Redmond_Patrick_-_Marionetka

Szczegóły
Tytuł Redmond_Patrick_-_Marionetka
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Redmond_Patrick_-_Marionetka PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Redmond_Patrick_-_Marionetka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Redmond_Patrick_-_Marionetka - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 PATRICK REDMOND: MARIONETKA: Przekład Jan Kraśko AMBER. Strona 2 Tytuł oryginałuTHE PUPPET SHOW Redaktorzy seriiMAŁGORZATA CEBO-FONIOKMA(L ZBIGNIEW FONIOK Ilustracjana okładceMASTERFILE/EAST NEWS Opracowanie graficzne okładki' STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWOAMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetuhttp://www. amber. sm.pl Copyright 2000 by PatrickRedmond. Ali rightsreserved. Forthe Polish editionCopyright O 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o. o. ISBN 83-241-0331-7 Mojej matce Mary Redmond WYDAWniCTWOAMBERSp. z o. o.00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 4013, 620 81 62Warszawa 2000. Wydanie IDruk: Cieszyńska Drukarnia WydawniczaPonowna oprawa: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Strona 3 Prolog Bow, wschodni Londyn, 1984 Gdzie Michael? Dlaczego nie przyszedł? Chcę sięz nim pożegnać. - Seanpostawił torbę i wbił wzrok w ziemię. Miał zaczerwienioną twarz, trzęsłymu się wargi. SusanCooper, która szła za nim z walizką,wzięła głęboki oddech. - Już ci mówiłam: nie możemy go znaleźć. -Ale ja chcę się z nim pożegnać! Niewyjadę bez pożegnania! Stali na chodniku przed domem dziecka. Byłato wielka wiktoriańskakamienica z szarego piaskowca, jedyny samotnie stojący budynek po tej stronie ulicy. Naprzeciwko wyrastał betonowy labirynt gmachów rady miejskiej,które przesłaniałysłońce, pogrążając wąską uliczkę w cieniu. Tom Reynoldsczekał w samochodzie. Chciał wysiąść, aleSusan pokręciła głową. I tak byli już spóźnieni. Jeszcze kilka minut i utkną w korku. Kilku chłopcówkopałonaulicy piłkę. Nie zwracając uwagi na rozgrywający się przed nimi dramat, po każdym strzale obrzucali się wyzwiskami. Susan zadrżała. Chociaż był dopieropoczątek października, przenikliwywiatrniósł zapowiedź rychłej zimy. Minęli ich starzec i staruszka. Obładowanizakupami, posłali Seanowi współczujące spojrzenie. Susan przeklęław duchu Michaela. Tylkotego jej brakowało. - Ile razymam ci powtarzać, że nie możemy go znaleźć. - Powiedziałatoostrzej, niż zamierzała. -Przykro mi, ale nic nato nie poradzę. - W takimrazie nigdzie niejadę! Nie chcę! Nikt mnie do tego niezmusi! Jego łagodne oczy wypełniły się łzami. Susan natychmiast się zawstydziła. Przykucnąwszy, odgarnęła mu z czoła kosmyk niesfornych blond włosów. - Przepraszam -szepnęła. - Nie chciałam na ciebiekrzyczeć. Szukaliśmy go,naprawdę. Ale wiesz,jaki on jest. Pewnie znowu narozrabiał i. Strona 4 - On nie chciał tu przyjść. -Ależ oczywiście, że chciał. - Pocałowała go w policzek. -Jest twoimnajlepszym przyjacielem. Zrobiłby wszystko, żeby tu być. - Nieprawda. Powiedział, że mnie nienawidzi, że cieszy się z mojegowyjazdu. Powiedział. - Sean przełknął łzy. -Powiedział, że przybrani rodzice tylko udająmiłych, że chcą panią oszukać. Że kiedy do nich przyjadę,zamkną mnie wpiwnicy, zapłacątym zopiekispołecznej, żeby nic nikomunie mówili i. - Tylko się z tobą droczył - łagodziłaSusan. - Państwo Andersen to bardzomili ludzie. Myślisz, że oddałabymcię pod opiekę komuś, kto nie jest miły? Nie odpowiedział. Zajrzała mu w oczy. - Naprawdę takmyślisz? Powoli pokręcił głową. - Mająpiękny, duży ogród i dwa psy. Będziesz tamszczęśliwy,zobaczysz. Obiecuję. Zatrąbił klakson, posypały się przekleństwa. Klął jakiś kierowca; samochódToma blokował jezdnię. Nie mogła tego przedłużać. - Wskakuj. Tom powiedział, że możesz usiąść z przodu i posłuchać kaset. Tom pochylił się i otworzył drzwi. - To jak? Jedziemy? - spytał z uśmiechem. Kierowcazablokowanegosamochodu zatrąbił ponownie. Tom wystawił głowę przez okno. - Chwileczkę! Potargał Seanowi włosy. - Wyskoczymy na autostradę i pobijemyrekord prędkościna lądzie, chcesz? Sean wykrzywił usta w słabym uśmiechu. Susan pomogłamu zapiąć pas. - Odwiedzi mnie pani? - spytał z niepokojem. - Spróbujmitylko zabronić. Nic z tego. Nadal coś go trapiło. - I nie zapomni pani o moim zdjęciu? Poszuka pani? - Oczywiście. Nie martw się,na pewno je znajdziemy. Odjechali. Chłopcy z naprzeciwka przepuścili samochód i podjęli grę. Strona 5 Susan stała na chodniku, odmawiając w duchubłagalną modlitwę. Boże,spraw, żeby wszystko dobrze sięskończyło. On ma tylkodziewięć lat izdążył już tyle wycierpieć. Zasługuje na odrobinę szczęścia. Odwróciła sięze smutkiem i ruszyła wstronę domu. Michael stał nakońcu ulicy, obserwując, jak Susan obejmuje Seana. Na ramieniu miał szkolną torbę. Powinien był wrócić przed godziną, zamiasttego włóczył się po okolicy, zabijając czas. Dlaczegoto tak długo trwa? Sean płakał. Michael wiedział, żemalec jest przestraszony. Wiedział też kto jest temu winny. Ogarnął go wstyd. Wstyd oraz inne, bardziejskomplikowane uczucia,do których niechciał się przyznać. Dlatego gniewnieje w sobie stłumił. Seanto głupi dzieciuch. Dobrzemu tak. Ruszył w stronę maleńkiego warsztatu narogu ulicy. Bramabyła otwarta. Wpadł na podwórze i nie zważając naryk rozwścieczonego właściciela,szybko wdrapał się na biegnący za domami mur. Szedł powoli, żebynie stracić równowagii nie spaść. Ogród. Dom. Obrośnięty zielskiemznak drogowy. Tylne drzwi, magazyn, kuchnia. Ktoś sięw niej krzątał. Trwały przygotowania do kolacji. Sądzącpo zapachu, robilispaghetti z sosem bolognaise. Makaron,mielone mięso, koncentratpomidorowy, cebula i przyprawy. Jedli to samo przed czterema dniami. Nic dziwnego. Posiłek był prosty,szybki dozrobienia i skutecznie wypychał żołądkidwudziestu wychowankom. Główny hol. Brudne ściany, duchota i zapach stęchlizny. Z zewnątrz kamienica prezentowała się dość okazale, ale wystarczyło wejść do środka, bystwierdzić, że jest zapuszczona i wymaga natychmiastowego remontu. Drzwi. Obok drzwi tablica ogłoszeń i wieszak. Na wieszaku kilkanaście kurtek, płaszczy itoreb. Polewej stronie sala telewizyjna. Starszedzieci oglądały wyścigi motocyklowe, młodszekrzykiem domagały się kreskówek. Na próżno. Ktoś przekręcił klamkę. Chcąc uniknąć spotkania z Susan, wbiegł naschody i popędziłna pierwsze piętro. Długikorytarz, po obu stronach rząddrzwi. Sypialnie. I muzyka. Strona 6 Ktoś słuchał Duran Duran. Na korytarz wyszedłpan Cook. Był jednym z wychowawców, którzy mieszkali w domu na stałe. Pulchna twarzcherubina, wypłowiała broda ijaskrawoczerwony sweter -wyglądał jak duży pluszowy miś. - Pożegnałeś się z Seanem? - spytał z uśmiechem. - Tak. -Pewnie ci smutno. Chceszporozmawiać? - Miał ciepły głos i przyjazną twarz. Michael poczuł, żecierpnie mu skóra. Wszyscywiedzieli, czymkończy się przyjaźń z panem Cookiem. Łypnął na niego spode łba i uciekłna drugiepiętro. Do swego pokoju. Pokój mieścił się na poddaszu i był bardzo niski. Dwałóżka, nagie ściany, i nicwięcej. Kiedyś, kiedy go tu przywieźli, wychowankom pozwalano wieszać naścianach plakaty. Teraz już niepozwalano. Ponoćniszczyły tynk. Co komu zaszkodzi kawałek przylepca? Skołtunione koce iprześcieradło na jego łóżku. Na łóżku Seana nagimaterac. Prześcieradła i poszwy zabranodo pralni - w przyszłymtygodniumiał tu zamieszkać nowy lokator. Chłopak w wiekuMichaela. Susan mówiła, jak mu na imię, ale zapomniał. Mówiła również, że powinien pomócmusię przystosować. Wprowadzić go wnowe środowisko. Tak samo, jakpomógłi wprowadził Seana. Strona 7 Usiadł na łóżku i spojrzał w okno. Wychodziło na labirynt gmachów podrugiej stronie ulicy. Widok z okienpo drugiej stronie domu było niebolepszy. Na przykład Brian widział od siebie wierzchołki drapaczy chmurw City. City. Dzielnica magii iczarów. Brian mówił, żeto finansowe sercekraju, gdzie ludzie codziennierobią i tracą niewyobrażalne fortuny. Brian skończył piętnaście lat. Wkrótce miał opuścić domi zacząć żyć nawłasnyrachunek. Przechwalał się, że w wieku dwudziestu pięciu lat będziemilionerem. Że kupi sobie wielką willę na West Endzie, luksusowy dom nawsi, kilka limuzyn, że będzie miał szafę pełną najmodniejszych ubrań i armię służących gotowych na każde wezwanie. Marzyciel z tego Briana. Alekto wie,może i tak będzie. Na przekór wszystkiemu, co dotąd przeżył, Michael mocno wierzyłw to, że marzenia czasamisię spełniają. Patrzył w okno, lecz nicniewidział. Wyobrażał sobie, żenazywa sięDick Whittington. Że kroczyprzez City, mrużąc oczy w promieniach słońcaodbijających się od wykładanych złotemchodników. Półgodziny później dopokoju zajrzała Susan, żeby poszukać zdjęciaSeana. Michael wciąż patrzył w okno. Nie wiedziała, że wrócił. - Gdzieś ty siępodziewał? - spytała. Nawet nie odwrócił głowy. - Dlaczego nie przyszedłeś? Wzruszył ramionami. Seanowi było bardzo przykro. -- No to co. - Jakmogłeś? To twój najlepszy przyjaciel. - Mam gogdzieś. Wciążsiedział tyłem do niej i zaczynało ją to denerwować. - Jesteś wstrętny. Jak mogłeś naopowiadać mu tych bzdur oAndersenach? - Tonie są bzdury. -Nastraszyłeś go. Dobrze wiesz, że Sean wierzy wkażde twoje słowo. - To nie moja wina. Głupi szczyl. Zasrany gówniarz! Powinna go zbesztać, ale nie miała do tegoserca. Rozumiałago. Wiedziała, dlaczegojestzły,choć nie mogła mu pomóc. - To nie musi być koniec waszej przyjaźni - tłumaczyła łagodnie. -Możecie sięwidywać. - No, jasne! Strona 8 Canterbury jest tuż za rogiem ulicy. Będę wpadał do niegoposzkole. Dopiero teraz odwrócił głowę. Gęsta grzywaczarnych włosów, oskarżycielskie spojrzenie niebieskich oczu, które zawsze budziło w niej poczuciewiny, i zbyt surowajak nadziesięciolatka twarz. Twarzzła i gniewna, twarz, 10 w której nie było nic atrakcyjnego. Jenny, jedna z pracownic opieki społecznej, twierdziła,że z czasem Michael się zmieni,że wyrośnie na superprzystojnego mężczyznę. Oby tak było. Uroda to wielki plus, a dla dzieci takichjak Michael, każdyplus był na wagę złota. Minęłaszósta. Czekała na nią rodzina. - Muszę iść. Poradzisz sobie? Znowu spojrzał w okno. - Jasne. Nie chciała tak tego zostawiać. Czuła, że to tylko teatralna fanfaronada,że Michael bardzo jej potrzebuje. Lecz potrzebowała jej również rodzina. Gdzieoni są? - pomyślała nagle. Gdzie są tewszystkie bezpłodne małżeństwa, które chcą adoptować dziecko, zabrać je do swego domu i obdarzyć miłością? Wiedziała, że gdzieśtam są, żena pewno istnieją. Lecz wiedziała również,że najbardziej pragną dziecka dopiero conarodzonego albosłodkiego malca takiego jak Sean, malcajeszcze nie wykolejonego, którypotrafiłby tę miłość odwzajemnić. Niewielu chciałoby przyjąć pod swój dachMichaela, chłopca patrzącego na świat oczami wiekowegostarca, zaniedbanego dziesięciolatka o podejrzliwej, pełnej mrocznych tajemnic twarzy. - Jeśli chcesz, mogę jeszcze trochę zostać. Wzruszył ramionami. Czuła się podle, lecz nie tak podlejak kiedyś. Zdążyła się jużnauczyć,że przesadna troska zabija. Że pękaod niej serce. - Przyjdę jutro. Porozmawiamy po szkole. On nie umarł, Mikę. DoCanterbury nie jest aż tak daleko. Nic mnie to nie obchodzi. - Nieprawda. Wyszła. Michael ani drgnął. Siedział nałóżku i patrzył wokno. Tej nocy uciekł. Kiedy wszyscy zasnęli, spakował trochę ubrań i rzeczy, po czym cichutkozszedł na dół. Idąc, słyszał czyjeś westchnienia i oddechy, ale pozatymotaczała go cisza i ciemność. Strona 9 W domu zawszebyło głośno. Ten nieustający hałasdoprowadzał godo szału,leczcisza była o wiele gorsza. Bardziej złowieszcza. Hol. Poszperał wśród toreb na wieszaku, wybrał największą iwepchnąłdo niej swoje rzeczy. Potem zaczął chodzić od pokoju do pokoju. Wiedział,że frontowedrzwi są zamknięte. Okna też powinny być zamknięte, lecz często otym zapominano. Salatelewizyjna. Tu znalazł to, czegoszukał: zeskoczył na ziemię i zanurzył się w noc. Szedł pustymi ulicami. Domystały tak blisko siebie, były takścieśnione,że w każdej chwili mogły pęknąć. Minął narożnysklepik, w którym podkradał 11. Strona 10 cukierki i komiksy, potem stary kościół z zapuszczonym cmentarzem; Sean święcie wierzył, że na nim straszy. Tu i ówdzie świeciły uliczne latarnie,tui ówdziepaliło się światło w oknach. Noc była cicha i zimna. Nieliczni przechodnie, których spotykał, spieszyli do domui nie zwracali na niego uwagi, choćpewienstarszy jegomość z psem przystanął i długo za nim patrzył. Michael przyspieszyłkroku, idąc w kierunku światełi ulicznego hałasu na Mile End Road. Na Mile End Road było już pustawo,nie licząc samochodów zmierzającychdo Essex, doCity i na West End, gdzie bary i pubyzamykano dopieronad ranem. Ruch na chodniku powoli zamierał. Życie skupiało się teraz w kilku barach szybkiej obsługi i restauracjach sprzedającychpotrawy na wynos. Zacząłpadać deszcz. Michael wszedł do baru, lokalu małego, lecz wesołego i pełnego smakowitych zapachów. Na ścianach wisiały zdjęcia filmowych gwiazd, ze starego, zdezelowanego głośnika sączył się dżez. Tezapachy -nagle zgłodniał. Nie jadł kolacji, ale ponieważ musiałoszczędzać pieniądze, kupił tylko coca-colęi paczkę krakersów. Potem usiadł w kącie przyokniei czekał, aż przestanie padać. Joe Green wyszedł z kuchni i natychmiastzauważył samotnego chłopaka. Trącił łokciem swego siostrzeńca Sama, pogrążonego w lekturze czasopisma muzycznego. - Ten dzieciak przyszedł sam? Siostrzeniec nawet nie podniósł głowy. - Jaki dzieciak? -A iluich widzisz? Sam oderwał wzrok od czasopisma, zerknął w stronę okna, kiwnąłgłową i wrócił do przerwanej lektury. Chłopak zjadł jużkrakersy i sączył terazcolę. Niepokojący widok. Dzieciak nie powinien być tutaj sam. Nie o tej porze. Bar opustoszał już dawno temu. Jedynymi klientami bylidwaj młodzieńcyrechoczącynad pizzą i frytkami. Studenciz college'u Królowej Marii. Pewnie wracali z jakiejś imprezy. Chłopak co i razobrzucałich spojrzeniem. Joedomyślił się dlaczego. Wrócił do kuchni, nałożył na talerz frytek i podszedłdo jego stolika. Na chodniku za oknem walały się śmieci. Trzeba by tampozamiatać. Odchrząknął. - Mogę się przysiąść? Chłopak popatrzył na niego wrogoi podejrzliwie. - Mogę? - powtórzył z uśmiechem Joe. Tamten nie odpowiedział. Biorąc toza znak przyzwolenia, Joe usiadłi podsunął mu talerz. 12 Strona 11 - Moja kolacja. Sam tego nie zmogę. Chcesz trochę? Dzieciak spojrzał na talerz, potem na niego. Oczy miał czujnei niespokojne. Joe nie przestawał się uśmiechać. - Śmiało. Będą ci smakowały bardziej niż mnie. Chłopiecwziął frytkę. Zjadł jąpowoli i nie spuszczając wzroku z twarzyJoego,sięgnął po następną. Co zaoczy, co zaniepokojące oczy. Ile w nichgniewu, ile frustracji. Joewskazał talerz. - Dobre? Tamten skinął głową. - Nie chcę zepsuć sobie reputacji. Chcesz keczupu? I znowunieznacznyruch głową. Joe wziął plastikowąbutelkę i wycisnąłna talerz trochę keczupu. - Jak się nazywasz? - spytał. - A pan? -Joe Green. Dlaciebie pan Green. Chłopiec jakbysię odprężył. Złagodniały mu oczy. - Głupie nazwisko. -No więc? Jak masz na imię? Tamten milczał. - Człowiek bez imienia i nazwiska - westchnął Joe. - Jak Clint Eastwood. Dokąd się wybierasz, Clint? - Michael. - Odpowiedź padła nagle i niespodziewanie. - Michael czy Mikę? -Wszystkojedno. - W takim razie Mikę. Dokąd się wybierasz, Mikę? Chłopiec wzruszył ramionami. - Musiszdokądś iść. Już po północy. O tej porze wszyscy siedzą w domu, chyba że coś ich goni. Tamtenspuścił oczy, wziął frytkę i zanurzył ją w keczupie. - Tata i mamawiedzą, że tu jesteś? -Jestem sierotą. Joe cichutko zagwizdał. - Przepraszam. Przykro mi. Naprawdę mi przykro. Strona 12 Mikę wzruszył ramionami. Na brodzie została mu kropla keczupu. Joemiał ochotę ją zetrzeć. - Już późno. Maszgdzie spać? Znowu milczenie. - Niepowinieneś chodzić po mieście sam. Jesteś na to za mały. Masz do kogo pójść? - Sątacy jedni. Andersenowie. Mieszkająw Canterbury. Mająduży domz ogrodem. - Mikę wbił wzrok w stół. -Chcą,żebymsię donich wprowadził. 13. Strona 13 Powiedzieli, że dadzą mi własny pokój i wszystko, co zechcę. Mógłbym pojechać do nich. - Ekstra. -Mógłbym - powtórzyłMikę. - Gdybym tylko zechciał. - Ale dzisiaj już trochę za późno, prawda? Lekkiruch głową. - W takimrazie cozamierzasz? Chodzić po mieście do rana? - Może. -Tak myślałem. Joe usiadł wygodniej ispojrzał w okno. Chodniki opustoszały, nie liczącsamotnego mężczyznyw brudnym płaszczu, który szedł po drugiej stronieulicy z wypchanymi torbami w ręku. Pewnie jakiś włóczęga. Ktoś, kto niema domu ani miejsca, dokąd mógłby pójść. Joe przeniósł wzrok na chłopca. - Tookrutny świat, Mikę. Za okrutnydla dzieciaka takiego jak ty. Naprawdę nie masz dokądpójść? Mike nie odpowiedział. Joechwycił go za brodę, przytrzymałi zajrzałmuw oczy. - Posłuchaj. Nie wiem, skąd jesteś ani od czego uciekasz. Niechcesznic mówić, wporządku, twoja sprawa. Ale wierz mi, wszystko jest lepsze odsamotności. - Umilkł i uśmiechnął się łagodnie. -Nie sądzisz? Chłopiec długo nie reagował. Wreszcie powoli kiwnął głową. No więc? - spytał Joe. -Masz dokąd iść? Przez chwilęna twarzy Mike'a gościła rozpaczliwa tęsknota. Ale tylkoprzez chwilę. Jego oczy szybko wypełniła szklana pustka. Ponownie kiwnąłgłową. Talerz był pusty. Joe spojrzał na zegarek. - Wciąż głodny? -Chyba tak. - Zamykamy dopiero za pół godziny. W kuchni zostało trochę ciastaz czekoladą. Zjesz kawałek, apotem odprowadzę cię do domu. Co tyna to? Niepowinieneś chodzić sam. Nie o tej porze. - Dobrze. -Zaczekaj. Strona 14 Zaraz wracam. Joe poszedł do kuchnii odkroił duży kawałek ciasta. Ale kiedy wrócił dosali, chłopca już nie było. Wszedł do domu przez oknow pokojutelewizyjnym. Powiesiłtorbęnawieszaku icichutko ruszył na górę. Ciemna sypialnia, puste łóżko. Usiadł. W ręku miał małą latarkę Wyjął coś spod materaca i podniósł doświatła. 14 Było tozniszczone zdjęcie Seana. Zdjęcie sprzed wielu, wielu lat. Seanstał w ogrodzie zmatką,kobietą wysoką, szczupłą i łagodną. Miała takie samewłosy i takie samerysy twarzy jak jejsyn. Uśmiechała się radośniedo aparatu, szczęśliwai zdrowa. Wkrótce potem pożarł ją żywcem rak. Sean miał innezdjęciamatki, aleto należało do jego ulubionych. Nadtym zawsze płakał. A na początkupłakał prawiecały czas. Pozostałe dzieci,te, które nauczyły się już pogardzać słabością, nieustanniego zadręczały. Przerażonyi osamotniony, szukał pomocy uosoby, która była najbliżej. U chłopca, z którym dzielił pokój. Początkowokoszmarnie go irytował, bo łaził za nim jak cień. Lecz z upływem miesięcy irytacjaustąpiła miejscawspółczuciu i czułości. Malec potrzebował silnego opiekuna i obrońcy, dlatego ukrywając strach pod maskąhardości i pewności siebie, Michael wziął go pod swoje skrzydła, za co Seanodwdzięczył mu się bezkrytycznym podziwem. A teraz odszedł. Miał nowy dom, rozpoczynał nowe życie. Nie wiedział,co przyniesiemu przyszłość i przed wyjazdem bardzopłakał. Byłmałymdzieckiem, potrzebował opieki. Bzdura. Był kamieniem u szyi. Dobrze, żewreszcie wyjechał. Ciekawiło go, co teraz robi. Może Andersenowie naprawdę zamknęli gowpiwnicy. Miałnadzieję, że tak. Miał nadzieję, że Sean jest przerażony. Żesiedzi w ciemności sam jak palec i że nikt o niego niedba. Tak samo jak nikt niedbało niego. Patrzył na fotografię. Sean tak długo jej szukał, tak bardzo chciałjąodzyskać. Michael zacisnął rękę. Chciał rozedrzećzdjęcie napół,podrzećjena kawałki. Ale niemógł. Do oczu napłynęły mu łzy, z którymi walczył przez cały dzień. Ronił jew milczeniu. Płaczma sens tylko przy świadkach,a w pokoju niebyło nikogo. Wsunął fotografię pod materac. Rano oddają Susan. Strona 15 Powie, że leżała napodłodze i poprosi, żeby odesłanoją do Canterbury. Zgasiwszy latarkę, legł na łóżku i zapatrzyłsię w ciemność. W głowiekołatało mu mgliste wspomnienie. Ktoś - pewnie któreś z niezliczonych rodziców zastępczych - mówił mu, że nie trzeba bać się ciemności, ponieważw ciemności mieszka Bóg. Dużo muprzez te lata mówiono. A wszystko było gówno warte. Leżał w ciszy, czekając na sen. Nazajutrz oddał zdjęcieSusan, żeby wysłała je do Canterbury. Mijałytygodnie. Sean pisał do niego list za listem, a on darł wszystkie na kawałkii wyrzucał. 15. Strona 16 Część 1 Zaufanie Strona 17 City, 1999 Któryz was ma więcej luzu? - spytał Graham Fletcher. Stuart i Michaelwymienili spojrzenia. Biurko Stuarta było puste, nielicząc umowy, która przyszła z dwudniowym opóźnieniem, i którą musiałpilnie przejrzeć. BiurkoMichaelabyło zawalone dokumentami, choć jegowłaścicielspędził prawie całe popołudnie na wymianie e-mailów ze swoimkumplem Timem. Perspektywa tego, co go czekało, była zbyt przerażająca,żeby się odezwać, lecz w końcu zwyciężyło sumienie. - Ja - odrzekł. -Ty?- Graham robiłwrażenie rozczarowanego. - A ty, Stuart? Nadczymteraz pracujesz? - Nad projektem "Rakieta". Umowa dopiero co przyszła i do wieczoramusimy dostarczyć ją klientowi. - Rozumiem. Michael, za dwieminuty w moim gabinecie. Z notatnikiem. - Szczęściarz z ciebie - powiedział Stuart, gdy Graham wyszedł. Mike wysłał ostatni e-mail i wstał. - Serce mi rośnie. Stuart wykrzywił usta w uśmiechu. Był starszy od Michaela - stuknęłamu już trzydziestka- i został prawnikiem po kilku latach nauczania fizyki. Przed pół rokiem skończylistaż i od tamtej pory pracowalirazem, dzielącciasne biuro. - Może zgłoszę się na ochotnika? -Nie, dzięki. Pracuj nad swoją "Rakietą". - Michael przewrócił oczami. -Chryste,kto wymyślate głupie nazwy? - Wziął notatnik i ruszył dodrzwi. 19. Strona 18 - Gesty, Mikę, gesty - rzucił Stuart. - Uważaj na mowę ciała. Mikę pokazałmu palec. - A co powieszna to? Stuartparsknął śmiechem. - Powodzenia. Michael szedł długim korytarzem. W boksach po obu stronach przejścia siedziały sekretarki. Zewsząd niósł się stukotklawiszy. Słychaćbyłourywkirozmów na temat wieczornegoprogramu telewizyjnego, narzekania na niewyraźne pismo i nieustanny syk klimatyzatorów. Z gabinetówwychodzili adwokaci, żeby przekazać taśmysekretarkom, poprosić kolegówo fachową poradę,obarczyć kogoś nie chcianą robotą albo po prostupogadać. Graham urzędował w narożnym gabinecie. Jeszcze kawałek. Jest i JeffSpeakman, jedenze wspólników. Stałprzed swoją sekretarką Donną i cośjej dyktował. Donna wściekle zaciskała usta. Nie znosiła i Jeffa, i jego nawyków. Michael posłał jej konspiracyjny uśmiech i poszedł dalej. Przy ekspresie do kawy rozmawiałotrzech stażystów. Narzekali, żepodczas przerwy na lunch kazano im pójść na nudny wykład. Jeszcze przed kilkoma tygodniami byliby znacznie dyskretniejsii pilniejsi, ale ponieważ krążyły plotki, żewe wrześniu nie będzie naboru,coraz bardziej tracili zapał dopracy i nie mieli ochoty się wykazywać. W gabinecie Grahama, jak zawsze, panowałbałagan. Wszędzie leżałypootwierane i rozbebeszone teczki, wszędzie walały się dokumenty. Graham mówił coś do dyktafonu. Spomiędzy zaciśniętych palców sterczał mudymiący papieros. Przy biurku w kącie pokoju cicho pracowała stażystkaJulia. Michael usiadłi popatrzył wokno, na rząd szarych biurowców po drugiej stronie ulicy. Tim pracował uLaytona Spencera Blacka imiał panoramiczny widok na City. Jednakże -jak lubił powtarzać Graham - do CoksaStephensaprzychodziło się niedla pięknych widoków, tylkodla ciężkieji wydajnej pracy. Fletcher wyłączył dyktafon i wezwał sekretarkę. Nie przyszła. Fletcher ryknął na nią poraz drugi, a kiedy się nie zjawiła, zaklął i spojrzał na Julię. - Znajdź ją. Każ jejnatychmiastprzyjść. Ma pilną robotę, i Julia wzięła kasetę i wyszła z pokoju. Graham spojrzał na Michaela. Wysoki, chudy i lekko łysiejący, miał mniejwięcej czterdzieści lat,ostre rysy twarzy i drapieżne oczy. Należałdo największych katów w kancelarii. Nigdy niewspierał podwładnych i obarczałich wszystkimi błędami, łącznie ze swoimi. - A więc masz luzy, tak? -Tak jakby. Graham. Strona 19 20 No to się z nimi pożegnaj. Chętnie, Graham. Mamy nową sprawę. Dużą sprawę. Naprawdę, Graham? Fletcherowi pociemniała twarz. W kancelarii Coksa Stephensa wszyscy mówili sobie po imieniu. Ot, taki zwyczaj. "Dla sztywniaków nie ma tu miejsca" - oznajmił jedenze starszychwspólników,przyjmując ich do pracy. Michael wiedział,że Graham chętnie bytę politykę zmienił, dlatego za punkt honoru postawił sobie nie stosować jej przykażdej nadarzającej się okazji. Na co dwutygodniowej odprawie w ostatniczwartek udało mu się wypowiedzieć zdanie, w którym aż czterokrotnie nazwał go po imieniu. Słysząc to,Stuart dostał gwałtownego ataku kaszlu. - Będziemy reprezentować Digitron. Słyszałeśo nich? - Nie, Graham. Robią programy komputerowe. ByliklientamiJacka Bennetta, ale Jack przekazał ich mnie. Michaelotworzył notatnik. Kątem oka dostrzegł Julię, którawróciła do pokoju i usiadła za biurkiem. - Digitron opracowuje systemy operacyjnedla firm i przedsiębiorstw. Na razie pracują na małą skalę, ale chcą podbić rynek, dlatego zamierzająkupić Pegaza, filię Kinnetiki. Zapłacąfortunę. Pies drapał aktywa, aktywa tobetka. Kartą atutową jest długoterminowa umowa, którąPegaz zawarł z Dial-a-Car. Właśnie za nią ci z Digitronu chcą wyłożyć tęgi szmal. O Dial-a-Car chyba słyszałeś. - Oczywiście, Graham. Ktoś zapukał do drzwi. Do gabinetuwszedł Jack Bennett. - Przepraszam, że przeszkadzam, aleprzed chwilą dzwonił do mnie Peter Webb z Digitronu. Jutro o ósmejrano chce zorganizować konferencjętelefoniczną. Damy radę? Graham kiwnął głową. - Michael mi pomoże. Jack natychmiast się rozpromienił. - Bardzo ci dziękuję. Tobie też,Mikę. i Był niski, krępy, zbudowany jak futbolista i miał jowialną twarz. Przedtem pracował u Bensona Drake'a i przedpółtoramiesiącemprzeszedłdoCoksaStephensa z listą firm komputerowych, która była przedmiotemzazdrości większości rywali na rynku. Ciągle czuł się jaknowicjusz i był wobec wszystkich niesłychanie wylewny. Strona 20 Zupełnie niepotrzebnie, ponieważkiedy przyszedł, starsi i młodsiwspólnicy mieli ochotękrzyczeć: "Hosannana wysokościach! " i rzucać mu pod nogi palmowe liście. Jednakże trzebaprzyznać, że była to miła cecha charakteru. 21.