13493
Szczegóły |
Tytuł |
13493 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13493 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13493 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13493 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jack London
Kaftan bezpieczeństwa
Włóczęga wśród gwiazd
Tytuł oryginału The Jacket — The Star Rover
Przekład M. Andrzeykowicza, gruntownie zmieniony i poprawiony
ROZDZIAŁ I
W ciągu całego mego życia miałem dostęp do świadomości innych czasów i innych
miejsc.
Miałem możliwość odczuwania innych ludzi w sobie samym. I uwierz mi, przyszły
mój
czytelniku, z pewnością to samo znajdziesz w sobie. Cofnij się myślą do lat
swego dzieciństwa, a
przypomnisz sobie, że będąc dzieckiem, odczuwałeś nieraz tę dziwną świadomość, o
której
mówię. Byłeś wówczas jakby nieokreślony, nieskrystalizowany. Byłeś czymś
plastycznym,
duszą, która się tworzy dopiero; świadomość i osobowość twoja były w okresie
kształtowania się
— kształtowania i zapominania.
Zapomniałeś wiele, miły czytelniku, a jednak, gdy czytasz te słowa, stają ci w
pamięci, jak
przez mgłę, mroczne wspomnienia innych czasów i innych miejsc, w które zaglądał
twój wzrok
dziecięcy. Wydaje ci się dzisiaj, że to sny. Jeżeli to były sny jednak, wówczas
wyśnione — skąd
wzięła się ich istota? Senne marzenia nasze są dziwaczną mieszaniną tego, co
wiemy i znamy.
Treść naszych najwyraźniejszych snów powstaje z naszego doświadczenia. Śniło ci
się za lat
dziecinnych, że spadasz z ogromnej wysokości; śniło ci się, że lot twój nie
ustępuje lotowi
ptaków i innych istot, unoszących się w powietrzu; dokuczały ci pająki i
wielonożne stworzenia,
żyjące w bagnach; słyszałeś inne głosy, widziałeś inne twarze, dziwnie znajome w
marze sennej,
widziałeś inne wschody i zachody słońca niż te, które możesz sobie przypomnieć,
gdy myślą
cofniesz się w lata minione.
Dobrze. Te dziecięce wspomnienia z innego są świata, z innego życia; to
wspomnienia tego,
czegoś nigdy nie widział w tym szczególnym świecie twego niepowtarzalnego życia.
Więc skąd?
Inne życie? Inne światy? Może, gdy przeczytasz wszystko, co napiszę, znajdziesz
odpowiedź na
ten niepokój, jaki w tobie wzbudziłem i jaki ty sam w sobie wznieciłeś przed
rozpoczęciem
czytania.
Wordsworth to wiedział. Nie był jasnowidzącym, ani prorokiem, był zwyczajnym
człowiekiem, jak ty i lub ktokolwiek spośród nas. Co on wiedział — to wiesz i
ty, i każdy
człowiek wie. Lecz on to najlepiej wyraził w zdaniu zaczynającym się od słów:
„nie w całkowitej
nagości, nie w zupełnym zapomnieniu…”
Naprawdę, za szybko zapominamy o ścianach więzienia, które nas otacza, o
istotach nowo
narodzonych i o wszystkim. A jednak, gdyśmy byli sami nowo narodzonymi —
pamiętaliśmy
inne czasy i inne miejsca. Bezsilne niemowlęta na ręku lub raczkujące na
podłodze, jak
czworonożne zwierzęta, śniliśmy nasze sny o lotach w przestworzach. Tak, dręczył
nas strach
nocny przed czymś mglistym i potwornym. My, niemowlęta nowo narodzone, bez
doświadczenia, urodziliśmy się z uczuciem strachu, z jego wspomnieniem, a
wspomnienie jest
doświadczeniem.
Co do mnie, to już gdy wymawiałem pierwsze słowa, w tak młodym wieku, że
krzykiem
wyrażałem głód i senność, nawet wówczas już wiedziałem, że byłem włóczęgą wśród
gwiazd.
Tak, chociaż usta moje nigdy nie wyszeptały słowa „król”, pamiętałem, że byłem
niegdyś synem
króla. Więcej, pamiętałem, że byłem niegdyś niewolnikiem, synem niewolnika, i że
nosiłem na
szyi obręcz żelazną.
Więcej jeszcze. Gdy miałem trzy, cztery, a może pięć lat, nie byłem jeszcze
sobą. Byłem
czymś, co się tworzy, duchem w zarodku, nie zastygłym jeszcze w kształtach mego
własnego
ciała, mego czasu i miejsca. Wszystko czym byłem w dziesięciu tysiącach
odmianach życia, jakie
przeszedłem, zmagało się we mnie w tym okresie i wnosiło zamęt w to
kształtowanie się, w ten
wysiłek wcielenia się we mnie, aby się stać mną.
Głupie to, nieprawdaż? Lecz pamiętaj czytelniku, który, mam nadzieję,
powędrujesz ze mną
daleko w czas i w przestrzeń — pamiętaj proszę, że myślałem wiele o tych
sprawach, że wśród
krwawych nocy, i zlany potem ze strachu, trwającego lata całe, przebywałem sam z
wieloma
osobami, które były mną samym, że zasięgałem ich rady i bacznie im się
przyglądałem.
Przeszedłem piekła wszystkich istnień, aby ci przekazać wiedzę, którą podzielisz
ze mną w
przygodnej, spokojnej godzinie, jaką spędzisz nad moją książką.
Wracając do rzeczy, mówię, że w wieku lat trzech, czterech lub pięciu, nie byłem
jeszcze
sobą. Stawałem się dopiero, tak jak przyjąłem kształt mego ciała, cała zaś
potężna, niespożyta
przeszłość walczyła w tej zdrowej istocie, którą byłem, by określić, jaki
kształt przybierze to
stawanie się. To nie mój głos rozlegał się w nocy, gdy krzyczałem ze strachu
przed czymś
znanym, ja bowiem nie znałem tych rzeczy i nie mogłem ich znać. To samo
powiedzieć mogę o
moim dziecinnym gniewie, o mych miłościach i śmiechu. Inne głosy dawały się
słyszeć w moim
głosie, głosy mężczyzn i kobiet sprzed wieków, wszystkich moich poprzednich
wcieleń. Z
okrzykiem mojego gniewu mieszał się ryk bestii, starszych niż gór łańcuchy, i z
moim
histerycznym płaczem, cała złość tego ryku łączyła się w jeden akord z
bezrozumnym krzykiem
zwierzęcia przed–Adamowego i przedpotopowego.
Tu wyjawia się tajemnica. Potężna złość, wściekłość. Ona mnie zgubiła w moim
obecnym
życiu. Ona jest powodem, że za kilka tygodni wyprowadzą mnie z tej celi na
podwyższenie o
ruchomej podłodze, nad którą zawiśnie stryczek; i powieszą mnie, abym umarł.
Złość była zgubą
moją we wszystkich mych istnieniach i złość jest nieszczęściem, przeklętym
dziedzictwem moim
od czasów mglistych tworów, poprzedzających ukształtowanie się świata.
Czas jednak, bym się przedstawił. Nie jestem szaleńcem, ani obłąkanym. Chcę, byś
o tym
wiedział, czytelniku miły, że chcę tylko jednego: byś uwierzył we wszystko, co
ci powiem.
Nazywam się Darrell Standing. Niejeden z was, czytelników, natychmiast mnie
pozna. Lecz dla
większości, dla której będę nieznany, pozwól, że powiem coś więcej o sobie.
Przed ośmiu laty
byłem profesorem agronomii na Wydziale Agronomii Uniwersytetu w Kalifornii.
Przed ośmiu
laty sennym małym miasteczkiem Berkeley wstrząsnęła wieść o zamordowaniu
profesora
Haskella w jednym z laboratoriów w gmachu Mining. Mordercą był Darrell Standing.
Jestem Darrell Standing. Miałem ręce zakrwawione, gdy mnie pojmano. Nie będę
dyskutował
o tym, co było słuszne lub niesłuszne w sprawie profesora Haskella. Była to
sprawa bardzo
osobista. Najważniejsze, że w przystępie gniewu, opanowany przez wściekłość,
która przez
szereg wieków była moim przekleństwem, zabiłem profesora, mego kolegę. Protokóły
sądowe
wykazują, że uczyniłem to i tym razem, działając w afekcie. Zgadzam się z tymi
protokółami.
Nie, nie będę powieszony za to morderstwo.
Zostałem skazany na dożywotnie więzienie.
Miałem wówczas trzydzieści sześć lat. Obecnie mam czterdzieści cztery. Spędziłem
te osiem
lat w więzieniu San Quentin w Kalifornii. Pięć spośród nich przebywałem w
ciemności.
Nazywają to zamknięciem w celi samotnej. Ludzie, którzy z niej wyszli, mówią, że
to śmierć za
życia. Lecz w ciągu tych pięciu lat śmierci za życia zdołałem osiągnąć wolność,
jakiej mało kto
kiedykolwiek zaznał. Najbardziej pilnowany spośród wszystkich więźniów,
obszedłem nie tylko
świat — obszedłem wieki. Ci, którzy zamknęli mnie na szereg lat, złożyli mi
bezwiednie hojny
dar całych stuleci. Dzięki Edowi Morrellowi przeżyłem pięć lat włóczęgi wśród
gwiazd. Lecz Ed
Morrell, to jeszcze inna sprawa. Opowiem wam o nim nieco później. Tyle mam do
powiedzenia,
że nie wiem, od czego zacząć.
A więc zaczynam. Urodziłem się w stanie Minnesota. Matka moja była córką
imigranta
szwedzkiego. Nazywała się Hilda Tonnesson. Ojcem mym był Chauncey Standing ze
starej
amerykańskiej rodziny. Pochodził od Alfreda Standinga, sługi lub niewolnika
przewiezionego z
Anglii na plantację w Wirginii za czasów, które już były odległe, gdy młodociany
Washington
przebywał w dzikiej Pensylwanii.
Syn Alfreda Standinga brał udział w walce o niepodległość; wnuk w wojnie 1812
roku. Nie
było odtąd wojny, w której by Standingowie nie uczestniczyli. Ja, ostatni ze
Standingów, który
wkrótce umrę bezpotomnie, walczyłem jako żołnierz na Filipinach w ostatniej
naszej wojnie, a
chcąc to uczynić, wyrzekłem się w pełni powodzenia i kariery, stanowiska
profesora
Uniwerstytetu w Nebrasce. W chwili mego odejścia miałem zostać dziekanem
Wydziału
Agronomii — ja, włóczęga wśród gwiazd, krwawy awanturnik, tułacz, Kain wieków —
wojujący
kapłan z najodleglejszych czasów, rozmarzony poeta zapomnianych lat i nie
wspominany do
dzisiejszego dnia w pisanych przez człowieka dziejach ludzkości.
Oto stoję, ręce krwią zbrukane, na oddziale morderców w więzieniu Folsom,
oczekuję dnia
naznaczonego wyrokiem mechanizmu państwowego, w którym słudzy państwa wyprowadzą
mnie w to, co, jak sądzą, jest ciemnością — ciemnością, której się boją; w
ciemność, która
napełnia ich strachem i przesądem urojeń; w ciemność, która wiedzie ich z
jękiem, z pianą na
ustach ku ołtarzom ich człekopodobnych, przez strach stworzonych bogów.
Nie, nigdy nie będę dziekanem żadnego Wydziału Rolnictwa. A jednak znam
rolnictwo. To
był mój zawód. Dla niego urodziłem się i kształciłem, wyszkoliłem się w nim i to
mnie
pociągało. Byłem geniuszem w tej dziedzinie. Na pierwszy rzut oka rozpoznam
krowę, której
mleko zawiera wysoki procent tłuszczu, a dokonana próba może stwierdzić bystrość
mego oka.
Mogę patrzeć na krajobraz, nie na ziemię, i określę zalety oraz braki gruntu.
Nie potrzebuję
papierka lakmusowego, by określić, czy dany grunt jest kwaśny czy alkaliczny.
Raz jeszcze
powtarzam, byłem i jestem geniuszem w gospodarstwie rolnym, w najwyższym
naukowym
znaczeniu tego słowa. Jednak państwo, w skład którego wchodzą wszyscy obywatele
tego kraju,
sądzi, że może zatrzeć tę mądrość moją w ostatecznych ciemnościach za pomocą
powrozu wokół
mej szyi i nagłego szarpnięcia — tę mądrość moją, zdobywaną przez tysiące lat i
już
przeogromną, zanim na uprawnych polach Troi pasły się stada owiec koczujących
pasterzy.
Zboże? Któż lepiej zna zboże? Pokaz mój w Wistar zwiększył o pół miliona dolarów
roczny
plon wszystkich hrabstw w Iowa. To należy do historii. Niejeden rolnik, który
dzisiaj jeździ
samochodem, nie wie dobrze, kto mu dał możność nabycia tego samochodu. Niejedno
słodkie
dziewczę i niejeden chłopak ciemnowłosy nie przeczuwają, ślęcząc nad książkami w
wyższej
uczelni, że umożliwił im te studia mój pokaz zboża w Wistar.
A zarząd majątku? Wiem, jakim marnotrawstwem jest zbyteczny ruch, nie
zagłębiając się w
zawiłości ergonomiki, czy chodzi o majątek czy o robotnika, o plan zabudowań czy
o
rozplanowanie prac fizycznych. Mam mój podręcznik i tabelę o tym przedmiocie.
Nie ma żadnej
wątpliwości, że w tej chwili setki tysięcy rolników zastanawiają się nad nimi,
nim zgaszą fajkę i
udadzą się na spoczynek. Jednak potrafiłem obyć się bez mej tabeli, wystarczało
mi raz spojrzeć
na człowieka, by poznać jego usposobienie, jego umysł i określić dokładnie, jaką
ilość ruchu
marnuje.
Na tym zakończę pierwszy rozdział opowiadania. Już dziewiąta, a na oddziale
morderców
oznacza to: zgaszenie światła.
Słyszę nawet ciche kroki gumowych podeszew mego strażnika, który nadchodzi, aby
mnie
zganić, że lampka olejna jeszcze się pali. Jak gdyby ten, co żyje mógł jeszcze
dręczyć skazanego
na śmierć.
ROZDZIAŁ II
Jestem Darrell Standing. Wkrótce wyprowadzą mnie stąd i powieszą. Tymczasem
mówię, co
mam do powiedzenia i piszę na tych kartkach o innych czasach i innych miejscach.
Po wyroku przybyłem do więzienia San Quentin, w którym miałem spędzić resztę
przeznaczonego mi życia. Okazałem się niepoprawny. Niepoprawny to okropna
istota, takie jest
przynajmniej pojęcie o „niepoprawnym” w psychologii więziennej. Stałem się
niepoprawny,
ponieważ wstrętne mi było marnowanie ruchu. Więzienie, jak wszystkie więzienia,
było
skandalicznym i rzeczywistym miejscem marnowania ruchu. Umieszczono mnie w
fabryce drutu.
Zbrodnia marnotrawstwa drażniła mnie. Cóż w tym dziwnego? Moją specjalnością
było
usuwanie marnotrawstwa ruchu. Przed odkryciem pary i maszyn napędzanych parą,
trzy tysiące
lat przedtem, gniłem w więzieniu w Starym Babilonie; i, uwierz mi, że nie
kłamię, gdy mówię, iż
w tamtych dawnych czasach, my, więźniowie, z większą wydajnością tkaliśmy na
ręcznych
warsztatach, niż to czynią więźniowie przy pomocy parowych maszyn w więzieniu
San Quentin.
Taka strata czasu to zbrodnia. Zbuntowałem się. Usiłowałem wskazać dozorcom ze
dwadzieścia sposobów osiągnięcia większej wydajności pracy. Powiadomiono władze.
Zostałem
skazany na ciemną celę, pozbawiony światła i żywności. Po wyjściu stamtąd
usiłowałem
pracować w chaosie warsztatów. Zbuntowałem się. Dano mi ciemną celę i kaftan
bezpieczeństwa. Byłem wówczas związany i bity przez głupich strażników, a moja
cała
inteligencja sprowadzała się jedynie do tego, by im udowodnić, że byłem inny niż
oni i
mądrzejszy.
Dwa lata znosiłem to bezrozumne prześladowanie. Straszna to rzecz być związanym
i
gryzionym przez szczury. Te głupie dzikie zwierzęta–dozorcy, to szczury;
wygryzały ze mnie
inteligencję, wygryzały najpiękniejsze nerwy życia i świadomości mojej. A ja,
który byłem
niegdyś dzielnym bojownikiem, w tym obecnym życiu nie mogłem już w ogóle
walczyć.
Byłem farmerem, rolnikiem, profesorem związanym ze swą katedrą, niewolnikiem
laboratorium, którego zajmowała wyłącznie ziemia i zwiększenie wydajności tej
ziemi.
Walczyłem na Filipinach dlatego, że walka leżała w tradycjach rodziny
Standingów. Nie
miałem zdolności wojskowych. Zbyt śmieszne wydawało mi się to wprowadzanie
obcych,
rozrywających substancji w ciała mego ludu o czarnej skórze, śmiech budziło
patrzenie na
wysiłki wiedzy, która poświęcała cały swój trud i rozum swych wynalazków na
wprowadzanie
obcych substancji w ciała obcych ludzi.
Jak już wspominałem, byłem posłuszny tradycji rodziny Standingów i poszedłem na
wojnę —
tam przekonałem się, że brak mi zdolności do wojaczki. Przekonali się też o tym
moi oficerowie,
przenieśli mnie bowiem do służby kancelaryjnej w komisji kwaterunkowej i siedząc
przy biurku,
jako urzędnik brałem udział w wojnie hiszpańsko — amerykańskiej.
Nie dlatego, abym był wojakiem, ale ponieważ byłem myślicielem, gniewało mnie
marnowanie ruchu w warsztatach i dlatego prześladowali mnie dozorcy, dopóki nie
stałem się
„niepoprawny”. Umysł mój pracował i za tę pracę byłem karany. Powiedziałem
naczelnikowi
więzienia, Athertonowi, gdy moje nieposłuszeństwo stało się tak znane, że wezwał
mnie do
swego prywatnego gabinetu, by ze mną pomówić; tak mu wówczas powiedziałem:
— To nie ma sensu, drogi naczelniku, sądzić, że twoje szczury–dozorcy zdołają
wytrząsnąć z
mego umysłu to, co dlań jest jasne i ściśle określone. Cała organizacja tego
więzienia jest
bezsensowna. Jesteś politykiem. Możesz zorganizować ruch polityczny w San
Francisco i
wprowadzić wszystkie lwy salonowe i dozorców więziennych, biorących udział w tym
ruchu na
równie zaszczytne stanowisko, jak to, które sam zajmujesz, lecz nie umiesz tkać
juty, twoje
warsztaty są zacofane o pięćdziesiąt lat…
Lecz po cóż ta przemowa?… Była to bowiem przemowa. Wykazałem mu jego ignorancję,
a
on powiedział, że jestem beznadziejnie niepoprawny.
Nazwać psa złym, znacie to przysłowie. Dobrze. Naczelnik potwierdził ostatecznie
moją złą
opinię. Zostałem obiektem pastwienia się. Zrzucano na mnie przewinienia
niejednego z
więźniów, ja pokutowałem za nie o chlebie i wodzie w ciemnej celi, przywiązywano
mnie za ręce
w taki sposób, abym godzinami całymi stał na palcach; każda z tych godzin
dłuższa była niż całe
życie któregokolwiek z mych poprzednich wcieleń.
Ludzie inteligentni są okrutni. Głupcy odznaczają się potwornym okrucieństwem.
Dozorcy i
zwierzchnicy moi, zaczynając od naczelnika, byli bezmyślnymi potworami.
Posłuchajcie, a
dowiecie się, co ze mną wyrabiali. Był w więzieniu poeta, skazaniec, miał krótką
brodę i
wyniosłe czoło. Zdegenerowany poeta. Był fałszerzem. Był tchórzem. Był
„stołkiem”; dziwny to
wyraz w słowniku profesora Wydziału Rolnictwa, lecz profesor agronomii może się
nauczyć
dziwnych wyrazów, gdy siedzi w więzieniu do końca życia.
Ten poeta — fałszerz nazywał się Cecil Winwood. Był on już uprzednio
kilkakrotnie skazany,
lecz ponieważ był łotrem, który umiał schlebiać innym, ostatni wyrok skazywał go
tylko na
siedem lat. Dobre zachowanie miało skrócić ten czas. Moje więzienie miało trwać
całe życie.
Jednak ten nędzny wyrodek, chcąc zyskać kilka krótkich chwil wolności dla
siebie, zdołał dodać
pokaźną część wieczności do mego wyroku na dożywocie.
Opowiem wam, co się zdarzyło i o czym dowiedziałem się dopiero znacznie później.
Ten
Cecil Winwood, dla pozyskania względów głównego naczelnika władz więziennych,
apelacyjnych i gubernatora Kalifornii, ułożył plan ucieczki. Należy mieć na
uwadze trzy rzeczy:
a) Cecil Winwood był tak znienawidzony przez swych współtowarzyszy więźniów, że
nie
pozwoliliby mu nigdy na zakład przy polowaniu na pluskwy (polowanie to było
ulubionym
sportem więźniów); b) ja byłem tym psem, którego zwano złym; c) Cecilowi
Winwoodowi
potrzebne były do jego planu złe psy, skazani na dożywocie, desperaci,
niepoprawni.
Lecz ci skazani pałali śmiertelną nienawiścią do Cecila Winwooda, a skoro
zwierzył im się z
planu ucieczki, wyśmiali go i odeszli, przeklinając „stołka”. Lecz w końcu
zakpił z nich
wszystkich, zakpił z czterdziestu ludzi, których mądrość najbardziej zaprawiona
była goryczą.
Zwrócił się do nich po raz drugi i trzeci, i jeszcze kilka razy. Opowiadał im,
jak osiągnął
stanowisko w więzieniu dzięki zaufaniu naczelnika i dzięki temu, że ma wolne
wejście do apteki.
— Daj dowód — rzekł Long Bill Hodge, górnik skazany na dożywotnie więzienie za
rabunek
w pociągu, który przez długie lata marzył o ucieczce z więzienia, aby zabić
swego wspólnika z
rabunku, on to bowiem głównie świadczył przeciwko Billowi.
Cecil Winwood zgodził się na próbę. Twierdził, że sprzątnie straż w noc
ucieczki.
— Słowa niewiele kosztują — rzekł Long Bill Hodge. — My jednak chcemy mieć
towar.
Sprzątnij jednego z dozorców dzisiaj wieczorem, na przykład Barnuma. On nie jest
wiele wart.
Przyczepił się do tego wątłego Chinka wczoraj w Bug — house Alley i nawet nie
był wówczas
na służbie. Ma dyżur dziś w nocy. Uśpij go dzisiaj i niech straci pracę. Daj
dowód, wtedy
pomówimy z tobą o interesie.
Long Bill opowiedział mi to wszystko w celi znacznie później. Cecil Winwood nie
zgadzał się
na natychmiastowe zademonstrowanie swego zdecydowania. Twierdził, że potrzebuje
czasu, aby
ukraść niezbędny środek w aptece. Zgodzono się, po tygodniu oznajmił, że jest
gotów.
Czterdziestu skazańców na dożywocie oczekiwało chwili, gdy Barnum zaśnie na
służbie. I
Barnum zasnął. Znaleziono go śpiącego i wymówiono posadę za spanie podczas
służby.
To, oczywiście, przekonało więźniów. Lecz trzeba było jeszcze przekonać
kapitana. Cecil
Winwood donosił mu codziennie o postępach planu ucieczki, zmyślonych i
stworzonych w jego
wyobraźni. Kapitan zażądał dowodu. Winwood dostarczył dowody, a o wszelkich
szczegółach
dowiedziałem się dopiero rok później, tak wolno wychodzą na jaw tajemnice intryg
więziennych.
Winwood powiedział, że czterdziestu ludzi, planujących ucieczkę, których
zaufanie posiadał,
ma już tyle władzy w więzieniu, że zamierza sprowadzić broń przy pomocy
przekupionych przez
siebie dozorców.
— Daj dowód — rzekł zapewne kapitan.
Poeta — fałszerz dał mu dowód. Praca nocna w piekarni była rzeczą zwykłą. Jeden
z
przestępców, piekarz, wyznaczony był na pierwszą zmianę. Był on szpiegiem
kapitana i
Winwood o tym wiedział.
— Dziś wieczorem — rzekł kapitanowi — Summerface wniesie tuzin automatycznych
rewolwerów 44. Za drugim razem wniesie naboje. Lecz dzisiaj mnie odda broń. Masz
w nim
dobrego szpiega. Jutro złoży ci sprawozdanie.
Ten Summerface był nędznym osobnikiem, dozorcą wiejskim, sprowadzonym z hrabstwa
Humboldt. Był prostym, dobrodusznym głupcem i nie pogardzał uczciwie zarobionym
dolarem
za przeszmuglowanie tytoniu dla więźniów. Tego wieczoru, wracając z wycieczki do
San
Francisco, przyniósł piętnaście funtów najlepszego tytoniu do papierosów. Czynił
to już nieraz
dawniej i teraz też w piekarni oddał tytoń Cecilowi Winwoodowi. Była to duża,
solidna paczka
zawiniętego w papier tytoniu. Szpieg — piekarz ujrzał z ukrycia, jak Winwood
paczkę odbierał i
nazajutrz doniósł o tym kapitanowi.
Tymczasem jednak zbyt bujna wyobraźnia poety–fałszerza pracowała. Uczynił coś,
co
kosztowało mnie pięć lat zupełnej samotności i zamknięcie w celi, gdzie teraz
piszę. Przez cały
czas nic o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem nawet o tym planie ucieczki, w
jaki wplątał
czterdziestu dożywotników. Nie wiedziałem nic, zupełnie nic. Inni zaś wiedzieli
mało.
Dożywotnicy nie domyślali się, że on ich tak oszukuje. Kapitan nie wiedział, że
jest ofiarą
oszustwa. Summerface był najniewinniejszy ze wszystkich. W najgorszym razie
sumienie mogło
mu wyrzucać szmugiel nieszkodliwego tytoniu.
Powróćmy teraz do głupiego, perfidnego postępku Cecila Winwooda. Nazajutrz rano
spotkał
kapitana z triumfującą miną. Poniosła go wyobraźnia.
— Więc wszystko zostało wniesione, tak jak mówiłeś? — spytał kapitan.
— I to dosyć, aby wysadzić aż pod niebiosa połowę więzienia — odrzekł Winwood.
— Dosyć czego? — spytał kapitan.
— Dynamitu i detonatorów — plótł dalej szaleniec. — Trzydzieści sześć funtów.
Twój szpicel
widział, jak Summerface mi to wręczał.
Tu zapewne kapitan omal nie padł trupem.
Prawdziwie mu współczuję, trzydzieści sześć funtów dynamitu, wpuszczonych
swobodnie do
więzienia!
Powiadają, że kapitan Jamie — takie było jego przezwisko — usiadł i chwycił się
za głowę.
— Gdzie się to teraz znajduje? — zawołał. — Chcę to mieć. Zaprowadź mnie
natychmiast.
Wówczas Cecil Winwood spostrzegł swój błąd.
— Zakopałem — kłamał, musiał kłamać, był to bowiem tytoń w małych paczkach, od
dawna
już rozdany więźniom.
— Dobrze — rzekł kapitan Jamie, który już zapanował nad sobą. — Zaprowadź mnie
zaraz.
Dokąd miał go prowadzić? Materiał wybuchowy nie istniał, powstał w bujnej
wyobraźni
nieszczęsnego Winwooda.
W tak dużym więzieniu jak San Quentin są zawsze różne kryjówki. Cecil Winwood,
prowadząc kapitana Jamie, musiał coś szybko obmyślić.
Kapitan Jamie twierdził wobec zarządu więzienia i podobnie świadczył Winwood, co
wyjawił
w drodze do kryjówki, że zakopał dynamit razem ze mną.
A więc ja, dopiero co zwolniony po pięciu dniach ciemnicy i osiemdziesięciu
godzinach
kaftana; ja, który, jak nawet głupi dozorca mógł wiedzieć — byłem za słaby do
pracy w
warsztacie tkackim, ja, któremu dano dzień odpoczynku — po zbyt okrutnej karze,
zostałem
wskazany jako ten, który dopomógł w ukryciu nie istniejących trzydziestu pięciu
funtów
materiału wybuchowego!
Winwood zaprowadził kapitana Jamie do rzekomej kryjówki. Oczywiście dynamitu w
niej nie
znaleźli.
— O Boże! — kłamał Winwood. — Standing mnie oszukał. Wykopał wszystko i schował
gdzie indziej.
Kapitan wyrażał się dosadniej niż „O Boże!” Toteż pod wrażeniem chwili, lecz z
zimną krwią
zaprowadził Winwooda do swojej służbówki, zamknął drzwi i zbił go okrutnie, co
wyszło na jaw
przed zarządem więzienia znacznie później. Jednakże nawet wówczas, gdy go bito,
Winwood
przysięgał, że powiedział prawdę.
Cóż miał robić kapitan Jamie? Był przekonany, że trzydzieści pięć funtów
dynamitu
przedostało się do więzienia i że czterdziestu desperatów skazanych na
dożywotnie więzienie
szykowało się do ucieczki. Och, Summerface również znalazł się na dywaniku i
chociaż
stanowczo twierdził, że paczka zawierała tytoń, Winwood przysięgał, że to był
dynamit i
uwierzono mu.
Tutaj ja wchodzę na scenę, a raczej wychodzę. Pozbawiono mnie bowiem promieni
słońca i
światła dziennego, i wtrącono do ciemnicy. I tam, w ciemnicy i celach samotnych
bez promieni
słonecznych i dziennego światła, gniłem przez pięć lat.
Byłem zdumiony. Dopiero co byłem zwolniony z ciemnicy i leżałem zbolały w mojej
zwykłej
celi, gdy zaprowadzono mnie do niej z powrotem.
— Teraz — rzekł Winwood do kapitana Jamie — dynamit jest bezpieczny, chociaż nie
wiemy, gdzie jest. Jeden tylko Standing wie o tym, a z ciemnicy nie może tego
nikomu
przekazać. Ludzie przygotowani są do ucieczki. Możemy ich złapać na gorącym
uczynku. Ja
mam wyznaczyć czas. Naznaczę im drugą godzinę dziś w nocy i powiem, że po
uśpieniu dozorcy
otworzę celę i wręczę im broń. Jeżeli dzisiaj o drugiej w nocy nie znajdzie pan
tych czterdziestu,
których nazwiska podam, ubranych i czuwających, wówczas, kapitanie, może mnie
pan zamknąć
do celi na resztę mojej kary. A skoro Standing i tych czterdziestu będą
zamknięci w ciemnicach,
będziemy mieli dość czasu, aby odnaleźć dynamit.
— Choć byśmy mieli rozebrać więzienie kamień po kamieniu — dodał odważnie
kapitan
Jamie.
Było to przed sześcioma laty. Przez cały czas nie znaleźli nie istniejącego
dynamitu, a podczas
swych poszukiwań tysiąc razy przewrócili więzienie do góry nogami.
Pomimo to, do ostatniego dnia sprawowania swego urzędu naczelnik Atherton
wierzył w
istnienie tego dynamitu. Kapitan Jamie, który dotąd jest kapitanem więzienia,
wierzy po dzień
dzisiejszy, że ten dynamit jest gdzieś w więzieniu. Nie dalej, jak wczoraj
przebył drogę z San
Quentin do Folsom, aby postarać się raz jeszcze zmusić mnie do wskazania
kryjówki. Wiem, że
nie będzie oddychał swobodnie, dopóki mnie nie powieszą.
ROZDZIAŁ III
Cały ten dzień leżałem w ciemnicy, łamiąc sobie głowę nad przyczyną tej nowej i
niepojętej
kary. Jedyne, co mogłem wywnioskować, to to, że jakiś szpicel oskarżył mnie
kłamliwie o
łamanie przepisów, aby pozyskać względy strażników.
Kapitan Jamie tymczasem trząsł się z wściekłości i przygotowywał się na noc, zaś
Winwood
podał hasło czterdziestu dożywotnikom, aby byli gotowi do ucieczki. Dwie godziny
po północy
wszyscy strażnicy byli w stanie podwyższonej gotowości. Dotyczyło to również
dyżuru
dziennego, przeznaczonego dla nich na odpoczynek.
Gdy wybiła druga, wpadli do cel zajętych przez tych czterdziestu. Wpadli
wszędzie
równocześnie. W jednej chwili otworzono cele i znaleziono wszystkich, bez
wyjątku, ludzi
podanych przez Winwooda, nie na pryczach, lecz ubranych i przyczajonych tuż pod
drzwiami.
Było to oczywiście doskonałym potwierdzeniem prawdziwości tej sieci kłamstw,
którą poeta —
fałszerz utkał dla kapitana Jamie. Czterdziestu dożywotników schwytano na
gorącym uczynku
przygotowywania się do ucieczki! Cóż z tego, że potem wszyscy zgodnie zeznawali,
że tę
ucieczkę zaplanował Winwood? Zarząd więzienia wierzył, że wszyscy kłamią
jednakowo, bo
pragną w ten sposób wykazać swoją niewinność. Sąd apelacyjny wierzył w to samo,
bo nie
upłynęły nawet trzy miesiące, gdy Cecil Winwood, fałszerz i poeta,
najnędzniejszy z łudzi, został
wypuszczony z więzienia.
O tak, rozruchy lub pióro, jak mówią w gwarze więziennej, są dobrą szkołą
filozofii. Kto lata
całe spędził w więzieniu, ten nie uniknie rozbicia najdroższych złudzeń i
najpiękniejszych
mydlanych baniek metafizyki. Prawda żyje — uczą nas; morderstwo zostanie
odkryte. Otóż to
wszystko wskazuje na fakt, że nie zawsze uda się odkryć morderstwo. Kapitan
więzienia,
nieżyjący już naczelnik Atherton, zarząd więzienia, wszyscy, co do jednego
wierzą święcie i
teraz jeszcze w istnienie dynamitu, który znajdował się jedynie w bezwładnym i
przyspieszonym
tętnie mózgu zdegenerowanego poety i fałszerza, Cecila Winwooda. Cecil Winwood
żyje,
podczas gdy ja, ostatni spośród tych wszystkich ludzi i najbardziej niewinny, za
kilka krótkich
tygodni pójdę na szubienicę.
Teraz muszę opowiedzieć, jak tych czterdziestu dożywotników weszło do ciszy mej
ciemnicy.
Spałem. Nagle drzwi zewnętrzne od korytarza ciemnic otwarto z hałasem i to mnie
zbudziło. —
Biedak jakiś — pomyślałem; następną moją myślą było, że dostało mu się za swoje,
słyszałem
bowiem kopanie, głuche odgłosy bicia, rozpaczliwe okrzyki bólu, wulgarne
przekleństwa i
wleczenie ciała po podłodze. Każdego z tych ludzi ktoś prowadził przez całą
drogę.
Drzwi ciemnic otwierały się gwałtownie jedne po drugich; jedno ciało po drugim
było
wrzucane, wpychane lub wciągane. Przybywały nowe grupy strażników, a wraz z nimi
nowi
pobici więźniowie, których ciągle bito; otwierały się coraz to dalsze ciemnice,
by przyjąć
okrwawione postacie ludzi, których winą była tęsknota do wolności.
Tak, gdy myśl moja cofnie się do tych dni, widzę, że człowiek musi być wielkim
filozofem,
aby wytrzymać stałe przeprowadzanie na nim, w ciągu długich lat, zwierzęcych
doświadczeń.
Jestem filozofem. Wytrzymałem osiem lat ich męczarni, a wreszcie teraz, gdy nie
mogą pozbyć
się mnie żadnym innym sposobem, powołują się na mechanizm państwowy, by powróz
mi
założyć na szyję i ciężarem mego ciała pozbawić mnie tchu. Och, wiem, że
eksperci wydają sąd
oparty na ekspertyzie, że utrata gruntu pod nogami łamie kręgi w szyi ofiary. A
ofiary podobnie,
jak bohaterowie u Szekspira, nie powracają nigdy, by dać przeciwne świadectwo.
Lecz my,
którzy żyliśmy tutaj, znamy wypadki wsuwania ofiar do krypt więziennych, kiedy
ich karki nie
są jeszcze skręcone. Zabawna to rzecz, takie wieszanie człowieka. Nigdy nie
widziałem samego
aktu wieszania, lecz naoczni świadkowie opowiadali mi szczegóły kilkunastu
powieszeń, więc
wiem, co mnie czeka.
Stanę na pomoście z rękami i nogami w kajdanach, z pętlą na szyi, w czarnym
kapturze
zakrywającym twarz, opuszczą mnie w dół i będę opadał do chwili, gdy ciężar mego
bezwładnego ciała napręży powróz. Wówczas podejdą do mnie lekarze i kolejno,
stojąc na stołku
obejmą mnie rękoma, abym nie bujał się jak wahadło. Lekarz przyłoży ucho do
piersi i będzie
liczył słabnące uderzenia serca. Czasami mija dwadzieścia minut od opuszczenia
pomostu, nim
serce bić przestanie. O, wierzcie mu, upewniającemu się zgodnie ze wskazaniami
nauki, że
człowiek umarł, gdy raz na powrozie zawiśnie!
Odbiegam raz jeszcze od mego opowiadania, by zadać parę pytań obywatelom tego
społeczeństwa. Mam prawo odbiegać i pytać, wkrótce bowiem wyprowadzą mnie stąd i
to samo
uczynią ze mną. Jeśli kark ofiary ma być złamany przez przytoczone powyżej
przemyślne
urządzenie szubienicy i przez przytoczone powyżej dokładne obliczenie ciężaru
ofiary i długości
powrozu, dlaczego kajdany na rękach skazańca? Żaden z obywateli tego
społeczeństwa nie ma
odpowiedzi na to pytanie. Lecz ja wiem, dlaczego; wie to również każdy, kto
dobrowolnie brał
udział w samosądach i widział, jak ofiara wyciągała ręce, chwytała powróz, by
rozluźnić pętlę
wokół szyi i móc odetchnąć.
Jeszcze jedno pytanie postawię schludnym, ciepło ubranym członkom społeczeństwa,
których
dusza nie zeszła do piekielnego ognia. Dlaczego wkładają czarny kaptur na głowę
i twarz
skazańca, nim opuszczą zapadnię? Pamiętajcie, że ten czarny kaptur wkrótce
nałożą na moją
głowę. A więc mam prawo pytać: czy ten pies, kat twój, o niewinny obywatelu,
lęka się spojrzeć
na tę ohydę ohyd, jaką wykonuje za ciebie i tobie podobnych oraz na mocy twego
wyroku?
Pamiętaj, proszę, iż nie zadaję ci tego pytania w tysiąc dwieście lat po
Chrystusie, ani za
czasów Chrystusa, ani na tysiąc lat przed Chrystusem. Ja, który mam być
powieszony w tym
roku, tysiąc dziewięćset trzynastym po Chrystusie, zadaję te pytania wam, którzy
zapewne
idziecie za Chrystusem, wam, których psy–kaci wyprowadzą mnie, ukryją twarz moją
pod
czarnym suknem, bo nie mają odwagi patrzeć na ohydę, jaką mi uczynią za swego
żywota.
A teraz wróćmy do tego, co się działo w ciemnicach. Gdy ostatni dozorca odszedł
i
usłyszeliśmy trzask zamykających się zewnętrznych drzwi, wszyscy oni,
czterdziestu pobitych i
zawiedzionych ludzi, zaczęli mówić i pytać. Lecz prawie natychmiast, rycząc jak
byk, aby go
usłyszano, Skysail Jack, olbrzymi marynarz, dożywotnik, nakazał milczenie.
Ciemnice były
pełne i cela po celi, jak szły jedna po drugiej, wykrzykiwała ilość zamkniętych.
Tym sposobem
stwierdziliśmy, że wszystkie cele były zajęte przez znajomych więźniów, nie było
więc
możliwości, aby ukryty szpicel mógł nas podsłuchiwać.
Ja jeden tylko wydawałem się im podejrzany, gdyż tylko ja nie należałem do
spisku. Poddali
mnie więc przesłuchaniu. Mogłem im tylko powiedzieć, że tego ranka właśnie
wyszedłem z
ciemnicy i z kaftana, i o ile wiem, bez żadnego powodu zostałem znowu wtrącony
do ciemnicy,
po spędzeniu zaledwie kilku godzin poza nią. Moja opinia krnąbrnego więźnia
przemawiała na
moją korzyść i wkrótce zaczęli rozmowę.
Gdy tak leżąc przysłuchiwałem się tej rozmowie, usłyszałem po raz pierwszy o
planowanej
ucieczce.
— Kto sypnął? — było to ich jedyne pytanie, a śledztwo trwało przez całą noc. Na
próżno
wzywano Cecila Winwooda, toteż podejrzewali go wszyscy.
— Jedno tylko jest pewne, chłopcy — rzekł wreszcie Skysail Jack. — Wkrótce
nadejdzie
ranek, wyprowadzą nas stąd i zrobią nam krwawe piekło. Schwytano nas na gorącym
uczynku, w
ubraniach. Nic nie mamy na swoją obronę. Winwood podszedł nas i sypnął. Będą nas
kolejno
wyprowadzać i dręczyć. Jest nas czterdziestu. Każdy, kto skłamie, będzie
skończony. Niechaj
więc każdy z chłopców, gdy go będą męczyć, powie prawdę, całą prawdę, tak mu
dopomóż Bóg.
Wówczas tam, w ciemnej norze, którą wymyśliło okrucieństwo zbiorowości,
czterdziestu
dożywotników przysięgło przed Bogiem powiedzieć prawdę.
To powiedzenie prawdy niewielką im korzyść przyniosło. O godzinie dziewiątej
dozorcy,
płatni pachołkowie oddanych obywateli tworzących państwo, syci i wyspani, byli
już u nas. Nie
tylko nie otrzymaliśmy śniadania, lecz i wody nam nie dano. Człowiek bity
gorączkuje. Ciekawy
jestem, miły czytelniku, czy potrafisz odczuć albo zgadnąć w najmniejszym choćby
stopniu
uczucia człowieka bitego — „zbitego”, jak mówimy my, więźniowie. Wystarczy, gdy
będziesz
wiedział, że ci obici, gorączkujący ludzie leżeli siedem godzin bez wody.
O dziesiątej przybyli strażnicy. Niewielu ich było. Nie trzeba było więcej, gdyż
otwierali tylko
po jednej celi. Każdy z nich był zaopatrzony w ostre rękojeści, wygodne
narzędzie do
poskromienia bezbronnego człowieka. Po jednej ciemnicy na raz, cela po celi
męczyli i obrabiali
dożywotników. Byli skrupulatni. Męczono mnie na równi z innymi. Był to zaledwie
początek,
wstęp do badania, jakie każdy z nas miał przejść sam jeden w obecności płatnych
potworów
państwa. Każdy rozmyślał nad tym, czego się może spodziewać w sali
inkwizycyjnej.
Przeszedłem prawie wszystkie czerwone piekła życia więziennego, lecz gorsze niż
wszystko,
o wiele gorsze nawet niż to, co zamierzają ze mną wkrótce uczynić, było
szczególne piekło
ciemnicy w dniach, które nastąpiły.
Long Bill Hodge, zahartowany górnik, był pierwszym, którego badano. Wrócił po
dwóch
godzinach, a raczej przyniesiono go i rzucono na kamienną posadzkę ciemnicy.
Potem zabrali
Luigiego Polazzo, rodem z San Francisco, z pierwszego amerykańskiego pokolenia
włoskiej
rodziny, który złorzeczył, szydził z nich i wyzywał; toteż wypróbowano na nim
wszystkie
najgorsze tortury.
Sporo czasu upłynęło, nim Long Bill dostatecznie ból opanował, aby można było
zrozumieć,
co mówi.
— Co z tym dynamitem? — zapytał. — Kto wie cokolwiek o dynamicie?
Oczywiście nikt nie wiedział, chociaż było to przedmiotem śledztwa, któremu go
poddano.
Luigi Polazzo wrócił za niespełna dwie godziny, a wrócił rozbity, bredzący w
gorączce i nie
mógł dać odpowiedzi na pytania rzucane mu wzdłuż rozbrzmiewających echem
korytarza
ciemnic, na pytania zadawane przez ludzi, których czekało to, co on już otrzymał
i którzy
pragnęli się dowiedzieć, co mu uczyniono i jakie pytania były mu stawiane.
W przeciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin Luigi był dwa razy wyprowadzany
i
przesłuchiwany. Potem zaś, już jako idiotę, przeniesiono go do Bughouse Alley.
Ma silny
organizm, szeroki w ramionach, nozdrza rozchylone, pierś głęboka, krew czysta;
będzie w
dalszym ciągu wymawiał bezładne słowa, długo po tym, gdy mnie powieszą, dzięki
czemu
uniknę tortur więźnia Kalifornii.
Zabierano jednego po drugim, każdego oddzielnie i odnoszono szczątki człowieka,
jednego po
drugim, by bredził i wył w ciemności. Gdy tak leżałem i słuchałem jęków i skarg,
bezsensownego ględzenia, a wszystko przeplatane wisielczym humorem, zjawiło się
w mej
pamięci niejasne wspomnienie, że gdzieś, kiedyś siedziałem wysoko, nieczuły i
dumny, i
słuchałem takiego chóru jęków i skarg. Później, jak się dowiecie, to wspomnienie
zarysowało się
jasno i wiedziałem, że były to jęki i skargi niewolników, przykutych do ław, i
że słyszałem je z
góry, na tyłach statku, ja żołnierz, pasażer galery dawnego Imperium Rzymskiego.
Było to
wówczas, gdy płynąłem do Aleksandrii jako dowódca oddziału ludzi, w drodze do
Jerozolimy…
lecz to wam później opowiem. Tymczasem…
ROZDZIAŁ IV
Tymczasem w ciemnicach zapanowała groza po odkryciu planowanej ucieczki. Podczas
tych
długich, wieczność trwających godzin oczekiwania, nie opuściła mnie ani na
chwilę świadomość,
że ja również, jak inni więźniowie, będę musiał przejść to piekło inkwizycji,
które oni
przechodzili, że odniosą mnie pobitego i zrzucą na kamienną posadzkę mojej celi
o kamiennych
ścianach i żelaznych drzwiach.
Przyszli po mnie. Po chamsku, ostro bijąc i przeklinając, poprowadzili mnie i
stanąłem przed
obliczem kapitana Jamie i naczelnika Athertona, uzbrojonych w sześciu osiłków,
pachołków
państwa, płatnych bestii–strażników, którzy byli w tym samym pokoju, by spełniać
wszelkie
rozkazy. Byli tu zupełnie zbyteczni.
— Usiądź — rzekł naczelnik Atherton, wskazując duży fotel.
Obity i zbolały, pozbawiony wody przez całą długą noc i cały następny dzień,
wycieńczony z
głodu, osłabiony biciem, dodanym do pięciu dni w ciemnicy i osiemdziesięciu
godzin
spędzonych w kaftanie, zgnębiony nieszczęściem losu ludzkiego, którego
domyślałem się z tego,
co spotkało tamtych, lękałem się o siebie — i ja, chwiejny szczątek człowieka,
były profesor
rolnictwa w cichym prowincjonalnym mieście, zawahałem się, zanim przyjąłem
zaproszenie.
Naczelnik Atherton był wysokim i bardzo silnym mężczyzną. Jego ręce z
błyskawiczną
szybkością chwyciły mnie za ramiona. Byłem zbędnym przedmiotem w jego ręku. ,
Uniósł mnie
w górę i rzucił na krzesło.
— A teraz — rzekł, gdy ciężko dyszałem i usiłowałem zapanować nad bólem —
opowiedz mi
wszystko, Standing. Wyrzuć z siebie wszystko, co wiesz, wyjdzie ci to na dobre.
— Nic nie wiem o tym, co się stało… — zacząłem. Nie mogłem dalej mówić.
Przyskoczył do mnie z rykiem. Uniósł mnie znowu w górę i cisnął z powrotem na
krzesło.
— Bez żadnych głupstw, Standing — ostrzegł. — Powiedz wszystko. Gdzie dynamit?
— Nic nie wiem o żadnym dynamicie — odparłem. Jeszcze raz zostałem podniesiony i
rzucony na krzesło. Znosiłem najrozmaitsze męki, lecz gdy wspomnę o nich w
spokoju tych
ostatnich dni mego życia, zdaje mi się, że żadne tortury nie dorównały tej męce
krzesła. Ciało
moje rozbiło ciężkie krzesło do tego stopnia, że zatraciło ono swój kształt.
Przyniesiono drugie,
po jakimś czasie i to było strzaskane. Przynoszono nowe krzesła i wieczne
pytanie o dynamit nie
miało końca.
Gdy naczelnik Atherton zmęczył się, zastąpił go kapitan Jamie, potem dozorca
Monohan
zamiast kapitana, rozbijał krzesło moim bezbronnym ciałem. Powtarzał się ciągle
dynamit,
„gdzie dynamit?”, a dynamitu nie było. W końcu oddałbym znaczną część mej
nieśmiertelnej
duszy za kilka funtów dynamitu, do którego mógłbym się przyznać.
Nie wiem, ile krzeseł połamałem tym sposobem. Mdlałem niezliczoną ilość razy i
wreszcie
wszystko przeszło w stan gorączkowych majaczeń. Na wpół niesiony, na wpół
popychany,
zostałem z powrotem wtrącony w ciemność. Tam, gdy odzyskałem przytomność,
znalazłem w
ciemnicy szpicla. Był to blady, obłudny nasz wróg, który gotów był na wszystko,
byle otrzymać
zapłatę. Kiedy go tylko poznałem, przyczołgałem się do progu i zawołałem na cały
korytarz:
— Jest ze mną szpicel, koledzy, Ignatius Irvine! Ostrożnie ze słowami.
Wybuch złorzeczeń, jaki potem nastąpił, zachwiałby siłę od ważniejszego
człowieka niż
Ignatius Irvine. Jego przerażenie wzbudzało litość, gdy wkoło niego, rycząc jak
dzikie zwierzęta,
wszyscy skatowani dożywotnicy mówili mu, jak okrutnie go będą dręczyć kiedyś w
przyszłości.
Gdyby było cokolwiek do zatajenia, obecność szpicla w ciemnicy utrzymywałaby
tych ludzi
w spokoju. Skoro jednak wszyscy przysięgli mówić prawdę, mówili z całą
otwartością wobec
Ignatiusa Irvine’a. Jedną wielką trudność stanowił dynamit, o którym wszyscy
wiedzieli tyle co i
ja. Zwrócili się do mnie. Błagali, bym się przyznał, jeśli wiem cokolwiek o
dynamicie i tym
sposobem uratował ich od dalszych katuszy. Ja zaś mogłem powiedzieć im tylko
prawdę, że o
żadnym dynamicie nic nie wiem.
Jedno tylko, mi szpicel powiedział, nim dozorcy go usunęli, co wskazywało, jak
poważna była
ta sprawa dynamitu. Oczywiście puściłem to w obieg, a mianowicie, że w ciągu
całego dnia ani
jedna maszyna nie poruszyła się w całym więzieniu. Tysiące więźniów — robotników
siedziało
zamkniętych w celach i przewidywano, że ani jedna z licznych więziennych fabryk
nie zostanie
uruchomiona, dopóki nie znajdzie się jakiś dynamit, który ktoś ukrył w
więzieniu.
Śledztwo odbywało się w dalszym ciągu. Nadal pojedynczo wywlekano więźniów i
wpychano
lub wnoszono z powrotem. Opowiadali oni, że naczelnik Atherton i kapitan Jamie
wyczerpani
pracą zmieniali się co dwie godziny. Podczas gdy jeden spał, drugi prowadził
śledztwo. Spali
ubrani, w tym samym pokoju, w którym silnie zbudowani mężczyźni rozbijani byli
jeden po
drugim.
Szaleństwo tortur w tych ciemnych lochach wzrastało z godziny na godzinę. O,
wierzcie mi,
znam to bowiem, powieszenie to drobnostka w porównaniu z bólem, jaki można zadać
żywemu
człowiekowi. Ja również cierpiałem głód i pragnienie na równi z nimi! Lecz
cierpienie moje
zwiększała świadomość męczarni ich wszystkich. W ciągu dwóch lat byłem
nieposłuszny, nerwy
moje i mózg były zahartowane na męki. Straszna to rzecz patrzeć na załamanie
silnego
mężczyzny. Wokół siebie widziałem czterdziestu silnych mężczyzn i wszyscy oni
byli kolejno
niszczeni. Wciąż rozlegało się wołanie o wodę i miejsce to zdawało się być pełne
szaleńców, tyle
w nim było krzyku, łkania, słów urywanych i gorączkowych majaczeń.
Czyż nie rozumiecie? Nasza prawda, cała prawda, którą mówiliśmy, stała się
naszym
potępieniem. Gdy czterdziestu ludzi tak jednomyślnie powtarzało to samo,
naczelnik Atherton i
kapitan Jamie mogli tylko wywnioskować, że zeznania te były wyuczonym kłamstwem,
które
cała czterdziestka powtarzała, jeden za drugim, jak papugi.
Z punktu widzenia władz, ich położenie było równie rozpaczliwe, jak nasze. Jak
się później
dowiedziałem, zarząd został wezwany telegraficznie i sprowadzono do więzienia
dwa oddziały
państwowej milicji.
Było to w zimie, a mróz bywa czasami ostry nawet w Kalifornii. Nie mieliśmy w
ciemnicach
kocy. Wiedzcie, że bardzo dotkliwie daje się we znaki zbite ciało, które zamarza
na kamień.
Wreszcie dano nam wody. Z drwinami i przekleństwem na ustach dozorcy wciągali
węże
strażackie i kierowali na nas silny strumień wody, cela po celi, godzina po
godzinie, dopóki nasze
zbite, okaleczone ciała nie zostały na nowo zmiażdżone siłą, z jaką uderzała w
nas woda, dopóki
nie staliśmy po kolana we wodzie, o którą błagaliśmy jak szaleni, a której teraz
z równym
szaleństwem pragnęliśmy się pozbyć.
Pominę milczeniem dalszy ciąg tego, co się działo w lochach. Stwierdzę tylko, że
ani jeden z
tych czterdziestu dożywotników nie mógł być już sobą. Luigi Polazzo nigdy nie
odzyskał
świadomości. Long Bill Hodge powoli tracił rozum i w rok później on również
został
przeniesiony do Bughouse Alley. Inni poszli w ślady Hodge’a i Polazzo; inni
jeszcze, których
siły życiowe zostały nadwyrężone, padli ofiarą gruźlicy więziennej. Jedna
czwarta więźniów, z
tych czterdziestu, zmarła w ciągu następnych sześciu lat.
Po spędzeniu pięciu samotnych lat, gdy wywieziono mnie z San Quentin na
rozprawę,
ujrzałem Jacka Skysaila. Widziałem niewiele, gdyż po pięciu latach ciemności
mrużyłem oczy w
świetle słonecznym, jak nietoperz, jednak widziałem Jacka Skysaila na tyle
wyraźnie, że ból
przejął me serce. Zobaczyłem go, przechodząc przez podwórze więzienne. Włosy mu
zbielały.
Zestarzał się przedwcześnie. Pierś miał zapadniętą. Policzki pomarszczone, a
ręce trzęsły się, jak
w febrze. Idąc, chwiał się. Oczy jego zaszły łzami, gdy mnie poznał, ja bowiem
również
przedstawiałem tylko nędzne szczątki tego, co niegdyś było człowiekiem. Ważyłem
czterdzieści
trzy kilogramy. Włosy moje, przyprószone siwizną, od pięciu lat nie były
obcinane, podobnie
broda i wąsy. Ja również chwiałem się, idąc tak, że dozorcy musieli pomóc mi
przejść przez
olśniewająco słoneczną ścieżkę podwórza. Popatrzyliśmy na siebie ukradkiem,
Skysail Jack i ja, i
rozpoznaliśmy się wzajemnie w tym doszczętnym wyniszczeniu.
Takim ludziom, jak on, nawet w więzieniu przysługują pewne przywileje, ośmielił
się więc
złamać przepisy i przemówił do mnie, drżącym, załamującym się głosem:
— Ty też dobry jesteś, Standing — wykrztusił z siebie. — Nigdy nie sypnąłeś?
— Nigdy nie wiedziałem, Jack — odparłem szeptem — byłem zmuszony szeptać, gdyż
pięć
lat milczenia spowodowało prawie zupełny zanik głosu. — Sądzę, że nigdy nie było
żadnego
dynamitu.
— Dobrze — zaskrzeczał, kiwając głową, jak dziecko. — Wytrwaj w tym. Niech się
nigdy nie
dowiedzą. Dobry jesteś. Schylam głowę przed tobą, Standing. Nie puściłeś farby.
Dozorcy prowadzili mnie dalej; wówczas ostatni raz w życiu widziałem Jacka