego. Przypomina sobie, jak pierwszego ranka tutaj u państwa Stańczaków była mowa o opalami. Właściwie to trzeba by się zdecydować i dzisiaj jest na to pora. Jutro, pojutrze, najdalej popojutrze Władka wyjedzie z miasta Łodzi, więc niech wyjedzie z czymś już postanowionym. Niech ma o czym myśleć w domu... Że jak szkołę skończy, to wróci do miasta 135 Łodzi. Będzie dużą panną. Będą dwie duże panny, Sabina i Władka, i będą razem pracowały w jednej fabryce i na jednej sali... — To już może w opalami? Sabinę jakby coś poderwało. — W opalami?! ■— krzyczy nieledwie. — Akurat wymyśliłaś dla siebie i dla mnie! To jest przecież wcale nie dla nas taką robota! Tam trzeba przy ogniu! Ale teraz znowu Władkę jakby coś poderwało: — Co tam taki ogień w opalami! To nie jest żaden ogień... — mówi pogardliwie, chociaż nigdy w opalami nie była. — Czy to nawet można porównać z hutniczym piecem u nas na Śląsku? Wy tutaj wcale nawet pojęcia nie macie, co to jest piec hutniczy! Co za blask, co za żar, co za upał, upał! Strach bierze patrzeć, a musi się patrzeć, bo oczu nie można oderwać... Zapomniała o Adamie ślęczącym nad stołem, nad książką. Nie widziała, że teraz oderwał się od lekcji, wstał i podszedł ku nim obu. Mówiła dalej: — A gorąco tam aż bucha, ludzie pracują nago, bo inaczej w żaden sposób by nie wytrzymali... I zdaje się człowiekowi, że chyba oślepnie, jakby w samo słońce patrzył! Władka milknie na chwilę. Przepływa jej przed oczami jakiś obraz bardzo dawny, jakiś skrawek niskiej trawy pod murem... Ona tam stoi z matką i trzyma bulkę w ręce. Patrzy w jakąś głąb bliską, zarazem mroczną i całą straszną w ogniach, i odwraca przerażone oczy, i znowu widzi niską zieloną trawę pod murem. I znowu coś ją ciągnie, żeby dalej się patrzeć w tamten ogień. I boi się, nie może przełknąć bułki w ustach, trzyma matkę za rękę, coraz mocniej... Kiedyż to było? Musiała być wtedy jeszcze bardzo mała. Skąd jej się to teraz właśnie przypomniało? Adam i Sabina patrzą na Władkę, zdumieni, zasłucha- 136 ni. Jakby znowu zobaczyli jeszcze inną Władkę. Dotąd zdawałoby się ze wszystkiego, co mówiła, że w strajkach dobrze się orientuje, że umie opowiedzieć o różnych sprawach domowych, szkolnych i o tym, jak wyglądają Katowice, ale że o hucie, o pracy w hucie nie wie nic a nic. A teraz czyżby jej nagle przyszły do głowy jakieś rozmowy dawno zasłyszane w domu? Czy stanęło jej w oczach może to, co dawniej kiedyś widziała, jeszcze nawet nie bardzo rozumiejąc, co widzi? Bo opowiada im teraz, jak czerwone, płynne żelazo leje się wprost z kranów do żelaznych form. A te formy wyglądają tak właśnie jak wielkie kosze z uchami albo, jeszcze lepiej, jak takie foremki do babek z piasku, tylko że ogromne. Adam i Sabina na pewno przecież robili takie babki z piasku w metalowych foremkach? — Owszem, robiliśmy! — zdumiony Adam nie wierzy własnym uszom. — Każdy robił takie babki! Ale takie foremki trzeba przecież potem przewrócić, żeby babki wypadły... — Właśnie, właśnie! — Władka jak w natchnieniu opowiada teraz, jak żelazna ręka spuszcza się z sufitu i łapie formę za ucha. Potem podciąga w górę, przewraca i oto stoją już koło siebie, leżą już koło siebie rzędem olbrzymie, czerwone, żelazne „babki", a od nich taki żar bucha, że ludzie zlani są potem, choć pracują półnago. — Ale tych ludzi tam jest niewiele! — teraz Władka zwraca się specjalnie do Adama, jakby mu odpowiadała na jakieś dawno już kiedyś postawione pytanie. — Jak wejdzie się do huty, to z początku tam tak wygląda, jakby wcale ludzi nie było, tylko same maszyny! Maszyny robią wszystko! Zatrzymała się, zdyszana, z uszami rozczerwieniony-mi z przejęcia, zupełnie inna niż zwykle. Nie, naprawdę. 13T jaka ta Władka jest! Adam i Sabina patrzą w nią, zasłuchani. — A ten parowy młot wali: bach, bach, bach, bach! — zwinięta mała pięść Władki z niespodziewaną siłą uderza miarowo w kuchenny stolik, aż jakieś żelastwo zadźwięczało w szufladzie. — Bach, bach, bach, bach! I tylko sobie -pomyślcie, jak on musi walić, jeżeli słychać go nawet przez ten cały hałas wszystkich maszyn, poprzez to całe piekło... — No i co jeszcze ten młot? Co dalej? — dopytuje się Adam, cały rozczerwieniony z ciekawości. Sabina tylko wytrzeszczyła swoje jasne, przeźroczyste oczy. —- Ano, ten młot tak wali w taki stożek żelazny, rozpalony, gorący, jasny jak sam ogień... wali i wali, i wierci w tym stożku dziurę, i aż rozpłaszcza, i ze stożka robi się koło, takie koło jak do wagonu kolejowego, rozumiecie teraz? Nie bardzo rozumieli, może nawet wcale. Ale przecież Władka także z początku nic nie rozumiała, jak tutaj w mieście Łodzi pracują ludzie w fabrykach. — Opowiadaj, opowiadaj! — prosi Adam. I aż wyciąga ręce. Jakby widział dookoła ciemności i ognie, i maszyny w tym wszystkim. Ale Władka teraz i bez proszenia musi, po prostu musi opowiadać. Z najgłębszych wspomnień dzieciństwa, niby z zapomnianego snu, wyłaniają się obrazy. Oto nisko w dole, po czarnej ziemi roztopione żelazo wędruje, płynie strugami, zupełnie jak... — Jak węże! Jak czerwone węże! — krzyczy Władka i wyciąga rękę nad ■ podłogę, jakby pokazywała. — A czarny człowiek z widłami stoi tylko i pilnuje, żeby te węże wpłynęły w otwory pieców... — No, nie!... Tak to już chyba nie było! — Adam aż podskoczył. Sabina jeszcze okropniej wytrzeszczyła oczy. 138 Ale Władka po prostu się przysięga, że tak jest, że tak było, że na pewno widziała to sama na własne oczy, kiedy była tam z matką. — Tylko od progu patrzałam! Bo dalej tobym się nawet bała wejść! Tak się trzymałam mojej mamusi za rękę... I znowu aż zakrzyczała: — Ich było dwóch, dwóch, dwóch! Jeden z czarnymi widłami zaganiał te węże, zaganiał, a drugi miał taką miotłę, także czarną, drucianą i także je zapędzał... — Te czerwone węże? — Te czerwone węże! No, nie! Tej miotły było już za wiele nawet dla Sabiny. Odstąpiła o krok, rozchyliły się jej małe usta do płaczu, zaróżowiły się obwódki jasnych oczu: — Przysięgnij się! — Znowu mam się przysięgać? Były takie czerwone jak to! —■ już spokojnie odpowiada Władka, wspaniałym ruchem wskazując na piecyk pełen czerwonego żaru. Zamilkli wszyscy troje, wpatrzeni w ten żar. W tej chwili klucz obrócił się we drzwiach, w zatrzasku, i weszli państwo Stańczakowie. Wnieśli jakieś paczki, rozmawiali głośno. Ale dzieci nie słyszały ani kroków, ani rozmowy na schodach. — Cóż wy tak siedzicie po ciemku? — powiedziała pani Stańczakowa. — Żadne z was nawet nie pomyślało, aby postawić imbryk z kawą. — I krzyczeliście, że aż na ulicy słychać! — śmiesznie dziwił się po swojemu pan Stańczak. Sabina rzuciła się do matki: — Mamusiu, ta Władka nam opowiadała coś cudownego, takie rzeczy o hucie! Powtórz, Adam! Ale Adam spojrzał na nią dziwnie. Nic nie powiedział. Myślał. 13» — A widzisz, synku! — zwrócił się do niego ojciec. — A mówiłeś, że jak dziewczyna, to już nic nie potrafi opowiedzieć o hucie... Adam trochę się zmieszał. Miał uszy rozpalone, oczy świecące, jakby był chory. Ale nie był chory, bo na kolację jadł dużo. Dobra była kolacja: sałata z kartofli, z fasoli, z ostrym ogórkiem i ze śledziem. Adam nic nie mówił. Jadł i milczał. Rozmyślał. PREZENTY Pan Stańczak powiedział wychodząc, że z Komitetu na pewno zawiadomią o dniu i o godzinie odjazdu hut-nickich dzieci. Więc Władka o to może być zupełnie spokojna. Jednak na wszelki wypadek niech lepiej wszystkie swoje rzeczy spakuje porządnie, żeby potem nie było niepotrzebnego pośpiechu. Niech także dołoży węgla pod blachę i niech dojrzy zupy. No, więc tak! Władka wyciąga spod swego koszykowego łóżeczka tekturowe pudełko. Zdążyło się zakurzyć, tak dawno już nikt go nie dotykał. Więc wyciera je gał-gankiem i stawia na krześle, zdejmuje wieko. Na dnie pudła leży długi sznurek, ten sam prawdziwy sznurek konopny, tylko jeden raz użyty wtedy do sanek. Leży jeszcze parę arkusików czystego papieru. Jeden z nich zapisany krzywymi, trzęsącymi się literami: to ten wiersz podyktowany Władce przez chłopca wtedy, jeszcze w wagonie, i prawie od razu nauczony na pamięć... Wszystkie inne rzeczy wywędrowały z pudła i wsiąkły w mieszkanie, każda w swoje miejsce. Jakby wiecznie tu były i wiecznie miały być. Granatowa odświętna sukienka jak od razu została powieszona do szafy, tak wisiała tam dotąd. Świeżo wypraną bieliznę właśnie wczoraj pani Stańczakowa przyniosła z magla, a pra- 141 sowała w nocy. Teraz ta bielizna, wszystka razem, leży na łóżku i trzeba ją poprzekładać, odnaleźć i odłożyć osobno swoje koszule, chustki, pończochy... Biały grzebień i szczoteczka do zębów leżą razem obok pudełeczka z proszkiem na swoim miejscu na półce przy kranie, obok szczoteczki i grzebienia Sabiny. Tak samo jak Władzine palto zawsze wisi na wieszaku przy drzwiach, zaraz na lewo od palta Sabiny. Teraz nie ma palta Sabiny, tak jak nie ma innych palt. Bo wszyscy wyszli i tylko Władzia jest w domu. Jest jak u siebie w domu. Każda jej rzecz ma tutaj swoje stałe miejsce... I właśnie przestaje mieć swoje miejsce. Władzine dwie koszule, chusteczki, pończochy i majtki już nie pójdą do wspólnej szuflady w komodzie, tylko do tekturowego pudła, na wyjazd... Wszystko inne także trzeba zdjąć stamtąd, gdzie leżało, wisiało czy stało. Cała Władka już przestaje być domowa, tutejsza. Razem ze swymi rzeczami jakby pakowała do pudła wszystkie dni przeżyte tutaj w mieście Łodzi. Mój Boże, jak to wydaje się dawno ten jej przyjazd ze Śląska! Stała na środku pokoju w Komitecie, czekała niespokojna, zrozpaczona nieledwie, że tak długo nikt po nią nie przychodzi! Tak się bała, że nikt po nią nie przyjdzie! Ale przyszedł wtedy Adam... „Które są twoje rzeczy?" — spytał krótko i porwał pudło, jakby nic nie ważyło. Albo znowu co innego: weszła tutaj zalękniona, obca... „Nie stawiaj pudła na łóżku, bo świeżo obleczone!" Kto tak powiedział? Pani Stańczakowa, Sabina? I w tejże samej chwili przemówił wesoły głos pana Stańczaka z łóżka: „Czy już przyjechała?... Czy już przyjechał nasz mały gość?" Od tego jego głosu od razu zrobiło się lepiej. A potem... 142 Smutnie wzdychając Władka ściąga swoje rzeczy z różnych kątów mieszkania, które stało się jej drugim domem. Każdą rzecz ogląda i długo obraca w rękach, zanim ją schowa do pudła. Bielizna na sam spód, a na bieliznę granatowa sukienka. Na sukienkę stary czerwony sweter... Ale może go jeszcze zostawić na wierzchu, żeby włożyć na siebie na drogę? Ręczniki razem z koszulami. Pończochy, jedna para wycerowana przez panią Stańczakowa, bo Władka jakoś nie mogła dać sobie rady z ogromnymi dziurami i chciała po prostu zeszyć na okrętkę... Kroki na schodach, ach, jakże już znajome! Pani Stańczakowa wraca z fabryki, z pracy, i zaraz znajomym ruchem zagląda do garnków, jak tam z obiadem, czy robi się, czy nie. —■ Już pakujesz się, Władziu? Poczekaj jeszcze trochę... Nieznacznie przyciska ręką serce, przysiada na krześle zdyszana. Pani Stańczakowa zawsze tak się męczy, kiedy wejdzie na schody, zwłaszcza gdy wraca z pracy. —■ Zaraz, zaraz... — już znowu kręci się po pokoju, szuka czegoś po szufladach. Podaje Władce kawał surówki — będzie tego pewnie ponad dwa metry. I jeszcze ręcznik tkany w czerwoną kratkę, bardzo, bardzo ładny, śliczny po prostu! —■ Proszę cię, dasz to twojej mamusi ode mnie. Przeprosisz, że nie mam dla niej nic lepszego... Może zrobi sobie ścierki z tej surówki albo co tam potrzeba w domu. Władka rzuca się na szyję pani Stańczakowej, wzruszona, rozpromieniona. Właściwie to chyba po raz pierwszy tak się zdarzyło, dopiero teraz na odjezdnym, że Władka obcałowuje całą twarz pani Stańczakowej. W domu mamusia strasznie ucieszy się z tego, na pewno! Ale przecież tej surówki szkoda będzie na ścierki. 113 A co do ręczników, to u nich w domu zawsze tego brak... Najlepszy, jaki mieli, dali Władce na drogę, a tamten drugi to Władka dostała od cioci Antosi i ciocia sama poznaczyła czerwoną bawełną Wł. M. i tak ciocia upominała, żeby go nie zgubić! I oto zamiast dwóch ręczników Władka do domu przywiezie trzy! I jeszcze tyle surówki... Jeszcze raz przekłada swoje rzeczy w tekturowym pudle, przepakowuje tak i owak. Robi się prawie że wesoła. Bo u naszej Władki tak jest zawsze: jeden krok od zmartwienia do radości. Ale pani Stańczakowa patrzy na nią i smutnie kiwa głową. — Zapomnisz ty o nas zaraz, zapomnisz prędko! A mnie tutaj będzie ciebie długo brakowało... Już taka jestem, że jak kogo polubię, to już na zawsze! — A właśnie że nie zapomnę! Nigdy nie zapomnę! — Władka znowu rzuca się na nią, znowu obcałowuje oczy, usta, policzki. Cóż to takiego się zrobiło z dawnej, nieśmiałej Władki? Chce powiedzieć, że przecież one we dwie z Sabiną postanowiły razem pracować w mieście Łodzi w jednej fabryce, razem robić osnowę albo coś innego, ale zawsze być razem... Przypomina sobie jednak, że to ma być jeszcze tajemnica, jeżeli Adam nie wygada się, bo przecież Sabina tak głośno przy nim wtedy wykrzykiwała! Wszystko jedno, umówiły się, że nikomu nie powiedzą, więc aż do skończenia szkoły Władka nikomu nie powie. Nigdy nie myślała, że to jest tak trudno utrzymać przy sobie taki sekret! I chociaż jest prawie pewna, że Sabina nie potrafi utrzymać sekretu, sama aż przeraża się i milknie. Przed samym obiadem, gdy wrócił z miasta pan Stańczak, okazało się, że w Komitecie jeszcze nie wie- 144 dzieli, czy dzisiaj wieczornym pociągiem, czy może jutro rano hutnickie dzieci odjadą z miasta Łodzi. Nawet tego nie było wiadomo, czy przed odjazdem mają zebrać się na dworcu na peronie, czy może gdzie indziej. I czy ktoś je odwiezie, chociażby do Katowic, czy też same pojadą i będą musiały pilnować się nawzajem, gdzie które powinno wysiąść... — A tutaj nikt nie przychodził? A ty się, Władziu, pakujesz? — pan Stańczak przyniósł z miasta jakąś paczkę w papierze, zapiętą na rogach szpilkami. Co tam może być? Władka jest strasznie ciekawa, ale przecież nie spyta, za nic na świecie! Pan Stańczak jednak jakby odgadł jej myśli: — No, Władziu, zgaduj zaraz, co tam może być? Nie wiesz? To ja ci powiem: chciałem ci dać coś na drogę, ale inaczej wyszło! Masz tutaj ode mnie, od starego włókniarza, dla twojego tatusia... Podoba oi się? Władka nieruchomieje z radości i z oczekiwania. I jeszcze z tego, żeby nie okazać, jak bardzo jest ciekawa, co tam będzie we środku. I jeszcze, żeby nie okazać, jak bardzo jest zmieszana i jak w tej całej radości chce jej się płakać, że tacy są dobrzy dla niej... Aż oczy wyłażą Władce z głowy. A tymczasem wszystkie szpilki już leżą na stole, a pani Stańczakowa spokojnie je wpina w poduszeczkę do igieł i do szpilek, zawsze leżącą w tym samym miejscu przy maszynie do szycia. — Żeby ich kto nie połknął! Teraz papier szeleści, teraz robi się od razu niebiesko, niebiesko w oczach. Koszula! Z mankietami, z kieszonkami, z krawatem! Modna, niebieska koszula, taka jaką noszą latem panowie. Jakiż cudowny prezent dla tatusia! Władka ogląda, dotyka, gładzi, niesie do okna ostrożnie na ręku. Nagle aż ją olśniło! 10 Czerwone węże 145 — To pan farbował w fabryce to płótno, tę surówkę, prawda? Pan Stańczak po swojemu śmieje się, zadowolony z pytania: — A wiesz co, może i ja! Bo naumyślnie brałem w takim składzie, do którego idzie nasz towar. A u nas w drukarni nic i nic, tylko przez całe dwa tygodnie ten towar robiliśmy... Szkoda, żeś tego nie widziała! Bo ty przecież lubisz takie coś, a tu aż niebiesko było wszędzie, w drukarni jakby jakieś niebieskie wstęgi wiły się, rozwijały albo jakby spływała z maszyn woda niebieska... Ciężko usiadł na krześle, łokciami oparł się o stół. Dalej ciągnął zamyślony: — Bywają tacy, co mówią, że im bez różnicy, przy jakich kolorach robią, przy jakich wzorach. Że patrzą niby tylko na to, żeby dobrze im szło, żeby maszyny nie zatrzymać, żeby im potem przy sobocie nie potrącono z tygodniówki, że szkody narobili... Ale dla mnie to wcale nie wszystko jedno! Ja właśnie tak więcej lubię, żeby i kolor był ładny, i deseń, ma się rozumieć. Na przykład teraz idzie u nas w drukarni bardzo, ale to bardzo piękny deseń, pomarańczowy z czerwonym. Czarnego też jest tam trochę... Z niebieską koszulą w rękach Władka stoi zasłuchana nad pudłem. Oto właśnie jest coś takiego, co jej się podoba, żeby przy tym robić. Na to całe rajgowanie jeżeli kiedyś się zgodzi, to tylko przez przyjaźń dla Sabiny, która się upiera właśnie przy tym rajgowaniu. Teraz od kuchni niegłośno, delikatnie odzywa się pani Stańczakowa, że jej znowuż nie chodzi ani o kolory, ani o desenie, tylko żeby gładko szło. Tylko o tym musi myśleć, żeby gładko szło, a i tak jest zmęczona po swoich ośmiu godzinach. 146 Władka wcale temu się nie dziwi. Bo jak sobie przypomni ten straszny łoskot, ten pośpiech w tkalni... Od czasu tamtej swojej wyprawy do fabryki Władka codziennie wstawała razem z panią Stańczakowa, która o tej porze nie mogła nic jeść. Ale przynajmniej Władka zagrzała trochę tej kawy, żeby pani Stańczakowa nie wychodziła tak zupełnie na czczo na to zimno. Potem zasypiała znowu. Nie słyszała, gdy wchodził pan Stańczak, wracający ze swojej nocnej zmiany. Jakże chwalił sobie, że zastawał kawę jeszcze ciepłą! A teraz kto dla nich obojga zagrzeje kawę w nocy? Przecież Adam i Sabina jak zabici śpią nad ranem. Nie, naprawdę... Władce aż chce się płakać. Ale już w następnej chwili Władce chce się aż śmiać z radości. Wyobraziła sobie nagle, jak będzie w domu wyjmować z pudła niebieską koszulę. I surówkę, i ręcznik, takie wspaniałe prezenty! Jak oni wszyscy w domu będą się dziwili. I jeszcze będą się dziwili, że jaka to ta Władka jest: nic nikomu od razu nie powiedziała, aż dopiero przy rozpakowywaniu. Ostatni obiad! A może jeszcze nie ostatni? Dzieci wróciły ze szkoły. , — Co, Władka, już się pakujesz? — przeraża się Sabina. Aż dotąd jej się zdawało, że jednak stanie się coś takiego, że Władka nie wyjedzie, tylko zostanie u nich na zawsze. — Czekaj, czekaj, ja ci pomogę! Bo jest jedna taka rzecz... Ale pani Stańczakowa zwołuje wszystkich do obiadu. Zalewajka. Tak jak pierwszego dnia. — Jak przyjechałaś, Władziu, była zalewajka. Teraz odjeżdżasz i znowu zalewajka! — śmieje się. — Gdyby twoja mamusia to zobaczyła, myślałaby, że przez cały czas karmiliśmy tutaj ciebie tylko zalewajką... — Ach, proszę pani! — zrywa się Władka. — Ja tu- 147 taj tak utyłam, że sukienka ledwie się na mnie dopina, o! — i pokazuje na pasku. —■ Oni mnie tam w domu nie poznają! I w ogóle... Więc każdy musi popróbować, jak to jest z tym paskiem, czy Władka nie przesadza. Ale nie, przytyła rzeczywiście! Także i na twarzy lepiej, zdrowiej wygląda. — Wszystko wszystkim! — powiada pan Stańczak. — Ale gruba nigdy nie będziesz! Choćby ci nawet dziesięć kilo przybyło, to i tak na wygląd zostaniesz się długa, wąska... Ja myślałem, że tutaj u nas więcej ciała nabierzesz! Ale Władka upiera się przy swoim. Nawet na koloniach letnich, jak raz była, to tyle jej nie przybyło. I czuje się w sobie tęga, silna, zupełnie inaczej niż w domu przed wyjazdem. I w ogóle... Znowu urywa. Nie może jakoś wybrnąć z tego swego „w ogóle". Zresztą nikt jej o to „w ogóle" nie dopytuje. Obiad zjedzony. Adam w milczeniu grzebie w swojej skrzynce z żelastwem, wyjmuje, znowu chowa jakieś kawałki czegoś. A pani Stańczakowa nagli, żeby pan Stańczak szedł spać, i śpieszy się sama ze zmywaniem, „póki woda gorąca". Wszystko jak zawsze, jak co dzień. Robi się prawie tak, jakby Władka wcale nie miała odjeżdżać. Jednak nie jest jak co dzień! Gdzie podziała się Sabina w tej chwili? Sabina klęczy na podłodze, przepycha się na kolanach i na rękach w tym swoim na j ciaśniej szym kącie przy łóżku Władki. Wyciąga coś stamtąd... — Czekaj, Władka, bo tu jest taka jedna rzecz... — powtarza te same słowa, co przed samym obiadem. Okazuje się zaraz, że ta jedna rzecz to kołyska z lalką, z ukochaną Małgosią o głowie z prawdziwymi włosami i o korpusie domowej roboty, wypchanym watą i szmatami. Małgosia ma już trochę obtłuczony nos i po- 148 liczki tak wyblakłe, że aż zielonkawe. Drugą ręką Sabina podaje Władce lalczyną szafkę z gałgankami... — Nie mów nic, tylko chowaj! Władka nie wierzy własnym oczom. To wszystko miałaby zabrać, schować do pudła i wywieźć razem ze sobą? — To ja dla twojej Trudy! Wcale nie dla ciebie... A ja i tak nie będę się tym bawiła! — Ale dlaczego? — Dlatego! — I już różowieją obwódki przeźroczystych oczu. — Dlatego, że bawiłam się tym z moją Miecią, a potem jeszcze tylko- z tobą, a teraz ty odjeżdżasz... Mówię ci, że już więcej z nikim! I już niedługo i tak będę za stara! Z nikim więcej, nigdy, przenigdy... Więc Władka nic już nie protestuje. Pełna lęku, wdzięczności, miłości, tylko patrzy, jak to wszystko znika w pudle, troskliwie układane rękami przyjaciółki. Tymczasem i Adam oderwał się od swojej skrzynki. Podchodzi do Władki chowając coś za plecami. On także chciałby Władzi coś dać,na pamiątkę. Ale nie bardzo ma co... Sabina głośno sobie przypomina, że do lalki Małgorzaty należy jeszcze i komoda z pudełek od zapałek. — To może być od ciebie! — doradza bratu rzeczowo i praktycznie. — Bo przecież to jest twojej roboty, sam wymyśliłeś i kleiłeś... Adam wzrusza -ramionami. — Idźże, idźże! — powiada ze złością. — Nawet nie wstydzisz się dawać Władce takie coś? Ja tu mam coś lepszego, chociaż sam nie wiem... — dodaje skromnie i zażenowany pokazuje trzymane za plecami trzy tekturowe, szpule. — Może ta twoja Truda będzie się tym bawić, bo my z Sabiną, uważasz, to zawsze bawiliśmy się szpulami... Teraz już nie, ale dawniej! Jeden chłopiec, Zdziarski, to on nawet samolot umiał zrobić z tego... 149 Nie dodaje ukrytej myśli, najśmielszego swego marzenia, że zmajstrowaniem samolotu przecież mógłby się zająć ten duży ibrat Władki i Trudy, ten Karol, czyli Karlik, który miał zostać szmirkiem w walcowni, gdzie płyną czerwone węże... Władka nie ma pojęcia, w jaki sposób z trzech tekturowych szpul mógłby powstać samolot. Ale dziękuje, wzruszona i znowu smutna. Jeszcze raz przewraca wszystko w swoim pudle, żeby starczyło miejsca i na szpule, i jeszcze na komodę. — Uważaj, Władka, bo sukienkę pomniesz! Inna sprawa, że Sabinie już nic po tej komodzie, skoro postanowiła więcej nie bawić się lalkami. A Trudzie wszystko przyda się do zabawy! Jeszcze inna sprawa, że Władka ani myśli oddawać Trudzie komody z pudełek od zapałek! To będzie Władki pamiątka... Postawi się ją na oknie i codziennie Władka będzie do tej komody zaglądać, do wszystkich szuflad po kolei, i będzie sobie przy tym myśleć, przypominać wszystko... Ale co to takiego? Sabina jeszcze nie skończyła z darami? Znowu przynosi jakąś „jedną rzecz" i wstydliwie usiłuje ją schować pod wszystkie rzeczy, na samo dno pudła... — Co ty tam wtykasz? Co to jest takiego? Co? Kolekcja? Władce wprost braknie tchu. Spoza szarej okładki wszystkimi kolorami rozbłysły kwiaty. Jakby w tej samej chwili zrobiło się lato! I w tej samej chwili Władka wie wszystko: to właśnie, to właśnie jest ten prezent z miasta Łodzi, to ten podarunek, o którym mówiła matka, że Władka przywiezie. To cudowne czarodziejstwo, przy którym niech się schowają wszystkie inne prezenty, nawet najlepsze, najpożyteczniejsze! Bo kiedy w hutnickiej izbie wydobyta z samego dna 150 pudła kolekcja zakwitnie nagle kwiatami i wszyscy aż się zadziwią, Władka wtedy powie najobojętniej w świecie: „A te wielkie czerwone kwiaty to, mamusia wie, o te tutaj, to one były najpierw żółte i same się w drukarni zrobiły na czerwono..." „No nie, nie gadaj! Mamo, mama słyszy, co ona mówi?" — wykrzykną Truda i Marta, i nawet Karlik. A Władka wtedy skromnie, jakby nigdy nic: „To tak się robi zawsze od gorąca i od aniliny! Już pan Stańczak tyle mi naopowiadał, jak się to wszystko robi..." І ODJAZD Ten ostatni poranek zaczął się jeszcze tak samo, jak wszystkie inne poranki. Dopiero po śniadaniu i po sprzątnięciu ze stołu pan Stańczak powiedział do Władki zabierającej się do obierania kartofli: — Znowu chyba wybiorę się do Komitetu! Może dowiem się, co i jak... Ale widocznie zaraz na schodach kogoś spotkał, bo zawrócił rozmawiając głośno. Przepuścił przez drzwi jakiegoś starego człowieka z niewielką paczką. Podsunął mu krzesło, zapraszał. Władka w milczeniu dalej obierała kartofle. Namyślała się, czy przywitać się z tym obcym, czy dalej siedzieć cicho, jakby jej wcale nie było. Tamten na razie nie usiadł, tylko swoją paczkę położył na stole. Rozglądał się. Za plecami Władka usłyszała jego niski głos: — Więc to jest ta mała bohaterka, co wchodzi we drzwi, gdzie wstęp wzbroniony? Ten gruby głos trochę przestraszył Władkę. Ale także jakby coś przypomniał. Zerwała się ze swego stołeczka mad szaflikiem. Pan Stańczak głośno zaśmiał się od stołu: —■ Chodź no, pokaż się, Władziu! Teraz możesz się nie bać... 152 Władka stanęła przed gościem i zrobiło się tak, jakby już kiedyś tak stali naprzeciwko siebie: mała Władka i przygarbiony stary człowiek. Ale gdzie to było i kiedy? Ach, to było chyba bardzo, bardzo dawno... To było przecież wtedy w fabryce, w przejściu do tkalni, gdy Władka niosła dla pani Stańczakowej koszyczek ze śniadaniem! Stary człowiek, tak samo jak wówczas, patrzy teraz na Władkę uważnie i strasznie srogo. Nagle jednak rozjaśnia się jego pomarszczona, ciemna twarz. — Ależ upaśliście ją! Nawet nie myślałem, żeby przez te kilka tygodni można było tak odpaść dziecko... Chy-babym jej nie poznał! Pan Stańczak śmieje się, zadowolony, szczęśliwy, i zaraz zaczyna krzątać się znowu, szukać w szafce. Jest śledź, jest trochę wódki w karafce, trochę sera na talerzyku... Stary człowiek za wszystko dziękuje. Musi jeszcze obejść inne domy, zobaczyć na własne oczy inne dzieci ze Śląska, które mają dzisiaj odjechać. — Ale tutaj u Stańczaków świetnie ci się chyba działo, co? Szkoda gadać! W domu nikt cię nie pozna! Władka spuszcza oczy, znowu je podnosi, także się śmieje. Chciałaby odpowiedzieć, że zmieniła się nie tylko przez to utycie. Że zmieniła się jeszcze jakoś inaczej, że po tych kilku tygodniach w ogóle inna jest, niż była, jak przyjechała tutaj. Ale to trudno wyrazić! A tymczasem stary człowiek ciągnie dalej swoje:' —■ Jutro rano o tej porze będziesz w Katowicach, tam na was wszystkich będą czekali na dworcu... Odjazd dzisiaj przed siódmą! Cieszysz się? Na to pytanie Władka już zupełnie nie wie, jak odpowiedzieć. Bo przecież cieszy się, ale i martwi jednocześnie. 153 Stary człowiek nie Czeka na odpowiedź. Sięga po paczkę, rozwija. — To dla ciebie, Władziu Markowska! — powiada uroczyście. — Żebyś miała co do domu zawieźć, dla swoich, dla hutnickiego domu... — Nie, nie, dziękuję bardzo! To już nie może tak być, proszę pana... — Władka po prostu czuje się przygnieciona dobrocią ludzi. — Bo mnie już państwo Stańczakowie tyle dali, tyle dali... — milknie, boi się rozpłakać z nagłego wzruszenia. Stary człowiek przyciąga ją do siebie, spiesznie i ostro, jakby zniecierpliwionym ruchem ręki. Robi się jeszcze groźniejszy niż-wtedy w przejściu, w fabryce. — Kiedy ci dali państwo Stańczakowie, to bierz i dziękuj. Ale tutaj nie masz nic do gadania, to nie żaden prywatny podarunek, tylko ze składki robotniczej! Żebyś sobie wiedziała i zapamiętała, od robotników miasta Łodzi... A ja, jak mnie tu widzisz, to jestem tutaj u ciebie w delegacji od robotników miasta Łodzi, od fabryk... I nie tylko od fabryk, bo od tych naszych towarzyszy, co to kierują całą walką robotniczą...od Partii znaczy się! Cóż, moje dziecko, ja stary, ale tyś młoda, doczekasz... Ten materiał możecie sprzedać, jak będzie ciężko, już ja tam nie wiem, jak w domu będą uważali! Bo tak bywa, że strajk skończony po prawdzie, a w domu bieda aż piszczy... —- Ach, nie! Tej pamiątki nigdy się nie sprzeda! — Władka aż składa ręce. — Taki piękny garnitur będzie z tego dla tatusia albo dla Karlika, taki garnitur, co to na całe lata... Stary człowiek dalej ciągnie swoje: — Tylko >masz nie zapomnieć! Powtórzysz, jak mówiłem: od robotników, od fabryk miasta Łodzi, za składkowe pieniądze i że delegat ci przyniósł... w domu u ciebie już będą wiedzieli, jaki delegat! Zapamiętasz! Oj, 154 chyba zapamiętasz! Już mi o tobie mówili, że ty jesteś taka dziewczyna więcej rozgarnięta i że z tobą można jak z dorosłą... Ale już dłużej z nią nie mówił ani jak z dorosłą, ani jak z małą. Jeszcze chwilę rozmawiał z panem Stańczakiem o jakichś fabrycznych sprawach i wyszedł, odprowadzony przez pana Stańczaka aż na schody. Władka, po raz nie wiadomo już który, musiała rozpakować iswoje tekturowe pudełko, żeby schować ten nowy, wspaniały dar. Pan Stańczak troskliwie obejrzał granatowy szewiot, popróbował palcami, wyciągnął nitkę, pokręcił, obejrzał pod światło. — Najczystsza wełna! —■ powiedział. — Już stary Walczak się zna... —- Wybrał coś najlepszego. Władka promieniała. „I powiedział, że ja jestem taka rozgarnięta!" — powtarzała sobie w myśli, zawiązując sznurki. * Pociąg ruszył. Wielka szyba wagonu z zapłakaną twarzą Władki w granatowym berecie ucieka, ucieka... Adam i Sabina chcą Władkę gonić, chcą biec koło pociągu, ale nie mogą przepchać się przez tłum. Zamiast szyby z twarzą Władki już jest inna szyba z inną twarzą, potem jeszcze inna, dziesiąta, Bóg wie która! Sabina głośno płacze. I jak wtedy Władka, w pociągu ruszającym do Łodzi, tak teraz Sabina na peronie w Łodzi ściska w palcach coś małego, owiniętego w biały papierek. Bo do ostatniej chwili Władka wyczekiwała z tym żelaznym słoniem, żeby go Sabinie dać dopiero przy rozstaniu, tak jak ona sama dostała go od ciotki. A przy tym chciała Sabinę jeszcze raz upewnić, że zgadza się nawet na to rajgowanie w fabryce, byle znowu być z nią razem. Ale z płaczu nie mogła nic powiedzieć. 155 Więc tylko wcisnęła Sabinie w rękę tego małego słonia, który przynosi szczęście, jak to powiadają. Cały pociąg jest już teraz daleko! Pani Stańczakowa, pan Stańczak, Adam i Sabina powoli kierują się ku wyjściu z peronu. Spotykają znajomych, państwa Kwiatkowskich, którzy także odprowadzali odjeżdżającą od nich hutnicką dziewczynkę z Katowic. Spotykają znajomych, państwa Pyziaków, krewnych swoich sąsiadów z Radwańskiej. Ci znowu odprowadzali chłopca z Hajduków, którego mieli u siebie na czas strajku. Teraz wszyscy stoją,na placu przed dworcem i rozmawiają o tym hutnickim strajku, że już się skończył i jak się skończył. Że niezupełnie dobrze, bo wprawdzie fabrykanci obniżkę cofnęli, ale za dni strajkowe, za tygodnie, za miesiące walki, przez samych siebie zaczętej, nie zapłacą robotnikom. Przypomina się przy tej okazji tyle własnych strajków, tutejszych łódzkich, włókienniczych! Potem mówią o hutnickich dzieciach, że były dobre i grzeczne. — Do tej Geni, proszę państwa, to ja tak przywykłam, jak chyba do rodzonego! — wzdycha pani Kwiatkowska. A pani Stańczakowa nawet nic nie mówi, tylko uśmiecha się żałośnie, jakby sobie w tej chwili przypominała miłą twarz Władzi Markowskiej, jakby oglądała się za nią. Pan Pyziak głośno chwali swego chłopca z Hajduków, małego Gustlika Grzędę. Nie tylko był miły i dobry, ale mieli z niego w domu także wygodę i pomoc. Do wszystkiego był sprytny! I pocieszny jaki! Nieraz bywało, że tak się z niego uśmieli... I zaraz zaczyna z panem Stańczakiem rozmowę o swoim bracie, o tym z Radwańskiej ulicy, że co u niego słychać, bo dawno się nie widzieli, pewnie już dwa dni będzie! Roześmieli się wszyscy. 156 Nawet Sabinie łzy obeschły od wiatru. A był już dobrze ciepły, wiosenny. Trzyma teraz Sabina i obraca w palcach swego słonia. Powtarza sobie pewnie już po raz setny tę samą myśl, że oto Władka dała jej na pamiątkę, co miała najdroższego, co najwięcej lubiła! Już teraz chce się Sabinie opowiedzieć samej sobie od początku, jak to było z tą Władką. Jak przyjechała, jak była jakaś dziwna, niemrawa trochę, i jak wcale a wcale nie podobała się Sabinie. Ani do rozmowy była, ani do zabawy... —■ Pożegnaj się, Sabinka! — mówi pani Stańczakowa. I Sabina dyga grzecznie w stronę skręcających w lewo państwa Pyziaków. ...i jaki to był zawód dla niej, dla Sabiny, bo ona sobie nie wiedzieć czemu wyobraziła, że Władka podobna będzie do Mięci, do siostrzyczki zmarłej, i że będzie z nią tak jak z Miecią... — Sabinka, pożegnaj się grzecznie! Nie wiesz, że państwo skręcają tutaj? Ona się tak przejęła tym wyjazdem Władzi, że sama nie wie, co się z nią dzieje... Sabina dyga w stronę państwa Kwiatkowskich, skręcających w prawo. ...i jak to wszystko się zmieniło! Od kiedyż to? Chyba od tej pierwszej soboty, kiedy to kolekcja tak się Władce spodobała... I tak się zaraz zrobiło, że stały się najlepszymi przyjaciółkami, ona i Władka. — Do końca życia! — szepcze sama do siebie, a obwódki przejrzystych, jasnych oczu znowu jej różowieją. — Co ty tam mówisz, Sabinko? — pyta pani Stańczakowa. Pan Stańczak poszedł naprzód, ledwie go widać. Adam wlecze się z tyłu, zamyślony. — Nic, mamusiu! Ja tylko tak sobie... Mamusiu, ale Władka jest trochę podobna do Mięci? Ale nawet gdyby ona nic nie była podobna... — Sabina milknie, zawsty- 15T dzona. Nie lubi, kiedy ktoś słyszy, że ona mówi sama do siebie. Matka nic nie odpowiedziała. Biorą się pod ręce i idąc rozmawiają o tym, czy aby starczy Władce zapasów na drogę i ozy prędko przyjdzie pierwszy list. Wymieniają, co jej która włożyła do torebki: — Dwie kajzerki, serdelek, jajko na twardo, placek... — Dwa cukierki, cztery czekoladki... Ale Władka mówiła, że w nocy nie będzie tego jadła! — Co ona tam wie! W wagonie, jak się nie śpi, to w nocy więcej chce się jeść niż w dzień... A czego nie zje, to dla siostry, dla tej młodszej będzie miała! Adam został daleko w tyle. Idzie zamyślony między dwoma szeregami jasnych okien fabryki. Tędy, Radwańską, prowadził Władkę zaraz pierwszego wieczora, kiedy przyjechała. Niósł to jej tekturowe pudło z rzeczami i właśnie tutaj, w tym miejscu, Władka dziwiła się, że w fabryce pracują na drugą zmianę. Podniósł głowę, popatrzył w wielkie, oświetlone okna. Przystanął. — Tak! — powiedział sobie. — Tak! Dobre i rajgo-wanie, dobra i drukarnia, ale kto wie, czy z tego wszystkiego nie wolałbym zostać hutnikiem? Obejrzał się dokoła. Bo choć nikogo nie było w pobliżu, ale tak jasno wyobraził sobie, co by wszyscy na to powiedzieli, że jakby słyszał ich głosy. I to nie tylko w domu, ale i u cioci Peli, i u wujka na Pamułach, i u stryjków, i wszędzie... ...że nigdy nikt ze Stańczaków nie był hutnikiem! Ani u Pyziaków, ani u Zakrzewskich, ani u Dzięcio-łowskich, ani u Kwaśniewskich... Wszyscy pracowali we włókiennictwie albo u Szrajbnera, albo u starych Francuzów, u Poznańskiego... A jemu, Adamowi Stańczakowi, coś strzeliło do głowy! Z daleka zobaczył dom, w którym mieszkali, matkę 158 i siostrę już przy bramie. Ojciec pewnie już w domu. Powiedzieć im wszystkim czy nie powiedzieć? Lepiej nie, bo oni zaraz, że bezrobocie, że on się pewnie do tego hutnictwa wcale nie dostanie... Odsunął prędko tę myśl i szedł dalej wielkimi krokami, trochę jakby przyciężkimi jak na jego wiek i wzrost. Bo chociaż miał dopiero trzynaście lat, wyglądał cały jak prawdziwy robotnik, tylko że pomniejszony. Rozlegały się te jego kroki głośno w pustej ulicy. „...bo ja wolę mieć w rękach taki materiał jak żelazo, a nie taki jak bawełna! Wolę więcej twardy — upierał się sam dla siebie, bo przecież nikt mu nie przeczył. — Wolę żelazo i jeszcze żeby ogień był przy takiej robocie! — jeszcze raz przeżył tamtą chwilę w opowiadaniu Władki, wtedy przy piecyku. — Tak! Koleje, mosty..." Od bramy wołały go matka i Sabina, żeby szedł prędzej. — Chodź, Adam, prędzej! Czemu się tak wleczesz? Ojciec w domu już pewnie czeka na kolację! — Idę, mamusiu, idę! — odkrzyknął i pobiegł ku nim pustą ulicą między oświetlonymi oknami fabryk. Biegł teraz lekko, podskakując. Leciał jak na skrzydłach. Wiosenny wiatr rozwiewał mu włosy. ) < SPIS TREŚCI WŁADKA I TRUDA . WAŻNA OSOBA W MIEŚCIE ŁODZI . ŻELAZNY SŁOŃ PIERWSZY DZIEŃ . KOLEKCJA . KOLOROWE WODY . JĘZYKIEM CZY PIÓREM? . KOSZYCZEK ZE ŚNIADANIEM PRZYJACIÓŁKI U SĄSIADÓW . IMIENINY . CZERWONE WĘŻE PREZENTY . ODJAZD 152