13493

Szczegóły
Tytuł 13493
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13493 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13493 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13493 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jack London Kaftan bezpieczeństwa Włóczęga wśród gwiazd Tytuł oryginału The Jacket — The Star Rover Przekład M. Andrzeykowicza, gruntownie zmieniony i poprawiony ROZDZIAŁ I W ciągu całego mego życia miałem dostęp do świadomości innych czasów i innych miejsc. Miałem możliwość odczuwania innych ludzi w sobie samym. I uwierz mi, przyszły mój czytelniku, z pewnością to samo znajdziesz w sobie. Cofnij się myślą do lat swego dzieciństwa, a przypomnisz sobie, że będąc dzieckiem, odczuwałeś nieraz tę dziwną świadomość, o której mówię. Byłeś wówczas jakby nieokreślony, nieskrystalizowany. Byłeś czymś plastycznym, duszą, która się tworzy dopiero; świadomość i osobowość twoja były w okresie kształtowania się — kształtowania i zapominania. Zapomniałeś wiele, miły czytelniku, a jednak, gdy czytasz te słowa, stają ci w pamięci, jak przez mgłę, mroczne wspomnienia innych czasów i innych miejsc, w które zaglądał twój wzrok dziecięcy. Wydaje ci się dzisiaj, że to sny. Jeżeli to były sny jednak, wówczas wyśnione — skąd wzięła się ich istota? Senne marzenia nasze są dziwaczną mieszaniną tego, co wiemy i znamy. Treść naszych najwyraźniejszych snów powstaje z naszego doświadczenia. Śniło ci się za lat dziecinnych, że spadasz z ogromnej wysokości; śniło ci się, że lot twój nie ustępuje lotowi ptaków i innych istot, unoszących się w powietrzu; dokuczały ci pająki i wielonożne stworzenia, żyjące w bagnach; słyszałeś inne głosy, widziałeś inne twarze, dziwnie znajome w marze sennej, widziałeś inne wschody i zachody słońca niż te, które możesz sobie przypomnieć, gdy myślą cofniesz się w lata minione. Dobrze. Te dziecięce wspomnienia z innego są świata, z innego życia; to wspomnienia tego, czegoś nigdy nie widział w tym szczególnym świecie twego niepowtarzalnego życia. Więc skąd? Inne życie? Inne światy? Może, gdy przeczytasz wszystko, co napiszę, znajdziesz odpowiedź na ten niepokój, jaki w tobie wzbudziłem i jaki ty sam w sobie wznieciłeś przed rozpoczęciem czytania. Wordsworth to wiedział. Nie był jasnowidzącym, ani prorokiem, był zwyczajnym człowiekiem, jak ty i lub ktokolwiek spośród nas. Co on wiedział — to wiesz i ty, i każdy człowiek wie. Lecz on to najlepiej wyraził w zdaniu zaczynającym się od słów: „nie w całkowitej nagości, nie w zupełnym zapomnieniu…” Naprawdę, za szybko zapominamy o ścianach więzienia, które nas otacza, o istotach nowo narodzonych i o wszystkim. A jednak, gdyśmy byli sami nowo narodzonymi — pamiętaliśmy inne czasy i inne miejsca. Bezsilne niemowlęta na ręku lub raczkujące na podłodze, jak czworonożne zwierzęta, śniliśmy nasze sny o lotach w przestworzach. Tak, dręczył nas strach nocny przed czymś mglistym i potwornym. My, niemowlęta nowo narodzone, bez doświadczenia, urodziliśmy się z uczuciem strachu, z jego wspomnieniem, a wspomnienie jest doświadczeniem. Co do mnie, to już gdy wymawiałem pierwsze słowa, w tak młodym wieku, że krzykiem wyrażałem głód i senność, nawet wówczas już wiedziałem, że byłem włóczęgą wśród gwiazd. Tak, chociaż usta moje nigdy nie wyszeptały słowa „król”, pamiętałem, że byłem niegdyś synem króla. Więcej, pamiętałem, że byłem niegdyś niewolnikiem, synem niewolnika, i że nosiłem na szyi obręcz żelazną. Więcej jeszcze. Gdy miałem trzy, cztery, a może pięć lat, nie byłem jeszcze sobą. Byłem czymś, co się tworzy, duchem w zarodku, nie zastygłym jeszcze w kształtach mego własnego ciała, mego czasu i miejsca. Wszystko czym byłem w dziesięciu tysiącach odmianach życia, jakie przeszedłem, zmagało się we mnie w tym okresie i wnosiło zamęt w to kształtowanie się, w ten wysiłek wcielenia się we mnie, aby się stać mną. Głupie to, nieprawdaż? Lecz pamiętaj czytelniku, który, mam nadzieję, powędrujesz ze mną daleko w czas i w przestrzeń — pamiętaj proszę, że myślałem wiele o tych sprawach, że wśród krwawych nocy, i zlany potem ze strachu, trwającego lata całe, przebywałem sam z wieloma osobami, które były mną samym, że zasięgałem ich rady i bacznie im się przyglądałem. Przeszedłem piekła wszystkich istnień, aby ci przekazać wiedzę, którą podzielisz ze mną w przygodnej, spokojnej godzinie, jaką spędzisz nad moją książką. Wracając do rzeczy, mówię, że w wieku lat trzech, czterech lub pięciu, nie byłem jeszcze sobą. Stawałem się dopiero, tak jak przyjąłem kształt mego ciała, cała zaś potężna, niespożyta przeszłość walczyła w tej zdrowej istocie, którą byłem, by określić, jaki kształt przybierze to stawanie się. To nie mój głos rozlegał się w nocy, gdy krzyczałem ze strachu przed czymś znanym, ja bowiem nie znałem tych rzeczy i nie mogłem ich znać. To samo powiedzieć mogę o moim dziecinnym gniewie, o mych miłościach i śmiechu. Inne głosy dawały się słyszeć w moim głosie, głosy mężczyzn i kobiet sprzed wieków, wszystkich moich poprzednich wcieleń. Z okrzykiem mojego gniewu mieszał się ryk bestii, starszych niż gór łańcuchy, i z moim histerycznym płaczem, cała złość tego ryku łączyła się w jeden akord z bezrozumnym krzykiem zwierzęcia przed–Adamowego i przedpotopowego. Tu wyjawia się tajemnica. Potężna złość, wściekłość. Ona mnie zgubiła w moim obecnym życiu. Ona jest powodem, że za kilka tygodni wyprowadzą mnie z tej celi na podwyższenie o ruchomej podłodze, nad którą zawiśnie stryczek; i powieszą mnie, abym umarł. Złość była zgubą moją we wszystkich mych istnieniach i złość jest nieszczęściem, przeklętym dziedzictwem moim od czasów mglistych tworów, poprzedzających ukształtowanie się świata. Czas jednak, bym się przedstawił. Nie jestem szaleńcem, ani obłąkanym. Chcę, byś o tym wiedział, czytelniku miły, że chcę tylko jednego: byś uwierzył we wszystko, co ci powiem. Nazywam się Darrell Standing. Niejeden z was, czytelników, natychmiast mnie pozna. Lecz dla większości, dla której będę nieznany, pozwól, że powiem coś więcej o sobie. Przed ośmiu laty byłem profesorem agronomii na Wydziale Agronomii Uniwersytetu w Kalifornii. Przed ośmiu laty sennym małym miasteczkiem Berkeley wstrząsnęła wieść o zamordowaniu profesora Haskella w jednym z laboratoriów w gmachu Mining. Mordercą był Darrell Standing. Jestem Darrell Standing. Miałem ręce zakrwawione, gdy mnie pojmano. Nie będę dyskutował o tym, co było słuszne lub niesłuszne w sprawie profesora Haskella. Była to sprawa bardzo osobista. Najważniejsze, że w przystępie gniewu, opanowany przez wściekłość, która przez szereg wieków była moim przekleństwem, zabiłem profesora, mego kolegę. Protokóły sądowe wykazują, że uczyniłem to i tym razem, działając w afekcie. Zgadzam się z tymi protokółami. Nie, nie będę powieszony za to morderstwo. Zostałem skazany na dożywotnie więzienie. Miałem wówczas trzydzieści sześć lat. Obecnie mam czterdzieści cztery. Spędziłem te osiem lat w więzieniu San Quentin w Kalifornii. Pięć spośród nich przebywałem w ciemności. Nazywają to zamknięciem w celi samotnej. Ludzie, którzy z niej wyszli, mówią, że to śmierć za życia. Lecz w ciągu tych pięciu lat śmierci za życia zdołałem osiągnąć wolność, jakiej mało kto kiedykolwiek zaznał. Najbardziej pilnowany spośród wszystkich więźniów, obszedłem nie tylko świat — obszedłem wieki. Ci, którzy zamknęli mnie na szereg lat, złożyli mi bezwiednie hojny dar całych stuleci. Dzięki Edowi Morrellowi przeżyłem pięć lat włóczęgi wśród gwiazd. Lecz Ed Morrell, to jeszcze inna sprawa. Opowiem wam o nim nieco później. Tyle mam do powiedzenia, że nie wiem, od czego zacząć. A więc zaczynam. Urodziłem się w stanie Minnesota. Matka moja była córką imigranta szwedzkiego. Nazywała się Hilda Tonnesson. Ojcem mym był Chauncey Standing ze starej amerykańskiej rodziny. Pochodził od Alfreda Standinga, sługi lub niewolnika przewiezionego z Anglii na plantację w Wirginii za czasów, które już były odległe, gdy młodociany Washington przebywał w dzikiej Pensylwanii. Syn Alfreda Standinga brał udział w walce o niepodległość; wnuk w wojnie 1812 roku. Nie było odtąd wojny, w której by Standingowie nie uczestniczyli. Ja, ostatni ze Standingów, który wkrótce umrę bezpotomnie, walczyłem jako żołnierz na Filipinach w ostatniej naszej wojnie, a chcąc to uczynić, wyrzekłem się w pełni powodzenia i kariery, stanowiska profesora Uniwerstytetu w Nebrasce. W chwili mego odejścia miałem zostać dziekanem Wydziału Agronomii — ja, włóczęga wśród gwiazd, krwawy awanturnik, tułacz, Kain wieków — wojujący kapłan z najodleglejszych czasów, rozmarzony poeta zapomnianych lat i nie wspominany do dzisiejszego dnia w pisanych przez człowieka dziejach ludzkości. Oto stoję, ręce krwią zbrukane, na oddziale morderców w więzieniu Folsom, oczekuję dnia naznaczonego wyrokiem mechanizmu państwowego, w którym słudzy państwa wyprowadzą mnie w to, co, jak sądzą, jest ciemnością — ciemnością, której się boją; w ciemność, która napełnia ich strachem i przesądem urojeń; w ciemność, która wiedzie ich z jękiem, z pianą na ustach ku ołtarzom ich człekopodobnych, przez strach stworzonych bogów. Nie, nigdy nie będę dziekanem żadnego Wydziału Rolnictwa. A jednak znam rolnictwo. To był mój zawód. Dla niego urodziłem się i kształciłem, wyszkoliłem się w nim i to mnie pociągało. Byłem geniuszem w tej dziedzinie. Na pierwszy rzut oka rozpoznam krowę, której mleko zawiera wysoki procent tłuszczu, a dokonana próba może stwierdzić bystrość mego oka. Mogę patrzeć na krajobraz, nie na ziemię, i określę zalety oraz braki gruntu. Nie potrzebuję papierka lakmusowego, by określić, czy dany grunt jest kwaśny czy alkaliczny. Raz jeszcze powtarzam, byłem i jestem geniuszem w gospodarstwie rolnym, w najwyższym naukowym znaczeniu tego słowa. Jednak państwo, w skład którego wchodzą wszyscy obywatele tego kraju, sądzi, że może zatrzeć tę mądrość moją w ostatecznych ciemnościach za pomocą powrozu wokół mej szyi i nagłego szarpnięcia — tę mądrość moją, zdobywaną przez tysiące lat i już przeogromną, zanim na uprawnych polach Troi pasły się stada owiec koczujących pasterzy. Zboże? Któż lepiej zna zboże? Pokaz mój w Wistar zwiększył o pół miliona dolarów roczny plon wszystkich hrabstw w Iowa. To należy do historii. Niejeden rolnik, który dzisiaj jeździ samochodem, nie wie dobrze, kto mu dał możność nabycia tego samochodu. Niejedno słodkie dziewczę i niejeden chłopak ciemnowłosy nie przeczuwają, ślęcząc nad książkami w wyższej uczelni, że umożliwił im te studia mój pokaz zboża w Wistar. A zarząd majątku? Wiem, jakim marnotrawstwem jest zbyteczny ruch, nie zagłębiając się w zawiłości ergonomiki, czy chodzi o majątek czy o robotnika, o plan zabudowań czy o rozplanowanie prac fizycznych. Mam mój podręcznik i tabelę o tym przedmiocie. Nie ma żadnej wątpliwości, że w tej chwili setki tysięcy rolników zastanawiają się nad nimi, nim zgaszą fajkę i udadzą się na spoczynek. Jednak potrafiłem obyć się bez mej tabeli, wystarczało mi raz spojrzeć na człowieka, by poznać jego usposobienie, jego umysł i określić dokładnie, jaką ilość ruchu marnuje. Na tym zakończę pierwszy rozdział opowiadania. Już dziewiąta, a na oddziale morderców oznacza to: zgaszenie światła. Słyszę nawet ciche kroki gumowych podeszew mego strażnika, który nadchodzi, aby mnie zganić, że lampka olejna jeszcze się pali. Jak gdyby ten, co żyje mógł jeszcze dręczyć skazanego na śmierć. ROZDZIAŁ II Jestem Darrell Standing. Wkrótce wyprowadzą mnie stąd i powieszą. Tymczasem mówię, co mam do powiedzenia i piszę na tych kartkach o innych czasach i innych miejscach. Po wyroku przybyłem do więzienia San Quentin, w którym miałem spędzić resztę przeznaczonego mi życia. Okazałem się niepoprawny. Niepoprawny to okropna istota, takie jest przynajmniej pojęcie o „niepoprawnym” w psychologii więziennej. Stałem się niepoprawny, ponieważ wstrętne mi było marnowanie ruchu. Więzienie, jak wszystkie więzienia, było skandalicznym i rzeczywistym miejscem marnowania ruchu. Umieszczono mnie w fabryce drutu. Zbrodnia marnotrawstwa drażniła mnie. Cóż w tym dziwnego? Moją specjalnością było usuwanie marnotrawstwa ruchu. Przed odkryciem pary i maszyn napędzanych parą, trzy tysiące lat przedtem, gniłem w więzieniu w Starym Babilonie; i, uwierz mi, że nie kłamię, gdy mówię, iż w tamtych dawnych czasach, my, więźniowie, z większą wydajnością tkaliśmy na ręcznych warsztatach, niż to czynią więźniowie przy pomocy parowych maszyn w więzieniu San Quentin. Taka strata czasu to zbrodnia. Zbuntowałem się. Usiłowałem wskazać dozorcom ze dwadzieścia sposobów osiągnięcia większej wydajności pracy. Powiadomiono władze. Zostałem skazany na ciemną celę, pozbawiony światła i żywności. Po wyjściu stamtąd usiłowałem pracować w chaosie warsztatów. Zbuntowałem się. Dano mi ciemną celę i kaftan bezpieczeństwa. Byłem wówczas związany i bity przez głupich strażników, a moja cała inteligencja sprowadzała się jedynie do tego, by im udowodnić, że byłem inny niż oni i mądrzejszy. Dwa lata znosiłem to bezrozumne prześladowanie. Straszna to rzecz być związanym i gryzionym przez szczury. Te głupie dzikie zwierzęta–dozorcy, to szczury; wygryzały ze mnie inteligencję, wygryzały najpiękniejsze nerwy życia i świadomości mojej. A ja, który byłem niegdyś dzielnym bojownikiem, w tym obecnym życiu nie mogłem już w ogóle walczyć. Byłem farmerem, rolnikiem, profesorem związanym ze swą katedrą, niewolnikiem laboratorium, którego zajmowała wyłącznie ziemia i zwiększenie wydajności tej ziemi. Walczyłem na Filipinach dlatego, że walka leżała w tradycjach rodziny Standingów. Nie miałem zdolności wojskowych. Zbyt śmieszne wydawało mi się to wprowadzanie obcych, rozrywających substancji w ciała mego ludu o czarnej skórze, śmiech budziło patrzenie na wysiłki wiedzy, która poświęcała cały swój trud i rozum swych wynalazków na wprowadzanie obcych substancji w ciała obcych ludzi. Jak już wspominałem, byłem posłuszny tradycji rodziny Standingów i poszedłem na wojnę — tam przekonałem się, że brak mi zdolności do wojaczki. Przekonali się też o tym moi oficerowie, przenieśli mnie bowiem do służby kancelaryjnej w komisji kwaterunkowej i siedząc przy biurku, jako urzędnik brałem udział w wojnie hiszpańsko — amerykańskiej. Nie dlatego, abym był wojakiem, ale ponieważ byłem myślicielem, gniewało mnie marnowanie ruchu w warsztatach i dlatego prześladowali mnie dozorcy, dopóki nie stałem się „niepoprawny”. Umysł mój pracował i za tę pracę byłem karany. Powiedziałem naczelnikowi więzienia, Athertonowi, gdy moje nieposłuszeństwo stało się tak znane, że wezwał mnie do swego prywatnego gabinetu, by ze mną pomówić; tak mu wówczas powiedziałem: — To nie ma sensu, drogi naczelniku, sądzić, że twoje szczury–dozorcy zdołają wytrząsnąć z mego umysłu to, co dlań jest jasne i ściśle określone. Cała organizacja tego więzienia jest bezsensowna. Jesteś politykiem. Możesz zorganizować ruch polityczny w San Francisco i wprowadzić wszystkie lwy salonowe i dozorców więziennych, biorących udział w tym ruchu na równie zaszczytne stanowisko, jak to, które sam zajmujesz, lecz nie umiesz tkać juty, twoje warsztaty są zacofane o pięćdziesiąt lat… Lecz po cóż ta przemowa?… Była to bowiem przemowa. Wykazałem mu jego ignorancję, a on powiedział, że jestem beznadziejnie niepoprawny. Nazwać psa złym, znacie to przysłowie. Dobrze. Naczelnik potwierdził ostatecznie moją złą opinię. Zostałem obiektem pastwienia się. Zrzucano na mnie przewinienia niejednego z więźniów, ja pokutowałem za nie o chlebie i wodzie w ciemnej celi, przywiązywano mnie za ręce w taki sposób, abym godzinami całymi stał na palcach; każda z tych godzin dłuższa była niż całe życie któregokolwiek z mych poprzednich wcieleń. Ludzie inteligentni są okrutni. Głupcy odznaczają się potwornym okrucieństwem. Dozorcy i zwierzchnicy moi, zaczynając od naczelnika, byli bezmyślnymi potworami. Posłuchajcie, a dowiecie się, co ze mną wyrabiali. Był w więzieniu poeta, skazaniec, miał krótką brodę i wyniosłe czoło. Zdegenerowany poeta. Był fałszerzem. Był tchórzem. Był „stołkiem”; dziwny to wyraz w słowniku profesora Wydziału Rolnictwa, lecz profesor agronomii może się nauczyć dziwnych wyrazów, gdy siedzi w więzieniu do końca życia. Ten poeta — fałszerz nazywał się Cecil Winwood. Był on już uprzednio kilkakrotnie skazany, lecz ponieważ był łotrem, który umiał schlebiać innym, ostatni wyrok skazywał go tylko na siedem lat. Dobre zachowanie miało skrócić ten czas. Moje więzienie miało trwać całe życie. Jednak ten nędzny wyrodek, chcąc zyskać kilka krótkich chwil wolności dla siebie, zdołał dodać pokaźną część wieczności do mego wyroku na dożywocie. Opowiem wam, co się zdarzyło i o czym dowiedziałem się dopiero znacznie później. Ten Cecil Winwood, dla pozyskania względów głównego naczelnika władz więziennych, apelacyjnych i gubernatora Kalifornii, ułożył plan ucieczki. Należy mieć na uwadze trzy rzeczy: a) Cecil Winwood był tak znienawidzony przez swych współtowarzyszy więźniów, że nie pozwoliliby mu nigdy na zakład przy polowaniu na pluskwy (polowanie to było ulubionym sportem więźniów); b) ja byłem tym psem, którego zwano złym; c) Cecilowi Winwoodowi potrzebne były do jego planu złe psy, skazani na dożywocie, desperaci, niepoprawni. Lecz ci skazani pałali śmiertelną nienawiścią do Cecila Winwooda, a skoro zwierzył im się z planu ucieczki, wyśmiali go i odeszli, przeklinając „stołka”. Lecz w końcu zakpił z nich wszystkich, zakpił z czterdziestu ludzi, których mądrość najbardziej zaprawiona była goryczą. Zwrócił się do nich po raz drugi i trzeci, i jeszcze kilka razy. Opowiadał im, jak osiągnął stanowisko w więzieniu dzięki zaufaniu naczelnika i dzięki temu, że ma wolne wejście do apteki. — Daj dowód — rzekł Long Bill Hodge, górnik skazany na dożywotnie więzienie za rabunek w pociągu, który przez długie lata marzył o ucieczce z więzienia, aby zabić swego wspólnika z rabunku, on to bowiem głównie świadczył przeciwko Billowi. Cecil Winwood zgodził się na próbę. Twierdził, że sprzątnie straż w noc ucieczki. — Słowa niewiele kosztują — rzekł Long Bill Hodge. — My jednak chcemy mieć towar. Sprzątnij jednego z dozorców dzisiaj wieczorem, na przykład Barnuma. On nie jest wiele wart. Przyczepił się do tego wątłego Chinka wczoraj w Bug — house Alley i nawet nie był wówczas na służbie. Ma dyżur dziś w nocy. Uśpij go dzisiaj i niech straci pracę. Daj dowód, wtedy pomówimy z tobą o interesie. Long Bill opowiedział mi to wszystko w celi znacznie później. Cecil Winwood nie zgadzał się na natychmiastowe zademonstrowanie swego zdecydowania. Twierdził, że potrzebuje czasu, aby ukraść niezbędny środek w aptece. Zgodzono się, po tygodniu oznajmił, że jest gotów. Czterdziestu skazańców na dożywocie oczekiwało chwili, gdy Barnum zaśnie na służbie. I Barnum zasnął. Znaleziono go śpiącego i wymówiono posadę za spanie podczas służby. To, oczywiście, przekonało więźniów. Lecz trzeba było jeszcze przekonać kapitana. Cecil Winwood donosił mu codziennie o postępach planu ucieczki, zmyślonych i stworzonych w jego wyobraźni. Kapitan zażądał dowodu. Winwood dostarczył dowody, a o wszelkich szczegółach dowiedziałem się dopiero rok później, tak wolno wychodzą na jaw tajemnice intryg więziennych. Winwood powiedział, że czterdziestu ludzi, planujących ucieczkę, których zaufanie posiadał, ma już tyle władzy w więzieniu, że zamierza sprowadzić broń przy pomocy przekupionych przez siebie dozorców. — Daj dowód — rzekł zapewne kapitan. Poeta — fałszerz dał mu dowód. Praca nocna w piekarni była rzeczą zwykłą. Jeden z przestępców, piekarz, wyznaczony był na pierwszą zmianę. Był on szpiegiem kapitana i Winwood o tym wiedział. — Dziś wieczorem — rzekł kapitanowi — Summerface wniesie tuzin automatycznych rewolwerów 44. Za drugim razem wniesie naboje. Lecz dzisiaj mnie odda broń. Masz w nim dobrego szpiega. Jutro złoży ci sprawozdanie. Ten Summerface był nędznym osobnikiem, dozorcą wiejskim, sprowadzonym z hrabstwa Humboldt. Był prostym, dobrodusznym głupcem i nie pogardzał uczciwie zarobionym dolarem za przeszmuglowanie tytoniu dla więźniów. Tego wieczoru, wracając z wycieczki do San Francisco, przyniósł piętnaście funtów najlepszego tytoniu do papierosów. Czynił to już nieraz dawniej i teraz też w piekarni oddał tytoń Cecilowi Winwoodowi. Była to duża, solidna paczka zawiniętego w papier tytoniu. Szpieg — piekarz ujrzał z ukrycia, jak Winwood paczkę odbierał i nazajutrz doniósł o tym kapitanowi. Tymczasem jednak zbyt bujna wyobraźnia poety–fałszerza pracowała. Uczynił coś, co kosztowało mnie pięć lat zupełnej samotności i zamknięcie w celi, gdzie teraz piszę. Przez cały czas nic o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem nawet o tym planie ucieczki, w jaki wplątał czterdziestu dożywotników. Nie wiedziałem nic, zupełnie nic. Inni zaś wiedzieli mało. Dożywotnicy nie domyślali się, że on ich tak oszukuje. Kapitan nie wiedział, że jest ofiarą oszustwa. Summerface był najniewinniejszy ze wszystkich. W najgorszym razie sumienie mogło mu wyrzucać szmugiel nieszkodliwego tytoniu. Powróćmy teraz do głupiego, perfidnego postępku Cecila Winwooda. Nazajutrz rano spotkał kapitana z triumfującą miną. Poniosła go wyobraźnia. — Więc wszystko zostało wniesione, tak jak mówiłeś? — spytał kapitan. — I to dosyć, aby wysadzić aż pod niebiosa połowę więzienia — odrzekł Winwood. — Dosyć czego? — spytał kapitan. — Dynamitu i detonatorów — plótł dalej szaleniec. — Trzydzieści sześć funtów. Twój szpicel widział, jak Summerface mi to wręczał. Tu zapewne kapitan omal nie padł trupem. Prawdziwie mu współczuję, trzydzieści sześć funtów dynamitu, wpuszczonych swobodnie do więzienia! Powiadają, że kapitan Jamie — takie było jego przezwisko — usiadł i chwycił się za głowę. — Gdzie się to teraz znajduje? — zawołał. — Chcę to mieć. Zaprowadź mnie natychmiast. Wówczas Cecil Winwood spostrzegł swój błąd. — Zakopałem — kłamał, musiał kłamać, był to bowiem tytoń w małych paczkach, od dawna już rozdany więźniom. — Dobrze — rzekł kapitan Jamie, który już zapanował nad sobą. — Zaprowadź mnie zaraz. Dokąd miał go prowadzić? Materiał wybuchowy nie istniał, powstał w bujnej wyobraźni nieszczęsnego Winwooda. W tak dużym więzieniu jak San Quentin są zawsze różne kryjówki. Cecil Winwood, prowadząc kapitana Jamie, musiał coś szybko obmyślić. Kapitan Jamie twierdził wobec zarządu więzienia i podobnie świadczył Winwood, co wyjawił w drodze do kryjówki, że zakopał dynamit razem ze mną. A więc ja, dopiero co zwolniony po pięciu dniach ciemnicy i osiemdziesięciu godzinach kaftana; ja, który, jak nawet głupi dozorca mógł wiedzieć — byłem za słaby do pracy w warsztacie tkackim, ja, któremu dano dzień odpoczynku — po zbyt okrutnej karze, zostałem wskazany jako ten, który dopomógł w ukryciu nie istniejących trzydziestu pięciu funtów materiału wybuchowego! Winwood zaprowadził kapitana Jamie do rzekomej kryjówki. Oczywiście dynamitu w niej nie znaleźli. — O Boże! — kłamał Winwood. — Standing mnie oszukał. Wykopał wszystko i schował gdzie indziej. Kapitan wyrażał się dosadniej niż „O Boże!” Toteż pod wrażeniem chwili, lecz z zimną krwią zaprowadził Winwooda do swojej służbówki, zamknął drzwi i zbił go okrutnie, co wyszło na jaw przed zarządem więzienia znacznie później. Jednakże nawet wówczas, gdy go bito, Winwood przysięgał, że powiedział prawdę. Cóż miał robić kapitan Jamie? Był przekonany, że trzydzieści pięć funtów dynamitu przedostało się do więzienia i że czterdziestu desperatów skazanych na dożywotnie więzienie szykowało się do ucieczki. Och, Summerface również znalazł się na dywaniku i chociaż stanowczo twierdził, że paczka zawierała tytoń, Winwood przysięgał, że to był dynamit i uwierzono mu. Tutaj ja wchodzę na scenę, a raczej wychodzę. Pozbawiono mnie bowiem promieni słońca i światła dziennego, i wtrącono do ciemnicy. I tam, w ciemnicy i celach samotnych bez promieni słonecznych i dziennego światła, gniłem przez pięć lat. Byłem zdumiony. Dopiero co byłem zwolniony z ciemnicy i leżałem zbolały w mojej zwykłej celi, gdy zaprowadzono mnie do niej z powrotem. — Teraz — rzekł Winwood do kapitana Jamie — dynamit jest bezpieczny, chociaż nie wiemy, gdzie jest. Jeden tylko Standing wie o tym, a z ciemnicy nie może tego nikomu przekazać. Ludzie przygotowani są do ucieczki. Możemy ich złapać na gorącym uczynku. Ja mam wyznaczyć czas. Naznaczę im drugą godzinę dziś w nocy i powiem, że po uśpieniu dozorcy otworzę celę i wręczę im broń. Jeżeli dzisiaj o drugiej w nocy nie znajdzie pan tych czterdziestu, których nazwiska podam, ubranych i czuwających, wówczas, kapitanie, może mnie pan zamknąć do celi na resztę mojej kary. A skoro Standing i tych czterdziestu będą zamknięci w ciemnicach, będziemy mieli dość czasu, aby odnaleźć dynamit. — Choć byśmy mieli rozebrać więzienie kamień po kamieniu — dodał odważnie kapitan Jamie. Było to przed sześcioma laty. Przez cały czas nie znaleźli nie istniejącego dynamitu, a podczas swych poszukiwań tysiąc razy przewrócili więzienie do góry nogami. Pomimo to, do ostatniego dnia sprawowania swego urzędu naczelnik Atherton wierzył w istnienie tego dynamitu. Kapitan Jamie, który dotąd jest kapitanem więzienia, wierzy po dzień dzisiejszy, że ten dynamit jest gdzieś w więzieniu. Nie dalej, jak wczoraj przebył drogę z San Quentin do Folsom, aby postarać się raz jeszcze zmusić mnie do wskazania kryjówki. Wiem, że nie będzie oddychał swobodnie, dopóki mnie nie powieszą. ROZDZIAŁ III Cały ten dzień leżałem w ciemnicy, łamiąc sobie głowę nad przyczyną tej nowej i niepojętej kary. Jedyne, co mogłem wywnioskować, to to, że jakiś szpicel oskarżył mnie kłamliwie o łamanie przepisów, aby pozyskać względy strażników. Kapitan Jamie tymczasem trząsł się z wściekłości i przygotowywał się na noc, zaś Winwood podał hasło czterdziestu dożywotnikom, aby byli gotowi do ucieczki. Dwie godziny po północy wszyscy strażnicy byli w stanie podwyższonej gotowości. Dotyczyło to również dyżuru dziennego, przeznaczonego dla nich na odpoczynek. Gdy wybiła druga, wpadli do cel zajętych przez tych czterdziestu. Wpadli wszędzie równocześnie. W jednej chwili otworzono cele i znaleziono wszystkich, bez wyjątku, ludzi podanych przez Winwooda, nie na pryczach, lecz ubranych i przyczajonych tuż pod drzwiami. Było to oczywiście doskonałym potwierdzeniem prawdziwości tej sieci kłamstw, którą poeta — fałszerz utkał dla kapitana Jamie. Czterdziestu dożywotników schwytano na gorącym uczynku przygotowywania się do ucieczki! Cóż z tego, że potem wszyscy zgodnie zeznawali, że tę ucieczkę zaplanował Winwood? Zarząd więzienia wierzył, że wszyscy kłamią jednakowo, bo pragną w ten sposób wykazać swoją niewinność. Sąd apelacyjny wierzył w to samo, bo nie upłynęły nawet trzy miesiące, gdy Cecil Winwood, fałszerz i poeta, najnędzniejszy z łudzi, został wypuszczony z więzienia. O tak, rozruchy lub pióro, jak mówią w gwarze więziennej, są dobrą szkołą filozofii. Kto lata całe spędził w więzieniu, ten nie uniknie rozbicia najdroższych złudzeń i najpiękniejszych mydlanych baniek metafizyki. Prawda żyje — uczą nas; morderstwo zostanie odkryte. Otóż to wszystko wskazuje na fakt, że nie zawsze uda się odkryć morderstwo. Kapitan więzienia, nieżyjący już naczelnik Atherton, zarząd więzienia, wszyscy, co do jednego wierzą święcie i teraz jeszcze w istnienie dynamitu, który znajdował się jedynie w bezwładnym i przyspieszonym tętnie mózgu zdegenerowanego poety i fałszerza, Cecila Winwooda. Cecil Winwood żyje, podczas gdy ja, ostatni spośród tych wszystkich ludzi i najbardziej niewinny, za kilka krótkich tygodni pójdę na szubienicę. Teraz muszę opowiedzieć, jak tych czterdziestu dożywotników weszło do ciszy mej ciemnicy. Spałem. Nagle drzwi zewnętrzne od korytarza ciemnic otwarto z hałasem i to mnie zbudziło. — Biedak jakiś — pomyślałem; następną moją myślą było, że dostało mu się za swoje, słyszałem bowiem kopanie, głuche odgłosy bicia, rozpaczliwe okrzyki bólu, wulgarne przekleństwa i wleczenie ciała po podłodze. Każdego z tych ludzi ktoś prowadził przez całą drogę. Drzwi ciemnic otwierały się gwałtownie jedne po drugich; jedno ciało po drugim było wrzucane, wpychane lub wciągane. Przybywały nowe grupy strażników, a wraz z nimi nowi pobici więźniowie, których ciągle bito; otwierały się coraz to dalsze ciemnice, by przyjąć okrwawione postacie ludzi, których winą była tęsknota do wolności. Tak, gdy myśl moja cofnie się do tych dni, widzę, że człowiek musi być wielkim filozofem, aby wytrzymać stałe przeprowadzanie na nim, w ciągu długich lat, zwierzęcych doświadczeń. Jestem filozofem. Wytrzymałem osiem lat ich męczarni, a wreszcie teraz, gdy nie mogą pozbyć się mnie żadnym innym sposobem, powołują się na mechanizm państwowy, by powróz mi założyć na szyję i ciężarem mego ciała pozbawić mnie tchu. Och, wiem, że eksperci wydają sąd oparty na ekspertyzie, że utrata gruntu pod nogami łamie kręgi w szyi ofiary. A ofiary podobnie, jak bohaterowie u Szekspira, nie powracają nigdy, by dać przeciwne świadectwo. Lecz my, którzy żyliśmy tutaj, znamy wypadki wsuwania ofiar do krypt więziennych, kiedy ich karki nie są jeszcze skręcone. Zabawna to rzecz, takie wieszanie człowieka. Nigdy nie widziałem samego aktu wieszania, lecz naoczni świadkowie opowiadali mi szczegóły kilkunastu powieszeń, więc wiem, co mnie czeka. Stanę na pomoście z rękami i nogami w kajdanach, z pętlą na szyi, w czarnym kapturze zakrywającym twarz, opuszczą mnie w dół i będę opadał do chwili, gdy ciężar mego bezwładnego ciała napręży powróz. Wówczas podejdą do mnie lekarze i kolejno, stojąc na stołku obejmą mnie rękoma, abym nie bujał się jak wahadło. Lekarz przyłoży ucho do piersi i będzie liczył słabnące uderzenia serca. Czasami mija dwadzieścia minut od opuszczenia pomostu, nim serce bić przestanie. O, wierzcie mu, upewniającemu się zgodnie ze wskazaniami nauki, że człowiek umarł, gdy raz na powrozie zawiśnie! Odbiegam raz jeszcze od mego opowiadania, by zadać parę pytań obywatelom tego społeczeństwa. Mam prawo odbiegać i pytać, wkrótce bowiem wyprowadzą mnie stąd i to samo uczynią ze mną. Jeśli kark ofiary ma być złamany przez przytoczone powyżej przemyślne urządzenie szubienicy i przez przytoczone powyżej dokładne obliczenie ciężaru ofiary i długości powrozu, dlaczego kajdany na rękach skazańca? Żaden z obywateli tego społeczeństwa nie ma odpowiedzi na to pytanie. Lecz ja wiem, dlaczego; wie to również każdy, kto dobrowolnie brał udział w samosądach i widział, jak ofiara wyciągała ręce, chwytała powróz, by rozluźnić pętlę wokół szyi i móc odetchnąć. Jeszcze jedno pytanie postawię schludnym, ciepło ubranym członkom społeczeństwa, których dusza nie zeszła do piekielnego ognia. Dlaczego wkładają czarny kaptur na głowę i twarz skazańca, nim opuszczą zapadnię? Pamiętajcie, że ten czarny kaptur wkrótce nałożą na moją głowę. A więc mam prawo pytać: czy ten pies, kat twój, o niewinny obywatelu, lęka się spojrzeć na tę ohydę ohyd, jaką wykonuje za ciebie i tobie podobnych oraz na mocy twego wyroku? Pamiętaj, proszę, iż nie zadaję ci tego pytania w tysiąc dwieście lat po Chrystusie, ani za czasów Chrystusa, ani na tysiąc lat przed Chrystusem. Ja, który mam być powieszony w tym roku, tysiąc dziewięćset trzynastym po Chrystusie, zadaję te pytania wam, którzy zapewne idziecie za Chrystusem, wam, których psy–kaci wyprowadzą mnie, ukryją twarz moją pod czarnym suknem, bo nie mają odwagi patrzeć na ohydę, jaką mi uczynią za swego żywota. A teraz wróćmy do tego, co się działo w ciemnicach. Gdy ostatni dozorca odszedł i usłyszeliśmy trzask zamykających się zewnętrznych drzwi, wszyscy oni, czterdziestu pobitych i zawiedzionych ludzi, zaczęli mówić i pytać. Lecz prawie natychmiast, rycząc jak byk, aby go usłyszano, Skysail Jack, olbrzymi marynarz, dożywotnik, nakazał milczenie. Ciemnice były pełne i cela po celi, jak szły jedna po drugiej, wykrzykiwała ilość zamkniętych. Tym sposobem stwierdziliśmy, że wszystkie cele były zajęte przez znajomych więźniów, nie było więc możliwości, aby ukryty szpicel mógł nas podsłuchiwać. Ja jeden tylko wydawałem się im podejrzany, gdyż tylko ja nie należałem do spisku. Poddali mnie więc przesłuchaniu. Mogłem im tylko powiedzieć, że tego ranka właśnie wyszedłem z ciemnicy i z kaftana, i o ile wiem, bez żadnego powodu zostałem znowu wtrącony do ciemnicy, po spędzeniu zaledwie kilku godzin poza nią. Moja opinia krnąbrnego więźnia przemawiała na moją korzyść i wkrótce zaczęli rozmowę. Gdy tak leżąc przysłuchiwałem się tej rozmowie, usłyszałem po raz pierwszy o planowanej ucieczce. — Kto sypnął? — było to ich jedyne pytanie, a śledztwo trwało przez całą noc. Na próżno wzywano Cecila Winwooda, toteż podejrzewali go wszyscy. — Jedno tylko jest pewne, chłopcy — rzekł wreszcie Skysail Jack. — Wkrótce nadejdzie ranek, wyprowadzą nas stąd i zrobią nam krwawe piekło. Schwytano nas na gorącym uczynku, w ubraniach. Nic nie mamy na swoją obronę. Winwood podszedł nas i sypnął. Będą nas kolejno wyprowadzać i dręczyć. Jest nas czterdziestu. Każdy, kto skłamie, będzie skończony. Niechaj więc każdy z chłopców, gdy go będą męczyć, powie prawdę, całą prawdę, tak mu dopomóż Bóg. Wówczas tam, w ciemnej norze, którą wymyśliło okrucieństwo zbiorowości, czterdziestu dożywotników przysięgło przed Bogiem powiedzieć prawdę. To powiedzenie prawdy niewielką im korzyść przyniosło. O godzinie dziewiątej dozorcy, płatni pachołkowie oddanych obywateli tworzących państwo, syci i wyspani, byli już u nas. Nie tylko nie otrzymaliśmy śniadania, lecz i wody nam nie dano. Człowiek bity gorączkuje. Ciekawy jestem, miły czytelniku, czy potrafisz odczuć albo zgadnąć w najmniejszym choćby stopniu uczucia człowieka bitego — „zbitego”, jak mówimy my, więźniowie. Wystarczy, gdy będziesz wiedział, że ci obici, gorączkujący ludzie leżeli siedem godzin bez wody. O dziesiątej przybyli strażnicy. Niewielu ich było. Nie trzeba było więcej, gdyż otwierali tylko po jednej celi. Każdy z nich był zaopatrzony w ostre rękojeści, wygodne narzędzie do poskromienia bezbronnego człowieka. Po jednej ciemnicy na raz, cela po celi męczyli i obrabiali dożywotników. Byli skrupulatni. Męczono mnie na równi z innymi. Był to zaledwie początek, wstęp do badania, jakie każdy z nas miał przejść sam jeden w obecności płatnych potworów państwa. Każdy rozmyślał nad tym, czego się może spodziewać w sali inkwizycyjnej. Przeszedłem prawie wszystkie czerwone piekła życia więziennego, lecz gorsze niż wszystko, o wiele gorsze nawet niż to, co zamierzają ze mną wkrótce uczynić, było szczególne piekło ciemnicy w dniach, które nastąpiły. Long Bill Hodge, zahartowany górnik, był pierwszym, którego badano. Wrócił po dwóch godzinach, a raczej przyniesiono go i rzucono na kamienną posadzkę ciemnicy. Potem zabrali Luigiego Polazzo, rodem z San Francisco, z pierwszego amerykańskiego pokolenia włoskiej rodziny, który złorzeczył, szydził z nich i wyzywał; toteż wypróbowano na nim wszystkie najgorsze tortury. Sporo czasu upłynęło, nim Long Bill dostatecznie ból opanował, aby można było zrozumieć, co mówi. — Co z tym dynamitem? — zapytał. — Kto wie cokolwiek o dynamicie? Oczywiście nikt nie wiedział, chociaż było to przedmiotem śledztwa, któremu go poddano. Luigi Polazzo wrócił za niespełna dwie godziny, a wrócił rozbity, bredzący w gorączce i nie mógł dać odpowiedzi na pytania rzucane mu wzdłuż rozbrzmiewających echem korytarza ciemnic, na pytania zadawane przez ludzi, których czekało to, co on już otrzymał i którzy pragnęli się dowiedzieć, co mu uczyniono i jakie pytania były mu stawiane. W przeciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin Luigi był dwa razy wyprowadzany i przesłuchiwany. Potem zaś, już jako idiotę, przeniesiono go do Bughouse Alley. Ma silny organizm, szeroki w ramionach, nozdrza rozchylone, pierś głęboka, krew czysta; będzie w dalszym ciągu wymawiał bezładne słowa, długo po tym, gdy mnie powieszą, dzięki czemu uniknę tortur więźnia Kalifornii. Zabierano jednego po drugim, każdego oddzielnie i odnoszono szczątki człowieka, jednego po drugim, by bredził i wył w ciemności. Gdy tak leżałem i słuchałem jęków i skarg, bezsensownego ględzenia, a wszystko przeplatane wisielczym humorem, zjawiło się w mej pamięci niejasne wspomnienie, że gdzieś, kiedyś siedziałem wysoko, nieczuły i dumny, i słuchałem takiego chóru jęków i skarg. Później, jak się dowiecie, to wspomnienie zarysowało się jasno i wiedziałem, że były to jęki i skargi niewolników, przykutych do ław, i że słyszałem je z góry, na tyłach statku, ja żołnierz, pasażer galery dawnego Imperium Rzymskiego. Było to wówczas, gdy płynąłem do Aleksandrii jako dowódca oddziału ludzi, w drodze do Jerozolimy… lecz to wam później opowiem. Tymczasem… ROZDZIAŁ IV Tymczasem w ciemnicach zapanowała groza po odkryciu planowanej ucieczki. Podczas tych długich, wieczność trwających godzin oczekiwania, nie opuściła mnie ani na chwilę świadomość, że ja również, jak inni więźniowie, będę musiał przejść to piekło inkwizycji, które oni przechodzili, że odniosą mnie pobitego i zrzucą na kamienną posadzkę mojej celi o kamiennych ścianach i żelaznych drzwiach. Przyszli po mnie. Po chamsku, ostro bijąc i przeklinając, poprowadzili mnie i stanąłem przed obliczem kapitana Jamie i naczelnika Athertona, uzbrojonych w sześciu osiłków, pachołków państwa, płatnych bestii–strażników, którzy byli w tym samym pokoju, by spełniać wszelkie rozkazy. Byli tu zupełnie zbyteczni. — Usiądź — rzekł naczelnik Atherton, wskazując duży fotel. Obity i zbolały, pozbawiony wody przez całą długą noc i cały następny dzień, wycieńczony z głodu, osłabiony biciem, dodanym do pięciu dni w ciemnicy i osiemdziesięciu godzin spędzonych w kaftanie, zgnębiony nieszczęściem losu ludzkiego, którego domyślałem się z tego, co spotkało tamtych, lękałem się o siebie — i ja, chwiejny szczątek człowieka, były profesor rolnictwa w cichym prowincjonalnym mieście, zawahałem się, zanim przyjąłem zaproszenie. Naczelnik Atherton był wysokim i bardzo silnym mężczyzną. Jego ręce z błyskawiczną szybkością chwyciły mnie za ramiona. Byłem zbędnym przedmiotem w jego ręku. , Uniósł mnie w górę i rzucił na krzesło. — A teraz — rzekł, gdy ciężko dyszałem i usiłowałem zapanować nad bólem — opowiedz mi wszystko, Standing. Wyrzuć z siebie wszystko, co wiesz, wyjdzie ci to na dobre. — Nic nie wiem o tym, co się stało… — zacząłem. Nie mogłem dalej mówić. Przyskoczył do mnie z rykiem. Uniósł mnie znowu w górę i cisnął z powrotem na krzesło. — Bez żadnych głupstw, Standing — ostrzegł. — Powiedz wszystko. Gdzie dynamit? — Nic nie wiem o żadnym dynamicie — odparłem. Jeszcze raz zostałem podniesiony i rzucony na krzesło. Znosiłem najrozmaitsze męki, lecz gdy wspomnę o nich w spokoju tych ostatnich dni mego życia, zdaje mi się, że żadne tortury nie dorównały tej męce krzesła. Ciało moje rozbiło ciężkie krzesło do tego stopnia, że zatraciło ono swój kształt. Przyniesiono drugie, po jakimś czasie i to było strzaskane. Przynoszono nowe krzesła i wieczne pytanie o dynamit nie miało końca. Gdy naczelnik Atherton zmęczył się, zastąpił go kapitan Jamie, potem dozorca Monohan zamiast kapitana, rozbijał krzesło moim bezbronnym ciałem. Powtarzał się ciągle dynamit, „gdzie dynamit?”, a dynamitu nie było. W końcu oddałbym znaczną część mej nieśmiertelnej duszy za kilka funtów dynamitu, do którego mógłbym się przyznać. Nie wiem, ile krzeseł połamałem tym sposobem. Mdlałem niezliczoną ilość razy i wreszcie wszystko przeszło w stan gorączkowych majaczeń. Na wpół niesiony, na wpół popychany, zostałem z powrotem wtrącony w ciemność. Tam, gdy odzyskałem przytomność, znalazłem w ciemnicy szpicla. Był to blady, obłudny nasz wróg, który gotów był na wszystko, byle otrzymać zapłatę. Kiedy go tylko poznałem, przyczołgałem się do progu i zawołałem na cały korytarz: — Jest ze mną szpicel, koledzy, Ignatius Irvine! Ostrożnie ze słowami. Wybuch złorzeczeń, jaki potem nastąpił, zachwiałby siłę od ważniejszego człowieka niż Ignatius Irvine. Jego przerażenie wzbudzało litość, gdy wkoło niego, rycząc jak dzikie zwierzęta, wszyscy skatowani dożywotnicy mówili mu, jak okrutnie go będą dręczyć kiedyś w przyszłości. Gdyby było cokolwiek do zatajenia, obecność szpicla w ciemnicy utrzymywałaby tych ludzi w spokoju. Skoro jednak wszyscy przysięgli mówić prawdę, mówili z całą otwartością wobec Ignatiusa Irvine’a. Jedną wielką trudność stanowił dynamit, o którym wszyscy wiedzieli tyle co i ja. Zwrócili się do mnie. Błagali, bym się przyznał, jeśli wiem cokolwiek o dynamicie i tym sposobem uratował ich od dalszych katuszy. Ja zaś mogłem powiedzieć im tylko prawdę, że o żadnym dynamicie nic nie wiem. Jedno tylko, mi szpicel powiedział, nim dozorcy go usunęli, co wskazywało, jak poważna była ta sprawa dynamitu. Oczywiście puściłem to w obieg, a mianowicie, że w ciągu całego dnia ani jedna maszyna nie poruszyła się w całym więzieniu. Tysiące więźniów — robotników siedziało zamkniętych w celach i przewidywano, że ani jedna z licznych więziennych fabryk nie zostanie uruchomiona, dopóki nie znajdzie się jakiś dynamit, który ktoś ukrył w więzieniu. Śledztwo odbywało się w dalszym ciągu. Nadal pojedynczo wywlekano więźniów i wpychano lub wnoszono z powrotem. Opowiadali oni, że naczelnik Atherton i kapitan Jamie wyczerpani pracą zmieniali się co dwie godziny. Podczas gdy jeden spał, drugi prowadził śledztwo. Spali ubrani, w tym samym pokoju, w którym silnie zbudowani mężczyźni rozbijani byli jeden po drugim. Szaleństwo tortur w tych ciemnych lochach wzrastało z godziny na godzinę. O, wierzcie mi, znam to bowiem, powieszenie to drobnostka w porównaniu z bólem, jaki można zadać żywemu człowiekowi. Ja również cierpiałem głód i pragnienie na równi z nimi! Lecz cierpienie moje zwiększała świadomość męczarni ich wszystkich. W ciągu dwóch lat byłem nieposłuszny, nerwy moje i mózg były zahartowane na męki. Straszna to rzecz patrzeć na załamanie silnego mężczyzny. Wokół siebie widziałem czterdziestu silnych mężczyzn i wszyscy oni byli kolejno niszczeni. Wciąż rozlegało się wołanie o wodę i miejsce to zdawało się być pełne szaleńców, tyle w nim było krzyku, łkania, słów urywanych i gorączkowych majaczeń. Czyż nie rozumiecie? Nasza prawda, cała prawda, którą mówiliśmy, stała się naszym potępieniem. Gdy czterdziestu ludzi tak jednomyślnie powtarzało to samo, naczelnik Atherton i kapitan Jamie mogli tylko wywnioskować, że zeznania te były wyuczonym kłamstwem, które cała czterdziestka powtarzała, jeden za drugim, jak papugi. Z punktu widzenia władz, ich położenie było równie rozpaczliwe, jak nasze. Jak się później dowiedziałem, zarząd został wezwany telegraficznie i sprowadzono do więzienia dwa oddziały państwowej milicji. Było to w zimie, a mróz bywa czasami ostry nawet w Kalifornii. Nie mieliśmy w ciemnicach kocy. Wiedzcie, że bardzo dotkliwie daje się we znaki zbite ciało, które zamarza na kamień. Wreszcie dano nam wody. Z drwinami i przekleństwem na ustach dozorcy wciągali węże strażackie i kierowali na nas silny strumień wody, cela po celi, godzina po godzinie, dopóki nasze zbite, okaleczone ciała nie zostały na nowo zmiażdżone siłą, z jaką uderzała w nas woda, dopóki nie staliśmy po kolana we wodzie, o którą błagaliśmy jak szaleni, a której teraz z równym szaleństwem pragnęliśmy się pozbyć. Pominę milczeniem dalszy ciąg tego, co się działo w lochach. Stwierdzę tylko, że ani jeden z tych czterdziestu dożywotników nie mógł być już sobą. Luigi Polazzo nigdy nie odzyskał świadomości. Long Bill Hodge powoli tracił rozum i w rok później on również został przeniesiony do Bughouse Alley. Inni poszli w ślady Hodge’a i Polazzo; inni jeszcze, których siły życiowe zostały nadwyrężone, padli ofiarą gruźlicy więziennej. Jedna czwarta więźniów, z tych czterdziestu, zmarła w ciągu następnych sześciu lat. Po spędzeniu pięciu samotnych lat, gdy wywieziono mnie z San Quentin na rozprawę, ujrzałem Jacka Skysaila. Widziałem niewiele, gdyż po pięciu latach ciemności mrużyłem oczy w świetle słonecznym, jak nietoperz, jednak widziałem Jacka Skysaila na tyle wyraźnie, że ból przejął me serce. Zobaczyłem go, przechodząc przez podwórze więzienne. Włosy mu zbielały. Zestarzał się przedwcześnie. Pierś miał zapadniętą. Policzki pomarszczone, a ręce trzęsły się, jak w febrze. Idąc, chwiał się. Oczy jego zaszły łzami, gdy mnie poznał, ja bowiem również przedstawiałem tylko nędzne szczątki tego, co niegdyś było człowiekiem. Ważyłem czterdzieści trzy kilogramy. Włosy moje, przyprószone siwizną, od pięciu lat nie były obcinane, podobnie broda i wąsy. Ja również chwiałem się, idąc tak, że dozorcy musieli pomóc mi przejść przez olśniewająco słoneczną ścieżkę podwórza. Popatrzyliśmy na siebie ukradkiem, Skysail Jack i ja, i rozpoznaliśmy się wzajemnie w tym doszczętnym wyniszczeniu. Takim ludziom, jak on, nawet w więzieniu przysługują pewne przywileje, ośmielił się więc złamać przepisy i przemówił do mnie, drżącym, załamującym się głosem: — Ty też dobry jesteś, Standing — wykrztusił z siebie. — Nigdy nie sypnąłeś? — Nigdy nie wiedziałem, Jack — odparłem szeptem — byłem zmuszony szeptać, gdyż pięć lat milczenia spowodowało prawie zupełny zanik głosu. — Sądzę, że nigdy nie było żadnego dynamitu. — Dobrze — zaskrzeczał, kiwając głową, jak dziecko. — Wytrwaj w tym. Niech się nigdy nie dowiedzą. Dobry jesteś. Schylam głowę przed tobą, Standing. Nie puściłeś farby. Dozorcy prowadzili mnie dalej; wówczas ostatni raz w życiu widziałem Jacka