13410

Szczegóły
Tytuł 13410
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13410 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13410 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13410 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

�crj o ,' m �-.CD, I Powie�ci Williama Bernhardta w Wydawnictwie Amber Doskona�a sprawiedliwo�� Okrutna sprawiedliwo�� Pierwsza sprawiedliwo�� Podw�jne ryzyko Naga sprawiedliwo�� �lepa sprawiedliwo�� �mierciono�na sprawiedliwo�� W przygotowaniu Najwy�sza sprawiedliwo�� WILLIAM BERNHARDT Nag sorawiec a IWOSC Przek�ad Aleksander Glondys AMBER Tytu� orygina�u NAKED JUSTICE Ilustracja na ok�adce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja stylistyczna EWA BEDNARSKA-GRYNIEWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITK0WSK1 Korekta RENATA BIEGAJ�O Sk�ad WYDAWNICTWO AMBER w 2.~.brtu 2M. KLAS. 'h" u "'i ' Copyright � 1997 by William Bernhardt For the Polish edition � Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998 ISBN 83-7169-698-1 Dla Kirsten -ponownie, Bo bardzo na to zas�uguje Gdy by�em dzieckiem, m�wi�em jak dziecko, czu�em jak dziecko, my�la�em jak dziecko. Kiedy za� sta�em si� m�em, wyzby�em si� tego, co dzieci�ce. (�wi�ty Pawe�, Pierwszy list do Koryntian 13,11) Prolog Kiedy Barrettowie jechali z ratusza do lodziarni Baskin-Robbins, �adnemu z nich nie przysz�o nawet do g�owy, �e ju� nied�ugo tysi�ce, je�li nie miliony os�b b�d� roztrz�sa� ka�dy szczeg� wszystkich dotycz�cych ich wydarze�, kt�re rozegra�y si� tamtego dnia; �e b�d� owe wydarzenia analizowa�, bada� od podszewki i gor�czkowo o nich rozprawia�. - Chc� czekoladowego! - oznajmi�a Alysha zduszonym od po��dania g�osem, jaki mo�e si� tylko wydosta� z gard�a o�miolatki, przed kt�r� pojawia si� perspektywa skonsumowania pysznych lod�w. - Ale� skarbie - odpar�a Caroline Barrett, matka Alyshii - wiesz, �e jeste� potem ca�a upaprana. Mo�e we�miesz waniliowe? - Czekoladowe! Czekoladowe! - upiera�a si� Alysha. - Ja te�- zawt�rowa�a jej �wiergotliwie Annabelle, m�odsza siostra. Obie dziewczynki uczepi�y si� oparcia fotela dla kierowcy. - Tatusiu, chcemy czekoladowe! Dobrze? Tatu� by� pot�nym Murzynem o szerokich ramionach. Pod wzgl�dem fizycznym niewiele si� zmieni� od czasu, gdy pi�tna�cie lat wcze�niej by� gwiazd� futbolu w koled�u. - Oczywi�cie, drobia�d�ki. Jakie tylko sobie panie �ycz�. Caroline spojrza�a na niego ostro. - A to co znowu? - Ale� skarbie, chodzi tylko o lody. -Nie, nie chodzi tylko o lody. Podwa�asz m�j autorytet. -Ale� skarbie... -1 to nie pierwszy raz. Robisz ze mnie tyrana, �eby samemu odgrywa� �wi�tego! - Kobieta podnios�a g�os. Barrett obejrza� si� przez rami� na c�rki. - Mo�e by�my do tego wr�cili p�niej... - �ciszy� g�os. - B�d� �askaw nie instruowa� mnie, co i kiedy mog� powiedzie�. Zw�aszcza w tak powa�nej sprawie. Przez twoje zachowanie dziewczynki otrzymuj� od nas sprzeczne sygna�y. - Jedyny sygna�, jaki ode mnie teraz otrzymuj�- szcz�ki tatusia Barretta zacisn�y si� - to ten, �e mog� dosta� ka�de lody, na jakie przyjdzie im ochota. - Nieprawda. Uczysz dzieci, �e nie musz� mnie s�ucha�, bo wystarczy pobiec do tatusia i dostaj�, co chc�. - Daj spok�j, to �mieszne. - Barrett zaparkowa� przed lodziarni�, otworzy� gwa�townie drzwiczki i wysiad�. Wy�uska� czteroletni� Annabelle z fotelika dla dzieci, druga z dziewczynek obieg�a samoch�d i uczepi�a si� jego kolan. Bez najmniejszego wysi�ku wzi�� obie c�rki na r�ce i skierowa� si� w stron� lodziarni. Caroline pod��a�a za nimi kilka krok�w z ty�u. - Pos�uchaj, kochanie... - zwr�ci� si� do niej przystaj�c na chwil�. - Mo�e by� tak zajrza�a do ksi�garni i pow�szy�a za nowo�ciami? My�l�, �e jako� sami damy sobie rad�. - A, pewnie, jeszcze czego - �ona rzuci�a mu lodowate spojrzenie. Barrett westchn�� i ze swoim dzieci�cym baga�em wkroczy� do lokalu. Na ich widok stoj�cy za lad� m�czyzna, ubrany w bia�y fartuch i papierow� czapk�, poderwa� si� na baczno�� i zasalutowa�. - Dzie� dobry, panie burmistrzu - odezwa� si� z szacunkiem. - Dzie� dobry, Art. Jak leci? - Nie mo�na narzeka�. - Jak tam Jenny i wasz ma�y m�drala? - A dzi�kuj�, bardzo dobrze, sir. Alysha i Annabelle podesz�y tymczasem do lady i z noskami przylepionymi do szyby ch�odni napawa�y si� widokiem wielobarwnych smako�yk�w. - No dobrze, moje panny - zwr�ci� si� do nich Art. - Czym mog� s�u�y�? Dziewczynki spojrza�y po sobie, potem odwr�ci�y powoli wzrok na rodzic�w. Nasta�a martwa cisza. Lodziarz Art zezna� potem, �e chyba nigdy dot�d nie czu� takiego napi�cia w powietrzu, a ju� na pewno nie w przypadku, gdy chodzi�o o wyb�r lod�w. - Zamawiajcie na co macie ochot�, dziewczynki - przerwa� cisz� g�os Barretta. - Pr�cz czekoladowych - wtr�ci�a z naciskiem Caroline. -Skarbie... - Nie zaczynaj ze mn�, Wallace, dobrze ci radz�. Wallace wyrzuci� do g�ry r�ce w ge�cie bezradno�ci. - Mo�e mi wyt�umaczysz, jaki jest sens najpierw m�wi� dziewczynkom, �e mog� sobie zam�wi�, co chc�, a potem im tego zabrania�? - To ju� twoja sprawa. Ja od pocz�tku nie zgadza�am si� na czekoladowe. Musimy by� konsekwentni. - Konsekwentni? Chyba bezlito�ni. - Ach, rzeczywi�cie, bezlito�ni. To pewnie ja? A ty, dzielny bohater, jak zwykle przygalopujesz na rumaku i ocalisz je z r�k krwio�erczej mamuni? Czy tak? -Nie, nie tak, ale... - Mam po dziurki w nosie sytuacji, gdy moje zdanie zupe�nie si� nie liczy. -Caroline m�wi�a coraz g�o�niej, oczy jej poczerwienia�y i nabieg�y �zami. - Prze- 10 sta� mnie traktowa� jak zawodnika z przeciwnej dru�yny, po kt�rym mo�esz si� przetoczy� jak walec. ��dam szacunku! Wallace Barrett rzuci� spojrzenie na lodziarza Arta i stoj�cych w pobli�u czterech klient�w. - Caroline - zni�y� g�os - robisz scen�. - My�lisz, �e mnie to rusza? - odpar�a rw�cym si�, ochryp�ym g�osem. -S�dzisz, �e mi zale�y na tym, co ludzie pomy�l�? To dla mnie zbyt powa�na sprawa, �eby mnie obchodzi�y takie bzdury. - Dla ciebie? My�la�em, �e tu chodzi o dzieci... - A wi�c si� myli�e�, chodzi w�a�nie o mnie. Bo mog� dotrze� do ciebie tylko poprzez dziewczynki, to jedyny spos�b. Inaczej masz mnie gdzie�! Twarz Wallace'a st�a�a, szcz�ki zacisn�y si� kurczowo, oczy zw�zi�y w ledwie widoczne szparki. - Zamknij si� - powiedzia� g�ucho. - Tylko mi nie m�w, co mam robi�, ty egoistyczny bydlaku! Dla mnie nie jeste� burmistrzem! - Ostrzegam ci�... - Id� do diab�a. - Powiedzia�em: zamknij si�! Jego g�os przetoczy� si� po niewielkim pomieszczeniu jak grom z Olimpu. Przestraszeni klienci odsun�li si� przezornie. P�niej zeznali, �e odnie�li wra�enie, jakby na kilkana�cie sekund czas nagle zamar� i wszystko rozgrywa�o si�jak na zwolnionym filmie. Zanim s�owa burmistrza zd��y�y wybrzmie�, odchyli� muskularne rami� do ty�u i wyrzuci� je b�yskawicznie w prz�d dobrze wy�wiczonym gestem zawodowego futbolisty. Czarna pi�� niemal ze �wistem przeci�a powietrze zbli�aj�c si� z niewyobra�aln� szybko�ci� do pi�knej hebanowej twarzy kobiety. Jej oczy rozszerzy� potworny, parali�uj�cy strach; strach, kt�ry pojawi� si� na twarzy w spos�b ca�kowicie niekontrolowany. Nikt z obecnych nie mia� w�tpliwo�ci, �e nie jest to pierwsza sytuacja tego rodzaju. Caroline by�a tak przera�ona, �e nie mog�a si� poruszy�, nawet krzykn��... Ogromna pi�� zatrzyma�a si� ledwie o cal od jej twarzy. Spojrzenia ma��onk�w skrzy�owa�y si� gwa�townie. T�ga kobieta, kt�ra jad�a ciastko czekoladowe z kremem, zezna�a p�niej, �e ich wzajemna nienawi�� niemal unosi�a siew powietrzu. - Po�a�ujesz... - wydysza� cicho Wallace. Rami� nadal mia� podniesione; teraz jednak zacz�o dr�e�, po chwili dr�enie ogarn�o kark, szyj�, wreszcie ca�e cia�o. W ko�cu opu�ci� r�k�. - Dziewczynki, prosz� do mnie - wydusi�, z trudem opanowuj�c wzburzenie. - Wracamy do domu. - Jak to? Przecie�... - oszo�omione dzieci podbieg�y do niego. - Bez marudzenia. Idziemy. - Ale, tatusiu... - Annabelle nie chcia�a da� za wygran�. D�o� Barretta zatoczy�a szeroki �uk i wyl�dowa�a lekko na jej siedzeniu. Wystarczy�o. 11 - Wr�cimy p�niej, Art - Barrett zwr�ci� si� do lodziarza. - Przepraszam za zamieszanie. Wyni�s� dziewczynki na zewn�trz. Po kilku chwilach niezr�cznej ciszy Ca-roline Barrett pod��y�a za nimi. Gdy tylko wyszli, z piersi wszystkich obecnych wydar�o si� zbiorowe westchnienie ulgi. Art wr�ci� do pracy staraj�c si� zapomnie� o incydencie. A� do czasu, gdy nied�ugo potem na jego sklepik rzuci�y si� hordy ��dnych informacji dziennikarzy, kt�rzy na wszelkie sposoby, b�aganiem, podst�pem i przekupstwem, starali si� wydusi� z niego ka�dy szczeg�. Wbrew zapowiedzi Barretta bowiem ani on, ani dziewczynki nie wr�ci�y do lodziarni. Nie wr�ci�a te� ich matka, Caroline. Zaledwie kilka godzin p�niej wszystkie trzy by�y martwe. Cz�� pierwsza B�D� CI �AW� PRZYSI�G�YCH I S�DEM Rozdzia� 1 .Den Kincaid wlepi� wzrok w posta� odzian� w d�ug� czarn� tog�, nie b�d�c pewny, czy dobrze us�ysza�. S�dzina Sarah L. Hart odchrz�kn�a. - Powtarzam: jak inaczej wyja�ni� obecno�� mro�onej ryby w baga�niku pods�dnej? - Aha - odpar� niepewnie Ben -jednak si� nie przes�ysza�em. - Mo�e mi pan pom�c rozwia� w�tpliwo�ci? - u�miechn�a si� do niego s�dzina. Ze wszystkich si�, my�la� Ben, gdybym tylko umia�. Sarah L. Hart mia�a wyj�tkowy dar trafiania w sedno rzeczy. Nie bez powodu zaliczano j� do najlepszych s�dzi�w w hrabstwie Tulsa. Co nie zmienia�o faktu, �e czasami Ben wola�by mie� do czynienia z kim� po�ledniejszym. - Je�li opiera� si� na zarzutach oskar�enia, Wysoki S�dzie - odpar� Ben ka-s�aj�c w r�kaw - pods�dna znalaz�a inny spos�b na zagwarantowanie �wie�o�ci rybie. Zawody odbywa�y si� na jeziorze, a ryby s�odkowodne, jak oko� czy pstr�g, mo�na trzyma� w sadzikach ze �wie�� wod�. - O? Ale� ze mnie ignorantka. Ciekawe, czemu nie ucz� tego w szk�ce s�dziowskiej? - pani Hart zdj�a okulary i potar�a grzbiet nosa. - Ben? - Kincaid poczu� szarpni�cie za po�� togi. O uwag� dopomina�a si� jego klientka, Fannie Fenneman. Ben stara� si� j� zignorowa�. Na pr�no. - Ben! Pssst, Ben! -Jestem, jestem, Fannie. Zdaj�c sobie spraw�, �e kobieta tak �atwo nie zrezygnuje, poprosi� wysoki s�d o chwil� przerwy. - O co chodzi, Fannie? - To mi si� przestaje podoba� - wygarn�a mu scenicznym szeptem. - Co ty nie powiesz? To znaczy, �e wcze�niej by�o inaczej? Fannie wyg�adzi�a niespokojnie sukienk�, w kt�r� Kincaid kaza� jej si� wcisn��, z trudem odwodz�c klientk� od wdziania owerola i gumiak�w, jej zwyk�ego stroju. 15 Rozdzia� 1 B, >en Kincaid wlepi� wzrok w posta� odzian� w d�ug� czarn� tog�, nie b�d�c pewny, czy dobrze us�ysza�. S�dzina Sarah L. Hart odchrz�kn�a. - Powtarzam: jak inaczej wyja�ni� obecno�� mro�onej ryby w baga�niku pods�dnej? - Aha - odpar� niepewnie Ben - jednak si� nie przes�ysza�em. - Mo�e mi pan pom�c rozwia� w�tpliwo�ci? - u�miechn�a si� do niego s�dzina. Ze wszystkich si�, my�la� Ben, gdybym tylko umia�. Sarah L. Hart mia�a wyj�tkowy dar trafiania w sedno rzeczy. Nie bez powodu zaliczano j� do najlepszych s�dzi�w w hrabstwie Tulsa. Co nie zmienia�o faktu, �e czasami Ben wola�by mie� do czynienia z kim� po�ledniejszym. - Je�li opiera� si� na zarzutach oskar�enia, Wysoki S�dzie - odpar� Ben ka-s��j�c w r�kaw - pods�dna znalaz�a inny spos�b na zagwarantowanie �wie�o�ci rybie. Zawody odbywa�y si� na jeziorze, a ryby s�odkowodne, jak oko� czy pstr�g, mo�na trzyma� w sadzikach ze �wie�� wod�. - O? Ale� ze mnie ignorantka. Ciekawe, czemu nie ucz� tego w szk�ce s�dziowskiej? - pani Hart zdj�a okulary i potar�a grzbiet nosa. - Ben? - Kincaid poczu� szarpni�cie za po�� togi. O uwag� dopomina�a si� jego klientka, Fannie Fenneman. Ben stara� si� j� zignorowa�. Na pr�no. - Ben! Pssst, Ben! - Jestem, jestem, Fannie. Zdaj�c sobie spraw�, �e kobieta tak �atwo nie zrezygnuje, poprosi� wysoki s�d o chwil� przerwy. - O co chodzi, Fannie? - To mi si� przestaje podoba� - wygarn�a mu scenicznym szeptem. - Co ty nie powiesz? To znaczy, �e wcze�niej by�o inaczej? Fannie wyg�adzi�a niespokojnie sukienk�, w kt�r� Kincaid kaza� jej si� wcisn��, z trudem odwodz�c klientk� od wdziania owerola i gumiak�w, jej zwyk�ego stroju. 15 S..CT �o � ~L. p L o ni rti L3. e-h fD <* lit Si�? CIQ et 3 -O O -i O *< Lf:R� | "o I o 8 g 2 8 1. 1<8 n p 3. ?? p | | 3 l/J 5' 2. ?T p B � ^ rH.n sa p Ngpp-a*NOftM ^ I*" J J.l N B ^ f. I O- p C:*3 O *= I "^ O K- N o a % S^ I w o ^. Li vri N� rt r� e- w 0: llttl� 2-1 f !��<! i I!III wa i/i O *2 cn *-*� h� S*- >�_ ^ s: ^ p p *< jr x II glt.li "� 3. N * o a* o in> C O 5 N w g. S?B.||.I o i s.g. Is-i a� &> i'< o ^ .1.111' g. O � "ft1 P .�, TO "� n p " ^ x> " SS. N <! 5 S *< 3 O* 3 ^ "< & 5 ca fP c/a *S rft ^T ^ "o � ^. � " log &. p' <t' �fug- >^S: S w. a pT SL. p-8 o g- N 03 ' C/N 2 � I 1 nic CA p 3. B* h o er <i �< 3. I�" �litflt'5 i .g. �o o' *5 O* N III O li I o f starczy� prokuratorowi g��wnego dowodu rzeczowego, w postaci sadzika, kt�ry mia� przes�dza� o jej winie. Edwards zadawa� pytania tonem powa�nym i uroczystym, jak gdyby od wyniku tej sprawy zale�a�y losy �wiata. - Co pan zrobi� po rozpocz�ciu zawod�w, panie Hemingway? - Pop�yn��em za ��dk� panny Fenneman. - Pani Fenneman - sykn�a Fannie. -W jakim celu? - Poniewa� ja i ch�opaki od pewnego czasu zacz�li�my co� podejrzewa�. - Dlaczego? - No bo niby jak? Bez przerwy wygrywa� wszystkie zawody? Jedne po drugich? Przecie� to na mil� pachnie przekr�tem. Do licha! �owi� przez ca�e �ycie, a nigdy jeszcze nie z�apa�em takiej sztuki, jak ta tam. A zdarza si� jej to za ka�dym razem. - Ty by� nawet kijanki w ka�u�y nie z�apa� - szepn�a wzgardliwie Fannie. Ben d�gn�� j� �okciem w bok. - A wi�c podejrzewa� pan hochsztaplerk�? - pyta� dalej prokurator. - �e co? Podejrzewa�em, �e kantowa�a, je�li o to pan pyta. - W�a�nie o to. - Edwards odwr�ci� kartk� w swoich notatkach. - Prosz� opowiedzie� s�dowi, co pan zobaczy� p�yn�c za pods�dn�... znaczy si�, za pani� Fenneman. - Najprz�d trzeba powiedzie�, �e to nie by�o takie proste. Siedzieli�my w wodzie, to znaczy ka�dy we w�asnej ��dce, a poza tym trzeba by�o trzyma� si� od niej na tyle daleko, �eby si� nie kapn�a, �e kto� za ni� filuje. Ale uda�o mi si� nie straci� jej z oczu, dzi�ki lornetce. Cude�ko, Canon 540. -1 co takiego pan dostrzeg�? - Z pocz�tku jak gdyby nigdy nic p�yn�a jak my wszyscy. Znalaz�a swoje stanowisko, zarzuci�a w�dk�, wszystko jak trza. - Co si� dzia�o dalej? - Przez pierwsze trzydzie�ci, czterdzie�ci minut nic si� nie dzia�o i musia�em cierpliwie czeka�. Siedzia�a w ��dce i moczy�a patyk, jak Bozia przykaza�a. - A potem? - Zobaczy�em jak zwija ko�owrotek, potem rozgl�da si� na wszystkie strony. Ju� samo to wygl�da�o podejrzanie. Nast�pnie zapu�ci�a silnik i skierowa�a si� do brzegu. Ale wcale jej si� nie spieszy�o; p�yn�a powolutku, cicho, �eby nikt jej nie us�ysza�. Potem wysiad�a i znikn�a. -Znikn�a? - No, wysz�a na brzeg. - Czy widzia� pan, dok�d si� uda�a? - Nie, bo nie chcia�em si� tak bardzo do niej zbli�a�. Na twarzy Edwardsa pojawi� si� wyraz niepokoju. - Zaraz... to znaczy, �e pan nie wie, gdzie pods�dn� posz�a? - Pewnie, �e wiem. Bo dziesi�� minut p�niej wr�ci�a do motor�wki. A za p� godziny pojawi�a si� na starcie z najwi�kszym pstr�giem t�czowym, jakiego w �yciu widzia�em. - Co wed�ug pana pani Fenneman robi�a na brzegu? - Sprzeciw - Ben podni�s� si� z miejsca. - Pytanie oskar�enia prowokuje �wiadka do snucia spekulacji. - Zgoda - s�dzia Hart skin�a g�ow� i zwr�ci�a si� do Hemingwaya. - Panie Edwards, prosz�, �eby �wiadek ograniczy� si� do zrelacjonowania, co widzia� i s�ysza�. Ta historia jest wystarczaj�co powik�ana, �eby j�jeszcze bardziej gmatwa� domys�ami i przypuszczeniami. Na ustach Edwardsa wykwit� blady, grzeczny u�mieszek. Zwracaj�c si� do �wiadka zmieni� pytanie. - Co pan zrobi�, gdy pods�dn� zjawi�a si� przed jurorami ze swym imponuj�cym po�owem? - Wskoczy�em do d�ipa, zajecha�em do miejsca, gdzie wysiad�a na brzeg. No i co tam znalaz�em? - Eee... mo�e lepiej pozosta�my przy tradycji - prokurator poskroba� si� w g�ow� - wed�ug kt�rej to oskar�enie zadaje pytanie, a �wiadek odpowiada. - Dobra, niech b�dzie. - A wi�c c� takiego pan znalaz�? Hemingway nachyli� si� i z namaszczeniem odpar�: - Nieca�e sto jard�w od miejsca, gdzie Fannie wysiad�a na brzeg, sta�a ukryta za drzewem jej furgonetka, czerwony ford. - Przeszuka� pan auto? - No pewnie. -1 co pan znalaz�? - Sprzeciw - w��czy� si� Ben. - Rewizja nie mia�a podstaw prawnych. - Chytra sztuczka - s�dzia skin�a z uznaniem g�ow�. - Tyle �e pan Hemingway nie jest przedstawicielem prawa i nie obowi�zuje go odpowiednia procedura. Dzia�a� na w�asn� r�k�, a nie jako urz�dnik pa�stwowy. - Ale jego zeznania wykorzystywane s� przez urz�dnika pa�stwowego, kt�rym jest prokurator. - Bez w�tpienia. To okropne, jak to czasem dzia�a na nerwy, prawda? Oddalam sprzeciw. Prosz� kontynuowa� - zwr�ci�a si� do Edwardsa. - Co pan znalaz� w furgonetce, panie Hemingway? - Ano w�a�nie, wtedy znalaz�em sadzik ze s�odk� wod� - odpar� i wyprostowa� si�, wyra�nie z siebie zadowolony. Edwards przedstawi� dow�d rzeczowy - sporych rozmiar�w blaszany zbiornik na wod� - w sam raz na pstr�ga-giganta. - Co pan zrobi� po znalezieniu sadzika? - pyta� dalej prokurator. - Wtedy ju� by�em pewny, �e oszukiwa�a. Wyst�pi�em do jury o j ej dyskwalifikacj�, a od niej za��da�em zwrotu pieni�dzy. Nie mia�em wyj�cia, musia�em tak zrobi�. Ale nie chcia�em jej zupe�nie pogrzeba� i dopiero gdy odm�wi�a, uci��em sobie pogaw�dk� z panem prokuratorem. W�asnym szwagrem dopowiedzia� w my�lach Ben. - Dzi�kuj� - powiedzia� Edwards. - Nie mam wi�cej pyta�. - Czy obrona ma jakie� pytania? - s�dzia Hart zwr�ci�a si� do Bena. 18 19 - A, tak - Ben poderwa� si� z miejsca. Fannie pchn�a go lekko do przodu: - Bierz ich, mistrzuniu. - Panie Hemingway - rozpocz�� Ben - nazywam si� Ben Kincaid i reprezentuj� pods�dn�, pani� Fenneman. Chcia�bym zada� panu kilka pyta�. - Nie ma sprawy, wal pan - m�czyzna wysun�� szcz�k� do przodu. - Czy widzia� pan na w�asne oczy, jak pani Fenneman wyci�ga co� z sadzika? -No... nie. - Nie widzia� pan tak�e, co robi�a na brzegu po opuszczeniu �odzi? - Oczywi�cie, �e nie. - A czy nie wpad�o panu do g�owy, �e pani Fenneman wysz�a na brzeg, �eby... no - Ben obla� si� rumie�cem - za potrzeb�? Usta Hemingwaya wykrzywi� niemi�y u�miech. - Wcale bym si� nie zdziwi�, gdyby w�a�nie taki bajer pr�bowa�a wstawi�. - Prosz� z �aski swojej odpowiada� na pytania - przywo�a� go do porz�dku Ben. Omi�t� spojrzeniem sal� rozpraw. Odwala� zwyk�� obro�cz� procedur�, kt�ra wszystkich nudzi�a, i trudno by�o mie� o to pretensje. -Pssst... Wprawdzie Ben nie m�g� nie s�ysze� psykni�cia za plecami, ale wola� nie dawa� Fannie kolejnej okazji do wybuchu gniewu. - Czy prawd� jest, panie Hemingway... - Pssst! Mimo kolejnego, tym razem g�o�niejszego psykni�cia, Ben nie zamierza� przerywa�: - Powtarzam: czy prawd� jest, �e... - Chwileczk� - tym razem g�os pochodzi� z drugiej strony, od pani Hart. -Przepraszam, panie mecenasie, ale mam wra�enie, �e pa�ska asystentka usi�uje si� jako� z panem skomunikowa�. Ben odwr�ci� si� w stron� Christiny McCall, kt�ra wychyla�a si� nad barierk� oddzielaj�c� galeri� dla s�uchaczy od cz�ci s�dowej. Wyci�ga�a r�k�, w kt�rej dzier�y�a kartk� papieru. Ben schwyci� j� i rozpostar�. S�dzia przygl�da�a mu si� z zaciekawieniem. - Co to takiego? Li�cik od wielbicielki? - Eee... niezupe�nie. - Ben spogl�da� na kartk�, na kt�rej widnia�y tylko dwa s�owa: �Facet k�amie". - Przepraszam, wysoki s�dzie, czy m�g�bym prosi� o kr�tk� przerw�? Chcia�bym zamieni� kilka s��w z moj� asystentk�. - Czy to przyspieszy tok sprawy? - Tak, z pewno�ci�. - Och, to bardzo prosz�. Ben ruszy� na ty�y sali, gdzie sta�a Christina. Przechodzi�a akurat okres europejski: mia�a na sobie sukienk� w czerwono-niebiesk� krat�, w stylu francuskiej licealistki, a na nogach wysokie, czarne sk�rzane buty. Ben podejrzewa�, �e mia�y 20 na celu wywo�anie wra�enia, �e mierz�ca pi�� st�p i jeden cal dziewczyna jest prawdziwie ho�ym, d�ugonogim stworzeniem. - Z dnia na dzie� stajesz si� coraz bardziej ekscentryczna i tajemnicza - nie m�g� sobie odm�wi� komentarza na jej widok. Dziewczyna u�miechn�a si�. - Przeczyta�e�, co ci skrobn�am? - Oczywi�cie. Co to niby ma znaczy�? - Dok�adnie to, co znaczy - odrzuci�a energicznie do ty�u g�ow�, a� spi�te w ko�ski ogon p�omiennorude w�osy uderzy�y j� w �opatki. - Go�� ��e jak z nut w sprawie tego sadzika. - Na jakiej podstawie tak przypuszczasz? -Na nijakiej. - To sk�d u licha wiesz, �e k�amie? - Poniewa� jestem femme du monde - czy w og�le femme, i tyle. - Daruj sobie t� francuszczyzn� i wprowad� mnie w swoje meandry my�lowe. Jak na razie, zupe�nie mnie nie przekona�a�. - Bo od samego pocz�tku za�o�y�e�, �e twoja klientka jest winna - smagn�a go z przek�sem. Ben uciek� ze spojrzeniem. - Chyba przyznasz, �e taka nieprzerwana seria zwyci�stw mo�e budzi� w�tpliwo�ci - broni� si� s�abo. - No pewnie. Przecie� to niemo�liwe, �eby kobieta mog�a odnosi� sukcesy w takiej dziedzinie, prawda? - Nie to mia�em na my�li... - Mo�e ty nie, ale sp�jrz na naszego �wiadka. - Kiwn�a g�ow� w stron� sali. Ben zerkn�� na m�czyzn�. Hemingway ubrany by� we flanelow�koszul� i d�insy podtrzymywane paskiem z ogromn� sprz�czk�. G�ow� zdobi�a mu czapeczka basebalowaz reklam� sprz�tu w�dkarskiego Shakespeare. Hmmm..., mrukn�� do siebie adwokat. - Sugerujesz, �e nie w smak mu by�o przegrywa� czterdzie�ci siedem razy, i wszystko sprokurowa�? - Sugeruj�, �e przede wszystkim nie podoba�o mu si�, i� przegrywa z kim�, kto nie ma ow�osionej piersi. Ben nie przestawa� przygl�da� si� �wiadkowi. Je�li od czasu studi�w nauczy� si� czegokolwiek w swej pracy, to wiary w instynkt Christiny. O tak wnikliwym wgl�dzie w ludzkie charaktery on tylko m�g� marzy�. - Czy obrona gotowa jest wr�ci� do sprawy? - spyta�a s�dzia Hart. - Tak jest, wysoki s�dzie, dzi�kuj� za przerw�. - Ben zamkn�� notes z przygotowanymi wcze�niej pytaniami. Musia� zda� si� na �ut szcz�cia. - Panie Hemingway, o ile wiem, jest pan nie tylko organizatorem zawod�w, ale tak�e uczestnikiem niekt�rych z nich. Czy tak? - Pewnie, nie ma to jak od czasu do czasu pomoczy� kij w wodzie. -1 nigdy pana nie denerwowa�o, �e pods�dn� wci�� z panem wygrywa? - Sprzeciw - Edwards podni�s� si� z miejsca. - Pytanie nie ma zwi�zku ze spraw�. - Staram si�, wysoki s�dzie, jedynie ustali�, czy... - zaczaj wyja�nia� Ben, ale s�dzia wesz�a mu w s�owo: 21 - Panie mecenasie, oddalam sprzeciw oskar�enia, ale podarujmy sobie te psychologiczne manewry. I tak wiadomo, do czego pan zmierza. Prosz� kontynuowa�. - Prosz� odpowiedzie� na pytanie - Ben z westchnieniem ulgi zwr�ci� si� do Hemingwaya. - Pewnie, �e wol� zwyci�a�. Nie lubi� dostawa� w sk�r�, to chyba jasne. - Zw�aszcza od kobiety? Hemingway uciek� ze wzrokiem. - Za Chiny nie mam poj�cia, jaki to ma zwi�zek - odpar�. Ben zbli�y� si� do niego. - Panie Hemingway - zni�y� g�os - czy to aby nie pan pod�o�y� sadzik w baga�niku pods�dnej? - Niech mnie jasny... - rzuci� nagle zachrypni�tym g�osem, ale zerkaj�c na s�dzi� natychmiast si� zmitygowa�: - Oczywi�cie, �e nie. - Przypominam, �e zosta� pan zaprzysi�ony. - Wiem. - A wi�c maj�c tego ca�kowit� �wiadomo�� twierdzi pan, �e to nie on w�o�y� sadzik do baga�nika auta pani Fenneman? - Co mi pan tu wciskasz! Ja w og�le takiego �elastwa nie u�ywam, a ten sadzik, co tu stoi, zobaczy�em po raz pierwszy w baga�niku Fannie. -1 nigdy nie zale�a�o panu na zepsuciu jej reputacji? - A co mnie to strzyka? - Hmmm... - Ben cofn�� si� o krok. - Panie Hemingway, kiedy po raz ostatni zwyci�y� pan w zawodach w�dkarskich? - Jakie� - m�czyzna przewraca� bia�kami gmeraj�c w pami�ci - b�dzie jaki� czas temu... - Jaki� czas, powiada pan. Czy mamy przez to rozumie�, �e chodzi o lata? -Tak. - A ile dok�adnie? - Tak na mur to nie pami�tam. - Jak to? Nie pami�ta pan cho� w przybli�eniu tak wa�nego dla siebie wydarzenia? - No dobra- Hemingway nachyli� si� do przodu balansuj�c na czubkach palc�w - pi�� lat, osiem miesi�cy i trzyna�cie dni temu. Zadowolony pan? - Co to by�y zawody? - Beaver International. Trudne jak skubaniec. - Aha - odpar� z roztargnieniem Ben. W g�owie szumia�o mu od pracuj�cych na najwy�szych obrotach neuron�w. Co� mu �wita�o w zwi�zku z t� nazw�, ale w �aden spos�b nie potrafi� sobie uzmys�owi� co. Beaver, Beaver... Czy aby nie natkn�� si� na ni� przegl�daj�c akta �wiadka? Odwr�ci� g�ow� w stron� asystentki, ale Christina jak zwykle my�la�a dwa razy szybciej ni� on i zobaczy� tylko, jak jej rudy ko�ski ogon harcuje pomi�dzy tylnymi rz�dami �awek, gdzie znajdowa�y si� dokumenty. Kilka minut p�niej wr�ci�a z artyku�em, kt�ry otrzymali z prokuratury. Ilustruj�ca go fotografia przedstawia�a Hemingwaya dzier��cego sporych rozmia- 22 r�w okonia; w tle wida� by�o zachodz�ce s�o�ce rzucaj�ce na tafl� jeziora r�o-waw� po�wiat�. Ben poda� czasopismo Hemingwayowi. - Czy to o tych zawodach pan m�wi? - spyta�. Hemingway spojrza� na artyku� i u�miechn�� si� z dum�. - Tak, w�a�nie te zawody wygra�em. W czasach, gdy jeszcze o n a nie zacz�a si� wsz�dzie panoszy�. - Jak na moje oko to chyba niez�y okaz, co? -Pytanie! �liczno�ciryba. - Rzeczywi�cie, b�yszczy niesamowicie. I te barwy, jak malowane. -Ha, cud! -Tylko... zastanawia mnie jedna rzecz: czy przypadkiem ryby nie matowiej� pod wp�ywem promieni s�onecznych? - Ben nie by� specjalist�, ale przypomnia� sobie traperskie pogaw�dki z Christin�, gdy dziewczynie uda�o si� go raz wyci�gn�� na wypraw� w�dkarsk� do Arkansas. - No tak - odpar� Hemingway - ryba ca�kiem zwyczajnie wysycha. Odpada jej niska, matowieje sk�ra. - Ale przecie� ta ryba wygl�da przepi�knie, sam pan przyzna�. - Pewnie zdj�cie zrobiono zaraz po zako�czeniu zawod�w. - Nie s�dz�. - Pewnie �e tak. - Nie - Ben wskaza� palcem fragment artyku�u. - Tu jest napisane, �e schwyta� pan ryb� o dwunastej czterdzie�ci w po�udnie. - No to pewnie zdj�cie pstrykn�li mi zaraz potem. - Prosz� przyjrze� si� uwa�nie. Za panem wida� zach�d s�o�ca. - Nno tak... - Zawody odbywa�y si� w Oklahomie latem. O kt�rej zachodzi tam s�o�ce? O �smej trzydzie�ci, dziewi�tej wieczorem? - Czyja wiem...? - waha� si� coraz bardziej Hemingway. - Wynika z tego, �e fotografi� zrobiono w jakie� osiem godzin po z�owieniu przez pana zwyci�skiej ryby. Jak to mo�liwe, �e po tylu godzinach wygl�da�a tak okazale? Hemingway przest�pi� z nogi na nog�. - No wie pan, fotografowie nie takie rzeczy potrafi�... - Sugeruje pan, �e to fotomonta� albo retusz? - spyta� Ben i nie daj�c czasu �wiadkowi na odpowied�, pokr�ci� g�ow� dodaj�c: - Nie s�dz�, panie Hemingway. My�l�, �e kupi� pan tego okonia. - Bujdy! Wcale go nie kupi�em, tylko z�apa�em, sam, na �ywca! - Jestem innego zdania. Z�apa� pan jak�� mniejsz� sztuk�, a potem podmieni� na inn�, kt�r� kupi� pan wcze�niej. T�, kt�r� widzimy na zdj�ciu. -Nieprawda! - Pa�skie zaprzeczenia brzmi� ma�o przekonywaj�co, panie Hemingway. Fotografia jest najlepszym dowodem. M�czyzna zacisn�� pi�ci. 23 - To k�amstwo! - wydusi�. - Nie, to nie k�amstwo. Sp�jrzmy prawdzie w oczy, szanowny panie. Dopu�ci� si� pan oszustwa. - Za nic! - rykn�� Hemingway. - A jednak - mamy dow�d jak na d�oni. Prosz� sobie darowa� dalsze kr�tactwa. - Nie oszukiwa�em!!! - Wi�c jak pan wyt�umaczy, �e tyle godzin po zawodach ryba wygl�da�a tak jakby dopiero co wyci�gni�to j� z wody? Hemingway skoczy� na r�wne nogi. - Bo j� trzyma�em w sa... - nie doko�czy� zdania. Zamar� i z otwartymi ustami rozejrza� si� na boki, jak zbudzony ze snu. Potem powoli opad� z powrotem na krzes�o. Ben post�pi� krok do ty�u przygl�daj�c mu si� z zainteresowaniem. - W sa-dzi-ku. Pozwoli pan, �e doko�cz� za niego. Bo chyba tego s�owa mia� pan zamiar u�y�? Rozdzia� 2 B, ' en wr�ci� do pracy dopiero p�nym popo�udniem. Jego biuro by�o niepozorn� klitk� znajduj�c� si� na ulicy pe�nej lombard�w (�Got�wka w pi�� minut, o nic nie pytamy"). Zbudowane z ��tej ceg�y budynki pami�ta�y czasy, gdy mie�ci�y si� w nich eleganckie biura, a ulica stanowi�a lini� graniczn� pomi�dzy bogat� dzielnic� rekin�w naftowych na po�udniu i podobnie zamo�n� Black Wall Street na pomocy. Ben otworzy� drzwi i wszed� do �rodka. Cho� raz biuro wygl�da�o w miar� spokojnie. �adnych wierzycieli wymachuj�cych rachunkami czy zabiedzonych klient�w wyja�niaj�cych pokornie, dlaczego nie sta� ich na zap�acenie honorarium, ani te� wzburzonych przeciwnik�w z sali s�dowej szukaj�cych okazji do rewan�u. W samym �rodku holu, trzymaj�c jedn� r�k� s�uchawk� telefoniczn�, a drug� stukaj�c w klawisze komputera, siedzia� asystent Kincaida, Jones. Na widok Bena nakry� d�oni� mikrofon s�uchawki i szepn��: - Gratulacje, szefie. - Ju� dotar�y wie�ci? - spyta� zaskoczony Ben. Jones pokiwa� g�ow�. - Fannie zd��y�a wszystkim opowiedzie�. Czeka u ciebie w gabinecie. -U�miechn�� si� i doda�: - Twierdzi, �e zrobi�e� sieczk� z g��wnego �wiadka oskar�enia. - Przesadza. - Te� tak uwa�am. - Kogo masz na linii? - Znalaz�em w Internecie jeszcze jeden ma�o znany koled� z wydzia�em piel�gniarskim, tym razem w Nowej Anglii. - Naprawd�? - Ben podskoczy� do niego z zainteresowaniem. - Spokojnie, szefie. To, �e maj� taki wydzia�, nie oznacza, �e znajdziesz tam swoj� siostr�. Ale zaraz zobaczymy. W�a�nie staram si� zmota� faceta stamt�d, �eby mi wytrzasn�� list� ichnich student�w. 25 Ben zacisn�� kciuki. Po kilku chwilach us�ysza� g�os z drugiej strony linii. S�ysz�c odpowied� Jonesa rozwar� usta w zdumieniu. Zamiast dialektu z Oklaho-my jego wsp�pracownik u�ywa� najczystszego brytyjskiego akcentu. - Brak mi s��w podzi�ki, panie kolego. Jest pan ca�kowicie pewien? - spyta�. Po kilku minutach podobnego gaworzenia odwiesi� s�uchawk�. - Ronald Colman jak �ywy - zauwa�y� Ben. Jones u�miechn�� si� z zadowoleniem. - Nic tak nie dzia�a na tych faci�w z nowoangielskich uczelni, jak odrobina brytyjskiego akcentu. - A na mnie dobre wie�ci. Wi�c? - Przykro, szefie - Jones pokr�ci� g�ow� ze smutkiem - tam jej te� nie ma. Ben stara� si� nie pokazywa� po sobie rozczarowania. - C� - rzuci� Ben i skierowa� si� w stron� gabinetu - szukajcie, a znajdziecie. - Szefie...? - wida� by�o, �e Jones dobiera s�owa. Ben zatrzyma� si� wp� kroku. -Tak? - Nie chcia�bym si� wtarabania�... - Ale i tak to zrobisz, prawda? Wi�c wal. - Nie s�dzisz, �e czas odpu�ci� sobie te poszukiwania? Nie ma w�tpliwo�ci, �e twoja siostra robi wszystko, �eby jej nie znale��. - Ale nie mamy te� stuprocentowej pewno�ci. - Oznajmi�a ci, �e zamierza zapisa� si� na studia piel�gniarskie w Connecti-cut. Przeszukali�my tam wszystkie uczelnie i nic. - Mog�y jej si� pomyli� stany. - Sp�jrz prawdzie w oczy, szefie. Twoja siostra nawia�a. Przepad�a jak kamie� w wod�. Zostawiaj�c ci na g�owie dziecko. - Jones klikn�� myszk�, wy��czaj�c program. - Ile miesi�cy ma ju� Joey? - Trzyna�cie. - A wi�c znikn�a prawie p� roku temu. I przez ca�y ten czas ani razu nie zadzwoni�a, �eby si� dowiedzie� co z ma�ym. Powtarzam: sp�jrz prawdzie w oczy. Ju� nic nie zrobisz. Ben zdawa� sobie spraw�, �e jakakolwiek pr�ba obrony b�dzie brzmia�a rozpaczliwie i ma�o przekonuj�co. Mimo to odpar�: - Mo�e, ale nie zaszkodzi pr�bowa� dalej. W miar� wolnego czasu, zgoda? - Ty tu jeste� szefem, szefie - westchn�� Jones i poda� Benowi plik dokument�w. - Skoro mowa o pracy, masz tu streszczenie sprawy Skaggsa. Rozprawa dzisiaj. - Dzisiaj?! - Ben rzuci� okiem na zegarek. - Przecie� za godzin� zamykaj� s�d! - A wi�c mi�ego dnia - odpar� Jones i odwr�ci� si� do komputera. - �liczne dzi�ki. - Ben wcisn�� akta pod pach� i ponownie ruszy� do gabinetu, ale na chwil� przystan�� i zakas�a�, niezr�cznie maskuj�c zmieszanie. - Przy okazji, dostali�my mo�e jakie�, te, no, pieni�dze z honorari�w? 26 Jones pokr�ci� g�ow�. - No tak, no tak - Ben czym pr�dzej dopad� drzwi gabinetu. W progu zderzy� si� z gigantyczn� postaci�. - Hola! Kapitanie! - zawo�a� wielkolud i odsun�� si� na bok. - Trzeba uwa�a�, mogli�my si� pozabija�. Pewnie, pomy�la� Ben. Tylko �e Loving, prywatny detektyw i sta�y wsp�pracownik Bena, wa�y� o ponad sze��dziesi�t kilogram�w wi�cej od adwokata, wi�c z nich dw�ch to Ben by�by o wiele bardziej zabity. - Jak tam? Siedzisz nad czym� ciekawym? - spyta� Loving. - W wolnych chwilach pracowa� na w�asn� r�k� i nie zawsze by� na bie��co w sprawach g��wnego pryncypa�a. - Na razie posucha. Nic wartego wzmianki. - Sie zdarza. S�ysza�em, �e ci nie�le posz�o. W�a�nie uci��em sobie gadk�--szmatk� z twoj� klientk�. Niez�a cizia. - A wiesz - Ben z trudem st�umi� u�miech -jako� tak dziwnie mi si� zdawa�o, �e przypadniecie sobie do gustu. - Jakby� zgad�. Przy okazji - Loving �ciszy� nieco g�os. Wyczuwaj�c wahanie w jego g�osie, Ben bez trudu odgad�, co dalej us�yszy. - Wiem, �e nie masz czasu na bzdury, ale dostali�my mo�e, te, no, jakie� pieni�dze z honorari�w? - Przykro mi, nic - Ben pokr�ci� g�ow�. - No tak, no tak. - Strasznie mi g�upio, Loving. Wygl�da na to, �e nikt ju� na tym �wiecie nie potrzebuje adwokata. A jak ju� si� kto� trafi, to ani mu si� �ni p�aci�. - Nie ma sprawy, kapitanie, nie przejmuj si�. Zreszt� to nie twoja wina. - Nie moja wina? - spyta� zdumiony Ben. - Mhm. To wszystko matactwa mi�dzynarodowego systemu bankowego. -Czego...? - Spisek mi�dzynarodowej finansjery. - Aha - Ben zmarszczy� czo�o. - Chyba czas zacz�� czyta� gazety. - Sprawka bonz�w z najbogatszych pot�g przemys�owych - ci�gn�� Loving -elity, kt�ra trzyma w �apach wszystkie nitki. Wysysaj�z nas jak pijawki got�wk�, �eby pieni�dz straci� na warto�ci. - Ale po co? - Jak to po co? Zachapali ca�e z�oto na kuli ziemskiej, a co, jak nie ono, p�jdzie najbardziej do g�ry, gdy pieni�dz straci na warto�ci? - Przecie� to zakrawa na paranoj�. - Pewnie - zarechota� Loving. - To samo twierdzi� JFK i patrz jak sko�czy�. - Zaraz, zaraz - Benowi zaczyna�o szumie� w g�owie. - Dotychczas wmawiano nam, �e za zamachem na prezydenta stoi CIA, FBI, mafia sycylijska, Ku-ba�czycy i militamo-przemys�owa magnateria, o bankierach ani s�owa. - Sam widzisz. Zrobili wszystko, �eby zwali� na innych - Loving �ypn�� na niego znacz�co i ruszy� do Jonesa. Ben kr�c�c g�ow� wszed� do gabinetu i rzuci� dokumenty na biurko. 27 - Witaj, Benie Kincaid, m�j bohaterze. Na �rodku gabinetu, ubrana w sw�j ukochany owerol, sta�a Fannie. U�miechaj�c si� nerwowo zaciera�a d�onie. - A, cze��, Fannie. - By�e� fantastyczny, Ben. Ogromnie ci dzi�kuj�. - Drobnostka - Ben opad� na krzes�o. - �adna mi drobnostka. Uratowa�e� m�j honor w�dkarza. Ben rozlu�ni� krawat i rozpi�� g�rny guzik koszuli. - Mi�o mi, �e mog�em ci pom�c i �e to doceniasz. Ch�tnie bym sobie z tob� pogaw�dzi�, ale sp�jrz na te papierzyska. Musz� na gwa�t je przegl�dn��. Mam nadziej�, �e si� nie pogniewasz? - Nno, nie... tylko �e - Fannie kurczowo splot�a palce - mia�am nadziej �, �e b�dziemy mogli zamieni� kilka s��w... To bardzo wa�ne. - Przykro mi, ale naprawd�... - Chodzi o twoje honorarium. Ben poczu� ch��d w plecach. Mia� niemi�e uczucie, �e zaraz us�yszy co�, czego bardzo nie chcia� us�ysze�. Mimo to stara� si� niczego po sobie nie pokazywa�. - Dobrze, m�w, a ja w tym czasie przegl�dn� materia�y. Mam podzieln� uwag�. - A wi�c - zacz�a Fannie, ale natychmiast zamilk�a i chwil� trwa�o zanim zn�w si� odezwa�a. - Przede wszystkim chcia�am ci ponownie ogromnie podzi�kowa�. Nawet nie wiesz, jak jestem ci wdzi�czna. Ocali�e� moje dobre imi�. Czu�am si� jak nowo narodzona, oczyszczona z k�amliwych zarzut�w. Na dobr� spraw�, pomy�la� Ben, fakt, �e Hemingway przyzna� si� do pod�o�enia sadzika do baga�nika Fannie wcale nie znaczy, �e kobieta nie oszukiwa�a, tylko �e nie uda�o jej si� na tym przy�apa�. Wola� jednak nie dzieli� si� z ni� t� my�l�. - Da�abym ci nie wiem co... - wyj�ka�a Fannie - problem w tym, �e nic nie mam. Schowany za dokumentami Ben zacisn�� mocno powieki. Wiedzia�em... - A gdzie ci wsi�k�y te wszystkie pieni�dze z nagr�d? - spyta� pozornie beztroskim g�osem. - Prawd� m�wi�c, strasznie lubi� bingo - odpar�a ledwie s�yszalnie i ju� g�o�niej doda�a: - Zupe�nie nie wiem, co robi�, jest mi strasznie g�upio, bo naprawd� wiem, ile ci zawdzi�czam... Bo�e, daj si��, by to znie��, westchn�� Ben, a na g�os wymamrota�: - Nie przejmuj si�, to naprawd� drobnostka. - Nie, i doskonale o tym wiesz - oznajmi�a uroczy�cie Fannie. Wci�gn�a mocno powietrze i oznajmi�a: - Nie pozwol�, �eby kto� �mia� zarzuci� Fannie Fenneman brak dumy albo to, �e nie honoruje swoich d�ug�w. - Rozleg� si� szelest zdejmowanego ubrania. - Wi�c postanowi�am zap�aci� ci w naturze. Oczy Bena, poch�aniaj�ce linijka za linijk� tekst, znieruchomia�y. Podni�s� powoli g�ow�. Fannie Fenneman sta�a na �rodku gabinetu nagusie�ka; sfa�dowa-ny owerol le�a� u jej st�p. -Ale�, Fannie... - Wiem, �e jeste� zaskoczony, ale nie mam wyboru. Spokojna g�owa, Ben, dostaniesz, co ci si� nale�y. Wynagrodz� ci wszystko z nawi�zk�. - Nie mam w�tpliwo�ci..., znaczy si�, zawsze uwa�a�em... jednak�e... - No ju�, Ben, chod�, czekam... - zach�ca�a Fannie otuliwszy si� ramionami, bardziej chyba z zimna ni� poczucia wstydu, jak sk�onny by� wierzy� Ben. Podni�s� si� z krzes�a. - Nie uwa�am, Fannie, �eby to by� najszcz�liwszy pomys�. - A ja uwa�am, �e tak, i to na mur. - Jej cia�o obj�o efektowne dr�enie. -Nie b���dzieszsz ���aaa���owa�... - Ju� �a�uj� - mrukn��. �ci�gn�� marynark� z wieszaka i poda� kobiecie. -Prosz�, w�� to na siebie. - Nie, Ben - Fannie odsun�a gwa�townie marynark� i schwyci�a go za rami� przyci�gaj�c do siebie. Ben straci� r�wnowag� i przywar� do niedawnej klientki, kt�ra natychmiast otoczy�a go ramionami. - Nie bro� si�, nie ma innego wyj�cia. -Fannie, b�agam! Nagle drzwi do gabinetu otwar�y si� na o�cie� i na progu stan�a Christina. - Ben, czy mog�abym... - zacz�a, ale nagle zach�ysn�a si� ze zdumienia, a jej oczy zrobi�y si� wielkie jak spodki. - Dobry Bo�e, nie mia�am poj�cia... Przepraszam najmocniej... - wyj�ka�a i w okamgnieniu znikn�a. - Christina, poczekaj! To nie tak... Przepraszam, pu�� mnie, Fannie - Kilka chwil trwa�o, zanim Ben wyswobodzi� si� z obj�� kobiety i run�� w stron� wyj�cia. - No co ty, Ben? - krzykn�a za nim Fannie. - W�� co� na siebie - rzuci� do niej i wymkn�� si� do g��wnej cz�ci biura, gdzie napotka� wlepione w siebie oczy Jonesa i Lovinga. - Co si� gapicie? Obie pary oczu natychmiast skoncentrowa�y si� na blatach biurek. - Tymczasem Ben zajrza� do poczekalni. - Gdzie si� podzia�a Christina? - wrzasn��. - Wyskoczy�a z biura jak z procy - odpar� Jones. - Trudno jej si� dziwi�... - Jones, to nie tak, jak sobie wyobra�asz... - Chryste, szefu�ciu - kontynuowa� Jones z udawanym zdumieniem - przecie� tam nie ma nawet dywanu. -Jones... - Chocia�... zaraz... masz tam chyba jakie� w miar� stabilne krzes�o. Biurko te� jest niez�e, no, mo�e z lekka kanciaste. - Ale - przy twoich preferencjach to chyba dodatkowa zaleta. Swoj� drog�, nie mia�em poj�cia, �e lubisz taki ostry seks. - Jones! - Ben pogrozi� mu pi�ci�, podbieg� do okna i przeszuka� spojrzeniem ulic� w obydwu kierunkach. Christiny ani �ladu. - Pos�uchajcie, jak wr�ci Christina, powiedzcie jej... -zastanawia� si� nad odpowiednim sformu�owaniem. -Zreszt� niewa�ne. Sam jej wszystko wyja�ni�. Aha, sprawa Skaggsa wygl�da ca�kiem nie�le. M�g�by� wys�a� dokumenty do s�du? - Czemu nie - Jones wzruszy� ramionami - ale przecie� i tak jedziesz w tamtym kierunku. 28 29 -Ja?Pokiego? , - Nie po kiego, tylko po Joeya. Chyba znasz kogo� o tym imieniu? - Jones omi�t� wzrokiem gabinet. - Je�li oczywi�cie znajdziesz chwilk� czasu. Ben spojrza� na niego z politowaniem i zerkn�� na zegarek. - Nie ma jeszcze pi�tej, mam jeszcze... - Punkt szesnasta trzydzie�ci rozpocz�o si� zebranie rodzic�w - przerwa� mu Jones. - Niech to szlag! Zupe�nie mi wylecia�o z pami�ci - Ben westchn��. - Jak si� ma tyle na g�owie... - Mo�e by� sobie ju� darowa� - Ben porwa� akt�wk�. - Wiesz co, szefie? W domu mam niepotrzebn� sof�. Nic nadzwyczajnego, ( w dodatku nadgryziona przez szczury. Ale jakby co, b�dzie jak znalaz�. Benpostuka� siew czo�o. - Wypchaj si�. Nie mam teraz czasu na takie bzdury. Ale jeszcze sobie pogadamy. - Dr�� z niecierpliwo�ci. Trzymaj si�, Casanovo. Rozdzia� 3 > en siedzia� na plastikowym krzese�ku w niewielkim pokoju konferencyjnym przedszkola i z ca�ej si�y stara� si� zachowa� spok�j. - Chyba nie dok�adnie rozumiem, w czym tkwi problem. Pani Hammerstein, kierowniczka przedszkola, wpatrywa�a si� w niego z przylepionym u�miechem wyra�aj�cym niebia�sk� dobro�. - Po pierwsze, panie Kincaid, chcia�abym podkre�li�, �e Joey jest cudownym dzieckiem, wr�cz naszym pupilkiem. -Tak... - Prawdziwy z niego indywidualista. Ben z trudem powstrzyma� si� od zab�bnienia palcami po stole. - Przepraszam, ale nie mog� si� oprze� wra�eniu, �e ma mi pani do powiedzenia co� znacznie mniej mi�ego. B�ogostan na twarzy pani Hammerstein na chwil� zosta� zm�cony. - Obawiam si�, �e nie wiem, o czym pan m�wi. - Pani z sekretariatu, kt�ra do mnie dzwoni�a, m�wi�a o jakich� k�opotach z ma�ym, i zaproponowa�a spotkanie. Nietrudno wi�c zgadn��, �e jaki� problem istnieje. - Niby tak... - Pani Hammerstein otworzy�a niebieski notatnik. - Ale nie u�y�abym s�owa �problem", raczej drobne... trudno�ci. - Przez telefon wyra�nie by�a mowa o problemach. Kobieta poszuka�a w notesie strony, na kt�rej widnia�o imi� i nazwisko Joeya. - Wi�kszo�� tych, jak powiedzia�am, trudno�ci, mo�na by nazwa� k�opotami z Pos�usze�stwem. - Pos�usze�stwem? - W�a�nie tak. - Chodzi wi�c o to, �e ma�y nie wykonuje tego, czego si� od niego ��da i kiedy si� tego ��da? 31 r - Panie Kincaid - twarz pani Hatnmerstein rozszerzy�a si� jeszcze bardziej w u�miechu - staramy si� by� maksymalnie wyrozumiali i do niczego nie zmusza� maluch�w. - Po tym, co us�ysza�em, nie jestem tego taki pewien. - Ale�, panie Kincaid, zapewniam pana. - Przepraszam, nie chcia�em pani urazi� - przerwa� kobiecie, u�wiadamiaj�c sobie jednocze�nie, �e zachowuje si� jak typowy ojciec. Jak ten babsztyl �mie uwa�a�, �e m�j syn nie jest �smym cudem �wiata. - Mo�e przejd�my do rzeczy. Jakie konkretnie zachowanie Joeya sprawia pa�stwu tyle k�opotu? To znaczy, czym objawia si�jego niesubordynacja? - No wi�c - pani Hammerstein odwr�ci�a nast�pn� kartk� - Joey... nie jest taki jak inne dzieci. -A powinien? - Nie bawi si� z innymi. - Wida� woli w�asne towarzystwo. Czy to zbrodnia? Jest po prostu nie�mia�y. - Cz�sto gdzie� znika. - To rzeczywi�cie straszne. Mo�e wys�a� za nim patrol? Pani Hammerstein wci�gn�a g��boko powietrze. - No i nie m�wi. Nawet nie sylabizuje, jak dzieci w jego wieku, z kt�rych przecie� wiele ma jeszcze k�opoty ze z�o�eniem wyraz�w. Poza tym nie bierze udzia�u we wsp�lnych grach rozwijaj�cych wyobra�ni�. - A czy nigdy pa�stwu nie przysz�o do g�owy, �e dzieje si� tak, poniewa� Joey ma nieco trudniejsze dzieci�stwo ni� jego r�wie�nicy? - Polegaj�ce na tym Ben doda� w my�lach, �e urodzi� si� z drugiego ma��e�stwa swojej matki, a ta opu�ci�a go, gdy mia� zaledwie siedem miesi�cy. I trafi� do wujaszka Bena kt�ry nie ma zielonego poj�cia co si� robi z niemowlakami. W ko�cu ch�opczyk trafia do tego obozu koncentracyjnego, aby wujaszek Ben m�g� zarobi� na po�al si� Bo�e, chleb. Ale przecie� nie b�dzie si� z tego wszystkiego zwierza� tej milusi�skiej kierowniczce. - Uwa�am, �e trzeba mu da� maksimum swobody i zobaczy�, co si� b�dzie dzia�o dalej. - Jestem jak najbardziej za tym, panie Kincaid. Ale nie mo�e si� to odbywa� kosztem bezpiecze�stwa dziecka, za kt�re ostatecznie jeste�my odpowiedzialni - Zaraz, o czym pani m�wi? - Ju� panu t�umaczy�am: Joey oddala si� od grupy. Nie s�ucha polece� Ilekro� dzieci gdzie� wychodz�, trzeba na niego bez przerwy uwa�a� Moment nie uwagi, i Joey znika. Przecie� mo�e sobie co� zrobi�. W grupie jest tylko dwoje wychowawc�w na dwana�cioro dzieci. Nie mo�emy sobie pozwoli� na przydzie lenie Joeyemu kogo�, kto tylko jego b�dzie pilnowa�. -Niby czemu nie? Chyba si� pani zgodzi, �e czesne za przedszkole nie nale�y do niskich.' - Panie Kincaid, nie chodzi o pieni�dze, ale o to, �e Joey nie jest taki jak inne dzieci. 'J - A wi�c to nie sprawa braku pos�usze�stwa, lecz konformizmu. 32 - Nie, Joey po prostu maszeruje w rytm innej muzyki ni� inni - by rzec obrazowo. - A pa�stwo robicie wszystko, �eby si� nie wy�amywa� z tego g�siego orszaku. - Panie Kincaid! Ben wzi�� g��boki oddech staraj�c si� opanowa�. Jego zachowanie dalekie by�o od racjonalnego i nie m�g� si� oszukiwa�, �e jest inaczej. - Co zatem pani proponuje? - Chcia�abym, �eby ch�opca zbada� fachowiec. - Co?! - krzyk Bena omal nie zburzy� �cian pomieszczenia. - Badanie b�dzie dla niego zupe�nie niezauwa�alne. Lekarz wpadnie do przedszkola i troch� go poobserwuje podczas zaj��. - Lekarz?! Jaki to lekarz, je�li �aska? -No, wie pan... Ben zacisn�� szcz�ki. - Psychiatra, prawda? - Chce pani, �eby mojego ledwie rocznego siostrze�ca tak po prostu zbada� psychiatra? - Chc� poprosi� o konsultacj� specjalist� zajmuj�cego si� zaburzeniami rozwoju osobowo�ci u dzieci. To wszystko. - Na mi�o�� bosk�! Przecie� Joey ma trzyna�cie miesi�cy! - Ben poderwa� si� z krzes�a. - Co z was za ludzie? - Panie Kincaid, prosz� si� nie denerwowa�. Zapewniam pana, �e sytuacja jest dla mnie r�wnie trudna jak dla pana. - Akurat! - adwokat rzuci� si� z powrotem na krzes�o i skrzy�owa� r�ce na piersiach. - Przy najmniejszych k�opotach podejrzewacie u trzynastomiesi�czne-go dziecka powa�ne problemy osobowo�ciowe wymagaj�ce konsultacji psychiatrycznej. Za nic nie uwierz�, �e to konieczne. - I mam nadziej�, �e pa�skie w�tpliwo�ci oka�� si� uzasadnione. Ale najpierw musimy wykluczy� tak� ewentualno��, dopiero potem szuka� innych przyczyn zachowania pa�skiego siostrze�ca, kt�re naszym zdaniem odbiega nieco od normy. Mimo �e mamy fachowy personel, bez pomocy z zewn�trz nie jeste�my w stanie tego zrobi�. - W g�owie si� nie mie�ci, �e na moje dziecko, niemal niemowl�, chcecie napu�ci� psychiatr�. - Przykro mi, ale musz� zauwa�y�, �e to nie jest pa�skie dziecko. - Co prosz�? - Ben straci� rezon. - Oboje wiemy, panie Kincaid, jak wygl�da sytuacja. I cho� ogromnie podziwiam pana za to, jak pan sobie radzi w tak trudnych okoliczno�ciach, nie mog� nie zadawa� sobie pytania, czy Joeyowi nie by�by potrzebny bardziej stabilny dom... Oczy adwokata zw�zi�y si�. - Mo�e pani wyra�a� si� ja�niej? - Prosz� nie s�dzi�, �e jestem do pana nastawiona negatywnie, przeciwnie. Ale to nie zmienia pa�skiej sytuacji �yciowej. O ile wiem, nie jest pan �onaty, prawda? iwo�� 33 - Prawda. - Mieszka pan w niewielkim wynaj�tym mieszkaniu? - Mieszkam. - Pracuje pan co najmniej osiem godzin dziennie? - Pracuj�. - Pa�skie sprawy zawodowe nieco... jak to wyrazi�... - Kulej�? To mia�a pani na my�li? - W�a�nie, kulej�. Poza tym ze wzgl�du na specyfik� pa�skiego zawodu wieczorami cz�sto nie ma pana w domu, prawda? - Tylko wtedy, gdy wyst�puj� w s�dzie. - Co zdarza si� jak cz�sto? - Nie tak cz�sto, jak bym sobie tego �yczy�. Na twarz pani Hammerstein powr�ci� anielski u�miech. - Sam pan widzi, panie Kincaid. Po tak trudnych przej�ciach w pierwszym roku �ycia ch�opczyk potrzebuje uczuciowej stabilizacji, bezpiecze�stwa. Nieustannej troski i obecno�ci kochaj�cej go osoby. Musi wiedzie�, �e jest kto�, na kogo w ka�dej chwili mo�e liczy�. - Ma niani�... - Niania nie jest w stanie okaza� mu tyle uczucia, co rodzic. A najlepiej oboje rodzice. Na kilkana�cie sekund zapad�a cisza. Przez g�ow� Bena przelatywa�a burza ponurych my�li. - Przyznam, �e nie wiem, czego pani ode mnie ��da - powiedzia� w ko�cu. - Na pocz�tek, �eby maksymalnie wykluczy� jakiekolwiek drastyczne rozwi�zania, popro�my mimo wszystko lekarza o konsultacj�. Zobaczymy, co powie. Potem zobaczymy, co dalej. - Zgoda, jednak�e pod warunkiem, �e Joey w �aden spos�b nie odczuje, i� poddawany jest jakim� badaniom. - Dopilnuj� tego, zapewniam pana. - Kobieta wyci�gn�a r�k� przez ca�� szeroko�� sto�u i po�o�y�a na ramieniu adwokata. - Naprawd� podziwiam to, co pan robi. Naprawd�. Ben kiwn�� z roztargnieniem g�ow�. W �aden spos�b nie potrafi� si� zmusi� do podobnego pojednawczego gestu. Na odchodnym rzuci� tylko: - Mam nadziej�, �e wie pani, co robi. Ben znalaz� Joeya w jednym z pokoj�w. Uni�s� malca do g�ry i przytulili si� do siebie. Czy te� - gwoli �cis�o�ci - Ben przytuli� ch�opczyka do siebie. Ten bowiem nigdy nikogo nie obejmowa�. Nie wzbrania� si� przed serdeczno�ci�, ale na ni� nie reagowa�. Czu�o�ci przyjmowa� oboj�tnie, po prostu dawa� si� u�ciska�, to wszystko. Ben podni�s� Joeya na wysoko�� swojej twarzy. - Cze�� ma�y zuchu! No, mo�e by� tak powiedzia� �cze��" wujkowi Benowi? Joey nie odpowiedzia�. W milczeniu patrzy� w przestrze�, nie skupiaj�c wzroku na niczym szczeg�lnym. - Witam pana Joeya - spr�bowa� powt�rnie Ben. - Czy m�g�by pan �askawie odpowiedzie�? 34 Nawet je�li Joey m�g�, wyra�nie nie mia� na to ochoty. Odrzuci� g�ow� do g�ry, jak gdyby kontemplowa� wszelkie tajemnice wszech�wiata. - Joey - z coraz mniejszym przekonaniem pr�bowa� Ben - mo�e jednak wydusisz jakie� s��wko, co? Ch�opiec nadal patrzy� szklanym wzrokiem. - Joey, prosz�, powiedz wujkowi �cze��"! Przecie� chyba potrafisz? Ma�y milcza�. - Joey! - Ben uj�� delikatnie buzi� malca i skierowa� j� na sobie. Ch�opczyk szybko odwr�ci� oczy. Zawsze unika� kontaktu wzrokowego. - No co? Nic, ani mru-mru? Widz�c, �e Joey zn�w patrzy przez niego, jak gdyby by� powietrzem, Ben westchn��. Postawi� ch�opca na pod�odze i uj�� za d�o�. - Chod�, idziemy do autka. Gdy szli korytarzem, Ben rozgl�da� si� za burmistrzem, Wallace'em Barret-tem, kt�ry mniej wi�cej w tym samym czasie przychodzi� po c�rki. Jedna z nich chodzi�a do przedszkola, druga do szko�y znajduj�cej si� w tym samym budynku. Barrett piastowa� swe stanowisko od trzech i p� roku i by� pierwszym czarnym burmistrzem w dziejach miasta. Przed wyborami wielu domoros�ych filozof�w twierdzi�o, �e Tulsa jest ostatnim miejscem, w