Victus - Albert Sanchez Pinol
Szczegóły |
Tytuł |
Victus - Albert Sanchez Pinol |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Victus - Albert Sanchez Pinol PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Victus - Albert Sanchez Pinol PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Victus - Albert Sanchez Pinol - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
ALBERT SÁNCHEZ PIÑOL
VICTUS
Upadek Barcelony 1714
Przełożyła
Dorota Walasek-Elbanowska
NOIR SUR BLANC
Strona 3
PUGNA MAGNA VICTI SUMUS
Titus Livius
(Przegraliśmy wielką bitwę)
Strona 4
NOTA WSTĘPNA
Niektórzy z czytelników pierwszego szkicu tej książki pytali mnie
o historyczność opisanych w niej wydarzeń. Mogę im jedynie odpowiedzieć, że
oparłem się na przyjętej konwencji powieści historycznych, wedle której należy
trzymać się faktów, a fikcja dopuszczalna jest w sferze osobistych przeżyć
bohaterów. Wszystkie daty i epizody odnoszące się do postaci historycznych lub
działań politycznych i wojskowych są autentyczne. Szczęśliwie, kroniki dotyczące
wojny o sukcesję hiszpańską i oblężenia Barcelony w latach 1713–1714 są tak
obszerne, że pozwalają zagłębić się w szczegóły. Debaty parlamentarne, jakie
toczono w 1713 roku w Barcelonie, zostały zaczerpnięte dosłownie z dokumentów
spisanych w tamtej epoce. Nawet w przypadku postaci drugoplanowych
postanowiłem dochować wierności źródłom historycznym. Szaleństwo na tle
kamienia filozoficznego, jakie opętało męża Jeanne Vauban, potyczka w Beceite,
podczas której Zuviría poznaje Ballestera, śmierć profesora Bassonsa i szarża
studentów prawa w sierpniowej bitwie z 1714 roku, a także wydarzenia związane
z ekspedycją wojskowego posła, by wymienić zaledwie kilka przykładów, znajdują
potwierdzenie w faktach. Rozmowy, jakie Berwick, rozdrażniony oporem
barcelończyków, prowadzi ze swoim sztabem, można prześledzić w kronikach
i jego własnych pamiętnikach. Również znaczna część obelg, kierowanych przez
generała Villarroela do bohatera powieści, Martiego Zuviríi, wzięta została
z rozmaitych dokumentów, choć w tym wypadku wiadomo tylko, że ich adresatem
był „jakiś oficer”. Osobie samego Zuviríi źródła poświęcają jedynie nieliczne
i niejasne wzmianki, przypisując mu stanowiska tak różnorodne, jak „adiutant
generalny” Villarroela, tłumacz, członek rozlicznych komisji, a nawet koordynator
działań poza murami miasta w czasie oblężenia. Tak czy inaczej, był on jednym
z niewielu wyższych oficerów proaustriackich, którym po klęsce Barcelony udało
się zbiec do Wiednia i uniknąć represji burbońskiego reżymu.
. SYTUACJA POLITYCZNA W EUROPIE W 1705 ROKU
Strona 5
Strona 6
Strona 7
1
Skoro człowiek jest jedyną istotą obdarzoną umysłem geometrycznym
i racjonalnym, to dlaczego bezbronni walczą z potężnymi i dobrze uzbrojonymi?
Dlaczego garstka przeciwstawia się rzeszy, a mali stawiają opór wielkim? Ja wiem.
Przez jedno słowo.
My, inżynierowie z mojego stulecia, nie mieliśmy jednego zajęcia, jeno dwa.
Pierwszym, świętym, była budowa fortec; drugim, bluźnierczym, burzenie fortec.
A teraz, gdy już macie mnie za jakiegoś nowego Tyberiusza, pozwólcie, że objawię
wam tu słowo, tamto Słowo. Albowiem ja, przyjaciele moi, wrogowie moi, owady
krążące po ciasnym obwodzie naszego wszechświata, ja – byłem zdrajcą. Za moją
to sprawą wzięto szturmem Dom Ojca. To ja poddałem miasto, którego obronę mi
powierzono, miasto, które rzuciło wyzwanie potędze dwóch sprzymierzonych
imperiów. Moje miasto. A zdrajcą, który je wydał, jestem ja.
***
To, co właśnie przeczytaliście, jest pierwszą wersją tej stronicy. Pisząc ją,
musiałem być przygnębiony albo pijany. Potem chciałem wykreślić cały powyższy
ustęp jako nazbyt pompatyczny i babski. Bardziej pasowałby do takiego lachociąga
jak Wolter.
Ale, rzecz jasna, austriacka słonica, której dyktuję moje memuary,
sprzeciwiła się temu stanowczo. Najwyraźniej jej się spodobało, to takie epickie
słowa, takie wzniosłe, ple, ple, ple. Merda[1]. Albo, jak tam u nich mówią: Scheisse.
Czyż można dyskutować z teutońską kobietą, która w dodatku krzepko dzierży
w ręku pióro? Policzki ma czerwieńsze i bardziej wydatne niż jabłko Adama,
dupsko krągłe jak pułkowy werbel i nie rozumie po katalońsku.
Matolica, która spisuje moje słowa, jest Austriaczką i nazywa się Waltraud
Coś-tam-coś-tam; albowiem w Wiedniu imiona kobiet brzmią, jakby kto kamienie
gryzł. Dobrze chociaż, że zna francuski i hiszpański. No cóż, obiecałem, że będę
szczery, więc będę. Nieszczęsna Waltraud, poza redagowaniem tej księgi,
regularnie ceruje dziewiętnaście ran żłobiących moje sterane ciało, wśród których
znajdziecie ślady po kulach, śrucie i bagnetach piętnastu różnych nacji; tureckich
kindżałach, maoryskich pałkach, strzałach i dzidach Indian Nowej Hiszpanii,
Nowego Gdzieśtam oraz Nowego Tam i Siam. Moja kochana, szpetna Waltraud
osusza mi tysiąc blizn na twarzy, ropiejących od siedemdziesięciu lat
i otwierających się na wiosnę jak kwiaty. A na dobitkę łata trzy dziury na moim
tyłku. Ojojoj!, co za ból! Są dni, kiedy nie wiem, przez którą z nich sram.
A wszystko to robi za nędzne osiem krajcarów miesięcznie. Cesarska emerytura nie
starcza na więcej. Jeszcze tylko na komorne za zimną izbę na strychu. Ale co mi
tam. Zawsze wesół, zawsze rad. Oto moja dewiza.
Najtrudniej jest zacząć. Zatem od czego się wszystko zaczęło? A bo ja
Strona 8
wiem? Minął prawie wiek. Zdajecie sobie sprawę, jak przerażające jest to, co
właśnie powiedziałem? Tylekroć okrążyłem Słońce, że nieraz nie pamiętam nawet
imienia mojej matki. To też jest przerażające. Powiecie, żem stary ramol. I tetryk.
Nie będę tu ronić łez nad własnym dzieciństwem. A skoro mam wskazać
chwilę, od której wszystko się zaczęło, podam wam dokładną datę: 5 marca 1705
roku.
Na początku była banicja. Wyobraźcie sobie chłopca lat czternastu.
W zimny, wczesny poranek podąża drogą wiodącą do zamku Bazoches we
francuskiej Burgundii. Za cały bagaż ma przewieszony przez ramię tobołek. Nogi
długie, tors wysmukły. Nos ostry. A włosy gładsze, czarniejsze i bardziej lśniące
niż skrzydła burgundzkich kruków.
No więc, tym chłopcem byłem ja. Martí Zuviría. Albo „poczciwy Zuvi”.
Albo Zuvi Długonogi. W oddali majaczyły już trzy czarne, spiczaste wieże zamku,
kryte łupkową dachówką. Wokół pola jęczmienia i powietrze tak wilgotne, że
niemal widać było fruwające żaby. Nie minęły nawet cztery dni, odkąd ojcowie
karmelici z Lyonu wyrzucili mnie ze swojej szkoły. Za złe sprawowanie,
oczywiście. Miałem nadzieję, ostatnią, że przyjmą mnie w Bazoches na ucznia
niejakiego markiza de Vauban.
Przed rokiem ojciec wysłał mnie na nauki do Francji, nie ufał bowiem
politycznej stabilności Hiszpanii. (Jeśli będziecie śledzić tę opowieść, przekonacie
się, że nie błądził). Nie była to elitarna uczelnia, no gdzieżby, raczej szkoła
zakonna dla latorośli rodów ani biednych, ani bogatych, dla plebejuszy
z aspiracjami, którzy jednak nie mogli nawet marzyć o brataniu się z arystokracją.
Ojciec mój należał do tych, których w Barcelonie nazywano oficjalnie Ciutadans
Honrats – „czcigodnymi obywatelami”. Aby zostać zaliczonym w poczet
czcigodnych obywateli, należało posiadać określoną sumę pieniędzy. Ojciec
zgromadził jedynie wymagane minimum. Ciągle nad tym lamentował. Po pijaku
rwał sobie włosy z głowy, wykrzykując: „Ze wszystkich honrats ja najmniej
zasługuję na to miano!”. (Szkopuł w tym, iż honrat znaczy również, a nawet przede
wszystkim – uczciwy. Niestety, z nadmiaru wrodzonej powagi rodzic mój nigdy
nie chwycił własnego żartu).
Szkoła karmelitów cieszyła się przynajmniej pewną renomą. Nie będę was
zanudzał listą moich wybryków. Opowiem o ostatnim. Tylko dlatego, że był
zarazem ostatecznym.
W wieku lat czternastu był już ze mnie kawał chłopa. Pewnej nocy,
w towarzystwie innych starszych żaków, wymknąłem się na włóczęgę po lyońskich
karczmach. O powrocie do bursy zapomnieliśmy na śmierć. Po raz pierwszy
w życiu spróbowałem wina i zachowywałem się jak pijany dzikus. Świtało już,
kiedy ktoś rzucił, że trzeba wracać do logis[2], bo wrócić późno to jedno, a co
innego wcale. Zoczyłem jakiś powóz i jednym susem skoczyłem na kozioł.
Strona 9
– Fiakier! Do karmelitów.
Nie wiem, co mi odpowiedział, nie zrozumiałem; w głowie szumiało mi
wino i młodość, więc zepchnąłem go na ziemię.
– Nie chcesz nas zawieźć? Dobra, pojedziemy sami! – wrzasnąłem,
chwytając za lejce. – Wsiadajcie, chłopcy!
Dziesięciu, może dwunastu pijaczków wdrapało się do powozu jak zgraja
piratów podczas abordażu, a ja trzasnąłem z bata. Konie stanęły dęba, po czym
ruszyły galopem. Bawiłem się świetnie i nie zwracałem uwagi na przerażone
okrzyki za plecami:
– Martí! Stój!
Obejrzałem się na kompanów. Nie zdążyli nawet usiąść. Zaprzęg mknął
z prędkością aerolitu, a oni spadali, tocząc się na boki niczym kręgle. „Tak się spili,
że nie mogą utrzymać się na tyłkach?”, mruknąłem do siebie. Co gorsza, ścigał nas
jakiś rozjuszony tłum. „A ci znowu czego ode mnie chcą?”, zdziwiłem się
w duchu.
Oba te pytania wkrótce doczekały się jednej i tej samej odpowiedzi. Moi
przyjaciele nie mogli wsiąść do powozu, bo był zamknięty. Jak każdy karawan.
Przez pomyłkę wziąłem go za fiakier. A gonił nas orszak krewnych nieboszczyka.
Sądząc z dobiegających mnie wrzasków, byli nieźle rozwścieczeni. Postanowiłem
czmychnąć, bo nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Tak czy inaczej, nie miałem
innego wyjścia, bo konie poniosły, a ja nie umiałem nad nimi zapanować. Z całej
siły szarpałem lejcami, czym doprowadziłem bestie do jeszcze większego
szaleństwa. Wino galopem wywietrzało mi z głowy na widok iskier sypiących się
spod kół na zakrętach. Ze straszliwym pędem wpadliśmy na jakiś plac. Przy placu
stała słynna nie tylko w Lyonie, ale i w całej Francji manufaktura kryształu.
W świetle poranka konie zapewne nie dostrzegły wielkiej oszklonej witryny
i uznały, że droga jest wolna.
Była to iście wspaniała szarża. Konie, powóz, trumna, nieboszczyk i ja
wbiliśmy się do wnętrza budynku i rozsypaliśmy wszędzie. Szkło, kiedy się tłucze,
wydaje szczególnie przenikliwy dźwięk. Dwadzieścia tysięcy pękających naraz
szklanic, lamp, butelek, luster, pucharów i dzbanów tym bardziej. Dotąd nie
rozumiem, jak udało mi się ujść z życiem i mniej więcej w jednym kawałku.
Stanąłem na czworakach, kontemplując kryształową hekatombę. U wylotu
ulicy kłębił się podniecony tłum. Tylne drzwi furgonu były otwarte. Trumna,
również otwarta, leżała na podłodze. Pusta. Gdzież nieboszczyk?, zapytywałem
siebie w myślach. Cóż, nie był to najlepszy moment na rozwikłanie owej zagadki.
Wciąż czułem się oszołomiony zderzeniem i jedyne, co mi przyszło do głowy, to
schować się w trumnie i zatrzasnąć wieko.
Czerep bolał mnie okropnie. Piliśmy całą noc, łażąc od karczmy do karczmy.
W jednej wdaliśmy się w bójkę i nauczyliśmy moresu kilku świętoszków od
Strona 10
dominikanów. Potem szalona jazda i upadek z kozła. Do diaska z tym, rzekłem
sobie. Tylko spokojnie, a jakoś to będzie. Wtuliłem policzek w aksamitną
wyściółkę i straciłem przytomność.
Nie wiem, jak długo tkwiłem w owej trumnie, ale o mało co nie zostałem
w niej na zawsze. Ocucił mnie jakiś wstrząs. Moje łoże przechylało się z boku na
bok. Upłynęło kilka chwil, nim przypomniałem sobie, gdzie jestem.
– Ej, ej, otwórzcie! – wrzasnąłem, waląc w wieko. – Otwierać, takie syny,
ale już!
Trumna chybotała się, bo opuszczali ją do grobu. Słysząc mnie, jęli ją
wyciągać (zdawało mi się, że nazbyt leniwie). Kilka par rąk odemknęło wieko, a ja
wyskoczyłem jak kot z ukropu. Nieźle ich nastraszyłem!
– Chcieliście mnie pogrześć żywcem! – zawołałem w słusznym gniewie.
Z łatwością domyśliłem się, co zaszło. Kiedy żałobnicy odnaleźli trumnę,
wtaszczyli ją z powrotem do karawanu i ruszyli dalej na cmentarz, nie zadawszy
sobie trudu, by sprawdzić, kto w niej spoczywa: ich krewniak czy poczciwy Zuvi.
O mały włos nie postradałem życia.
Ale nazajutrz musiałem stawić czoło konsekwencjom. Ośmiu z moich
szkolnych kolegów leżało w szpitalu z połamanymi kośćmi, wiele dam
uczestniczących w pogrzebie jeszcze nie w pełni odzyskało zmysły. Właściciel
manufaktury groził, że pozwie zakon do sądu. W dodatku, w trakcie spisywania
szkód, natrafił na świętej pamięci nieboszczyka, który zwisał pod samym sufitem
z kryształowego żyrandola, gdzie wylądował po zderzeniu. Tym razem miarka się
przebrała. Przeor dał mi do wyboru: wracać do domu w niesławie lub udać się do
zamku Bazoches. Do domu?! Gdybym pokazał się w Barcelonie, relegowany ze
szkoły, ojciec by mnie chyba zabił. Wolałem Bazoches. Z tego, co zrozumiałem,
niejaki markiz de Vauban zobowiązał się do sprawowania kurateli nad niesfornymi
żakami.
Strona 11
Strona 12
2
Ale dość już tej dziecinady. Mówiłem, że owego 5 marca 1705 roku,
piechotą i z tobołkiem na ramieniu, zbliżałem się do zamku Bazoches.
Była to budowla bardziej pańska niż warowna, bardziej nadobna niż
pompatyczna. Z murów sterczały w niebo trzy okrągłe, kryte czarną dachówką
wieże, zwieńczone ostrymi iglicami. Tak, zamek w Bazoches był piękny w swojej
staroświeckiej prostocie. Stojący na równinie, przyciągał oczy niczym magnes. Tak
się zagapiłem, że nawet nie usłyszałem turkotu karocy, która omal mnie nie
przejechała.
Droga była wąska, więc ledwo zdążyłem uskoczyć w bok, a błoto, które
trysnęło spod rozpędzonych kół, zbryzgało mnie od stóp do głów, co najwyraźniej
wprawiło w dobry humor dwóch urwisów w moim wieku, wyglądających z okien
powozu. Ich szyderczy śmiech cichł stopniowo, w miarę jak oddalali się
w kierunku zamku.
To ci pech, istny dopust boży. Chcąc się godnie zaprezentować,
przywdziałem najlepsze szatki. Nie miałem więcej trójgraniastych kapeluszy ani
drugiego porządnego kubraka, jeno ten, co na sobie. Jak mam się stawić przed
prawdziwym markizem upaćkany błockiem?
Możecie sobie wyobrazić, w jakim nastroju dotarłem do Bazoches. Wrota
były otwarte, bo nieledwie przed dwiema minutami wjechała w nie karoca wioząca
tamtych dwóch hultajów. Pojawił się jakiś lokaj i od razu mnie zbeształ:
– Żebraków przyjmujemy w poniedziałki. Wynocha!
Doprawdy, trudno go było winić za te słowa. Nic dziwnego, że wziął mnie
za natrętnego proszalnika, który przyszedł nie w porę.
– Będę się tu uczyć na inżyniera. Mam list polecający. Z pieczęcią! –
usprawiedliwiałem się, sięgając do tobołka.
Służący nawet nie chciał mnie wysłuchać. Przywykł już chyba do takich
wymówek, bo nagle skądeś wyciągnął pałkę.
– Fora ze dwora, łotrzyku!
Wierzysz w anioły, niemiecka bawolico? Ja nie, ale w Bazoches były trzy.
Pierwszy ukazał się dokładnie w chwili, gdy pałka miała połamać mi kości.
Z wyglądu przypominał służebną, ale w jego władczej postawie było coś, co
sprawiło, iż uroiłem sobie, że piastuje jakieś znaczne stanowisko. I niech gadają, że
anioły nie mają płci, ale ja zapewniam was, że ten był kobietą. I to jaką!
Niełatwo mi opisać urok owej istoty. Nie jestem poetą, więc powiem krótko,
że stanowiła twoje całkowite przeciwieństwo, moja kochana, szpetna Waltraud.
Nie wściekaj się. Chodzi mi o to, że ty jesteś bardziej dupiasta niż pszczoła, a ona
miała w kibici półtorej piędzi. Ty człapiesz przygarbiona jak mulica; ona stąpała
pewnie, jak te wyjątkowe kobiety, które bez względu na szlachetność rodu czują,
Strona 13
że władne są trzymać pod butem imperia. Twoje włosy zawsze wyglądają tak,
jakbyś upaprała je w beczce tłuszczu, podczas gdy jej były długie do ramion
i puszyste, czerwone jak dojrzały arbuz. Nie widziałem twoich cycków i nie mam
ochoty ich oglądać, ale jestem pewien, że zwisają niby dwa bakłażany. Jej piersi
mieściły się w czaszy kielicha. Nie twierdzę, że była doskonała. Energiczny,
spiczasty podbródek świadczył o samowoli, jaka nie przystoi kobiecie. A skoro już
grzeszę, to nie będę sobie żałował: tobie chyba ukradli podbródek, co czyni twe
oblicze najdoskonalszym wzorcem kretynizmu.
Co jeszcze? Ach, tak! Maleńkie uszy, brwi w kolorze terakoty, niby
muśnięcie najcieńszego pędzla. Jak większość rudzielców, była piegowata. Miała
dokładnie sześćset czterdzieści trzy piegi. (Później, kiedy opowiem o akademickiej
dyscyplinie w Bazoches, zrozumiecie, dlaczego je policzyłem). Ty obsypana
setkami piegów wyglądałabyś jak trędowata wiedźma. Ona przypominała
nieziemską istotę. Kiedy się dobrze nad tym zastanowić, dochodzę do wniosku, że
pośród tych niewielu herosów naszego stulecia, których nie znam osobiście, jest też
twój mąż pantoflarz, który co noc znosić musi taką pokrakę. Czemu beczysz?
Powiedziałem coś nie tak? Przecież mówię samą prawdę. Dobrze już, łap za pióro.
Dziewczyna wysłuchała mnie z uwagą. Chyba mi uwierzyła, bo poprosiła
o list. Umiała czytać, co tylko potwierdziło moje przekonanie, że wśród służby
zajmowała wysoką pozycję. Opisałem jej moją niefortunną przygodę. Mogła mi
pomóc albo mnie wyrzucić. Pomogła. Poszła gdzieś. Czekałem na nią dłuższą
chwilę, która zdawała się wiecznością. Wróciła z naręczem ubiorów.
– Bierz ten kaftan – powiedziała – i leć. Wszyscy już są.
Pobiegłem co tchu w kierunku, który mi wskazała. Zatrzymałem się dopiero
w nisko sklepionej, idealnie kwadratowej komnacie. Całe jej umeblowanie
stanowiło parę krzeseł. Na przeciwległej ścianie spostrzegłem kolejne drzwi,
a przed nimi dwóch małych łotrzyków, którzy ochlapali mnie błotem. Stali,
najwyraźniej na kogoś czekając.
Jeden był krępy, ze spłaszczonym nosem o widocznych z przodu wielkich
dziurkach, jak u świniaka. Drugi – wysoki, chuderlawy, o bocianich nogach.
Drogie szaty nie zdołały ukryć jego niezgrabnej sylwetki. Zdawało się, że zamiast
pozwolić mu rosnąć stopniowo, rozciągnięto go jednym szarpnięciem kleszczy.
W myślach ochrzciłem ich Prosiakiem i Drągalem.
W tym, że powitali mnie zdawkowo i obojętnie, jakby widzieli mnie po raz
pierwszy, nie ma nic szczególnie dziwnego. Jeśli chcesz dobrej rady, moja ty
orangutanico, posłuchaj uważnie: ludzie patrzą źle, a widzą jeszcze gorzej. Prosiak
i Drągal w ogóle mnie nie poznali. Mignąłem im przelotnie za oknami karety,
a teraz, w tym wspaniałym kaftanie, wyglądałem zupełnie inaczej. Drągal odezwał
się do mnie wyzywająco:
– Kolejny kandydat? Życzę acanowi jak najlepiej, ale wiedz, że już od lat
Strona 14
studiuję podstawy inżynierii. Przyjmują tylko jednego ucznia i to miejsce będzie
moje.
Z naciskiem wymówił słowo „moje”.
– Drogi przyjacielu – wtrącił Prosiak – zapominasz, że ja nie mniej
strawiłem czasu na owych naukach.
Drągal westchnął.
– Nie mogę uwierzyć, że przez te drzwi wejdzie tu za chwilę Vauban we
własnej osobie – powiedział. – Człowiek, który wzniósł lub przebudował trzysta
fortec. Trzysta!
– Istotnie – przytaknął Prosiak. – Nie zapominaj o ponad stu pięćdziesięciu
operacjach wojskowych, mniej lub bardziej znacznych.
– Ba! – dodał Drągal. – Któż dorówna zdobywcy pięćdziesięciu trzech
miast? A wszystkie zacieklej były bronione niż Troja.
Na to Prosiak wymamrotał z uznaniem:
– Suprême, suprême, suprême...[3]
„No to nieźle”, rzekłem sobie. Przeor nie mówił, że będę miał konkurencję.
A było tylko jedno miejsce. Mieli wybrać mnie zamiast któregoś z tych kujonów?
Po tym, co usłyszałem od nich o markizie de Vauban, spodziewałem się
męża zahartowanego w ogniu tysiąca bitew, herkulesowej postawy, pokrytego
bliznami. Tymczasem ujrzałem wytwornego arystokratę, niziutkiego i kostycznego.
Na głowie miał fryzowaną w loczki perukę z przedziałkiem pośrodku. Mimo
podeszłego wieku, który zdradzały obwisłe policzki, emanował jakąś niecierpliwą
energią. Na jego lewym licu widniała fioletowa plama, będąca, jak się potem
dowiedziałem, śladem po kuli, która musnęła go podczas oblężenia Ath[4].
Strona 15
Wszyscy trzej stanęliśmy na baczność, ramię przy ramieniu. Markiz
przyglądał nam się bez słowa. Przystanął przed każdym z nas i patrzył przez
Strona 16
zaledwie kilka sekund. A te oczy! Ach, to spojrzenie z Bazoches rozpoznałbym
wszędzie. Kiedy Vauban lustrował cię wzrokiem, to jakby mówił: „Nic przede mną
nie ukryjesz, znam twoje wady lepiej niż ty sam”. I w pewnym sensie tak było. Ale
przedstawiłem tu tylko twardszy rys jego charakteru.
Strona 17
Strona 18
Vauban miał też w sobie coś ojcowskiego. Chociaż surowość stanowiła
najbardziej widoczną jego cechę, każdy łatwo dostrzegł, że służyła zbożnym
i mądrym celom. Należał do tych ludzi, w których prawość nikt nie mógłby wątpić.
Wreszcie raczył przemówić. Zaczął od spraw przyjemnych: królewscy
inżynierowie są elitą elit, grupką wybrańców, tak nieliczną, że wszyscy władcy
Europy i Azji chętnie płacą krocie, byle tylko któregoś zatrudnić. To już spodobało
mi się trochę bardziej. Francuskie dublony, angielskie funty, portugalskie cruzado.
Zarabiałbym pieniądze i zobaczyłbym świat!
Potem Vauban nagle zmienił ton. Spoważniał jeszcze i oznajmił:
– Musicie wiedzieć, panowie, że podczas jednego tylko oblężenia inżynier
ryzykuje swoje życie częściej niż oficer piechoty przez całą wojenną kampanię.
Nadal jesteście zainteresowani?
Tamta para głupków przytaknęła skwapliwie z patetycznym „Oui,
monseigneur!”. A ja nie wiedziałem, gdzie oczy podziać. Wojsko? Strzelanina?
Armatnie kule?
Ale o czym on, u diabła, mówi? Myślałem, że inżynier to ktoś, kto buduje
mosty i kanały. Chociaż Prosiak i Drągal wspomnieli coś o oblężeniach i bitwach,
to przecież ci na górze chyba potrafią się ustawić, zwłaszcza tacy, którzy
zadekowani na tyłach kreślą plany, z dziewką na każdym kolanie.
Przecież ja tylko chciałem wrócić z jakimś tytułem, a niechby i projektanta
rowów melioracyjnych, czegokolwiek, bylebym miał się czym pochwalić przed
ojcem. A ten zbzikowany dziad gada jak najęty i co powie, to głupsze.
Bo potem było tylko gorzej. Znacznie gorzej. Zanim ochłonąłem, już prawił
o jakimś „Mystère”[5].
Od blisko stu lat usiłuję zgłębić rozumem nieuchwytną istotę „le Mystère”
(tak właśnie to zapisz), i wciąż czuję się tylko uczniem. Sami zatem powiedzcie, co
mógł sobie pomyśleć czternastoletni dzieciak, kiedy usłyszał to po raz pierwszy
w komnacie na zamku Bazoches.
O owym Mystère wspominał Vauban co drugie słowo, a czynił to z takim
namaszczeniem, że w końcu uznałem, iż chodzi o jakiś tajemny kryptogram
oznaczający imię Boga. Ale co ja mówię? Boga? Sądząc z tonu przemowy, Bóg był
jedynie przygłupim pasierbem onego Mystère’a.
I wówczas straciłem wszelką nadzieję na naukę w Bazoches. Jako rzekłem,
nie miałem najmniejszego pojęcia, o co w tym wszystkim szło, za to Prosiak
i Drągal wyglądali na zachwyconych. Wiedzieli, w jakim celu się tam znaleźli,
uprzednie studia i wysoka pozycja społeczna zapewniły im solidne przygotowanie,
a całe swoje życie poświęcić chcieli osobliwej sprawie przywołanej przez markiza.
Vauban zamilkł nagle i wyszedł. Było to zejście ze sceny tak
niespodziewane, że aż nas zamurowało. Prosiak i Drągal patrzyli na siebie
zdezorientowani. Minutę później na miejscu Vaubana pojawiła się inna osoba. Ona.
Strona 19
Rudowłosa piękność z zamkowego dziedzińca. Przedstawiła się jako córka
markiza.
Przedtem nawet mi to nie zaświtało w głowie. Co za głupiec ze mnie,
przecież żadna służka nie poruszałaby się z taką godnością. Teraz ubrana była
o wiele wytworniej, w długą suknię skrywającą stopy. Nawet najmniejszym gestem
nie okazała, że mnie poznaje. Była bardziej poważna niż nieboszczyk i niemal
budziła lęk. Stanęła przed nami i powiedziała:
– Ojciec mój życzy sobie, bym poddała was pewnej próbie, która pozwoli
ocenić wasze zdolności. Prosił o to mnie, ponieważ uważa, że jego obecność może
onieśmielać młodych adeptów. – Z trzymanych w ręku okładek wyjęła kartę
papieru. – Zadam tylko jedno pytanie. Każdemu z was pokażę rysunek, a wy macie
opisać, co widzicie. Oczekuję zwięzłych odpowiedzi.
Zaczęła ode mnie. Podsunęła mi przed oczy jakąś rycinę.
Kopię przechowuję do dziś. (Wklej ją tutaj. Na tej stronicy, nie na tamtej.
Rozumiesz, tłumoku, co do ciebie mówię? Tu!).
Strona 20
Gdyby mi pokazała poemat po aramejsku, zrozumiałbym więcej.
Wzruszyłem ramionami i powiedziałem pierwsze, co mi przyszło na myśl:
– Gwiazda. Gwiazda podobna do kwiatu, z kolcami zamiast płatków.
Prosiak i Drągal, którzy zdążyli już zerknąć przelotnie na rysunek, krztusili
się ze śmiechu. Ona nie. Niewzruszona, zrobiła dwa kroki i podała kartę
Prosiakowi, który odparł:
– Forteca z ośmioma beluardami i ośmioma rawelinami.
Kiedy przyszła jego kolej, Drągal powiedział tylko:
– Neuf-Brisach.
– Rzeczywiście! – wykrzyknął Prosiak. – Jak mogłem nie poznać? Koronne
dzieło Vaubana.