Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ty-ta-ni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału:
TITANS
Copyright © 2016 by Leila Meacham
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Magdalena Stec
Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-8110-285-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości
lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże
się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś
przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić
nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej
w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie
zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:
[email protected]
Strona 4
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2018
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Strona 5
Spis treści
Prolog
Część I
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Strona 6
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Część II
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Strona 7
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Strona 8
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Część III
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Strona 9
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
Epilog
Podziękowania
Przypisy
Strona 10
Pamięci Sary Lynn Leck Robbins,
paleontolożki, niezastąpionej Przyjaciółki
Strona 11
Dzięki zbiegom okoliczności Bóg pozostaje anonimowy.
STARE POWIEDZENIE
Strona 12
Prolog
Z krzesła przy łóżku Leon Holloway nachylił się nad pobladłą żoną. Leżała
w czystej pościeli, wyczerpana po trwającym dziewięć godzin ciężkim porodzie,
z zaciśniętymi powiekami, uczesana i z obmytą twarzą.
– Millicent, chcesz zobaczyć bliźnięta? Trzeba je nakarmić – odezwał się
Leon cicho, gładząc żonę po czole.
– Tylko jedno – powiedziała, nie otwierając oczu. – Przynieś tylko jedno.
Nie zniosę dwójki. Ty wybierz. Niech akuszerka weźmie drugie i odda je temu
swojemu doktorowi dobroczyńcy. Doktor znajdzie mu dobry dom.
– Millicent. – Leon odsunął się gwałtownie. – Nie możesz tego zrobić.
– Mogę, Leonie. Zniosę jedno przekleństwo, ale nie dwa. Zrób, jak mówię,
albo, Boże dopomóż, utopię oboje.
– Millicent, kochanie… jeszcze na to za wcześnie. Na pewno zmienisz
zdanie.
– Zrób, co mówię, Leonie. Ja nie żartuję.
Leon podniósł się ociężale. Żona nie otworzyła oczu, usta miała zaciśnięte.
Przepełniająca ją gorycz mówiła mu, że spełni swoją groźbę. Opuścił sypialnię i po
schodach zszedł do kuchni, gdzie akuszerka już obmyła i zawinęła krzyczące
bliźnięta.
– Trzeba je nakarmić – powiedziała oskarżycielskim tonem. – Kto to widział,
żeby zamiast nakarmić dzieci, matka kazała się wpierw umyć! W życiu o czymś
takim nie słyszałam. Już sama chciałam je przystawić do piersi, bez obrazy, panie
Holloway. Bóg jeden wie, że mleka mam aż nadto.
– Nic się nie stało, pani Mahoney – odparł Leon – i… byłbym zobowiązany,
gdyby nakarmiła pani jedno z nich. Żona mówi, że z dwójką sobie nie poradzi.
Twarz pani Mahoney stężała z pogardy. Z pochodzenia była Irlandką, a jej
obfite, pełne mleka piersi zdradzały, że sama niedawno powiła dziecko, już trzecie.
Nie lubiła leżącej w sypialni na piętrze wyniosłej kobiety o rudozłotych włosach,
która tak bardzo dbała o swoją urodę. Chętnie wygarnęłaby mężowi tej paniusi, co
myśli o zimnym i bezdusznym stosunku jego żony do nowo narodzonych
dzieciątek, choć po prawdzie nikt się nie spodziewał, że będzie ich dwoje. Teraz
jednak martwiła się tylko, aby nakarmić jedno z dzieci. Zaczęła odpinać stanik
sukni.
– Dobrze, panie Holloway. Które to ma być?
Leon zacisnął powieki i odwrócił się tyłem do kobiety. Wybór, które dziecko
przystawi do piersi jego matka, a które ktoś obcy, był dla niego tragedią nie do
zniesienia.
– Niech je pani położy inaczej… albo zostawi tak, jak leżą – polecił
Strona 13
akuszerce. – Wskażę to, które pani weźmie.
Słyszał, jak akuszerka wypełnia jego polecenie; po chwili, nie patrząc,
wskazał palcem. Kiedy się odwrócił, ujrzał, że wzięła młodsze z bliźniąt, to, które
po przyjściu na świat w pośpiechu zawinął w znalezione naprędce dziurawe
prześcieradło. Szybko chwycił drugiego noworodka. Jego siostra już ssała
łapczywie swój pierwszy posiłek.
– Jeszcze tu wrócę, pani Mahoney. Proszę poczekać. Będziemy musieli
porozmawiać.
Strona 14
CZĘŚĆ I
Strona 15
Nathan
Strona 16
Rozdział 1
FARMA BARROWSÓW W POBLIŻU GAINESVILLE, TEKSAS, 1900
ROK
Dzień, w którym życie Nathana Hollowaya zmieniło się na zawsze, zaczął
się jak zwykle. Zak, owczarek niemiecki, którego Nathan uratował i wychował od
szczeniaka, polizał go po twarzy ciepłym jęzorem. Niezbyt zachwycony mokrą
pobudką odepchnął psa.
– Auć, Zak – powiedział, ale szeptem, żeby nie obudzić młodszego brata,
który spał w łóżku po drugiej stronie pokoju.
Do wschodu słońca została jeszcze godzina i w pomieszczeniu było zimno
i ciemno. Nathan, w samej tylko koszuli nocnej, zadygotał z chłodu. Bielizna,
koszula i spodnie leżały na krześle obok, gdzie je zostawił, żeby po cichu i bez
trudu się w nie ubrać. Randolph mógł pospać sobie jeszcze z godzinkę i Nathanowi
zdrowo by się oberwało, gdyby brata obudził.
Z butami i skarpetkami w ręce oraz z nieodstępującym go psem wyszedł do
holu i usiadł na ławie, żeby ubrać się do końca. Z kuchni docierały zapachy
smażonego bekonu i cebuli. Nie ma nic lepszego niż bekon i jajka na śniadanie
w zimny poranek, gdy ma się przed sobą długi i pracowity dzień, pomyślał Nathan.
Zak, jak zawsze bezbłędnie odczytujący każdy gest i myśl swojego pana, pomachał
ogonem, całkowicie zgadzając się z Nathanem. Młodzieniec zaśmiał się pod nosem
i poczochrał psi kark. Będą też ziemniaki i gorące herbatniki z dżemem.
Matka stała przy piecu, obracając bekon. Była już ubrana, z włosami
starannie upiętymi w kok i w czystym fartuchu.
– Dobry, mamo – powiedział Nathan zaspanym głosem, śpiesząc do
wychodka. Żaden mężczyzna w rodzinie nie mógł korzystać rano z nocnika, nawet
zimą. Tylko jego siostra księżniczka miała do tego prawo. Panowie musieli chodzić
do wychodka na zewnątrz. Później Nathan umyje się w przedsionku przy kuchni,
gdzie było ciepło, a woda w dzbanku wciąż była gorąca.
– Obudziłeś brata? – zapytała matka, nie odwracając się od pieca.
– Nie. Jeszcze śpi.
– Dzisiaj ma ten ważny sprawdzian. Powinien się wyspać.
– Tak, mamo. Tato już wstał?
– Poszedł po drewno do pieca.
Nathan zapinał właśnie kurtkę, kiedy ojciec wszedł tylnymi drzwiami
z naręczem dębiny, której narąbali jesienią.
– Dzień dobry, synu. Dobrze spałeś?
– Tak, tato.
– Grzeczny chłopak. Czeka cię pracowity dzień.
Strona 17
– Tak, tato.
Co rano odbywali taką samą rozmowę. Każdy dzień Nathana był pracowity,
odkąd dwa lata temu skończył szkołę. W sobotę, jak w pozostałe dni tygodnia, miał
do wypełnienia swoje obowiązki, co mu jednak nie przeszkadzało. Lubił pracę na
farmie, świeże powietrze i samotność; tylko on, niebo, ziemia i zwierzęta. Wziął od
ojca zapaloną latarnię, chwycił sprany worek po mące z wiadrem i ręcznikiem
i poszedł do wygódki. Zak podreptał za nim i kiedy jego pan się załatwiał, on zrobił
to samo na skraju ciemnego lasu. Potem obaj skierowali się do obory, gdzie
Nathana czekały pierwsze poranne obowiązki.
Mleczna krowa, Daisy, zaryczała radośnie ze swojej zagrody.
– Hej, staruszko – powiedział Nathan. – Zaraz się tobą zajmiemy.
Zanim wziął stołek i otworzył zagrodę, poświecił latarnią po oborze, żeby
sprawdzić, czy niechciany gość nie schronił się w niej przed chłodem marcowej
nocy. Bywało, że jakiś włóczęga ukrył się na stryszku, a czasem przy cieplejszej
pogodzie w kącie czaił się zwinięty wąż. Kiedyś rozjuszony ranny lis siedział
w szopie na narzędzia.
Uspokojony, że tym razem nie znalazł żadnego intruza, Nathan powiesił
latarnię i otworzył zagrodę. Daisy wyszła z niej nieśpiesznie, kierując się prosto do
swojego koryta z paszą. Kiedy będzie jadła, Nathan ją wydoi. Najpierw oczyścił
boki zwierzęcia z sierści i brudu, które mogłyby wpaść do mleka, potem wyjął
z worka wiadro i ręcznik, którym wytarł krowie sutki. Wreszcie podstawił wiadro
pod napęczniałe wymię. Zak tymczasem usiadł przy swoim panu, niecierpliwie
czekając na pierwszy strumień ciepłego mleka.
Daisy pozwalała się wydoić tylko Nathanowi. Z nikim innym nie chciała
współpracować. Nathan dotykał ręką jej prawego boku, a ona posłusznie cofała
tylne nogi, żeby mógł wziąć się za dojenie. Przy ojcu i rodzeństwie zapierała się,
a kiedy siłą odsuwali jej nogi, muczała żałośnie i dygotała, chociaż opróżniali jej
nabrzmiałe boleśnie wymię. „Tylko ty wiesz, jak z nią postępować” – mawiał
ojciec.
Nie przeszkadzało to ani Nathanowi, ani jego rodzeństwu, bratu młodszemu
o dwa lata i siostrze młodszej o trzy. Oboje się wysypiali i nie musieli zimnym
świtem chodzić do obory. Nathan jednak lubił te chwile samotności. Zapach siana
i ciepło bijące od zwierząt, zwłaszcza zimą, uspokajały go przed czekającym go
dniem.
Osłonił wypełnione mlekiem wiadro i postawił je wysoko, żeby Zak nie
mógł go dosięgnąć, kiedy on będzie karmił i poił konie oraz wyprowadzał krowę
na pastwisko. Wschodzące słońce zalewało złocistym blaskiem akry brązowej
ziemi farmy Barrowsów. Wkrótce zazielenią się kiełkującą pszenicą.
Gospodarstwo, które od 1840 roku przechodziło z ojca na syna, wciąż nazywano
farmą Barrowsów. Liam Barrows, ojciec matki Nathana, był ostatnim z męskich
Strona 18
potomków noszących to nazwisko. Jego dwaj synowie zmarli, zanim zdążyli
odziedziczyć farmę, i ziemia przypadła jedynej córce, Millicent Holloway. Nathan
wiedział, że któregoś dnia farma będzie należała do niego. Przeznaczeniem jego
młodszego i mądrzejszego brata były wznioślejsze rzeczy, natomiast siostra, Lily,
wyjdzie za mąż. O ślicznotkę już zabiegali synowie zamożnych rodzin
z Gainesville, Montague i Denton, a nawet z miast po drugiej stronie granicy, na
Terytorium Indiańskim. „Nie spędzę życia w płóciennej sukni i kuchennym
fartuchu” – nieraz oznajmiała rodzinie jego siostra księżniczka.
Lecz i temu Nathan się nie sprzeciwiał. Z rodzeństwem żył w zgodzie, ale
nie łączyła ich bliska więź. Brat i siostra byli niemal jak bliźnięta. Mieli podobne
marzenia – chcieli być bogaci i poważani – i taki sam cel: opuścić farmę. W wieku
prawie dwudziestu lat Nathan doszedł do wniosku, że ten, kto czuje się szczęśliwy,
będąc tym, kim jest, robiąc to, co lubi, i nie pragnąc niczego więcej, może się
uważać za prawdziwego bogacza.
I tak tego ranka, gdy wychodził z obory z wiadrem mleka w ręce, myślał
tylko o gorącej cebuli z bekonem i posmarowanych masłem herbatnikach, które zje
na śniadanie, zanim wyruszy na południowe pastwisko, żeby naprawić ogrodzenie.
Kiedy wszedł do kuchni, rodzina siadała właśnie do stołu. Jak zwykle jego
rodzeństwo zajęło miejsca po obu stronach matki na jednym krańcu stołu, on zaś –
koło ojca, naprzeciwko. Odkąd Nathan pamiętał, zawsze tak siedzieli: Randolph,
Lily i matka w jednej grupie, on i ojciec osobno, w drugiej. Jak o wielu innych
rzeczach wiedział o tym, ale się nad tym nie zastanawiał, dopóki późnym
popołudniem nie zawitał do nich nieznajomy.
Strona 19
Rozdział 2
Kiedy Nathan schował młotek, piłę i gwoździe i ze skrzynką na narzędzia
oraz pudełkiem na lunch w ręce ruszył do domu, za jego plecami zachodziło już
słońce. Dawno zdążył zjeść przygotowane przez matkę kanapki z dodatkową
cebulą i bekonem, które zapakowała mu do pudełka razem z piklami, pomidorem
i gotowanym jajkiem, i teraz głodny niecierpliwie wyglądał kolacji. Będzie już na
niego czekała, ale chwilę potrwa, zanim do niej usiądzie. Najpierw będzie musiał
wydoić Daisy. Przed zachodem słońca brat i siostra oporządzą konie, świnie i kury,
zostanie mu więc tylko Daisy, zanim umyty dołączy do rodziny przy stole.
Na to właśnie czekał, kiedy pod koniec dnia wracał do domu. Jego matka
była wyśmienitą kucharką i suto ich karmiła, on zaś lubił przed pójściem spać
posiedzieć w towarzystwie rodziny. Niedługo jego rodzeństwo wyjdzie z domu.
Siedemnastoletni Randolph, uczeń ostatniej klasy, już został przyjęty na
Uniwersytet Columbia w Nowym Jorku, gdzie miał studiować prawo.
Szesnastoletnia siostra za rok, może dwa, na pewno wyjdzie za mąż. Nie wyobrażał
sobie rodzinnych wieczorów bez nich. Sam niewiele mówił. Podobnie jak ojca
rzadko pytano go o zdanie i jak ojciec w zasadzie się nie odzywał. Był milczącym
słuchaczem, czwartym do kart i gier planszowych (matka nie grała), przynosił
drewno, dokładał do ognia i dolewał kakao do kubków. Mimo to, choć przeważnie
ignorowany, czuł się częścią rodziny, równie niezastąpioną jak zegar na kominku.
Zak dreptał przy jego nodze, chyba że trzeba było rozpędzić stadko gołębi
albo pogonić królika. Nathan odetchnął głęboko zimnym marcowym powietrzem,
najbardziej rześkim właśnie o zmierzchu, kiedy słońce już zaszło, a wiatr ucichł,
i wypuścił je z poczuciem zadowolenia. To był udany dzień. Ojciec się ucieszy,
słysząc, że synowi udało się naprawić całe południowe ogrodzenie; zakup
dodatkowego drewna się opłacił. Czasem się nie zgadzali, że trzeba coś zrobić,
ponosząc przy tym dodatkowe koszty, ale ojciec zawsze liczył się ze zdaniem syna
i często mu ustępował. Nieraz słyszał, jak mówi do żony: „Chłopak naprawdę zna
się na rzeczy, bez dwóch zdań”. Matka rzadko odpowiadała, niekiedy tylko
prychała z cicha albo mówiła „yhy”, lecz Nathan wiedział, że zwyczajnie nie chce,
żeby mu się poprzewracało w głowie.
Tak jakby to w ogóle było możliwe, pomyślał sobie, zwłaszcza
w porównaniu z bratem czy siostrą. Nathan był przekonany – choć raczej rzadko
się nad sobą zastanawiał – że jest zwyczajny jak bochenek chleba. Poza wzrostem,
silną budową ciała i oczami w dziwnym błękitno-zielonym kolorze niczym się nie
wyróżniał. Czasem z lekkim żalem myślał sobie, że kiedy Pan Bóg obdzielał
wyjątkowym intelektem, talentami, charakterem i urodą, on znalazł się gdzieś
pośrodku, podczas gdy Randolphowi i Lily dostało się wszystko co najlepsze.
Strona 20
Przyjmował swój los bez urazy, bo po co komu być przystojnym i ujmującym do
uprawiania pszenicy i zajmowania się farmą?
Od zabudowań dzieliło go jeszcze jakieś trzydzieści metrów, gdy przed
białym drewnianym domem rodzinnym zauważył powóz zaprzężony w dwa konie.
Nie miał pojęcia, do kogo mogły należeć dwa rasowe konie i elegancki, drogi
powóz. Nie znał nikogo w Gainesville, kto posiadałby tak wspaniały zaprzęg.
Domyślał się, że właścicielem jest jeden z bogatych konkurentów Lily, który
przybył z Denton albo nawet z Montague po drugiej stronie granicy. Siostra
poznała kilku kawalerów parę miesięcy temu, kiedy najbogatsza kobieta w mieście,
chrzestna jego matki, wydała przyjęcie, na którym Lily wystąpiła jako debiutantka
i została wprowadzona do towarzystwa. Nathan się dziwił, że konkurent zjawił się
w trakcie roku szkolnego, i to o tak późnej porze. Ojciec na pewno jest
niezadowolony, ale miał niewiele do powiedzenia. Jeśli chodziło o Lily, to do
Millicent należało ostatnie słowo, a bogatym młodym kawalerom zawsze była
przychylna.
Nathan skręcił w stronę obory, gdy w oknie powozu pojawiła się czyjaś
głowa. Mężczyzna w średnim wieku, widząc Nathana, otworzył drzwiczki
i zeskoczył na ziemię.
– Patrzcie państwo, oto i nasz młodzieniec! – wykrzyknął. – Ty jesteś ten
chłopak, co to żeśmy po niego przyjechali?
Irlandczyk, bez dwóch zdań, i najwyraźniej woźnica, pomyślał Nathan.
Odruchowo obejrzał się za siebie, niemal pewny, że mężczyzna nie mówi do niego.
Popatrzył z powrotem na gościa.
– Ja? – zapytał.
– Tak, ty.
– Na pewno nie.
– Jeśli to ty, to lepiej wejdź do domu. On nie lubi, jak mu się każe czekać.
– Kto nie lubi, jak mu się każe czekać?
– Mój pracodawca. Pan Trevor Waverling.
– Nigdy o nim nie słyszałem. – Nathan skierował się w stronę obory.
– Czekaj! Czekaj! – krzyknął mężczyzna i zdenerwowany pobiegł za nim. –
Trza ci iść do domu, chłopaku. Bo inaczej pan Waverling nie odjedzie. – Woźnica
dogonił Nathana. – Zimno mi… i cały się trzęsę. Nic żech nie jadł od śniadania –
zajęczał.
Mimo jego nieskrywanej rozpaczy i ubioru – schludnego żakietu, spodni
w prążek i cylindra – godnego woźnicy tak eleganckiego powozu, mężczyzna
wydał się Nathanowi komiczny. Nie był jakoś szczególnie niski, ale nogi miał
nieproporcjonalnie krótkie w stosunku do tułowia. Wydatny brzuch zdawał się
opierać wprost na nich, a uszy i irlandzkie rude włosy sterczały spod wysokiego
cylindra, przez co wyglądał, jakby na głowie miał rurę od piecyka. Przypominał