—crj o ,' m ¦-.CD, I Powieści Williama Bernhardta w Wydawnictwie Amber Doskonała sprawiedliwość Okrutna sprawiedliwość Pierwsza sprawiedliwość Podwójne ryzyko Naga sprawiedliwość Ślepa sprawiedliwość Śmiercionośna sprawiedliwość W przygotowaniu Najwyższa sprawiedliwość WILLIAM BERNHARDT Nag sorawiec a IWOSC Przekład Aleksander Glondys AMBER Tytuł oryginału NAKED JUSTICE Ilustracja na okładce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja stylistyczna EWA BEDNARSKA-GRYNIEWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITK0WSK1 Korekta RENATA BIEGAJŁO Skład WYDAWNICTWO AMBER w 2.~.brtu 2M. KLAS. 'h" u "'i ' Copyright © 1997 by William Bernhardt For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998 ISBN 83-7169-698-1 Dla Kirsten -ponownie, Bo bardzo na to zasługuje Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce. (Święty Paweł, Pierwszy list do Koryntian 13,11) Prolog Kiedy Barrettowie jechali z ratusza do lodziarni Baskin-Robbins, żadnemu z nich nie przyszło nawet do głowy, że już niedługo tysiące, jeśli nie miliony osób będą roztrząsać każdy szczegół wszystkich dotyczących ich wydarzeń, które rozegrały się tamtego dnia; że będą owe wydarzenia analizować, badać od podszewki i gorączkowo o nich rozprawiać. - Chcę czekoladowego! - oznajmiła Alysha zduszonym od pożądania głosem, jaki może się tylko wydostać z gardła ośmiolatki, przed którą pojawia się perspektywa skonsumowania pysznych lodów. - Ależ skarbie - odparła Caroline Barrett, matka Alyshii - wiesz, że jesteś potem cała upaprana. Może weźmiesz waniliowe? - Czekoladowe! Czekoladowe! - upierała się Alysha. - Ja też- zawtórowała jej świergotliwie Annabelle, młodsza siostra. Obie dziewczynki uczepiły się oparcia fotela dla kierowcy. - Tatusiu, chcemy czekoladowe! Dobrze? Tatuś był potężnym Murzynem o szerokich ramionach. Pod względem fizycznym niewiele się zmienił od czasu, gdy piętnaście lat wcześniej był gwiazdą futbolu w koledżu. - Oczywiście, drobiażdżki. Jakie tylko sobie panie życzą. Caroline spojrzała na niego ostro. - A to co znowu? - Ależ skarbie, chodzi tylko o lody. -Nie, nie chodzi tylko o lody. Podważasz mój autorytet. -Ależ skarbie... -1 to nie pierwszy raz. Robisz ze mnie tyrana, żeby samemu odgrywać świętego! - Kobieta podniosła głos. Barrett obejrzał się przez ramię na córki. - Może byśmy do tego wrócili później... - ściszył głos. - Bądź łaskaw nie instruować mnie, co i kiedy mogę powiedzieć. Zwłaszcza w tak poważnej sprawie. Przez twoje zachowanie dziewczynki otrzymują od nas sprzeczne sygnały. - Jedyny sygnał, jaki ode mnie teraz otrzymują- szczęki tatusia Barretta zacisnęły się - to ten, że mogą dostać każde lody, na jakie przyjdzie im ochota. - Nieprawda. Uczysz dzieci, że nie muszą mnie słuchać, bo wystarczy pobiec do tatusia i dostają, co chcą. - Daj spokój, to śmieszne. - Barrett zaparkował przed lodziarnią, otworzył gwałtownie drzwiczki i wysiadł. Wyłuskał czteroletnią Annabelle z fotelika dla dzieci, druga z dziewczynek obiegła samochód i uczepiła się jego kolan. Bez najmniejszego wysiłku wziął obie córki na ręce i skierował się w stronę lodziarni. Caroline podążała za nimi kilka kroków z tyłu. - Posłuchaj, kochanie... - zwrócił się do niej przystając na chwilę. - Może byś tak zajrzała do księgarni i powęszyła za nowościami? Myślę, że jakoś sami damy sobie radę. - A, pewnie, jeszcze czego - żona rzuciła mu lodowate spojrzenie. Barrett westchnął i ze swoim dziecięcym bagażem wkroczył do lokalu. Na ich widok stojący za ladą mężczyzna, ubrany w biały fartuch i papierową czapkę, poderwał się na baczność i zasalutował. - Dzień dobry, panie burmistrzu - odezwał się z szacunkiem. - Dzień dobry, Art. Jak leci? - Nie można narzekać. - Jak tam Jenny i wasz mały mądrala? - A dziękuję, bardzo dobrze, sir. Alysha i Annabelle podeszły tymczasem do lady i z noskami przylepionymi do szyby chłodni napawały się widokiem wielobarwnych smakołyków. - No dobrze, moje panny - zwrócił się do nich Art. - Czym mogę służyć? Dziewczynki spojrzały po sobie, potem odwróciły powoli wzrok na rodziców. Nastała martwa cisza. Lodziarz Art zeznał potem, że chyba nigdy dotąd nie czuł takiego napięcia w powietrzu, a już na pewno nie w przypadku, gdy chodziło o wybór lodów. - Zamawiajcie na co macie ochotę, dziewczynki - przerwał ciszę głos Barretta. - Prócz czekoladowych - wtrąciła z naciskiem Caroline. -Skarbie... - Nie zaczynaj ze mną, Wallace, dobrze ci radzę. Wallace wyrzucił do góry ręce w geście bezradności. - Może mi wytłumaczysz, jaki jest sens najpierw mówić dziewczynkom, że mogą sobie zamówić, co chcą, a potem im tego zabraniać? - To już twoja sprawa. Ja od początku nie zgadzałam się na czekoladowe. Musimy być konsekwentni. - Konsekwentni? Chyba bezlitośni. - Ach, rzeczywiście, bezlitośni. To pewnie ja? A ty, dzielny bohater, jak zwykle przygalopujesz na rumaku i ocalisz je z rąk krwiożerczej mamuni? Czy tak? -Nie, nie tak, ale... - Mam po dziurki w nosie sytuacji, gdy moje zdanie zupełnie się nie liczy. -Caroline mówiła coraz głośniej, oczy jej poczerwieniały i nabiegły łzami. - Prze- 10 stań mnie traktować jak zawodnika z przeciwnej drużyny, po którym możesz się przetoczyć jak walec. Żądam szacunku! Wallace Barrett rzucił spojrzenie na lodziarza Arta i stojących w pobliżu czterech klientów. - Caroline - zniżył głos - robisz scenę. - Myślisz, że mnie to rusza? - odparła rwącym się, ochrypłym głosem. -Sądzisz, że mi zależy na tym, co ludzie pomyślą? To dla mnie zbyt poważna sprawa, żeby mnie obchodziły takie bzdury. - Dla ciebie? Myślałem, że tu chodzi o dzieci... - A więc się myliłeś, chodzi właśnie o mnie. Bo mogę dotrzeć do ciebie tylko poprzez dziewczynki, to jedyny sposób. Inaczej masz mnie gdzieś! Twarz Wallace'a stężała, szczęki zacisnęły się kurczowo, oczy zwęziły w ledwie widoczne szparki. - Zamknij się - powiedział głucho. - Tylko mi nie mów, co mam robić, ty egoistyczny bydlaku! Dla mnie nie jesteś burmistrzem! - Ostrzegam cię... - Idź do diabła. - Powiedziałem: zamknij się! Jego głos przetoczył się po niewielkim pomieszczeniu jak grom z Olimpu. Przestraszeni klienci odsunęli się przezornie. Później zeznali, że odnieśli wrażenie, jakby na kilkanaście sekund czas nagle zamarł i wszystko rozgrywało sięjak na zwolnionym filmie. Zanim słowa burmistrza zdążyły wybrzmieć, odchylił muskularne ramię do tyłu i wyrzucił je błyskawicznie w przód dobrze wyćwiczonym gestem zawodowego futbolisty. Czarna pięść niemal ze świstem przecięła powietrze zbliżając się z niewyobrażalną szybkością do pięknej hebanowej twarzy kobiety. Jej oczy rozszerzył potworny, paraliżujący strach; strach, który pojawił się na twarzy w sposób całkowicie niekontrolowany. Nikt z obecnych nie miał wątpliwości, że nie jest to pierwsza sytuacja tego rodzaju. Caroline była tak przerażona, że nie mogła się poruszyć, nawet krzyknąć... Ogromna pięść zatrzymała się ledwie o cal od jej twarzy. Spojrzenia małżonków skrzyżowały się gwałtownie. Tęga kobieta, która jadła ciastko czekoladowe z kremem, zeznała później, że ich wzajemna nienawiść niemal unosiła siew powietrzu. - Pożałujesz... - wydyszał cicho Wallace. Ramię nadal miał podniesione; teraz jednak zaczęło drżeć, po chwili drżenie ogarnęło kark, szyję, wreszcie całe ciało. W końcu opuścił rękę. - Dziewczynki, proszę do mnie - wydusił, z trudem opanowując wzburzenie. - Wracamy do domu. - Jak to? Przecież... - oszołomione dzieci podbiegły do niego. - Bez marudzenia. Idziemy. - Ale, tatusiu... - Annabelle nie chciała dać za wygraną. Dłoń Barretta zatoczyła szeroki łuk i wylądowała lekko na jej siedzeniu. Wystarczyło. 11 - Wrócimy później, Art - Barrett zwrócił się do lodziarza. - Przepraszam za zamieszanie. Wyniósł dziewczynki na zewnątrz. Po kilku chwilach niezręcznej ciszy Ca-roline Barrett podążyła za nimi. Gdy tylko wyszli, z piersi wszystkich obecnych wydarło się zbiorowe westchnienie ulgi. Art wrócił do pracy starając się zapomnieć o incydencie. Aż do czasu, gdy niedługo potem na jego sklepik rzuciły się hordy żądnych informacji dziennikarzy, którzy na wszelkie sposoby, błaganiem, podstępem i przekupstwem, starali się wydusić z niego każdy szczegół. Wbrew zapowiedzi Barretta bowiem ani on, ani dziewczynki nie wróciły do lodziarni. Nie wróciła też ich matka, Caroline. Zaledwie kilka godzin później wszystkie trzy były martwe. Część pierwsza BĘDĘ CI ŁAWĄ PRZYSIĘGŁYCH I SĄDEM Rozdział 1 .Den Kincaid wlepił wzrok w postać odzianą w długą czarną togę, nie będąc pewny, czy dobrze usłyszał. Sędzina Sarah L. Hart odchrząknęła. - Powtarzam: jak inaczej wyjaśnić obecność mrożonej ryby w bagażniku podsądnej? - Aha - odparł niepewnie Ben -jednak się nie przesłyszałem. - Może mi pan pomóc rozwiać wątpliwości? - uśmiechnęła się do niego sędzina. Ze wszystkich sił, myślał Ben, gdybym tylko umiał. Sarah L. Hart miała wyjątkowy dar trafiania w sedno rzeczy. Nie bez powodu zaliczano ją do najlepszych sędziów w hrabstwie Tulsa. Co nie zmieniało faktu, że czasami Ben wolałby mieć do czynienia z kimś pośledniejszym. - Jeśli opierać się na zarzutach oskarżenia, Wysoki Sądzie - odparł Ben ka-słając w rękaw - podsądna znalazła inny sposób na zagwarantowanie świeżości rybie. Zawody odbywały się na jeziorze, a ryby słodkowodne, jak okoń czy pstrąg, można trzymać w sadzikach ze świeżą wodą. - O? Ależ ze mnie ignorantka. Ciekawe, czemu nie uczą tego w szkółce sędziowskiej? - pani Hart zdjęła okulary i potarła grzbiet nosa. - Ben? - Kincaid poczuł szarpnięcie za połę togi. O uwagę dopominała się jego klientka, Fannie Fenneman. Ben starał się ją zignorować. Na próżno. - Ben! Pssst, Ben! -Jestem, jestem, Fannie. Zdając sobie sprawę, że kobieta tak łatwo nie zrezygnuje, poprosił wysoki sąd o chwilę przerwy. - O co chodzi, Fannie? - To mi się przestaje podobać - wygarnęła mu scenicznym szeptem. - Co ty nie powiesz? To znaczy, że wcześniej było inaczej? Fannie wygładziła niespokojnie sukienkę, w którą Kincaid kazał jej się wcisnąć, z trudem odwodząc klientkę od wdziania owerola i gumiaków, jej zwykłego stroju. 15 Rozdział 1 B, >en Kincaid wlepił wzrok w postać odzianą w długą czarną togę, nie będąc pewny, czy dobrze usłyszał. Sędzina Sarah L. Hart odchrząknęła. - Powtarzam: jak inaczej wyjaśnić obecność mrożonej ryby w bagażniku podsądnej? - Aha - odparł niepewnie Ben - jednak się nie przesłyszałem. - Może mi pan pomóc rozwiać wątpliwości? - uśmiechnęła się do niego sędzina. Ze wszystkich sił, myślał Ben, gdybym tylko umiał. Sarah L. Hart miała wyjątkowy dar trafiania w sedno rzeczy. Nie bez powodu zaliczano ją do najlepszych sędziów w hrabstwie Tulsa. Co nie zmieniało faktu, że czasami Ben wolałby mieć do czynienia z kimś pośledniejszym. - Jeśli opierać się na zarzutach oskarżenia, Wysoki Sądzie - odparł Ben ka-słąjąc w rękaw - podsądna znalazła inny sposób na zagwarantowanie świeżości rybie. Zawody odbywały się na jeziorze, a ryby słodkowodne, jak okoń czy pstrąg, można trzymać w sadzikach ze świeżą wodą. - O? Ależ ze mnie ignorantka. Ciekawe, czemu nie uczą tego w szkółce sędziowskiej? - pani Hart zdjęła okulary i potarła grzbiet nosa. - Ben? - Kincaid poczuł szarpnięcie za połę togi. O uwagę dopominała się jego klientka, Fannie Fenneman. Ben starał się ją zignorować. Na próżno. - Ben! Pssst, Ben! - Jestem, jestem, Fannie. Zdając sobie sprawę, że kobieta tak łatwo nie zrezygnuje, poprosił wysoki sąd o chwilę przerwy. - O co chodzi, Fannie? - To mi się przestaje podobać - wygarnęła mu scenicznym szeptem. - Co ty nie powiesz? To znaczy, że wcześniej było inaczej? Fannie wygładziła niespokojnie sukienkę, w którą Kincaid kazał jej się wcisnąć, z trudem odwodząc klientkę od wdziania owerola i gumiaków, jej zwykłego stroju. 15 S..CT ¦o « ~L. p L o ni rti L3. e-h fD <* lit Sił? CIQ et 3 -O O -i O *< Lf:Rł | "o I o 8 g 2 8 1. 1<8 n p 3. ?? p | | 3 l/J 5' 2. ?T p B • ^ rH.n sa p Ngpp-a*NOftM ^ I*" J J.l N B ^ f. I O- p C:*3 O *= I "^ O K- N o a % S^ I w o ^. Li vri N— rt r« e- w 0: llttlł 2-1 f !«•«_ ^ s: ^ p p *< jr x II glt.li "« 3. N * o a* o in> C O 5 N w g. S?B.||.I o i s.g. Is-i a§ &> i'< o ^ .1.111' g. O « "ft1 P .«, TO "• n p " ^ x> " SS. N ^S: S w. a pT SL. p-8 o g- N 03 ' C/N 2 § I 1 nic CA p 3. B* h o er en siedział na plastikowym krzesełku w niewielkim pokoju konferencyjnym przedszkola i z całej siły starał się zachować spokój. - Chyba nie dokładnie rozumiem, w czym tkwi problem. Pani Hammerstein, kierowniczka przedszkola, wpatrywała się w niego z przylepionym uśmiechem wyrażającym niebiańską dobroć. - Po pierwsze, panie Kincaid, chciałabym podkreślić, że Joey jest cudownym dzieckiem, wręcz naszym pupilkiem. -Tak... - Prawdziwy z niego indywidualista. Ben z trudem powstrzymał się od zabębnienia palcami po stole. - Przepraszam, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ma mi pani do powiedzenia coś znacznie mniej miłego. Błogostan na twarzy pani Hammerstein na chwilę został zmącony. - Obawiam się, że nie wiem, o czym pan mówi. - Pani z sekretariatu, która do mnie dzwoniła, mówiła o jakichś kłopotach z małym, i zaproponowała spotkanie. Nietrudno więc zgadnąć, że jakiś problem istnieje. - Niby tak... - Pani Hammerstein otworzyła niebieski notatnik. - Ale nie użyłabym słowa „problem", raczej drobne... trudności. - Przez telefon wyraźnie była mowa o problemach. Kobieta poszukała w notesie strony, na której widniało imię i nazwisko Joeya. - Większość tych, jak powiedziałam, trudności, można by nazwać kłopotami z Posłuszeństwem. - Posłuszeństwem? - Właśnie tak. - Chodzi więc o to, że mały nie wykonuje tego, czego się od niego żąda i kiedy się tego żąda? 31 r - Panie Kincaid - twarz pani Hatnmerstein rozszerzyła się jeszcze bardziej w uśmiechu - staramy się być maksymalnie wyrozumiali i do niczego nie zmuszać maluchów. - Po tym, co usłyszałem, nie jestem tego taki pewien. - Ależ, panie Kincaid, zapewniam pana. - Przepraszam, nie chciałem pani urazić - przerwał kobiecie, uświadamiając sobie jednocześnie, że zachowuje się jak typowy ojciec. Jak ten babsztyl śmie uważać, że mój syn nie jest ósmym cudem świata. - Może przejdźmy do rzeczy. Jakie konkretnie zachowanie Joeya sprawia państwu tyle kłopotu? To znaczy, czym objawia sięjego niesubordynacja? - No więc - pani Hammerstein odwróciła następną kartkę - Joey... nie jest taki jak inne dzieci. -A powinien? - Nie bawi się z innymi. - Widać woli własne towarzystwo. Czy to zbrodnia? Jest po prostu nieśmiały. - Często gdzieś znika. - To rzeczywiście straszne. Może wysłać za nim patrol? Pani Hammerstein wciągnęła głęboko powietrze. - No i nie mówi. Nawet nie sylabizuje, jak dzieci w jego wieku, z których przecież wiele ma jeszcze kłopoty ze złożeniem wyrazów. Poza tym nie bierze udziału we wspólnych grach rozwijających wyobraźnię. - A czy nigdy państwu nie przyszło do głowy, że dzieje się tak, ponieważ Joey ma nieco trudniejsze dzieciństwo niż jego rówieśnicy? - Polegające na tym Ben dodał w myślach, że urodził się z drugiego małżeństwa swojej matki, a ta opuściła go, gdy miał zaledwie siedem miesięcy. I trafił do wujaszka Bena który nie ma zielonego pojęcia co się robi z niemowlakami. W końcu chłopczyk trafia do tego obozu koncentracyjnego, aby wujaszek Ben mógł zarobić na pożal się Boże, chleb. Ale przecież nie będzie się z tego wszystkiego zwierzał tej milusińskiej kierowniczce. - Uważam, że trzeba mu dać maksimum swobody i zobaczyć, co się będzie działo dalej. - Jestem jak najbardziej za tym, panie Kincaid. Ale nie może się to odbywać kosztem bezpieczeństwa dziecka, za które ostatecznie jesteśmy odpowiedzialni - Zaraz, o czym pani mówi? - Już panu tłumaczyłam: Joey oddala się od grupy. Nie słucha poleceń Ilekroć dzieci gdzieś wychodzą, trzeba na niego bez przerwy uważać Moment nie uwagi, i Joey znika. Przecież może sobie coś zrobić. W grupie jest tylko dwoje wychowawców na dwanaścioro dzieci. Nie możemy sobie pozwolić na przydzie lenie Joeyemu kogoś, kto tylko jego będzie pilnował. -Niby czemu nie? Chyba się pani zgodzi, że czesne za przedszkole nie należy do niskich.' - Panie Kincaid, nie chodzi o pieniądze, ale o to, że Joey nie jest taki jak inne dzieci. 'J - A więc to nie sprawa braku posłuszeństwa, lecz konformizmu. 32 - Nie, Joey po prostu maszeruje w rytm innej muzyki niż inni - by rzec obrazowo. - A państwo robicie wszystko, żeby się nie wyłamywał z tego gęsiego orszaku. - Panie Kincaid! Ben wziął głęboki oddech starając się opanować. Jego zachowanie dalekie było od racjonalnego i nie mógł się oszukiwać, że jest inaczej. - Co zatem pani proponuje? - Chciałabym, żeby chłopca zbadał fachowiec. - Co?! - krzyk Bena omal nie zburzył ścian pomieszczenia. - Badanie będzie dla niego zupełnie niezauważalne. Lekarz wpadnie do przedszkola i trochę go poobserwuje podczas zajęć. - Lekarz?! Jaki to lekarz, jeśli łaska? -No, wie pan... Ben zacisnął szczęki. - Psychiatra, prawda? - Chce pani, żeby mojego ledwie rocznego siostrzeńca tak po prostu zbadał psychiatra? - Chcę poprosić o konsultację specjalistę zajmującego się zaburzeniami rozwoju osobowości u dzieci. To wszystko. - Na miłość boską! Przecież Joey ma trzynaście miesięcy! - Ben poderwał się z krzesła. - Co z was za ludzie? - Panie Kincaid, proszę się nie denerwować. Zapewniam pana, że sytuacja jest dla mnie równie trudna jak dla pana. - Akurat! - adwokat rzucił się z powrotem na krzesło i skrzyżował ręce na piersiach. - Przy najmniejszych kłopotach podejrzewacie u trzynastomiesięczne-go dziecka poważne problemy osobowościowe wymagające konsultacji psychiatrycznej. Za nic nie uwierzę, że to konieczne. - I mam nadzieję, że pańskie wątpliwości okażą się uzasadnione. Ale najpierw musimy wykluczyć taką ewentualność, dopiero potem szukać innych przyczyn zachowania pańskiego siostrzeńca, które naszym zdaniem odbiega nieco od normy. Mimo że mamy fachowy personel, bez pomocy z zewnątrz nie jesteśmy w stanie tego zrobić. - W głowie się nie mieści, że na moje dziecko, niemal niemowlę, chcecie napuścić psychiatrę. - Przykro mi, ale muszę zauważyć, że to nie jest pańskie dziecko. - Co proszę? - Ben stracił rezon. - Oboje wiemy, panie Kincaid, jak wygląda sytuacja. I choć ogromnie podziwiam pana za to, jak pan sobie radzi w tak trudnych okolicznościach, nie mogę nie zadawać sobie pytania, czy Joeyowi nie byłby potrzebny bardziej stabilny dom... Oczy adwokata zwęziły się. - Może pani wyrażać się jaśniej? - Proszę nie sądzić, że jestem do pana nastawiona negatywnie, przeciwnie. Ale to nie zmienia pańskiej sytuacji życiowej. O ile wiem, nie jest pan żonaty, prawda? iwość 33 - Prawda. - Mieszka pan w niewielkim wynajętym mieszkaniu? - Mieszkam. - Pracuje pan co najmniej osiem godzin dziennie? - Pracuję. - Pańskie sprawy zawodowe nieco... jak to wyrazić... - Kuleją? To miała pani na myśli? - Właśnie, kuleją. Poza tym ze względu na specyfikę pańskiego zawodu wieczorami często nie ma pana w domu, prawda? - Tylko wtedy, gdy występuję w sądzie. - Co zdarza się jak często? - Nie tak często, jak bym sobie tego życzył. Na twarz pani Hammerstein powrócił anielski uśmiech. - Sam pan widzi, panie Kincaid. Po tak trudnych przejściach w pierwszym roku życia chłopczyk potrzebuje uczuciowej stabilizacji, bezpieczeństwa. Nieustannej troski i obecności kochającej go osoby. Musi wiedzieć, że jest ktoś, na kogo w każdej chwili może liczyć. - Ma nianię... - Niania nie jest w stanie okazać mu tyle uczucia, co rodzic. A najlepiej oboje rodzice. Na kilkanaście sekund zapadła cisza. Przez głowę Bena przelatywała burza ponurych myśli. - Przyznam, że nie wiem, czego pani ode mnie żąda - powiedział w końcu. - Na początek, żeby maksymalnie wykluczyć jakiekolwiek drastyczne rozwiązania, poprośmy mimo wszystko lekarza o konsultację. Zobaczymy, co powie. Potem zobaczymy, co dalej. - Zgoda, jednakże pod warunkiem, że Joey w żaden sposób nie odczuje, iż poddawany jest jakimś badaniom. - Dopilnuję tego, zapewniam pana. - Kobieta wyciągnęła rękę przez całą szerokość stołu i położyła na ramieniu adwokata. - Naprawdę podziwiam to, co pan robi. Naprawdę. Ben kiwnął z roztargnieniem głową. W żaden sposób nie potrafił się zmusić do podobnego pojednawczego gestu. Na odchodnym rzucił tylko: - Mam nadzieję, że wie pani, co robi. Ben znalazł Joeya w jednym z pokojów. Uniósł malca do góry i przytulili się do siebie. Czy też - gwoli ścisłości - Ben przytulił chłopczyka do siebie. Ten bowiem nigdy nikogo nie obejmował. Nie wzbraniał się przed serdecznością, ale na nią nie reagował. Czułości przyjmował obojętnie, po prostu dawał się uściskać, to wszystko. Ben podniósł Joeya na wysokość swojej twarzy. - Cześć mały zuchu! No, może byś tak powiedział „cześć" wujkowi Benowi? Joey nie odpowiedział. W milczeniu patrzył w przestrzeń, nie skupiając wzroku na niczym szczególnym. - Witam pana Joeya - spróbował powtórnie Ben. - Czy mógłby pan łaskawie odpowiedzieć? 34 Nawet jeśli Joey mógł, wyraźnie nie miał na to ochoty. Odrzucił głowę do góry, jak gdyby kontemplował wszelkie tajemnice wszechświata. - Joey - z coraz mniejszym przekonaniem próbował Ben - może jednak wydusisz jakieś słówko, co? Chłopiec nadal patrzył szklanym wzrokiem. - Joey, proszę, powiedz wujkowi „cześć"! Przecież chyba potrafisz? Mały milczał. - Joey! - Ben ujął delikatnie buzię malca i skierował ją na sobie. Chłopczyk szybko odwrócił oczy. Zawsze unikał kontaktu wzrokowego. - No co? Nic, ani mru-mru? Widząc, że Joey znów patrzy przez niego, jak gdyby był powietrzem, Ben westchnął. Postawił chłopca na podłodze i ujął za dłoń. - Chodź, idziemy do autka. Gdy szli korytarzem, Ben rozglądał się za burmistrzem, Wallace'em Barret-tem, który mniej więcej w tym samym czasie przychodził po córki. Jedna z nich chodziła do przedszkola, druga do szkoły znajdującej się w tym samym budynku. Barrett piastował swe stanowisko od trzech i pół roku i był pierwszym czarnym burmistrzem w dziejach miasta. Przed wyborami wielu domorosłych filozofów twierdziło, że Tulsa jest ostatnim miejscem, w którym można przełamać uprzedzenia rasowe. Nie docenili jednak Barretta, który dzięki swojej inteligencji, dobrej aparycji, ciężkiej pracy i konsekwencji dopiął celu. Nie bez powodu w czasach kariery sportowej Wallace Barrett znany był pod przydomkiem „Wall"*. Oczywiście o jego ostatecznym sukcesie w dużym stopniu przesądził fakt, że był gwiazdą futbolu Uniwersytetu Oklahoma. W stanie, gdzie na mecze tej dyscypliny sportu chodzi więcej mieszkańców niż na wybory, był to czynnik decydujący. Tym razem Ben nigdzie nie dostrzegł burmistrza. Przypomniał sobie, że jadąc po Joeya słyszał w radiu coś o konferencji prasowej Barretta, na której ów miał oficjalnie ogłosić zamiar powtórnego ubiegania się o stanowisko burmistrza. To z pewnością wyjaśniałoby powody jego nieobecności w przedszkolu o zwykłej porze. Obie córeczki Barretta były śliczne jak obrazek. Ben przypomniał sobie zeszły piątek, gdy widział całą trójkę. Jedna z dziewczynek tak się spieszyła do ojca, że zaplątała się między nogami Bena. - Hej, powoli, moja panno, bo sobie zrobisz krzywdę - ofuknął ją żartem Ben, ale dziewczynka zupełnie go zignorowała i pomknęła dalej. Gdy znalazła się przy ojcu, podskoczyła i wpadła mu w ramiona. Barrett objął ją mocno i zakręcił nią jak na karuzeli. - Witam pana - krzyknął wesoło do adwokata, przygarniając jednocześnie drugą z córek, która zaraz po siostrze przypadła do niego. - Przepraszam za moją małą kamikadze. Obaj mężczyźni spotykali się przy oficjalnych okazjach wynikających z przedszkolno-szkolnych obowiązków i znali się dość dobrze z widzenia. Bar- ' wali - ang. mur, ściana 35 rett należał do ludzi, którzy pamiętają nie tylko czyjeś nazwisko i imię, ale także imiona członków całej rodziny, ich zawody i tak dalej. -Nic nie szkodzi. Swoją drogą pańskie córki to prawdziwe ślicznotki. - Myśli pan, że nie wiem? - Barrett wziął na ręce drugą z dziewczynek i łypnął na nie z dumą. Gdyby nie różnica wieku, wyglądałyby niemal jak bliźniaczki. Szczuplutkie, z ładnymi buziami i kręconymi włoskami. Barrett ścisnął obie dziewczynki, aż zaczęły piszczeć z zachwytu. Objęły go ramionkami i wtuliły się w jego potężny tors. Cmoknął jedną po drugiej w policzek. Z jego oczu wyzierała ogromna, spontaniczna miłość, którą dziewczynki entuzjastycznie odwzajemniały. Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Jestem chyba najszczęśliwszym facetem na ziemi - powiedział. - Całkiem możliwe - pokiwał mu z uśmiechem na pożegnanie Ben. Spojrzał w dół na Joeya, który trzymając go za rękę nadal spoglądał w przestrzeń. Ben przykucnął, tak że ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. - Joey - powiedział z wahaniem - ty chyba nie... Joey...? Joey miał oczy wbite na akwarium. Ben ponownie ujął chłopczyka delikatnie pod brodę i skierował jego wzrok na siebie. - Joey... wiem, że nikt cię nie pytał, czy chcesz ze mną zostać, ale ty chyba nie... - Ben przełknął ślinę i dodał: - Wiem, że nie potrafisz tego okazać, ale w głębi duszy ty chyba mnie... Joey wsadził palec do buzi i zainteresowaniem badał podniebienie. - No tak - Ben westchnął i wstał biorąc chłopczyka za rękę. - Ruszajmy, szanowny panie. Zastanówmy się, co byśmy mogli wtrząchnąć na kolację? Może pyszne spaghetti? Rozdział 4 ieczorem tego samego dnia Harvey Sanders wszedł na górę, i chowając się za firanką spojrzał na dom sąsiadów. Ze smutkiem potrząsnął głową: znów się zaczęło. Nie pomyliłby się wiele twierdząc, że tak było już u nich co dzień. Świątek, piątek - można by się założyć o każdą sumę, że zanim upłynie dzień, jego znani w całym mieście sąsiedzi wdadzą się w kolejną awanturę. Harvey z bólem myślał o dwóch małych istotkach, ich córeczkach, które muszą znosić tak jawną wzajemną nienawiść rodziców. Jak miały uwierzyć, że tatuś kocha mamusię, a mamusia tatusia, widząc, jak bez przerwy oboje skaczą sobie do oczu. Biedne małe. Harvey zasunął firanki, włączył „Domek na prerii" i zszedł do kuchni. Wziął z lodówki piwo, otworzył i wrzucił kapsel do zlewozmywaka. Wracając na górę minął otwarte okno, które wychodziło wprost na okna Barrettów, również otwarte. Boże święty, tym razem było chyba jeszcze gorzej niż zwykle. - Zamknij się, głupia krowo! Słowa dochodziły do uszu Harveya równie wyraźnie, jak gdyby burmistrz znajdował siew przyległym pokoju. Wally Barrett mógł się poszczycić głębokim, donośnym basem, który zdawał się przenikać przez mury. Krzyki i ogólny harmi-der nie ustawały ani na chwilę, nagle jednak przeciął je dziecięcy głosik: - Tatusiu! Tatusiu! Niech to diabli, to któraś z dziewczynek, Sanders aż się wzdrygnął. Głos dziecka narastał do przenikliwego pisku, potem jakby przycichł. Dziewczynka najwyraźniej oddaliła się od okna. Awantura trwała dalej. - Wiem, że starasz się być dla nich dobry, a przynajmniej chcesz, żeby tak to wyglądało. Ale czy z równą troską myślisz o mnie!? Nastąpiła jakaś odpowiedź, której Harvey nie dosłyszał. - Właśnie tak, do cholery! o mnie! Następny dźwięk tak przeraził mężczyznę, że aż upuścił butelkę na kuchenne linoleum. Szybki, ostry trzask, jak gdyby ktoś huknął z papierowej torby. 37 Albo kogoś spoliczkował. Chlaśnięcie skóry o skórę. Pyskówka trwała, ale Harvey wychwytywał tylko niektóre słowa. - Nie wciągaj w to dzieci! - Nie dajesz mi wyboru! Rozległ się hałas, od którego Sanders cały się skurczył. Potężny, dudniący dźwięk łamania czy rozbijania czegoś. Talerzy, mebli? a może wywołało go coś zupełnie innego, o czym aż strach myśleć? Harvey zmusił się do odejścia od okna i siedząc w pokoju zastanawiał się, jaki tym razem wybrać sobie pretekst na sąsiedzką wizytę. Może zajść do nich z glinianą skorupą Indian Anasazi? A może spytać czy nadal mają zepsutą spłuczkę w ubikacji? Każdy, nawet najbardziej niewiarygodny powód był dobry, żeby przerwać to piekło. Na razie jednak musi poczekać, żeby nieco ochłonęli, bo inaczej cel jego wizyty będzie zbyt oczywisty. Harvey nie uważał się za typ wścibskiego sąsiada z tandetnych seriali, co to stoi bez przerwy za firanką czy przykłada szklankę do ściany. Nie lubił wściubiać nosa w nie swoje sprawy. Ale nie mógł też zostawić sąsiadów własnemu losowi. Tam skąd pochodził (Diii City, 632 mieszkańców, stan Oklahoma) ludzie byli dla siebie podporą, starali się o siebie troszczyć i z pewnością nie wpadali w złość, gdy ktoś z sąsiadów pod wpływem impulsu zastukał do drzwi i zaoferował pomoc. Tutaj, w wielkim mieście (Tulsa, 503 000 mieszkańców, stan Oklahoma) nauczył się większej powściągliwości. Zamieszkał tu dwanaście lat temu, po śmierci babki, która zostawiła mu w spadku willę w dzielnicy dla bogaczy. Wkrótce odkrył z przykrym zdziwieniem, że ilekroć chce sobie pogadać z sąsiadami bardziej od serca, wypytać o to i owo ze spraw domowych, ci reagują co najmniej nerwowo. W Diii City nikt nie zamykał się na cztery spusty we własnym domu, ludzie przygotowani byli na to, że w każdej chwili ktoś może do nich wpaść i nikomu nawet by na myśl nie przyszło, aby umawiać się na wizytę, do tego z własnym sąsiadem! Wyglądało na to, że w Tulsie ludzie w ogóle się nie odwiedzają, chyba że z całym ceremoniałem, zapowiadając się przynajmniej dzień wcześniej, i to tylko z jakiegoś superważnego powodu. Sandersowi pozostało więc opanować sztukę wymyślania pretekstów. Harvey przyjechał do Tulsy po ukończeniu koledżu (University of Oklahoma, rok 1985). Pragnął zostać aktorem, ale na razie, póki nie dopisze mu szczęście i nie poniesie go fala sławy, znalazł sobie pracę w Gilcrease Museum of Western Art. Po dwunastu latach był zastępcą kustosza i ta posada w zupełności zaspokajała jego zawodowe ambicje w dziedzinie muzealnictwa. Bo niby po co miałby piąć sięjeszcze wyżej? Praca kustosza polegała przede wszystkim na zbieraniu datków, zabieganiu o dotacje i organizowaniu funduszy, co wymagało wypruwania sobie żył i jadania lunchów w wytwornym towarzystwie z Southern Hills, a to mu nie odpowiadało. Harvey wolał swoje zabawki. Gdzie zaś znaleźć najwspanialsze z nich, jeśli nie w Gilcrease Museum? Jednakże nie każdy eksponat pociągał go w równym stopniu. Wytwory zachodniej cywilizacji, wszystkie te cudeńka, Remingtony, Cary, Morany, owszem lubił, ale najbardziej przepadał za wytworami rąk ludzkich, a dokładnie za przedmiotami pochodzącymi z dawnego Dzikiego Zachodu, wytworami kultury amerykańskich Indian. Cóż to były za wspaniałości! Zbiory muzeum były tak potężne, że część eksponatów musiała kisić się w magazynach, jednakowoż pod troskliwą opieką personelu, zwłaszcza Harveya. Zastępca kustosza uwielbiał zajmować się cennymi przedmiotami, przy okazji zaś miał powód, żeby od czasu do czasu zabierać je na dzień, dwa do domu. To z kolei dawało mu pretekst do częstszego odwiedzania Barrettów pod pozorem zaprezentowania jakiegoś cudeńka. Wkrótce czuł się jak twórca jednoosobowego teatrzyku kukiełkowego dla dorosłych. - Hej, Wally, spójrz na ten posążek indiańskiego bożka! - mawiał wchodząc kuchennymi drzwiami, choć nie miał pojęcia, czyjego utytułowany sąsiad przejawia choćby cień zainteresowania metafizycznym światem autochtonów, ani też czy nie przeszkadza mu zdrobnienie „Wally". Wszystko to nie miało znaczenia, gdyż był już w środku, w mieszkaniu Barrettów, a to dawało mu możliwość baczenia na wszystko, co się dzieje. I to liczyło się najbardziej. Jeśli z jakichś powodów nie miał pod ręką żadnego interesującego eksponatu, zawsze mógł się przeistoczyć w samozwańczą „złotą rączkę". Była to metoda najskuteczniejsza, ponieważ w domu Barrettów zawsze coś wymagało reperacji. Majsterkowania, nie wyłączając drobnych prac hydraulicznych, nauczył sięjeszcze w Diii City, gdzie z braku fachowców trzeba sobie było radzić samemu. Inaczej było w Tulsie, nic więc dziwnego, że Barrett był w takich sprawach jak dziecko we mgle, a Harvey mógł bezkarnie pojawiać się w domu sąsiadów. Scenariusz odwiedzin był zawsze podobny. - O, Harvey? - wołała Caroline na jego widok. - Co cię sprowadza? - Dziewczynki wspominały, że przecieka ten... no - Harvey pstrykał palcami. - Prysznic? - No właśnie, prysznic. - Pewnie chodziło im o łazienkę na górze. - A tak, tak. Na wszelki wypadek przyniosłem wszystkie narzędzia. - Widzę. Ładnie, że pomyślałeś. - No to biorę się do pracy. A tak w ogóle jak leci? Metoda „na hydraulika" sprawdzała się wyśmienicie. Mógł mieć na wszystko oko i możliwe, że w ten sposób uchronił sąsiadów od niejednej szarpaniny. Korzystały na tym bez wątpienia dzieci. No i Caroline. A to się liczyło najbardziej. Prawda bowiem była taka, że Harvey skrywał sekret, do którego przyznawał się tylko przed samym sobą. Oczywiście, dobro dziewczynek leżało mu ogromnie na sercu i martwiał na myśl, że muszą patrzeć na przepychanki rodziców. Ale to była tylko część prawdy. Cała zaś prawda wyglądała tak, że Harvey kochał się na zabój w Caroline Barrett. Nie była to miłość zdrożna, wyuzdana i obleśna. Harvey nie podglądał wybranki zza zasłon ani nie brał jej fotografii do łóżka. Po prostu ją kochał, to wszystko. 38 39 r Ale czyż można mu się było dziwić? Caroline była przepiękną kobietą, jedną z najśliczniejszych, jakie Bóg w swej łaskawości zesłał na ziemię. Wysoka, szczupła, z wydatnymi kośćmi policzkowymi i nogami, które sięgały nieba. A jak się Obierała! Jej uroda zdolna była powalić na kolana chyba każdego. Aż dziw, że ubrdała sobie, by wyjść za mąż byłego sportowca, który zapragnął bawić się w politykę. Pewnie pociągało ją życie w świetle jupiterów. Trudno. Tylko co można powiedzieć o kulturze kraju, gdzie piłkarz staje się milionerem, a kurator muzealny zarabia dwadzieścia dwa tysiące na rok? Gdy w dodatku ten ulubieniec tłumów nie spisuje się najlepiej w roli małżonka. Harveya nie martwiło, że Barrettowie się kłócili, ostatecznie czynią to wszyscy małżonkowie. Sęk w tym, że mało która para robi to tak często i tak gwałtownie, jak tych dwoje. Co więcej, Harvey zauważył, że od jakichś sześciu miesięcy Caroline zaczęła wkładać okulary przeciwsłoneczne wychodząc z domu, mimo że słońca było czasem jak na lekarstwo. Któregoś dnia spotkał ją znienacka w ogrodzie bez okularów i zauważył, że ma podbite oko, i to tak, że nie mogła tego ukryć najgrubsza warstwa makijażu. Widząc jego zaskoczenie opowiedziała mu jakąś nie trzymającą się kupy historyjkę o tym, jak szukając czegoś na strychu wpadła po ciemku na półkę. To właśnie takie sytuacje martwiły Harveya. Kiedy indziej był razem z Barrettami na przyjęciu u sąsiadów i był tam taki gość, nowy, co się trochę wlał i zaczął uderzać do Caroline. Trajlował, gruchał, puszczał do niej oko i szczerzył się jak głupi - słowem starał sieją na siłę zbaje-rować. Widząc co się dzieje, Wally stanął między nimi i pozbywszy się natręta spojrzał na żonę. Nie wydobył z siebie ani słowa, tylko się na nią gapił. Ale, Jezu, co to było za spojrzenie. Harvey poczuł jak od stóp do głów przeszywa go dreszcz. Sama śmierć zmarłaby ze strachu. To właśnie takie sytuacje martwiły Harveya. Przez jakiś czas Harvey oglądał telewizję, ale nie mógł się skoncentrować. Tym razem awantura u Barrettów była jakiś inna, dziwna, ale Harvey nie potrafił powiedzieć dlaczego. Zeskoczył z kanapy i wrócił do kuchni na posterunek przy oknie. Przez jakiś czas stał bez ruchu, ale nie dobiegł go żaden dźwięk. Aha, o to chodziło: w domu Barrettów było cicho jak makiem zasiał. Jeszcze kilka chwil temu panował tam nieznośny harmider, a teraz nic, cisza. Ile czasu minęło? Godzina? Jak to możliwe, żeby w ciągu godziny wszystko mogło się aż tak uspokoić? Nie słychać było najmniejszego szelestu, głosu, nic, głucha cisza. Niby powinien się cieszyć, oznaczało to bowiem, że Barrettowie przestali się kłócić. Ale skąd w takim razie ów dziwny niepokój, wywołujący gęsią skórkę na całym ciele? Harvey wrzucił pustką butelkę do śmieci i wyszedł do ogródka. Stąd również nic nie było słychać. Żadnego znaku, że sąsiedni dom ktokolwiek zamieszkuje. Nawiasem mówiąc, z innych domów też nie dochodziły żadne odgłosy, co wpisane było niejako w charakter spokojnej, kulturalnej dzielnicy dla bogaczy. Chociaż ostatnio Harvey zauważył z pewnym niepokojem, że w okolicy pojawiają się zgoła niepożądani osobnicy, którzy mu się bardzo nie podobają (nie znaczy to wcale, że Harvey nie miał nic innego do roboty, jak sterczeć przy oknie i sprawdzać, kto się kręci po okolicy, po prostu wpadli mu w oko), jak na przykład para, którą niedawno widział i nazwał w myślach „hippisy". On jakiś taki zeszmacony] w drelichach, i młodziutka dziewczyna, podlotek wręcz, w pomarańczowym poft-' koszulku, z wielkimi kółkami w uszach i niebieską opaską na włosach. Spacerowali tam i z powrotem, gadając i od czasu do czasu omiatając wzrokiem, pozornie bez zainteresowania, okoliczne domy. Czy też raczej - jak podejrzewał Harvey - badając grunt przed skokiem. Wystarczy wpuścić takiego ćpuna, jednego z drugim, i wkrótce będzie się trzeba wynosić gdzie indziej. Głuchą ciszę otaczającą dom Barrettów przeszył nagle dziki krzyk. Cóż u dia-ska? Harvey ruszył przez trawnik w kierunku sąsiadów. Nagle, jak diabeł z pudełka, z domu wyskoczył Barrett i jak oszalały popędził przed siebie. - Wally! - zawołał za nim Harvey. Ale Barrett nie odpowiedział, nawet nie zwrócił uwagi na sąsiada. Zdawał się go nie słyszeć, mimo że dzieliło ich nie więcej niż dwadzieścia pięć stóp. Pędził jak oszalały, jak w swoich najlepszych czasach na boisku. Harvey nie widział dokładnie, ale zdawało mu się, że burmistrz ma poszarpaną koszulę, a na jednym z policzków jakąś ciemną plamę. - Wally! - Harvey ryknął z całych sił w płucach. Ale i tym razem Barrett nie zwrócił na niego uwagi. Dopadł porsche'a -Harvey nie potrafił sobie przypomnieć, czy wcześniej zaparkowany był w tym samym miejscu - i wskoczył za kierownicę. Auto ruszyło jak z katapulty i w ułamku sekundy Barrett był już w połowie ulicy. No - pomyślał Harvey - tym razem to naprawdę dziwne. Dziwne, aż strach. Muszę jakoś wejść do ich domu, przekonywał się w myślach. Muszę sprawdzić... sprawdzić, ale co? Właściwie nie miał pojęcia. Nawet jeżeli świadomie nie chciał dopuszczać do siebie żadnej okropnej myśli, instynkt podpowiadał mu, że dzieje się - czy też stało się - coś naprawdę strasznego. Po zniknięciu Barretta cisza aż dzwoniła w uszach. Jedno z okien domu było otwarte. A gdyby tak niby przypadkiem Harvey znalazł się pod nim... Nie, nie może. Niby jak się wytłumaczy, gdy ktoś go zauważy? Nie miał z sobą ani narzędzi, ani figurki indiańskiego bożka. Pewnie wnętrze wygląda jakby przeszedł przez nie tajfun, dziewczynki będą wystraszone i zdezorientowane, Caroline wściekła. Wszyscy będą się czuli głupio. No, ale od czego jest policja, pomyślał nagle Harvey, i od razu poprawił mu się nastrój. Przecież to do nich należy zajmowanie się takimi sprawami. Mógł zawiadomić ich anonimowo, zgłaszając awanturę u sąsiadów. Policja musiała to sprawdzić, nawet jeśli uważała podobne sprawy za błahostki. Tak przynajmniej piszą w gazetach. Najważniejsze, że dzięki temu okaże się, czy z Caroline i dziećmi wszystko w porządku. Barrettowie nie musieliby się dowiedzieć, kto po nich dzwonił. Harvey był tak zaniepokojony, że mimo pomysłu z policją z trudem się hamował, żeby natychmiast nie pobiec do Barrettów i samemu nie sprawdzić, czy nic się nie stało. Ach, jaka szkoda, że to się nie dzieje w Diii City! Pomyśleć, że ci 40 41 pozerzy z wielkich miast uważają się za takich mądralińskich. Czasami Harve miał wrażenie, że w gruncie rzeczy są ciemni jak tabaka w rogu, przynajmnk w życiowych sprawach. Tylko sięgnąć, klamka jest tak blisko... Nie, jednak nie. Harvey zrobił w ty zwrot i wrócił do siebie. Gdyby postąpił inaczej, w nozdrza uderzyłby go słodko-mdły zapach krwi tak intensywny, że przesycał każdy atom powietrza. Wnet zauważyłby, jak zwabione tym zapachem wpadają przez otwarte okno chmary much i krążą nad ludzkimi szczątkami. Gdyby to wszystko odkrył, mógł zawiadomić policję o wiele wcześniej. Gdyby zachował przytomność - co było raczej wątpliwe. Wszystko wszystkim, ale takie rzeczy na pewno nie zdarzały się w Diii City. Rozdział 5 J3en zjechał z pasa jezdni i skręcił w stronę krawężnika. Hamulce jego sfatygowanej hondy accord z 1982 roku skrzypiały i zgrzytały jak opętane, ale jakoś udało mu się zatrzymać. Jeszcze raz duch zwyciężył materię. Poklepał z miłością deskę rozdzielczą. Dwieście tysięcy mil przebiegu, a jego duma hula jak złoto, w tył, przód, na boki. Czyż można żądać czegoś więcej od auta? Wyciągnął Joeya z fotelika dla dzieci i skierował się w stronę budynku, w którym wynajmował mieszkanie na drugim piętrze. Przed domem zauważył parną Malmestein, gospodynię. Klęczała tyłem do nich pieląc grządki. - Tulipany już wschodzą? - spytał Ben. Pani Marmelstein odwróciła się i odgarnęła kosmyk stalowosiwych włosów. - Starają się jak mogą, ale ostatnie przymrozki nie wyszły im na dobre. Jak tam dziś mój pupilek? Ben nie miał złudzeń, że gospodyni ma na myśli jego osobę. Z trudem podniosła się na nogi i połaskotała chłopca w nos. Joey odsunął jej dłoń. Nie zrażona tym pani Malmestein zbliżyła do niego twarz. - Jak się ma mój koteczek? Joey patrzył przed siebie, niczym nie dając po sobie poznać, czy w ogóle dostrzega kobietę. Ben potrząsnął nim delikatnie. - Hej tam, panie Joey, przywitasz się z panią Marmelstein? Joey nie reagował. - No, proszę, Joey. Jeśli będziesz niemiły dla naszej pani gospodyni, to skończymy pod mostem. - Nie ma obaw - kobieta uszczypnęła lekko chłopca w policzek. - A co do powitania, to widać panicz Joey jest dziś nie w humorze. Dziś, jutro, zawsze, pomyślał zrezygnowany Ben, a głośno odparł: - Musimy pędzić. Joni już pewnie czeka z posiłkiem... - A propos - pani Marmelstein spojrzała niepewnie na swego lokatora - chciałabym z panem zamienić kilka słów, Beniaminie. 43 .cze- - Z największą przyjemnością - odparł beztrosko, choć nie miał pojęcia, go się spodziewać. Kilka miesięcy wcześniej namówił panią Marmelstein na wizytę w szpitalu. Niestety, usłyszała diagnozę, której bardzo się obawiali - choroba Alzheimera. Marnym pocieszeniem było to, że w końcu wyjaśniło się, skąd brały się czasem u niej dziwne zachowania i reakcje. - Słucham, pani Marmelstein? - To... - kobieta spojrzała na Joeya, potem z powrotem na Bena - to rozmowa dla dorosłych. Słowa gospodyni zaostrzyły zainteresowanie Bena. Kątem oka zauważył Joni, nastolatkę, która zajmowała się Joeyem, gdy nie był w przedszkolu, a Ben miał pracę. Stała w drzwiach i czekając na nich przestępowała z nogi na nogę. - Koniec tego dobrego, mały zuchu - Ben postawił Joeya na ziemi. - Joni weźmie cię na górę, a ja zaraz do was dołączę i zjemy razem kolację, zgoda? Zmykaj. Przebierając niezdarnie nóżkami Joey poczłapał do młodziutkiej niani. - No, pozbyliśmy się młodzieży - powiedział Ben, gdy Joni wraz z Joeyem zniknęli we wnętrzu. - O czym chciała pani porozmawiać? - Chodzi o - pani Marmelstein zniżyła głos - o Joni. - Myślałem, że ją pani lubi? - Nawet bardzo. Wie pan o tym doskonale. Aż trudno uwierzyć, jak wydoroślała od czasu, gdy zaczęła zajmować się małym. Ale obawiam się, że... - pani Marmelstein rozejrzała się na boki i dokończyła szeptem - odwiedzają ją mężczyźni. Ben z trudem powstrzymał uśmiech. - Ma pani na myśli Bookera? Gospodyni obracała w rękach kopaczkę. - Możliwe, że tak się właśnie nazywa. Młody, kolorowy mężczyzna. - Booker to porządny chłopak, pani Marmelstein - Ben położył rękę na ramieniu kobiety. - Mam do niego całkowite zaufanie. - Nie sądzi pan, że zadaje się... ze złym elementem? Bena rzeczywiście doszły słuchy, że chłopak Joni należał do jednego z gangów z północnej dzielnicy, ale - o ile znał szczegóły - szybko się opamiętał i zerwał z nim. - Jestem przekonany, że to chłopak na poziomie - oświadczył stanowczo. -W dodatku on i Joey wspaniale się rozumieją. Booker ciągle wymyśla dla niego nowe zabawy i zawsze jest pod ręką, gdy Joni potrzebuje pomocy. - Właśnie o to chodzi. Bez przerwy go tu widuję... - gospodyni odwróciła się i wbiła wzrok w trawnik. - Proszę mnie zrozumieć. Przecież chyba nie należą do gospodyń, które wtrącają się w życie swoich mieszkańców... - Uchowaj Boże - wykrzyknął, Ben starając się, żeby jego słowa zabrzmiały przekonywaj ąco. - .. .Mimo to - ciągnęła pani Marmelstein, zniżając głos niemal do szeptu -obawiam się, że tak częste wizyty tego pana mogą zrodzić plotki, że między młodymi istnieje jakiś... romans. 44 Ben omal się nie zakrztusił. Ów „romans" kwitł już od pół roku, ale uznał, że nie ma potrzeby wtajemniczać w to gospodyni. - Myślę, że nie ma się co martwić. Ostatecznie rodzice Joni mieszkają w sąsiedztwie; poza tym Joni i Booker mają po osiemnaście lat. - Nieważne, osiemnaście czy osiemdziesiąt. Po prostu nie chcą, żeby w moim domu dochodziło do sprośności. Wie pan o tym doskonale, panie Benjaminie! - Tak, tak, wiem. Ale uważam, że nie ma się czego obawiać. Poza tym widzi pani, jak bardzo Joni mi pomaga. Gdyby nie ona, chyba bym musiał oddać Joeya i kogo by pani codziennie rozpieszczała? - Ben starał sią obrócić całą sprawą w żart, łajając sią jednocześnie w duchu za tak ohydną manipulacją. Ale nie miał wyboru. -No tak, rzeczywiście... To taki słodki szkrab, a jaki niezależny, jednak... - A co do Joni i Bookera, obiecują, że bądą trzymał ręką na pulsie i dopilnują, żeby zachowywali sią przyzwoicie. Pani Marmelstein wahała sią przez chwilą, widać nie do końca przekonana, w końcu rzekła: - Może i ma pan racją, chyba rzeczywiście można im zaufać. - Cieszą sią, że doszliśmy do porozumienia - odparł pospiesznie Ben - w takim razie pądzę na kolacją. - A, dobrze, że mi pan przypomniał, panie Benjaminie. Bawiłam się dziś trochę w piekarza. Na kredensie w kuchni zostawiłam kawałek pysznego ciasta owocowego. - Ogromne dzięki... - Tylko niech pan sam całego nie pochłonie i podzieli się z naszym maluchem. Dzieci uwielbiają ciasto. - Dziękuję jeszcze raz, ale nie chciałbym ryzykować, że się zakrztusi okruszkami. - Ben ukłonił się i odchodząc zastanawiał się, czy on również nie może w podobny sposób wymigać się od kosztowania wypieku pani Marmelstein. Rozdział 6 !_/ yżur zbliżał się do końca, nic ciekawego się nie działo i młodszy oficer policji Kevin Colley zaczął hołubić myśl o wcześniejszym powrocie do domu. Nagle jednak w jego marzenia wdarł się zgrzytliwy głos policyjnego radia. Porwał słuchawkę. - Dziesięć cztery, zgłaszam się. - Dziesięć cztery, tu jedynka - usłyszał, głos oficera dyżurnego - Awantura rodzinna przy 1260 South Terwilliger. To chyba gdzieś w twoich okolicach, Kevin. Wiem, że kończysz, ale formalnie niestety nadal jesteś na służbie... Kevin zmęłł przekleństwo. W ten oto sposób szlag trafiał wczesny piątkowy wypad na miasto z żoną, na który tak się cieszyli. Wolał sobie nawet nie wyobrażać jej wściekłości. Spisał wszystkie dane i skręcił w stronę Terwilliger. Złościł się nie dlatego, że czeka go interwencja - ostatecznie na tym polega praca policjanta. Chodziło o to, że był to koniec pierwszego tygodnia pracy Kevina po ukończeniu akademii; pierwszego tygodnia, w czasie którego siedział w wymuskanym mundurze, we własnym wozie patrolowym, i nie mógł się doczekać, kiedy to obleje. Wprawdzie na razie nie działo się nic ekscytującego i czas spędzał głównie na patrolowaniu ulic, ale i to było niezłe na początek. Ostatecznie nie mógł się spodziewać, że z miejsca przyskrzyni jakiegoś wroga publicznego numer jeden. Planowali z Marie małą uroczystość wieńczącą jego pierwsze kroki w roli stróża porządku i bał się pomyśleć, jak żona zareaguje na jego spóźnienie. Wybierali się z garstką znajomych do „In Cahoots" przy Siedemdziesiątej Pierwszej, by osuszyć kilka butelek i poskakać przy muzyce. Słowem - powygłupiać się i poszaleć. Calley pozamieniał się z kolegami, by załatwić sobie wcześniejszy dyżur i jak najszybciej pojechać do knajpy, zanim wszystkie miejsca przy parkiecie zostaną zajęte. Powroty do Marie były ostatnio rajcujące jak mało co. Gdy wieczorem zjawiał się w domu, w nimbie stróża prawa i w nowiutkim mundurze, jej oczy aż 46 lśniły z zachwytu, a już ona wiedziała, jak okazać, że jest dumna ze swojego chłopaka. .. Praca Kevina miała ogromne znaczenie dla ich małżeństwa. W przeszłości nieraz darli koty, zwłaszcza na początku, ale ostatnio wiele się zmieniło. Kiedyś prychał z pogardą na wywody ojca, że pieniądze to podstawa. Wkrótce miał się jednak przekonać, że nic tak nie łagodzi małżeńskich sporów, jak odrobina stale kapiącego na konto grosiwa. Za rok czy dwa będzie mógł wreszcie zaproponować Marie przeprowadzkę z przyczepy do prawdziwego domu, na który przecież zasługiwała. Nie poprawiał mu też humoru fakt, że musiał się pakować w awanturę rodzinną. Czy nie mógł mu się trafić zwykły mandacik za złe parkowanie? Albo tylko pogrożenie palcem, gdyby uznał, że wypisywanie blankietu zajmie zbyt wiele czasu? Jak wszyscy gliniarze, nienawidził wezwań do rodzinnych przepychanek. Nigdy podobnych spraw nie można było rozwiązać jednoznacznie, nigdy nie miało się poczucia dobrze spełnionego obowiązku. Co innego, zdybać rabusia: sprawa jest czysta, żadnych ale, tylko czekać na pochwały. Awantury rodzinne zawsze pozostawiały niesmak, choć często nie były to poważne przypadki. Często któraś ze zwaśnionych stron dzwoniła po policję tylko w tym celu, żeby uzyskać przewagę psychologiczną nad drugą. Czasem j ednak działy się naprawdę nieprzyj em-ne rzeczy. Jeśli zaaresztujesz jakiegoś damskiego boksera, to w najlepszym razie powstrzymasz go na jakiś czas od dalszej przemocy, ale często po czymś takim małżeństwo się rozpada. Żona czuje się zobligowana do złożenia skargi i to początek końca. Ale kończy się tak, że to policja musi usilnie namawiać ofiarę przemocy do zawiadomienia prokuratora, ponieważ maltretowane żony (tym bardziej mężowie) unikająrozgłosu jak ognia, nawet jeśli wiedzą, że piekło będzie trwało dalej. Aż dziw bierze, ile małżonków godzi się występować w roli worków treningowych, żeby osłonić agresora; kłamią, kręcą, przeczą faktom, nawet jeśli widać je jak na dłoni. Ale trudno, służba to służba, tłumaczył sobie Calley. Byle tylko interwencja nie zajęła mu wiele czasu. Skręcił na podjazd przy 1260 South Terwilliger. Ładny domek, pomyślał. W ogóle ładna okolica. Na skrzynce pocztowej przeczytał nazwisko Barrettowie. A niech to, to chyba nie posesja burmistrza? Przypomniał sobie nagle, że jego nazwisko obiło mu się już kiedyś o uszy w związku z podobną sprawą, interweniował chyba któryś z chłopaków. Ale nie mogło to być nic poważnego, a może ktoś zrobił sobie kiepski żart, bo inaczej szum byłby nie z tej ziemi. Zgłosił przez radio przybycie na miej sce i wy siadł z auta. W oknie na piętrze sąsiedniego domu zauważył chowającego się za firanki mężczyznę. Oho, nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby się domyślić, kim był anonimowy informator policji. Calley zadzwonił do drzwi i czekał. Nic, cisza. Zadzwonił powtórnie. Nadal nic, żadnej odpowiedzi. To zaczyna wydawać się podejrzane. Według oficera dyżurnego awanturę słychać było z daleka, a tu nic, cisza jak makiem zasiał, mimo że Calley stał przy samych drzwiach. 47 Młody policjant starał się przypomnieć sobie, czego uczyli go w akademii. Czy miał wystarczająco uzasadniony powód, żeby wejść do domu bez nakazu? W wyobraźni słyszał, jak jakiś wygadany papuga udowadnia mu, że nie. Miał sobie zapaskudzić konto już w pierwszym tygodniu pracy? Zadzwonił ponownie. Nadal cisza. Niech to szlag! Prawdopodobnie telefon na policję był pomyłką, żartem czy fałszywym alarmem. Powinien w takim razie wskoczyć do auta, napisać raport i pryskać do domu. A jeśli tam rzeczywiście coś się stało? Od dyżurnego wiedział, że w domu jest dwoje małych dzieci. No dobra, a jeśli nic się nie stało? Zrobi z siebie nadgorliwego głupka? Psiakrew! Z pewnością zostanie zawieszony, a Marie będzie wściekła jak osa i o seksie tylko będzie mógł sobie pomarzyć. Nacisnął gwałtownie guzik dzwonka. - Policja! - krzyknął, ale nie za głośno, żeby nie wzbudzać sensacji. Bez odpowiedzi. Przystawił ucho do drzwi. Wprawdzie nic nie usłyszał, ale nagle poczuł, że pod wpływem nacisku drzwi uchylają się, a więc przez cały ten czas nie były zamknięte. Albo tylko przymknięte, jak gdyby ktoś zapomniał je porządnie zatrzasnąć wychodząc w pośpiechu. Ostrożnie uchylił szerzej drzwi. Co, do cholery? Przecież nikt mu nie zarzuci nieuprawnionego wtargnięcia do cudzego domu, skoro frontowe drzwi stoją otworem, nie? Otworzył drzwi na oścież i przekroczył próg. - Policja! - krzyknął, tym razem głośniej. Odpowiedzi nie było. Poczuł dziwny, słodkawy zapach, ale nie zwrócił nań uwagi, zastanawiając się co robić dalej. Dobra, kości zostały rzucone. Jeżeli już wszedłem, rozejrzę się szybko po całym domu i sprawdzę, czy rzeczywiście nikogo... Ruszył dalej i wciągnął ze świstem powietrze. Ktoś jednak tu był. Pani domu, pierwsza dama miasta. W każdym razie za życia. Teraz bowiem leżała bezwładnie na fotelu, z nogami na podłodze i rękami nad głową. Jej twarz w kilku miejscach była posiniaczona i pokryta skorupą sczerniałej krwi. Spod rozerwanej bluzki wystawało nagie lewe ramię i stanik. Zakrzepła krew oblepiała także resztę ciała, a na podłodze utworzyła zaschnięte kałuże. Kobieta miała usta szeroko otwarte, podobnie jak oczy, które patrzyły nieruchomo na Kevina. Calley przycisnął dłoń do ust starając się zapanować nad odruchem wymiotnym. Jezus Maria, że też coś takiego mu się trafiło! W głowie czuł szum. Zaczął szybciej oddychać, ogarniała go coraz większa panika. Co robić? Starał się ochłonąć i przypomnieć sobie procedurę. Po pierwsze trzeba zadzwonić do dyżurnego. Nie, bo zostawiłby odciski palców. W takim razie musi wrócić do auta i skorzystać z policyjnego telefonu. Nie, nie może opuścić domu, przecież dyżurny wspominał o dzieciach. Co będzie, jeżeli morderca nadal jest w środku? Szok dawał o sobie znać. Nogi pod młodym policjantem ugięły się, upadł na kolana i zaczęły nim wstrząsać torsje. Po minucie doszedł do siebie. Co ma robić, 48 do cholery? Przecież nie jest z wydziału zabójstw! Nigdy nawet nie widział ofiary morderstwa, chyba że na fotografii. Dlaczego akurat na niego padło? I to w pierwszym tygodniu pracy! Wciągnął łapczywie kilka haustów świeżego powietrza, starając się ukoić roztrzęsione nerwy. Uspokój się, chłopie, przekonywał się w myślach. Potraktuj to jako egzamin, morderstwo na niby. Masz tylko pokazać, czy wszystkiego się dobrze nauczyłeś, udowodnić, że będziesz świetnym policjantem. Chętnie, ale z dala od tego przeklętego miejsca. Wiedział jednak, że nie może stąd odejść. Musiał sprawdzić pozostałe pomieszczenia. Musiał się upewnić..., upewnić, czy... o Boże! Myśl była tak straszna, że wolał jej nawet nie konkretyzować. Powoli, rozglądając się na wszystkie strony, skontrolował inne pokoje na dole, starając się trzymać jak najdalej od salonu, gdzie leżało ciało kobiety. Nigdzie nie znalazł nic niezwykłego czy podejrzanego. Z sercem walącym jak młot zaczął iść po schodach na górę. Pierwszy pokój na piętrze, znajdujący się po lewej stronie, bez wątpienia należał do małej dziewczynki. Utrzymany był w różowej tonacji, wypełniony pluszowymi zwierzakami, kolekcją lalek Barbie. Ale gdzie była mała mieszkanka? Leżała na łóżku, pośród rozrzuconych pluszowych misiów, lewków i żyraf, niewiele od nich większa. Miała bladą, bezkrwistą twarz i zamknięte oczy. Nadgarstek dziecka był lodowaty. Calley starał się namacać puls, ale na próżno. Przyłożył dłoń do ust i nosa małej. Nic, nie wyczuł najsłabszego nawet oddechu. Była martwa. Podobnie jak jej mama. Calley opuścił pokój. Znów zbierało mu się na wymioty, tym razem naprawdę było z nim źle. Bał się, że nie wytrzyma, że zemdleje. Oczy zachodziły mu mgłą, ściany zaczęły wirować. Stracił zupełnie tę odrobinę spokoju, w którą udało mu się wyposażyć jak w zbroję myślami o egzaminie. Teraz znów czuł się bezbronny. Musiał ponownie wziąć się w garść, starając się zastosować poprzednią metodę. Egzamin, to tylko egzamin, powtarzał z uporem w myślach. Jednakże tym razem niewiele to pomogło i znów powróciły nudności. Czym prędzej musi sprawdzić pozostałe pomieszczenia i wiać stąd jak najdalej. Stąpając ostrożnie wyszedł na korytarz, gdy nagle poczuł, że jego stopa przywiera do czegoś lepkiego. Instynktownie wiedział, co to takiego. Ciemny ślad prowadził wprost do łazienki. Tu znalazł drugą z dziewczynek. Leżała nieruchomo w wannie, w kałuży krwi, która rozbryzgana była także na kafelkach. Calley zrobił w tył zwrot i jak oszalały rzucił się w stronę schodów. Tym razem nie pomogły myśli o egzaminie ani o honorze i obowiązkach policjanta. Widok w łazience wymiótł z głowy wszelką logiczną myśl. Gnał go tylko jeden imperatyw: jak najszybciej wydostać się z tego piekła. Musi wyskoczyć na zewnątrz i biec, biec, biec aż do utraty tchu i sił, aż wyrzuci z pamięci to, co zobaczył, aż oczyści mózg z tej straszliwej, szaleńczej rzeczywistości. 4 - Naga sprawiedliwość 49 W połowie piętra przeskoczył przez balustradę i wpadł jak burza do salonu. Padając co chwila na czworaki, nie zwracając uwagi na skręconą kostkę, przemknął przez pokój, byle szybciej. Wpadł na niewielki stolik, przewrócił go, a impet sprawił, że stojąca na nim fotografia pofrunęła w bok, roztrzaskując się w drobny mak o ścianę. Ale Calley niczego nie zauważył. Wreszcie wyskoczył przed dom, powtarzając sobie w kółko, że musi dopaść auta i wezwać pomoc. Ale nie potrafił. Przynajmniej teraz. Na razie bowiem musiał uciekać, oddalić się od tego straszliwego miejsca, żeby już niczego nie oglądać, nie dotykać i co najważniejsze - niczego nie pamiętać. Rozdział 7 B, 'en wszedł do dużego pokoju stąpając ostrożnie pomiędzy porozrzucanymi zabawkami: pociągami, ciężarówkami, domkami, maskotkami wyobrażającymi bohaterów bajek, książeczkami do rysowania i pluszowymi zwierzakami. Na podłodze w kącie siedział Joey i ustawiał w równą linię plastikowe figurki. Była to jego zwykła zabawa. Gdy kończył, brał zabawki do następnego kąta i powtarzał tę samą czynność, czasami przez wiele godzin. - Gdzie Joni? - spytał Ben, choć oczywiście nie spodziewał się odpowiedzi. W odnalezieniu dziewczyny bardziej pomógł mu nos niż siostrzeniec. Nie mylił się: Joni była w kuchni, stała przy kuchence i mieszała w ogromnym garnku. Przy stole siedział Booker. - Jak się dziś miewa szanowna szczawiarnia? - przywitał ich Ben, ale Joni tylko kiwnęła mu głową, zbyt pochłonięta pichceniem. - Supcio - odparł Booker i przybił z Benem piątkę. - Łokieć już nie boli? - Ben zerknął na ramię chłopaka. - Rana pochodziła sprzed kilku miesięcy. Booker wprawdzie ocalił życie Christiny i Joeya, ale sam został zraniony nożem. - Tylko gdy się śmieję - odparł wesoło chłopak. Był wysoki i muskularny. Widać było, że jest stałym bywalcem siłowni. - To znaczy ilekroć Joni robi strip-tease dla ubogich. - Booker! - dziewczyna okręciła się jak fryga, zamierzając się na niego wa-rząchwią. - Żartowałem, jak bum-bum, tylko żartowałem - Booker uchylił głowę robiąc jednocześnie oko do Bena. Joni ubrana była w dżinsy i T-shirt opinający ściśle jej szczupłą, wysoką figurę. Stroju dopełniały adidasy oraz stały atrybut - czapeczka baseballowa nałożona tyłem do przodu. Krótkie czarne włosy zaczesana miała gładko za uszy. Dziewczyna miała siostrębliżniaczkę, Jami, ale tak niepodobną do niej, że od czasu gdy Joni ścięła włosy, z trudem można było uznać, że należały do tej samej rodziny. 51 Ben nachylił się nad kuchenką i wciągnął powietrze. - O, Jezu, ale pachnie. Właściwie gotowanie nie należy do twoich obowiązków, to moja działka. - Straszny mi obowiązek. Wiedziałam, że masz spotkanie z kierowniczką przedszkola i możesz się spóźnić, więc wzięłam się za gary. - Chylę czoło przed twoją roztropnością. Swoją drogą nie miałem pojęcia, że potrafisz gotować. - Bo nie potrafi - mruknął Booker, ale tym razem Joni nie zareagowała na zaczepkę. - Właściwie Booker wszystkim się zajął. Ja mam tylko pilnować, żeby się nie przypaliło. - Booker? Poważnie? Chłopak wzruszył ramionami. - Co cię tak dziwi? Jestem prawdziwym człowiekiem renesansu. - Na to wygląda. - Ben ponownie wciągnął woń potrawy. - A co to w ogóle jest? Joni błyskawicznie odwróciła głowę w stronę kuchenki. -Eee... zupa. - Zupa? Jaka zupa? - No... zupa, wiesz, takie coś - gorące i płynne... - Zwykła zupa? I tak pachnie? Daj spokój. Co to jest? - Nie znam wszystkich składników... - Zupa piwno-serowa - pośpieszył z wyjaśnieniem Booker. - Supcio. - Piwna? Z prawdziwego piwa? - Ben zmarszczył brwi. - Przecież w domu nie ma żadnego alkoholu. - Od czego są sklepy? - Booker uśmiechnął się z zadowoleniem. - Czy wyście zwariowali?! Chcecie upić Joeya? - Dla panicza Joeya mamy jego przysmak, zupkę jarzynową - odparł Booker triumfalne. Jedna z ekscentryczności malca była rzeczywiście zadziwiająca -jak na jego wiek - ponieważ tolerował tylko zdrową żywność. - Wasze szczęście. Ale tak w ogóle to wiecie, że nie lubię alkoholu w swoim domu. - Wyluzuj się, Ben. Dodaliśmy tylko kropelkę. A resztę wylaliśmy komisyjnie do zlewu, a potem wysterylizowaliśmy go lizolem. - Joni dźgnęła go w brzuch. - Ale się z ciebie robi zgredzicho. Gorszy niż pani Marmelstein. - Dobra, dobra. Nie chcę się bawić w kazania, ale ostatecznie opieka nad dzieckiem wymaga jakiejś tam odpowiedzialności, nie? - Tego akurat nie musisz mi mówić. Przypominam, że to ja jestem jego nianią. W dodatku wyśmienitą, musiał w duchu przyznać Ben. Kiedy w przypływie rozpaczy, widząc, że sobie nie radzi z ojcowskimi obowiązkami, awansował Joni z opiekunki na pełnoetatową nianię, truchlał, czy nie popełnił błędu. Wkrótce jednak dziewczyna udowodniła, że jego wybór był więcej niż trafny. Niemal z dnia na dzień przeistoczyła się z trochę niepozbieranej i beztroskiej nastolatki w doj- 52 rzałą i odpowiedzialną młodą kobietę, w chwilach, gdy chłopczyk nie był w przedszkolu, a Ben nie mógł się nim zająć, dziewczyna robiła przy nim wszystko: karmiła go, kąpała, zmieniała pieluszki i bez zmrużenia oka akceptowała jego dziwaczne zachowanie. Z zamyślenia wyrwała Bena puchata furia ocierająca się o jego nogi. - A, witam, Giselle. - Giselle była czarną kotką rasy burmańskiej. Dostał ją na urodziny od Christine. - Nie rozumiem, czy chcesz mi powiedzieć, że mnie kochasz, czy też że jesteś ogromnie głodna? Co za głupie pytanie, westchnął Ben. Wziął z półki puszkę „whiskas" i wsypał zawartość do miseczki. Kotka w mgnieniu oka pochłonęła jedzenie i wybiegła z kuchni. - Niezbyt dziś towarzyska - mruknął. - Do dziś nie może sobie poradzić ze stresem. Nigdy przedtem nie musiała konkurować o twoje względy - wyjaśniła Joni. - Konkurować? z kim? - zdumiał się Ben. - Oczywiście z Joeyem. - Czy... czy w jakiś sposób okazywała swoje niezadowolenie? Joni odłożyła warząchew i przykręciła gaz. - Powiedzmy, że lepiej trzymać obydwoje w oddzielnych pomieszczeniach. - No ładnie, nawet by mi do głowy nie przyszło, że coś takiego może się dziać. Trzeba pomyśleć, co z tym zrobić, ale nie na pusty żołądek. - Zerknął do garnka. - Kolacja gotowa? - Jeszcze dziesięć minut - odparła Joni. - Może byś w tym czasie wyskoczył z tego gogusiowatego ubranka? - Się robi, szefowo. - Ben zostawił oboje młodych w kuchni i pomaszerował do swojej sypialni. Po drodze zerknął na Joeya. Chłopczyk nadal bawił się zwierzakami, ustawiając je z obsesyjnym uporem w równe rządki. Jego twarz wyrażała głębokie skupienie, jak gdyby rozważał sprawy największej wagi. O czym trzynastomiesięczny malec może tak intensywnie myśleć? Nagle z całą wyrazistością wróciły do niego słowa kierowniczki przedszkola, pani Hammerstein: „Joey nie jest taki jak inne dzieci". W rozmowie z niąBen mógł się spierać, okazywać niezadowolenie, ale w głębi duszy wiedział, że kobieta ma rację. „Nie mogę nie zadawać sobie pytania, czy Joeyowi nie byłby potrzebny bardziej stabilny dom". Nie ona jedna, pomyślał ze smutkiem Ben. Rzucił płaszcz na krzesło. Gdzie się podziało pudełko? Położył się na podłodze, wsunął rękę pod łóżko i wyciągnął drewnianą skrzynkę wielkości pudła na buty. Zwolnił zatrzask i zajrzał do środka. Skrzynka zawierała skarby dzieciństwa: magiczną kulę, kółko do rzucania Frisbee, figurkę Supermana, niemal kompletną talię kart z wizerunkami wojowniczych Marsjan oraz pistolet Batmana na niewidzialne promienie, a także zdjęcie Bena z trzeciej klasy podstawówki, szczerbatego i ostrzyżonego najeża. 53 Cały dziecięcy skarbiec, wszystkie rzeczy, które najbardziej kochał, tysiące razy liczył i układał jedną koło drugiej. Wspomnieniom trudno zaufać. Czasem wydawało mu się, że te przedmioty to wszystko, co zostało mu z dzieciństwa, wszystko co pamiętał. Zawsze był bardzo cichy i nieśmiały. Stronił do innych dzieci, nie bawił się z nimi. Sprawiał wrażenie, jak gdyby przebywał we własnym świecie. Hmm, czy czegoś to ci nie przypomina? Ben zatrzasnął szkatułkę. Nie czas na przyjemności. Powinien jak najwięcej czasu spędzać z siostrzeńcem, próbując go zabawić, pomóc mu wyjść z jego ochronnej skorupy. Starać się zostać najlepszym zastępczym ojcem i próbować zignorować... „Nie mogę sobie nie zadawać pytania, czy Joeyowi nie byłby potrzebny bardziej stabilny dom". Niestety, on też się nad tym zastanawiał. Pragnął znaleźć najlepsze wyjście z sytuacji, ale wiedział, że czasami jest to ciężkie jak diabli. Rozdział 8 rzymał kierownicę tak kurczowo, że aż zbielały mu kostki, co w świetle księżyca sprawiało niesamowite wrażenie. Twarz miał czerwoną i spoconą; z takim natężeniem wpatrywał się w drogę, że nosem niemal dotykał klaksonu. Prowadził owładnięty ślepą paniką, w głowie miał zupełną pustkę, kierował nim tylko jeden zamiar, pchała go jedna tylko potrzeba, wypływająca bardziej z instynktu niż świadomej myśli. Jechać... jechać... jak najdalej... Nagle znalazł się w nierealnym świecie. Wszystko stało się tak nagle. W krótkiej chwili przeżył piekło, obłąkańczy kataklizm, naznaczony piętnem ostateczności. Starał się uporządkować jakoś wydarzenia tego straszliwego dnia, wpierw popołudnia, potem wieczora, ale wszystko było zamglone, stapiało się w jedno -chaotyczne pasmo wydarzeń, których nie rozumiał. Czuł się jak zepsuty komputer, który wypluwa na ekran wszystkie informacje, bez ładu i składu. Z zamętu wyłaniał się wyraźnie jeden tylko obraz: dziewczynki, a potem Caroline leżąca jak szmaciana lalka na fotelu, ze strużką krwi cieknącą z ust. O Boże..., Boże miłosierny... Jechać... jechać... jak najdalej... wydostać się stąd... Jechać? Ale dokąd? Nie miał pojęcia. Gdzie mógł znaleźć miejsce, w którym nikt by go nie rozpoznał, gdzie nikt by o niczym nie wiedział, gdzie nikt nie powiadomiłby policji. Nie miał wątpliwości, że szukają go już wszędzie. Ten cholerny Harvey pewnie węszył jak zawsze i nie było szans, żeby jego uwadze mogła ujść cała awantura. W tym mieście nie da się utrzymać niczego w sekrecie, o nie. Nauczył się tego wiele lat temu. Wpił się palcami jeszcze mocniej w kierownicę. Tak, z pewnością już go szukają. Jechać... jechać... jak najdalej... wydostać się stąd... póki nie jest za późno... Nagle zobaczył, jak wprost na niego pędzi czerwona ciężarówka, oślepiając światłami. Zacisnął powieki i skręcił gwałtownie w bok. Ciężarówka przemknęła 55 z hukiem obok, mijając go ledwie o cal. Barrett stracił panowanie nad kierownicą i z przerażeniem zobaczył, że pędzi wprost na rogatkę przy wjeździe na autostradę. W ułamku sekundy otrzeźwiał i odbił w drugą stroną. Teraz z kolei rwał środkiem drogi, z szybkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę, ale zupełnie przestało go interesować, co się z nim stanie. Więcej nawet, myśl o śmierci nawet go uspokoiła. Może tak będzie najlepiej, pomyślał leniwie, czas iść na spotkanie Stwórcy. Tak, właśnie tak. Idę do Ciebie, Jezu, zapłacić za swoje grzechy. Niech się tak stanie. Niby dlaczego miał żyć, skoro jego rodzina zginęła, a więc i dla niego najlepsza będzie śmierć. Właśnie tu, na autostradzie, w ciemnościach nocy. Właśnie tu odbierze sobie życie. Dyszał ciężko, zlany potem, wpatrzony obłąkańczym spojrzeniem w przestrzeń. Dalej, naprzód, zrób to. To najlepsze rozwiązanie. Szybka śmierć, zatrzaskująca raz na zawsze wrota świadomości. Spocone ręce ślizgały się na kierownicy i w jakimś momencie auto zaczęło tańczyć na drodze. Zadziałał instynkt samozachowawczy i Barrett oderwał się od samobójczych myśli. Opanował auto i starał się bardziej na chłodno rozważyć sytuację. Ciekawe, czy dziennikarze już wiedzą? Czy mówią o nim w radiu i w telewizji? Ile mu poświęcają czasu antenowego? Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się zaraz o tym przekonać. Barrett włączył radio. .. .w chwili obecnej policja ściga burmistrza Wallace'a Barretta autostradą Indian Nation osiemdziesiąt mil na południe od Tulsy. Burmistrz pędzi z ogromną szybkością i chyba z trudem panuje nad kierownicą. Zupełnie nie zwraca uwagi na znaki dawane przez policję. Z miejsca zbrodni dostajemy sprzeczne informacje. Jedno tylko jest pewne: żona burmistrza Wallace'a Barretta Caroline i ich dwie córeczki, ośmioletnia Alysha i czteroletnia Annabelle, zostały zamordowane. W miarę napływu nowych wiadomości, będziemy podawali je na bieżąco. Barrett wyłączył radio, żeby nie przypominało mu o tym, co starał się za wszelką cenę wyrzucić z pamięci, i skoncentrował się na sytuacji na drodze. Policja daje mu jakieś znaki? O czym do diabła mówił ten facet? Spojrzał w lusterko. Oślepiające reflektory auta uderzyły go wprost po oczach. Gdy wjechał na kolejne wzgórze i mógł zobaczyć za sobą szerszą panoramę, naliczył jeszcze przynajmniej cztery pary ostrych świateł. Więc rzeczywiście już go namierzyli. Nie zajęło im to dużo czasu. Otwierając okno znów stracił panowanie nad kierownicą i samochód zaczął jechać jeszcze większymi zygzakami. Do środka wdarł się ostry wiatr, który zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Mimo to aż nazbyt wyraźnie słyszał z tyłu ryk megafonu: - Tu policja! Proszę natychmiast zjechać na pobocze! Polecenie pochodziło z radiowozu, który niemal przyssał się do jego por-sche'a, zachowując jednakże na tyle bezpieczną odległość, żeby przy dziewięćdziesięciu milach na godzinę nie spowodować kolizji. Barrett usłyszał kolejny ryk megafonu, choć tym razem nie był w stanie odróżnić słów. Ale i tak nie miało to znaczenia, ponieważ nie mógł się zatrzymać, po prostu nie mógł. Jechać... j echać... tylko j echać, nic więcej... Nagle z otaczającej go wrzawy dźwięków wyłowił nowy, który wprawdzie już od pewnego czasu był obecny, ale dopiero teraz zwrócił uwagę burmistrza -pulsujący szum dobiegający z góry. Uniósł oczy. Tak jak się spodziewał, tuż nad nim leciał helikopter. O ile jednak nie mylił go wzrok, nie należał do policji. Widniały na nim jakieś błyszczące, rozmazujące się w mroku litery. Ktoś wołał z niego przez megafon, starając się przekrzyczeć szum. Z trudem rozumiał słowa. - Panie burmistrzu, słyszy mnie pan?! „Panie burmistrzu"? Ach, no oczywiście. Tak zwracali się do niego zwykle dziennikarze. Mógł się od razu domyślić. A skoro oni wiedzą, gdzie jest, wie również całe miasto. - Panie burmistrzu! - krzyknął ktoś znów z helikoptera. - Czy to pan jest sprawcą? Jezus Maria, oni o wszystkim wiedzą! Pewnie mają kamery, najnowszy model, na podczerwień, i ogląda go całe miasto! Jego szaleńczą ucieczką, jego tragedię, można sobie oglądać siedząc spokojnie przed telewizorem. Tak, nie ma wątpliwości: mają kamery, przynajmniej dwie, bo tyle właśnie widział migocących czerwonych światełek. Szkoda, że nie okazali mu tyle zainteresowania na ostatniej konferencji prasowej. Usłyszał, że policja zajęła się dziennikarzami, próbując nakłonić ich do przerwania pościgu helikopterem. Ale nic to nie dało i po chwili znów zajęli się tylko Barrettem. - Proszę natychmiast zjechać na pobocze! Barrett zamknął okno, niby po co miał ich słuchać. Musiał się zastanowić, co dalej. Co do cholery miał robić? Jedno jest pewne, choćby nie wiem jak się starał, nie zgubi pościgu. Jednocześnie coraz bardziej zbliżał się do szlabanu przy wjeździe na autostradę. Co robić?! Nagle wprost przed sobą ujrzał potężną rozpędzoną ciężarówkę. Od zderzenia dzieliło oba pojazdy zaledwie kilka sekund. Na domiar złego kierowca ogromnego samochodu miał ograniczone pole manewru, ponieważ Barrett jechał jego pasem. W końcu jedyne, co mógł zrobić, to trąbić jak oszalały. Barrett zakręcił gwałtownie kierownicą. Skręt był tak ostry, że porsche niemal stanął dęba, potem z całym impetem wpadł na pobocze, tu ponownie skręcił i popędził dalej, ale już sam, siłą rozpędu, bo Barrett zupełnie stracił nad nim kontrolę. Z przerażeniem zobaczył, jak z ciemności wynurza się przypominający bunkier budynek rogatek. Z całych sił nadepnął na hamulce, ale za późno, nie był w stanie zahamować rozpędzonej masy żelastwa. - Idę do Ciebie, Panie Jezu! - wrzasnął dziko Barrett. Zdjął ręce z kierownicy i zakrył twarz. Całe pole widzenia zakryła potężna ściana. Zdążył jedynie krzyknąć z przerażenia, gdy nagle nieubłaganie uderzenie zamknęło mu usta, wszystko zakryła czerń, wszystko wokół niego stało się ciszą. \ 56 57 Rozdział 9 Detektyw Mikę Morelli z wydziału zabójstw wjechał w ulicę Terwilliger. Jechał powoli, mimo to największą trudność sprawiało mu nie tyle odszukanie odpowiedniego numeru, co utrzymanie otwartych oczu. - O Jezu, Tomlinson - wychrypiał do siedzącego obok kolegi - ile to już czasu jesteśmy na nogach? - Dwadzieścia pięć godzin, a końca nie widać - odparł Tomlinson, policjant na stażu, który pod okiem Morellego zdobywał doświadczenie. - Chryste Panie, żeby w tak niewielkim mieście grasowało tylu morderców! Wpierw ten bielak z River Parks zadźgany w wannie. Potem bezdomny gnieżdżący się w tekturach pod mostem West End. A teraz cała rodzina burmistrza. Ciekawe, kto będzie następny. - Rzeczywiście, nielekka noc. - Delikatnie mówiąc. - Mikę przesunął ręką po twarzy. - Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje. - A ja tak - odparł z przekonaniem młody policjant. - To przez plamy na słońcu. - Że jak? - Mikę siadł sztywno. Odpowiedź kolegi podziałała na niego jak chluśnięciewodą. - Plamy na słońcu - powtórzył cierpliwie Tomlinson. - Słyszałem, jak mówili dziś o tym w radiu. Ilekroć się pojawiają, wzrasta liczba zbrodni. Działają podobnie na ludzki mózg jak pełnia księżyca. - To znaczy? - Dochodzi jakby do zwarcia synaps w siatce neuronów. Ludzie zaczynają reagować nadpobudliwością i ni z tego ni z owego dają komuś w łeb. - Ciekawe... Może powinieneś coś o tym skrobnąć do jakiejś branżowej gazety? - Może, ale już o tym pisano, choć niekoniecznie w prasie policyjnej. 58 - Tylko takiej, którą się kupuje w supermarketach przy kasie, co? - Mikę wydał z siebie zrzędliwy rechot. - No, ale nie pora na mądre dyskusje. Chyba jesteśmy na miejscu. Naokoło okazałego dwupiętrowego budynku z cegły, stojącego po pomocnej stronie ulicy, stało kilka aut. Z domu i do domu wchodziły całe procesje złaknionych sensacji gapiów. Mrowie ciekawskich oblegało willę także z zewnątrz, stojąc na trotuarze i trawniku. Niektórzy pstrykali zdjęcia. - Co tu się, do cholery, dzieje? - wrzasnął Mikę. Był tak wzburzony, że nawet porządnie nie zahamował. Wrzucił luz i niemal w pędzie wyskoczył z auta, tak że Tomlinson musiał łapać za kierownicę. Tymczasem Mikę dopadł pierwszego z brzegu policjanta. - Kto tu jest najwyższy rangą? Młody policjant o świeżej twarzy spojrzał zdumiony. Natychmiast jednak wyprężył się na baczność i odparł służbiście: - Porucznik Prescott, sir. Mikę zazgrzytał zębami. - Dobry Boże. Dlaczego właśnie on?! - Nie wiem, panie poruczniku - odparł zmieszany policjant, jak gdyby to do niego Mikę kierował pretensje. - Ledwie co przyjechałem... - Dlaczego miejsce morderstwa nie zostało otoczone kordonem, żeby nie wpuszczać niepowołanych osób? - Nie wiem, porucznik Prescott... - Co porucznik Prescott? Nie ma pojęcia o swojej pracy? To chciałeś powiedzieć? - Mikę ruszył do wejściowych drzwi. - Gdzie go znajdę? - W środku - szepnął policjant wskazując drżącą ręką. Mikę wpadł do domu przeciskając się przez ciżbę ludzi, spychając na bok jakiegoś dryblasa w koszulce i szortach. - Czego pan tu, do cholery, szuka? Mężczyzna chciał coś odszczeknąć, ale widząc minę Mikę'a, odparł tylko: - No, taka okazja... Zawsze chciałem coś podobnego zobaczyć z bliska. Mieszkam dwie ulice stąd. Mikę złapał go za ramię i wypchnął za próg. - Wynocha stąd, i to już! - Nagle zerknął na dłoń mężczyzny. - Zaraz, chwi-lunia. Co pan tam ma? - Chciałem mieć coś na pamiątkę... - mężczyzna otworzył dłoń, w której znajdowały się kajdanki z insygniami biura burmistrza. Mikę wyrwał mu je z dłoni. - Co to? Kradniemy dowody rzeczowe z miejsca zbrodni? - Mikę zmrużył oczy. - Ależ nnnie! Znalazłem je w sypialni burmistrza i tylko chciałem pokazać żonie, ale zaraz bym je oddał, słowo... - Niech pan stąd wychrzania, pókim dobry! - Mikę pchnął go brutalnie. Wścibski sąsiad omal nóg nie pogubił na schodach, tak było mu spieszno. Mikę wparował do środka. Jego wzrok przykuł policjant rozmawiający przez telefon. 59 - Oczywiście, kotku, będę przed ósmą... Mikę nacisnął widełki rozłączając rozmowę. - Co jest? - policjant obrócił zdumione spojrzenie na intruza, ale rozpoznając porucznika zacisnął usta. - Porucznik Morelli! - Zakładam, że zanim wziąłeś słuchawkę w swe brudne łapska, zabezpieczyłeś odciski palców?! -No... -Niech cię jasny szlag! Skoro chcesz wydzwaniać na służbie do żonusi, to lepiej użyj policyjnego radia, a nie telefonu na miejscu zbrodni! - Tak jest, przepraszam, sir, ale porucznik Prescott... - Ach, no tak, porucznik Prescott. Myślisz, że drogi pan porucznik ujmie się za tobą, gdy zawieszę cię w czynnościach? -Ależ, sir... - Niech to wszyscy diabli! Co tu się w ogóle dzieje!? Dlaczego nie rozścieliliście papieru na podłodze? - To chyba niepotrzebne, przecież... -Niepotrzebne? - Mikę złapał policjanta za głowę i skierował ją w dół. - Popatrz! Wygląda, jakby przez pokój przeszło stado słoni. Jeżeli były tu jakiekolwiek ślady stóp czy krwi, zostały doszczętnie zadeptane przez tę ciekawską hołotę. - Słuchaj, Morelli - usłyszał nagle za sobą. - Jeśli chcesz zgrywać ważnia-ka, to może przed równym sobie. Mikę obrócił się na pięcie. - Prescott! - Porucznik Prescott był dość przysadzistym jasnowłosym mężczyzną, niższym o głowę od swojego zwierzchnika. Mikę uważał, że swój niedostatek wzrostu starał się zrekompensować głupotą i tupetem. - Co tu się, do cholery, wyprawia?! Dlaczego nie zabezpieczono śladów? - Spokojnie, panie superglino. Po co tracić czas? Sprawa jest jasna jak słońce. - Co takiego? - Przecież wiemy, kto jest sprawcą, a w dodatku ów sprawca siedzi już pod kluczem. Wszyscy widzieli, jak nasz szanowny burmistrz ucieka z miejsca zbrodni aż się kurzy, cały umazany krwią. Facet jest ugotowany. - Ty głupi kutasie. - Mikę przysunął się do Prescotta, teraz wyraźnie górując nad nim wzrostem. - To, czy go ktoś widział i w jakich okolicznościach, nie ma tu nic do rzeczy, ślady muszą być zabezpieczone i już. Może się okazać, że przez twoją niedbałość dochodzenie zostanie spartolone. Zabezpieczenie śladów to podstawa, wie o tym każdy głupek. To żenujące, że muszę ci takie rzeczy mówić. Przez twoją ignorancję sprawę może utrącić w sądzie byle adwokacina. - To niemożliwe - odparł spokojnie Prescott. - Może dla ciebie. - Mikę poczuł nagle całe zmęczenie. - A swoją drogą, kto cię tu prosił? O ile mnie pamięć nie myli, to ja jestem szefem wydziału zabójstw, a nie przypominam sobie, żebym ci zlecał tę sprawę. - Wydawało mi się, że jesteś zbyt zajęty wypytywaniem włóczęgów o ich zaciukanego kolesia spod mostu, żeby poświęcić swą cenną uwagę burmistrzowi, a trzeba było działać szybko, więc przyjąłem sprawę. 60 - Przyjąłeś? To znaczy, że przysłał cię naczelnik Blackwell? - Ktoś o oczko wyżej. Mikę zaklął w myślach. - Rada miasta? - Trafiony zatopiony - Prescott uśmiechnął się triumfalnie. Mikę tak silnie zacisnął szczęki, że aż przestraszył się o swoje plomby. Słowa Prescotta doprowadziły go do wrzenia. Oprócz bowiem niekompetencji Prescotta głównym powodem, dla którego tak go nienawidził, była służalczość i karierowi-czostwo. W przeciwieństwie do innych podwładnych Mike'a Prescott nie piął się w górę dzięki umiejętnościom i zdobywanemu w pocie czoła doświadczeniu. Został przysłany z innego hrabstwa, i to w dodatku nie na życzenie policji Tulsy, ale radnych. Był ich wtyczką i ilekroć chcieli gmerać paluchami w policyjnych sprawach albo zdobyć jakieś informacje, wystarczyło, że gwizdnęli na swojego pieska. - A cóż ma do tego rada miasta? - To chyba nawet ty potrafisz odgadnąć. Jak tylko rozeszły się pogłoski, że rodzina burmistrza została zamordowana, a on sam ścigany jest przez policję, rada miasta zwołała posiedzenie i poczyniła odpowiednie kroki. Skontaktowali się ze mną i poprosili, żebym pojechał na miejsce zbrodni. - Żeby zabezpieczyć dowody czyje zatuszować? - Wiesz, gdzie sobie możesz wsadzić swoje insynuacje, prawda? - To nie są insynuacje. Wypowiadam się jedynie na temat tego, co widzę, a faktem jest, że znajdujemy się w miejscu, gdzie popełniono zbrodnię, mimo to nikt nie postarał się zabezpieczyć śladów. Jeśli istniały jakieś wskazówki dotyczące sprawcy, to zostały całkowicie zniszczone. - Powtarzam: sprawca siedzi w areszcie. Więc daruj sobie zabawę w Sher-locka Holmesa. - Wyśmienicie. Miejmy tylko nadzieję, że wam się nie wymknie - Morelli nachylił się nad Prescottem - bo jak się jest takim niekompetentnym kutasem, jak ty, wszystko jest możliwe! W pokoju umilkły nagle wszystkie rozmowy. Temperament Morellego był jego podwładnym doskonale znany, ale tym razem przeszedł samego siebie. W przedłużającej się ciszy do uszu obecnych doszło nagle delikatne brzęczenie. - Uśmiechaj się - Prescott wyszczerzył się do Mike'a. - Filmuje nas ekipa telewizyjna. Nie wierząc własnym uszom Mikę obrócił się wolno. Niestety, tym razem Prescott miał rację: cała wymiana zdań została uwieczniona przez kamerzystę z kanału ósmego. Ale Mikę tylko na chwilę stracił rezon. Zasłonił ręką obiektyw i warknął: - Nikt poza policją nie ma prawa tu przebywać. Proszę się natychmiast stąd zabierać! Kamera nie przestała mruczeć. - Słyszy pan?! Wynocha, bo rozwalę to cholerstwo! Tym razem groźba podziałała. Kamerzysta błyskawicznie spakował sprzęt i nie oglądając się za siebie wyskoczył za drzwi. 61 - No - Mikę otarł czoło -jednego palanta mniej. A co do ciebie, Prescott, odbieram ci prowadzenie śledztwa. Oficer uśmiechnął się ironicznie. - Nie możesz tego zrobić. - To się okaże. -Nie masz prawa. - Czyżby? - Twarz Morellego poczerwieniała. - O ile mi wiadomo, nadal jestem szefem wydziału zabójstw, a ty moim podwładnym. Powtarzam: odbieram ci sprawę! - No więc dowiedz się, że natychmiast powiadomię Blackwella, a jeśli to nie pomoże, pójdę jeszcze wyżej. - A rób sobie co chcesz, tylko spadaj stąd. Prescott przez chwilę wpatrywał się w Morellego z zaciętą miną, w końcu dał za wygraną i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. - No dobra - Morelli otarł czoło i zwrócił się do policjantów - od teraz działamy zgodnie z procedurą, jak w każdej innej sytuacji, gdy mamy do czynienia z zabójstwem. Po pierwsze rozłożyć na podłodze papier, przede wszystkim w miejscach, którędy się poruszamy. Ty za to odpowiadasz - wskazał najbliżej stojącego policjanta. - Po drugie: trzymać łapy z dala od wszystkich znajdujących się w domu przedmiotów, póki nie pojawi się ekipa do zabezpieczania odcisków. Potem wpuścimy gości z medycyny sądowej, żeby poszperali za ewentualnymi śladami krwi, ludzkiej tkanki, włosami i tak dalej, do badania DNA. Fotografów proszę o zdjęcia całego domu, ze wszystkich możliwych stron, ze szczególnym uwzględnieniem miejsc, gdzie leżą ofiary. I żeby nie kręcił mi się tu nikt niepowołany! -Mikę... Morelli odwrócił się zdziwiony. Za nim stał Tomlinson. - Co takiego? Praktykant wskazał w kierunku okna, za którym Prescott, stojąc na trawniku, rozmawiał z kilkoma dziennikarzami pod ostrzałem kamer. - No nie, to przechodzi ludzkie pojęcie. - Morelli aż otwarł usta ze zdumienia. - Ten wymoczek bawi się w konferencję prasową! Jak z procy pognał do drzwi i wyskoczył na zewnątrz. Akurat na czas, żeby usłyszeć zakończenie wypowiedzi Prescotta: - ...ponieważ zachowanie porucznika Morellego od pewnego czasu budzi kontrowersje, a ten ostami incydent zarejestrowany przez państwa z pewnością wiele powie jego zwierzchnikom. Ale w żaden sposób nie wpłynie to na wynik śledztwa. Możemy spać spokojnie: sprawca zbrodni znajduje się pod kluczem. Mikę wskoczył pomiędzy Prescotta i kamery. - Co tu się, do jasnej cholery, dzieje?! - Nic takiego - odparł niespeszony Prescott - odpowiadam na kilka pytań. Opinia społeczna musi wiedzieć, że służby odpowiedzialne za porządek nie siedzą bezczynnie. - Proszę wyłączyć kamery. I to już! - wrzasnął Mikę. 62 Widząc jego wzburzenie kamerzyści posłuchali bez słowa. Mikę ponownie zwrócił się do Prescotta: - Chyba wyraźnie mówiłem, że odbieram ci sprawę, prawda? - Nawet jeśli tak, to przecież mogę chyba odpowiedzieć na kilka pytań? - Ty półgłówku! Policjant nie ma prawa wypowiadać się na temat domniemanego sprawcy, póki o jego winie nie przesądzi ława przysięgłych! Inaczej możemy zostać pozwani do sądu, a całe dochodzenie weźmie w łeb! - Już ci mówiłem: dochodzenie jest zakończone. - Ty głupi... - Mikę z trudem się opanował. - Szkoda słów. Prescott, jesteś zawieszony. -Co?! - Słyszałeś. Zawieszam cię w czynnościach aż do dalszych postanowień. Nie masz po co przychodzić do pracy ani tym bardziej rozmawiać z dziennikarzami. - Zapominasz, Morelli, że mam wielu przyjaciół - oczy Prescotta zwęziły się. - To masz szczęście, bo bardzo ci się przydadzą, a jeśli w ciągu kilku następnych sekund nie zejdziesz mi z oczu, to możesz w ogóle pożegnać się z pracą. - Ale się boję! A z tym zawieszeniem to się jeszcze okaże - Prescott, nie spiesząc się, skinął dziennikarzom głową i odszedł w kierunku auta. - Przepraszam za ten incydent - Morelli zwrócił się do zdezorientowanych reporterów. - Oficjalna konferencja prasowa odbędzie się dziś po południu, na tyle wcześniej, żebyście państwo zdążyli przekazać materiał do wieczornych wiadomości. To wszystko, dziękuję. Nie oglądając się Mikę poszedł do auta, żeby zatelefonować po ekipę medycyny sądowej. O kurcze, co za dzień. Jeśli tak dalej pójdzie, dostanę ataku serca wcześniej niż naszywki kapitana. Może to rzeczywiście plamy na słońcu? ¦fcl Rozdział 10 De 'eanna Menders po raz kolejny odkryła, że choćby nie wiem, jak się starała, nie jest w stanie wnieść do domu naraz trzech czy czterech toreb z zakupami. Wprawdzie mogła wejść z dwiema i poprosić Martę o pomoc. Ale to nie było takie proste. Przez jakiś czas musiałaby się z nią wykłócać, w końcu po prostu wydałaby jej polecenie. Marta jak zwykle by się obraziła i rozpoczęła pyskówkę („Nie jestem twoim niewolnikiem!"). Potem rzuciłaby pod adresem matki jakieś uszczypliwe słówko, Deanna nie pozostałaby dłużna i w rezultacie przez kilka godzin nie odzywałyby się do siebie. Nie, chyba jednak lepiej zanieść zakupy samej, na raty. Już dawno minęła siódma. Deanna jak zwykle nie mogła się wyrwać z biura. W ostatniej chwili szef, pan Coughlin, położył na biurku jakieś nie cierpiące zwłoki dokumenty. „Trzeba je jeszcze przed szóstą przefaksować do San Diego". A jak doskonale wiedziano w biurze, gdy pan Coughlin uważał coś za pilne, jego zdanie musiał podzielać cały personel. „Wszyscy musimy sobie pomagać", zwykł powtarzać, co należało rozumieć: „Nikt nie pójdzie do domu, póki ja nie wyjdę", a w sytuacjach takich jak dziś, tłumaczył: „Najpilniejsze sprawy trafiają się pod koniec pracy", choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie: „Wszystko odkładam na ostatnią chwilę". Kiedy Deannie udało się w końcu wyrwać, musiała jeszcze po drodze wpaść do sklepu Buda po zakupy. No i jak zwykle była spóźniona, niech to pokręci! Nie tyle martwiła się, czy Marta sama da sobie radę - ostatecznie miała szesnaście lat - ale im później wracała do domu, tym mniej czasu pozostawało im na bycie ze sobą i lepsze poznanie się. Marta niemal z każdym dniem miała coraz więcej spraw na głowie. Niestety, równocześnie coraz bardziej-oddalała się od matki. Bycie samotną matką to prawdziwe piekło. Czasami Deannie zdawało się, że cały czas tylko haruje albo się zamartwia o pieniądze, a nietrudno zgadnąć, iż żadna z tych czynności nie wychodziła jej na zdrowie. W dodatku Marta nie doceniała jej poświęcenia, więcej nawet - nie potrafiła go pojąć. „Nie rozu- miem, dlaczego nie możesz przyjść do szkoły na przedstawienie, jak inne matki?" - pytała. Albo: „Może byś w końcu zaczęła żyć własnym życiem, co?" Owszem, były to typowe reakcje nastolatki, co jednak nie znaczy, że mniej bolały. Marcie wydawało się, że matka sama może ułożyć swoje sprawy, że może o sobie decydować. A prawda była taka, że Deanna nie miała żadnego wyboru. Musiała zaharowywać się po łokcie tylko po to, żeby obie mogły żyć na jako takim poziomie. Marcie wygodnie było nie pamiętać, że jest na utrzymaniu matki. Deanna miała też inne powody, żeby nie zwalniać tempa - gdyby tylko nieco spauzowała i zaczęła mniej zarabiać, natychmiast na karku miałaby tego bezwględnego sukinsyna, z którym na szczęście się rozwiodła. Ponownie wystąpił do sądu o opiekę nad córką, powołując się na swoją lepszą sytuację finansową. A na to Deanna nie mogła pozwolić. Deanna zbliżyła się do drzwi wejściowych. Przez otwarte okna usłyszała głosy. Jeden należał do Marty, ale drugiego stanowczo nie powinna tu słyszeć. Po cichu podkradła się bliżej. Nie myliła się. To rzeczywiście był Buck, chłopak jej córki, od pewnego czasu persona non grata w ich domu. Jak zwykle był nie ogolony i jak zwykle ubrany w niechlujne zielone drelichy. Wyglądał niczym zbir, który za byle grosz gotów cię walnąć w głowę w ciemnej ulicy. Takiego właśnie ukochanego znalazła sobie jej córka. Boże, czemu życie jest takie okrutne? Pierwszego dnia, gdy zobaczyła Bucka w pokoju gościnnym, z buciorami na kanapie, obłapiającego Martę i popijającego piwo, Deanna zupełnie zdębiała. Nie miała pojęcia, co robić. Na miłość boską, taki obwieś. I w dodatku żłopie piwo! To chyba nie kolega ze szkoły? Nie, okazało się, że ze szkoły wywalono go dawno temu i nie ma najmniejszego zamiaru kontynuować edukacji. Ale spoko, psze pani. Z kasą u mnie zawsze w porząsiu. Tak, ale to akurat jeszcze bardziej martwiło Deannę, bo niby skąd taki łachmaniarz, który ledwie był w stanie ukończyć podstawówkę, ma zawsze tyle pieniędzy? Deanna nigdy nie była w stanie odgadnąć prawdziwego wieku Bucka. Sam twierdził, że ma dwadzieścia lat, ale podejrzewała, że jest starszy. Zresztą czy miało to jakieś znaczenie? Dwudziestoletni mężczyzna - i to taki! - to stanowczo nieodpowiednie towarzystwo dla szesnastoletniej zagubionej panny. Marta nigdy wcześniej nie umawiała się z chłopakami, a teraz nagle spotyka się z dorosłym, kimś, kto może... no, choćby pić piwo. Deanna była całkowicie przeciwna ich związkowi, wiedziała jednak, co by się stało, gdyby postawiła sprawę na ostrzu noża i zabroniła Buckowi odwiedzać Martę. Odezwałaby się ambicja, przeciwnicy okopaliby się na swoich pozycjach, nie dając sobie szansy na kompromis, a romans córki nabrałby iście szekspirowskiego wymiaru, wprost z „Romea i Julii". Deanna doskonale wiedziała, jaka Marta potrafi być uparta. Nie dałaby za wygraną, a w końcu uciekłaby z domu, może nawet zostałaby żoną Bucka czy - co jeszcze gorsze - zaszłaby w ciążę, i cała jej przyszłość ległaby w gruzach. Takiego rozwoju wypadków Deanna nie mogła ryzykować. Po namyśle postanowiła, że Marta może nadal widywać Bucka, ale w określonych porach i nie 64 5 - Naga sprawiedliwość 65 sam na sam. Miała nadzieją, że w ten sposób romans będzie przebiegał naturalnym tokiem: Marta w końcu przejrzy na oczy i zrozumie, z jakim ignorantem i arogantem ma do czynienia; wkrótce dostrzeże, jakim ohydztwem jest kozia bródka jej ukochanego; wkrótce uzna, że bekanie jej prosto w twarz nie jest szczytem dobrych manier. Taką przynajmniej Deanna miała nadziejątrzy miesiące temu. Teraz niestety romans trwał dalej i nic nie wskazywało na to, że może się skończyć. Co więcej, jak widać Marta nie dotrzymywała umowy i Buck odwiedzał jąw domu pod nieobecność Deanny. Marta i jej chłopak siedzieli przy kuchennym stole i grali w „magię". Deanna wiedziała jedynie, że gra jest ogromnie skomplikowana i wymaga specjalnych kart. Marta położyła na środku stołu kartę. - Ha! Moja czerwona karta Żywiołów przywoła Kulę Ognistą i zostanie ci tylko jedno życie. Buck zmarszczył brwi. - Dlaczego mnie, niewiasto? Czemu się przyczepiasz bezpośrednio do mnie? - Widząc, że Marta tylko się uśmiecha, mówił dalej wzburzonym głosem: -Nie możesz zaatakować mojego Obrońcy zamiast mnie? - Nie chcę twojego Obrońcy. Chcę ciebie, przystojniaczku. - Nie widzisz, że zostało mi tylko dziesięć punktów? - Teraz już tylko jeden, bo nie zamierzam zmienić karty. W głosie Bucka pojawiła się groźna nutka. - Mówię ci, żebyś tego nie robiła, niewiasto. - Daj spokój, Buck. Graj, przecież został ci jeszcze jeden punkt. - Chyba mówiłem wyraźnie... - Buck, twoja kolej! -Ty głupia suko! Deanna omal nie upadła z wrażenia. Jakoś zdołała sięjednak opanować i czekała, co dalej. - Uspokój się - Marta zdawała się w ogóle nie słyszeć wulgarnej odżywki. - Tylko mi nie mów, co mam robić. Ty, głupia, przeklęta cholero! - Buck rozrzucił karty po całym stole. - Spieprzyłaś całą zabawę! - Starałam się tylko wygrać, to wszystko. Przecież chyba o to chodzi, kiedy się gra, prawda? - Gówno prawa, głupia zdziro! Deanna przycisnęła ręce do ust. O Boże, Boże, Boże święty! Dlaczego pozwoliłam, żeby do tego doszło? - Sam jesteś głupi. Tyle że palant, o taki! - odparła Marta i dla wzmocnienia efektu pokazała mu wyprostowany palec w obraźliwym geście. - W tej chwili przestań... - Buck zacisnął usta. - Nie mów mi, co mam robić - zawołała dziewczyna, nie chowając palca. - Mówiłem ci, żebyś tego nie robiła! - Buck skoczył do przodu i zamachnął się na Martę. Być może chciał ją tylko uderzyć w wyciągniętą rękę, ale omal nie trafił w twarz. 66 Tego już było za wiele. Deanna wpadła do domu i pobiegła wprost do kuchni. - Co tu się wyprawia? - krzyknęła ochrypłym od emocji głosem. Marta i Buck skoczyli na równe nogi. - Mama? Od jak dawna jesteś w domu? - Wystarczająco długo, żeby słyszeć, co tu się dzieje. Buck, proszę się wynosić z mojego domu. -Mamo! - W tej chwili! - Deanna pokazała drzwi. - Wynocha! Ale chłopak nie miał zamiaru słuchać. Przeciwnie, rozsiadł się wygodnie na krześle. - Zaraz, zaraz. To chyba także dom Marty, nie? Ona nic nie ma do powiedzenia? -Nie! -Deannapodeszła bliżej i stanęła nad intruzem. - Powtarzam, wynocha z mojego domu, już! Albo cię osobiście wyrzucę! Przez usta Bucka przewinął się pogardliwy uśmieszek. Otaksował matkę Marty wzrokiem z dołu do góry, jakby chciał jej pokazać, że sobie z niej nic nie robi. - Naprawdę zamierza mnie pani wyrzucić? - Na zbitą twarz! Ale nie myśl sobie, że sama - Deanna porwała słuchawką i wykręciła 911, numer policji. - Mamo! Przestań, Buck jest moim gościem! - Marta zrozumiała w końcu, że to nie przelewki. - Już nie. Co więcej, od teraz w ogóle nie masz prawa nikogo do siebie zapraszać, a jego przede wszystkim. - Deanna podniosła słuchawkę do ucha i powiedziała: - Nie mogę się pozbyć z domu nieproszonej osoby. Tak, intruza, włamywacza. Zresztą proszę to zanotować, jak pani chce, byle tylko przysłała pani do nas radiowóz. Jestem tylko z córką i obawiam się, że może nam grozić niebezpieczeństwo. - O Jezu, już idę, już mnie nie ma. - Buck wstał i przycisnął widełki. - Im prędzej, tym lepiej. - Deanna pchnęła go w kierunku drzwi. - I żeby twoja noga więcej tu nie postała! - Posłuchaj, niewiasto. Ja i Marta się skumaliśmy, i to na poważnie. - Przede wszystkim proszę nie mówić do mnie „niewiasto"! A co do waszej znajomości, to właśnie dobiegła końca. Radzę to sobie zapamiętać. Buck wzruszył ramionami i kierując się do drzwi rzucił do Marty: - Te, wiesz co, Marta? Twojej starej zupełnie odbiło. - Mrugnął do dziewczyny. - Nie bój się, zadzwonię. - Nawet się nie waż o tym myśleć! - krzyknęła Deanna. Buck wyszedł za drzwi. Po chwili rozległ się ryk motoru i chłopak popędził na pełnym gazie ulicą. Marta popędziła do dużego pokoju i rzuciła się na kanapę. - Nigdy się do ciebie nie odezwę! Nigdy! Nigdy! - Marto, uspokój się, kochanie. Przecież to dla twojego dobra... 67 - Nigdy jeszcze nie czułam się taka upokorzona, zrujnowałaś mi życie! -między palcami dziewczyny zaczęły cieknąć łzy. - Nie do wiary, jak mogłaś go tak wyrzucić! Jak psa! Deanna usiadła na podłodze przy córce. - Kochanie, przecież to łajdak. Naprawdę tego nie widzisz? - Ja go kocham! - Ależ nie, Marto, tylko tak ci się wydaje. - A kim ty jesteś, żeby mi mówić kogo kocham, a kogo nie? - dziewczyna walnęła pięścią w tapczan. - Czemu widzisz w nim potwora? Deanna uniosła głowę zdumiona. - Żarty sobie stroisz? Na własne oczy widziałam, jak cię traktuje, jak się do ciebie zwraca. - Tylko mu się wypsknęło. - Tak? A słowo „zdzira" też mu się tylko wypsknęło? Wybacz, ale nikt nigdy nie będzie tak mówił do mojej córki. - To nie jego wina, że używa takiego słownictwa. Jego ojciec to niewykształcony spawacz, który ledwie potrafi złożyć kilka liter. W takim właśnie otoczeniu się wychowywał. Zawsze mnie uczyłaś, że nie powinniśmy się wynosić nad innych, prawda? - Ależ kochanie, on chciał cię uderzyć... - Nieprawda. - Widziałam. - No może, ale to moja wina, bo go sprowokowałam. - Owszem, twój gest był, delikatnie mówiąc, niezbyt ładny. Ale to w żadnym wypadku nie daje mu powodu, żeby cię uderzyć! - Jestem pewna, że nigdy by tego nie zrobił - odparła porywczo dziewczyna. Czując jednak, że rozmowa schodzi na niebezpieczne tory, ruszyła do kontrataku. - Zresztą to wszystko bzdury! Najważniejsze jest to, że nic cię nie upoważnia do wtrącania się w moje sprawy. Do pouczania, co można, a czego nie. Widząc, jak sobie ułożyłaś życie, trudno cię uznać za eksperta. Deanna policzyła do dziesięciu. - Czasem nie wszystko zależy od nas. A to, że -jak to nazwałaś - pouczam cię, robię z tego prostego powodu, że cię bardzo kocham, Marto. - Guzik prawda! - Robisz to, ponieważ jesteś zazdrosna. Zaz-dros-na! - Kochanie, proszę, uspokój się... - To właśnie dlatego podglądałaś nas przez okno. A może to cię podnieca, co? - Jak możesz, Marto? Zajrzałam przez okno, ponieważ usłyszałam głos Buc-ka, którego jak wiesz, nie powinno u nas być o tej porze, i chciałam sprawdzić, czy się nie mylę. - Umówiłyśmy się, że może przyjść po kolacji. - Rzeczywiście, ale jeszcze nie jadłyśmy kolacji. - Nieprawda, ja już jadłam. A ty nie, ponieważ jak zwykle wróciłaś za późno. Nie miałam ochoty czekać w nieskończoność. 68 - Musiałam dłużej zostać w pracy. - Zawsze musisz zostać dłużej w pracy. Praca interesuje cię bardziej niż ja! Ty nawet mnie nie lubisz! Starałaś się o opiekę nade mną tylko po to, żeby dopiec tatusiowi! - Marto! - Nienawidzę cię! Nienawidzę! - Marta zerwała się z tapczanu. - Już nigdy się do ciebie nie odezwę! Gdy córka zniknęła za drzwiami, Deanna usiadła na tapczanie i westchnęła. No to ślicznie, wspaniale to rozegrała, pogratulować. Boże, dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że macierzyństwo jest takie trudne. Zwłaszcza przy moim pechu. Boże, czy naprawdę nie ma na świecie rzeczy, której bym nie spaprała? Co robić? Przede wszystkim zanim wróci do rozmowy, musi dać Marcie ochłonąć. Może wtedy jej w gorącej wodzie kąpana córka bardziej będzie skłonna wysłuchać racjonalnych argumentów. Zaczęła się zastanawiać, czy aby nie przesadziła w swej ocenie Bucka. Ale nie, gówniarz zdecydowanie miał zadatki na wyrachowanego zbira. Zadatki? Akurat - facet już był draniem do kwadratu. W czasie pyskówki zobaczyła wyraz jego oczu. Pogarda, poczucie wyższości, agresja. Już kiedyś widziała takie oczy. Nie pozwoli, żeby ten chamski sukinsyn zmarnował życie jej córce. Taka rzecz już raz przydarzyła się w ich rodzinie, i wystarczy. Początki były podobne, ale tym razem Deanna za nic w świecie nie pozwoli, żeby historia się powtórzyła. Wyszła za drzwi po resztę zakupów, starając się ze wszystkich sił przekonać samą siebie, że postąpiła słusznie. Tak, musi być twarda. Mimo to nie mogła się uspokoić. Dojrzała w Marcie, a raczej w jej spojrzeniu, coś, co zmroziło ją do szpiku kości. A jeśli jej córka zrobiła jakieś potworne głupstwo? Zamknęła oczy i zaczęła się po cichu modlić. Proszę, Panie Boże, proszę, żeby to nie było to. Uchowaj od złego moją córeczkę. Bo nie wiem, czy potrafię to zrobić sama. Rozdział 11 IN astępnego dnia Ben spóźnił się do biura, co akurat w jego przypadku nie było niezwykłe. Niezwykłe natomiast było co innego: gdy tylko wszedł, ujrzał zgromadzony cały swój skromny personel - Christinę, Jonesa i Lovinga. Stali na wprost drzwi i czekali na niego, przestępując z nogi na nogę. - Pobawmy się w zgadywankę - odezwał się na ich widok. - W końcu zebraliście się na odwagę i ogłosiliście strajk. W gruncie rzeczy nie mam o to do was pretensji. Co więcej, sam chętnie podpisałbym się pod postulatem, że za pracę trzeba płacić. Ale pretensje kierujecie pod złym adresem. Sęk bowiem w tym, że z próżnego nawet Salomon nie naleje, a co dopiero wasz kochany pracodawca. Wiedzcie jednak... Przerwał, widząc, że zniecierpliwiona Christina macha rękami i wszyscy troje wyszczerzyli się do niego od ucha do ucha. - Zaraz? - Ben poskrobał się w głowę. - Jeśli nie chodzi o wypłatę, to o co? Mam dziś urodziny? - Skądżeś ty się urwał? Gdzie cię nosiło cały ranek? - Christina otoczyła go ramieniem i zaprowadziła do biura w eskorcie obydwu kolegów. - Nigdzie mnie nie nosiło. Rano grzecznie zawiozłem Joeya do przedszkola, potem zatrzymałem się na chwilę na degustacji wiosennych wypieków, potem... - Dobra, daj spokój. Pytanie było retoryczne. - Christina pchnęła go na krzesło. - Od kilku godzin próbujemy się z tobą skontaktować. - Po co? Co się dzieje? - Ledwie pojawiłem się w biurze, zadzwonił telefon... - Jones zawiesił głos, rozkoszując się wiadomością. -Jaki telefon? Od kogo? - Od burmistrza! - krzyknął triumfalnie Jones. Ben spojrzał na niego baranim wzrokiem. Od burmistrza? A ten czegóż chce? Czyżbym coś przeskrobał, a Barrett chce mi dać cynk? A może to jakaś sprawa związana z przedszkolem? 70 - Hej, kapitanie. Słyszysz, co mówi Jones? - zniecierpliwiony Loving trzasnął go w ramię, delikatnie jak na niego, ale Benowi i tak zadzwoniły zęby. - Sam burmistrz cię szuka! - To ładnie z jego strony, tylko nie za bardzo... - Ben spojrzał pytająco na przyjaciół. Christina wlepiła w niego zdumiony wzrok. - Dobry Boże! Czyś ty się z choinki urwał? Ty zdaje się w ogóle nie wiesz, o czym mówimy? - Prawdę mówiąc, nie... - Wrze w całej Tulsie, a ty o niczym nie masz pojęcia. Coś ty wczoraj robił? - Zaraz... Zjadłem kolację, potem poczytałem Joeyowi na dobranoc, potem poczytałem sobie na dobranoc... - zaczął wyliczać Ben. Christina złapała się za głowę. - To nie do wiary! Byłeś chyba jedyną osobą w całym stanie, która nie oglądała w telewizji pościgu, jaki nam zaserwowała policja. - O czym ty mówisz? - No więc posłuchaj i nie spadnij z krzesła: naszemu czcigodnemu burmistrzowi został postawiony zarzut morderstwa! - Morderstwa!? - Ben otworzył szeroko oczy, zaczynając wreszcie łączyć fakty. -1 dlatego mnie szukał? Chce, żebym go z tego wyciągnął? Christina i obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. - To znaczy... - Christina zbierała słowa. - Na pewno chce, żebyś go reprezentował. A co do wyciągnięcia... Cóż, na twoim miejscu, nie liczyłabym na wiele... -Aż tak źle? - Chodź - Christina pociągnęła go za rękę. - Jedziemy do aresztu. Wszystko ci opowiem w drodze. Burmistrz Barrett pragnął rozmawiać z Benem w cztery oczy, więc Christina chcąc nie chcąc musiała zaczekać w poczekalni dla gości. Ale nie obyło się bez gorących protestów. - Nie bój się - pocieszał ją Ben - nic mi się nie stanie. - Nie o ciebie się boję, tylko o nas - prychnęła dziewczyna. - Co takiego? - Obawiam się, że możesz zrobić coś idiotycznego i na przykład odmówić mu pomocy. - No, właściwie mam duże opory... - Widzisz! Już zaczynasz! Tylko czekać, aż zaczniesz się zasłaniać jakimiś wydumanymi względami etycznymi, i wszyscy pomrzemy z głodu. - Nie spiesz się z osądem. Daj mi wpierw z nim porozmawiać, potem zobaczę, co dalej. Christina złapała go za klapy marynarki. - Ben! Musisz mi obiecać, że weźmiesz tę sprawę. - Zobaczymy. -Ben! Ben cmoknął ją w czoło i podążając za strażnikiem ruszył pomalowanym metalizującą farbą korytarzem. Cela burmistrza znajdowała się na samym końcu. 71 Miała siedem stóp długości i pięć szerokości, tak że w środku ledwie starczało miej sca na żelazną piętrową pryczę, umywalkę oraz nie ogrodzoną niczym toaletę. W żadnym wypadku nie przypominała burmistrzowskiego gabinetu. Barrett leżał na dolnej pryczy, zakrywając rękami twarz. Kiedy na odgłos kroków podniósł się, Ben zauważył, że cała twarz pokryta jest sińcami i krwawymi rankami, a szczękę i głowę spowija bandaż. Strażnik wpuścił Bena do środka, zamknął drzwi na klucz i zostawił ich samych. - Jak się pan czuje? - spytał Ben. - Pod względem fizycznym lepiej niż można by się spodziewać, a co do mego stanu psychicznego... lepiej nie pytać. - Dowiedziałem się o wszystkim dopiero dziś. Także o wypadku, ale asystentka nie potrafiła mi powiedzieć, jaki jest pański stan. - Uciekając przed policją wpadłem pełnym gazem na budynek. - Czołówka z budynkiem? - Ben gwizdnął przez zęby. - Nieźle. Co się stało? Stracił pan panowanie nad kierownicą? - Właściwie chciałem się zabić - odparł cicho burmistrz. Słysząc z jakim spokojem to mówi, Ben poczuł dreszcz. - Ale nawet porządnie się nie poturbowałem. Przeklęte poduszki powietrzne. Nie było gdzie usiąść, chyba że na pryczy obok burmistrza, co dla obu byłoby krępujące, Ben zaczął więc nerwowo przemierzać maleńką celę. W końcu stanął przy drzwiach, zastanawiając się w jakiej formie zadać kluczowe pytanie. Pytanie owo związane było bowiem z tą częścią prowadzenia sprawy kryminalnej, która Bena zawsze mierziła. Większość adwokatów zwykle omijała je z daleka, ponieważ obrona klienta, o którym siewie, że jest sprawcą morderstwa, jest źródłem tysięcy dylematów z pogranicza moralności i etyki zawodowej. Ben zawsze chciał znać prawdę. Musiał wiedzieć, na czym stoi. Jeśli miał kłaść na szali swoje dobre imię, szczególnie w tak głośnej sprawie, wolał mieć pewność, że broniąc klienta postępuje słusznie. Jak trafnie ujął to kiedyś jego dawny mentor, prokurator okręgowy John Bullock, Kincaid „zawsze chce być po stronie aniołów". Dlatego teraz Ben tak zwlekał z wydobyciem od swojego potencjalnego klienta prawdy. Bał się dowiedzieć, że burmistrz rzeczywiście popełnił morderstwo, i to tak okrutne. Broniąc go, z pewnością nie znajdowałby się po stronie aniołów. Jakby zgadując jego myśli, burmistrz usiadł nagle na pryczy i powiedział spokojnie: - Domyślam się, nad czym pan duma, Ben. Ułatwię panu zadanie: ja tego nie zrobiłem. - Ben badał wzrokiem jego twarz, oczy. Barrett ciągnął: - Powtarzam: nie zabiłem żony. Nie zabiłem swoich ukochanych córeczek. Czy naprawdę o czymś takim trzeba przekonywać? - w jego oczach pojawiły się łzy, ale otarł je zirytowany i dodał mocnym głosem: - Nigdy nie potrafiłbym zrobić czegoś podobnego, nigdy! - Wierzę, sęk jednak w tym, że to tylko słowa, natomiast fakty sugerują coś innego. Mówiąc wprost pańska sytuacja nie jest najkorzystniejsza. Czytałem raport policji. Sąsiedzi twierdzą, że pan i pańska żona sprzeczaliście się 72 wczoraj po południu. W świetle tego, co się zdarzyło, to wyjątkowo obciążająca okoliczność. - Domyślam się - Barrett potarł czoło. - To prawda. Nie mam zamiaru udawać, że było inaczej. Ale taka już była uroda naszego małżeństwa, że czasami ostro między nami iskrzyło i rzucaliśmy się na siebie z pazurami. Co nie zmienia najważniejszego, że ogromnie się kochaliśmy. - Z jakiego powodu pokłóciliście się państwo tamtego dnia? - Właściwie to nie pamiętam - Barrett bezradnie rozłożył ręce. - Prokurator będzie chciał koniecznie wiedzieć. - Chodziło chyba o dzieci. Żona uważała, że rozpuszczam dziewczynki, daję im wszystko, czego zapragną. Że podkopuję jej autorytet. Że nie zwracam na nią wystarczająco wiele uwagi. Te sprawy często były na tapecie. - Jak często? - Naprawdę trudno powiedzieć - Barrett pokręcił głową. - Dość często. - Czy państwa kłótnie były... agresywne? - Agresywne? Chodzi panu o to, czy biłem żonę? Zdecydowanie nie - odparł Barrett wyraźnie wzburzony. - Przepraszam, musiałem spytać. - Wiem, zdaje się, że będę musiał przywyknąć do podobnych pytań. Mogę zgadywać, co się o mnie teraz mówi, ale proszę mi wierzyć, nigdy nie skrzywdziłbym żony. O dziewczynkach nawet nie wspominam. Były dla mnie najdroższym skarbem na ziemi - ostatnie słowa wymówił ledwie słyszalnie. - Prędzej bym sobie rękę uciął, niż cokolwiek bym im zrobił. Teraz wszyscy obrzucają mnie błotem i traktująjak damskiego boksera. Ale proszę się zastanowić, czy to możliwe, żeby w przypadku osoby publicznej takie rzeczy nie były powszechnie znane? - Rzeczywiście - Ben skinął głową i wyciągnął z kieszeni notes. - Tak więc posprzeczaliście się państwo. Co dalej? - Większość z tego, co się potem działo, pamiętam jak przez mgłę, w głowie pojawiają się tylko strzępki wspomnień. Proszę sobie wyobrazić mój szok, potem jeszcze wypadek... - Rozumiem, dlatego proszę opowiedzieć tylko to, co pan pamięta dokładnie. Na razie szczegółowa relacja z przebiegu wydarzeń jest nam niepotrzebna. - Wściekłem się jak mało kiedy. Zwykle w takich sytuacjach staram się rozładować atmosferę śmiechem. Ale tym razem żona przesadziła. Głupio mi o tym mówić, ale tak właśnie było. Zaczęła mi wmawiać, że krzywdzę dziewczynki, a tego było za wiele. Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem z domu. - Wyszedł pan? - Tak jest. Wsiadłem do auta i pojechałem przed siebie. - Jak długo pana nie było? - Nie pamiętam. Ale niezbyt długo, może godzinę. Kupiłem colę w takim niewielkim sklepie spożywczym - z pewnością personel potwierdzi - i jak ochłonąłem, zrobiło mi się głupio. Bo co z tego, że w niektórych sprawach się nie zgadzamy z żoną i skaczemy sobie do oczu, jeśli poza tym jest cudownie. Ko- 73 chałem swoją żonę, kochałem całą rodzinę. Pomyślałem, że zachowałem się jak młokos. Prawdziwy mężczyzna powinien stawić czoło trudnościom i rozwiązywać je ze spokojem. Najszybciej jak się dało, wskoczyłem do auta i pognałem do domu. - Co się wydarzyło po pańskim powrocie? - Tak się spieszyłem, żeby przeprosić żonę, że zostawiłem porsche'a na ulicy. Wpadłem do środka i... -Tak? - i wtedy... wtedy je znalazłem... - Barrett skrył głowę w dłoniach. Ben przez dłuższą chwilę milczał, w końcu spytał cicho: - Sprawdził pan, czy żyją? - O Boże, no przecież! Zachowywałem się jak głupi, próbowałem je podnosić, robić sztuczne oddychanie. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Carołine leżała z bezładnie rozrzuconymi kończynami, jak na ołtarzu jakiejś pogańskiej sekty. A dziewczynki... - ponownie schował twarz w dłoniach, spod których zaczęły przeciskać się łzy. - Naprawdę mi strasznie przykro, panie burmistrzu - odparł speszony Ben. Wciągnął głęboko powietrze. Zadając te bezduszne pytania czuł się jak barbarzyńca, jak hiena żerująca na ludzkim nieszczęściu. Nie miał wątpliwości, że Barrett naprawdę jest wstrząśnięty do granic możliwości i w tym momencie nie liczyło się, czy jest winny, czy nie. - Bardzo panu współczuję, panie Barrett, ale musimy przez to przejść. Czy może mi pan powiedzieć, co pan zrobił po znalezieniu ciał? Barrett otarł twarz i wypił łyk wody. - Nie pamiętam dokładnie - odparł, już spokojniejszy. - Byłem na granicy szaleństwa. Nie wiem, o czym myślałem, nie wiem co robiłem. Przez jakiś czas nie miałem chyba kontaktu z rzeczywistością. Pamiętam jedynie, że wskoczyłem do auta i ruszyłem. Z nikim nie rozmawiałem, nigdzie nie dzwoniłem. Podejrzewam, że nawet mi to nie przyszło do głowy. Chciałem jak najszybciej uciec od tamtego strasznego widoku ich ciał, krwi... Pchała mnie jedna myśl: jechać, uciec jak najdalej. Kołatała mi się po głowie jak szaleńczy refren. - To całkowicie zrozumiała reakcja. Gorzej będzie wytłumaczyć pańskie zachowanie na autostradzie. - Myśli pan, że nie wiem? Ale powody były dokładnie te same. Proszę zauważyć, że niewiele miałem czasu, by ochłonąć. Nadal gnała myśl, żeby znaleźć się jak najdalej od tego koszmaru. - Zdaje pan sobie jednak sprawę, że dla wielu ludzi wyglądało to jak ucieczka winnego z miejsca zbrodni. Autostrada prowadzi do Meksyku, gdzie nic by panu nie groziło. - Tak, mam tego świadomość. Ale to draństwo tak uważać. Jestem ciekaw jak ci, którzy tak sądzą, zachowaliby się na moim miejscu - Barrett zacisnął pięści. - Musiałem ochłonąć, zebrać myśli. Oswoić się przynajmniej na chwilę z tym, że już ich nie ma. Z drugiej strony kusiła mnie myśl o samobójstwie, o utracie świadomości, żeby już nigdy o niczym nie pamiętać... 74 Barrett zapatrzył się w przestrzeń pustym wzrokiem. Ben milczał przez chwilę, w końcu odchrząknął i powiedział: - Wiem od współpracowników, że potrzebuje pan adwokata. - Tak - Barrett wytarł nos, otrząsając się z koszmaru wspomnień. - Ale nie byle jakiego, ale właśnie pana, Ben. - To też słyszałem. Dlaczego akurat mnie pan wybrał? Jestem mocno zaskoczony. Właściwie w ogóle się nie znamy... - Fakt, ale znam pańską reputację. W burmistrzowskim gabinecie słyszy się niejedno. - Adwokatów z dobrą reputacją, nawet lepszą niż moja, jest w mieście zatrzęsienie. Proszę wybaczyć, ale obawiam się, że działa pan nierozsądnie. Na pokaleczonej twarzy Barretta pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. - Cóż... czy mogę grać z panem w otwarte karty? - Zawsze i wszędzie. - Moja sprawa przypadła sędzinie Hart. - Skąd pan wie? Przecież wybór sędziego następuje dopiero po przesłuchaniu wstępnym. - Jak już wspomniałem - odparł Barrett - do uszu burmistrza dochodzą różne informacje. Także i o tym, jakich adwokatów ceni i lubi sędzia Hart. A o panu ma wyjątkowo dobre zdanie. - Pierwszy raz słyszę. - A ja nie i zapewniam pana, że tak jest w istocie. -Nawet jeśli to prawda - odparł lekko zmieszany Ben - to nie ma najmniejszego znaczenia. Jednym z powodów, dla których sędzia Hart cieszy się taką es-tymą, jest jej całkowita bezstronność. Proszę nie liczyć, że potraktuje pana ulgowo, tylko dlatego, że czuje sympatię do pańskiego adwokata. - Daleki jestem od tego. Proszę się jednak wczuć w moje położenie i pomyśleć: gdy już wszystko zostanie powiedziane i szale znieruchomieją na tym samym poziomie, jakiego wybrałby pan sobie adwokata - takiego, którego sędzia nie cierpi, czy takiego, do którego czuje sympatię? Ben musiał przyznać, że logika wywodu jest bezsprzeczna. - Jeśli chodzi o honorarium - mówił dalej burmistrz - proponuję zaliczkę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Zgadzam się także płacić sto pięćdziesiąt dolarów za godzinę pańskiej pracy, choć wiem, że zwykle nie zarabia pan nawet połowy tej stawki -jeśli w ogóle pan coś dostaje, bo zdaje się, że klienci nie kwapią się z płaceniem. Więc jak? Kiedy zaczynamy? - Nie wiem - Ben skubał brzeg aktówki -jeszcze nie powziąłem decyzji... - A o czymże tu decydować? - To dość skomplikowane, nie chciałbym wchodzić w szczegóły... Twarz Barretta nagle pobladła. - Uważa pan, że mogłem to zrobić, prawda? - spytał cicho. Ben odwrócił głowę. - Uważa pan, że zabiłem żonę i własne dzieci, czy tak? - Opinia adwokata jest w tych sprawach najmniej istotna - odparł Ben wymijająco. - Ważne jest przede wszystkim zdanie ławy przysięgłych... 75 - Tak, tak, wiem. Ale w tej chwili najważniejsza jest dla mnie odpowiedź, dlaczego waha się pan przyjąć moją sprawę. Czy uważa mnie pan za sprawcę? - Proszę mnie zrozumieć. Mam chyba nie najlepszą cechę obrońcy, polegającą na tym, że nie potrafię reprezentować podsądnego, jeśli nie jestem przeświadczony o jego całkowitej uczciwości. Jak miałbym przekonać ławę przysięgłych o pańskiej niewinności, gdybym sam w nianie wierzył? - Co najbardziej przeszkadza panu uwierzyć? - Wszystko. Na przykład zbiegi okoliczności, które zawsze są podejrzane. Proszę zauważyć: nie było pana w domu tylko godzinę i akurat wtedy zdarzyło się morderstwo. -Nic nie poradzę, tak właśnie było! - Możliwe, ale przysięgłych trudno będzie o tym przekonać. - Pewnie tak - Barrett pokiwał głową. Nie był już tak przygaszony jak poprzednio. Widać wymiana zdań, rozmowa o konkretach dobrze mu robiła. - Co jeszcze? - Okoliczności morderstwa. Przepraszam, że mówię o tym wszystkim tak bezdusznie, ale muszę przynajmniej z grubsza poznać pańską wersję. A więc od razu uderza fakt, że z całej rodziny tylko pan jeden został przy życiu. Opinia publiczna bardzo podejrzliwie traktuje takie cudowne ocalenia. Natychmiast usłyszymy, że to właśnie pan, niegdyś reprezentant brutalnego sportu, z jakichś względów stracił głowę i w przypływie szału wymordował całą rodzinę. Niestety, zdarzały się podobne przypadki. Powstaje też pytanie: jeśli nie pan był sprawcą, to kto? Chwilowe ożywienie Barretta minęło. Teraz ponownie zaszył siew kąt i milczał ponuro. W końcu westchnął i spytał: - Ben, na ile jest pan zorientowany w świecie polityki? - W bardzo niewielkim stopniu. - Ale przynajmniej tyle musi pan wiedzieć, że nie jest to zabawa dla harce-rzyków. - Sugeruje pan, że w sprawę zamieszani są pańscy wrogowie polityczni? - Proszę zauważyć, że nie dalej niż kilka dni temu ogłosiłem zamiar ponownego ubiegania się o fotel burmistrzowski. - Racja, ale trudno uwierzyć, że istnięjąjednostki, które dla doraźnego celu politycznego poważyłyby się na tak barbarzyńską zbrodnię. - Sam pan przyznał, że niewiele wie o polityce. - Po co ktoś miałby zabijać pańską rodzinę? Barrett wskazał oczyma celę. - Żeby mnie wyeliminować z życia publicznego. Siedzę w więzieniu i mam nikłe szansę na wydostanie się stąd przed następnymi wyborami. A nawet gdybym zdążył, moja reputacja zbędzie doszczętnie zrujnowana. Jeśli zostanę uniewinniony, wiele osób i tak będzie widziało w tym przekupstwo, korupcję i tak dalej. Tak czy inaczej, moja kariera polityczna jest skończona. Gdybym to ja został zamordowany, rządy objąłby mój zastępca. Atak oto w brutalny sposób skompromitowano całą administrację Barretta. 76 - Mimo to trudno uwierzyć, że ktoś byłby zdolny do takiego bestialskiego czynu wyłącznie z pobudek politycznych. - Panie Kincaid - Barrett spojrzał na adwokata ze zdziwieniem. - Polityka to ogromne pieniądze. Nie wierzy pan, że można zamordować za kilka milionów dolarów? - Milionów? - Mało kto wie, że do czasu, gdy objąłem rządy, kontrakty budowlane opłacane z budżetu miasta, opiewające na astronomiczne kwoty, trafiały zawsze do tych samych rąk. Może pan sobie wyobrazić, ilu jest rekinów finansowych zainteresowanych jak najszybszym odsunięciem mnie od władzy. Znalazł się ktoś, kto za przeproszeniem odciął im drogę do żłoba, a to niełatwo znieść. Zwłaszcza jeśli tym kimś jest Murzyn. - Mimo wszystko - Ben kręcił z niedowierzaniem głową. - Trzy morderstwa. .. - Ależ, Ben, niech pan nie będzie naiwny. Chyba pan nie sądzi, że dopuścił się tego osobiście któryś z naszych bogobojnych bogaczy? Żarty na bok! Posłużyli się płatnym, profesjonalnym mordercą, który bierze tysiąc doków od sztuki. Jest ich na pęczki i ostatnio tak się rozbestwili, że w mniej czy bardziej zakamuflowanej formie reklamują swoje usługi w kolorowych czasopismach! - Uważa pan, że to robota płatnego mordercy? - Tak trudno w to uwierzyć? - Prawdę mówiąc - tak. Barrett opuścił ręce i pokręcił głową. Przez chwilę siedział w milczeniu. W końcu spytał spokojnie: - Czytał pan raport z obdukcji ciał? -Tak. - Ja również. Czy pamięta pan, co napisano o mojej malutkiej... - głos Barretta zadrżał, ale mężczyzna szybko się opanował - o mojej Annie? Została zamordowana jednym pchnięciem ostrego narzędzia. Cios był idealnie wymierzony, zadany można by rzec z chirurgiczną precyzją. Wąskie ostrze przeszyło ciało dokładnie nad sercem, powodując natychmiastowy zgon. Po pierwsze, czy naprawdę uważa pan, że to ja mogłem być tym działającym jak bezduszna maszyna mordercą? Po drugie, przypisuje mi się morderstwo w afekcie, podczas rodzinnej awantury, nie dostrzegając jednocześnie faktu, że sprawca działał precyzyjnie, chłodno, z premedytacją. To się nie trzyma kupy, chyba się pan zgodzi. - Rzeczywiście, ale w przypadku pozostałych morderstw było przecież inaczej. - Tak, ale widać wyraźnie, że po zabójstwie Annie sprawca z jakichś względów zaczął działać w popłochu, improwizował. Jedno jest pewne, to nie ja dokonałem pierwszego morderstwa, a co za tym idzie - także pozostałych. - Ława przysięgłych uzna, że pan mógł. Albo że to był szczęśliwy traf... -Ben ugryzł się w język, ale było za późno. Barrett zaczął cały się trząść, oczy zaświeciły mu dziko. 77 - Szczęśliwy traf?! Sugeruje pan, że trafiając za pierwszym razem w serce ukochane dziecko gratulowałem sobie szczęścia?! - Ben milczał, przeklinając w duchu własną głupotę. Co go opętało? Opuścił głowę słuchając potoku słów burmistrza. - Jak pan może mówić o szczęściu? Nie, nie miałem szczęścia! Straciłem całą rodzinę. Żonę i dwoje najwspanialszych dzieci! Nie jestem katem, jestem ofiarą! - Przez chwilę łapał wielkie hausty powietrza. W końcu uspokoił się i dodał zrezygnowanym tonem: - Nie mogłem popełnić tych zbrodni. Były dziełem profesjonalisty. -Ale... - Zaraz, jeszcze nie skończyłem. Jest całkiem możliwe, że widziałem kogoś, kto mógł to zrobić. Od jakiegoś czasu w sąsiedztwie kręcił się jakiś podejrzany typ, niechlujny, w zielonych drelichach. Zwykle towarzyszyła mu dziewczyna z opaską na głowie. Widziałem ich kilka razy, ale nic sobie złego nie myślałem. Teraz już wiem, aż nazbyt dobrze, co robili. Obserwowali mój dom i okolicę, żeby w dogodnym momencie uderzyć. Wczoraj, gdy wybiegłem jak oszalały z domu, ktoś uznał, że nadszedł czas. - Ile razy widział pan tego mężczyznę? - Nie jestem pewien. Przynajmniej cztery, pięć razy. Myślę, że musiał także zwrócić uwagę innych. Proszę popytać sąsiadów. - Taaak - Ben stukał ołówkiem w notes zastanawiając się nad czymś głęboko. - Tyle na pewno mogę zrobić. - Bardzo proszę wstrzymać się z decyzją o występowaniu w moim imieniu, póki się pan nie rozejrzy i przynajmniej pobieżnie nie zorientuje w sprawie. Myślę, że na początek mógłby się pan przejść na posiedzenie rady miasta. - Posiedzenie rady miasta? - Oczywiście. Bo to ktoś z nich tkwi w tym po uszy. Niech ich jasny szlag! Od samego początku czyhali, aż powinie mi się noga. - Zgoda. To mogę zrobić. Ostatecznie jakoś muszę się panu odwdzięczyć za zaufanie - odparł Ben z bladym uśmiechem i podszedł do drzwi. - Tylko bardzo proszę, Ben - Barrett poderwał się nerwowo - niech mi pan da jak najszybciej znać o swojej decyzji. To głupio zabrzmi, ale strasznie potrzebuję kogoś takiego jak pan. Nie wiedząc, co powiedzieć, Ben gładził w milczeniu krawat. - Chyba zgaduję, o czym pan myśli - mówił dalej Barrett. - Nie chce pan występować w mojej sprawie, ponieważ uważa mnie pan za nadzianego, spasionego władzą i zaszczytami bonza. Woli pan mniej spektakularne sprawy, chętnie pomaga pan biedakom, upośledzonemu chłopcu czy kobiecie, którą nęka FBI. To wszystko szlachetne - mówię bez ironii. Gdy jednak spojrzeć inaczej, podobne sprawy są niczym innym, jak adwokackimi samograjami. Są bez porównania łatwiejsze niż moja, ponieważ pomagając tamtym zawsze staje się pan bohaterem, niezależnie od wyroku. Ale proszę spojrzeć na mnie: ja już zostałem osądzony, napiętnowany. Bo jestem bogaty, znany i mam władzę. Dlatego znajduję się w o wiele gorszym położeniu niż tamci. Proszę mi wierzyć, jestem ofiarą. Odebrano mi całe szczęście: rodzinę, karierę i wolność. 78 W dodatku dziennikarze i policja starają się wszystkich przekonać, że jestem maniakiem o morderczych skłonnościach, zdolnym zabić własne dziecko. Powtarzam więc raz jeszcze - nie jestem do tego zdolny i proszę pomóc mi to udowodnić. Ben słuchał burmistrza kiwając się lekko na czubkach palców. Tysiące pytań kłębiło mu się w głowie. W końcu zastukał w drzwi przyzywając strażnika i na odchodnym rzucił do Barretta: - Postaram się odwiedzić pana najszybciej, jak się da. - Szczęśliwy traf?! Sugeruje pan, że trafiając za pierwszym razem w serce ukochane dziecko gratulowałem sobie szczęścia?! - Ben milczał, przeklinając w duchu własną głupotę. Co go opętało? Opuścił głowę słuchając potoku słów burmistrza. - Jak pan może mówić o szczęściu? Nie, nie miałem szczęścia! Straciłem całą rodzinę. Żonę i dwoje najwspanialszych dzieci! Nie jestem katem, jestem ofiarą! - Przez chwilę łapał wielkie hausty powietrza. W końcu uspokoił się i dodał zrezygnowanym tonem: - Nie mogłem popełnić tych zbrodni. Były dziełem profesjonalisty. -Ale... - Zaraz, jeszcze nie skończyłem. Jest całkiem możliwe, że widziałem kogoś, kto mógł to zrobić. Od jakiegoś czasu w sąsiedztwie kręcił się jakiś podejrzany typ, niechlujny, w zielonych drelichach. Zwykle towarzyszyła mu dziewczyna z opaską na głowie. Widziałem ich kilka razy, ale nic sobie złego nie myślałem. Teraz już wiem, aż nazbyt dobrze, co robili. Obserwowali mój dom i okolicę, żeby w dogodnym momencie uderzyć. Wczoraj, gdy wybiegłem jak oszalały z domu, ktoś uznał, że nadszedł czas. - Ile razy widział pan tego mężczyznę? - Nie jestem pewien. Przynajmniej cztery, pięć razy. Myślę, że musiał także zwrócić uwagę innych. Proszę popytać sąsiadów. - Taaak - Ben stukał ołówkiem w notes zastanawiając się nad czymś głęboko. - Tyle na pewno mogę zrobić. - Bardzo proszę wstrzymać się z decyzją o występowaniu w moim imieniu, póki się pan nie rozejrzy i przynajmniej pobieżnie nie zorientuje w sprawie. Myślę, że na początek mógłby się pan przejść na posiedzenie rady miasta. - Posiedzenie rady miasta? - Oczywiście. Bo to ktoś z nich tkwi w tym po uszy. Niech ich jasny szlag! Od samego początku czyhali, aż powinie mi się noga. - Zgoda. To mogę zrobić. Ostatecznie jakoś muszę się panu odwdzięczyć za zaufanie - odparł Ben z bladym uśmiechem i podszedł do drzwi. - Tylko bardzo proszę, Ben - Barrett poderwał się nerwowo - niech mi pan da jak najszybciej znać o swojej decyzji. To głupio zabrzmi, ale strasznie potrzebuję kogoś takiego jak pan. Nie wiedząc, co powiedzieć, Ben gładził w milczeniu krawat. - Chyba zgaduję, o czym pan myśli - mówił dalej Barrett. - Nie chce pan występować w mojej sprawie, ponieważ uważa mnie pan za nadzianego, spasionego władzą i zaszczytami bonza. Woli pan mniej spektakularne sprawy, chętnie pomaga pan biedakom, upośledzonemu chłopcu czy kobiecie, którą nęka FBI. To wszystko szlachetne - mówię bez ironii. Gdy jednak spojrzeć inaczej, podobne sprawy są niczym innym, jak adwokackimi samograjami. Są bez porównania łatwiejsze niż moja, ponieważ pomagając tamtym zawsze staje się pan bohaterem, niezależnie od wyroku. Ale proszę spojrzeć na mnie: ja już zostałem osądzony, napiętnowany. Bo jestem bogaty, znany i mam władzę. Dlatego znajduję się w o wiele gorszym położeniu niż tamci. Proszę mi wierzyć, jestem ofiarą. Odebrano mi całe szczęście: rodzinę, karierę i wolność. 78 W dodatku dziennikarze i policja starają się wszystkich przekonać, że jestem maniakiem o morderczych skłonnościach, zdolnym zabić własne dziecko. Powtarzam więc raz jeszcze - nie jestem do tego zdolny i proszę pomóc mi to udowodnić. Ben słuchał burmistrza kiwając się lekko na czubkach palców. Tysiące pytań kłębiło mu się w głowie. W końcu zastukał w drzwi przyzywając strażnika i na odchodnym rzucił do Barretta: - Postaram się odwiedzić pana najszybciej, jak się da. Rozdział 12 w, kilka godzin później Ben pojawił się w domu Barrettów. Budynek -jako miejsce zbrodni - otoczony był żółtą policyjną taśmą broniącą wstępu osobom postronnym. Przy wszystkich wejściach stali uzbrojeni wartownicy. Wszędzie widać było laborantów ze służb kryminalnych i medycznych, którzy z ponurym zacięciem sprawdzali każdy potencjalny ślad, każdą plamę czy paproch na podłodze. Mimo to dom wydawał się opustoszały jakby mury wiedziały, że kręcące się wśród nich osoby to nie domownicy. Ben przywitał się z Tomlinsonem, stojącym przy drzwiach wejściowych. Znali się na tyle dobrze, że młody detektyw nie bronił Benowi wstępu do środka. Wiedział, jak zresztą cały personel wydziału zabójstw, że ich szef Morelli i Ben Kincaid są przyjaciółmi. Podczas studiów mieszkali razem w akademiku, razem grywali w zespole muzycznym w nocnych lokalach Tulsy - Ben na fortepianie, Mikę na gitarze. W końcu połączyły ich także więzy rodzinne, gdy siostra Bena, Julia, wyszła za Mike'a. Niestety, wkrótce się rozwiedli, co siłą rzeczy pozostawiło rysę na przyjaźni obu mężczyzn. Nigdy jednak nie została przerwana łącząca ich nić sympatii i porozumienia, nigdy nie stali się sobie obcy. - Gdzie...? - Ben nie musiał kończyć zdania. Tomlinson wskazał za siebie na przygarbioną sylwetkę krążącą po całym pokoju z nosem przy podłodze. Ben ruszył w tamtym kierunku, starając się nie postawić nogi poza granicą rozścielonego na podłodze papieru. - Czego szukasz? - zagadnął do pleców Mikę'a. Mikę łypnął na niego z dołu, nie przerywając krzątaniny. - Wczorajszego dnia - mruknął. - A tak naprawdę? - spytał poważnie Ben. Właściwie żaden z nich nie miał ochoty na żarty. - A tak naprawdę pokrywam kawałek zaschniętego błota klejem, żeby można było zrobić odcisk stopy. 80 - To znaczy, że nie znalazłeś żadnych konkretnych śladów? - Owszem, dziesiątki - idealnie odbitych na podłodze podeszew butów. -Tylko że wszystkie należały do policjantów. - Chcesz powiedzieć, że zapomniałeś o rozłożeniu papieru na podłodze zaraz jak się zjawiliście? Jakaś chwilowa zaćma umysłowa? - To nie ja zapomniałem, tylko ten... zaraz, zaraz - Mikę podniósł się z jękiem na nogi i otrzepał łokcie. - Co ty tu właściwie robisz, Ben? Mam nadzieję, że nie masz nic wspólnego ze sprawą? - Nie, przynajmniej na razie. - A cóż to, do cholery, ma znaczyć? - Burmistrz prosił mnie, żebym go bronił. - Ciebie?! - Oczy Mike'a rozszerzyły się ze zdumienia. - Tak cię to dziwi? - spytał lekko urażony Ben. - Sądziłem, że będzie szukał kogoś bardziej... - Co bardziej? - Ben zabębnił palcami po framudze drzwi. - To znaczy, wydawało mi się, że... - No, czekam. - Że będzie chciał kogoś... no... wyższego. No właśnie - wyższego - wysa-pał z zadowoleniem Mikę. - Ale wymyślił. Dobra, ja też byłem zdziwiony. Wybrał mnie, ponieważ słyszał, że sędzia, która ma orzekać w sprawie, czuje do mnie sympatię. - No, w to łatwiej uwierzyć. - W co? Że ktoś może mnie lubić? - Nie, że Barrett wybrał cię z tego, a nie innego powodu. - Nie rozumiem, co tym razem insynuujesz. - Daj spokój. Barrett jest politykiem, nie? Tacy jak on uważają, że cały świat kręci się koło polityki. Idą do przodu dzięki poparciu odpowiednich ludzi, a nie szlachetnym czynom. Uważają, że nie meritum jest ważne, ale plecy. Mając więc do wyboru fachmana i partacza, ale za to z koneksjami, zawsze wybiorą tego drugiego. - Piękne dzięki - mruknął Ben. - Nie mówiłem o tobie - Mikę uśmiechnął się wesoło - tylko o sposobie myślenia polityków. Zawsze szukają kogoś, kto ma wejścia. Wygląda na to, że Barrett właśnie ciebie uważa za taką osobę. Ale nie zawracaj sobie tym głowy. Zgodziłeś się przyjąć sprawę? - Jeszcze nie. -Bo? - Chciałbym ją przynajmniej z grubsza poznać. Miałem nadzieję, że dasz mi jakiś klucz, pomożesz dotrzeć do jej jądra. Nie ma co udawać, mam sporo wątpliwości. - Na przykład takich, że Barrett całkiem zwyczajnie jest winny? - Hmm - Ben podrapał się w nos i dodał: - Choć wiem, że podawanie w wątpliwość niewinności potencjalnego klienta kłóci się z etyką mojego zawodu... - No tak, cały Ben Kincaid. Zawsze wszystko zgodnie z regułami. - Mikę pokręcił głową. - Barrett pewnie nie przyznaje się do winy? 6 - Naga sprawiedliwość 81 - Nawet by mu to do głowy nie przyszło. - Jak w takim razie tłumaczy wszystkie poszlaki? - Z oczywistych względów nie mogę wdawać się w szczegóły. Ogólnie mówiąc uważa, że został wrobiony przez przeciwników politycznych z rady miasta. - A te rajdowe wyczyny na autostradzie do Meksyku? - Twierdzi, że działał pod wpływem paniki, nie wiedział co robi. -No tak - Mikę poklepał Bena w ramię. - Wszystkiego najlepszego w sądzie. - A więc i ty uważasz go za winnego? - Jedną z moich znamienitych cech jest to, że nie wyciągam pochopnych wniosków, zwłaszcza w tak skomplikowanej sprawie. Nawet wtedy, gdy na niekorzyść delikwenta przemawiają wszystkie okoliczności. A tak właśnie jest w tym przypadku. Ale ja to ja, a sąd to sąd. Ben pokiwał głową, mimo wszystko miał nadzieję, że usłyszy coś bardziej krzepiącego. - W dodatku atmosfera koło Barretta coraz bardziej się zagęszcza - ciągnął Mikę. - W miejscowych dziennikarzy, zdawałoby się niezależnych, jakby coś wstąpiło, a tylko czekać, jak zjadą do nas żądne sensacji tuzy z prasy krajowej. Trafia im się nie lada gratka, połączenie bajki o Kopciuszku z horrorem. Czarny chłopak, który w pocie czoła zdobywa gwiazdorską pozycję w sporcie, potem pnie się aż do stanowiska burmistrza - pierwszego czarnego burmistrza w dziejach Tulsy. A tu nagle taka tragedia, cała jego rodzina wymordowana, a on zwiewa aż się kurzy. Media sikają z zachwytu. - Uważasz, że nie zainteresuje ich ewentualny wątek polityczny zbrodni? - Trudno zgadnąć. Faktem jest, że Barrett ma rzeczywiście sporo wrogów w radzie. Mimo zmian personalnych po jego wyborze, ostało się w niej sporo kolesiów wywodzących się z białej zamożnej klasy. Część z nich z obrzydzeniem przyjmuje konieczność podporządkowywania się jakiemuś czarnuchowi z przedmieścia. - Dziękuję za krótką prelekcję. Jeśli przyjmę sprawę i spotkamy się w sądzie, obiecuję zbyt mocno cię nie naciskać. - Obawiam się, że nie będziesz miał ku temu okazji, bo nie zobaczymy się w sądzie. - Jak to? To nie ty prowadzisz śledztwo? - Na razie tak. Ale to przede wszystkim działka porucznika, niech go szlag, Prescotta. - Prescotta?! - Ben niejedno słyszał o ulubieńcu Mike'a. Mało kto cieszył się tak beznadziejną reputacją w całym wydziale zabójstw. - Dlaczego akuratjemu powierzyłeś sprawę? - To nie ja. Gdy wiadomości o morderstwie dotarły do naszych uszu, nie było mnie w komisariacie. - Więc kto? Naczelnik Blackwell? Wydawało mi się, że równie przepada za gościem jak ty? - Fakt, i dlatego to nie on wybrał Prescotta. Z tego co mówi nasz ulubieniec, wynika, że zadanie przydzielili mu, uwaga, uwaga - Mikę podniósł palec do góry -nasi przyjaciele z rady miasta. 82 - Z rady miasta? - Ben uniósł brwi. - W samej rzeczy. - No proszę, proszę - Ben poczuł, że zaczyna odzyskiwać dobry humor. -A jak sobie radzi nasz pan Prescott? - To skończony... - podniósł głos Mikę, nagle jednak zmitygował się i dodał innym tonem: - wolałbym nie wchodzić w szczegóły... - Aha, to znaczy, że wszystko spieprzył, co? Dlatego z takim poświęceniem bawisz się w indiańskiego tropiciela śladów? - Ben, proszę cię - Mikę czuł się jak na torturach - obowiązuje mnie tajemnica. Jestem policjantem i moim oficjalnym zwierzchnikiem jest prokurator okręgowy... - Mikę, przecież wiesz, że to sprawy ważniejsze niż służbowa lojalność. Facet został oskarżony o morderstwo i grozi mu czapa. - Wiem, ale nie mogę działać na szkodę oskarżenia krytykując, pożal się Boże, kolegę z wydziału. Nawet jeśli jest nim ten... - Mikę zmełł przekleństwo. - A jeżeli kwestia odpowiedniego zabezpieczenia miejsca przestępstwa stanie się kluczowa dla sprawy? - Odpowiem ci tak: w sądzie obowiązuje mnie przysięga i muszę odpowiadać zgodnie z prawdą. Wystarczy? Ale w innych okolicznościach nie zmuszaj mnie do krytycznych wypowiedzi pod adresem podwładnego, zgoda? - Zgoda. - Ben pokiwał głową. Mikę i tak już mu wiele powiedział, a może jeszcze trafi się okazja, żeby coś z niego nieoficjalnie wyciągnąć. - Dam ci znać, jeśli przyjmę sprawę. - Będę zobowiązany - odparł z roztargnieniem Mikę i zniżając głos, dodał: -Powiem ci coś jeszcze, jak kumpel kumplowi. To bardzo głośna sprawa, mówię o Barrettach, i pewnie każdego adwokata, nie wyłączając nawet ciebie, korci, żeby się wykazać. Ale burmistrz nie ma szans. Dziennikarze zrobili na niego taką nagonkę, że opinia publiczna już go osądziła. Pamiętasz wierszyk z „Alicji w krainie czarów" o pewnym kocurze imieniem Furiat i złapanej przez niego myszce? „Będę ci ławą przysięgłych i sądem, rzekł stary Furiat. Rozsądzę sprawę i skażę cię na śmierć". Pamiętasz? - Tak, przypominam sobie. - Pasuje jak ulał do całej sytuacji. Barrett został już osądzony: przez dziennikarzy, policję i miliony telewidzów żądnych sensacji. Będziesz obrywał ze wszystkich stron - od dziennikarzy, polityków, a także zarówno od białej Jak i czarnej części naszego społeczeństwa, które nienawidzą Barretta dokładnie z tych samych powodów - za awans społeczny. Zapewne się domyślasz, do czego to może doprowadzić. Barrett przepadnie, a ty się ośmieszysz. - Mikę wcisnął ręce do kieszeni płaszcza, zdecydowanie zbyt ciepłego jak na tę porę roku. - Doskonale cię znam i wiem, że nie lubisz być pouczany, co masz robić. Mogę ci jednak doradzić, co powinieneś zrobić: nie bierz tej sprawy. Niech Barrett poszuka sobie innego adwokata. Stać go na każdego. - Dzięki za troskę, Mikę, ale muszę sobie to wszystko jeszcze przemyśleć. A na razie trzymaj się, muszę pędzić. Pewnie mały już się niecierpliwi. 83 - A propos - rzucił Mikę pozornie beztroskim tonem. - Namierzyłeś już swoją siostrzyczkę, a moją byłą? - Niestety, nie. - No tak - Mikę pokiwał głową. - Jest mistrzynią uników. Niemożliwe, żeby jąktoś odnalazł, jeśli sobie tego nie życzy. Kiedy mnie olała i zwiała do Montany z tym pieprzonym profesorkiem, szukałem jej przez kilka miesięcy. Ja, superde-tektyw. - Mimo wszystko mam nadzieję, że w końcu jąodnąjdę albo sama się zjawi. W końcu ma przecież Joeya... - Jak mały to przyjmuje? - Trochę osowiały - odparł Ben i dodał spiesznie - ale powoli się przyzwyczaja. - Uściskaj go ode mnie, co? Strasznie lubię szczyla... Nic dziwnego, pomyślał Ben. Daje o sobie znać zew krwi. Mimo tego, co wmawiała mu Julia, gdy wróciła z Montany z dzieckiem, Ben był nieomal pewien, że to nie profesor jest ojcem Joeya, ale Mikę. Tysiące razy zastanawiał się, czy napomknąć mu o swoich podejrzeniach, ale była to tak delikatna materia, że chciał mieć całkowitą pewność. A nie zyska pewności, póki nie odnajdzie w końcu siostry i nie zmusi jej do wyjawienia prawdy. - Z największą ochotą - odwzajemnił uśmiech Ben i skierował się do drzwi. Przymrużył oczy oślepiony ostrym słońcem. Z największą ochotą go uściskam, powtórzył w myślach. Tylko kiedy się wreszcie doczekam, że Joey odwzajemni mój uścisk? Rozdział 13 G I dy tylko Ben otworzył drzwi swojego mieszkania, w nozdrza uderzył go zapach, którego nie mógł z niczym innym pomylić - gotowanych owoców morza. Ben nienawidził ryb i podobnych stworzeń, natychmiast dostawał od nich wysypki. - Cześć, Joni, cześć Joey - rzucił sztucznie radosnym głosem, kładąc teczkę na stole. Joni stała przy kuchence, a Joey siedział w kojcu. - Dziękuję, że przywiozłaś małego z przedszkola. - Nie ma sprawy. -Zostałem dłużej w pracy, bo musiałem trochę poszperać. Możliwe, że będę miał nową sprawę... - Wiem, burmistrza, Christina cię szukała. Jezu, ale fantastycznie! - Nie przesadzajmy, sprawa jak sprawa. - Dobra, dobra. Barrett, który może sobie pozwolić na każdego adwokata, wybiera ciebie. To niby nic? Zawsze powtarzam mojej siostrze: „Jami, nie doceniasz mojego drogiego pracodawcy. Zapewniam cię, że któregoś dnia naprawdę coś z niego będzie. Wprawdzie jest adwokatem i bez przerwy zadaje się z glinami, ale poza tym jest całkiem normalny". - Miło z twojej strony... - zauważył niepewnie Ben. - Jestem naprawdę wzruszony. A propos, jak tam siostrzyczka? - Straszna wałkonica. - Co proszę? - Wałkonica, obijboczka. Dawniej nie zauważałam takich rzeczy, ale od czasu jak zostałam szanowną etatową opiekunką do dziecka, widzę, że moja siostrunia nie przyczynia się nazbyt gorliwie do budowania zamożności własnej i naszego społeczeństwa. Od czasu, gdy straciła pracę w drogerii „Body Shop", chodzi wściekła jak osa, bo nie może kupować egzotycznych kosmetyków ze zniżką dla personelu. Prawie cały czas siedzi na tapczanie i gapi się w telewizor. Czas przecieka jej przez palce. 85 - To przykre, co mówisz. Mam nadzieję, że szybko się otrząśnie. Ostatecznie ma z kogo brać przykład - Ben żartobliwie ukłonił się dziewczynie. - Raz jeszcze dziękuję za przywiezienie małego. - Nie ma sprawy. Miałam przynajmniej pretekst, żeby dostać kluczyki do rodzinnego auta. Przy okazji załatwiłam kilka spraw. - Spraw? - Ben drgnął. -Ehe. -1 woziłaś Joeya ze sobą? -Ehe. - Hm, Joni... - Ben poprawił krawat - ale chyba nie brałaś go do jakichś miejsc, gdzie mały chłopiec nie powinien bywać, co? - Takich jak seks snopy, meliny dla ćpunów, czy knajpy dla alfonsów? -Daj spokój, Joni, nie żartuj. Przecież wiesz, jak ci ufam, ale każdemu może wpaść do głowy jakiś idiotyczny pomysł, więc dmucham na zimne. - Nie bój nic, ostatecznie nie jestem jakąś tam porypaną panienką, nie? -Joni odłożyła łyżkę i zmniejszyła ogień. - Zawiozłam tylko rzeczy do pralni i zrobiłam zakupy, to wszystko. - No tak. Chyba zaczynam być przewrażliwiony - westchnął Ben - co kupiłaś? - Szukałam czerwonej papryki, bo tylko taka nadaje się do potrawki z krewetek. Ben wstał i znosząc dzielnie jeszcze bardziej intensywny zapach zaglądnął ostrożnie do garnka. - Potrawka z krewetek? To pewnie na krewetkach? - spytał z ociąganiem. Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Pozazdrościć analitycznego umysłu. Twoja przenikliwość mnie poraża. -1 słusznie - Ben ponownie wciągnął zapach znad garnka. O kurcze, nie ma wątpliwości, to rzeczywiście te morskie paskudztwa. - Sio z tym nosem, kolacja za pięć minut, chyba wytrzymasz. Jestem ciekawa, co powiesz. Moim zdaniem pycha. Nigdy czegoś podobnego nie jadłam. - Serio? -No - Joni promieniała. - Zobaczymy, czy ci będzie smakowało. Tylko bez udawania i podlizywania się. Chcę uczciwej oceny. - Wiesz, Joni, nie jestem smakoszem... Może Booker bardziej by się nadawał... - Pewnie tak, ale jest w pracy. Nie mogę też zaprosić pani Marmelstein, bo leży przeziębiona. Tak więc to ty wystąpisz w roli kulinarnego jury. - Czuję się zaszczycony - mruknął Ben i czym prędzej zmienił temat. - Jak tam nasz panicz? - Jak zwykle cichy i spokojny, zajmuje się swoimi sprawami. Ale ostatnio mam z nim trochę zmartwień. - Czemu? - Ben poczuł skurcz w żołądku. - Coś mu dolega? Wygląda na nieszczęśliwego? - E, nie - odparła Joni. - A przynajmniej nic takiego nie zauważyłam. 86 - To co jest? Broi? Nie słucha cię? - Ben? - Joni odwróciła się od garnków i zmierzyła adwokata zdziwionym spojrzeniem. - Co ty wymyślasz? - No, sama powiedziałaś, że przysparza ci zmartwień - odparł Ben. - Joey? Nie, to jego garderoba. Trzeba mu kupić nowe ubranka, to wszystko. - Ubranka? - Ben poczuł ulgę. - Jak to? Przecież niedawno kupiliśmy całą furę. r - To było kilka miesięcy temu. Twój mały siostrzeniec rośnie jak na drożdżach i wszystko zaczyna być przykrótkie. Popatrz na niego, wygląda jakby donaszał rzeczy po starszym bracie. - No dobrze. W takim razie co mam zrobić? - Jedną jedyną rzecz - pojechać do „Raju dziecka". - To jakiś sklep czy co? - Beznadziejny jesteś - Joni przewróciła oczami - nie, nie sklep. Rzeźnia. - Co się wykrzywiasz, nie jestem ekspertem od sklepów z dziecięcą odzieżą. Co więcej, staram się zapomnieć o ich istnieniu. Jestem ciekaw, jak ty byś się czuła, gdyby matka co chwila pakowała cię do auta i jeździła całymi godzinami po wszystkich szykownych sklepach dla maluchów. - Daruj sobie te wyznania skrzywdzonego dziecka z bogatej rodziny, które wbrew swojej woli musi nosić drogie łaszki. Nie wzruszysz mnie do łez. - Bo nigdy nie musiałaś iść na kinderbal z szyją owiniętą fularem. - Ale ekstra! - Joni klasnęła w dłonie. — Zawsze mnie ciągnęło do takich wytwornych lalusiów. A wracając do zakupów, skoro sam sienie chcesz nimi zająć, to daj mi trochę kasy. Wezmę maleństwo na zakupy i wróci śliczny jak z obrazka. - Będę ogromnie zobowiązany... - To bądź. Przy okazji Joey zobaczy trochę świata. Nie może bez przerwy kursować pomiędzy domem a przedszkolem, musimy dbać o jego rozwój. - Święta prawda - odparł Ben i wyciągnął Joeya z kojca. - Jak się dziś rozwija nasz mały? Chłopczyk nie wydawał się niezadowolony, że w końcu wyszedł na wolność z prostokątnego więzienia, ale nie okazywał też entuzjazmu. - Witaj, śliczny Joeyu. Gdzie się podział uśmiech dla wujka Bena? Słowa adwokata nie wywołały żadnej reakcji na twarzy dziecka. -No dobrze. W takim razie co byśmy powiedzieli na malutki pisk radości? Joey spoglądał obojętnie w bok. - No to choćby niewielki wybuch entuzjazmu? Żadnej reakcji. - A zmrużenie oczka? Joey nadal w żaden sposób nie okazywał, że choćby słyszy Bena, a co dopiero - że go rozumie. Ben westchnął. Podrzucił lekko chłopca do góry i posadził w wysokim krzesełku przy stole. - Proszę bardzo, siadamy wygodnie. Za chwileczkę pyszny obiad. Poprawiając chłopca na krześle Ben szepnął mu do ucha: 87 - To przykre, co mówisz. Mam nadzieją, że szybko się otrząśnie. Ostatecznie ma z kogo brać przykład - Ben żartobliwie ukłonił się dziewczynie. - Raz jeszcze dziękuję za przywiezienie małego. - Nie ma sprawy. Miałam przynajmniej pretekst, żeby dostać kluczyki do rodzinnego auta. Przy okazji załatwiłam kilka spraw. - Spraw? - Ben drgnął. -Ehe. -1 woziłaś Joeya ze sobą? -Ehe. - Hm, Joni... - Ben poprawił krawat - ale chyba nie brałaś go do jakichś miejsc, gdzie mały chłopiec nie powinien bywać, co? - Takich jak seks shopy, meliny dla ćpunów, czy knajpy dla alfonsów? -Daj spokój, Joni, nie żartuj. Przecież wiesz, jak ci ufam, ale każdemu może wpaść do głowy jakiś idiotyczny pomysł, więc dmucham na zimne. - Nie bój nic, ostatecznie nie jestem jakąś tam porypaną panienką, nie? -Joni odłożyła łyżkę i zmniejszyła ogień. - Zawiozłam tylko rzeczy do pralni i zrobiłam zakupy, to wszystko. - No tak. Chyba zaczynam być przewrażliwiony - westchnął Ben - co kupiłaś? - Szukałam czerwonej papryki, bo tylko taka nadaje się do potrawki z krewetek. Ben wstał i znosząc dzielnie jeszcze bardziej intensywny zapach zaglądnął ostrożnie do garnka. - Potrawka z krewetek? To pewnie na krewetkach? - spytał z ociąganiem. Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Pozazdrościć analitycznego umysłu. Twoja przenikliwość mnie poraża. -1 słusznie - Ben ponownie wciągnął zapach znad garnka. O kurcze, nie ma wątpliwości, to rzeczywiście te morskie paskudztwa. - Sio z tym nosem, kolacja za pięć minut, chyba wytrzymasz. Jestem ciekawa, co powiesz. Moim zdaniem pycha. Nigdy czegoś podobnego nie jadłam. - Serio? -No - Joni promieniała. - Zobaczymy, czy ci będzie smakowało. Tylko bez udawania i podlizywania się. Chcę uczciwej oceny. - Wiesz, Joni, nie jestem smakoszem... Może Booker bardziej by się nadawał... - Pewnie tak, ale jest w pracy. Nie mogę też zaprosić pani Marmelstein, bo leży przeziębiona. Tak więc to ty wystąpisz w roli kulinarnego jury. - Czuję się zaszczycony - mruknął Ben i czym prędzej zmienił temat. - Jak tam nasz panicz? - Jak zwykle cichy i spokojny, zajmuje się swoimi sprawami. Ale ostatnio mam z nim trochę zmartwień. - Czemu? - Ben poczuł skurcz w żołądku. - Coś mu dolega? Wygląda na nieszczęśliwego? - E, nie - odparła Joni. - A przynajmniej nic takiego nie zauważyłam. 86 - To co jest? Broi? Nie słucha cię? - Ben? - Joni odwróciła się od garnków i zmierzyła adwokata zdziwionym spojrzeniem. - Co ty wymyślasz? - No, sama powiedziałaś, że przysparza ci zmartwień - odparł Ben. - Joey? Nie, to jego garderoba. Trzeba mu kupić nowe ubranka, to wszystko. - Ubranka? - Ben poczuł ulgę. - Jak to? Przecież niedawno kupiliśmy całą furę. r - To było kilka miesięcy temu. Twój mały siostrzeniec rośnie jak na drożdżach i wszystko zaczyna być przykrótkie. Popatrz na niego, wygląda jakby donaszał rzeczy po starszym bracie. - No dobrze. W takim razie co mam zrobić? - Jedną jedyną rzecz - pojechać do „Raju dziecka". - To jakiś sklep czy co? - Beznadziejny jesteś - Joni przewróciła oczami - nie, nie sklep. Rzeźnia. - Co się wykrzywiasz, nie jestem ekspertem od sklepów z dziecięcą odzieżą. Co więcej, staram się zapomnieć o ich istnieniu. Jestem ciekaw, jak ty byś się czuła, gdyby matka co chwila pakowała cię do auta i jeździła całymi godzinami po wszystkich szykownych sklepach dla maluchów. - Daruj sobie te wyznania skrzywdzonego dziecka z bogatej rodziny, które wbrew swojej woli musi nosić drogie łaszki. Nie wzruszysz mnie do łez. - Bo nigdy nie musiałaś iść na kinderbal z szyją owiniętą fularem. - Ale ekstra! - Joni klasnęła w dłonie. - Zawsze mnie ciągnęło do takich wytwornych lalusiów. A wracając do zakupów, skoro sam sienie chcesz nimi zająć, to daj mi trochę kasy. Wezmę maleństwo na zakupy i wróci śliczny jak z obrazka. - Będę ogromnie zobowiązany... - To bądź. Przy okazji Joey zobaczy trochę świata. Nie może bez przerwy kursować pomiędzy domem a przedszkolem, musimy dbać o jego rozwój. - Święta prawda - odparł Ben i wyciągnął Joeya z kojca. - Jak się dziś rozwija nasz mały? Chłopczyk nie wydawał się niezadowolony, że w końcu wyszedł na wolność z prostokątnego więzienia, ale nie okazywał też entuzjazmu. - Witaj, śliczny Joeyu. Gdzie się podział uśmiech dla wujka Bena? Słowa adwokata nie wywołały żadnej reakcji na twarzy dziecka. - No dobrze. W takim razie co byśmy powiedzieli na malutki pisk radości? Joey spoglądał obojętnie w bok. - No to choćby niewielki wybuch entuzjazmu? Żadnej reakcji. - A zmrużenie oczka? Joey nadal w żaden sposób nie okazywał, że choćby słyszy Bena, a co dopiero - że go rozumie. Ben westchnął. Podrzucił lekko chłopca do góry i posadził w wysokim krzesełku przy stole. - Proszę bardzo, siadamy wygodnie. Za chwileczkę pyszny obiad. Poprawiając chłopca na krześle Ben szepnął mu do ucha: 87 - Wiem, że ci się nie chce rozmawiać, ale cieszysz się, że mnie widzisz, co? -Ben zaglądnął z nadzieją w niebieskie oczy Joeya. Ale tak teraz, jak w innych podobnych przypadkach, nie zauważył w nich choćby iskierki zainteresowania. - Proszę bardzo głodomory - Joni postawiła na stole dymiącą wazę wraz z talerzami. Joey dostał jak zwykle zupę jarzynową. - Przyszło mniam-mniam. Mim, ale pychotka! Starając się nie oddychać przez nos Ben nałożył jak najmniejszą porcję potrawki z krewetek na talerz. Trudno, czymże jest wysypka wobec przyjaźni. Po obiedzie Ben usiłował przez jakiś czas nakłonić Joeya do zabawy, oczywiście nadaremnie. Potem próbował rozruszać go grana fortepianie, co Joey dość lubił, a przynajmniej - nie przyjmował tego z niechęcią. Ben wybrał Mozarta, ponieważ przeczytał gdzieś, że nic tak nie rozwija inteligencji małego dziecka, jak słuchanie wielkiego Amadeusza. Potem przerzucił się na „Old Fashioned Romance" Christine Lawin oraz ulubiony kawałek, który wraz Mikiem często grywali w koledżu, „If i Keep My Heart Out of Sight". Pod koniec ostatniego utworu zauważył, że oczy siostrzeńca zaczynają się kleić. Szybko przygotował kąpiel, starając się go nie rozbudzić, potem wsadził do łóżeczka i przeczytał kilka bajek. Gdy mały usnął, Ben włączył magnetofon z nagraniami kojących odgłosów przyrody („Posłuchaj sobie szumu morza leżąc wygodnie w łóżku") i na palcach wyszedł z pokoju. Sam też był ogromnie zmęczony, ale wiedział, że na razie nie może sobie pozwolić na sen. Musiał zdecydować, co robić w sprawie Barretta. Chciał to zrobić jak najszybciej, żeby nie trzymać burmistrza w niepewności. Ociąganie Bena nie wynikało w gruncie rzeczy z niechęci do reprezentowania podsadnych, których niewinność była mocno wątpliwa. W przeszłości miał już podobne przypadki, nigdy jednak nie dotyczyły tak poważnej sprawy, jak podejrzenie o morderstwo, w dodatku potrójne, dokonane na własnej rodzinie. Jakkolwiek by na to patrzeć, był to akt bestialski, którego nie można było w żaden sposób wytłumaczyć. Sama myśl o tym, że miałby utrzymywać kontakt z osobą zdolną do takiego czynu, rozmawiać z nią, podawać rękę, przejmowała Bena grozą. Inna sprawa to publiczny oddźwięk, jaki tragedia zdążyła wywołać. Mikę miał rację: szykował się niezły cyrk. Ben nie tyle wzdragał się przed kontaktem z dziennikarzami - ostatecznie nie byłby to pierwszy raz - ale przed ich niezwykle agresywnym zainteresowaniem tragicznymi wydarzeniami i stronniczością. W ostatecznym rozrachunku tylko mógł na tym zyskać, bo stałby się powszechnie znany, a popularność to rzecz bezcenna dla walczącego o klientelę adwokata. Nie mógł jednak znieść myśli, że dla milionów osób byłby „papugą", która się sprzedaje mordercy rodziny, mordercy własnych dzieci. Wolałby głodować niż godzić się na coś takiego. Nie mógł też udawać, że nie interesuje go opinia matki, bo inaczej nie myślałby o tym przez cały dzień. No i wreszcie sprawa własnego sumienia. Wprawdzie etyka zawodowa zwalniała go od wątpliwości moralnych - ostatecznie powinnością adwokata jest podchodzenie bez uprzedzeń do podsądnego - mimo to wzdragał się przed bronie- 88 niem Barretta. Może rzeczywiście liczyło się dla niego tylko to, żeby „stać po stronie aniołów"? W takim razie dlaczego się waha? Dlaczego od razu nie odrzuci propozycji burmistrza? Wystarczy powiedzieć „nie" i po kłopocie. Ale nie potrafił, coś mu w tym przeszkadzało, coś, czego nie umiał określić. Westchnął i wyciągnął spod łóżka szkatułkę z dziecięcymi skarbami, a z niej -szklaną kulę. Potrząsnął nią kilka razy i zamknął oczy. - O kulo, magiczna kulo, wskaż mi kierunek w tym zamęcie zdarzeń. Czy mam wziąć tę sprawę? Z niepokojem spojrzał napływające w atramentowej cieczy plastikowe płytki z odpowiedziami i spojrzał na tę, która opadła na dno: „Brak odpowiedzi". No ładnie, ale mu pomogła. Łudząc się, że może niedokładnie sformułował pytanie, potrząsnął kulą raz jeszcze i po chwili spojrzał na dno: „Spróbuj ponownie za jakiś czas". Śliczne dzięki, magiczna kulo. Nagle wpadł mu do głowy pomysł, żeby spytać wszystkowiedzącą kulę o to, jak ma postępować z Joeyem. Choć nadal bronił się przed myślą, że chłopiec jest nieszczęśliwy, że czegoś mu brakuje, powoli zaczęły osaczać go wątpliwości. A jeśli jednak tak jest, jeśli z małym dzieje się coś poważnego? Nie mógł udawać, że stan chłopca go nie martwi. Gdy dziś spoglądał w nieprzeniknione oczy malca, poczuł dreszcz... Zaraz, zaraz. Coś mu błysnęło w głowie, coś mu się przypomniało, gdy pomyślał o patrzeniu w oczy siostrzeńca... Nagle go olśniło: wrócił pamięcią do ostatniego piątku, przed całą tragedią i aresztowaniem Barretta, gdy spotkał go w przedszkolu. Ależ oczywiście. Widział teraz tamto zdarzenie jak na dłoni, przypomniał sobie, jak burmistrz bierze na ręce obie dziewczynki. Doskonale pamiętał ten moment, bo ogarnęła go brzydka zazdrość o to, że obie okazująojcu nieskrywaną miłość. Ale przede wszystkim przypomniał sobie jego oczy, śmiejące się radośnie, pełne czułości. Nie miał wątpliwości: Barrett nie tylko kochał dziewczynki, on je uwielbiał każdą cząstką duszy i cała ta miłość skrystalizowała się w jego spojrzeniu. A oczy nie kłamią. Człowiek, który tak patrzy na swoje dzieci, za nic w świecie by ich nie skrzywdził. Nigdy. Ben włożył magiczną kulę do pudełka. Wallace Barrett nie zabił dziewczynek, Ben był o tym w stu procentach przekonany. A skoro to nie on, to znaczy, że zrobił to ktoś inny. Ktoś, kto nadal przebywał na wolności. Ktoś, o czyim istnieniu policja nie wiedziała i nie chciała wiedzieć. Trzeba znaleźć tę osobę, a przede wszystkim nie pozwolić, żeby Barrett odpowiadał za nie swoje grzechy. Ben schował skarby dzieciństwa z powrotem pod łóżko i podniósł słuchawkę telefonu. - Christina? Tak, bierzemy sprawę. Posłuchaj, od czego zaczniemy... 89 Część druga OCZY ŚWIATA TEGO r Rozdział 14 r B, ' en nigdy w życiu nie spodziewałby się przyjęcia, jakie zgotowano mu przed gmachem sądu. Gdy tylko wysiadł z auta na parkingu, zewsząd zbiegli się reporterzy blokujący przejście do głównych drzwi. Pole widzenia całkowicie przysłoniły mu mikrofony wszystkich pięciu lokalnych stacji telewizyjnych, a także z Oklahoma City, Nowego Jorku oraz CNN. Byli to często ci sami dziennikarze, którzy od czasu, gdy do wiadomości publicznej dotarła wiadomość o przyjęciu przez niego sprawy Barretta, bombardowali jego biuro pytaniami i prośbami o wywiad. - Panie Kincaid, czy pańska decyzja jest ostateczna? - Czy może pan złożyć oświadczenie? - Jaką pan przyjmie linię obrony? Ben przepychał się przez rozgorączkowany tłum, starając się trzymać usta zamknięte na kłódkę. Doskonale wiedział, że nawet najcichsze mruknięcie, szept czy nie daj Boże przekleństwo zostaną wyłapane przez superczułe mikrofony wpychane mu pod twarz, a potem odtworzone wielokrotnie w wiadomościach. - Czy może nam pan choć z grubsza powiedzieć, czego się można spodziewać na dzisiejszym posiedzeniu sądu? Udając, że nagle ogłuchł, Ben nadal torował sobie drogę przez elektroniczny gąszcz, kierując się w stronę wejścia do sądu. - Jakie to uczucie bronić winnego? - spytał nagle jakiś głos. Ben zatrzymał się w pół kroku. - Kto to powiedział? - spytał. Dziennikarze ucichli patrząc po sobie. W końcu z szeregu wystąpił reporter miejscowego dziennika, młody blondyn o postawionych na żelu włosach. - Ja - odparł, siląc się na nonszalancję. Ben jedną ręką zasłonił mikrofon, drugą, w której trzymał teczkę - kamerę i powiedział do niego cicho: i - Dam panu dobrą radę. Tu, w Ameryce istnieje zasada domniemanej niewinności podejrzanego. Mówiąc inaczej, póki sąd nie orzeknie inaczej, każdy obywatel uważany jest za niewinnego. - Ale przecież... - Żadnych ale. Koniec, kropka. Próba łamania tego prawa może się skończyć bardzo nieprzyjemnymi konsekwencjami. Dotarło? Reporter pokiwał zmieszany głową i znikł w tłumie. Ben ruszył dalej, już mniej zaciekle atakowany przez dziennikarzy. Nie powinienem był tego robić, łajał się w duchu. Jeszcze tego pożałuję. Jak tylko ten wypacykowany dupek będzie miał okazję, natychmiast obsmaruje mnie na wizji. Ale musiał przywołać go do porządku, bo gdyby facet to samo powiedział na antenie, to nawet jeśli potem miałyby go spotkać nieprzyjemności, jego opinia wyrządziłaby Barrettowi niepowetowaną szkodę. Słowa o winie burmistrza jeszcze głębiej zapadałyby w świadomość przeciętnego widza, który całą wiedzę o świecie czerpie z popołudniówek i lokalnej telewizji. A co by się stało, gdyby któryś z nich zasiadł w ławie przysięgłych, Ben wolał nawet nie myśleć. Musiał zrobić wszystko, żeby fala uprzedzeń i pomówień, jaka zalewała Barretta, straciła impet. Inaczej większość przysięgłych wyda wyrok, zanim jeszcze rozpocznie się proces. Na siódmym piętrze, w otoczeniu czterech milczących pracowników biura szeryfa, stał burmistrz Wallace Barrett. Na tę okazję musiał zrezygnować z trzyczęściowego garnituru od Armaniego i wdziać na siebie pomarańczowy drelich, który ze względu na swą krzykliwą brzydotę natychmiast zwracał uwagę. Więzień nie miał żadnych szans ucieczki. Po przymusie gnieżdżenia się w obskurnej celi było to kolejne upokorzenie dla burmistrza. Gdy tylko Ben stanął obok Barretta, dziesiątki fleszy rozjaśniły półmrok korytarza. Szykowało się drogie zdjęcie na pierwszą stronę. - Jak tam stróże porządku? - zagadnął Ben wskazując na milczącą eskortę. - Dają ci trochę oddechu? Burmistrz uśmiechnął się i mimo stroju przez chwilę znów wyglądał na owego charyzmatycznego polityka, który tak efektownie wdarł się do burmistrzowskiego gabinetu. - Jak na urzędników miejskich całkiem nieźle. - Chciałeś powiedzieć: jak na urzędników miejskich z tak wieloma obowiązkami i tak niską płacą- poprawił Ben mrugając do mężczyzn. Znał ich jeszcze z czasów pracy w biurze prokuratora okręgowego. - Wiem, wiem. Ale pamiętaj, że od trzech lat walczę dla nich o dwudziesto-procentową podwyżkę. Urzędnicy zaczęli oglądać z zainteresowaniem czubki butów. Wiedzieli że burmistrz mówi prawdę. Ben ujął pod ramię Barretta i mając za plecami eskortę ruszyli do wypełnionej po brzegi sali sądowej. Gdy tylko przekroczyli próg, na sali podniosła się ogłuszająca wrzawa, słychać było wrogie okrzyki, wycia i gwizdy. Wszyscy, jakby na wyścigi, okazywali niechęć, a nawet nienawiść eleganckiemu do niedawna 94 burmistrzowi, który teraz przemienił się w oskarżonego, zdanego na łaskę i niełaskę sędziów, dziennikarzy i opinii publicznej. - Musisz ich zignorować - szepnął Ben - nie daj im satysfakcji odpowiadając. Idź dalej jak gdyby nigdy nic. Barrett skinął głową, ale po jego pobladłej twarzy przebiegł grymas. Musiał jeszcze przez kilka minut znosić dzielnie takie traktowanie, ponieważ sędzia nie spieszył się z wejściem na salę. W ławie prokuratorskiej siedział już Jack Bullock, wykładający z pedantyczną dokładnością dokumenty z teczki. Widok słynnego prokuratora nie zdziwił Bena. Domyślał się, że w tak głośnej sprawie to właśnie on będzie oskarżał. Przez ułamek sekundy ich spojrzenia skrzyżowały się, ale Bullock natychmiast odwrócił wzrok. Ben do reszty stracił humor. Z Bullockiem znał się od czasu, gdy jako świeżo upieczony prawnik terminował u niego w biurze prokuratora okręgowego w Oklahoma City. Przyświecał im wówczas ten sam idealistyczny cel: uczynienie świata lepszym i piękniejszym. Jednakże od czasu, gdy obaj przenieśli się do Tulsy i Ben dał się poznać (zakładając, że w ogóle ktokolwiek go znał) głównie jako obrońca, Bullock zerwał z nim wszelkie kontakty. Dawał wszem i wobec do zrozumienia, że młody prawnik go rozczarował, że uważa go za wszetecznika, zdrajcę walki o sprawę. Ben zastanawiał się, czy mimo wszystko nie podejść do niego i nie przywitać się, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Musiał przede wszystkim skoncentrować się na sprawie. Kilka minut później woźny kazał wszystkim wstać i na salę wkroczył wysoki sąd w osobie Edwina H. Hawkinsa, znanego również pod pieszczotliwym przydomkiem Eda Powroźniaka. Dla nikogo nie było tajemnicą, że stara się on dorównać legendarnemu sędziemu Royowi Beanowi w pogłowiu wysłanych na szubienicę oskarżonych. Ben pocieszał się tylko myślą, że skoro to on prowadzi rozprawę wstępną, nie będzie mógł przewodniczyć głównemu procesowi. Coraz bardziej wierzył, że informacje Barretta o sędzi Hart są wiarygodne. Sędzia Hawkins ze sporą wprawą przeprowadził wszystkie formalności wstępne, starając się za wszelką cenę wypaść dobrze. Nie rozwalał się jak zwykle w fotelu cedząc przez zęby mało dowcipne cyniczne uwagi; siedział sztywno wyprostowany i zadawał precyzyjne pytania modulowanym głosem, zachowując się jak czcigodny, pełen mądrości anioł sprawiedliwości. Ben bez trudu odgadł przyczynę tej zmiany, zobaczywszy ile rzędów zajmują dziennikarze: tego jednego dnia było ich o wiele więcej niż w ciągu całej kariery sędziowskiej Hawkinsa. Hawkins spytał na wstępie, czy podsądny i jego obrońca życzą sobie formalnego przedstawienia zarzutów. Ben oczywiście odpowiedział przecząco. Odczytania zarzutów wymagała wprawdzie konstytucja, ale zwykle tekst był tak niemiłosiernie długi, nafaszerowany terminologią prawniczą i paragrafami, że najczęściej z niego rezygnowano. Sędzia spojrzał po raz pierwszy na Barretta. - Jest pan oskarżony o trzy morderstwa pierwszego stopnia. Czy rozumie pan postawione zarzuty? 95 - Tak, wysoki sądzie - odparł Barrett. Zwykle w takich wypadkach w imieniu klienta odpowiadał Ben, ale Barrett umówił się z nim, że zrobi to sam. Charakter nie pozwalał mu siedzieć bezczynnie. Był teraz zupełnie spokojny, zachowywał się wręcz tak, jak gdyby cała dziennikarska wataha znalazła się w sądzie z zupełnie innego powodu niż jego sprawa. - Czy poinformowano pana o prawie do obrony? - Tak, wysoki sądzie. - Czy miał pan możliwość omówienia z pańskim obrońcą wszystkich przedstawionych zarzutów? - Tak jest, wysoki sądzie. Hawkins zebrał leżące na biurku dokumenty i postukując krawędziami o blat biurka, ułożył je w zwarty plik. - Czy oskarżony przyznaje się do winy? Zapadła martwa cisza, którą po sekundzie przerwał spokojny, doniosły głos Barretta. - Nie, wysoki sądzie - odparł wkładając w słowa maksimum woli - nie popełniłem zarzucanych mi czynów. Z galerii dla dziennikarzy dobiegł odgłos skrobania długopisów i ołówków. Hawkins spojrzał na Barretta, jak gdyby nie dowierzał własnym uszom: - Twierdzi pan, że nie popełnił zarzucanych czynów? - Tak jest, wysoki sądzie. Starając się odzyskać profesjonalny spokój, Hawkins opuścił głowę i zaczął pisać. Aż się dusił, żeby skomentować słowa Barretta, ale był zbyt szczwany, żeby swoją opinię wypowiadać na głos, wobec tak licznego audytorium. - Czy ma pan jeszcze coś do dodania? - spytał w końcu. - Tylko tyle, że ogarnia mnie gorycz nie do opisania, gorycz, która niemal zatruwa mi serce. - Barrett był skupiony, jego słowa przesycone były emocją, ale dalekie od melodramatyzmu. - Nie ja popełniłem tę straszliwą zbrodnię i mimo że powtarzam to w nieskończoność, policja nie zrobiła nic, żeby zatrzymać czy choćby zacząć szukać zwyrodnialca, który jest prawdziwym sprawcą. Mając to na uwadze chciałbym gorąco prosić wysoki sąd, żeby wykorzystując swój autorytet nakłonił odpowiednie władze do wznowienia śledztwa. Dziękuję. - Przykro mi, ale jak pan zapewne wie, wydanie podobnego zarządzenia leży poza kompetencjami sądu - odparł Hawkins i nie zaszczycając Barretta jednym spojrzeniem natychmiast zwrócił się do prokuratora Jacka Bullocka. - Kiedy oskarżenie będzie gotowe do procesu? - Na każde życzenie wysokiego sądu - odparł Bullock. - Jak rozumiem, już jest gotowe? - W każdym szczególe, wysoki sądzie. -1 dysponuje wystarczającą liczbą odpowiedniej wagi dowodów, żeby dowieść winy oskarżonego? - Jak chyba wszyscy w tym mieście - na ustach Bullocka pojawił się cierpki uśmieszek. 96 Hawkins szybko schylił głowę, żeby nikt nie dostrzegł jego wyrazu twarzy. Ben nie miał wątpliwości, że nie było w nim nagany. - To już osądzi ława przysięgłych - powiedział po chwili Hawkins, znów uosobienie bezstronnego profesjonalizmu. - W tych okolicznościach wyznaczam następną rozprawę na najbliższy czwartek na godzinę dziewiątą rano. Podsądny nadal pozostanie w areszcie szeryfa hrabstwa... - Przepraszam, wysoki sądzie - Ben wystrzegał się jak mógł przerywania sędziemu, ale nie miał wyboru. Gdyby Hawkins zamknął rozprawę, byłoby za późno na protesty. - Prosimy o zwolnienie podsądnego za kaucją, której wysokość określi wysoki sąd. - Oskarżenie wyraża gorący sprzeciw - Bullock poderwał się z miejsca. -Podsądny oskarżony jest o trzy morderstwa, za co grozi mu kara śmierci i wypuszczenie go na wolność, zdaniem oskarżenia, w ogóle nie wchodzi w grę. - Chciałem przypomnieć panu prokuratorowi, że na razie wszystko, czym dysponuje oskarżenie, to zwykłe spekulacje, którym można przeciwstawić nieposzlakowaną reputację mojego klienta. Ostatecznie nie przypadkiem został on burmistrzem, a poza tym od lat jest przykładnym obywatelem naszej społeczności... - Był - wtrącił Bullock. Ben zignorował go i mówił dalej: - W dodatku choćby z racji swojego stanowiska i dawnych osiągnięć sportowych znany jest doskonale nie tylko w naszym mieście, ale także w całym stanie. W tych okolicznościach ucieczka byłaby niemożliwa i areszt staje się tylko niepotrzebną szykaną. - Wszyscy wiemy, wysoki sądzie - Bullock mówił spokojnie, ale z typową dla siebie intensywnością - że oskarżony już raz próbował ucieczki. Nie można mu dać jeszcze jednej okazji, i to w majestacie prawa... - Wyciąganie tamtej sprawy nie ma tu żadnego znaczenia i... - replikował Ben, ale przerwał, widząc, że sędzia Hawkins macha zniecierpliwiony ręką. - Szkoda naszego czasu, panie mecenasie. Sąd podziela zdanie oskarżenia. Zarzuty postawione podsądnemu są tak poważne, że... - przez chwilę szukał odpowiedniego sformułowania, żeby nie zostać posądzonym o stronniczość -...tak szokujące, że choćby na tej podstawie nie mogę zgodzić się na kaucję. Poza tym, jak słusznie zauważył pan prokurator, oskarżony już raz uciekał przed przedstawicielami prawa, nie mam więc wyjścia i muszę oddalić wniosek. Do czasu następnej rozprawy podsądny pozostanie w areszcie. - Sędzia zastukał młotkiem uciszając salę. - Skoro to wszystko, dziękuję panom i do zobaczenia w czwartek. Chcę przy okazji poinformować, że ze względu na charakter sprawy wyraziłem zgodę na filmowanie wszystkich posiedzeń sądu przez stacje telewizyjne. - Ależ wysoki sądzie, to... - zawołał Ben, ale Barrett pociągnął go za rękaw. - Zostaw, nie mam nic przeciwko temu. - Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, Wallace - szepnął podenerwowany en -jakie to może mieć konsekwencje. - Wszystko w porządku - odparł równie cicho Barrett. - Później wszystko ci wyjaśnię. 7 - Naga sprawiedliwość 97 - No dobrze - Ben nie lubił, gdy on i jego klient mają rozbieżne opinie, ale przecież nie wszystko zdążyli omówić. Zwrócił się do sędziego i oznajmił: -Wycofuję sprzeciw, wysoki sądzie. -No, to mi się podoba - odparł zadowolony Hawkins i zastukał młotkiem. -Ogłaszam koniec posiedzenia. Po opuszczeniu sali przez sędziego Ben i Wallace usiedli w wyznaczonym dla nich miejscu, gdzie odgrodzeni od ciekawskich oczu mogli spokojnie porozmawiać. - Czemu kazałeś mi się wycofać w tak ważnej kwestii? - spytał Ben. - Bo kamery mi nie przeszkadzają. - Od kiedy? Dziennikarze bez przerwy cię flekują, a poza tym obecność telewizji na sali wyraźnie zmieni charakter rozprawy. - Jakoś sobie poradzą. Nie chcę pokazywać, że się boję. O ile wiem, całkiem nieźle wypadam przed kamerami, a poza tym niewykluczone, że jeśli wygramy, będę chciał kontynuować karierę polityczną. - Wybacz, Wallace - Ben pochylił sią nad nim - ale to niezbyt poważny argument. Przestań się martwić o to, jak wypadniesz w rankingach, a zacznij myśleć, jak się bronić. Czy ty aby nie zapomniałeś, co ci grozi? Twoja sytuacja wygląda chyba jeszcze mniej różowo. Nie słyszałeś, jak cię przywitano na sali? Nie potrafisz czytać z twarzy? Cały świat uważa cię za winnego! - Dlatego chętnie ujrzę kamery w sądzie - odparł spokojnie Barrett. Ben popatrzył na niego nic nie rozumiejąc. - Co takiego? - spytał. - Powtarzam: chcę, żeby w sądzie obecna była telewizja. Posłuchaj, masz rację twierdząc, że wszyscy uważająmnie za winnego. Nietrudno jednak zauważyć, że taką opinię ukształtowały media, przede wszystkim zaś telewizja, bo ma największą siłę oddziaływania i jest najbardziej plebejska. Telewidzowie zwykle oczekują czegoś, co by ich rozerwało i zafascynowało, a im bardziej dramatyczna jest owa rzecz, tym lepiej. Na razie te kanony dobrego programu spełnia historia o tym, jak to pewien ekssportowiec i burmistrz w jednej osobie wpada w szał, morduje żonę i dzieci. Przy tak prosto podanym temacie wszystkie programy na temat mojej sprawy bijąrekordy oglądalności. Natomiast sprawa „Nieznany sprawca morduje rodzinę burmistrza" nie przywiodłaby przed odbiorniki nawet psa z kulawą nogą. Skoncentrowali się na mnie, bo to się lepiej sprzedaje. Być może za dziesięć lat, gdy będę nadal siedział w więzieniu pokutując za niepopełnione czyny, jakaś niewielka gazeta wydrukuje petitem poświęcony mi artykulik pod tytułem „Czy sprawiedliwości rzeczywiście stało się zadość?" Na razie jednak historyjka o burmistrzu-zbrodniarzu sprzedaje się doskonale i szanowni dziennikarze tak łatwo z niej nie zrezygnują. - Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego zgadzasz się na obecność telewizji w sądzie. - To proste: dotąd wszyscy bombardowani byli informacjami o mojej winie. Chcę, żeby w końcu usłyszeli także i tą, że jestem niewinny. Choć zabrzmi to paradoksalnie, jedynym miejscem, w którym bądzie to możliwe, jest sąd - i to właśnie 98 dziąki telewizji. Dlatego nie protestowałem przeciwko kamerom na sali. Będą rejestrowały wszystkie wystąpienia, łącznie z twoim i świadków obrony, dzięki czemu z ekranów telewizorów po raz pierwszy padną słowa o mojej niewinności. Ben słuchał w milczeniu. Nadal uważał, że decyzja Barretta jest nie najszczęśliwsza, ale przynajmniej dostrzegł metodę w tym rzekomym szaleństwie. - Mam nadzieję, że nie popełniasz błędu - powiedział w końcu. - No cóż - Barrett roześmiał się nerwowo -jeśli tak, to przekonam się o tym na własnej skórze, a wtedy ratuj, panie mecenasie. Urzędnicy z biura szeryfa odprowadzili Barretta do aresztu. Ben zaczął pakować swoje rzeczy. Zauważył, że także Bullock z jakiegoś powodu zwleka z opuszczeniem sali. - No, Ben - odezwał się prokurator niespodzianie. W jego głosie pobrzmiewała wyraźna ironia. - Chyba musisz być bardzo z siebie dumny. - Niby dlaczego? - Taka fucha nie trafia się często! - Bullock rozpostarł szeroko ramiona. -O czymś podobnym adwokaci marzą podczas bezsennych nocy. Tylko czekać, jak drzwiami i oknami będą walić do ciebie inni mordercy dzieci. - Daj spokój, Jack - Ben wpakował gniewnie papiery do teczki - nie jestem w nastroju. - Co to? Boczymy się? Myślałem, że obrona zbrodniarzy i dewiantów jest dla ciebie powodem do dumy. - Twoja uwaga nie zasługuje nawet na odpowiedź. Bullock zamilkł. Po chwili wstał i podszedł do młodszego kolegi. Niezdecydowanie wyciągnął dłoń, jak gdyby chciał jąpołożyć na ramieniu Bena, ale zaraz zrezygnował. - Nadal nie potrafią zrozumieć, jak ten spontaniczny inteligentny chłopak -przemówił znacznie łagodniejszym głosem - z którym pracowałem ramię w ra- , mię, który wsadzał pęczkami bandziorów do paki i pilnował, żeby za wcześnie nie wychodzili, może bronić kogoś, kto popełnił chyba najohydniejszą z ohydnych zbrodni - dzieciobójstwo. - Przypominam, Jack - odparł znużonym głosem Ben - że na tym etapie nie możesz przesądzać o czyjejś winie. - Daruj sobie to bajanie ze szkółki dla adwokaciąt. Obojętnie, jaki kit wci-śniesz przysięgłym, nie ulega wątpliwości, że facet j est winny. - Jeśli czegokolwiek nauczyłem się w pracy prawnika, to przekonania, że nie wolno wierzyć pozorom. - Oszukujesz sam siebie. - Bullock potrząsnął smutno głową. - Nie bój się, nie będę ci suszył głowy o to, co robisz. Ale wiedz, że jest mi cholernie, ale to cholernie smutno. Czuję się, jakbym utracił coś, kogoś? bardzo cennego. Ben poczuł, jak zaczynają go piec oczy. Wkładał bezmyślnie papiery do teczki, unikając wzroku dawnego szefa. - Dawniej odróżniałeś dobro od zła - ciągnął Bullock. Obaj doskonale wiedzieli, do czego pije prokurator. - W imię sprawiedliwości byłeś gotów ponieść osobiste straty. Wiedziałeś, co najważniejsze. 99 - Dziś nie jestem tego taki pewien. - A jednak. - Na usta Bullocka wrócił półuśmieszek. - Nadal doskonale pamiętam, jak pierwszy raz zjawiłeś się w moim biurze. Ben także pamiętał. Nie krył zdenerwowania, gdy Marge Cunningham z sekretariatu prokuratora okręgowego opiekująca się stażystami - absolwentami prawa w Oklahoma City, poinformowała go, że chce się z nim widzieć sam Jack Bullock. Podczas stażu Ben utrzymywał kontakty z niewieloma ludźmi. Większość czasu spędzał w bibliotekach zajmując się przydzieloną pracą badawczą i jak diabeł święconej wody unikał wszystkiego, co mogłoby zmusić go do wystąpienia w sądzie. Bez przerwy też truchlał z powodu wątpliwości, czy nadaje się do pracy prokuratora, czy w jakiś sposób się nie zblamuje. Nic zatem dziwnego, że teraz, gdy wezwał go sam Jack Bullock, pocił się jak mysz. Próbował dowiedzieć się czegoś od Marge, ale kobieta nabrała wody w usta. Bullock cieszył się świetną reputacją. W biurze prokuratora okręgowego siedział od niepamiętnych czasów, dłużej nawet niż sam szef, co już samo w sobie o czymś świadczyło, zważywszy że stanowiska w biurze prokuratora okręgowego obsadzane były według klucza politycznego. W zależności od tego, kto rządził, często zmieniała się nawet cała kadra. Prócz Jacka Bullocka. Swoją pozycję piastował tak długo nie tylko dlatego, że był nieprzeciętnie inteligentny, ale także dlatego, że każdy - łącznie z prokuratorem okręgowym, który skądinąd za nim nie przepadał - wolał go mieć po swojej stronie. Jack Bullock był po prostu świetnym fachowcem. Ben miał stawić się u słynnego prokuratora tego samego dnia. Był już wieczór i w biurze kręcił się tylko nieliczny personel. Nigdzie nie było widać ani jednego stażysty: albo już dawno wypuścili się na miasto, albo zmęczeni dowlekli się do domu. Ben z reguły ociągał się z wyjściem - nie tylko dlatego, że w nieskończoność poprawiał swoje prace, ale także dlatego, że do domu wracał niechętnie. Już miał zastukać do drzwi Bullocka, gdy nagle zauważył, że trzęsie się jak galareta. Dobry Boże, i ty chłopie masz zostać nieustraszonym prokuratorem? Policzył do dziesięciu i zdecydowanie zabębnił we framugę. - Proszę - usłyszał zza drzwi donośny głos. W gabinecie panował niemal zupełny mrok, rozjaśniony jedynie lampką na biurku. Jack Bullock siedział w fotelu z nogami wyciągniętymi na stole i notatnikiem na podołku. Ben stanął niezdecydowanie w progu i chrząknął. - Dobry wieczór. Margie... to znaczy Marge Cunningham... to znaczy pani z sekretariatu, która zajmuje się... - Wiem, kim jest Margie Cunningham - przerwał jąkaninę Bullock. Słowa wymawiał precyzyjnie, modulowanym głosem, niczym aktor. - No tak, oczywiście, przecież... - Ben jeszcze bardziej się zaplątał. Zaczerpnął głęboko oddech i już składniej dodał: - Marge powiedziała mi, że chce się pan ze mną widzieć, ale to chyba jakieś nieporozumienie albo żart. Jeśli tak, to przepraszam, już wychodzę... - Chwileczkę, proszę zaczekać. Ben znieruchomiał. - To nie żart ani nieporozumienie. Proszę siadać - Bullock wskazał krzesło po drugiej stronie biurka. Czując kluchę w żołądku i starając się, żeby nie było słychać jego przyspieszonego oddechu, Ben postąpił kilka kroków i usiadł. Modlił się do Opatrzności, żeby wstrzymała drżenie jego kolan, ale widać miała inne zajęcia. Lampa oświetlała tylko połowę twarzy Bullocka; druga pozostawała w cieniu, co sprawiało dość niesamowite wrażenie, szczególnie teraz, gdy w milczeniu wpatrywał siew twarz gościa. - To pana przytrzasnęły drzwi? - rzucił nagle. Ben poczuł jeszcze większy ścisk w żołądku. A więc o to chodzi! Mógł się od razu domyślić. Taka plama! Zdarzenie miało miejsce w pierwszym tygodniu stażu Bena. Siedział w biurze do późna, mając nadzieję, że wywoła dobre wrażenie rzucając się na pracę jak żebrak na ser. Około dziewiątej przerwał na chwilę, żeby skoczyć do toalety. Gdy wyszedł z biura, zauważył ze zgrozą, że zewnętrzne drzwi prowadzące na korytarz są zamknięte na głucho. W tym samym momencie usłyszał za sobą złowrogi trzask: zamknęły się także drzwi do gabinetu! Wprawdzie jedne i drugie otwierały zamki szyfrowe, ale Ben nie miał zielonego pojęcia jaki jest kod. Znalazł się w pułapce. Wpadł w panikę i zaczął walić w drzwi, bezskutecznie. W końcu dał za wygraną i przesiedział kilka godzin między zamkniętymi drzwiami, póki rano nie uwolniły go sprzątaczki. Oczywiście informacja o tym natychmiast obiegła cały gmach i stażyści długo pokpiwali z niego bezlitośnie, nie tylko dlatego, że śmieszyła ich sama sytuacja; także dlatego, że ktoś, kto już pierwszego dnia pracuje po godzinach, jest przypuszczalnie strasznym frajerem i mógł im nieźle na-mieszać, więc trzeba go było jak najszybciej spacyfikować. - Tak, to ja - z gardła Bena wydobył się w końcu chrapliwy głos. No to pięknie, pomyślał w panice. Wygląda na to, że z powodu takiego głupstwa dostanie mu się reprymenda, a może w ogóle wyrzucą go ze stażu. - Wiem, że popełniłem głupi błąd - mówił gorączkowo - ale zapomniałem się dowiedzieć, jaki jest kod zamków szyfrowych. A nikt też nie raczył mnie poinformować. Ale to się więcej nie powtórzy. To przypadek, który przecież o niczym nie świadczy... - Ja uważam inaczej - powiedział spokojnie Bullock. - Proszę mi wierzyć, że rzadko mi się zdarza robienie takich idiotyzmów -jeszcze bardziej żarliwie tłumaczył Ben. - Nie wiem, jak panu przedstawiono całą sytuację, ale chciałbym... - Nie dbam o opinię innych - Bullock w końcu przerwał potok słów. - Ja z tej sytuacji wyciągnąłem tylko ten wniosek, że jest pan człowiekiem, którego nie przeraża ciężka praca, nawet po godzinach. - Tak jest w istocie... - odparł zaskoczony Ben. Ręce nadal mu latały, w końcu przysiadł na nich, żeby nie wypaść na jeszcze większego głupca. - Czy to pan siedział dziś w bibliotece podczas lunchu? -Tak...? 100 101 - Pijąc wodę mineralną z butelki? - Zgadza się. - Ben rozluźnił krawat. O co mu u licha chodzi tym razem? Przecież picie mineralnej w bibliotece chyba nie jest wykroczeniem? - Zawsze przynoszę mineralną, bo woda z kranu nie nadaje się do picia. - Wychował się pan w Nicholas Hills, prawda? - Tak - Ben zmarszczył brwi. - Skąd się pan dowiedział? - Łatwo zgadnąć, wystarczy na pana spojrzeć. Poza tym, każde dziecko wie, że kranówka z Nicholas Hills to zajzajer i mieszkańcy tej dzielnicy są przeświadczeni, że wszędzie jest podobnie. Skądinąd to ironia losu, że w najbogatszej dzielnicy płynie najgorsza woda. Pewnie ja także piłbym tylko wodę mineralną, gdybym tam mieszkał. Ale tak się nigdy nie stanie. - Bullock poprawił się w fotelu. -A pan? Chce tam wrócić? - Nie jest to mój główny cel w życiu - odparł Ben wzruszając ramionami. Znów poczuł się niezręcznie. - Czy nie jest pan przypadkiem spokrewniony z tym słynnym kardiochirurgiem z Baptist Hospital, Edwardem Kincaidem? O ile wiem, on także mieszka w Nicholas Hills. Bena kusiło, żeby skłamać, ale wiedział, że odkrycie prawdy byłoby dla Bullocka pestką. - To mój ojciec - odparł cicho. - No proszę. Tak z ciekawości: ma pan z nim dobre układy? Ben ponownie poczuł ściskanie w dołku -jak zawsze, gdy rozmowa schodziła na temat jego rodziny. - W wielu rzeczach się nie zgadzamy - odparł ostrożnie. - Na przykład? - Chociażby w kwestii mojej przyszłości. Nie był najszczęśliwszy, gdy oznajmiłem, jaki wybrałem kierunek studiów. Zdaje się, że nie przepada za tym zawodem. - Jak każdy lekarz - odrzekł z lekkim uśmiechem Bullock, ale - Ben wyczuł, że nie jest to uśmiech przyjazny. - Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało obraźliwie dla pańskiego ojca, bo z pewnością moja opinia go nie dotyczy, ale wielu lekarzy po prostu boi się prawników. Uważają, że ograniczają im możliwość korzystania w pełni z daru danego im przez Boga, to jest zarabiania mnóstwa pieniędzy. Lubią powtarzać, że wszystkie wnoszone przeciwko nim sprawy są dziełem złaknionych wysokich zarobków adwokatów. Taki punkt widzenia pozwala im nie dopuszczać do siebie prawdy, że są zwykłymi partaczami, a oszukani przez nich pacjenci, którzy niejednokroć stracili zdrowie, nie mająpo prostu wyboru, j ak żądać zadośćuczynienia na drodze sądowej. Uważam, że gdyby lekarze mniej energii poświęcali na nienawiść do prawników, a więcej na troskę o pacjentów, sytuacja byłaby inna. Ben milczał, modląc się w duchu, żeby Bullock jak najszybciej zmienił temat. Jakby czytając w jego myślach, prokurator machnął nagle rękąi powiedział: -No, ale w tej chwili to przecież nie najważniejsza kwestia. Chciałem porozmawiać z panem o czymś innym: szukam stażysty do swojego biura. 102 - Ach tak - odparł z ożywieniem Ben, ciesząc się, że wreszcie przeszli na jakiś neutralny temat i że być może będzie mógł jakoś pomóc Bullockowi. - Z tym chyba nie będzie problemu. Jeśli dobrze się orientuję, jest nas dziesięciu, w tym trzy dziewczyny, ale... - Potrzebuję tylko jednego - Bullock wstał z fotela. Był wyższy niż Ben się spodziewał. A także szczuplejszy, mimo to sprawiał wrażenie dość potężnego. -Kogoś w rodzaju osobistego sekretarza. Będzie on pracował tylko dla mnie i pomagał mi w przekopywaniu się przez stertę ogłupiających papierzysk, którymi mnie zarzuca szef w swej łaskawości. - Z pewnościąnie będzie panu trudno znaleźć kogoś odpowiedniego. Wszyscy darzą pana ogromnym szacunkiem... - Myślałem o panu - Bullock oparł się dłońmi o biurko i spojrzał mu z bliska w oczy. Ben omal nie otworzył ust ze zdumienia. - O mnie? - wydukał. - Ja? Dlaczego właśnie ja? - Głównie z tego powodu. - Bullock wyciągnął z szuflady grubą teczkę z dokumentami i przesunął ją po blacie w stronę gościa. Był to zarys postępowania prokuratorskiego w sprawie „Stan Oklahoma przeciwko Raymundowi Rogerso-wi Browningowi". Oskarżony był pospolitym handlarzem narkotyków schwytanym w suterenie należącej do jego rodziców. Praca mocno się Benowi ślimaczyła, ale gdy skończył, przynajmniej nie musiał robić poprawek. Czyżby mimo to coś sknocił? - Ile czasu zajęło panu przygotowanie tego materiału, panie Kincaid? Ben zastanawiał się, czy nie „skrócić" terminu, żeby nie wyglądało, że pracuje jak żółw, ale wiedział, że jest beznadziejnym kłamcą. - Dwa tygodnie, może trochę dłużej - odparł z rezygnacją. Inni stażyści podobne prace wykonujątrzy razy szybciej. - Ale pracowałem właściwie tylko wieczorami. - A więc w ciągu dnia miałby pan czas na inną pracę, czy tak? Czyżby jednak? Benowi tak zaschło w ustach, że tylko skinął głową. - Tak właśnie myślałem - Bullock powiedział to takim tonem, jakby kończył rozmowę. - Eee, przepraszam, panie Bullock, jeszcze dwa słowa, jeśli można - odezwał się młody prawnik. Przecież nadal nie wiedział na czym stoi, Bullock nic mu właściwie konkretnego nie zaproponował. A może jednak zmienił zdanie? Na wszelki wypadek Ben wolał nie opuszczać gabinetu pozostawiając wrażenie, że owszem, może i jest pilnym stażystą, ale za to okropnie cielowatym, zważywszy na czas, jaki poświęca na przygotowanie jednej rutynowej sprawy. - Chciałem tylko powiedzieć, że w przyszłości będę z pewnością szybciej pracował. Sprawa była moim zdaniem dość wyjątkowa i... - Całkowicie się z panem zgadzam - odparł spokojnie Bullock. -Zgadza się pan...? - Oczywiście. Co więcej, starałem się o tym wszystkich przekonać, ale jakoś nikt nie podzielał mojego zdania. Wszyscy podkreślali, że to pierwsze przestępstwo Browninga. Daj sobie spokój, nie przejmuj się tym tak bardzo, mówili. Sce- 103 duj to na jakiegoś stażystę, co się będziesz przemęczał. W końcu tak właśnie postąpiłem, ale wszystko kontrolowałem. - Tak, mnie też sugerowano, że to pierwsze przestępstwo Browninga - podjął wątek Ben. - Ale jakoś nikt nie dostrzegł, że być może jest to tylko pierwsze przestępstwo, na którym został przyłapany. Zresztą mniej liczy się tu statystyka, bardziej charakter przestępstwa: łobuz sprzedawał narkotyki i to nie dorosłym, ale dzieciom! i to z podstawówki! A gdy zaczęło robić się gorąco, podrzucił towar swoim rodzicom, żeby na nich zwalić winę. Takich rzeczy nie puszcza się płazem. - Podpisuję się pod tym stwierdzeniem obiema rękami - zawtórował Bullock. - Naprawdę? - Naprawdę. Człowiek, który robi takie rzeczy, jest zdolny do wszystkiego. Jest czystej wody socjopatą. Nie obchodzi go nikt i nic, tylko on sam. Uważa się za pępek świata. A w istocie jest chwastem, który trzeba wyplenić ze społeczeństwa. Gdybyśmy mu teraz darowali albo dali karę w zawieszeniu, nie minąłby miesiąc, a byłby z powrotem w areszcie. Tylko że na wolności miałby dość czasu, żeby zrujnować życie wielu dzieciom. A na to nigdy nie pozwolę. - Prokurator obszedł biurko i stanął przed Benem. - Z tego, co widzę, pan także. Ben milczał. Miał zupełną pustkę w głowie. - Zabrzmi to może nieco patetycznie - ciągnął Bullock - ale muszę panu powiedzieć, panie Kincaid, że nadal wierzę w rozdział dobra i zła. Uważam, że winni muszą ponieść karę. Uważam, że każdy obywatel praworządnego społeczeństwa, w tym przede wszystkim prawnicy, musi nie szczędzić sił, żeby świat stał się lepszym i bezpieczniejszym miejscem. - Też tak uważam - odparł Ben. - Więc jak, panie Kincaid? - Bullock wyciągnął rękę. - Chce pan pracować ze mną? - Tak - odparł z entuzjazmem Ben, ściskając dłoń - z największą ochotą! - To świetnie - Bullock po raz pierwszy uśmiechnął się szeroko. - Myślę, Ben, że to początek wspaniałej przyjaźni. I rzeczywiście tak było. Do czasu. Rozdział 15 t) adąc następnego dnia do biura Ben wstąpił do pobliskiego sklepiku i przerzucił kilka dzienników. Sprawa Barretta wszędzie doczekała się sążnistych artykułów, a w prasie Tulsy i Oklahoma City zajmowała całą połowę pierwszej strony. Zauważyły ją także największe dzienniki: wzmianka o procesie znajdowała się na pierwszej stronie „The New York Times" i „The Wall Street Journal", a w „USA Today" pyszniła się w ślicznej niebieskiej ramce. No tak, nie było wątpliwości: oczy świata zwrócone są na Tulsę. Ben kupił jedno z lokalnych czasopism i wziął ze sobą do biura. Ogromny nagłówek krzyczał: „Zatrute serce burmistrza Barretta". Pod spodem, mniejszą czcionką, widniała informacja: „Rzecznik prokuratury twierdzi, że przygotowania do procesu zapięte są na ostatni guzik". Środek strony zajmowało zdjęcie Barretta w workowatym stroju aresztanta. Ręce miał skute z tyłu i spod przymkniętych powiek łypał w obiektyw. No tak, trudno o bardziej dosadny portret obwiesia. Ben nie miał wątpliwości, że reporterzy mieli do dyspozycji setki innych fotografii, jednakże wybrali właśnie tę. Patrząc na nią każdy mógł być pewien, że tak właśnie wygląda winny. Prasa rzeczywiście jest potęgą. Gdy Ben wszedł do biura, Jones z cierpiętniczą miną odbierał telefony od setek spragnionych najświeższych informacji dziennikarzy. Przy każdym uchu miał słuchawkę i zmieniając łokciem przyciski za każdym razem posługiwał się innymi z setki opanowanych przez siebie do perfekcji dialektów. - Kincaid? - Jones przeistoczył się rdzennego Australijczyka. - Nie ma tu takiego. Nie, tu przedsiębiorstwo hodowli kangurów „Torba". Kangurów! Takie żylaste, włochate. Zapisać na małego? Tylko czekać, jak się stare okangurzą. Aaa, z prasy? To się pan trzym. Ben przewrócił oczami. Czuł się jak na bezwizyjnym pokazie „Krokodyla Dundee". Jones już przełączył guzik i tym razem mówił namaszczonym głosem azjatyckiego dostojnika. 105 - O ni, ni, ni, sahib. Żadna Kincaida tutaj. Ambasada Pakistan. Tak, być pewien, och, jaki pewien. To może wasza sahib wystawić wiza? Ben zastanawiał się, od kiedy to pracownik sekretariatu prawniczego musi legitymować się talentami dramatyczno-lingwistycznymi. Gdy w końcu Jones miał chwilę przerwy, Ben zebrał swoich współpracowników. Zaczął omawiać przygotowania do sprawy burmistrza, starając się ich natchnąć jak największym entuzjazmem. -Niniejszym oświadczam oficjalnie, że zdecydowałem się prowadzić sprawę Barretta. Dla pracy zespołowej najważniejsza jest wspólnota celów, a więc jeśli któreś z was ma opory moralne czy etyczne i uważa, że nie może się całkowicie zaangażować w pomoc przy obronie, proszę od razu powiedzieć. Nie będę miał pretensji, bo wiem, że - delikatnie mówiąc -jest to sprawa kontrowersyjna. Więc jak? Wszyscy troje, Christina, Loving i Jones przyjęli pytanie Bena z kamienną twarzą. Nikt się nie odezwał. - Czy mam to traktować jako milczącą zgodę? Jones? Jones podrapał się w głowę z namysłem. - Naprawdę nie wiem, szefie. Faktem jest, że sprawa wzbudza wiele moralnych i etycznych zastrzeżeń - powiedział z ociąganiem. - Czy w związku z tym mogę zadać jedno pytanie? - Oczywiście, wal śmiało. - Czy część honorarium dostajemy z góry? - Tak i to nawet sporą. - To możesz na mnie liczyć. - Jeden z głowy. A ty, Loving? Mam wrażenie, że uważasz Barretta za winnego. - Przeciwnie. - Naprawdę? Czemu? - Bo cała sprawa śmierdzi na milę manipulacją jakichś gogusiów z rządu. Widać, że władze chcą coś ukryć, a więc chętnie im pokrzyżuję plany. - Naprawdę takie masz wrażenie? - Ben przypomniał sobie, co Barrett mówił o przeciwnikach politycznych. O tarciach wewnątrz rady miasta wspominał także Mikę. Teraz jeszcze Loving sugeruje podobny wątek. Warto posłuchać, o co mu chodzi. - Mhm. Czy uważasz, że Barrett jest w bezpiecznym miejscu? - W areszcie pod okiem szeryfa chyba nic mu nie grozi? - Kto wie - odparł Loving z nieodgadnioną miną. - Zaraz, zaraz - Ben poczuł, że zaczyna mu huczeć w głowie - nie jestem pewien, czy chwytam, o co ci chodzi... - Nie widzisz analogii do Marilyn? - Do Marilyn? - Ben już się zupełnie pogubił. - No - Loving pokiwał z namaszczeniem głową. - Po pierwsze ją zdyskredytowali, tak jak Barretta, a potem wykończyli. - Byłem pewien, że Monroe zmarła wskutek przedawkowania narkotyków. 106 - Akurat - Loving parsknął z rozbawieniem - to pewnie wierzysz również, że Jim Morrison zmarł na atak serca? Ha! Detektyw machnął ręką z rezygnacją, jak gdyby tłumaczenie oczywistości przekraczało jego siły, i zapalił papierosa. Ben czym prędzej zwrócił wzrok na Christinę. - Christina? -Qui. Ben odetchnął z ulgą. - Doskonale. W takim razie powiem wam, co macie robić. Jones, przyssasz się do internetu i wyciśniesz z niego, co tylko można na temat Barretta i przyle-głości. Potrzebujemy wszystkich możliwych danych, faktów biograficznych dotyczących burmistrza, jego żony, dzieci i najbliższej rodziny. Zobacz także, czy uda ci się znaleźć jakieś informacje na temat jego działalności politycznej - wystąpień publicznych, propozycji, rozporządzeń i tak dalej. Szczególnie, jeżeli natrafisz na jakiś związek z członkami rady miasta lub politycznymi przeciwnikami burmistrza. Chcę poznać wszystkich, którzy mogliby mieć motyw, żeby go wrobić, nawet za cenę zbrodni. Gdyby brakowało wam motywacji do pracy, chciałbym przypomnieć to, co w swej roztropności wyciągnął Jones, mianowicie że wreszcie mamy uczciwie płacącego klienta. Starajcie się więc poruszyć ziemię i niebo, żeby znaleźć coś, co nam może pomóc. - Tak jest, szefie. Czy ma pan może adres internetowy Barretta? - Nie mam pojęcia. A co? - Wszyscy urzędnicy magistratu mają do dyspozycji komputery i oczywiście połączeni sąz Intemetem. Gdybym miał jego adres, mógłby spróbować przeglądnąć całą korespondencję komputerową, która trafiała do niego w ostatnich miesiącach. Może udałoby mi się znaleźć coś ciekawego. - Jakim cudem? - włączyła się Christina. - Przecież wszystkie wiadomości muszą być już skasowane. - Tak sądzą tylko ignoranci - prychnął Jones. - To rzeczywiście rozpowszechniona opinia większości użytkowników komputerów, że z chwilą gdy „wyrzucą" do kosza na ekranie jakiś plik, to koniec, po nim. Nie wiedzą, że jego kopię robi automatycznie centralny system komputerowy i w ten sposób w pamięci zostają wszystkie wiadomości, póki nie skasuje się ich fizycznie. - A jak wygląda sprawa wykorzystywania takich informacji w sądzie? - Poczta emailowa nie jest obwarowana tajemnicą korespondencji. Mogąją na przykład przeglądać pracodawcy, jeśli chcą sprawdzić któregoś z pracowników. Możnajątakże wykorzystywać w sprawach cywilnych. Nie widzę więc przeszkody, żeby w naszym przypadku było podobnie. - Dobra, w takim razie bierz się do pracy. - Ben kiwnął głową i zwrócił się do detektywa. - Ciebie zaś bym prosił, Loving, żebyś powęszył za ewentualnymi powiązaniami rady miasta ze światem przestępczym. Zbierz wszystkie nazwiska i poproś swoich niezliczonych kumpli, żeby się dowiedzieli, czy nasi radni nigdy nie rozmijali się z prawem. - Zakodowałem. 107 cnróbui się także dowiedzieć, CZy przypadkiem w mieście me pojawił się . " P r<2ca a jeśli tak, to może uda ci się wydobyć coś na temat jego zlece-KyJesU to ktoś, kto mógłby coś zyskać na skompromitowaniu Barretta, t dobra to wie. > Tryeba tvlko znaleźć tego kogoś. Pokładam w tobie bezgraniczne zaufanie. Wiem, że jeśli ktoś taki istnieje, wyciągniesz go spod ziemi. Przy okazji sprawdź co się da na temat żony Barretta. oHd wiadomo, pochodzi z Crescent w stanie Oklahoma. Wiesz, gdzie to? ° Katanie-Loving spojrzał pobłażliwie na Bena.-Za kogo ty mniemasz, za jaskiniowca? W Crescent mieszkała Karen Silkwood, zanim namierzyło ją ttil. — Tak - A ia? - spytała zniecierpliwiona Christina. - Mam nadzieję, że w końcu i mnie przydzielisz odpowiednie zadanie, żebym mogła się wykazać swymi licznymi talentami^ ^ ^ przygotowaniach do samego procesu. Przesłuchanie wstępne nas nie obchodzi, bo wiadomo, że Barretta nie zwolnią za kaucją i czeka nas rozprawa- oskarżenie ma sporo obciążających dowodów, a poza tym zważywszy na histerię jaka towarzyszy sprawie, sędzia musiałby być niespełna rozumu, zęby wypuścić Barretta. A więc lepiej od razu rozpocząć przygotowania do procesu. Ben zwrócił się do wszystkich trojga. - Musimy być gotowi na każdą okoliczność. Jak nigdy dotąd wszyscy będąnam patrzyć na ręce, nasze działania będą drobiazgowo analizowane, a jeśli popełnimy błąd, natychmiast dowiedzą się o tym miliony. Na początek musimy dobrać się do ludzi z biura prokuratora, tak długo ich nękać, aż poznamy dowody, które szykują przeciwko naszemu klientowi. Wiem ze me będzie to łatwe, ale musimy wykrzesać z siebie maksimum i wygrać. Zgoda? - Zgoda! - Loving wyrzucił do góry potężną pięść. - Załoga, do boju! - Bij, zabij - zawtórowali mu Chistina i Jones. -Ej, ej, dajcie spokój - łajał ich Ben. -Nie róbcie sobie jaj, to poważna sprawa. - Na pohybel, kęsim kęsim - wyła dalej cała trójka. - Hej! - krzyknął Ben, nieco zaniepokojony. Christina położyła mu rękę na ramieniu. . - Daj spokój. To twoja wina. Po takiej przemowie trudno zachować rozsądek - wyjaśniła spokojnie i nagle zapiszczała na cały głos: - Hajda na wroga, dokopać im! - No tak - Ben porwał swoją teczkę - chyba jednak poczekam, jak wam przejdzie, głuptaki. Jakby co, będę u Mike'a. - Raz, dwa trzy! - krzyknęła dziewczyna nie zwracając uwagi na Bena. -Tęp wroga jak wszy! - Cztery, pięć i sześć! - Wroga trzeba zgnieść! Zanim troje współpracowników Bena doszło do końca pierwszej dziesiątki w odliczaniu, on sam był już w połowie drogi do komisariatu, w którym pracował Mikę. Rozdział 16 J3en zastukał do drzwi z nazwiskiem szefa wydziału zabójstw. Mikę siedział w fotelu i rozmawiał przez telefon: - Ekspertyzę potrzebuję natychmiast, to znaczy, że już jesteś spóźniony! Ben usiadł, słuchając, z jakim samozaparciem Mikę wymusza posłuszeństwo starymi dobrymi metodami polegającymi na zastraszaniu i wrzasku. W końcu porucznik z obrzydzeniem rzucił słuchawkę na widełki. - Niekompetentne barany! - rzucił ze złością. - Masz szczęście, Ben, że w porę uciekłeś z tego bagna urzędasów na państwowym garnuszku. Banda darmozjadów i biurokratów. Pamiętasz chyba, co powiedział Balzak? - Eee, nie jestem pewien... - Stwierdził, że biurokracja to monstrualnych rozmiarów mechanizm obsługiwany przez Pigmejów. Nic dodać, nic ująć. - A tak, przypominam sobie - Ben kiwnął głową. - W ogóle to nie wyglądasz na najszczęśliwszego. Sprawa Barretta tak cię wytrąciła z równowagi? - Pytanie. Wszystko się chrzani. Po pierwsze... - Mikę nagle przerwał i spytał: - Ale, ale. Przecież pan mecenas już nie jest bezstronnym słuchaczem, prawda? - Prawda, już nawet załatwiłem wszystkie formalności i stałem się obiektem zainteresowania braci dziennikarskiej. - Od razu wiedziałem, że będziesz bronił Barretta, jak tylko wspomniałeś o takiej możliwości. - To ciekawe, bo ja nie. - Co więcej, powiem ci, że nawet nietrudno było zgadnąć. Sprawa wydaje się absolutnie beznadziejna i może ci przynieść więcej szkody niż pożytku, a to coś w sam raz dla ciebie. Ben uśmiechnął się kwaśno. - Daruj sobie. Jak tam śledztwo? Mikę otworzył szufladę i wyjął z niej wykałaczkę. Od sześciu miesięcy nie palił i nadal potrzebował ersatzu smoczka. 109 - Spróbuj się także dowiedzieć, czy przypadkiem w mieście nie pojawił się płatny morderca, a jeśli tak, to może uda ci się wydobyć coś na temat jego zleceniodawcy. Jeśli to ktoś, kto mógłby coś zyskać na skompromitowaniu Barretta, to dobra nasza. - Jeśli w mieście pojawił się płatny morderca, ktoś na pewno będzie wiedział. Trzeba tylko znaleźć tego kogoś. - Pokładam w tobie bezgraniczne zaufanie. Wiem, że jeśli ktoś taki istnieje, wyciągniesz go spod ziemi. Przy okazji sprawdź co się da na temat żony Barretta. 0 ile mi wiadomo, pochodzi z Crescent w stanie Oklahoma. Wiesz, gdzie to? - Kapitanie - Loving spojrzał pobłażliwie na Bena. - Za kogo ty mnie masz, za jaskiniowca? W Crescent mieszkała Karen Silkwood, zanim namierzyło jąFBI. -Tak... - A ja? - spytała zniecierpliwiona Christina. - Mam nadzieję, że w końcu 1 mnie przydzielisz odpowiednie zadanie, żebym mogła się wykazać swymi licznymi talentami. - Pomożesz mi w przygotowaniach do samego procesu. Przesłuchanie wstępne nas nie obchodzi, bo wiadomo, że Barretta nie zwolnią za kaucją i czeka nas rozprawa; oskarżenie ma sporo obciążających dowodów, a poza tym zważywszy na histerię, jaka towarzyszy sprawie, sędzia musiałby być niespełna rozumu, żeby wypuścić Barretta. A więc lepiej od razu rozpocząć przygotowania do procesu. -Ben zwrócił się do wszystkich trojga. - Musimy być gotowi na każdą okoliczność. Jak nigdy dotąd wszyscy będą nam patrzyć na ręce, nasze działania będą drobiazgowo analizowane, a jeśli popełnimy błąd, natychmiast dowiedzą się o tym miliony. Na początek musimy dobrać się do ludzi z biura prokuratora, tak długo ich nękać, aż poznamy dowody, które szykują przeciwko naszemu klientowi. Wiem, że nie będzie to łatwe, ale musimy wykrzesać z siebie maksimum i wygrać. Zgoda? - Zgoda! - Loving wyrzucił do góry potężną pięść. - Załoga, do boju! - Bij, zabij - zawtórowali mu Chistina i Jones. - Ej, ej, dajcie spokój - łajał ich Ben. -Nie róbcie sobie jaj, to poważna sprawa. - Na pohybel, kęsim kęsim - wyła dalej cała trójka. - Hej! - krzyknął Ben, nieco zaniepokojony. Christina położyła mu rękę na ramieniu. - Daj spokój. To twoja wina. Po takiej przemowie trudno zachować rozsądek - wyjaśniła spokojnie i nagle zapiszczała na cały głos: - Hajda na wroga, dokopać im! - No tak - Ben porwał swoją teczkę - chyba jednak poczekam, jak wam przejdzie, głuptaki. Jak by co, będę u Mike'a. - Raz, dwa trzy! - krzyknęła dziewczyna nie zwracając uwagi na Bena. -Tęp wroga jak wszy! - Cztery, pięć i sześć! - Wroga trzeba zgnieść! Zanim troje współpracowników Bena doszło do końca pierwszej dziesiątki w odliczaniu, on sam był już w połowie drogi do komisariatu, w którym pracował Mikę. Rozdział 16 B en zastukał do drzwi z nazwiskiem szefa wydziału zabójstw. Mikę siedział w fotelu i rozmawiał przez telefon: - Ekspertyzę potrzebuję natychmiast, to znaczy, że już jesteś spóźniony! Ben usiadł, słuchając, z jakim samozaparciem Mikę wymusza posłuszeństwo starymi dobrymi metodami polegającymi na zastraszaniu i wrzasku. W końcu porucznik z obrzydzeniem rzucił słuchawkę na widełki. - Niekompetentne barany! - rzucił ze złością. - Masz szczęście, Ben, że w porę uciekłeś z tego bagna urzędasów na państwowym garnuszku. Banda darmozjadów i biurokratów. Pamiętasz chyba, co powiedział Balzak? - Eee, nie jestem pewien... - Stwierdził, że biurokracja to monstrualnych rozmiarów mechanizm obsługiwany przez Pigmejów. Nic dodać, nic ująć. - A tak, przypominam sobie - Ben kiwnął głową. - W ogóle to nie wyglądasz na najszczęśliwszego. Sprawa Barretta tak cię wytrąciła z równowagi? - Pytanie. Wszystko się chrzani. Po pierwsze... - Mikę nagle przerwał i spytał: - Ale, ale. Przecież pan mecenas już nie jest bezstronnym słuchaczem, prawda? - Prawda, już nawet załatwiłem wszystkie formalności i stałem się obiektem zainteresowania braci dziennikarskiej. - Od razu wiedziałem, że będziesz bronił Barretta, jak tylko wspomniałeś o takiej możliwości. - To ciekawe, bo ja nie. - Co więcej, powiem ci, że nawet nietrudno było zgadnąć. Sprawa wydaje się absolutnie beznadziejna i może ci przynieść więcej szkody niż pożytku, a to coś w sam raz dla ciebie. Ben uśmiechną) się kwaśno. - Daruj sobie. Jak tam śledztwo? Mikę otworzył szufladę i wyjął z niej wykałaczkę. Od sześciu miesięcy nie palił i nadal potrzebował ersatzu smoczka. 109 - Nie ma żadnego śledztwa - Mikę patrzył w bok. - Sprawca siedzi pod kluczem. Zebrane przez nas dowody rzeczowe jednoznacznie wskazująna jego winę. Jak sam wiesz najlepiej, wkrótce rozpoczyna się proces. To wszystko. -1 nikomu nawet nie wpadnie do głowy, że sprawcą może być kto inny? - Kto inny? - Mikę rozłożył szeroko ręce. - Ben, znamy się jak łyse konie. Wiesz, że nie wydaję wyroku bez dokładnego zbadania sprawy i nigdy nie idę na łatwiznę. Mimo to stwierdzam, że nie ma żadnych podstaw domniemywać, że to nie Barrett jest sprawcą. - Dobrze, zostawmy to - Ben zauważył, że Mikę zaczyna być rozdrażniony i wolał nie przeciągać struny, choć słowa policjanta były dla niego zaskoczeniem. -Możesz mi coś szepnąć o tych niepodważalnych dowodach? - Obawiam się, że trafiłeś pod niewłaściwy adres, Ben. Bullock urzęduje piętro wyżej. - Daj spokój, Mikę. Znasz go. O każdy skrawek dowodu musiałbym walczyć jak lew. Zlituj się, bo inaczej przez kilka, a może nawet kilkanaście dni czekają nas nasiadówki w sądzie, podczas których będziemy w nieskończoność składali i odrzucali wnioski, póki nie poznamy wszystkich dowodów. A trudno mi prosić Bullocka, bo nie patrzy na mnie chętnym okiem. Mikę omal nie połknął wykałaczki. - Chyba ci odbiło! To ty powinieneś być wściekły na tego typa po tym, co ci zrobił! - Staram się jak mogę o wszystkim zapomnieć, zamknąć przeszłość. Wierz mi, Mikę, nie jest mi łatwo. Ale nie pomaga mi także rozpamiętywanie przeszłości i szukanie winnych. Nie chcę już do tego wracać. Liczy się chwila obecna, a teraz przede wszystkim potrzebuję twojej pomocy. - Ben przysunął się bliżej biurka. - Powiedz, stary, co to za dowody? Mikę spojrzał z ukosa na drzwi, jakby sprawdzając, czy nikt ich nie może słyszeć. - No dobra... - powiedział z ociąganiem. - Co chcesz wiedzieć? - Na przykład coś o ofiarach. Jak zostały zabite? - Szczegółów możesz się dowiedzieć od koronera, doktora Koregai, ale wiadomo, że wszystkie trzy zmarły od ran kłutych zadanych nożem. Ben pokiwał głową z namysłem. Nóż nie jest typowym narzędziem zbrodni używanym przez zawodowych morderców. Z drugiej strony nasuwa się oczywiście podejrzenie, że właśnie dlatego mógł zostać użyty. - Czy ciała były przenoszone po śmierci? -Nie, ofiary znajdowały się dokładnie w tym samym miejscu, w którym zostały zamordowane. - Znaleźliście narzędzie zbrodni? - Nie - Mikę potrząsnął energicznie głową - i prawdę mówiąc nie liczvmv na to. J * - Czemu? - Przypomnij sobie, jak ogromna jest odległość pomiędzy domem a miejscem, gdzie burmistrz rozbił auto. Szukanie igły w stogu siana. 110 - Nie chcę być namolny, ale przecież nóż może się znajdować w zupełnie innym miejscu, jeśli to nie burmistrz popełnił morderstwo - ripostował Ben. Widząc, że Mikę znów zaczyna wiercić się w krześle, dodał pośpiesznie: - Ale teraz nie to jest najważniejsze. Powiedz mi lepiej, czy na miejscu zbrodni znaleziono ślady walki. Chyba nie było ich wiele, jeśli w ogóle były. - To o niczym nie świadczy - Mikę poprawił się nerwowo na krześle. - Zanim się zjawiłeś, większość dowodów została sfotografowana i usunięta albo zabrana do laboratorium. Ale masz rację. Niewiele wskazywało na to, że odbyła się tam jakaś walka. Kilka przewróconych krzeseł, stolik do kawy - to w zasadzie wszystko. - Jakieś interesujące odciski palców czy stóp? - Od metra. Tyle że głównie domowników, ale naturalnie to nie one świadczą przeciw niemu. - Mikę przerwał na chwilę. - Przy okazji: widziałeś już tę kasetę wideo? - Co takiego? - Kasetę wideo, z filmem. Dostaniesz go w każdym sklepie, aż w trzech wersjach, do wyboru do koloru. Ja widziałem „Ucieczkę Wallace'a Barretta przed sprawiedliwością. Tragedia w Tulsie". Pozostałych tytułów nie pamiętam, ale też urocze. - Nawet nie miałem pojęcia, że coś takiego istnieje. - Lepiej by było, żebyś je obejrzał. Nie można się oderwać. - Uważasz, że oskarżenie się nimi posłuży? - A ty byś tego nie zrobił? Ben ugryzł się w język. Rzeczywiście palnął bzdurę. - Co uważa się za motyw zbrodni? - pytał dalej. - Motyw to zbyt mocne słowo. Na razie mamy pewną teorię. - Niech ci będzie, Sherlocku. Więc jaką? - Czy miałeś okazję uciąć sobie dłuższą i bardziej szczerą pogawędkę ze swoim klientem o rodzinnych układach? Na przykład o jego stosunkach z żoną? - Właściwie nie. Dlaczego pytasz? - Tutaj również koroner miałby ci więcej do powiedzenia, ale o ile wiem, na ciele żony Barretta znaleziono rany czy też raczej siniaki, głównie na twarzy, które powstały znacznie wcześniej. Ben poczuł, że robi mu się gorąco. - Rozmawialiśmy z kilkoma świadkami - ciągnął Mikę - którzy spotykali się z Barrettami podczas jakichś towarzyskich okazji, przyjęć i tak dalej. Mamy także dość szczegółowe zeznania jednego z sąsiadów. Nie są to opinie korzystne dla twojego klienta. - Mikę, wiesz tak samo jak ja, że z chwilą gdy aresztuje się osobę publiczną, to nagle zaczynają się sypać same rewelacje na jej temat. Część z tych osób mówi takie brednie tylko po to, żeby trafić do jakiegoś talkshowu. - Nie przeczę. - Jestem przekonany, że teraz jest podobnie. Życie Wallace'a Barretta jest od lat przedmiotem zainteresowania całej Tulsy i gdyby był damskim bokserem, wieść o tym rozniosłaby się w mgnieniu oka. 111 - No, nie wiem, Ben - Mikę miał sceptyczny wyraz twarzy. - Czasem najbardziej mroczne sekrety pozostają w ukryciu najdłużej. Pamiętasz, co powiedział Charles Churchill?* - O Jezu... - jęknął Ben. -Więc posłuchaj: „Bądź na pozór uczciw, to największa sztuka, Reszty świat nie widzi, nawet jej nie szuka. Z zewnątrz jaśniej blaskiem, choć żeś w środku śmieć, Grzesz, waćpan, do woli, potajemnie grzesz". - Czy po to tak długo przesiadujesz w biurze, by uczyć się tych wszystkich mądrych kawałków na pamięć i wpędzać mnie potem w kompleksy? - Jasne - Mikę parsknął śmiechem - to mój rewanż za te wszystkie historie, gdy wtarabaniałaś mi siew głuszenie towaru. - Ciekawe, jak długo tak się będziesz jeszcze pastwił - westchnął Ben. -Wracając do rzeczy: nie wierzę, żeby nikt nie wiedział o tym, że burmistrz maltretuje żonę. Nie sądzę też, żeby uwierzyła w to ława przysięgłych. -Nie byłbym taki pewien, Ben. Wyobraź sobie, że w ciągu ostatnich trzech lat aż trzy razy dostawaliśmy sygnały, co prawda anonimowe, że w domu Barret-tów dochodzi do awantur. Poza tym jest jeszcze kwestia zdjęcia. - Zdjęcia? - Nie zauważyłeś, kręcąc się po domu Barrettów, rozbitej w drobny mak fotografii pani domu? - Daj spokój. To ma być dowód? Przecież każdy mógł jąrozbić. Zwłaszcza zabójca, który chciał skierować podejrzenie na Barretta. - Nie sądzę. Nie, to nie wynik działania z premedytacją, ale akt zapiekłej nienawiści. Myślę, że to sprawka Barretta. -A ja nie. - Powszechnie wiadomo, i mamy na to dowody, że facet jest impulsywny. - Przyganiał kocioł garnkowi. Ty niby jesteś trusia, co? - Ben pokręcił głową. - To, że ktoś ma wybuchowy temperament, o niczym nie świadczy. A już na pewno nie o tym, że jest zdolny do zamordowania własnych dzieci. Zgadzasz się? - Niekoniecznie - odparł Mikę, ale unikał wzroku swojego rozmówcy. -Zresztą moja opinia jest tu nieważna. Natomiast tak zwana opinia publiczna jest przekonana, że Barrett zdolny był do takiego czynu, a twoje szansę, żeby przeciągnąć ławę przysięgłych na swoją stronę, są nikłe. Chyba że znajdziesz jakiś magiczny dowód. -1 tak wróciliśmy do początku rozmowy - Ben pochylił się w stronę porucznika i powiedział z naleganiem w głosie: - Mikę, nie chciałbym cię stawiać w niezręcznej sytuacji, ale chyba przyznasz, że zabezpieczenie miejsca zbrodni wołało " Charles Churchill (1731-1764), angielski poeta satyryczny (przyp. tłum.). 112 o pomstę do nieba. Jeśli istnieje możliwość, że jakieś dowody zostały zniszczone, muszę to wiedzieć. - Czemu nie? Przecież obrona może zadawać dowolną liczbę pytań w sądzie. - W sądzie może być trochę za późno, nie uważasz? Wiesz, że ambicją Bul-locka jest doprowadzenie do skazania każdego, kto ma nieszczęście trafić w jego ręce. Uważa to wręcz za swój obywatelski obowiązek. Ja zaś nie mogę się przypatrywać bezczynnie, jak skazuje się na dożywocie, a może nawet śmierć niewinnego człowieka. Dlatego proszę cię o pomoc. Mikę przesuwał zupełnie już rozgryzioną wykałaczkę z jednego kącika ust do drugiego. - Przykro mi, Ben, ale nie mogę. -Mikę! - Posłuchaj, ostatecznie jestem policjantem, a pomaganie prokuraturze to mój obowiązek - statutowy i moralny. Naprawdę cholernie mi przykro - Mikę oparł ręce na biurku, jakby zasłaniając się przed natarczywością adwokata. - A co ja mam powiedzieć? - odparł cicho Ben. Wziął teczkę i skierował się do drzwi. - Nie od rzeczy by było - odezwał się niemal wesoło Mikę - zainteresować się wynikami badania krwi. Ben zatrzymał się i odwrócił do kolegi. - Zwłaszcza w przypadku badań DNA, których nikt nie kuma - ciągnął Mikę patrząc w okno. -1 chyba tylko ostatni głupek zlekceważyłby możliwość porozmawiania sobie z siostrą Caroline Barrett. Choćby dlatego, że to laska nie z tej ziemi. Niemal tak śliczna, jak jej siostra. Przy tym prawdziwa pupilka pana prokuratora. Po twarzy Bena przemknął uśmiech rozbawienia. - Dzięki, Mikę. Prawdziwych przyjaciół... i te de, i te pe. Mikę nagle odwrócił wzrok od okna i z udawanym zdumieniem wykrzyknął: - Jeszcze tu jesteś? A to ci dopiero. Myślałem, że już cię dawno nie ma. - Masz rację. Więcej nawet - w ogóle mnie tu nie było. 8- Naga sprawiedliwość Rozdział 17 De "eanna skłamałyby twierdząc, że bardzo jej się spieszy do domu. Nie dlatego, że dobrze jej się pracowało, ale dlatego, że wiedziała, co ją czeka. Poprzedni dzień był prawdziwym piekłem. Po awanturze o Bucka Marta starała się zademonstrować, jak ignoruje matkę; z obrażoną miną obchodziła ją na milę i nie odzywała się ani słowem. W końcu zamknęła się na klucz w pokoju i nie pokazała aż do rana. Słowem zafundowała matce ostracyzm społeczny w jednoosobowym wykonaniu. Czyż życie nie jest piękne? Dziś będzie pewnie jeszcze gorzej, bo znów cały wieczór miały spędzić tylko we dwie: mamusia i córeczka. Cudownie. Deanna postawiła aktówkę w przedpokoju. - Już jestem, Marto - zawołała, choć nie spodziewała się odpowiedzi. I słusznie, bo Marta rzeczywiście milczała. Deanna zdziwiłaby się, gdyby było inaczej. Postanowiła jej poszukać. Skierowała się do pokoju gościnnego, gdzie o tej porze zwykle przesiady-wałajej córka oglądając jakiś ogłupiający teleturniej. Ale telewizor był wyłączony, a pokój pusty. Może siedzi u siebie, nadal obrażona, zastanawiała się Deanna. Zaczyna ogarniać ją złość. Nie pozwoli, żeby smarkula traktowała ją jak trędowatą. Zastukała energicznie do pokoju córki. Żadnej odpowiedzi. Co więcej - spoza drzwi nie dochodziły żadne dźwięki, choćby muzyka. Nic nie wskazywało na to że w środku w ogóle ktoś jest. Deanna poczuła, że robi jej się chłodno. Z trudem opanowała niepokój. Nacisnęła klamkę, sprawdzając, czy drzwi są otwarte. Natychmiast ustąpiły zapraszając do środka. Deanna zrobiła krok do przodu. Marty nie było! Niech to diabli! Pobiegła do kuchni, żeby sprawdzić, czy córka nie przyczepiła wiadomości magnesem do lodówki. Ale nie znalazła niczego, drzwiczki lodówki świeciły pustką. Starając się zapanować nad narastającą paniką, Deanna przekonywała się, że może karteczka była niedokładnie przyczepiona i gdzieś sfrunęła. Schyliła się i na czworakach zaczęła oglądać podłogę wokół lodówki. Ani śladu. Nagle serce zabiło jej żywiej, bo coś wypatrzyła pod stołem. Ale gdy się zbliżyła, dostrzegła swoją pomyłkę. To nie była karteczka od córki, ale dwa prostokątne kolorowe kartoniki. Wczołgała się pod stół. Nie myliła się - na podłodze leżały dwie karty: jedna przedstawiała Szwacza Losu, druga Wulkanicznego Bliźniaka, figury z gry w „Magię"- A więc on tu był! I potem pewnie gdzieś zabrał ze sobą Martę! O Boże, Boże! Deanna przycisnęła dłonie do piersi, starając się uspokoić. Nie ma się co denerwować, przekonywała się z całych sił. Nie ma co wyciągać pochopnych wniosków. Marta gdzieś na chwilę wyskoczyła, to wszystko. Nie wolno od razu obawiać się najgorszego. A jeśli jednak? Ostatecznie Marta zniknęła z domu, nie zostawiając nawet informacji. Co jak co, ale takie rzeczy nigdy jej się nie zdarzały. Przecież straszyła, że ucieknie z domu. Czyżby naprawdę zdecydowała się na taki krok? Ależ ze mnie mądra matka. Zupełnie bez wyobraźni! Jak mogłam być tak ślepa? Przecież to j a swoim zachowaniem pchnęłam własną córkę w ramiona tego gburowatego, chamowatego typa. Byłam nadopiekuńcza, za bardzo się z nią cackałam, wierząc w jej rozsądek. A teraz mam za swoje. Deanna usiadła i położyła głowę na stole chłodząc rozpalone czoło. Czy zawsze muszę przegrywać? Właściwie nie ma po co żyć. Lepiej jak najszybciej umrzeć, żeby już nikomu więcej nie szkodzić. Nagle usłyszała skrzypienie drzwi do ogrodu. Deanna poderwała głowę i odsunęła gwałtownie krzesło. Zawadziła o nogę od stołu i uderzyła się boleśnie w palec. Nie zważając na to pobiegła kulejąc do największego pokoju. -Marta! To rzeczywiście była ona. Ubrana w bikini, z zaczerwienioną i błyszczącą twarzą kierowała się w stronę tapczanu, ale na widok matki znieruchomiała; potem ruszyła dalej, starając się obejść ją jak największym kołem. - O nie, moja panno - Deanna złapała ją mocno za ramię i zatrzymała. -Gdzie byłaś? Marta powoli zwróciła głowę w stronę matki i zatopiła w jej oczach ostre jak sztylet spojrzenie. - Poszłam się poopalać, a co? Tego też mi nie wolno? Może mam prosić o specjalne zezwolenie? Deanna zignorowała zaczepkę i wyciągnęła z kieszeni karty do „Magii". - Znalazłam je w kuchni. Czy mogłabym się dowiedzieć, skąd się tam wzięły? - Bóg zapłać - Marta wyrwała karty z ręki matki, nie racząc odpowiedzieć. - Pytałam, skąd się wzięły w kuchni? Marta popatrzyła na nią jak na niespełna rozumu. - Grałam sobie. - Sama? 114 115 - Samiuteńka. Zadowolona? - Marta uwolniła się szarpnięciem z uścisku matki i z obrażoną miną ruszyła w stronę swojego pokoju. Deanna stała ze spuszczoną głową. Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Właściwie miała ochotę na jedno i na drugie. Powoli wróciła do kuchni i ponownie usiadła przy stole, kładąc głowę na blacie. Jednakże tym razem nie potrafiła jużnadsobązapanowaćizjej oczu popłynęły łzy. Boże, jak ja się bałam... Byłam sztywna ze strachu. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że wychowanie dzieci jest takim przekleństwem. Pewnie dlatego, podpowiedział jej cynicznie wewnętrzny głos, że byłby to koniec rasy ludzkiej. To ją tak rozbawiło, że zaczęła się śmiać, odreagowując stres i strach. Choć śmiech z pewnością zabarwiony był histerią, wyraźnie ją odblokował, oczyścił. Nagle wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Deanna otarła łzy, zrobiła sobie herbatę i rozłożyła na stole popołudniówkę, myśląc przy tym, niezbyt ładnie, że nieszczęścia dziejące się na świecie choć na chwilę oderwą ją od własnych. Zaczęła przebiegać wzrokiem pierwszą stronę. No tak, oczywiście na poczesnym miej scu sprawa burmistrza. Całe biuro od rana o niczym innym nie plotkowało, tylko o jego aresztowaniu i procesie. Czytając artykuł zmarszczyła brwi. Biedne dziewuszki, jak można być takim potworem! Czy można sobie wyobrazić, jakie były zagubione i przerażone? Czy można sobie wyobrazić, co się działo w tych małych łebkach? Zwłaszcza jeżeli sprawcą był ich własny tatuś. Potworne. Odechciało jej się czytać dalej. Przeglądnęła pobieżnie artykuł, żeby sprawdzić, czy istnieją jakiekolwiek inne tropy oprócz tego, który prowadzi do Barret-ta. Jednakże z tego co mówił na konferencji prasowej szef wydziału zabójstw Morelli, jedynym podejrzanym był nadal burmistrz. Na poparcie opinii porucznika gazeta przytaczała zeznanie świadka, który widział jak wzburzony Barrett wybiegał z domu w czasie, gdy popełniono morderstwo. Ale sąsiad opowiedział dziennikarzowi jeszcze coś. Deanna przeczytała ustęp dwa razy, żeby się upewnić, czyjej się nie przyśniło. Niestety nie: okazało się, że w ciągu kilku ostatnich tygodni ów sąsiad zauważył, że popołudniami po okolicy kręci się jakaś młoda para, chłopak i dziewczyna. Powoli, żeby nie powziąć zbyt pochopnej opinii, Deanna jeszcze raz przeczytała opis pary. Chłopak był wysoki i szczupły. Miał kozią bródkę, wyglądał dość niechlujnie, w oczy rzucał się zielony drelich i wysokie adidasy. Trudno o bardziej precyzyjny opis Bucka. Jednakże to nie jego opis wstrząsnął Deanna najbardziej. Słowo za słowem czytała, jak ubrana była dziewczyna: około szesnastu lat, raczej niska, w pomarańczowym bezrękawniku i niebieskiej opasce na ciemnych włosach. Deanna metodycznie złożyła gazetę i włożyła ją do teczki, jak gdyby miała nadzieję, że ukryje tekst przed światem. Może to tylko zbieg okoliczności? Przecież na świecie pełno jest podobnie ubranych chłopców i dziewcząt. Tak, tylko że choć od biedy opis każdego z osobna można by wziąć za przypadek, to gdy czytać je razem, zbieg okoliczności staje się niemożliwy. Deanna wiedziała, że w tajemnicy przed nią Marta nieraz wychodziła popołudniami z Buckiem, a więc zgadzałyby się także pora, w jakiej sąsiad widział 116 podejrzaną parę. Na miłość Boską, co Marta i ten cholerny Buck robili w pobliżu domu burmistrza!? Po grzbiecie przebiegł jej dreszcz, gdy po raz kolejny zadała sobie pytanie: skąd Buck ma tyle pieniędzy? Mroźny dreszcz zaczął ogarniać całe ciało. Coś bardzo groźnego zawisło nad życiem jej i Marty, coś co ją przerażało i co starała się od siebie odsunąć, żeby nie zwariować. Nie potrafiła, a raczej nie chciała skupić myśli, mimo to w głowie coraz uporczywiej huczało straszliwe pytanie. Oczy Deanny zwróciły się bezwolnie w kierunku pokoju jej córki. -Marta...!? Rozdział 18 Le /edwie Ben wszedł do biura, podbiegła do niego Christina. - Zlokalizowałam siostrę Caroline Barrett - zawołała promieniejąc. -No no, szybko poszło - Ben nie krył zdumienia, bo wiedział, że dziewczyna z pewnością nie mogła liczyć na pomoc prokuratury. Christine zatrzepotała rzęsami. - Czyż nie jestem twym wiernym adiutancikiem? Czyż nie jestem ci skarbem bezcennym? - Jesteś, jesteś. A poważnie: gdzie ją znalazłaś? - No, wiesz, jak to się mówi. Cherchez la femme. - Christina! - Dobrze, już dobrze. Jej nazwisko najzwyczajniej w świecie figurowało w książce telefonicznej. - No nie! - Ben roześmiał się. - To dziwne... - usłyszeli nagle mamroczącego do ekranu komputera Jo-nesa. Ben i Christina podeszli bliżej. Z głośnika komputera mniej więcej co sekundę rozbrzmiewał przenikliwy pisk. - Co się dzieje? - spytał Ben. - Tak jak prosiłeś, staram się znaleźć wszystko co się da na temat Barretta, a także na temat członków rady miejskiej i tak dalej. Przeszukuję Internet, dotarłem do kilku potężnych baz danych i wysyłam pytania z prośbą o pomoc. - No i jak? Dostałeś jakieś odpowiedzi? - O, tak. Jeśli wierzyć wykazowi z emailu, to jest ich dokładnie. - Jones kliknął myszką -... cztery tysiące osiemset sześćdziesiąt sześć. -Żartujesz! - Ani mi się śni. Co więcej, z każdą sekundą- o, z każdym takim piśnię-ciem - przybywa kolejna. Christina wcisnęła głowę między wpatrujących się w ekran mężczyzn. 118 - To niemożliwe, żeby tyle osób chciało podzielić się z nami swoją wiedzą o radzie miasta. - Nie wiemy, czym się chcą z nami podzielić, bo nie dobrałem się do żadnej koperty. Ostatecznie adresowane są do szefa, nie do mnie. Ben dopiero teraz ujrzał wysoką stertę komputerowych kopert, a na nich jego nazwisko napisane wymyślną czcionką: „Wielce szanowny Pan Benjamin Kin-caid". - Do mnie? - zdziwił się. - To niemożliwe. Przecież podałeś tylko hasło, prawda? Więc jakim cudem tyle komputerowców skojarzyło, że to o mnie chodzi? Nawet gdyby ktokolwiek znał odpowiedź, nie zdążyłby jej sformułować, ponieważ w tym momencie komputer zaczął wydawać przedziwne odgłosy - piski, pobrzękiwania, a ekran zaczął mrugać. Stos kopert w jednej sekundzie powiększył się do nieobliczalnych rozmiarów. - Co się dzieje? - zawołała przerażona Christina. Jones nie odpowiedział, naciskając jak oszalały to klawisze, to przyciski myszki. - Nie mam poj ęcia - wysapał w końcu. - Wygląda na to, że komputer dostał kręćka. Z tego, co pokazuje, wynika, że w jednej sekundzie na nasz adres przychodzą setki nowych wiadomości. Nie, patrz, tysiące! Tylko czekać, jak się komputer zawiesi albo szlag trafi pamięć. - To pozbądź się tego cholernego śmiecia! - Jak!? - Jones walił w klawiaturę. - Furiat, który się zabawia naszym kosztem, stosuje najnowsze techniki przesyłania wiadomości. Nie mogę się ani pozbyć starych, ani zablokować nowych. Nie mogę nawet wyjść z programu. To nie przelewki, Ben. Ktoś wypowiedział ci wojnę komputerową. - Co takiego? - Słyszałeś. Ktoś stara się zablokować nasz komputer, żebym nie mógł dalej prowadzić poszukiwań. - Jak to możliwe, że gość może wysyłać tyle informacji naraz? - Musi mieć specjalny program zdolny do pracy „na własną rękę". W naszym slangu nazywa się to spamming. To dość skomplikowana metoda, więc wygląda na to, że nasz przyjaciel nie robi tego dla żartu. Ben poczuł się nieswojo, jak zwierzyna wystawiona na ostrzał. Po raz pierwszy w namacalny sposób odczuł, że biorąc sprawę Barretta także i on stał się obiektem nienawiści. - Może by tak zobaczyć, co tam w ogóle jest? - zaproponowała jak zwykle rozsądna Christine. - Na ile to możliwe? - Spróbujemy - Jones najechał myszką na jedną z kopert i kliknął. Ekran -jak gdyby tylko na to czekał, rozbłysł dwoma słowami: „Zatrute Serce". Wiadomość była tak nieoczekiwana, że przez chwilę wszyscy milczeli. - To wszystko? - spytał w końcu Ben. - Jak widać. 1 - Możesz otworzyć następną? 119 Jones powtórzył procedurę. Potem jeszcze raz i jeszcze; jak pechowy hazar-dzista, który się łudzi, że tym razem będzie miał szczęście. Jednakże za każdym razem ich oczom ukazywały się te same słowa: „Zatrute Serce". - Trochę to niesamowite - mruknął Jones. - Jak w tanim horrorze - dodał Ben, wpatrując się z natężeniem w monitor. - Posłuchajcie - otrzeźwił ich głos Christiny. - Zamiast gapić się w ekran, podejrzewając jakieś czary-mary, może by tak sprawdzić, kto to wysyła? - To niemożliwe, przynajmniej na moim sprzęcie - odparł Jones. - Nadawca jest tak zakamuflowany, że nawet nie wiem, od czego zacząć. - A sama wiadomość, to miluśkie „Zatrute Serce", kojarzy wam się z czymś? - Nie wiem, czy jestem na dobrym tropie - odparł Ben z namysłem - ale pamiętacie, co Barrett mówił w sądzie, o goryczy zatruwającej mu serce? To dość charakterystyczne sformułowanie i chyba nie jest tu przypadkiem. - Wygląda na to, że kto inny też ma zatrute serce - zauważył Jones - tyle że nienawiścią. Ktoś wyraźnie nie trawi, że bronisz burmistrza. - Powstrzymajmy się na razie przed wyciąganiem wniosków - przywołała go do porządku Christina. - Ostatecznie to nie pierwsza tak niepopularna sprawa Bena. Nawet jeśli tamte nie były równie głośne, i tak Ben zdążył sobie narobić wielu wrogów. - Serdeczne dzięki - odezwał się ponuro adwokat. - Nie przejmuj się - Christina poklepała go po ramieniu. - Rozważałam tylko najmniej optymistyczną możliwość. Ale pewnie to tylko żart. Z pewnościąnie chodzi o to, żeby cię nastraszyć. Najlepiej całą sprawę zignorować. - Zignorować! - Jones nie posiadał się z oburzenia. - Gdy mój komputer stał się bezużytecznym szmelcem?! - Przecież można chyba jakoś zablokować napływ tej elektronicznej makulatury? - Tylko za pomocą klawiatury, a ta jest na razie całkowicie bezużyteczna. - A nie można po prostu wyciągnąć wtyczki z kontaktu? - spytał uczynnię Ben. Jones spojrzał na niego z przerażeniem. - Chyba nie masz pojęcia, o czym mówisz, szefie! - wysyczał. ¦ - Obawiam się, że nie masz wyboru, bo komputer i tak jest bezużyteczny. - To niestety prawda - westchnął Jones. - Musicie jednak wiedzieć, że wyłączenie komputera nie zablokuje napływu tej „serdecznej" korespondencji. W „skrzynce pocztowej" będą się nadal gromadzić nowe koperty i jak tylko włączę komputer, hopsną na ekran. - W takim razie musimy zmienić numer telefonu i adres emailowy. Czy to rozwiąże problem? - Chyba tak - Jones wzruszył ramionami. - Przynajmniej do czasu, póki nie dowie się o tym pan czy pani „Zatrute Serce". Ale w takim razie jak ja mam pracować? - O ile pamiętam, mam gdzieś w szafie starą maszynę do pisania z czasów studiów... 120 - Czyś ty zwariował? - wykrzyknął wstrząśnięty Jones. - Ja i maszyna do pisania? Czy to takie coś, co musisz co chwila karmić nową kartką papieru, po dzwoneczku zmieniać wajchą linijkę, a literówki poprawiać korektorem? Takie coś stuku-puku, co... Ale Ben nie słyszał już dalszych pełnych pasji protestów Jonesa. Zapatrzył się w mrugający ekran i po raz kolejny przeczytał: „Zatrute Serce"... Rozdział 19 Like Morelli mozolił się w pocie czoła nad znienawidzoną pracą papierkową. Musiał dokończyć dwa raporty: jeden dotyczący śmierci bezdomnego pod mostem, drugi na temat Barretta. W kość dawał mu zwłaszcza ten ostatni, ponieważ wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że raport będzie głównym dowodem oskarżenia i rzucą się na niego pospołu sędziowie przysięgli, dziennikarze, a co najgorsze - obrońcy burmistrza, by szukać dziury w całym. Rada miasta Tulsy w końcu wysupłała jakieś grosze na komputery dla policji i jedna z maszyn stała oto na biurku Mike'a. Przypuszczalnie w ogóle by jej nie włączył, gdyby naczelnik Blackwell bez przerwy nie zrzędził, że Mikę mitręży czas na wystukiwanie raportów na maszynie do pisania. W końcu porucznik uległ i postanowił sprawdzić, co warte to cudo dwudziestego wieku. Na razie pisanie zajmowało mu mniej więcej cztery razy więcej czasu niż na poczciwym reming-tonie, ale nie to mu doskwierało najbardziej. Najgorsze było to, że komputer wymagał zupełnie innego podejścia, co odkrył poprzedniego dnia, gdy niechcący skasował całodzienną pracę. Ale niby skąd miał wiedzieć, że zanim się wyłączy komputer, trzeba zasejwować pliki? Na maszynie litery były o wiele trwalsze, nie znikały, gdy wstawało się od biurka. W końcu sięgnął po ostatnią deskę ratunku - instrukcję obsługi. Niestety, niewiele mu to dało, poza wspomnieniem starych dobrych czasów, gdy w akademii policyjnej chodził na zajęcia z szyfrowania. W końcu zamknął z hukiem opasłą książkę, nie zrozumiawszy z niej ani słowa. Był tak wkurzony, że miał ochotę nabazgrać raport ołówkiem. Nagle usłyszał, że drzwi się otwierają. - Czego? - warknął na widok Prescotta. Na twarzy nieproszonego gościa pojawił się złośliwy uśmieszek. - Chciałem tylko zobaczyć, jak ci idzie praca. - Zejdź mi z oczu, bo... - Mikę urwał nagle na widok Jacka Bullocka, który wynurzył się zza pleców Prescotta. 122 - Dobry wieczór, poruczniku Morelli. - Co to? Bawi się pan w anioła stróża naszego arcypolicjanta? - To pana martwi? - Sądziłem, że ma pan ważniejsze rzeczy na głowie. Nie czekając na zaproszenie, którego prawdopodobnie by się nie doczekał, Bullock usiadł na jednym z krzeseł. - Co ciekawego robimy? - zagadnął. - Oczywiście nawet się pan nie domyśla, że przygotowuję raport w sprawie Barretta, co? - To fantastycznie, bo przyszedłem zobaczyć, czy czegoś pan nie schrzani. - Jeśli ma pan zastrzeżenia do mojej pracy, to proszę do naczelnika Blackwella. - Och, to już zrobiłem - Bullock przeczesał ręką włosy. - Ale nawet on nie ma wpływu na to, co pan nabazgrze. - A więc postanowił pan wziąć sprawy we własne ręce? - Mikę uśmiechnął się z niechęcią. - Po części tak, a po części... - .. .wycyganić kopię, co? Śpieszę zatem donieść, że nic z tego. Dostanie pan raport równocześnie ze wszystkimi zainteresowanymi stronami. - Za późno. Potrzebuję go już, w tej chwili. Mikę poczuł, że zaczyna się w nim gotować. Omal nie zazgrzytał zębami z wściekłości. —Chciałbym przypomnieć, łaskawy panie prokuratorze, że nie jest pan moim przełożonym. - Przestań strugać twardziela - włączył się Prescott. - Nie rozumiesz, że Bullock stara ci się pomóc? - Pomóc? - Mikę wlepił wściekłe spojrzenie w porucznika. - To ty go namówiłeś do ingerencji, co, Prescott? Starasz się chronić własną skórę, bo wiesz, jak narozrabiałeś. - Jedziemy na tym samym wózku - włączył się Bullock, starając się załagodzić awanturę. - Jeżeli oskarżenie Barretta nie wypali, to wszyscy, łącznie z panem, znajdziemy siew poważnych tarapatach. - Ma pan wyraźną skłonność do dramatyzowania. - Ani trochę. Oczy świata zwrócone są na nas, poruczniku Morelli. Jak pan wie, sprawą Barretta interesują się wszystkie stacje telewizyjne, łącznie z CNN. Jeżeli czegoś zaniedbamy, dowie się o tym cała Ameryka. Nic dziwnego, że radzie miasta zależy, żeby wszystko poszło jak z płatka. - To znaczy? - To znaczy, że musimy doprowadzić do skazania Barretta, ty skończony półgłówku! - wrzasnął Prescott. - Musimy za wszelką cenę zamknąć tego zwy-rodnialca i pilnować, żeby świat już go więcej nie ujrzał! Nie spiesząc się Morelli włożył wykałaczkę do ust. Wiedział, że dzięki ordynarnemu wybuchowi Prescotta zyskał przewagę. - No tak - odparł z wystudiowanym roztargnieniem, nie zaszczycając Prescotta spojrzeniem. - Można się było spodziewać, że tylko o to wam chodzi. 123 - Wobec takiego zainteresowania - ciągnął Bullock udając, że nie słyszał słownej potyczki dwóch poruczników - musimy zrobić wszystko, żeby nie było niedopatrzeń, dlatego tak bardzo zależy nam na jednoznaczności raportu. Nie chcielibyśmy, żeby znalazło się w nim coś, co może opóźnić skazanie winnego. - Nie spodziewa się pan chyba, że będę kłamał - powiedział z mocą Mikę. - Ależ uchowaj Boże! - zawołał z oburzeniem Bullock. - Ostatecznie to ja stoję na straży prawdomówności. Chodzi nam jedynie o to, żeby nie przeładowywać raportu niepotrzebnymi szczegółami. - Choćby takim, że Prescott spieprzył swoją pracę? - To nieprawda, ty... - Prescott zacisnął pięści. Bullock powstrzymał go gestem dłoni. - Prawda, prawda - Mikę delektował się sytuacją. - Jeszcze w życiu nie widziałem, żeby na miejscu zbrodni panował taki burdel. Wlazłeś tam z przekonaniem, że wiesz kto jest sprawcą i po prostu nie chciało ci się przyłożyć do pracy. Popełniłeś potwornie głupi, niewybaczalny błąd. - Wszyscy popełniamy błędy - na ustach Bullocka wykwitł uśmiech - nawet pan, poruczniku Morelli. Ale po co wszędzie o tym trąbić? - Niech pan pamięta, Bullock, że jestem policjantem. Moim zadaniem jest bezstronne śledztwo, a nie zatajanie prawdy tylko po to, żeby prokuratura miała ułatwione zadanie. Co do błędów, to w przeciwieństwie do Prescotta jestem profesjonalistą i popełniam je rzadko. A jeśli już, to nie boję się do nich przyznać. - Doprawdy? - Bullock ponownie się uśmiechnął, tym razem z wyraźną ironią. - Jakw takim razie wytłumaczy pan wizytę w pańskim biurze niejakiego Kin-caida, który jak pan zapewne wie, jest obrońcą oskarżonego. - Niech cię szlag! - Mikę odwrócił się z gniewem do Prescotta. - Już zaczynasz kablować na kolegów? Ty żałosny... - Jestem przekonany, że Prescott znalazł się w pobliżu przypadkiem - przerwał mu Bullock, powstrzymując potok przekleństw. - Co nie zmienia faktu, że obecność Kincaida w pańskim biurze budzi rozmaite... wątpliwości. A więc o to wam chodzi, pomyślał Mikę. - Kincaid zgłosił się do mnie, ponieważ pan po prostu wymiguje się od informowania go o wynikach śledztwa - odparł. - Trudno żeby prokurator ułatwiał pracę obronie. - Przypominam, że prawo nakazuje panu przedstawić obronie świadków oskarżenia oraz wszelkie dowody, które mogą przemawiać za uniewinnieniem podsądnego. Swoim postępowaniem, krętactwem i kłamstwem naraża pan na szwank dobre imię nas wszystkich. - Proszę, proszę - ironizował Bullock - za to pan jest kryształowo czysty udostępniając obronie jakieś zapewne mało istotne informacje, które tylko zaciemniają sprawę. To nieetyczne. - Nigdy nie przekraczam granic prawa. Może po prostu inaczej je pojmujemy? - Powtarzam: postępuje pan nieetycznie. Kincaid jest obrońcą, pan głównym świadkiem oskarżenia. 124 - Głównym świadkiem oskarżenia? Od kiedy? - Kierował pan dochodzeniem na miejscu zbrodni, a dowody stamtąd stanowią podstawę oskarżenia, więc wniosek jest oczywisty. Ale proszę się nie martwić, nie będzie pan miał trudnego zadania: musi pan jedynie przekonać ławę przysięgłych, że zbieranie dowodów na miejscu zbrodni przebiegało jak należy. -Po moim trupie! - Panie Morelli - Bullock wyglądał, jak gdyby dyskusja zaczęła go nudzić. -Dlaczego nie idzie pan mi na rękę? Przecież powszechnie wiadomo, że pan i Kincaid nie jesteście sobie obcy... - Pan również doskonale go zna - odciął się Mikę. - To nie ma nic wspólnego ze sprawą - Bullock zagryzł wargi. - Czyżby? A może właśnie dlatego tak bardzo panu zależy na pognębieniu obrony? Bo kieruje się pan względami osobistymi? - Trochę pan przeholował, poruczniku. Stoję na straży praworządności miasta, dbam, żeby nam i naszym dzieciom żyło się w nim bezpiecznie. Przypisywanie mi niskich pobudek, jakichś tam ambicyjek, to nieporozumienie. - Trele morele. - Poruczniku Morelli - Bullock podniósł się z krzesła. - Rozmowa zaczyna być nużąca. Przypominam, że wprawdzie nie jestem pańskim bezpośrednim przełożonym, ale policja podlega prokuraturze okręgowej. W związku z czym żądam pańskiej lojalnej współpracy. Jeżeli uznam, że przeszkadza pan w prowadzeniu sprawy przez oskarżenie, postaram się, żeby pańska umowa o pracę została rozwiązana ze skutkiem natychmiastowym. - To nie leży w pańskiej gestii. - Tak się panu wydaj e? - Bullock nachylił się nad biurkiem. - Niech pan się zatem dowie, że naczelnik Blackwell już zastanawia się nad wylaniem pana na zbitą twarz. - Akurat. - Również rada miasta zastanawia się, czy zatrudnianie ciebie nie jest marnotrawstwem pieniędzy podatników -dodał z satysfakcjąPrescott. -Odpewnego czasu mają coraz poważniejsze zastrzeżenia do twojego zachowania i metod pracy. - Co bez wątpienia zawdzięczam tobie, padalcu - syknął Mikę. - Nie zrobiłem niczego... - Naczelnik Blackwell ma odmienne zdanie - napomknął Bullock - zwłaszcza po pańskim wystąpieniu przed kamerami telewizji na miejscu zbrodni. Publiczne obrzucanie kolegi z pracy inwektywami nie przysporzy chwały departamentowi policji. - Publiczne? - Mikę po raz pierwszy stracił kontenans. - Chce pan powiedzieć, że pokażą to w telewizji? -Na szczęście najpierw przesłali kopięBlackwellowi z prośbąo opinię. Może pan sobie wyobrazić jego minę... - Wygląda na to - Mikę ostrożnie dobierał słowa - że pan całkiem zwyczajnie próbuje mnie szantażować. Za wszelką cenę chce pan wygrać, nawet kosztem prawdy. 125 - Może pan komentować moje postępowanie, jak pan chce, poruczniku. Ale lepiej, żeby pan zrozumiał, że albo jest pan ze mną, albo przeciwko mnie. - Bul-lock podszedł do drzwi i dorzucił: - Jeśli podczas trwania sprawy jeszcze raz ktokolwiek zobaczy pana z Kincaidem, zostanie pan natychmiast zwolniony dyscyplinarnie. Chodźmy, Prescott. Prescott dołączył do prokuratora, ale nie mógł sobie odmówić triumfalnego spojrzenia rzuconego na Morellego. - Wynocha z mojego biura, gnido - warknął porucznik. - Na razie, Morelli - rzucił na odchodnym Prescott. - Miej się na baczności, będę śledził każdy twój krok. Rozdział 20 B, ' en zerkał na boki przez porysowane szyby swojej hondy. - Jeżeli już nie chcesz mi powiedzieć, dokąd jedziemy - zrzędził zwracając się do Christiny - to przynajmniej powiedz, jak tam trafić. Zupełnie nie znam tych stron. - Cierpliwości - odparła dziewczyna z tajemniczą miną- już dojeżdżamy. Na skrzyżowaniu skręć w prawo. Błysnęło zielone światło i Ben przydeptał pedał gazu. - Radziłabym trochę zwolnić.:. - dodała dziewczyna. - Nie gniewaj się, Christina. Ale nienawidzę pasażerów, którzy mówią mi, jak jeździć... Nagle droga uciekła w bok o pełne dziewięćdziesiąt stopni. Ben zakręcił rozpaczliwie kierownicą, z trudem unikając wypadnięcia z szosy, ale ledwie wyprostował tor, przed nim pojawił się równie ostry zakręt, tyle że w odwrotnym kierunku. Ben ponownie zakręcił kierownicą, tym razem w drugą stronę i nacisnął z całych sił hamulce. Zwolnił do dwudziestu mil na godzinę i wchodząc w następne, podobnie ostre zakręty, wpatrywał się z lękiem przed siebie. - Co to za diabelstwo? - wymamrotał w końcu. - Słynny tulsański zakręt śmierci - odparła beztrosko Christina. - Jezu - Ben pokręcił wolno głową- gdybym jechał szybciej, byłoby po nas. - Ten smutny fakt odkryło już wielu przed tobą, ale mało który z nich zdążył go wyartykułować w swym ostatnim tchnieniu. Ostatecznie skądś tak sugestywna nazwa musiała się wziąć. - Może wystarczy, co? Na drugi raz, jeżeli znów skierujesz mnie w równie sympatyczne miejsce, bądź łaskawa mnie uprzedzić. - Nie chciałam ranić twojej męskiej dumy... - Christina! - Przecież nie znosisz pasażerów, którzy mówią ci jak jeździć - odparła Christina z uśmiechem i do końca jazdy nie odezwała się ani słowem. 127 Ben zaglądnął ostrożnie przez oszklone drzwi do środka. - Chyba sobie żartujesz - rzucił do Christiny. - Przecież chciałeś z nią porozmawiać. - No tak, ale w normalnych, ludzkich warunkach. - Nasza nieznajoma odmówiła spotkania z tobą. -1 wtedy wpadłaś na ten szatański pomysł? - Pardonnez moi. Nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Mieliśmy do wyboru albo taki sposób zaaranżowania rozmowy, albo obejść się smakiem. Więc nie marudź. Ben westchnął. Ponownie zerknął do środka oglądając z niechęcią wnętrze szykownego klubu aerobiku. Naprzeciwko lustra ustawiały się nieforemne rządki ćwiczących, głównie kobiet, w różnym wieku i o różnej tuszy. Zaczęły się rozciągać na wszystkie strony, robiąc rozgrzewkę. Na nogach miały rajstopy, a ich ciała opinały szczelnie body, przeważnie różowe i fioletowe. Opaski na włosy były de rigueur. - Nic z tego nie będzie - oznajmił zdecydowanie Ben. - Nie bądź mazgajem. Trzeba spróbować. Pomyśl, że te niewiasty robią to trzy razy w tygodniu. Wiesz, jak ci to poprawi koordynację ruchową? - Nie chodzi o to, że nie dam rady. Po prostu takie wygibasy na pokaz, zwłaszcza w moim wykonaniu, uważam za szczyt kretynizmu! Zapewniam cię, że nie boję się wysiłku fizycznego - w głosie Bena pojawiła się nutka dumy. - Chcesz, żebym zrobił pompki, proszę bardzo, ile tylko zechcesz. Brzuszki? Pestka. Ale nie każ mi skakać - i podrygiwać jak pajac w rytm ogłupiającej muzyki, posapu-jąc w pauzach. Bo dla mnie to pseudosport, karykatura! - Musiałam coś wymyślić. Gdy skontaktowałam się z siostrą Caroline, nawet nie chciała słyszeć o spotkaniu z obrońcą Wallace'a Barretta. Nie trzeba być psychologiem, żeby zorientować się, że nie znosi szwagra, może nawet nienawidzi. Użyłam wszystkich znanych mi sztuczek i podstępów, żeby nakłonić ją do zmiany zdania, ale na próżno. Miałam przez chwilę ochotę wysłać do niej Lovin-ga, żeby nią deczko potrząsnął, ale chyba nawet to by nie pomogło. Na szczęście dowiedziałam się, że jest instruktorką aerobiku, uznałam więc, że to jedyny sposób, żeby nawiązać z nią kontakt. - Mówiąc inaczej: doszłaś do wniosku, że jeśli przez pół gadziny będę się pocił pod jej okiem, to uzna mnie za godnego rozmowy? - Ha, ha, ale śmieszne. Daj spokój. Po prostu jako uczestnik zajęć będziesz miał okazję porozmawiać z nią w przerwie, ale nie więcej niż kilka minut. - Śliczne dzięki, Christina. Robić z siebie spoconego cymbała dla kilkuminutowego ochłapu. Nigdy ci tego nie zapomnę - Ben ponuro pokręcił głową. Z właściwą sobie przezornością Christina zadbała o strój nie tylko dla siebie, ale także dla Bena: porozciąganą zieloną koszulkę i takież szorty oraz rozlatujące się tenisówki. Adwokat zauważył kątem oka, że pozostali uczestnicy, w ogromnej przewadze kobiety, mają na sobie wystrzałowe stroje znanych firm! a ich tenisówki i adidasy aż lśnią od nowości. Nie trzeba być ekspertem od mody', żeby stwierdzić, że Ben wyraźnie nie miksuje się z resztą. Zdając sobie z tego sprawą, ustawił się w najdalszym kącie. 128 - Pssst - usłyszał z boku. Christina stała obok i podawała mu wielki prostokątny przedmiot. - Nie zapomnij swojej ławeczki. - Mojego czego? - Ławeczki. Dziś ćwiczymy zeskoki w rytmie. Ledwie Christina ustawiła się obok swojego szefa, w drzwiach pojawiła, się instruktorka, Cynthia Taylor. Jak można przypuszczać, była wysoka, szczupła i zbudowana jak marzenie. Jej głowę zdobiła ręcznie malowana opaska. - Witam wszystkich. Wdech, wydech, zaczyyynaaaamy! Włączyła magnetofon stojący na składanym krzesełku. Rozległ się synteza-torowy jazgot, przetykany rytmicznym łupaniem basu i perkusji. - Co to? - krzyknął Ben do swojej asystentki. - Muzyka, głuptasie, do której masz ćwiczyć. - Muzyka? - mruczał Ben -Nie wiem, co to jest, ale z niebiańską sferą dźwięków niewiele ma wspólnego. Dopiero po kilku chwilach z muzycznego chaosu wyłowił jakiś sens, a nawet słowa („She's a maniąc, maaaan-i-ac i know") i Ben zaczął się koncentrować na skomplikowanych poleceniach pięknej instruktorki. Właśnie pokazywała coś w rodzaju marszu krokiem defiladowym, tyle że do tyłu. Lewa noga na podłogę prawa na ławeczkę. Obrót, i to samo w odwrotnej pozycji. Ben wytężał siły, żeby imitować jej ruchy, ale zawsze był przynajmniej trzy ruchy za resztą ćwiczących; wkrótce nogi zupełnie mu się poplątały. Zerknął w lewo, żeby obejrzeć siew lustrze, i zobaczył, że wszyscy pozostali patrzą dokładnie w odwrotnym kierunku. Dopiero po chwili zorientował się, że to w niego wlepiają wzrok. -Nie zapominajcie o zmianie nóg - krzyczała Cynthia Taylor. Akurat z tym poleceniem Ben nie miał problemu, tyle że nogi zmieniały mu się same, bez udziału jego woli. Słysząc krótką pauzę, która rozdzielała jedno bum-bum od drugiego, Ben uznał, że ćwiczą teraz do innego utworu. - Uwaga! - instruktorka klasnęła w dłonie. - Przygotowuj emy się do piruetu! Ben obserwował, jak pozostali ćwiczący wskoczyli na ławeczki i stojąc na jednej nodze drugą odrzucili daleko do tyłu, a ręce do góry. Wyglądali jak powielona figurka Freddie'ego Mercury'ego podczas koncertu. Potem zeskoczyli na podłogę i zaczęli się wprawiać w kolejnych ewolucjach. Wyrzut nogi, przyciągnięcie kolana do brody, zmiana nóg. - Doskonale! - krzyknęła Cynthia - Gotowi na malutkie przyspieszenie? Mimo mamrotanych protestów Bena ćwiczący zwiększyli tempo. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniła się także muzyka, co sprawiało wrażenie, jak gdyby podczas słuchania płyty ktoś przełączył gramofon na 78 obrotów. Figury następowały jedna po drugiej w tak oszalałym tempie, że chcąc je podpatrzyć, Ben musiał wykonywać ruchy głową kibica ping-ponga. Nagle obudził się w nim duch rywalizacji, odczekał moment i wskoczył na ławeczką wraz ze wszystkimi. Ale zrobił zbyt wielki zamach, odbił się od miękkiego kauczuku i rymnął na kruchą bruneteczkę, która fikała tuż obok. - Przepraszam - ryknął jej do ucha, oblewając się pąsem. Kobieta roześmiała się, a wraz z nią połowa pozostałych dam. 9 - Naga sprawiedliwość 129 Ben łypnął kątem oka, jak z tym gimnastycznym galimatiasem radzi sobie jego asystentka. Niestety, wszystko wskazywało na to, że Christina czuje się jak ryba w wodzie. Idealnie zgrywając ruchy z rytmem muzyki, wręcz fruwała nad ławeczką. Poczekaj no, powiedział sobie w duchu Ben zaciskając zęby. Zaraz ci pokażą, że nie jestem gorszy- Po raz kolejny wyczekał na odpowiedni moment i wskoczył na ławeczkę starając się jednak nie robić tego z poprzednim animuszem. Niestety, tym razem też przesadził, tyle że w drugą stronę: zbyt anemicznie podniósł nogę i zawadził piętą o krawędź ławeczki. Ześliznął się w tył i wpadł na nobliwą siwowłosą panią. - O Boziu! - przestraszona Cythia Taylor podbiegła do niego. - Nic się panu nie stało? - Nie, niepotrzebnie się pani martwi - odparł lodowato Ben. - Proszę nie zwracać na mnie uwagi, dam sobie radę. - Oczywiście... - odparła instruktorka, ale widać nie przekonana, bo kilka razy oglądnęła się na niego. Sympatyczna matrona, której omal nie powalił na ziemię, wyciągnęła do niego rękę. - Zdaje się, młodzieńcze, że nie idzie panu najlepiej - odezwała się z serdecznym uśmiechem. - Może pomóc? - Nie, dziękuję. - Trzeba dbać o kondycję, bo zadepczą pana takie babcie jak ja. Po ćwiczeniach Ben opuścił salę dysząc jak parowóz. Ostatkiem sił oparł się o ścianę. - Wynośmy się stąd - wysapał. - Wynosić się? - Christina popatrzyła zdumiona. - Już zapomniałeś, po co przyjechaliśmy? - Nie - Ben zaczął ziajać jak rodząca kobieta, żeby jak najszybciej dostarczyć organizmowi odpowiednią dawkę tlenu. - Tylko że w takim stanie nie potrafię nic sensownego zdziałać. - Odpocznij chwilkę, zaraz dojdziesz do siebie. - Zastanawiam się, skąd ty znasz te wszystkie cholerne podrygi? I dlaczego jesteś świeża jak szczypiorek? - Nie ma w tym nic niezwykłego, po prostu regularnie chodzę na aerobik. Wprawdzie nie do takich luksusowych przybytków, za to z prawdziwymi wyczynowcami. Przy tym, co tam się wyprawia, te tutaj ćwiczenia to pryszcz - widząc wyraz twarzy szefa Christina natychmiast dodała: - Co wcale nie znaczy, że te dzisiej sze były łatwe. - Daruj sobie - odparł Ben i czym prędzej zmienił temat. - Skoro już przeszedłem przez to piekło, żeby porozmawiać z tą Taylor, to chodźmy. - No, to mi się podoba - Christina kiwnęła głową. - Musimy się spieszyć, bo za dziesięć minut ma następne zajęcia. - Następne zajęcia? Masochistka, czy co? 130 Christina machnęła tylko ręką i ruszyła w stronę niewielkiego gabinetu Cyn-thii Taylor. Zastukali do drzwi i weszli do środka. - O mój Boże - Cynthia poderwała się na widok Bena z niepokojem. - To pan, mam nadzieję, że naprawdę nic się nie stało. - Nie, nie. Wszystko w porządku - odparł Ben. Czuł się niezręcznie, nie wiedząc jak przejść do rzeczy. - Ale chciałbym z panią porozmawiać... - Oczywiście - instruktorka wskazała gościom krzesła. Sama usiadła za małym biurkiem i zagaiła: - Jeśli dzisiejsze ćwiczenia okazały się dla pana za trudne, proszę wpaść we wtorek. Mam grupę początkujących, wprawdzie to same dzieci, ale... - Przepraszam, ale chciałbym porozmawiać o czymś zupełnie innym - przerwał Ben. Przez chwilę milczał dobierając słowa. - Chciałbym zadać pani kilka pytań na temat pani zmarłej siostry i szwagra. Twarz pani Taylor stężała, stając się zimną, odpychającą maskę. - Pan wybaczy, ale nie mam zamiaru zaspokajać ciekawości zboczonych łowców wrażeń. - Nie jestem ciekawskim, ale adwokatem. Oczy kobiety zwęziły się jak u kota. - Mam nadzieję, że nie Barretta? Tym pajacem, który przez cały tydzień kazał mnie nękać prośbami o spotkanie? Ben bez słowa skinął głową, starając się zbagatelizować zniewagę. - Ajednak! -Cynthia zamilkła mieniąc się na twarzy. W końcu wrzasnęła: -Jak można się posuwać do takiego bezczelności! Czy naprawdę pan myśli, że pomogę uniknąć kary sukinsynowi, który zabił moją siostrę i siostrzenice!? W tej chwili się pan stąd wynoś, bo zawołam ochronę! - Może to pani zrobić w każdej chwili, pani Taylor - Ben mówił spokojnym, rzeczowym tonem. - Ale proszę przynajmniej mnie wysłuchać. - Powtarzam: wynocha! - Jak pani uważa. Ale uprzedzam - oświadczył ostrzejszym tonem Ben - że mam prawo wezwać panią na oficjalne przesłuchanie jako świadka oskarżenia. Cynthia Taylor żachnęła się. Słowa Bena wyraźnie ją zaskoczyły. - Dlaczego pan uważa, że będę świadkiem oskarżenia? - Powiedzmy, że podpowiada mi to zawodowa intuicja. I zdaje się, że słusznie - odparł wymijająco adwokat. Nie miał najmniejszego zamiaru dzielić się informacją, że na trop siostry Caroline Barrett naprowadził go Morelli. Instruktorka wyraźnie straciła rezon. Zauważyła lśniące plamy potu na eleganckim body i jakby zawstydzona, szybko skrzyżowała ręce na piersiach. - Jeśli nawet, to co? - spytała, ale już bez agresji. - Dlaczego chce pani pomagać prokuraturze? - Dlaczego? Ponieważ chcę, żeby ten psychopata trafił za kratki. Albo najlepiej na kozetkę, gdzie mu zaaplikują śmiertelny zastrzyk. Wydaje mu się, że skoro jest taki cholernie ważny, to nikt go nie ruszy. Zobaczymy. - Jakie informacje chce pani przekazać sądowi? Przecież nie była pani świadkiem tragedii. 131 Ben łypnął kątem oka, jak z tym gimnastycznym galimatiasem radzi sobie jego asystentka. Niestety, wszystko wskazywało na to, że Christina czuje się jak ryba w wodzie. Idealnie zgrywając ruchy z rytmem muzyki, wręcz fruwała nad ławeczką. Poczekaj no, powiedział sobie w duchu Ben zaciskając zęby. Zaraz ci pokażę, że nie jestem gorszy. Po raz kolejny wyczekał na odpowiedni moment i wskoczył na ławeczkę starając się jednak nie robić tego z poprzednim animuszem. Niestety, tym razem też przesadził, tyle że w drugą stronę: zbyt anemicznie podniósł nogę i zawadził piętą o krawędź ławeczki. Ześliznął się w tył i wpadł na nobliwą siwowłosą panią. - O Boziu! - przestraszona Cythia Taylor podbiegła do niego. - Nic się panu nie stało? - Nie, niepotrzebnie się pani martwi - odparł lodowato Ben. - Proszę nie zwracać na mnie uwagi, dam sobie radę. - Oczywiście... - odparła instruktorka, ale widać nie przekonana, bo kilka razy oglądnęła się na niego. Sympatyczna matrona, której omal nie powalił na ziemię, wyciągnęła do niego rękę. - Zdaje się, młodzieńcze, że nie idzie panu najlepiej - odezwała się z serdecznym uśmiechem. - Może pomóc? -Nie, dziękuję. - Trzeba dbać o kondycję, bo zadepczą pana takie babcie jak ja. Po ćwiczeniach Ben opuścił salę dysząc jak parowóz. Ostatkiem sił oparł się o ścianę. - Wynośmy się stąd - wysapał. - Wynosić się? - Christina popatrzyła zdumiona. - Już zapomniałeś, po co przyj echaliśmy ? - Nie - Ben zaczął ziajać jak rodząca kobieta, żeby jak najszybciej dostarczyć organizmowi odpowiednią dawkę tlenu. - Tylko że w takim stanie nie potrafię nic sensownego zdziałać. - Odpocznij chwilkę, zaraz dojdziesz do siebie. - Zastanawiam się, skąd ty znasz te wszystkie cholerne podrygi? I dlaczego jesteś świeża jak szczypiorek? - Nie ma w tym nic niezwykłego, po prostu regularnie chodzę na aerobik. Wprawdzie nie do takich luksusowych przybytków, za to z prawdziwymi wyczynowcami. Przy tym, co tam się wyprawia, te tutaj ćwiczenia to pryszcz - widząc wyraz twarzy szefa Christina natychmiast dodała: - Co wcale nie znaczy, że te dzisiejsze były łatwe. - Daruj sobie - odparł Ben i czym prędzej zmienił temat. - Skoro już przeszedłem przez to piekło, żeby porozmawiać z tą Taylor, to chodźmy. - No, to mi się podoba - Christina kiwnęła głową. - Musimy się spieszyć, bo za dziesięć minut ma następne zajęcia. - Następne zajęcia? Masochistka, czy co? 130 Christina machnęła tylko rękąi ruszyław stronę niewielkiego gabinetu Cyn-thii Taylor. Zastukali do drzwi i weszli do środka. - O mój Boże - Cynthia poderwała się na widok Bena z niepokojem. - To pan, mam nadzieję, że naprawdę nic sienie stało. - Nie, nie. Wszystko w porządku - odparł Ben. Czuł się niezręcznie, nie wiedząc jak przejść do rzeczy. - Ale chciałbym z panią porozmawiać... - Oczywiście - instruktorka wskazała gościomfkrzesła. Sama usiadła za małym biurkiem i zagaiła: - Jeśli dzisiejsze ćwiczenia okazały się dla pana za trudne, proszę wpaść we wtorek. Mam grupę początkujących, wprawdzie to same dzieci, ale... - Przepraszam, ale chciałbym porozmawiać o czymś zupełnie innym - przerwał Ben. Przez chwilę milczał dobierając słowa. - Chciałbym zadać pani kilka pytań na temat pani zmarłej siostry i szwagra. Twarz pani Taylor stężała, stając się zimną, odpychającą maskę. - Pan wybaczy, ale nie mam zamiaru zaspokajać ciekawości zboczonych łowców wrażeń. -Nie jestem ciekawskim, ale adwokatem. Oczy kobiety zwęziły się jak u kota. - Mam nadzieję, że nie Barretta? Tym pajacem, który przez cały tydzień kazał mnie nękać prośbami o spotkanie? Ben bez słowa skinął głową, starając się zbagatelizować zniewagę. - A jednak! - Cynthia zamilkła mieniąc się na twarzy. W końcu wrzasnęła: -Jak można się posuwać do takiego bezczelności! Czy naprawdę pan myśli, że pomogę uniknąć kary sukinsynowi, który zabił moją siostrę i siostrzenice!? W tej chwili się pan stąd wynoś, bo zawołam ochronę! - Może to pani zrobić w każdej chwili, pani Taylor - Ben mówił spokojnym, rzeczowym tonem. - Ale proszę przynajmniej mnie wysłuchać. - Powtarzam: wynocha! - Jak pani uważa. Ale uprzedzam - oświadczył ostrzejszym tonem Ben - że mam prawo wezwać panią na oficjalne przesłuchanie jako świadka oskarżenia. Cynthia Taylor żachnęła się. Słowa Bena wyraźnie ją zaskoczyły. - Dlaczego pan uważa, że będę świadkiem oskarżenia? - Powiedzmy, że podpowiada mi to zawodowa intuicja. I zdaje się, że słusznie - odparł wymijająco adwokat. Nie miał najmniejszego zamiaru dzielić się informacją, że na trop siostry Caroline Barrett naprowadził go Morelli. Instruktorka wyraźnie straciła rezon. Zauważyła lśniące plamy potu na eleganckim body i jakby zawstydzona, szybko skrzyżowała ręce na piersiach. - Jeśli nawet, to co? - spytała, ale już bez agresji. - Dlaczego chce pani pomagać prokuraturze? -Dlaczego? Ponieważ chcę, żeby ten psychopata trafił za kratki. Albo najlepiej na kozetkę, gdzie mu zaaplikują śmiertelny zastrzyk. Wydaje mu się, że skoro jest taki cholernie ważny, to nikt go nie ruszy. Zobaczymy. - Jakie informacje chce pani przekazać sądowi? Przecież nie była pani świadkiem tragedii. 131 - Oczywiście, że nie. Ale może pan wierzyć, że mam wiele do powiedzenia na temat Barretta - prychnęła kobieta. - Czy kiedykolwiek słyszała pani, żeby burmistrz groził pani siostrze śmiercią? - W pewnym sensie. To znaczy nie mówił tego wprost, ale... - Co właściwie zezna pani w sądzie? - Zamierzam otworzyć przysięgłym oczy naprawdę. Powiem, że ich szanowany burmistrz, pan Wallace Barrett jest najzwyklejszą kanalią i że znęcał się na żoną. . . Ben zaklął w duchu. Właśnie takiej odpowiedzi obawiał się najbardziej. - Jak często? - Bez przerwy. - Trudno uwierzyć, że ktoś tak znany mógł stosować przemoc wobec żony i nikt o tym nie wiedział. -Niektórzy owszem - w głosie instruktorki pobrzmiewała zawziętość. - Na przykład ja. A także policja. - Policja? - Mikę przypomniał sobie, że Mikę rzeczywiście coś na ten temat wspominał. - Czy siostra dzwoniła na komisariat? - Tak, dwa razy. Ale na tym się skończyło. Jestem przekonana, że Barrett wszystko zatuszował. Taki był z niego przyjemniaczek. Ben zerknął na Christinę. Zauważył napięcie jej twarzy. Mógł łatwo zgadnąć, co myśli. Co innego pomagać komuś, kto może być niesłusznie oskarżony, ale komuś, kto znęca się nad żoną? - Może mi pani powiedzieć coś więcej na ten temat? - Raz, jakieś osiem miesięcy temu, wpadł w szał, ponieważ - niech pan uważnie słucha - nie mógł znaleźć krawata. Podarł sukienkę na Carolinę, a następnie ją stłukł. Przez wiele tygodni miała siniaki na rękach i nogach, nawet na twarzy. Potem wypchnął ją za drzwi i zamknął je na klucz. Gdy policja przyjechała, siostra stała pod domem w samym tylko staniku i figach, wystawiona na pastwę ciekawskich oczu. Nie ma wątpliwości, że widziało ją wiele osób. W końcu zwróciła się o pomoc do najbliższego sąsiada, Harveya, czy jakoś tak, i razem wezwali policję. - Widziała pani siniaki? -Nie, mieszkałam wtedy w Chicago. Ale następnego dnia opowiedziała mi wszystko przez telefon. - Dlaczego policja nie zaaresztowała Barretta? Cynthia Taylor spuściła wzrok. - Siostra nie chciała wnosić oficjalnej skargi, więc policja była bezradna. - A sąsiedzi nie mogli tego zrobić za nią? - Żaden się nie chciał wychylać. Normalna reakcja: nic nie widziałem, nic nie słyszałem... - Czy nigdy nie przyszło pani do głowy, że tak twierdzili, bo rzeczywiście nic nie widzieli? Bo - przepraszam za to, co powiem - siostra wymyśliła całą historię? Oczy kobiety zapłonęły. 132 - Znam Wallace'a Barretta od czasu, gdy zaczęli widywać się z Carolinę. Zawsze miał duszę drania. Nie obchodziły go niczyje uczucia, zawsze dbał tylko o siebie. - Jak to możliwe, że żadna z tych cech nie wyszła na jaw podczas trwania kariery sportowej Barretta czy wówczas, gdy ubiegał się o fotel burmistrza? - Proszę go nie lekceważyć. To kawał spryciarza. Doskonale wie, jak uciszyć tych, którzy mają zbyt wiele do powiedzenia. - Proszę dać spokój, przecież to zakrawa na paranoję... - zdenerwował się Ben. Ale nagle uświadomił sobie, że niedawno miał ochotę zareagować podobnie, gdy Barrett przypisywał wrobienie go w morderstwo radzie miasta. - W jakich okolicznościach nastąpił drugi przypadek rzekomego znęcania się Barretta nad pani siostrą? - Zaledwie miesiąc temu. Tym razem opętała go zazdrość, ponieważ Carolinę śmiała zamienić słówko z jakimś mężczyzną na przyjęciu. Barrett stracił panowanie nad sobą, darł się jak opętany. Oskarżał Carolinę o romans, o to, że sypia z każdym, kto się nawinie. Nie wahał się nawet nazwać jej dziwką... w końcu podbił jej oko. Przez kilka tygodni nie wychodziła bez okularów słonecznych. - Była pani świadkiem tego wydarzenia? - Nie, ale widziałam jej oko. - Mogła sobie je podbić na tysiące różnych sposobów. - Akurat! Nie przemawia pan do ławy przysięgłych, więc proszę sobie darować tanie sztuczki. - Proszą zrozumieć, że muszę brać pod uwagę każdą ewentualność. - Już ja doskonale wiem, o co panu chodzi. - Taylor wciągnęła gwałtownie powietrze. - Zastanawiam się, jak pan może spokojnie spać. - W przeciwieństwie do pani nie uważam sprawy za jednoznaczną. Nadal nie mogę zrozumieć, dlaczego pani siostra nie zwróciła się do nikogo o pomoc. - Owszem, zwróciła się - do mnie. - Mam na myśli specjalistów, prokuraturę, nie wiem, telefon zaufania i tak dalej. Cynthia Taylor rozparła się wygodniej na krześle. - Jaka jest pańska wiedza na temat przemocy w rodzinie? - Przyznam, że niewielka. - Więc niech pan posłucha. Zespół zachowań osoby, w stosunku do której stosuje się przemoc fizyczną, już dawno został uznany za chorobę. U jej źródeł leży zakodowana w genach reakcja obronno-ucieczkowa. Kiedy ofiara jest przestraszona lub coś jej grozi, doświadcza tysięcy doznań emocjonalnych, często sprzecznych, które składają się na mechanizm unikania. Stres jest tak potworny, że ofiara podświadomie wyszukuje optymalny sposób rozładowania go, stosując któryś z mechanizmów obronnych: zaprzeczania, wyparcia lub minimalizacji. Proszę mi wierzyć, że literatura na ten temat jest ogromnie bogata. - Przepraszam, czy pani jest psychologiem? - Nie, ale studiuję psychologię na tutejszym uniwersytecie i interesuję się właśnie przemocą w stosunku do kobiet. 133 - No tak - Ben pokiwał głową. - Proszę dalej, to bardzo interesujące, co pani mówi. - Część kobiet doświadczająca przemocy przeżywa huśtawkę nastrojów: wpierw niepokój, z którym stara się sobie radzić, albo stosując którąś ze strategii unikania czy wypierania, albo popada w odrętwienie. Inne kobiety podobne nastroje przeżywają równocześnie. Prowadzi to do wewnętrznego konfliktu emocjonalnego, co niemal uniemożliwia jakiekolwiek sensowne działanie. - Zgodzi się jednak pani, że trudno w takiej osobie jak Caroline Barrett, kobiecie zamożnej, inteligentnej i doskonale sobie radzącej w życiu, upatrywać bezwolnej ofiary przemocy. - Ponieważ ulega pan mocno uproszczonemu stereotypowi, według którego problem znęcania się nad rodziną - żoną, mężem, dzieckiem, bo przecież ofiarami mogą być wszyscy - utożsamia się zwykle z marginesem społecznym. W istocie zjawisko dotyczy ogółu społeczeństwa, w tym osób z pierwszych stron gazet, które skądinąd doskonale sobie radzą w innych dziedzinach życia. Co więcej, wiele z nich nie ma kłopotów z wyrażaniem agresji czy złości, jeśli tylko nie znajdą się w sytuacji zagrożenia, i posiada silną osobowość. Przypadki przemocy w rodzinie nie mają nic wspólnego z przynależnością etniczną, poziomem wykształcenia czy pozycją społeczną. Mimo to ograniczona umysłowo prawica peroruje, że problem ten jest sztucznie rozdmuchiwany. Wynika to oczywiście z przywiązania do tak zwanej tradycji. Przylanie dziecku, traktowanie żony jak służącej doskonale się mieści w modelu patemalistycznym panującym w prawicowych rodzinach. To zacofańcy, ale niby jak się mają rozwijać, skoro podstawą jest dla nich tradycja, czyli brak zmian? Mają gęby pełne frazesów religijnych, ale miłość bliźniego jest dla nich pojęciem obcym. A w istocie przemoc w rodzinie jest na porządku dziennym. - Dlaczego ofiary przemocy nie odchodzą od domowych tyranów? - Bo to niczego nie zmienia, a często jedynie rozwściecza sprawcę. Taką gnidę myśl o separacji napawa przerażeniem: gdy tylko kobieta ucieka, prześladowca zaczyna ją nachodzić, śledzić... Jak wykazują badania, życie kobiety w podobnych sytuacjacłrznajduje siew jeszcze większym niebezpieczeństwie. Jeśli ma się w dodatku dwoje małych dzieci, to decyzja o opuszczeniu męża staje się tak ryzykowna, że niemal niemożliwa. I tak właśnie było w przypadku Caroline. - Rozumiem, że właśnie o tym będzie pani mówiła w sądzie. * - To będzie zależało od pytań i oczekiwań prokuratora. - Czy należy pani do jakiejś organizacji, pani Taylor? Mam na myśli kobiece grupy inicjatywne i tak dalej? - Jestem przewodniczącą lokalnej Służby Interwencyjnej dla Ofiar Przemocy w Rodzinie. * - Łatwo zgadnąć, że tak głośna sprawa może być dla pani organizacji dobrą reklamą. - Ależ z pana okaz szlachetności. Humanista całą duszą - pani Taylor pokiwała z politowaniem głową. 134 - Zadałem tylko pytanie. Nawet jeśli prywatnie zgadzam się z pani poglądami, muszę mieć pewność, że nie będzie pani chciała za wszelką cenę propagować działalności swojej organizacji. Pani zeznania mogą być gwoździem do trumny mojego klienta: jeżeli przysięgli usłyszą, że Barrett maltretował żonę, to mimo braku dowodów winy będą do niego uprzedzeni. Mój klient twierdzi, że jest niewinny i że próbuje go utrącić rada miasta. Mam powody sądzić, iż nie są to czcze wymysły. Bez względu na to, jakim człowiekiem jest Barrett, nie można go skazać za czyny, których nie popełnił, prawda? - Dowody jego winy widać gołym okiem. Zdaje się, że tylko pan ich nie dostrzega. - Może dlatego, że wokół siebie widzę tylko osoby, których głównym celem jest wykończenie Barretta, a to musi rodzić wątpliwości. Przyjmowanie za pewnik jego winy to pułapka, w której nie zamierzam się znaleźć. - Pan mówi o pułapce?! A co miała powiedzieć moja biedna siostra! Rozmawiałam z nią, namawiałam, żeby wyjechała w jakieś bezpieczne miejsce. Ale nie chciała słuchać. Nie nalegałam, bo nie chciałam wchodzić buciorami w jej życie. Wydawało mi się, że jeszcze czas. Gdybym tylko mogła przewidzieć... - głos instruktorki załamał się, z oczu popłynęły łzy. - Bardzo mi przykro, pani Taylor... - powiedział cicho Ben. Kobieta uniosła głowę. - To za mało, panie Kincaid. Jeżeli naprawdę żal panu mojej siostry i dziewczynek, niech się pan wycofa. Człowiek, który maltretował niewinną kobietę i dwójkę małych dzieci, musi zapłacić za winy. - Pani Taylor - Ben zamknął notes - dlaczego aż tak pani na tym zależy? Widać wyraźnie, że jest pani gotowa zrobić wszystko, żeby go pogrążyć. Cynthia Taylor rzuciła mu nienawistne spojrzenie. - Czy to już wszystko, panie Kincaid? - Tak, dziękuję, że poświęciła mi pani czas. Do widzenia. - Ben wziął Chri-stinę pod ramię i ruszył korytarzem. - Wiesz - szepnęła Christina, gdy tylko wyszli - kłębi mi się po głowie cała masa pytań... - Później, Christino. -Ale... - Potem się nad wszystkim zastanowimy, na razie daj mi pomyśleć, co? Bo wpierw ja sam muszę poradzić sobie z wątpliwościami, dodał w myślach. Nagle przystanął. - Hej, nie goń tak, wpadło mi coś do głowy. Zaraz po wyjściu adwokata i jego asystentki Cynthia Taylor podniosła słuchawkę. Kilka chwil później po drugiej stronie odezwał się męski głos. - To ja, Cynthia. - Jej słowa przywitała gniewna tyrada. Kobieta przerwała rozmówcy: - Mam gdzieś, że zabroniłeś mi dzwonić do pracy. Odpowiedział jej ponowny wybuch złości. - Naprawdę? No więc dowiedz się, że to jest gardłowa sprawa. Zgadnij, kogo przed chwilą gościłam we własnym gabinecie? Nie, przeciwnie - tego za-srańca, który ma bronić Barretta. 135 Głos po drugiej stronie słuchawki bardziej przybierał na mocy. - Czyś ty zwariował? Oczywiście, że się nie zgodziłam na rozmowę. Nawet nie wiedziałam, kto to taki, bo przylazł na aerobik. Po zajęciach dopadł mnie w biurze i zagroził, że mnie wezwie na oficjalne przesłuchanie, jeśli z nim nie porozmawiam. Nie miałam wyboru. Uznałam, że musisz się o tym dowiedzieć. Nie chcę słyszeć o twoich planach, ale jeśli masz je zrealizować, to lepiej się pospiesz i nie spieprz sprawy, bo gość ma zdaje się o wiele więcej informacji niż ci się wydaje. - Taylor odłożyła z trzaskiem słuchawkę na widełki, szarpnięciem ściągnęła ręcznik z oparcia krzesła i wybiegła do sali gimnastycznej. Gdy instruktorka zniknęła w końcu korytarza, Christina i Ben wynurzyli się zza ogromnej sterty materaców. -1 ty mi zarzucasz wariackie pomysły - syknęła Christina - a sam co robisz? - Przez cały czas rozmowy wydawało mi się, że coś ukrywa. - Ben ruszył ostrożnie w kierunku opustoszałego gabinetu. - Fakt, miałam to samo wrażenie - przytaknęła dziewczyna - ale to nie wyjaśnia, po co bawiliśmy się w chowanego. - Wprawdzie trudno uwierzyć, żeby Taylor należała do jakiegoś spisku przeciwko Barrettowi, zwłaszcza takiego, który doprowadził do śmierci jej siostry i dzieci, ale nie zmienia to faktu, że zachowywała się przedziwnie. Pomyślałem, że j eśli j est w coś zamieszana albo z j akiegoś powodu ma poczucie winy, to nasze niespodziewane odwiedziny ją nastraszą. Miałem nadzieję, że w podenerwowaniu zrobi coś niemądrego, na przykład z kimś się skontaktuje. - Ben sprawdził wzrokiem cały korytarz. Był pusty. Szybko złapał za klamkę drzwi do gabinetu Cynthii i wpadł do środka. - Szybko, właź. Christina wskoczyła do środka i zatrzasnęła drzwi. - Czy wiesz, wariacie, co nas czeka, jak nas ktoś złapie? - Więc staraj się, żeby nas nikt nie złapał. Zresztą będziemy tu tylko sekundę. Dowiemy się do kogo dzwoniła i zaraz się zmywamy. - A! - dziewczynie błysnęły oczy. - Dobry pomysł, w takim razie... - Ciiii! Nie widzisz, że główkuję? Christina skrzyżowała ręce na piersiach przyglądając się podnieconemu adwokatowi spod podniesionych brwi. - Wiem! - Ben porwał z biurka notatnik. - Może zapisała numer, żeby się nie pomylić podczas telefonowania. Cholera, nic. - Ach ty Cherlaku Szolmsie. Czy naprawdę... - Szsz... mam! - Ben wziął długopis i przejechał nim delikatnie po powierzchni papieru. - Pewnie zaraz po telefonie wyrwała kartkę, ale w takim razie musiał zostać odcisk pod spodem. Niech to szlag, też nic! - Ben, zaczynasz mi działać na nerwy. - Dziewczyna zaczęła tupać nogą. - Brakuje ci woli zwycięstwa. Więcej optymizmu. Zaraz - Tym razem mężczyzna porwał z biurka otwartą książkę telefoniczną. - Może zakreśliła numer? Albo postawiła ptaszka? - Ptaszki to ty masz w głowie - w głosie Christiny pobrzmiewała coraz jawniej sza kpina. - Oglądasz zbyt wiele kryminałów. 136 - Ten twój sceptycyzm... - Ben zbliżył książkę do oczu, niemal wodząc po niej nosem. - Kurde, tu też nic nie ma! - Jeśli naprawdę chcesz... - Oj, zamknij wreszcie śliczny dziób, bo nie wiem co robić. - Jeśli naprawdę chcesz poznać ten numer - ciągnęła cierpliwie Christina -to wystarczy poszukać na aparacie guzika z napisem „redial". Ben zamarł w pół ruchu, tymczasem dziewczyna podeszła do telefonu i nacisnęła jeden z klawiszy. Po sekundzie na mini monitorze skomplikowanego urządzenia rozjarzyło się siedem cyferek. - Oto twój numer - wskazała dziewczyna - supermyślicielu. Ben przełknął ślinę. - Właśnie zamierzałem to zrobić - wyrzekł zduszonym głosem. - Nie wątpię. A teraz posłuchajmy, kto siedzi po drugiej stronie. - Christina przełączyła rozmowę na głośnik. Po sekundzie rozległ się głos z taśmy. - Witamy państwa, tu rada miasta. Proszę wybrać numer wewnętrzny lub poczekać na zgłoszenie się telefonistki. Rozdział 21 IVozprawa wstępna trwała niemal cały dzień, w dużej mierze z powodu obecności na sali dziennikarzy, ponieważ wielu bohaterów sądowego spektaklu starało się jak najdłużej skupić na sobie uwagę. Sam proces przebiegał bez niespodzianek. Ben od samego początku wiedział, że Barrett nie wyjdzie z aresztu przed rozpoczęciem właściwej rozprawy, ponieważ prokuratora nigdy by do tego nie dopuściła. A nawet gdyby jakimś cudem udało się podważyć zasadność aktu oskarżenia, to na przeszkodzie stanąłby sędzia Hawkins, który nie miał najmniejszego zamiaru narażać się opinii publicznej. Bez wahania uznał, że prokuratura posiada wystarczające dowody, by oskarżyć Barretta, i wyznaczył rozprawę za trzy tygodnie. - Wszystko jasne - Barrett westchnął ponuro. - Właściwie dopiero teraz się zacznie na dobre. Ben skinął głową i po raz kolejny odnotował w myślach zmianę w nastroju i zachowaniu burmistrza. Barrett był wyraźnie nieswój, zupełnie inny niż w poprzednich tygodniach. Nawet gdy wlepiały się w niego ślepia kamer, zachowywał się z rezerwą, niemal odpychająco. Ben zastanawiał się, co się stało. Przypuszczalnie do burmistrza dotarło w końcu, że to nie przelewki, że stoi przed prawdziwym sądem, oskarżony o morderstwo. Może ujrzał przed sobą realną groźbę więzienia, a nawet śmierci? Może chodziło o coś jeszcze innego? -1 co teraz? - zagadnął burmistrz. - Przygotowujemy się do właściwej rozprawy. Nie pominiemy żadnej okoliczności, która pozwoli nam osłabić siłę zarzutów. Będziemy walczyć o każdy szczegół, według zasady „wszystkie chwyty dozwolone". - Sędzia zdaje się nie mieć wątpliwości co do mojej winy, skoro bez zmrużenia oka zdecydował się na właściwą rozprawę. - Rzeczywiście, nie jest ci specjalnie przychylny. Ale w tym przypadku nie miało to większego znaczenia, ponieważ materiał dowodowy jest niestety na tyle 138 obciążający, żeby cienie wypuścić. Na pociechę dodam jednak, że nie jesteś całkowicie pozbawiony szans. Pamiętaj, że póki ława przysięgłych będzie miała uzasadnione wątpliwości co do twojej winy, nic ci nie grozi, a moja w tym głowa, żeby tak właśnie było. A więc nie dołuj, wszystkich powoli przekabacimy. - Dzięki za słowa otuchy. Czy wyobrażasz jednak sobie, co znaczy nosić na sobie piętno zbiorowej nienawiści? - w oczach Barretta widać było znużenie, niemal pogodzenie się z przegraną. - Jak tyle osób może wierzyć, że jestem zdolny do zamordowania własnych córek? Ben milczał. Wiedział, że daremne by tu były jakiekolwiek słowa otuchy. Domyślał się, co się dzieje z jego klientem. Rozwój świadomości oskarżonego można było podzielić z grubsza na dwa etapy. Najpierw zdecydowanie zaprzeczał, negował zarzuty - Ben dostrzegł to podczas wizyty u Barretta w celi. Potem, gdy proces był coraz bliżej, myślenie oskarżonego koncentrowało się na linii obrony. Podobnie teraz: Barrett nagle odczuł z całą gwałtownością, że grozi mu realne niebezpieczeństwo - więzienie czy nawet śmierć - i tylko to się liczyło. Jego depresję pogłębiało poczucie ogromnego osamotnienia: nie dość, że stracił najbliższą rodzinę, to za morderczy czyn obwiniano właśnie jego. Niełatwo znosić takie brzemię. - Czy są jeszcze jakieś sprawy do rozpatrzenia, zanim sąd zamknie sprawę? - w rozmyślania Bena wdarł się głos Hawkinsa. Bullock wstał z miejsca i oznajmił: - Oskarżenie wnosi o przekazanie pytań wstępnych osobom, z których wybrana zostanie ława przysięgłych. Pozwoli to na bardziej rzetelną selekcję najbardziej odpowiednich osób. - Sprzeciw, wysoki sądzie - zawołał Ben. - Bo? - spytał Hawkins. - Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy komplikować akceptowaną od dawna procedurę. Moim zdaniem formalne przepytywanie potencjalnych sędziów przysięgłych zupełnie wystarczy. Jak słyszałem, proponowane przez oskarżenie rozwiązanie stało się modne w stanie Kalifornia. Ale chyba nie musimy ich we wszystkim naśladować? - Podtrzymuję wniosek z bardzo istotnego powodu - odparł Bullock - chodzi o skrócenie całej rozprawy. Istnieje obawa, że przedłużanie procedury formalnej stanie się główną strategią obrony, która będzie miała nadzieję, że w końcu z takich działań coś wyniknie. - Podobny zabieg absolutnie nie przyczyni się do skrócenia procesu - dowodził Ben. - Przeciwnie, tylko go wydłuży: trzeba sformułować pytania, dostarczyć formularze przysięgłym i tak dalej. - Nieprawda - upierał się Bullock - im więcej pytań skierujemy w formularzach do potencjalnych sędziów, tym mniej czasu będziemy musieli poświęcić im na sali. To chyba oczywiste. - W Kalifornii podobny zabieg nie przyczynił się do oszczędności czasu. Wręcz odwrotnie - rozprawy sądowe trwają tam przeciętnie dwanaście razy dłużej niż u nas. 139 - Wysoki sądzie - Bullock zbliżył się nieco do stołu sędziowskiego i ściszył głos, nadając mu głębokie, pełne szacunku brzmienie. - Można się domyślać, że żadna ze stron, zwłaszcza zaś obrona, nie przepuści najmniejszej okazji, żeby wybrać najbardziej sobie przychylnych przysięgłych i w nieskończoność będzie czepiać się drobiazgów. Mając w perspektywie tak uciążliwą procedurę, moglibyśmy przynajmniej trochę ułatwić sobie zadanie. - Zgadzam się z panem prokuratorem - oznajmił sędzia Hawkins. - Oczywiście ostateczna decyzja będzie należeć do sędziego, który będzie przewodniczył właściwej rozprawie, ale myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby już teraz rozesłać do kandydatów na sędziów kwestionariusze. Na marginesie chciałbym dodać, że nie jesteśmy w Kalifornii i przebieg procesu nie zależy od widzimisię tego czy innego mecenasa. U nas pełną kontrolę nad przebiegiem procesu nadal sprawuje wysoki sąd i radzę o tym pamiętać. Jeżeli obrona ma nadzieję, że będzie mogła przedłużać w nieskończoność rozprawę sprowadzając do sądu całe korowody świadków czy dyskutując w nieskończoność każdy drobiazg, to jest w grubym błędzie. Wniosek oskarżenia zostaje przyjęty. - Dziękuję, wysoki sądzie - Bullock skinął lekko głową i zwrócił profil do kamer, żeby mogły uwiecznić jego triumfalny uśmiech. - Czy są jeszcze jakieś wnioski? - spytał sędzia Hawkins i zaczął układać papiery na stole. - Tak, wysoki sądzie - podniósł się Ben. - Obrona chciałaby przedstawić dwa wnioski. - Sprzeciw, wysoki sądzie - włączył się natychmiast Bullock. - Według oskarżenia, które zna owe wnioski, mają one na celu niedopuszczenie do rozpatrzenia - w toku rozprawy zasadniczej - kilku istotnych dowodów świadczących o winie podsądnego. - Dlaczego nie chce pan poczekać z przedstawieniem swojego wniosku do rozprawy głównej, panie mecenasie? - Hawkins zwrócił się do Bena. - Ze względu na czas, wysoki sądzie. Mam trzy tygodnie na przygotowanie obrony i chciałbym wiedzieć, na czym stoję. Niedopuszczenie pewnych dowodów, dodajmy - skrajnie wątpliwych, o charakterze poszlakowym - do rozpatrzenia podczas rozprawy zasadniczej- pomoże mi się skoncentrować na bardziej istotnych zarzutach. Hawkins westchnął. Ben wiedział, że sędzia nade wszystko nie znosi konieczności podejmowania kontrowersyjnych decyzji. Ale teraz nie miał wyboru. - Dobrze, panie mecenasie, proszę o wyjaśnienie. - Dziękuję, wysoki sądzie. W moim pierwszym wniosku chciałbym prosić o niedopuszczenie do postępowania dowodowego zakrwawionego śladu podeszwy buta należącego rzekomo do podsądnego. * - Jasne, to niewygodny dowód - zauważył pod nosem Bullock, ale na tyle głośno, że słyszała go cała sala. - Ślad, o którym mowa - ciągnął głośniej Ben - został znaleziony w domu Barrettów, przy drzwiach wejściowych. Z tego co słyszałem - podkreślam: słyszałem, ponieważ obronie nadal nie pozwolono na samodzielne zbadanie dowo- 140 dów rzeczowych - zaschnięta krew otaczała ślad podeszwy skierowany w stronę wyjścia. Wielkość podeszwy przypomina rozmiar buta oskarżonego. -A więc? - spytał zniecierpliwiony Hawkins. - Wynika z tego - odparł Bullock, zanim Ben zdążył zareagować - że oskarżony zabił swoją rodzinę, a potem uciekł rozmazując przy okazji krew na podłodze. - Dziękuję panu prokuratorowi za ułatwienie mi zadania - Ben miał ochotę się roześmiać. Bullock sam mu się podłożył. - Dzięki swojej stronniczej analizie pan prokurator udowodnił, że ów nic nie znaczący ślad mógłby w poważnym stopniu zaszkodzić oskarżonemu, gdyby został potraktowany jako dowód. - Zaraz, zaraz - sędzia Hawkins zmarszczył brwi - dlaczego ów ślad nie miałby znaczyć tego, co znaczy? - Ponieważ - Ben otworzył teczkę, w której znajdował się rezultat wielotygodniowej pracy Lovinga - udało mi się uzyskać zeznania kilkunastu osób na temat tego, jak zabezpieczono ślady na miejscu zbrodni, czy też raczej -jak ich nie zabezpieczono. Chciałbym przedstawić wysokiemu sądowi dziewięć niezależnych oświadczeń złożonych pod przysięgą - Ben podał dokumenty woźnemu. - Pochodzą one od dziennikarzy, sąsiadów, a nawet policjantów obecnych wówczas na miejscu przestępstwa. Z ich wypowiedzi wynika, że długo nikt nie kwapił się, by fachowo zabezpieczyć ślady i uniemożliwić powstawanie nowych. Policja po prostu uznała, że ma winnego i nie chciała się przepracowywać. - Do rzeczy, panie mecenasie - Hawkins zabębnił palcami po stole. - Udało mi się ustalić dane ponad dwudziestu pięciu osób, które swobodnie kręciły się po domu Barrettów przed zabezpieczeniem śladów zbrodni. - Dwudziestu pięciu? - Hawkins porwał listę z biurka i wlepił w nią oczy z niedowierzaniem. - Tak jest, wysoki sądzie. Powtarzam, podczas dochodzenia dopuszczono się karygodnych zaniedbań przy zabezpieczaniu śladów, w związku z czym obrona prosi o niedopuszczenie do postępowania wszystkich śladów znalezionych w domu państwa Barrettów. Sędzia milczał, ale na jego konserwatywnym czole pojawiły się głębokie bruzdy od natłoku myśli. - Wobec takiej liczby osób, które przewaliły się przez dom Barrettów po tragedii, nie można stwierdzić z całą pewnością do kogo należą ślady - widząc wahanie Hawkinsa Ben kuł żelazo póki gorące. - Nikt nie mógł wejść do domu, nie przekraczając progu, a to oznacza, że interesujący nas ślad stopy mógł należeć do każdego. Reasumując: zważywszy że wspomniany dowód jest mało wiarygodny i to wskutek zaniedbania policji, obrona wnosi o wycofanie go z postępowania. - Czy można słówko, wysoki sądzie - zagadnął Bullock. - Jeżeli interpretacja dowodu nie jest jednoznaczna, obrona może starać się tego dowieść w obecności ławy przysięgłych podczas procesu. - Jeżeli wiarygodność dowodu zależy bardziej od interpretacji niż kryteriów uznawanym za obiektywne, należy go wykluczyć z postępowania. Tak stanowi 141 prawo, które obowiązuje w naszym stanie - tłumaczył Ben, ale Bullock zachowywał się, jakby go w ogóle nie słyszał i nadal zwracał się tylko do sędziego: - Chciałbym przy okazji zapewnić wysoki sąd, że jeżeli na miejscu zbrodni rzeczywiście kręciły się jakieś niepowołane osoby, to nic mi o tym nie było wiadomo. To zaskakująca wiadomość, której - nawiasem mówiąc - mecenas Kin-caid nie był łaskaw mi przekazać. Mogę jednak zapewnić, że dołożę wszelkich starań, żeby sprawę wyjaśnić. Co nie zmienia faktu, że ślad z pewnością należał do oskarżonego. Krew szybko krzepnie, a więc może zostać rozmazana jedynie przez godzinę czy dwie, potem jest to niemożliwe. W tym czasie w domu nie było nikogo innego oprócz ofiar i Barretta. Policja i rzekome osoby postronne zjawiły się tam znacznie później. - Zgadzam się z panem prokuratorem - sędzia skinął głową i westchnął z ulgą. - Oddalam tym samym wniosek obrony. Oczywiście obrona będzie miała prawo kwestionować wartość dowodu podczas rozprawy. Czego dotyczy drugi wniosek, panie mecenasie? - Obrona sprzeciwia się użyciu przez oskarżenie wyników badań DNA jako materiału dowodowego - odparł szybko Ben starając się nie okazywać rozczarowania. - Jak wiadomo, sąd najwyższy nadal ma wątpliwości co do wartości dowodowej takiego materiału. Tak więc wykorzystanie go podczas obecnego procesu mija się z celem, bo jego wartość może być w każdej chwili zakwestionowana przez wyższą instancję. - To sprawa już dawno przebrzmiała - odezwał się lekceważąco Bullock. -Używanie materiału DNA jako dowodu stało się powszechną praktyką. Jedyną przeszkodą, która dotąd nam to uniemożliwiała, był brak odpowiednio wyposażonego laboratorium. - Którego nadal nie ma - wpadł mu w słowo Ben. - Dlatego badania zlecono firmie nie związanej z wymiarem sprawiedliwości. - To bardzo wiarygodna firma, wysoki sądzie - Bullock poruszył się niespokojnie. - Nosi nazwę Cellmark Laboratories, zatrudnia najlepszych ekspertów i można jej całkowicie ufać; od dłuższego czasu korzystamy z jej usług. - Za odpowiednią opłatą- dorzucił Ben. - Odpłatne korzystanie przez prokuraturę z usług ekspertów jest powszechną praktyką. Zresztą obrońcy robią to samo. - Honorarium dla ekspertów rzeczywiście nie jest czymś nadzwyczajnym -ripostował Ben - ale płacenie za wyniki - owszem. A to poważna różnica. Wspomniana firma znana jest z tego, że proponuje prokuraturze usługi w następujący sposób: „zapłaćcie odpowiednią kwotę, a wysmażymy taką ekspertyzę, z której nikt nie zrozumie ani słowa, i będziecie mieli w saku oskarżonego". - Bzdury! - Bullock po raz pierwszy podniósł głos. Hawkins drgnął zdziwiony. Prokurator natychmiast się zmitygował i dodał ciszej: - Zresztą to mało istotne szczegóły. Chyba nieważne, skąd pochodzą wyniki. - Dla obrony to kwestia kluczowa - zaoponował Ben. - Chciałbym przypomnieć, jakie wzburzenie sędziów sądu apelacyjnego wywołał fakt, że rodzina von Bulow zapłaciła ciężkie pieniądze za pomoc prywatnego detektywa, eksperta od 142 zabójstw. Oznaczało to bowiem, że jednak nie wszyscy są równi wobec prawa i jeżeli jest się odpowiednio bogatym, można łatwiej doprowadzić do skazania swojego przeciwnika. - To zupełnie inna sytuacja - Bullock wzruszył ramionami. - Prokuratura nie wyręcza się nikim w zdobywaniu materiału dowodowego. - Co nie zmienia faktu, że za ów materiał płaci, i to ogromne pieniądze, a przecież jest jedną ze stron! Trzeba wreszcie wyraźnie powiedzieć w tym miejscu, że prokuratura w ogóle czyni nadludzkie wysiłki, żeby doprowadzić do skazania podsądnego, tylko dlatego, że patrzą na nas oczy całego świata. A prawo powinno być równe dla wszystkich: nie powinno forować bogatych, dając im możliwość kupowania dowodów, ani też gnębić ich tylko dlatego, że są bogaci i sławni. A w tym przypadku mamy do czynienia zarówno zjedna, jak i drugą sytuacją. Obawiam się również, że w grę wchodzi ambicja osobista: powodem, dla którego panu prokuratorowi tak zależy na wygranej, jest obawa przed zbla-mowaniem się w oczach milionów telewidzów. - To ordynarne pomówienie, wysoki sądzie! - zawołał Bullock. Na jego twarzy pojawił się wyraz świętoszkowatego oburzenia. - Mecenas Kincaid nie cofa się nawet przed oszczerstwem, ponieważ wie, że inaczej nie ma szans na odparcie przygniatających dowodów zebranych przez prokuraturę. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek rzucał kalumnie na mnie i mój urząd! - Znajduję debatę panów bardzo pouczającą i inspirującą intelektualnie, jednakże oddala nas ona dość istotnie od meritum sprawy. Niedopuszczenie wyników badań DNA mogło by być możliwe tylko w sytuacji, gdyby były one nierzetelne lub ich rozpatrywanie kłóciło się ze stanem najnowszej wiedzy. Stwierdzam, że w tym przypadku nie zachodzi żadna z tych okoliczności. A teraz uporządkujmy pewne kwestie. Pan, panie prokuratorze - Hawkins wymierzył młotek w kierunku Bullocka - udostępni obronie wszelkie potrzebne materiały. Zrozumiano? - Tak jest, wysoki sądzie - Bullock kiwnął głową. Hawkins skierował młotek na Bena. - Pan zaś, mecenasie, przedstawi wnioski wysokiemu sądowi po szczegółowym zapoznaniu się z materiałem dowodowym. Odbędzie się to dzień przed rozprawą. - Ależ wysoki sądzie - Ben osłupiał - przecież nawet nie zdążę wszystkiego przeglądnąć... Sędzia rzucił mu surowe spojrzenie. Ben zamilkł, nie chcąc przeciągać struny. - Na tym zamykam dzisiej sze posiedzenie sądu - Hawkins walnął młotkiem i gdy wszyscy wstali, opuścił salę. Dziennikarze natychmiast ruszyli do kuluarów, gdzie Bullock obiecał zorganizować improwizowaną konferencję prasową. Wychodząc, prokurator zatrzymał się przy stole dawnego podopiecznego. - Chciałbym otrzymać kopie owych dziewięciu oświadczeń, którymi tak wymachiwałeś przed nosem sędziego - odezwał się do Bena. - Wysłałem je pocztą. 143 - Wolałbym jej mieć już teraz. - Nie ma sprawy. Pod warunkiem, że dostanę opis całego materiału dowodowego, którego nie raczyłeś mi jeszcze pokazać. - Obawiam się, że... że nie jestem dziś na to przygotowany... - No cóż... - Ben zatrzasnął teczkę. - Ojej, ale ze mnie gapa. Nie wziąłem kluczyka do teczki. Żegnam. - Ruszył do wyjścia starając się wyminąć Bullocka, ale ten zastąpił mu drogę. - Jeśli sądzisz, że cię będą błagał, to się mylisz - rzucił ironicznie. - A co do twojego wystąpienia w sądzie... Pewnie ci się wydawało, że mnie z miejsca zakasujesz wyciągając jak magik z kapelusza te, pożal się Boże, wnioski. Nie sądziłeś chyba, że sędzia kupi taki kit. - To nie kit, a poza tym pamiętaj, że mam prawo przedstawić je na rozprawie zasadniczej. - Nie licz na to. Facetka może czuć do ciebie sympatię, gdy bronisz nieletnich prostytutek albo gamoniowatych złodziejaszków. Sprawa o morderstwo to co innego. Ben drgnął, słysząc słowa Bullocka. Prokurator mówił o sędzim „facetka", a więc wszystko wskazywało na to, że to rzeczywiście pani Hart będzie orzekała w sprawie Barretta. - Aż trudno uwierzyć, że zdecydowałeś się na tak nikczemne podchody starając się podważyć wartość materiału dowodowego - ciągnął Bullock. - Nie sądziłem, że upadłeś tak nisko. - Nie czepiaj się i nie obrażaj mnie. Sam wiesz, że to wyjątkowa sprawa. - Zawsze miałeś skłonności do szukania wyjątków, naginania rzeczywistości do własnej wizji świata. Zawsze ważniejsze były dla ciebie własne odczucia niż obiektywna prawda i służenie społeczeństwu. Może się mylę? Bullock odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem. Ben zagryzł wargi. Nawet gdyby jemu samemu udało się wreszcie wyrzucić z pamięci niektóre zdarzenia, zawsze będzie Bullock. A ten, jak zraniony słoń, nigdy nie zapominał. Zdarzyło się to w jakiś czas po tym, jak Ben został sekretarzem Bullocka. Obaj mężczyźni szybko dopasowali się do siebie i wręcz zgadywali swoje myśli, jak stare dobre małżeństwo. Gdy Ben nie miał zajęć na uczelni, obaj zjawiali się w pracy przed siódmą. Ben robił kawę, Bullock otwierał pocztę. Następnie brali się za przygotowywanie spraw, zaczynając od najbardziej pilnych. Głowili się nad najlepszą strategią prezentacji aktu oskarżenia, tak żeby obronę pozbawić wszelkich szans. Ben zajmował się przede wszystkim sprawami papierkowymi, Bullock brał na siebie występowanie w sądzie. Pod koniec dnia znów spotykali się w biurze i sącząc napoje - Bullock piwo, Ben mleko czekoladowe - podsumowywali dzień i planowali następny. Żaden z nich nie wracał do domu przed dziewiątą wieczór. Trwało to aż do marca. Na początku miesiąca Bullock poinformował asystenta, że otrzymał do rozpracowania poważniejszą sprawę, której powikłania wykraczają daleko poza granice stanu. Prokurator okręgowy prosił Bullocka, żeby zajął się nią osobiście i dopuścił do niej tylko osoby bezpośrednio z nią 144 związane. Ben musiał więc wybaczyć Bullockowi, że ten nie może mu nic wyjawić. Mimo że Ben miał tysiące problemów na głowie, tajemnicza sprawa bez przerwy go nurtowała. Bullock całymi dniami przesiadywał za szczelnie zamkniętymi drzwiami w towarzystwie prokuratora okręgowego i szych z FBI. Na zewnątrz wydostało się tylko, że zamierzali oddać sprawę sądowi do wstępnego rozpatrzenia. Ciekawość wprost zżerała Bena. Ale nawet gdy Bullock znajdował dla niego chwilę, żeby omówić jakieś niezbędne sprawy bieżące, nie chciał go o nic pytać, a prokurator wyraźnie unikał tematu. W końcu prawdę odkrył Benowi jego przyjaciel, Mikę Morelli. Było to już w czasie, gdy małżeństwo porucznika z siostrą Bena rozpadło się, i adwokat rzadko widywał którekolwiek z nich. Julia uciekła z profesorem angielskiego do Monta-ny, a Mikę rzucił się w wir pracy, nie dając ani chwili wytchnienia tulsańskim rabusiom. Ben nie krył więc zdziwienia, gdy któregoś dnia Mikę odwiedził go w mieszkaniu. Nie zdążył nawet ochłonąć, bo porucznik w typowy dla siebie sposób natychmiast przeszedł do rzeczy. - Dowiedziałem się, co to za tajemnicza sprawa, którą prowadzi Bullock. Chodzi o twojego ojca - wypalił. - Zwariowałeś? - Ben chciał złajać Mike'a za niewybredne poczucie humoru, ale na widok grobowej miny przyjaciela poczuł ukłucie w sercu. - Przykro mi, ale to prawda. Dowiedziałem się o tym od moich chłopaków, których do współpracy zaprosił sam prokurator okręgowy. Znamy się jak łyse konie i wierz mi, że można im ufać. Niestety. - Jak to możliwe? - Ben usiadł na tapczanie, starając się zebrać myśli. Miał jeszcze nadzieję, że usłyszy coś, co podważy te rewelacje. - Tego nie wiem. Ale twój ojciec siedzi w czymś po uszy i lepiej zacznij się zastanawiać, jak to przyjmie. Ben doskonale wiedział, co trapiło Mike'a. Ojciec Bena przez całe życie odznaczał się niepohamowanym temperamentem, który miał nie tyle podłoże charakterologiczne, co patologiczne czy też mówiąc dokładnie - neurologiczne. Prosta sprawa potrafiła czasem tak bardzo wyprowadzić go z równowagi, że zupełnie tracił kontrolę nad sobą. Dostawał drgawek, czasem nawet mdlał. Nietrudno zgadnąć, jak ta przypadłość odbiła się na jego zdrowiu. Według opinii specjalistów owe ekstremalne wybuchy gniewu stawały się źródłem czegoś w rodzaju wewnątrzustrojowej reakcji łańcuchowej: uwalniały adrenalinę oraz inne substancje związane z występowaniem stresu, jednocześnie zaś osłabiały mechanizmy obronne organizmu i - co najgorsze - powodowały ostrą arytmię serca. Przesycona hormonami wściekłości krew niszczyła ścianki naczyń krwionośnych, a następnie atakowała serce. Jak dotąd, ojciec Bena przeszedł już trzy ataki serca, na szczęście niegroźne, ale istniało poważne ryzyko czwartego. Jednak w tej chwili najważniejsze dla Bena było coś zupełnie innego. - Jesteś pewien, że sprawę prowadzi prokuratura okręgowa? Nasza prokuratura okręgowa?! - spytał. 10 - Naga sprawiedliwość 145 "li 1 *? llillIfeB i li 3 ir cq i 3^3 *ftS &-S 3 .2. o. <= EJ Ct Ćt'T3 O B.1.2 _ CD i S S S « ¦i m n " i spmaltretowanych kobiet, tym całe honorarium przeznaczyłam na schronisz -Całe? ., p ostu po śmierci Caroline już ^ na światło dzienne, a em. - Sprzeciw! Obrona posuwa się d ^g ^ - Podtrzymuje, - Sędzia Hart spojrzała na BenJJ^ nie mecenasie, doskonale pan wie, co można, a czego nie. Pa- W. wysoki ^ rzeCzy nienawidził takiego l^^^J^^^^^ czonego na tani efekt, ale mając do JJ^JJltfSu. - Snujmy w takim razie czyniły z rozprawy sądowej show«*< ^ b nie miała pani nic interesują-inaczej: czy wydawca zapłaciłby taką Kwoię, &*y , cego do zaoferowania? sie? stronnym świadkiem w tym procesie? hamowała narastają- Nozdrza kobiety zadrgały. Wyraźnie juz tyuro mi Cą ^ Nie mam pojęcia, o co P*™ ^ r™ ^ w bardzo bliskich stosun-- Przecież sama pani wspomniała, ze oyw v« Przecież sama pani kach z siostrą. -To prawda. o prawda", jak głosi tytuł pani znaczy, na p spraw^liwość?^ mocnL sfonnułowani, p0 prostu chce, żeby sprawca zapła- cił za swoje czyny, to chyba ocz^\ uznała pani, że to mój klient jest - Tak, ale mniej jest oczyw^e ^ zeg P-J. ^ ^ idy sprawcą, co sugeruje pani w książce.iN1^ pani nie przepadała za Wallace'em Barrettem? 248 - To prawda, nigdy go nie lubiłam. - Ma pani świadomość, że jej dzisiejsze zeznania mogą być dla niego obcią- - Nie ja jestem powołana do oceny. - Ujmijmy to tak: pojawiła się pani w sądzie i publicznie zarzuciła pani całą "lasą jednoznacznie nagannych rzeczy człowiekowi, którego pani nie lubi, mimo ^ tak naprawdę nie była pani świadkiem ani jednej z nich. - To nieprawda! - Czyżby? A więc widziała pani, jak oskarżony bił żonę? -No... nie. - A widziała pani, jak bił dzieci? - Też nie. - A może widziała pani, jak je brał na ręce i całował? - No tak, oczywiście, ale... - Więc dlaczego przedstawiła pani oskarżonego jako wyrachowanego, krwio-^rczego potwora zdolnego do najgorszych zbrodni na podstawie wydarzeń, któ-tych pani nie była naocznym świadkiem, ignorując zarazem sytuacje, które jed-n°aiacznie wskazywały na jego gorące uczucie do dzieci? - To nie ma nic do rzeczy! Trzeba go znać, to wyrachowany okrutny drań! -tknęła z taką mocą, że po sali przetoczyło się echo. Przysięgli popatrzyli po sobie ze zdziwieniem. Taylor natychmiast się zmitygowała, ale nie mogła już za-^eć poprzedniego wrażenia. Widząc jej zmieszanie Ben postanowił poruszyć Wstępną kwestię. - Jak już wiemy, jest pani rozwiedziona? - Tak, ale co to ma do rzeczy? - O tym za chwileczkę. Jaki był powód rozwodu? - Protestuję, wysoki sądzie, to... - Bullock zamachał gwałtownie rękami, a'e sędzia Hart natychmiast weszła mu w słowo: - Pozwalam odpowiedzieć świadkowi na to pytanie. Taylor zwiesiła głowę i odpowiedziała ledwie słyszalnie: - Mój maż... pił. Niewiele, ale po alkoholu zupełnie się zmieniał. Kiedyś wró-c'f pij any do domu i mnie uderzył. Natychmiast się spakowałam i wyprowadziłam. - Więc nie pomylę się, jeśli nazwę panią ofiarą przemocy w rodzinie? - Chyba nie... - Taylor była teraz zupełnie inna, zrezygnowana, pozbawiona Kiejkolwiek pozy, niemal bezbronna. Widząc to, Ben starał się zadać następne Pytanie najdelikatniej jak można. - Czy nie jest możliwe, że niejako przeniosła pani na siostrę swoje kłopoty Małżeńskie? - Nie, to niemożliwe. - Zgodzi się pani jednak, że to zastanawiający zbieg okoliczności, że zarów-n» pani, jak jej siostra trafiły na takich drani? - Niekoniecznie, bicie żon ma znamiona epidemii. - A czy nie j est możliwe, że w sytuacji, gdy zaszokowana okrutnym mordem Skonanym na siostrze i jej dzieciach starała się pani znaleźć dlań jakiekolwiek 249 - Aha, namawiała pani. Więc przez cały czas, gdy pani siostra jeszcze żyła, nie wspomniała pani nikomu ani słowa o rzekomych problemach małżeńskich siostry, bo, jak słyszeliśmy, „nie chciała się pani mieszać w nie swoje sprawy", ale gdy tylko siostra została zamordowana i pojawił się wydawca z ćwierć milionem dolarów, postanowiła pani ogłosić te informacje trzystu tysiącom ludzi. Czy to nie dziwne? - To wszystko nie tak... - Co mianowicie? - To wszystko, co mi pan usiłuje wmówić. Po prostu po śmierci Caroline już nie mogłam jej zaszkodzić wyciąganiem prywatnych spraw na światło dzienne, a w dodatku rzeczywiście zależało mi, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Poza tym całe honorarium przeznaczyłam na schronisko dla maltretowanych kobiet. - Całe? - No... nie. Z czegoś muszę żyć... - Bez wątpienia na dużo lepszym poziomie niż przed publikacją książki? - Sprzeciw! Obrona posuwa się do insynuacji! - Podtrzymuję. - Sędzia Hart spojrzała na Bena surowym wzrokiem. - Panie mecenasie, doskonale pan wie, co można, a czego nie. Proszę nie przeciągać struny. - Tak jest, wysoki sądzie, będę uważał. - Ben zajrzał do notatek. W gruncie rzeczy nienawidził takiego prowadzenia obrony, pokrętnego, aluzyjnego, obliczonego na tani efekt, ale mając do czynienia z osobami pokroju Bullocka, które czyniły z rozprawy sądowej show, nie miał wyboru. - Spróbujmy w takim razie inaczej: czy wydawca zapłaciłby taką kwotę, gdyby nie miała pani nic interesującego do zaoferowania? - Oczywiście, że nie. - Dziękuję. - Ben nie chciał naciskać dalej, ale to, co powiedziała Taylor, wystarczyło, żeby przysięgli wyrobili sobie odpowiednią opinię. - Przejdźmy teraz do następnej kwestii. Chyba zgodzi się pani ze mną, że nie jest zupełnie bezstronnym świadkiem w tym procesie? Nozdrza kobiety zadrgały. Wyraźnie już tylko z trudem hamowała narastającą irytację. - Nie mam pojęcia, o co panu tym razem chodzi. - Przecież sama pani wspomniała, że była pani w bardzo bliskich stosunkach z siostrą. - To prawda. -1 pragnie pani, żeby na jaw wyszła „prawda i tylko prawda", jak głosi tytuł pani książki. To znaczy, że na długo przed procesem wiedziała pani, jaka jest ta sprawiedliwość? - To chyba zbyt mocne sformułowanie. Po prostu chcę, żeby sprawca zapłacił za swoje czyny, to chyba oczywiste. - Tak, ale mniej jest oczywiste, dlaczego uznała pani, że to mój klient jest sprawcą, co sugeruje pani w książce. Nie pomylę się, jeśli stwierdzę, że nigdy pani nie przepadała za Wallace'em Barrettem? - To prawda, nigdy go nie lubiłam. - Ma pani świadomość, że jej dzisiejsze zeznania mogą być dla niego obciążające? - Nie ja jestem powołana do oceny. - Ujmijmy to tak: pojawiła się pani w sądzie i publicznie zarzuciła pani całą masę jednoznacznie nagannych rzeczy człowiekowi, którego pani nie lubi, mimo że tak naprawdę nie była pani świadkiem ani jednej z nich. - To nieprawda! - Czyżby? A więc widziała pani, jak oskarżony bił żonę? -No... nie. - A widziała pani, jak bił dzieci? - Też nie. - A może widziała pani, jak je brał na ręce i całował? - No tak, oczywiście, ale... -Więc dlaczego przedstawiła pani oskarżonego jako wyrachowanego, krwiożerczego potwora zdolnego do najgorszych zbrodni na podstawie wydarzeń, których pani nie była naocznym świadkiem, ignorując zarazem sytuacje, które jednoznacznie wskazywały na jego gorące uczucie do dzieci? - To nie ma nic do rzeczy! Trzeba go znać, to wyrachowany okrutny drań! -krzyknęła z taką mocą, że po sali przetoczyło się echo. Przysięgli popatrzyli po sobie ze zdziwieniem. Taylor natychmiast się zmitygowała, ale nie mogła już zatrzeć poprzedniego wrażenia. Widząc jej zmieszanie Ben postanowił poruszyć następną kwestię. - Jak już wiemy, jest pani rozwiedziona? - Tak, ale co to ma do rzeczy? - O tym za chwileczkę. Jaki był powód rozwodu? - Protestuję, wysoki sądzie, to... - Bullock zamachał gwałtownie rękami, ale sędzia Hart natychmiast weszła mu w słowo: - Pozwalam odpowiedzieć świadkowi na to pytanie. Taylor zwiesiła głowę i odpowiedziała ledwie słyszalnie: - Mój mąż... pił. Niewiele, ale po alkoholu zupełnie się zmieniał. Kiedyś wrócił pijany do domu i mnie uderzył. Natychmiast się spakowałam i wyprowadziłam. - Więc nie pomylę się, jeśli nazwę panią ofiarą przemocy w rodzinie? - Chyba nie... - Taylor była teraz zupełnie inna, zrezygnowana, pozbawiona jakiejkolwiek pozy, niemal bezbronna. Widząc to, Ben starał się zadać następne pytanie najdelikatniej jak można. - Czy nie jest możliwe, że niejako przeniosła pani na siostrę swoje kłopoty małżeńskie? - Nie, to niemożliwe. - Zgodzi się pani jednak, że to zastanawiający zbieg okoliczności, że zarówno pani, jak jej siostra trafiły na takich drani? - Niekoniecznie, bicie żon ma znamiona epidemii. - A czy nie jest możliwe, że w sytuacji, gdy zaszokowana okrutnym mordem dokonanym na siostrze i jej dzieciach starała się pani znaleźć dlań jakiekolwiek 248 249 wytłumaczenie, pierwsze, co pani przyszło do głowy, to przypisać je brutalności jej męża. - Przecież sama mi o wszystkim mówiła! Widziałam podbite oko... - To niczego nie dowodzi. Przecież siostra wytłumaczyła pani, że to był wypadek, a nie pobicie. - Bo chciała bronić tego sadysty! Musiała nawet przez niego kłamać! Niech pan nie próbuje mnie zbić z tropu, bo znam prawdą! - Gdyby jednak pani siostra podbiła sobie oko spadając ze schodów, czy taka historia też byłaby warta ćwierć miliona dolarów? - Jak pan ma czelność! Moja książka jest tylko zapisem faktów, niczym więcej. - Jestem odmiennego zdania. Nie tylko pozwoliła zarobić pani ogromne pieniądze, lecz jednocześnie pomogła pani odreagować własne bolesne doświadczenia. Poza tym poprzez udramatyzowanie historii siostry mogła pani zwrócić większą uwagę na problem maltretowanych żon. Doszła pani do wniosku, że nagięcie faktów siostrze nie zaszkodzi, a będzie pożyteczne dla sprawy. - To oszczerstwo! Było dokładnie tak, jak mówiłam! Ten łobuz bez przerwy jąbił! I dlatego chciała od niego odejść! - A wtedy mogłaby z panią spędzać więcej czasu, prawda? -Co? - Przecież chciała pani częściej przebywać w towarzystwie siostry? -No tak... - To pani ją namawiała do opuszczenia męża. - Też pytanie! No pewnie! - Z pani słów wiemy, że zamierzały panie wyjechać gdzieś w zaciszne miejsce. Domyślam się, że pani dochody by na to nie pozwoliły. Czy zatem siostra miała pani opłacić podróż? - To jej sprawa. - Zreasumujmy, wpierw namawia pani siostrę do dramatycznych opowieści o mężu-potworze, a potem do opuszczenia go, co umożliwiłoby paniom wyjazd na przykład na Hawaje. - To nieprawda! - Protestuję, wysoki sądzie - Bullock ponownie poderwał się. - Jeszcze w życiu nie słyszałem tak oburzającego przesłuchiwania świadka przez obronę. Pan mecenas nie stara się wcale wydobyć żadnych informacji, a jedynie częstuje świadka stekiem insynuacji i pomówień; znęca się na kobietą, która niedawno straciła trzy najbliższe osoby. To wprost nieludzkie! Sędzia Hart milczała patrząc nieruchomym wzrokiem w przestrzeń. W końcu rzekła: - Mam wrażenie panie mecenasie, że wyczerpaliśmy już wszelkie wątpliwości dotyczące omawianej przed chwilą kwestii. - Oczywiście, wysoki sądzie. - W gruncie rzeczy Ben był zadowolony z interwencji pani Hart. Przysięgli usłyszeli, to co chciał, a dalsze dręczenie załamanej kobiety nie przynosiło mu przyjemności. - Przejdę w takim razie do podsu- 250 mowania. Jak można sądzić na podstawie pani wypowiedzi, dużą część czasu spędzała pani z siostrą, czy to podczas pani pobytu w Chicago, czy w innych miejscach. - To prawda - odparła Taylor. - Siłą rzeczy musiała pani spotykać się także z oskarżonym? - Rzeczywiście. - Czy w całej dwunastoletniej historii pożycia małżeńskiego pani siostry i Wal-lace'a Barretta kiedykolwiek była pani świadkiem, jak groził pani siostrze? - Powiedziała mi... - Proszę odpowiedzieć na pytanie: czy kiedykolwiek w pani obecności Wal-lace Barrett groził żonie rękoczynami? Oczy kobiety zwęziły się. Widać było, że intensywnie zastanawia się nad odpowiedzią. W końcu ledwie słyszalnie westchnęła i odparła: -Nie. - Czy kiedykolwiek w pani obecności oskarżony groził swoim dzieciom? - Też nie. - A czy kiedykolwiek widziała pani, że uderzył żonę czy córki? - Nie, nie widziałam, ale... -1 oczywiście nigdy nie słyszała pani, że grozi im śmiercią? - Nie, nie słyszałam. -Dziękuję, to wszystko. Ogromnie dziękuję za pani szczerość i uczciwość. -Ben skłonił głowę i zrobił w tył zwrot, żeby wrócić na miejsce. Nagle przystanął, jak gdyby coś sobie przypomniał. - Czy ma pani jakichś znajomych w radzie miasta? - Co proszę? O czym pan mówi? - Cynthia Taylor była kompletnie zaskoczona. - Pamięta pani nasze pierwsze spotkanie, gdy przyszedłem zadać pani kilka wstępnych pytań? Tuż po opuszczenia przeze mnie i moją asystentkę pani gabinetu zadzwoniła pani do ratusza. Po co, jeśli wolno spytać? - Skąd pan może wiedzieć, gdzie dzwoniłam? - To w tej chwili nieistotne. Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. - Ale pan nie ma prawa, to moje prywatne... - Proszę świadka o odpowiedź - wtrąciła się zniecierpliwiona pani Hart. Chyba po raz pierwszy Cynthia Taylor straciła do reszty całą pewność siebie. -No nie wiem, nie pamiętam, ja... Aha, pewnie dzwoniłam w sprawach służbowych związanych z mojądziałalnością społeczną. Tak, tak, na pewno. Przygo-towywałam wówczas wraz z radą miasta projekt ustawy pozwalający policji na bardziej zdecydowane działania w przypadkach znęcania się nad rodziną. - Więc rozmawiała pani z którymś z radnych? - Pewnie tak. - Czy pamięta pani dokładnie z kim? -Nie za bardzo... - Ciekawe, przecież to było kilka dni temu. To może przynajmniej powie nam pani, z kim mogła rozmawiać? 251 - Możliwe, że z Lorettą Walker, to ona właśnie zajmuje się podobnymi kwestiami jako prawnik. - A czy utrzymała pani jakiekolwiek kontakty służbowe z Baileyem Whit-manem? - Ależ tak, oczywiście - odparła szybko. Jak na gust Bena trochę za szybko. - Przecież to przewodniczący rady miejskiej. - Czy często pani z nim rozmawiała? - Często? Nie, raczej nie. Najwyżej kilka razy. - Również w czasie, gdy zamordowana została pani siostra i siostrzenice, i później, w czasie trwania śledztwa? - A, tak. Nie rozumiem jednak... - Dziękuję, nie mam więcej pytań. Ben zerknął na Bullocka. Miał wyraźnie skwaszoną minę. Podobnie wytrącona z równowagi była Cynthia Taylor, ale Ben nie odczuwał satysfakcji. Przeciwnie, było mu nawet żal tej dotkniętej nieszczęściem istoty ludzkiej, bo przypuszczalnie dała się wplątać w sprawy, których nie była w stanie ogarnąć. - Skoro nadal mamy czas do przerwy, proszę oskarżenie o powołanie następnego świadka. Rozdział 40 Os 'skarżenie powołuje na świadka pana Arthura Prentissa. Podczas gdy mężczyzna zbliżał się do miejsca dla świadków, Ben wnosił dziękczynne modły, że prawo nakazuje oskarżeniu dzielić się swoimi informacjami z obroną, bo inaczej nie miałby zielonego pojęcia, kim jest imć Prentiss. - Proszę nam powiedzieć, gdzie pan pracuje - rozpoczął Bullock. Prentiss był wysoki i szczupły, a jego twarz zdobił zadzierzysty czarny wąsik i broda. Miała trzydzieści kilka lat, choć wyglądał młodziej. Na Benie sprawił wrażenie uczciwego człowieka, co niepokoiło go nie na żarty. - W lodziarni Baskin-Robbins, przy pięćdziesiątej pierwszej. - Co pan tam robi? - Przez większość czasu po prostu sprzedaję lody - uśmiechnął się Prentiss. - Jestem wprawdzie zastępcą kierownika, ale mamy bardzo skromny personel, więc gdy trzeba, sam wkładam fartuch i staję za ladą. - Rozumiem - Bullock przewrócił stronę w notatniku. Był to jego ulubiony sygnał wysyłany do podświadomości przysięgłych, sugerujący, że oto nastąpi bardzo ważne pytanie. - Czy zna pan oskarżonego, pana Wallace'a Barretta? - Ależ oczywiście. Przecież jest naszym burmistrzem. Ciągle go widuję w prasie i telewizji. Znam go też w pewnym sensie osobiście, bo często do nas zagląda. - Naprawdę? - Ben zbyt dobrze znał Bullocka, żeby dać się nabrać na sztuczkę z udawanym zdziwieniem. - Interesuje mnie na przykład, czy jedenastego marca po południu też państwa odwiedzał? -Tak. -Sam? - Nie. Był z żoną i dziećmi. - Prentiss zerknął zmieszany na Barretta. - Czy mógłby pan własnymi słowami opisać tę sytuację sędziom przysięgłym? Prentiss przesunął ciężar ciała z nogi na nogę, żeby móc zwrócić się bezpośrednio do przysięgłych. 253 - Z początku było tak jak zwykle. Burmistrz przywitał się ze mną, spytał o żonę i dzieci. Muszę stwierdzić, że zawsze taki jest, miły, wcale nie zadziera nosa. - Czy ta wizyta różniła się czymś od innych? - W pewnym sensie tak. Między burmistrzem i jego żoną wyczuwało się jakieś napięcie. Coś najwyraźniej iskrzyło. - Czy to napięcie uzewnętrzniło się w jakiś sposób? - Tak, zaczęło się od tego, że dziewczynki miały sobie wybrać lody. Burmistrz powiedział im, że mogą sobie wziąć każde, na jakie przyjdzie im ochota. W tym momencie włączyła się do rozmowy pani Barrett, która kategorycznie zabroniła dziewczynkom brać czekoladowe. Burmistrzowi nie spodobały się takie ograniczenia i zaczęli się sprzeczać. - Czy oskarżony zaczął zachowywać się agresywnie? - Właściwie było raczej na odwrót. Pomyślałem sobie nawet, że jest niesamowicie opanowany, bo pani Barrett naprawdę nie przebierała w słowach i bez przerwy go prowokowała. Uciszał ją, mówił, że robi scenę - co zresztąbyło prawdą, bo wszyscy się na nich gapili - ale nic nie pomagało. - Czy oskarżony do końca zachował tak chwalebny stoicki spokój? - Niestety nie, w końcu nie wytrzymał. Nie mam pojęcia, co go mogło tak rozjuszyć, bo raczej nie słowa żony, która właściwie przez cały czas powtarzała swoje. Wyglądało to tak, jak gdyby w jakimś momencie po prostu stracił cierpliwość. - Sprzeciw - zawołał Ben. - Zeznania świadka stają się nazbyt barwne jak na mój gust. Chciałbym usłyszeć, co się wtedy rzeczywiście działo, a nie to, co świadkowi wydawało się, że się dzieje. - Podtrzymuję sprzeciw. Proszę, aby świadek zrelacjonował nam tylko to, co widział i słyszał. - Tak jest, wysoki sądzie. - Prentiss poskrobał się w głowę. Widać było, że cała sytuacja mocno go krępuje. - No więc w jakimś momencie twarz pana burmistrza spurpurowiała i powiedział żonie, żeby się, za przeproszeniem, zamknęła. - W jaki sposób jej to powiedział? - Za pierwszym razem szeptem, ale gdy to nie poskutkowało, krzyknął i to tak głośno, że wszyscy w lodziarni struchleli. Jednocześnie pan burmistrz podniósł ramię, o tak - Prentiss wzniósł rękę -jak gdyby chciał ją uderzyć. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech. W tym momencie burmistrz strzelił pięścią w przód, że aż świsnęło. Również i teraz wydawało się, że wszyscy na sali wstrzymują oddech. Ben pomyślał, że nawet Bullock przy swoim mistrzostwie w kreowaniu atmosfery nie potrafiłby zainscenizować podobnie niesamowitego efektu. Miał po prostu ogromne szczęście, trafił na urodzonego mówcę, który zwykłym opowiadaniem umie trzymać słuchaczy w napięciu. -1 oskarżony w końcu uderzył żonę? -Nie, nie, absolutnie. Zatrzymał pięść o włos od jej twarzy. Aż dziw brał, że tak potrafi kontrolować swoje ruchy. 254 - Jaka była reakcja pani Barrett? - Była zupełnie sparaliżowana strachem. Oczy miała wielkie jak spodki. Co jednak dziwne, nie wydawała się zdumiona, jak gdyby sytuacja nie była dla niej nowa. - Sprzeciw! Przecież to czysta spekulacja. - Podtrzymuję - kiwnęła głową sędzia - proszę, aby świadek ograniczył się do opowiedzenia tego, co widział. Ben usiadł, ale to drobne zwycięstwo nie poprawiło mu humoru. Wiedział, że na tle tak sugestywnego zeznania niewiele zyskał. Zaczął być wściekły na Bar-retta, że tylko mu wspomniał o sytuacji w lodziarni, ale nie opowiedział jej w szczegółach, najwyraźniej lekceważąc jej znaczenie dla sprawy. Z drugiej strony, trudno było od niego żądać, żeby przewidywał, jak jego małżeńska sprzeczka zostanie odebrana przez osoby postronne. - Czy w końcu dzieci państwa Barrettów otrzymały upragnione lody? - Nie, pan burmistrz kazał im wyjść z lodziarni. - Jak to przyjęły? - Ta mniejsza, czteroletnia, chyba miała na imię Annabelle, zaczęła marudzić. -1 jak zareagował oskarżony? - No... przyłożył jej w siedzenie. - Czy aby się nie przesłyszałem? - Bullock zamrugał. - Oskarżony uderzył dziecko? -Tak. - Mocno? - Nie wiem, ale więcej już się nie odzywała. Ben zamknął oczy. Miał ochotę trzasnąć wszystkim i iść stąd w diabły, ale wcześniej wziąć Barretta za ramiona i mocno nim potrząsnąć. - Zbyt dobrze pamiętał, co w końcu sprawiło, że wziął sprawę burmistrza, wierząc, że mówi prawdę: było to przekonanie, że Barrett może i jest wybuchowy, ale uwielbiał swoje córki i nigdy, ale to przenigdy żadnej z nich by nie skrzywdził. A teraz Ben dowiaduje się na sali sądowej, że jego klient uderzył jedno z dzieci, i to na oczach ludzi! Wszyscy automatycznie zastanawiali się, co w takim razie działo siew zaciszu domowym. Na szczęście jakaś bardziej racjonalna cząstka osobowości podpowiedziała adwokatowi, że może nic takiego strasznego wówczas się nie działo, być może był to zwykły żartobliwy klaps i dlatego Barrett nie widział potrzeby zagłębiania się w szczegóły. Warto to mieć na uwadze przepytując świadka. - Czy później wydarzyło się jeszcze coś niezwykłego? - Tak. - Prentiss zniżył głos. - Po tym, jak omal nie uderzył żony, opuścił ręce i rzucił do niej ochrypłym głosem „Pożałujesz tego" czy coś podobnego. Bullock nie spieszył się z następnym pytaniem. Poczekał, aż słowa świadka dokładnie zapadną w pamięć przysięgłych. - I to wszystko działo się jedenastego marca, mniej więcej o drugiej trzydzieści po południu? -Tak jest. 255 - Przypominam państwu - Bullock oznajmił ponurym głosem - że cztery godziny później żona oskarżonego i jego córki nie żyły. Na sali nastąpiło poruszenie. Nawet mniej zorientowani w zawiłościach sądowych domyślali się, że z Barrettem jest już bardzo krucho. Nie dość że prokurator ustalił motyw zabójstwa, to znalazł świadka, który słyszał pogróżkę pod adresem ofiary. I to wszystko jeszcze przed pierwszą przerwą. Ben miał ochotę płakać gorzkimi łzami. Rozdział 41 w normalnych okolicznościach Ben rozpocząłby od pytań w miarę obojętnych, dopiero później zacząłby przykręcać świadkowi śrubę. Teraz jednak musiał natychmiast zmierzyć się z najbardziej obciążającym zeznaniem Prentissa, póki nie zdąży ono na dobre zapaść w pamięć i wyobraźnię przysięgłych. - Porozmawiajmy na początek o pańskiej ostatniej wypowiedzi dotyczącej słów oskarżonego, cytuję: „Pożałujesz tego". Czy oskarżony wyjaśnił w pańskiej obecności, co miał na myśli? - No nie, ale byłem w stu procentach przekonany, że... - Przepraszam - przerwał mu ostro Ben - ale nie pytałem o odczucia, tylko o fakty. - No więc... - Prentiss wziął głęboki oddech - nie. Oskarżony nie wyjaśnił, co miał na myśli. - Możliwe więc, że chciał powiedzieć: „Pożałujesz tego, bo jak dziewczynki nie dostaną ulubionych lodów, to przez cały dzień będą nie do wytrzymania"? - To całkiem możliwe. - Mógł też powiedzieć „Pożałujesz tego", dodając w myślach „bo podniosłaś głos w miejscu publicznym i teraz obsmarująnas w prasie". - Tak, to też możliwe. - Prawda zatem jest taka, że tak naprawdę nie ma pan pojęcia, co oskarżony chciał powiedzieć. - Mając na uwadze wszystko to, co widziałem, miałem wrażenie, że pan burmistrz groził żonie. - Po raz kolejny informuje nas pan o swoich wrażeniach, a nas one nie interesują. Ale skoro już tak się stało, chętnie podejmę ten wątek. Więc twierdzi pan, że wyglądało to tak, jakby burmistrz groził żonie? Czym mianowicie? - No, że j ą uderzy. - Ale przecież sam pan stwierdził, że tego nie zrobił, chociaż miał okazję. - W miejscu publicznym rzeczywiście na to się nie poważył. 17 - Naga sprawiedliwość 257 - A ma pan dowody, że gdzie indziej to zrobił? - No nie, ale słyszałem... - Po raz kolejny proszę, żeby ograniczył się pan do sytuacji, których pan był świadkiem. Ostatecznie w tej roli pan występuje teraz w sądzie. A więc czy widział pan, że oskarżony uderzył swoją żonę? -Nie. - Z tego co słyszeliśmy, uważa pan, że słowa „pożałujesz tego" oznaczały grożenie pani Barrett. Czy zinterpretował pan je w ten sposób od razu, czy po tym, jak dowiedział się o jej śmierci? - Po przeczytaniu o morderstwie stało się dla mnie jasne... - Właśnie w tym rzecz. Wszystko stało się dla pana jasne po przeczytaniu dziesiątków sensacyjnych i tendencyjnych artykułów, sugerujących winę burmistrza. Które napisano, zanim w ogóle rozpoczęto śledztwo! - Sprzeciw! - Podtrzymuję. Panie mecenasie, proszę zrezygnować z napastliwego tonu. - Tak jest. Przepraszam, wysoki sądzie. - Ben przerzucił kilka kartek notesu, żeby mieć czas na ochłonięcie. Zbyt łatwo dawał się ponosić nerwom, jak jakiś adwokacki sztubak. Ale nie potrafił pohamować złości, gdy widział co się dzieje. Przeciwko Barrettowi nie było praktycznie żadnych poważnych dowodów, tylko poszlaki, pomówienia i domysły, mimo to chyba wszyscy uważali go za winnego. - Pomówmy przez chwilę o karze, jaką oskarżony wymierzył Anna-belle. - Oczywiście, jak pan sobie życzy. - Z pana słów mogłoby wynikać, że mamy do czynienia ze zwykłym znęcaniem się nad dzieckiem. Czy nie bliższe prawdy byłoby jednak stwierdzenie, że oskarżony wymierzył dziewczynce lekkiego klapsa? - Przy sile fizycznej pana burmistrza nie nazwałbym tego w ten sposób. - Dobrze, spróbujmy inaczej: czy pana zdaniem oskarżony chciał ukarać dziecko? Prentiss przechylił głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Tak, myślę, że taki miał zamiar. - Z tego, co pan mówił wynika, że oskarżony trzepnął dziewczynkę w pośladki? -Tak. - Dla mnie to wygląda na zwykłego, żartobliwego klapsa. - A dla mnie nie. - Prentiss wyprostował się na krześle. - Nie można tego rodzaju kary lekceważyć, nazywając ją żartobliwym klapsem. To normalne bicie dziecka, obojętnie, jaką pan temu przylepi etykietę, a to jest niezgodnie z prawem i moralnością. - Można się domyślać, że jest pan przeciwnikiem kar cielesnych? -Jak najbardziej. - Ale na pewno wie pan o tym, że wiele osób, zwłaszcza starszych od pana, uważa kary cielesne za nieodzowne w wychowaniu dziecka. Twierdzą oni, że uczą w ten sposób dyscypliny. 258 - Dyscypliny! - Prentiss parsknął z pogardą. - Tym właśnie zasłaniają się tępi rodzice: biją swoje dzieci, bo nie umieją sobie poradzić z nimi w inny sposób. Zwykle demonstrująjedynie w ten sposób własną bezradność i odreagowują złość i frustrację. Dużo na ten temat czytałem, bo w swoim czasie doświadczyłem tego problemu, że tak powiem, na własnej skórze. - Nie jest więc możliwe, że choćby z tego powodu zbyt surowo ocenił pan to, co działo się w lodziarni? - Tego nie wiem. Po prostu nie uznaję żadnych kar cielesnych wymierzanych dziecku, nawet klapsów. Mam dwoje wspaniałych dzieci i proszę mi wierzyć, że są zdyscyplinowane i grzeczne, choć ani razu, powtarzam, ani razu nawet się na nie zamachnąłem. No to pięknie, pomyślał Ben, ale mi się trafiło. Przecież sam wolałby umrzeć, niż tknąć choćby palcem Joeya, a teraz musi starać się zbić argumenty, które sam uważał za słuszne, i objawić się światu jako zwolennik kar cielesnych! Już widział nagłówki w gazetach „Obrońca Wallace'a Barretta uważa, że nie zaszkodzi przyłożyć dziecku". - Panie Prentiss, proszę wziąć pod uwagę, że mamy do czynienia z procesem o morderstwo a nie referendum na temat bicia dzieci. Doskonale pojmuję, iż obecność kamer telewizyjnych kusi, żeby zabrać głos, skądinąd słuszny, w tak ważnej sprawie, ale proszę pomyśleć, że przez zbyt jaskrawe zarysowanie tego, co się działo, może pan przyczynić się do skazania niewinnego człowieka. Proszę pamiętać o zachowaniu proporcji. Prentiss zamyślił się głęboko, po czym powoli pokiwał głową. - Dobrze, postaram się mieć to na uwadze. - Czy dając klapsa swojej córce burmistrz robił to z gniewem? - Nie, raczej nie. - Czy wyglądało na to, że chciał, żeby uderzenie zabolało? -Nie, z pewnością nie. - Czy po ukaraniu dziewczynki okazywał jej złość? -Nie, przeciwnie. Wziął ją na ręce i zaniósł do samochodu. - Więc można się zgodzić, że scena, którą pan obserwował w sklepie, była w gruncie rzeczy zwykłym skarceniem dziecka, popartym lekkim klapsem. Ale wymierzonym nie tyle po to, żeby zadać mu ból, co raczej przestrzec, że to nie żarty? - Myślę, że to możliwe. - Dziękuję panu, nie mam więcej pytań. Ben wrócił szybko modląc się w duchu, żeby Bullock wezwał jak najszybciej następnego świadka. Miał nadzieję, że w ten w umysłach przysięgłych nie zatrze się korzystny dla Barretta finał zeznań Prentissa. Niestety, niemal natychmiast usłyszał głos prokuratora. - Chciałbym zadać kilka dodatkowych pytań. Czy mogę podejść do świadka, wysoki sądzie? - Tak, ale proszę się streszczać. - Czy poznaje pan to - Bullock podał Prentissowi kasetę wideo. 259 -Tak. - Proszą powiedzieć, co to takiego. - To nagranie wykonane jedenastego marca przez naszą wewnętrzną kamerą należącą do systemu ochrony obiektu. Znajduje się tu cała opisywana przez mnie scena z udziałem państwa Barrettów. - Proszę o dopuszczenie niniejszej taśmy jako dowodu w sprawie - Bullock zwrócił oczy na sędzię Hart. - Zgłaszam sprzeciw, wysoki sądzie - zawołał Ben. - Pan prokurator mógł przedstawić kasetę podczas swojej rundy pytań, a nie teraz! - Nie zgadzam się z panem mecenasem. Oskarżenie nigdy przecież nie wie, w jakim kierunku potoczy się przesłuchanie świadka, a trudno, żeby zanudzało wysoki sąd wszystkimi posiadanymi dowodami. Po to właśnie stworzono możliwość powtórnego przesłuchania własnego świadka i przedstawienia nowych dowodów, żeby wyprostować to, co skrzywiła obrona. Początkowo nie chciałem pokazywać tej taśmy, bo wydawało mi się, że słowa świadka będąjednoznaczne. Ale w sytuacji, gdy pan mecenas kwestionuje jego zeznania i stara się zdefiniować, czym jest klaps, a czym kara cielesna, uważam, że najlepiej będzie, jeśli sędziowie przysięgli sami zobaczą przebieg wydarzeń tamtego dnia. - Trochę naciągamy w ten sposób procedurę - odezwała się sędzia Hart -ale biorąc pod uwagę okoliczności i obiektywność dowodu zezwalam na dopuszczenie go do sprawy. - Dziękuję, wysoki sądzie. - Bullock natychmiast zakręcił się koło magnetowidu, a jego asystent ustawił ekran na wprost przysięgłych. Ben opadł bez sił na krzesło. Niech to jasny szlag! Tyle się napocić, żeby zbić wywody faceta, a teraz Bullock jednym ruchem palca włączającego sprzęt wszystko mu zepsuje. Ben był wściekły, że dał się tak łatwo podejść. Nie miał wątpliwości, że prokurator od początku zamierzał pokazać kasetę, i jak na ironię, Ben mu to umożliwił, podważając wszystko to, co powiedział Prentiss. Nawet jeśli kaseta niczego nie dowiedzie, z pewnością wryje się w pamięć przysięgłych. Ben siedział z ponurą miną, patrząc jak przygasają światła i na ekranie pojawia się ziarnisty, mleczny obraz. Starał się skupić na oglądanej scenie, ale nie potrafił, smakując gorzką prawdę: pierwszy dzień procesu kończył się dla niego katastrofalnie. 7 Rozdział 42 agranie wideo nie dostarczyło w gruncie rzeczy bardziej interesujących informacji niż zrobił to Prentiss. Można by nawet rzec, że pod wieloma względami jego relacja była ciekawsza i bardziej dramatyczna; wyjaśniałoby to zresztą, dlaczego Bullock nie kwapił się początkowo z prezentacją taśmy. Być może bał się także, że film pokaże czarno na białym, iż uderzenie wymierzone przez Barretta córce było rzeczywiście tylko klapsem, i to w dodatku bardzo lekkim. Po prezentacji nagrania sędzia Hart zarządziła przerwę na lunch. Ben spożył posiłek w towarzystwie Barretta w sądowym areszcie, ale właściwie w ogóle się do siebie nie odzywali. Burmistrz był zbyt przygnębiony przebiegiem rozprawy, a Ben też nie palił się do rozmowy. Bo niby co miał powiedzieć klientowi? Obsztorcować go, że wymierzył karę dziecku w miejscu publicznym? Jakim cudem mógł przewidzieć, jakie będą tego konsekwencje? Albo że nie opowiedział o tym Benowi? Przecież mógł całkiem po prostu zapomnieć, ostatecznie od tego czasu w jego życiu miały miejsce znacznie bardziej dramatyczne wydarzenia. Mógłby też robić Barrettowi wymówki, że nie wspomniał o wyrzuceniu żony z domu czy siniakach na ciele córki, ale przecież nie wypytywał go o szczegóły rodzinnego życia, a trudno, żeby burmistrz przewidywał, jakie epizody z jego życia będą najistotniejsze dla sprawy. Poza tym, jak chyba każdy, Barrett wolał zapomnieć o przykrych chwilach. Poza tym Ben wiedział, że nieprzyjemna rozmowa i tak ich nie ominie, gdy Barrett będzie się przygotowywał do zeznań. Po przerwie sędzia Hart wznowiła rozprawę. Ben czekał ze stoickim spokojem, na kogo tym razem padnie wybór prokuratora, bo po poprzednich zeznaniach trudno było jeszcze bardziej pogrążyć burmistrza. - Oskarżenie powołuje na świadka Karen Gleason. Na sali rozległ się pomruk zdziwienia, tu i ówdzie zabrzmiał zduszony chichot, gdy w towarzystwie woźnego ku miejscu dla świadków zaczęła kroczyć uroczyście chuda jak patyczek, mniej więcej ośmioletnia dziewuszka. 261 Ben westchnął. Jeszcze przed chwilą miał nadzieje, że nic gorszego już nie nastąpi, a tu okazuje się, że czeka go następna melodramatyczna przeprawa. Bullock podniósł dziewczynkę i posadził ją w krześle na grubej poduszce, ale i to niewiele pomogło, bo zza barierki widać było ledwie główkę dziecka. Karen miała niewielką twarzyczkę z ogromnymi brązowymi oczami, a po obu stronach głowy dyndały jej dwa cienkie warkoczyki. Wyglądała ślicznie i niewinnie. Zaprzysięgając dziewczynkę sędzia Hart bardzo wyraźnie wymawiała słowa i na tę chwilę jej twarz straciła wyraz surowości i powagi. Starała się za wszelką cenę, aby to doświadczenie nie stało się dla dziecka koszmarem, który będzie jej się przez całe życie śnił po nocach. Z pewnością wiedziała, że według psychologów występowanie w sądzie jest dla małego dziecka jednym z najbardziej trau-matycznych doświadczeń. Zwłaszcza jeżeli jest świadkiem w sprawie o morderstwo. - Karen, zanim zaczniesz odpowiadać panu prokuratorowi, temu panu, który cię posadził na krześle, chciałabym dowiedzieć się od ciebie kilku rzeczy, dobrze? - Dobrze, proszę pani. - Rozumiesz, że musisz nam powiedzieć tylko prawdę? -Mhm. - Obawiam się, że na pytania musisz odpowiadać tak lub nie, żeby wszyscy dokładnie słyszeli, co powiedziałaś, a ta pani tam mogła zapisać twoje słowa, dobrze? - Ojej, przepraszam. - Twarz dziecka zapłonęła. - Będę już pamiętać. Tak, będę mówić tylko prawdę. - Ile masz lat? - Osiem, proszę pani. - Można więc założyć, że w tym wieku potrafisz rozróżnić prawdę od kłamstwa? - O tak, moja mama zawsze wbija mi do głowy, że nie wolno być kłamczu-chą. Twarz sędzi Hart opromienił urzędniczo-matczyny uśmiech. - Masz bardzo mądrą mamę. Jeśli któregoś z pytań nie zrozumiesz, poczekaj z odpowiedzią i poproś o pomoc. - Sędzia spojrzała w kierunku, gdzie siedzieli Bullock i Ben. - Mogę cię zapewnić, że panowie, którzy będą z tobą rozmawiali, będą dla ciebie mili. Panie prokuratorze, może pan zaczynać. - Dziękuję, wysoki sądzie - Bullock zbliżył się raźnym krokiem do dziewczynki, przywołując na usta ciepły, wzbudzający zaufanie uśmiech. - Wiesz, Karen, po co prosiliśmy cię tutaj, prawda? - Tak, bo Alysha, jej mama i siostra zostały zabite. Słysząc tak bezlitośnie brzmiącą prawdę w ustach dziecka Ben poczuł, że coś ściska go za gardło. Po minach przysięgłych mógł zgadnąć, że odczuwają podobnie. Nawet Bullock się zająknął. - Ttak, kochanie... Znałaś Alyshę, prawda? 262 - Oczywiście, była mojąnąjlepsząprzyjaciółką. Razem chodziłyśmy do szkoły w Forestview. - W której jesteś klasie? - W trzeciej, proszę pana. - Bawiłyście się razem? - Tak, bardzo często. - Czy Alysha kiedykolwiek zapraszała cię do siebie? - O, tak. Wiele razy. - A więc na pewno znałaś jej siostrę Annabelle i mamę? - Tak, proszę pana - głos dziewczynki stał się ledwie słyszalny - i bardzo je lubiłam... Upłynęła spora chwila, zanim Bullock zadał następne pytanie, lecz tym razem Ben nie podejrzewał go o chęć wywołania efektu. Kątem okaz zerknął na Bullocka, widać było, że słowa dziewczynki go poruszyły, jak chyba wszystkich na sali. - Karen - odezwał się w końcu prokurator - wiem, że to będzie dla ciebie ogromnie przykre, ale musisz nam opowiedzieć kilka rzeczy. Czy przypominasz sobie jakieś sytuacje, gdy Alysha wyglądała, jak gdyby... działa jej się krzywda, ktoś ją zbił? - Tak, widziałam, jak ma siniaki. - Siniaki? Gdzie? - Na nogach, trochę też na rękach. - Kiedy to zauważyłaś? - W grudniu, bo Janie Perarson zaprosiła nas do siebie, ma taki fajny basen w domu z podgrzewaną wodą, a na brzegu są takie sztuczne kaczuszki i w ogóle... - Widać było, że basen Janie robi na dziewczynce ogromne wrażenie. - Jak Alysha była w ubraniu, to żeśmy nic nie widziały, ale potem zaczęła się przebierać w kostium kąpielowy i Janie i ja aż krzyknęłyśmy, gdy zobaczyłyśmy jej nogi. O Boziu, ile miała siniaków! Ben wiedział, że nie powinien zwracać się w podobnych chwilach do klienta, żeby nikt tego nie wziął za zdziwienie czy niepokój, ale nie potrafił się powstrzymać. Nachylił się do ucha Barretta i spytał: - Czy to prawda? Burmistrz ledwie widocznie skinął głową. Ben zacisnął zęby. - Pytałyście Alyshy, skąd ma siniaki? - Pewnie. Jak tylko je zobaczyłam, to od razu zawołałam: Jestuś, Alysha! Co ty masz na nogach?! A ona na to, że miała wypadek. - Ciekawe. Pewnie też spadła ze schodów - mruknął Bullock niby do siebie, ale tak, że z pewnością słyszeli go przysięgli. Zaraz potem, jak gdyby nigdy nic, wrócił do rozmowy z dziewczynką: - Czy Alysha powiedziała wam coś jeszcze? - Nie, bardzo się wstydziła, prosiła, żeby nikomu nic nie mówić, i zaczęła szybko się ubierać. Potem zadzwoniła po mamę, i na tym się skończyło. - Dziękuję ci bardzo, Karen - Bullock odwrócił stronę w notesie. - Powiedz mi teraz z łaski swojej, kiedy po raz ostami rozmawiałaś z Alysha? 263 - Tego dnia, kiedy... - głos dziecka znów odpłynął - kiedy to się stało... - Jaka to była mniej więcej pora dnia? - Gdzieś piąta po południu. Dobrze pamiętam, bo akurat skończyłam oglądać „Jaskiniowców". - O czym rozmawiałyście? - O niczym specjalnym, jak zwykle: o szkole, domu... chłopcach - dziewczynka zarumieniła się, ale zaraz przybrała na powrót uroczystą minkę. - Czy Alysha wydawała ci się zmartwiona? - Nie, to znaczy na początku. - Co się stało potem? - Potem usłyszałam przez słuchawkę jakieś krzyki, ale nie zrozumiałam słów. Spytałam Alyshę, co się dzieje, a ona na to „to znowu oni". Starała się nie zwracać na to uwagi, ale czułam, że jest zdenerwowana. Po chwili ktoś ją zawołał, nie słyszałam kto, ale wrzask był straszny. Potem Alysha zaczęła krzyczeć. Strasznie się przestraszyłam, że coś jej się dzieje. Potem usłyszałam huk, chyba słuchawka walnęła o podłogę. - Czy potem słyszałaś coś jeszcze? - Tak, głos Alyshy, ale był taki cichutki, że ledwie ją rozpoznawałam, pewnie gdzieś pobiegła. - Karen, czy mogłabyś nam powiedzieć, jakie były ostatnie słowa, jakie usłyszałaś od Alyshy? - Tak, proszę pana - odpowiedziała niemal szeptem dziewczynka. - Alysha krzyczała „Tatusiu! Tatusiu!". Na sali rozległa się taka wrzawa, że z trudem można było usłyszeć następne pytanie Bullocka: - Czy oprócz tego udało ci się coś jeszcze usłyszeć? -Nie, to było wszystko. Potem zabuczał sygnał, więc odłożyłam słuchawkę. - Dziękuję ci bardzo, Karen, byłaś bardzo dzielna i bardzo nam pomogłaś -powiedział Bullock, a potem zwróciwszy się do przysięgłych dodał: - Mając na uwadze ustalenia dotyczące czasu zgonu ofiar były to prawdopodobnie ostatnie słowa córki oskarżonego. Nie mam więcej pytań, wysoki sądzie. Sędzia Hart drgnęła, jak obudzona ze snu, i spojrzała na zegarek, przypuszczalnie zastanawiając się, czy zrobić przerwę czy kontynuować rozprawę. Ben miał nadzieję, że zdecyduje się na to pierwsze, bo pewnie tak jak inni marzył o chwili oddechu po ostatnich emocjach. Niestety sędzia Hart postanowiła pracować dalej. - Panie mecenasie, czy ma pan jakieś pytania do dziew... do świadka? - Tak, wysoki sądzie - odparł Ben i podszedł powoli do miejsca, gdzie siedziała mała. Czuł się jak w potrzasku: obojętnie, co zrobi, i tak był na przegranej pozycji. Jeśli jego pytania nie osłabią wrażenia, jakie pozostawiły zeznania dziewczynki, w umysłach przysięgłych do końca pozostanie przeraźliwy obraz Barretta odciągającego na siłę córkę od telefonu, a potem wlokącego ją do miejsca, gdzie czekała na nią śmierć. Z drugiej zaś strony, jeśli przyciśnie małą Karen i będzie dla niej zbyt surowy, przysięgli oraz sędzia z miejsca go znienawidzą, a po roz- 264 prawie pewnie nie zdąży nawet dojechać do najbliższego skrzyżowania, bo obywatele Tulsy wywloką go z auta i zlinczują. Ale wyjścia nie było - ostatecznie miał jakieś zobowiązania wobec klienta. Musi tylko uważać, żeby traktować małego świadka z jak największą ostrożnością. - Nazywam się Ben Kincaid, Karen. Jestem obrońcą oskarżonego. - Czy wiesz, co to znaczy? - Tak, pomaga pan złoczyńcy. Na sali rozległo się kilka chichotów, ktoś nawet zaklaskał, ale wystarczył wzrok sędzi, żeby natychmiast zapadła cisza. - Nie można tak mówić o panu Barrecie, Karen. W sądzie jest inaczej niż w bajkach, tu nie wiadomo od razu, kto jest dobry a kto zły. Pomyśl, że po prostu pomagam ojcu twojej zmarłej przyjaciółki, dobrze? Zresztą zastanów się sama, czy pan Barrett kiedykolwiek zrobił ci coś złego? -No... nie. - Więc dlaczego nazwałaś go złoczyńcą? - Moja mamusia tak o nim mówi. - W takim razie bardzo cię proszę, Karen, żebyś na razie postarała się zapomnieć, co o panu Barrecie i jego rodzinie słyszałaś od innych ludzi, nawet od swojej mamusi. Zgoda? Karen zmarszczyła czoło, najwidoczniej ignorowanie opinii matki było dla niej trudne do zaakceptowania, ale w końcu kiwnęła głową i rzekła: - Zgoda. - W takim razie wracam do pytania: czy tatuś Alyshy, pan Barrett, zrobił ci kiedykolwiek coś złego? -Nie. - A czy widziałaś, żeby zrobił coś złego Alyshy? - Też nie. - A czy ona zwierzyła ci się kiedyś, jako najlepszej przyjaciółce, że tatuś był dla niej niedobry? Karen zastanawiała się przez chwilę, potem odpowiedziała ostrożnie: - Alysha powiedziała mi kiedyś, że tato nie chce jej kupić Nintendo, a ona bardzo chciała, bo wszystkie inne dzieci miały już taką grę. Na sali ponownie dało się słyszeć kilka chichotów, tym razem nawet sędzi Hart pojaśniały oczy. - Zgodzisz się chyba, że nie było to nic aż tak strasznego. Czy Alysha wspominała ci jakieś inne niemiłe sytuacje? Czy mówiła na przykład, że tatuś ją bije? - Nie, proszę pana. - I na pewno nie wiesz, skąd u Alyshy wzięły się siniaki, które widziałaś wraz z koleżanką? - No... właściwie to nie. -1 oczywiście nie wiesz także, kto... kto zrobił krzywdę twojej przyjaciółce, jej mamie i siostrze? - Nie, proszę pana. 265 - Dziękuję ci bardzo, to wszystko. Nie było to wiele, ale na więcej Ben nie liczył. Udało mu się uzmysłowić przysięgłym, że obojętnie jak na pierwszy rzut oka wyglądały zeznania dziewczynki, to podobnie jak w przypadku lodziarza absolutnie o niczym nie przesądzają. Mąjąjedynie charakter domysłów, ponieważ ani jedno, ani drugie nie wiedziało, kto popełnił zbrodnię. Ben usiadł koło Barretta. Burmistrz nadal trzymał się nieźle, przynajmniej z pozoru: siedział wyprostowany, z uniesioną wysoko głową, przyjmując spokojnie wszystkie wydarzenia dziejące się na sali. Ben wyczuwał jednak, że jego klient był w o wiele gorszej formie, niż to okazywał. Ale trudno mu się było dziwić: siedzieć w milczeniu i wysłuchiwać okropieństw na swój temat ze świadomością, że prawdopodobnie wszyscy w nie wierzą. Najgorzej chyba zniósł zeznania Ka-ren Gleason: jak można spokojnie wysłuchiwać, że najlepsza przyjaciółka jego zamordowanej córki właśnie jego uważa za mordercę. Nazywa go złoczyńcą. Ben siedział w milczeniu, nie wiedząc jak dodać mu otuchy. Czuł, że z każdym zeznaniem szansę Barretta maleją. W dodatku, nawet jeśli wybroni go przed skazaniem, to później jego los też będzie nie do pozazdroszczenia - na długo, może nawet na zawsze były burmistrz znajdzie się pod pręgierzem publicznym. Być może przydomek „złoczyńca" przylgnie doń aż po koniec jego dni. Rozdział 43 Na I astępnym świadkiem był Harvey Sanders, sąsiad Barrettów; ten, który dał schronienie Caroline Barrett, gdy mąż nie chciał jej wpuścić do domu. - Kim pan jest z zawodu, panie Sanders? - spytał Bullock. Sanders miał jakieś trzydzieści, czterdzieści lat, był wysmukły i dość przystojny. Miał na sobie koszulę bez kołnierzyka, a na szyi apaszkę. - Jestem aktorem, ale jak to w tym zawodzie, raz się jest na wozie, raz pod, więc od ośmiu lat mam stałą posadę zastępcy kustosza muzeum Gilcrease. Jak na razie nie dostałem jeszcze roli na miarę swoich możliwości, ale kiedy tylko to nastąpi, porzucę muzeum i zajmę się wyłącznie aktorstwem. To jedynie kwestia czasu. - Z pewnością - Bullock kiwnął uprzejmie głową. - Gdzie pan mieszka? - Przy Terwilliger tysiąc sześćset dwadzieścia dwa. - Czy zna pan oskarżonego? - Oczywiście. Mieszka tuż obok. - Od jak dawna jesteście państwo sąsiadami? - Oj, kurcze, niech pomyślę... Ponad trzy lata. - Więc z pewnością znał pan także żonę oskarżonego i jego dzieci? - Caroline? Jakżeby inaczej, znałem doskonale całą rodzinę. Caroline? Ben zaskoczył nie tylko tak familiarny sposób mówienia przez Sandersa o żonie Barretta, ale przede wszystkim ton, z jakim wymówił jej imię. Ciekawe, warto zapamiętać. - Czy Barretowie byli dobrymi sąsiadami? Sanders uśmiechnął się. Ben zauważył, że dobrze się czuje w roli głównej postaci sądowego spektaklu. Miał widoczną charyzmę i umiejętność zdobywania sobie sympatii. Może rzeczywiście jest niezłym aktorem? - Trawnik mieli zawsze nienagannie przystrzyżony, jeśli taka jest miara dobrych sąsiadów. 267 - Może inaczej postawię kwestię: czy znał pan państwa Barrettów także prywatnie, czy miał pan na przykład możliwość zaobserwować, jak się do siebie odnoszą? - O, tak, multum razy. Spotykaliśmy się niemal codziennie, często też do nich zaglądałem. - Z jakiegoś szczególnego powodu, czy była to jedynie sąsiedzka wizyta? - Różnie, czasem pomagałem im w drobnych naprawach. Wie pan, cieknące krany, zatkane zlewy i takie tam. Wally, przepraszam, oskarżony był tak zapracowany, że nie znajdował na to czasu. Innym razy przynosiłem im do pokazania jakiś szczególnie zachwycający eksponat z muzeum, który czyściłem akurat w domu. Zwłaszcza Caroline uwielbiała wszelkie antyczne skorupy. Znów Caroline, pomyślał Ben. No no, zaczyna być interesująco. - Czy na podstawie swoich spostrzeżeń mógłby pan stwierdzić, że Barretto-wie byli szczęśliwą rodziną? - Sprzeciw - odezwał się Ben - pan prokurator prosi świadka o sformułowanie opinii. Pani Hart przez chwilę bębniła palcami po blacie, w końcu powiedziała z ociąganiem: - W tym przypadku zezwolę na odpowiedź, ale świadek musi opierać się tylko na własnych wrażeniach. Oddalam sprzeciw. - Czasem do siebie gruchali jak inne pary - odpowiedział natychmiast San-ders, nie czekając na powtórne pytanie Bullocka - ale raczej nie nazwałbym ich stadła szczęśliwym. Przeciwnie, uważam, że byli ze sobą bardzo nieszczęśliwi. - Na jakiej podstawie wyciąga pan taki wniosek? Sanders odwrócił twarz do przysięgłych. Był zupełnie swobodny, jak podczas towarzyskiej pogawędki. - Trudno to określić jednym zdaniem. Ostatecznie mieszkałem obok nich przez trzy lata. Przede wszystkim bez przerwy się kłócili, a sądząc z odgłosów, jakie dobiegały z ich domu, nie były to niewinne sprzeczki. - Czy słyszał pan, jakie słowa padały podczas tych awantur? - Tak, i proszę mi wierzyć, że nie były czułe, a często nawet niecenzuralne. W każdym razie w sądzie nie odważyłbym się ich powtórzyć. No, chyba że na specjalne życzenie. Celował w tym zwłaszcza Wall... to znaczy oskarżony, który ma dość ostry język i sporą wyobraźnię w doborze słów. Aż trudno uwierzyć, jakimi inwektywami obrzucał Caroline. A przecież to była jego żona, matka jego dzieci! - Sanders potrząsnął głową. - Ta biedna kobieta zasługiwała na znacznie lepszy los. - Chciałbym, panie Sanders, aby wrócił pan teraz pamięcią do jedenastego marca. Czy był pan w domu tego dnia? - Tak, wróciłem jak zwykle około czwartej i już się nigdzie nie ruszałem. - Czy widział pan lub słyszał kogoś z rodziny Barrettów po swoim powrocie do domu? - Widzieć nie widziałem, przynajmniej przez jakiś czas, ale za to co słyszałem! Boże, tego się nie da wyrazić! 268 Po raz pierwszy od rozpoczęcia procesu na sali zapanowało rozbawienie. Swoboda i bezpośredniość świadka najwyraźniej udzielały się publiczności. - Jak rozumiem, państwo Barrettowie znów się kłócili? Czy tak? - To mało powiedziane. Żarli się, ile wlezie. Oczywiście nie mam pojęcia dlaczego, ale pewnie zaczęło się od drobiazgu, jak zwykle. A potem zrobiła się z tego regularna dwuosobowa zadyma. - Czyje głosy pan słyszał? - Głównie oskarżonego. Ma bardzo donośny głos, który niesie na mile. - Czy pamięta pan, co krzyczał? - Trudno zapomnieć. Nazywał Carolinie głupią krową, a także, przepraszam za wyrażenie, pieprzoną dziwką. A w jakimś momencie zawołał do żony - Sanders zawahał się i dokończył dużo ciszej, dramatycznym głosem - że nie zasługuje na to, żeby żyć... Trudno opisać poruszenie, jakie słowa Sandersa wzbudziły wśród dziennikarzy. Kilku z nich poderwało się nawet z miejsc. - Czy słyszał pan coś jeszcze podczas tamtej awantury u sąsiadów? - Tak, słyszałem także te biedne małe. Nigdy nie potrafiłem znieść, że kłótnie Barrettów odbywają się przy tych maleństwach. Przecież słyszały każde wyzwisko, każdą groźbę. Serce mi się krajało, gdy krzyczały i płakały ze strachu. - Co się działo dalej? - spytał Bullock. - W jakimś momencie nie byłem w stanie tego dłużej wytrzymać. Zamknąłem szczelnie okna i włączyłem telewizję. Akurat szedł „Domek na prerii". Wiem że to głupio zabrzmi, ale po tej dozie rodzinnej nienawiści nawet taka sztuczna idylla podziałała na mnie kojąco. - Uważam, że to wcale nie brzmi głupio, przeciwnie, chyba każdy normalny człowiek miałby podobne odczucia. Co było dalej? - Mniej więcej w połowie filmu usłyszałem niesamowity hałas od strony domu sąsiadów. Do dziś nie wiem, co to mogło być, ale, Boże święty, huknęło jak z armaty! A przecież miałem okna pozamykane i oglądałem głośno telewizję. - Co pan zrobił? - Poszedłem do kuchni i otworzyłem okno. Stamtąd mam najbliżej do Barrettów i gdy tylko wyjrzałem, usłyszałem jedną z dziewczynek. - Czy słyszał pan, co krzyczała? - O tak, czysto i wyraźnie. Mała wołała „Tatusiu!, Tatusiu!" Ben miał ochotę gryźć palce z bezsilności. Aż nadto dobrze wiedział, jak zeznanie Sandersa podziała na przysięgłych. Sąsiad Barrettów powtarzał dokładnie to samo co Karen, przyjaciółka Alyshy. W tej sytuacji nie można by sugerować, że któreś z nich się przesłyszało czy zmyślało. - Co pan następnie zrobił? - Obawiam się, że jedyne co mogłem zrobić, to zamknąć na głucho okno i jeszcze głośniej podkręcić telewizor, żeby zagłuszyć krzyki i swoją rozpacz na myśl o tych małych przerażonych myszkach, uciekających przed własnym ojcem. Wiem, że moja reakcja może wydać się tchórzliwa, ale co miałem robić? Miałem wtargnąć do obcego domu i rzucić się na gospodarza? Gdybym 269 wiedział, co tam się dzieje, to oczywiście zawiadomiłbym policję, ale przecież nie jestem wszystkowiedzący, a poza tym podobne sytuacje były niestety nagminne. - Czy później widział pan lub słyszał któreś z Barrettów? - Tak. Mniej więcej pół godziny później, gdy skończyłem oglądać „Domek na prerii", zacząłem chodzić po pokoju, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Ta awantura, okropne hałasy i krzyki nie dawały mi spokoju. Pomyślałem, że może już trochę ochłonęli i pójdę zobaczyć, czy wszystko w porządku. Ledwie jednak przekroczyłem próg, zauważyłem, jak z domu wyskakuje Wallace Barrett i nie oglądając się na nic wskakuje do auta. - Czy próbował pan z nim rozmawiać? - Pewnie, krzyknąłem do niego „Wally! Hej, Wally", ale nawet się nie obejrzał. Wyglądał tak, jak gdyby w ogóle niczego i nikogo nie słyszał. Wsiadł do auta i tyle go było widać. Pomyślałem sobie, że skoro już go nie ma, to Caroline i dzieciom nic już nie grozi, więc nie ma się co naprzykrzać. Ale cała sytuacja nie dawała mi spokoju. Przez jakiś czas biłem się z myślami, w końcu zadzwoniłem na policję. Doszedłem do wniosku, że jednak powinni sprawdzić, czy wszystko gra. Potem włączyłem ponownie telewizor i trochę się zdrzemnąłem. Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy po otwarciu oczu zobaczyłem na ekranie wóz mojego sąsiada, a za nim ścigającą go watahę policjantów. W tym momencie Bullock podszedł do stołu sędziowskiego trzymając w ręku kasetę wideo. - Wysoki sądzie, mam tu nagranie przedstawiające to, co się działo na autostradzie Indian Nation Turnpike jedenastego marca wieczorem. Chciałbym ją przedstawić świadkowi, żeby mógł potwierdzić, że właśnie ten pościg widział w telewizji. A więc to tak, Bullock postanowił wcisnąć to tanie sensacyjne filmidło do postępowania dowodowego, pomyślał Ben. Trzeba mu to uniemożliwić. - Zgłaszam sprzeciw, wysoki sądzie. Świadek nie miał nic wspólnego z powstaniem tego dowodu, więc nie może potwierdzić jego autentyczności. - Ale chyba nie zaszkodzi, jeżeli świadek obejrzy z nami film i powie nam jasno i wyraźnie, czy to właśnie tę relację oglądał w dniu morderstwa i czy mężczyzna uciekający samochodem to ten sam, którego kilka godzin wcześniej widział na miejscu zbrodni, prawda? Ben nie mógł nie podziwiać przebiegłości Bullocka: pod pretekstem identyfikacji wydarzeń przez świadka prezentował przysięgłym taśmę, które wprawdzie nie miała żadnej wartości dowodowej, ale doskonale współgrała z tezą oskarżenia o winie Barretta. - Wysoki sądzie, uważam, że przedstawiona przez oskarżenie kaseta ma jedynie wartość poszlakową i... - Panie mecenasie, rozmawialiśmy na temat wartości dowodów podczas rozprawy wstępnej przy okazji badań DNA i powtórzę to samo, co wtedy: proszę pozwolić, żeby przysięgli sami zdecydowali, czy dany dowód ma jakąś wartość, czy nie. Proszę pana prokuratora o włączenie magnetowidu. 270 I w ten oto sposób przysięgli oglądali z wypiekami na twarzy fascynujący pościg stróżów prawa za mężczyzną, który ani chybi musi być przestępcą, bo inaczej dlaczego by uciekał? Film przedstawił wszystkie wydarzenia od czasu, gdy auto burmistrza odnalazły dziennikarskie helikoptery z zainstalowanymi na nich kamerami, aż do chwili, gdy czerwone porsche roztrzaskało się o betonową ścianę. Słyszeli, jak policja stara się nadaremnie nakłonić zbiega do zatrzymania się, widzieli auto Barretta tańczące po szosie jak gdyby kierowca był pijany albo niespełna rozumu. Ben nie miał wątpliwości, że oglądaniu filmu przez przysięgłych towarzyszy uporczywe pytanie: czy niewinny człowiek tak by się zachowywał? Po zakończeniu prezentacji kasety Bullock stanął przed świadkiem i spytał: - Czy uciekający, którego pan widział na filmie, to ten sam mężczyzna, który na pana oczach wybiegł w popłochu ze swojego domu kilka godzin wcześniej? - Tak, to ten sam mężczyzna. - Nie ma pan co do tego żadnej wątpliwości? -Nie, miał to samo ubranie i oczywiście jechał tym samym autem, czerwonym porsche'em, do którego wsiadał przed domem. To był oskarżony - Sanders po raz pierwszy podniósł wzrok na swojego sąsiada. - Przykro mi, Wally, ale musiałem powiedzieć prawdę, wybacz. - Dziękuję, panie Sanders - powiedział Bullock. - Na razie nie mam więcej pytań. Rozdział 44 Ł o krótkiej przerwie Sandersowi zaczął zadawać pytania Ben. Wiedział, że musi uważać, bo świadek jest wygadany i łatwo znajduje poklask u publiczności, czytaj: przysięgłych. Ben musiał być równie bystry, by wykazać, że - zeznania aktora wcale nie są tak rzeczowe i obiektywne, jak mogłoby się wydawać, nie sugerując przy tym jednocześnie, że jest on krętaczem. - Z pańskich słów wynika, panie Sanders, że bardzo lubił pan państwa Barrettów. - Rzeczywiście. Dlatego bardzo opierałem się przez zeznawaniem. Ale nie miałem wyboru, bo przecież każdy musi spełniać swoje obywatelskie powinności. - Odniosłem wrażenie, że szczególną sympatią darzył pan panią Barrett. Sanders zmarszczył brwi, chyba trochę go zaskoczyło, że nie wszyscy go tutaj lubią, jak mu się wcześniej wydawało. - Nie rozumiem, do czego pan zmierza - powiedział oschle. - Zauważyłem, że podczas zeznań wyraża się pan o żonie oskarżonego nadzwyczaj ciepło. - Co mi pan chce wmówić? - Ależ nic, po prostu zadaję pytanie. Skąd od razu taka defensywna postawa? - Bo wydaje mi się, że czyni pan jakieś aluzje... - Zapewniam pana, że tak nie jest. Bardzo proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Czy lubił pan Caroline Barrett? - Tak, lubiłem. Czy coś w tym złego? - Bardzo pan ją lubił? Sanders zacisnął usta, jakby uznał, że już nie będzie odpowiadał na takie pytania. W końcu jednak, widząc, że nikt mu nie przychodzi z pomocą, powiedział z westchnieniem: - Tak, bardzo. 272 I - Wie pan co, panie Sanders - powiedział Ben spokojnym, niemal beztroskim tonem, jak gdyby prowadził towarzyską konwersację - odnoszę wrażenie, że pan się w niej kochał. - Jak pan może! ? Co za tupet?! Nigdy bym się nie posunął do niczego zdrożnego! - Ależ ja nic takiego nie sugeruję. Wiem jednak, że pani Barrett była śliczną i inteligentną kobietą, więc cóż w tym byłoby dziwnego, gdyby się pan w niej zakochał. Miłość nie jest zbrodnią. - Oczywiście, że nie. - Więc przyznaje pan, że kochał Caroline Barrett? Sanders stracił nagle pewność siebie. Spojrzał nerwowo na adwokata i odburknął: - A jeśli tak, to co? - Zaraz wytłumaczę. - Ben zerknął w notatki. - Zeznał pan, że oskarżony źle traktował żonę, a pańskim zdaniem zasługiwała na o wiele lepszy los, czy tak? - Bo to absolutna prawda. - Słuchając pana pomyślałem sobie, że jeśli pan kochał panią Barrett, to siłą rzeczy nie mógł pan przepadać za człowiekiem, który pana zdaniem ją dręczył. - A, to o to panu chodzi. W takim razie muszę z całą mocą podkreślić, że nigdy nie odczuwałem wobec oskarżonego nawet cienia wrogości. - Nawet gdy, jak pan stwierdził, obrzucał swoją żonę najgorszymi wyzwiskami? - To znaczy... - Sanders zaczął zaciskać nerwowo dłonie. - Panie Sanders, dlaczego nie wyzna pan prawdy? Przecież pan nienawidził swojego sąsiada. Aktor spuścił nagle głowę i powiedział lekko ochrypłym głosem: - Tak, to całkiem możliwe... -1 chyba nie rozpaczałby pan, gdyby zobaczył oskarżonego w więzieniu? - Nie, ale jeśli mi pan imputuje... - Niczego panu nie imputuję. Po prostu staram się określić w miarę jasno pański stosunek do oskarżonego. - Pańska odpowiedź w zupełności mnie satysfakcjonuje. Przejdźmy zatem do następnej kwestii - zaproponował pośpiesznie Ben, żeby Sanders nie zdążył sobie uświadomić, co takiego palnął. - Opowiadając o ostatniej awanturze u Barrettów, zeznał pan, że słyszał głos mojego klienta, ale nie słyszał jego żony. Czy tak? - Tak, rzeczywiście. - Ale przecież awantury nie urządza się w pojedynkę. - Oczywiście, ale to nie znaczy, że zamieszane w nią osoby są w równym stopniu agresywne. Często tylko jedna z nich jest napastliwa, druga musi sią bronić. - W rozmowie z panem prokuratorem usłyszeliśmy pańską opinię, bez wątpienia fachową, gdyż pochodzącą od aktora, na temat głosu pana Barretta. Wyraził się pan, cytuję: „ma bardzo donośny głos, który niesie na milę". Czy pani Barrett miała podobny głos? 18 - Naga sprawiedliwość 273 - Ależ skąd! Mówiła cicho i łagodnie. - Czy możliwe zatem, że po prostu pan jej nie słyszał, bo jej głos nie był w stanie przebić się przez ściany? - Może... - Sanders wzruszył ramionami, jak gdyby musiał zajmować się mało istotnymi szczegółami, ale na gust Bena zrobił to zbyt nonszalancko. - Możliwe więc, że pani Barrett wypowiadała pod adresem męża o wiele gorsze rzeczy, tylko że pan ich po prostu nie słyszał? - Skoro pan tak uważa... - parsknął z irytacją Sanders. - Dziękuję - Ben spojrzał w notatki, żeby ukryć wyraz zadowolenia. - Chciałbym omówić z panem jeszcze jeden wątek, moim zdaniem ogromnie istotny dla sprawy, który jednakże pominął pan w dzisiejszych zeznaniach. Sanders wyglądał na zdumionego, podobnie jak Bullock. - W wywiadach dla prasy i w rozmowie ze współpracującym ze mną detektywem wspomniał pan, że na jakiś czas przed tragicznymi wydarzeniami koło domu Barrettów kręcili się jacyś podejrzani osobnicy. Dlaczego nie wspomniał pan nic na ten temat przysięgłym? - Nikt mnie o nic nie pytał, a nie chciałem się szarogęsić. Przypuszczałem, że to nie ma nic do rzeczy, ponieważ... ponieważ... - Ponieważ odwróciłoby to uwagę przysięgłych od pańskiego sąsiada. - Ależ skąd! Po prostu myślałem, że dowody jego winy są tak oczywiste, że to czy ktoś tam łaził, czy nie, nie ma żadnego znaczenia. - Byłoby dobrze, panie Sanders, gdyby ocenę dowodów zostawił pan przysięgłym, a nam powiedział, kogo dokładnie pan widział w okolicy domu państwa Barrettów. - No więc - Sanders westchnął ciężko - zauważyłem dwoje młodych. Wysokiego szczupłego mężczyznę, w wieku około dwudziestu lat, dość niechlujnie ubranego w jakieś drelichy. Aha, miał charakterystyczną kozią bródkę. Czasem widziałem go z przewieszoną przez ramię czarną torbą. Jakieś dwa-trzy razy towarzyszyła mu młoda dziewczyna, niemal podlotek. To tyle. -Nie sądzi pan, że obecność takiej pary w ekskluzywnej dzielnicy jest czymś niezwykłym, by nie rzec - podejrzanym? - Owszem, zresztą dlatego wspominałem o tym prasie. Nie miałem jednak powodów przypuszczać, że te małolaty miały jakieś zbrodnicze zamiary. - A to ciekawe, bo kiedy w pierwszych godzinach po odkryciu morderstwa rozmawiał pan na ten temat z policją, twierdził pan, że para wyglądała tak, jak gdyby szykowała jakiś skok. - To prawda... ale wtedy nie wiedziałem jeszcze... - Że policja uważa burmistrza za głównego, i co więcej, jedynego podejrzanego? Znamienne, że zanim z mojego klienta zrobiono wroga publicznego numer jeden, to mimo iż wiedział pan o awanturze u Barrettów, na pierwszym miejscu na liście podejrzanych stawiał pan tę tajemniczą parę. Tak przynajmniej wynika z pańskich zeznań. Skąd więc potem ta zmiana opinii? - To zupełnie nie tak! Policja pytała, czy zauważyłem ostatnio coś niezwykłego, więc siłą rzeczy pomyślałem o tych młodych włóczących się po okolicy 274 - Właśnie, a nie o awanturze i Barrecie, który wybiega jak oszalały z domu. - To, że powiedziałem najpierw o tej parze, było czystym przypadkiem. - Jestem odmiennego zdania. Sądzę, że początkowo nie łączył pan awantury u Barrettów z morderstwem, mimo iż widział pan ten słynny pościg na autostradzie. Dopiero potem, gdy wszyscy wkoło zaczęli oskarżać mojego klienta, przyłączył się pan do ogólnego chóru, zapominając niby przypadkiem o tajemniczej parze, bo tak było najwygodniej! - Sprzeciw! - Bullock omal nie zwalił krzesła podrywając się na nogi. - Podtrzymuję. Panie mecenasie, proszę bardziej uważać na to, co pan mówi. - Tak jest, wysoki sądzie, przykro mi, że się uniosłem. - Ale tak naprawdę Benowi wcale nie było przykro. Zwłaszcza gdy zobaczył miny przysięgłych, coraz mniej przychylne dla Sandersa. Najdziwniej jednak to spięcie podziałało na aktora. Pozbył się wystudiowanej nonszalanckiej pozy, jakby dopiero teraz zrozumiał, że swoimi zeznaniami może przyczynić się do skazania, nawet na śmierć, niewinnego człowieka. Tymczasem Ben kuł żelazo póki gorące. - Wróćmy do tej tajemniczej pary. Czy widział pan którekolwiek z nich w towarzystwie jakiejś innej osoby? Sanders zaczaj kręcić głową, nagle jednak spojrzał na Bena i powiedział z namysłem: - A wie pan, że tak. Ale przypomniałem sobie dopiero teraz, gdy pan spytał. Kiedyś widziałem, jak ten chudy rozmawiał z jeszcze jednym gościem. Przyjechał samochodem, ale nie wysiadał, tylko rozmawiał przez okno. Właściwie wyglądało to tak, jak gdyby wydawał jakieś rozkazy. - Czy dobrze pan widział tego mężczyznę w samochodzie? - Raczej średnio. - Nie zauważył pan nic charakterystycznego w jego ubiorze, zachowaniu? -Nie. Powiedziałem wszystko, co pamiętam. - Dziękuję. Ogromnie mi pan pomógł. - Ben nie mógł sobie odmówić tego ostatniego zdania, bo wiedział, że nieźle namieszał Bullockowi. Ale prokurator nie miał zamiaru się poddawać. Gdy tylko Ben usiadł, prokurator podskoczył ku Sandersowi. - Można króciutko dwa pytania, wysoki sądzie? Sędzia Hart skinęła głową. - Chciałbym wrócić do tych tajemniczych młodocianych zbirów, którymi obrona stara się nam zamydlić oczy. Jestem przekonany, że wszyscy woleliby, aby sprawcami tej odrażającej zbrodni okazali się jacyś nieznani, anonimowi osobnicy, najlepiej przybysze z Marsa, ale niestety musimy trzymać się faktów i zdrowego rozsądku. Czy widział pan, panie Sanders, żeby ta tajemnicza para robiła coś, co mogłoby wskazywać na ich złe zamiary wobec państwa Barrettów? - Nie, nic takiego nie rzuciło mi się w oczy. - Czy wykazywali szczególne zainteresowanie domem państwa Barrettów? -No nie, chociaż... - Czy sprawiali wrażenie niebezpiecznych? - Raczej nie... Widziałem tylko, jak spacerowali ulicą, to wszystko. 275 r -1 na pewno nie słyszał pan, żeby awanturowali się z panią Barrett, obrzucali ją wyzwiskami, a potem uciekali z jej domu w popłochu? -No nie, oczywiście, że nie! - Dziękuję, panie Sanders. Mam nadzieję, że udało mi się te zjawy morderców zapędzić z powrotem do grobu. Ben zacisnął szczęki. Jeśli chce przekonać przysięgłych, że zabójcą jest kto inny niż Barrett, musi się o wiele bardziej przyłożyć. Rozdział 45 J ako ostatni świadek tego dnia zeznawał Kevin Calley, policjant, który jako pierwszy przybył na miejsce zbrodni. Miał dziecinną, pucułowatą twarz, kędzierzawe brązowe włosy i wyglądał, jak gdyby dopiero co ukończył akademię policyjną. - Był wyraźnie podenerwowany, ale trudno się temu dziwić, zważywszy zamieszanie wokół sprawy. Ben pomyślał, że to przypuszczalnie jego pierwszy występ w sądzie. - Gdzie pełnił pan służbę jedenastego marca po południu? - Bullock zadawał pytania pewnym głosem profesjonalisty, który w pełni kontroluje sytuację. Nie objawiał najmniejszego śladu zmęczenia, mimo że przesłuchiwał już piątego świadka tego dnia. - Patrolowałem dzielnice w okolicy Utica. - Utica Sąuare, dopowiedział w myślach Ben. Było to najbardziej luksusowe centrum handlowe Tulsy, gdzie przed kupnem towaru nie sprawdzało się cen na metkach. - Co się zdarzyło około piątej czterdzieści po południu? - Otrzymałem polecenie udania się do budynku przy Terwilliger, niedaleko Phillbrook Museum. - Czyj to był dom? - Tego dowiedziałem się dopiero po przyjeździe na miejsce. Okazało się, że to rezydencja pana burmistrza Wallace'a Barretta - Calley wskazał głową w kierunku oskarżonego. - O jaką interwencję chodziło? - Anonimowy rozmówca twierdził, że w sąsiednim domu trwa głośna awantura, przypuszczalnie kłótnia małżeńska. - „Kłótnia małżeńska" to zwykle eufemizm. Co on oznacza? - Przemoc fizyczną, pobicie, najczęściej żony przez męża. - Rozumiem - Bullock miał coraz bardziej zadowoloną minę. - Proszę opowiedzieć, co się działo dalej. - Zaparkowałem auto i stanąłem pod drzwiami. - Czy usłyszał pan coś niepokojącego? 277 - Nie, w ogóle nic nie słyszałem, i właśnie to było najbardziej niepokojące. - Dlaczego? - Zwykle w takich przypadkach już z dala słychać krzyki, wyzwiska. Tu nic, zupełna cisza. Wprawdzie możliwe było, że zwaśnione strony po prostu się pogodziły, ale nie można było odrzucać najgorszej ewentualności - że wydarzyła się jakaś tragedia. Ben doskonale wiedział, dlaczego Bullock tak dokładnie wypytuje Calleya o jego pierwsze kroki po przybyciu do domu Barrettów. Prokurator chciał uprzedzić ewentualny zarzut obrony, że młody policjant nie miał uzasadnionego powodu, żeby wejść na teren prywatnej własności. - Co pan następnie zrobił? - Kilka razy zadzwoniłem do drzwi, ale nikt nie odpowiadał. Potem zacząłem się dobijać i nagle pod wpływem uderzeń drzwi uchyliły się. To tylko wzmogło moje podejrzenia, bo nie zostawia się nie zamkniętych drzwi bez ważnego powodu. Oczywiście miałem skrupuły, że mogę naruszyć czyjąś prywatność, ale mając świadomość, że w środku są dzieci, którym coś może grozić, musiałem wziąć na siebie ryzyko. Bullock zerknął szybko na Bena, oczekując sprzeciwu, ale Ben nie miał najmniejszego zamiaru tracić równowagi; wiedział, że i tak niczego nie zyska. - Co pan dostrzegł w środku? - Początkowo nic, potem wszedłem do salonu... -I? Calley zawahał się, sięgnął po chusteczkę, żeby otrzeć czoło. - Mam świadomość - głos Bullocka zaszemrał współczuciem - że wspomnienia tamtych chwil każdego wyprowadziłyby z równowagi, niemniej muszę prosić, żeby opisał pan jak najdokładniej to, co pan zobaczył. - Gdy wszedłem do salonu ujrzałem na krześle leżącą panią Caroline Bar-rett. Nie żyła... - Czy można było określić, jak zmarła? - Była cała we krwi, można się więc było domyślić, że ktoś ją zasztyletował. Zaschnięta krew pokrywała twarz i ręce, ubranie, była dosłownie wszędzie... -ostatnie słowa policjant wymówił ledwie słyszalnie. Bullock podszedł powoli do tablicy, na której znajdowały się zakryte zdjęcia i odwrócił pierwsze z nich. Było co najmniej tak przerażające, jak można sobie było wyobrazić na podstawie malowniczego opisu Bullocka na wstępie procesu. Niemal cała płaszczyzna fotografii zdominowana była przez czerwień krwi i tylko rozrzucone bezładnie na boki kończyny wskazywały na położenie ciała. - Czy mógłby pan powiedzieć, co przedstawia fotografia? - Tak - policjant rzucił szybkie spojrzenie na zdjęcie i zaraz odwrócił głowę. - To ciało pani Barrett. Dokładnie w takim samym położeniu jak wtedy, gdy wszedłem do salonu. - Proszę wysoki sąd, aby zechciał dopuścić przedstawioną fotografię jako dowód w sprawie - odezwał się Bullock i nie widząc sprzeciwu ani sędzi, ani Bena, zwrócił się z powrotem do policjanta. - Co działo się dalej? 278 - Po stwierdzeniu, że ofiara nie żyje, zacząłem przeszukiwać pozostałe pomieszczenia. Na dole nic nie znalazłem, potem... -Tak? - Potem poszedłem na górę... - Ben zauważył ze zdumieniem, że z kącika oka świadka toczy się łza. Od pierwszych dni akademii policjantom wbija się do głowy, że bez względu na to, jak wstrząsające są okoliczności zbrodni, w sądzie muszą zachować w pełni profesjonalny spokój, tak, jak gdyby całkowicie byli wyzuci z emocji. A tu coś takiego... -w jednej z sypialni znalazłem młodszą córkę państwa Barrettów: leżała na łóżku ze skrzyżowanymi na piersiach rękami... -Calley przerwał, niezdolny do kontynuowania zeznania. Bullock nie naciskał, pozwalając mu dojść do siebie. - W końcu spytał cicho: - Czy dziewczynka żyła? - Nie - Calley pokręcił powoli głową. - wystarczyło na nią spojrzeć. Mimo to sprawdziłem puls, ale moje podejrzenia oczywiście się sprawdziły. Jej twarz była nienaturalnie blada, ręce miała lodowato chłodne, trudno to było wytrzymać... Bullock odkrył następne zdjęcie. Przedstawiało ono chyba jeszcze bardziej przejmujący widok niż poprzednie, choć mniej tu było krwi; biła z niego jakaś niesamowita aura spokoju i nieodwracalności zdarzeń. Leżąca na łóżku dziewczynka wydawała się pogrążona w śnie, a świadomość, że już nigdy nie otworzy oczu przejmowała do głębi i rodziła bezsilny bunt. - Czy taką właśnie scenę zobaczył pan w sypialni Annabelle Barrett? -Tak. - Gdzie pan następnie skierował kroki? - Po odkryciu ciała dziewczynki w jakimś momencie nie najlepiej się poczułem. .. - Calley jąkał się, najwyraźniej zawstydzony tym, że musi spowiadać się ze swojej słabości. - Zobaczyłem drzwi do łazienki i czym prędzej tam pobiegłem, bo bałem się... że zrobi mi się niedobrze... Otworzyłem drzwi szarpnięciem i w tym momencie zobaczyłem ciało drugiej z dziewczynek. Leżała w wannie całkowicie ubrana. Bullock odkrył trzecie zdjęcie, pokazujące w powiększeniu zachlapaną krwią łazienkę, wannę bez wody, a w niej nieżywą dziewczynkę, z ramieniem przewieszonym przez krawędź wanny, jak w jakiejś groteskowo-tragicznej parodii malowidła Marata. - Czy właśnie w takiej pozycji znalazł pan ciało trzeciej z ofiar? -Tak. - Czy zauważył pan w domu Barrettów jeszcze coś wartego wzmianki? -Nie - odparł ledwie słyszalnie Calley. -Natychmiast wybiegłem, wezwałem pogotowie i ekipę z wydziału zabójstw. - Dziękuję panu, to wszystko. Rozdział 46 B, przyjrzał się świadkowi. Nie wyglądał najlepiej; widać było, że wspomnienie koszmaru w domu Barrettów napawa go ogromnym bólem. Ben właściwie dopiero teraz uzmysłowił sobie, czym musiał być ów widok dla burmistrza, gdy wrócił do domu po kłótni z żoną. Zerknął na Barretta. Miał poszarzałą twarz i zaciśnięte kurczowo usta; patrzył w dal, jak gdyby myślą był daleko stąd. Ben z ociąganiem podszedł do miejsca, gdzie siedział Calley. Postanowił, że nie będzie przedłużał swojej rundy pytań. Nie spodziewał się, by Calley mógł wnieść do sprawy coś nowego, i podejrzewał, że w zamyśle Bullocka zeznania policjanta były przede wszystkim pretekstem do zaprezentowania makabrycznych zdjęć, mających po raz kolejny przypomnieć przysięgłym całą ohydę zbrodni. - Chyba się nie mylę mówiąc, że jest pan dopiero od niedawna funkcjonariuszem policji, panie Calley? - zagadnął na wstępie adwokat. - Rzeczywiście. - Jak długo dokładnie? Calley zastanawiał się przez chwilę. - Nie jestem pewien - odparł z wahaniem. - Naprawdę, nie pamięta pan, kiedy zaczął służbę w policji? To interesujące. W takim razie przypomnę panu: jedenastego marca, w dniu gdy popełniono zbrodnię, mijał dopiero pierwszy tydzień pańskiej pracy. Kilkoro z sędziów przysięgłych uniosło w zdziwieniu brwi. - Tak, to prawda - przyznał z ociąganiem młody policjant. - Więc można się domyślać, że nie miał pan za sobą większego doświadczenia w interwencjach dotyczących kłótni małżeńskich. -No nie, ale omawialiśmy je szczegółowo w akademii. Na galerii dla dziennikarzy rozległ się zduszony chichot. Calley jeszcze bardziej się speszył. - Z dużą dozą pewności można więc przyjąć, że także z zabójstwem zetknął się pan po raz pierwszy? -Tak. - Dziękuję, doceniam pańską szczerość. Ta odpowiedź pomogła mi zrozumieć pewne nieścisłości dotyczące pańskiego postępowania na miejscu zbrodni. - Ben zerknął na Calleya. Jego oczy zwęziły się. Widać było, że zaczyna się mieć na baczności. - Interesuje mnie na przykład, czy wejście do cudzego domu policjanta na służbie, tylko dlatego, że nikt nie odpowiada na dzwonek, jest normalną procedurą? - Wydawało mi się, że istnieje obawa... - Tak, tak. Wiem, jakie pan przedstawił uzasadnienie w raporcie, ale chyba w akademii uczono was innego postępowania? - Ben nie mógł sobie odmówić tej odrobiny sarkazmu. Gdyby policjanci nie spartolili od samego początku dochodzenia, nie musiałby się teraz tak męczyć. Zerknął do notatnika. - Interesuje mnie także, dlaczego po znalezieniu pierwszej ofiary nie zadzwonił pan natychmiast po pogotowie? - No..., bo pani Barrett już nie żyła. - Przepraszam, czy jest pan lekarzem? - Oczywiście nie. - Czy ma pan za sobą jakieś szczególne przygotowanie z zakresu udzielania pierwszej pomocy? - No, nie. Wiem tylko tyle, ile uczono nas w akademii. - Chyba pan słyszał, że czasem nawet najbardziej doświadczeni lekarze mogą omyłkowo stwierdzić czyjś zgon, gdy nie mająpod ręką odpowiedniej aparatury? Czy w świetle tego, co powiedziałem, może pan stwierdzić ze stuprocentową pewnością, że ofiara nie żyła? - No nie wiem... ale chyba tak, skoro później potwierdził to lekarz sądowy. - Później - to całkiem możliwe. Mnie jednak interesuje, czy istnieje cień prawdopodobieństwa, że gdy pan wszedł do salonu, pani Barrett jeszcze żyła. - Jestem pewien, że nie! - Pytam jeszcze raz: czy istnieje prawdopodobieństwo, że żyła? Calley westchnął ciężko i powiedział zrezygnowanym tonem: - Tak, to możliwe. - O ile wiem procedura nakazuje w takich sytuacjach natychmiastowe zawiadomienie pogotowia, prawda? -Tak. - Sprzeciw, wysoki sądzie! Pan mecenas funduje nam wykład o powinnościach policjanta. Pani Hart pokiwała ze znużeniem głową. - Bardzo proszę pana mecenasa, żeby zaczął się streszczać. - Staram się jedynie dowieść, że policjant, który jako pierwszy przybył na miejsce tragedii, złamał większość obowiązujących w takich przypadkach zasad. -Ben zwrócił się do Calleya. - Bo chyba nie zaprzeczy pan, że tak właśnie było. - Na moje działanie składało się szereg czynników... - Proszę o odpowiedź na pytanie. - Nie, nie trzymałem się ściśle procedury - odparł Calley niemal gniewnie. 280 281 - Proszę się nie denerwować, daleki jestem od zarzucania panu winy, chodzi mi jedynie o ustalenie faktów ważnych dla przysięgłych. A wyglądają one tak: była to pierwsza tak poważna interwencja w pańskiej karierze zawodowej i nie ustrzegł się pan błędów. Czy tak? - Tak - Calley wzruszył ramionami - myślę, że kilka błędów każdemu może się zdarzyć. - Czy będąc w domu Barrettów zauważył pan oskarżonego? - Nie, już go nie było... - Pytam, czy go pan tam widział!? - Nie - Calley przełkną nerwowo ślinę. - Czy widział pan coś, co wskazywałoby, kto popełnił zbrodnię? -Nie. - Doskonale, zaczynamy posuwać się naprzód. Chciałbym jeszcze spytać o jedną rzecz. W zeznaniach stwierdził pan, że po odnalezieniu trzeciej ofiary postanowił pan wrócić do auta, by zawiadomić odpowiednie służby. Czy bardzo się pan spieszył? - Nie rozumiem... - Pytam, czy do samochodu szedł pan krokiem spacerowym, czy pędził, by jak najszybciej do niego dotrzeć? - O ile pamiętam, biegłem dość szybko... - Żeby dostać się do wyjścia musiał pan oczywiście przebiec przez salonik. Zapewne nie wie pan, że pan prokurator w swej mowie wstępnej bardzo malowniczo rozwodził się na temat pewnego roztrzaskanego zdjęcia, które znaleziono w salonie. Czy może zauważył je pan wtedy? - Trudno powiedzieć... o ile pamiętam, było tam pełno zdjęć. - Tak, ale to jedno leżało na podłodze, w dodatku rozbite. Niemożliwe, żeby pan go nie zauważył. Jeżeli w ogóle tam było. - Ja... tyle się działo. Pewnie tam leżało, ale musiałem się skupić na czymś innym... - Czy możliwe, że biegnąc do auta, by zawiadomić kolegów, rozbił pan tę fotografię? - Ja? Ależ nie! - Calley zaczął rozglądać się nerwowo na boki. - Czyżby? Sam pan powiedział, że musiał się skupić na innych sprawach. Może po prostu nie zauważył pan tego? Nikt pana o nic nie oskarża, ale musimy poznać prawdę. A więc? Biegł pan co sił w nogach przez salon. Żeby dotrzeć do drzwi, musiał pan minąć stolik do kawy, na którym, jak wiemy z zeznań oskarżonego, owo zdjęcie zwykle stało. A więc? -Nie zrzuciłem tej cholernej fotografii! - Przepraszam najmocniej, wysoki sądzie za ten wybuch gniewu! - zawołał czym prędzej Bullock. - Ale doprawdy trudno się dziwić świadkowi, że nie wytrzymał napastliwych i nie prowadzących do niczego pytań obrony. - Ostrzegam, że jeszcze raz usłyszę coś podobnego, będę musiała ukarać świadka grzywną za obrazę sądu - powiedziała ostro sędzia Hart, po czym zwróciła się do Bena: - Mam wrażenie, panie mecenasie, że świadek odpowiedział wyczerpująco na pytania. Jeżeli więc nie ma pan nic do dodania, proszę po prostu zakończyć przesłuchanie. - Dobrze, wysoki sądzie. - Ben doszedł do wniosku, że jeśli nawet Calley rzeczywiście był odpowiedzialny za rozbicie zdjęcia, to nigdy tego od niego nie wyciągnie, ale przysięgli z pewnością mieli nad czym się zastanawiać. - Doskonale, w takim razie zamykam dzisiejsze posiedzenie sądu. Jutro wznawiamy rozprawę punktualnie o dziewiątej rano - oznajmiła sędzia, a potem poprosiła do siebie przysięgłych. Musiała przekazać im masę przeróżnych instrukcji, jako że od teraz przenosili się oni do hotelu i mieli zakaz kontaktowania się zarówno między sobą, jak i ze światem zewnętrznym. Gdy tylko pani Hart wyszła, na sali zawrzało. We wszystkich możliwych miejscach zbierały się grupki dziennikarzy omawiając na gorąco wrażenia. Tymczasem Barrett i cała adwokacka paczka zaczęła się kierować do tylnego wyjścia, gdzie znajdował się przeznaczony dla nich pokój. Nagle burmistrz zatrzymał się. - Poczekajcie, chciałbym złożyć oświadczenie dla prasy i telewizji. - Czyś ty oszalał? Przecież to idiotyczny pomysł. - Mam to gdzieś. Przez cały dzień zmuszony byłem wysłuchiwać kłamstw i oszczerstw na swój temat, więc teraz ja powiem w kilku słowach, co o tym sądzę. Barrett zawrócił do sali. Widząc to, w jego stronę natychmiast ruszyli reporterzy i kamerzyści. Ben przystanął z boku, przysłuchując się, jak burmistrz robi wszystko, żeby zatrzeć negatywny wydźwięk dzisiejszych zeznań świadków. Ale adwokat obawiał się, że jest to działanie z góry skazane na przegraną. Tym bardziej że Barrett nie mówił nic konkretnego, ograniczając się do gromkiego i pełnego pasji przekonywania o swej niewinności. Ben pomyślał, że nawet to i niezłe, tyle że nadaje się co najwyżej do wieczornych wiadomości; przysięgli będą potrzebowali o wiele bardziej przekonywających argumentów, faktów opartych na mocnych podstawach, które mogłyby choć odrobinę zrównoważyć dowody przedstawione przez oskarżenie. Ben wiedział o wiele lepiej niż jego klient, że przysięgli stanowią grupę ludzi, których nie można przekonać sloganami i siłą osobowości, jak wyborców na wiecu. Nawet jeśli po stronie Barretta dzięki jego wystąpieniom telewizyjnym stanął cały stan, to nie miałby on szans wobec dwanaściorga osób, które odcięte od mediów, nie mając możliwości porozumiewania się ani ze sobą, ani z nikim innym, będą się opierać tylko na tym, co usłyszą w sądzie. A jak na razie nic z tego, co zostało powiedziane, nie mogło zachwiać ich przeświadczenia o winie Barreta. 282 Rozdział 46 w drodze z sądu Ben i Christina milczeli. Ben zdawał sobie sprawę, że jest ponury i niekomunikatywny, ale nie potrafił się przemóc. Sprawa Barretta wyglądała beznadziejnie i nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższym czasie coś się miało zmienić. Ciszę przerwała w końcu Christina, która jakby czytając w jego myślach, rzekła: - Wiem, że idzie jak po grudzie, ale jak na to co mamy, spisujesz się naprawdę doskonale. Sans pareil. - Dzięki, ale sama wiesz, że samo podważanie zeznań to za mało, musimy mieć jakiś konkret w ręku. - Spójrz na to inaczej: sprawa od samego początku była przegrana, więc najmniejsza choćby wątpliwość, którą zasiejesz w umysłach przysięgłych, jest już dużym sukcesem. A takich drobnych zwycięstw masz już przynajmniej kilka na koncie. Nie powinieneś też tak mocno przeżywać orzeczeń sędzi Hart, które są dla ciebie niekorzystne. Przecież wiesz, jak to wygląda na procesach. Comme ci comme ca. - Dziewczyna trąciła go w bok. - Żeby ci troszkę poprawić humor, obiecuję, że jak się to wszystko skończy, zabiorę cię znów na włóczęgę z plecakiem po Heavener State Park. A jeśli będziesz grzeczny, pokażę ci znaki runiczne pozostawione przez ludy nordyckie, które jako pierwsze odkryły nasz ukochany kontynent. - Dobra, umowa stoi - Ben uśmiechnął się blado. - A na razie idź sobie odpocząć, a ja skoczę do biura. Mimo późnej godziny Jones i Loving nadal ślęczeli przy biurkach. Ani drgnęli, gdy wszedł Ben. - Jestem! - oznajmił. - Aha, cześć - bąknął Jones znad ekranu, a Loving powitał go tylko nieartykułowanym mruknięciem. Ben poczuł się mocno urażony tak demonstracyjnym okazywaniem braku zainteresowania szefowi. - Hej - zawołał - coś się stało? - Nie, czemu? - odparł Jones nie przerywając łomotania w klawisze. - Czy wyrządziłem wam jakąś przykrość, że mnie tak traktujecie? - pytał coraz bardziej zdezorientowany adwokat. Loving w ogóle się nie odezwał, bazgrząc coś z mozołem w papierach, a Jones przerwał na sekundę pisanie, zamyślił się głęboko, w końcu mruknął: - O ile mnie pamięć nie myli, to nie, a co? Masz wyrzuty sumienia? - No nie... - Ben postawił na podłodze aktówkę. - Ale zwykle gdy wracam z sądu po jakiejś wyjątkowo ciężkiej sprawie, czatujecie na mnie już przy drzwiach, niczym dwa sępy, żeby wyszarpać ze mnie najświeższe informacje. A dzisiaj nic, cisza i to w sytuacji, gdy biorę udział w procesie stulecia. - A, o to chodzi - Jones w końcu postanowił poświęcić szefowi trochę uwagi. Odjechał od biurka swoim fotelem na kółkach i spojrzał na Bena: - Chyba zapomniałeś, że cały proces transmituje telewizja. - Chcesz powiedzieć, że przez cały boży dzień sterczeliście przez telewizorem? - Mhm, ale nie martw się, zrobiliśmy, co do nas należało. - Wasze szczęście. Przy okazji - Ben odchrząknął maskując zmieszanie. -Jak wypadłem? - Kto? Ty? - Jones uśmiechnął się. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - Tak tylko pytam... Jones wyprostował się na krześle. - Po pierwsze, wyrzuć w cholerę ten garnitur. - Co takiego? - Pozbądź się tego szarego łacha w prążki, który masz na sobie. Na wizji prążki albo się zlewają, albo odbijają światło. Poza tym szary w ogóle nie jest najlepszy: nadaje ci wygląd cywilizowanego oprycha, jakiegoś adwokata na usługach mafii czy innego pajaca. Przejmij styl Reagana: błękitny garnitur, czerwony krawat. Pierwsze miejsce w prawniczym konkursie piękności murowane. - Mówisz serio? - Ben czuł się jak na cenzurowanym. Dotknął krawata, nie wiedząc co robić z rękami. - Coś jeszcze? - Właśnie to - Jones wskazał oczami na rękę Bena - przestań gmerać przy tej nieszczęsnej szmacie na szyi. - To nerwy... - Ben natychmiast opuścił ręce. - I właśnie tak to wygląda. Twoje manipulacje rękami odbierane są przez przysięgłych, mniej czy bardziej świadomie, jako wyraz niepewności, a nawet nieczystego sumienia. Chyba ci nie zależy, żeby tak było? - No nie... postaram się pamiętać. - Skoro już gaworzymy o górnej części twoje powłoki cielesnej, to przestań też kręcić czachą na wszystkie strony. - Co znowu? - Trzymaj łep w ryzach, bo kiedy mówisz, skacze ci na wszystkie strony. - Wypływa to jedynie z mojego wewnętrznego dynamizmu i ładunku prawdy zawartej w moich wypowiedziach. - A mnie się przypomina piesek-maskotka, którego się wozi w aucie z tyłu i na wszystkich wybojach kiwa łbem jak głupi. 285 - Nie chcę stać sztywno, żeby przysięgli nie pomyśleli, że z jakichś powodów traktuję ich z góry. Poza tym, co się tak przyczepiłeś do mojego wizerunku, liczą się słowa, a te były genialne. - Skoro sam wiesz, nie pytaj - Jones wrócił do pracy, ale po chwili dorzucił półgębkiem: - Poza tym całkiem nieźle. Muszę nawet przyznać, że kamery cię lubią, choć nie mam pojęcia dlaczego. To pewnie przez ten twój urok harcerzyka, który może przemówić do widzów, a zwłaszcza widzek. Pomyśl, czy po procesie nie warto by się zakręcić koło własnego programu dotyczącego zagadnień prawnych. - Cudowny pomysł. Masz coś jeszcze, zanim mnie zupełnie zignorujesz? - Na razie nic mi nie przychodzi do... chociaż, czekaj. -Tak? - Otrzymałeś pozew z programu ósmego. - Za co? Że nie zgodziłem się na wywiad? - O nie - Jones rzucił mu dokument - chcą zwrotu pieniędzy za rozbitą kamerę. - A, to. - Pomyślałem sobie, że jak im zaoferujesz wyłączność na wywiad, to wycofają pozew. - Niedoczekanie. - Jak sobie chcesz. Twój szmal. Benowi z całą wyrazistością przypomniała się scena w sądzie. Własne zachowanie było dla niego samego zupełnym zaskoczeniem. Nie miał pojęcia, że zdolny jest do tak silnych emocji, a tym bardziej do ich tak bezpardonowego ujawniania. Pomyślał z gorzkim uśmiechem, że choć ojciec się go wyrzekł, takie zachowania Bena świadczyły o tym, że jest jego nieodrodnym synem. Westchnął w duchu i skierował swe zainteresowanie na Lovinga. - A ty co tam znów majstrujesz? Jak idzie śledztwo? - W ogóle nie idzie - mruknął ponuro olbrzym. - Nie mam ani pół śladu. - Przykro mi, naprawdę. - No to jest nas dwóch. - Loving wstał i wsadził ręce w kieszenie, omal ich nie obrywając. - Już nie wiem, gdzie szukać tego padalca, którego widziałem w O'Brien Park, ani jak dorwać się do Whitmana. Gdybym tylko mógł dopaść tego drania, który mnie załatwił! Boże, ależ się dałem podejść, jak dziecko! Wszystko schrzaniłem. - Daj spokój. Spisałeś się najlepiej, jak było można, a jeśli do kogokolwiek można mieć pretensj ę, to tylko do mnie, bo nie powinienem cię był wysyłać samego. Ale zobaczysz, że wkrótce na coś natrafisz i wyrównasz rachunki. - Ben starał się, żeby jego słowa zabrzmiały optymistycznie, ale sam ogromnie sceptycznie podchodził do możliwości dobrania się do skóry Whitmanowi. A jeżeli im się to nie uda, to Barretta czeka daleka podróż, może nawet w jednym tylko kierunku. Z zamyślenia wyrwał go głos Lovinga. - Aha, przyszła jakaś przesyłka do ciebie. - Detektyw wydobył spod sterty listów prostokątną kopertę. - Cholera wie, czy to nie od tego świra. Na wszelki wypadek prześwietliłem, czy to nie bomba, ale wszystko w porządku. - Mam nadzieję, że nie wspominałeś o niczym właścicielowi hotelu. - Ben rozerwał paczkę i wyciągnął z niej kasetę wideo. Poczuł, jak robi mu się gorąco. 286 Wziął kasetę w dwa palce, jak gdyby w obawie, że mimo zapewnień Lovinga wybuchnie, i zaczął sprawdzać, czy nie znajdzie na niej jakiegoś napisu. Ale była zupełnie czysta. Zerknął jeszcze do koperty, ale i w niej nie było listu ani niczego, co wskazywałoby, od kogo pochodzi. Tak samo, jak za pierwszym razem. Ben rozglądnął się bezradnie po nowym biurze. - Jest tu gdzieś magnetowid? - spytał cicho. - Tak, w sypialni - odparł nieuważnie Jones, zbyt zajęty swoją pracą. Po chwili jednak, gdy pytanie Bena dotarło do jego świadomości, wstał i wraz z pozostałymi mężczyznami przeszedł w milczeniu do drugiego pokoju. Ben wsadził kasetę do środka i włączył telewizor, po kilku sekundach ekran ożył. Tym razem nie było na nim niczego nieznajomego czy tajemniczego. Prze- 4 ciwnie - oczom mężczyzn ukazał się dobrze znajomy widok ich dawnego biura, jeszcze całego, nie zmiecionego wybuchem. Ujęcie robione było z drugiej strony ulicy, prawdopodobnie z ramienia, bo obraz lekko skakał, i zza szyby okiennej, bo co chwila na obiektyw padał błysk odbitego światła. Możliwe, że autor filmu włamał się do opuszczonego baru vis a vis biura. Po mniej więcej trzydziestu sekundach z filmowanego budynku wyskoczyły trzy postacie z twarzami wykrzywionymi wysiłkiem i strachem. Z samego przodu pędził Ben, który jak oszalały ciągnął za sobą Christinę i Jonesa. Rzucili się na drugą stronę ulicy i w tym samym momencie zniknęli z kadru. Ledwie sekundę później biuro Bena buchnęło płomieniami. Hałas eksplozji był równie ogłuszający jak w rzeczywistości. Bena natychmiast opadły wspomnienia tamtego koszmaru; miał wrażenie, jak by znów tam był, chroniąc się przed latającymi na wszystkie strony odpadkami, na wpół uduszony gryzącym dymem. Patrzył po raz kolejny, jak na jego oczach wali się potężna konstrukcja budynku. Ale nie to najbardziej go teraz przerażało. Niemal do pasji doprowadzała go myśl, że ten szaleniec tam był, że przyglądał się spokojnie dziełu zniszczenia, a nawet filmował je. Może domyślał się, że Ben przeżyje, że w porę przeczuje niebezpieczeństwo i ucieknie z pułapki, a wtedy będzie mu mógł pokazać ten film, znęcać się na nim, udowodnić, że ma nad nim przewagę i w istocie kontroluje jego życie. Bawił się z Benem jak kot z myszą, by w swoim czasie zadać cios, którego nie można by ani przewidzieć, ani uniknąć. - O Boże... - wyszeptał pobielałymi wargami Jones, a Loving tylko kręcił z niedowierzaniem głową. Spoglądali na siebie w milczeniu. W tym momencie spod gruzów wypełzł czarny obłok dymu, który po chwili okrył szczelnym całunem ruiny, a wtedy usłyszeli śmiech. Początkowo cichy, powoli narastał w obłąkańczym crescendo, pełen nieskrywanej nienawiści. Po chwili, która zdawała się trwać wiecznie, śmiech zamarł, ustępując miejsca dobrze znanemu, potwornemu głosowi, który z dobrze już znaną mieszaniną dzikiej radości i groźby, wypowiadał w nieskończoność te same dwa słowa: „Zatrute serce, zatrute serce, zatrute serce..." Rozdział 48 Jl o długiej i w dużej części bezsennej nocy Ben ruszył do sądu ledwie powłócząc nogami. W środku wyglądało tak samo jak poprzedniego dnia: wszędzie cisnęli się dziennikarze i obserwatorzy, dzieląc się swoimi opiniami. Ben zauważył na widowni kilku radnych, a wśród nich Whitmana. Do sądu pofatygowała się także Cynthia Taylor mimo przykrych przeżyć poprzedniego dnia. Zajęła miejsce w jednym z pierwszych rzędów, gdzie bez wątpienia usadził ją sam Bullock, strateg nad strategami, który liczył, że jej zapłakana twarz będzie przypominała przysięgłym, jaki mają wydać werdykt. Ben zauważył też kilka innych osób, które widział wczoraj. Siedziały na tych samych miejscach, z czego bez trudu można było wysnuć wniosek, że nie byli to przypadkowi ciekawscy lecz albo świadkowie, albo pisarze przygotowujący materiał do przyszłych bestsellerów. Przy stole dla obrony siedział już Wallace Barrett, a za jego plecami stało dyskretnie trzech urzędników z biura szeryfa. Ben klapnął obok niego. - Jak tam? - spytał. - Trzymasz się jeszcze? - Staram się jak mogę, ale nie jest mi łatwo. Ben przytaknął w milczeniu. Jeżeli jemu wydawało się, że sytuacja jest koszmarna, to co dopiero musiał czuć jego klient? Barrett zakasłał i jak gdyby zgadując myśli Bena spytał: - Nie jest najlepiej, co? Ben zawahał się. Wyznawał zasadę, że zawsze należy mówić klientom prawdę, niezależnie od tego, jak jest ponura. Ale wiedział także, że Barrett potrzebuje choć odrobiny otuchy, jeśli ma wytrzymać następne dni, a zwłaszcza ten najważniejszy kiedy będzie sam zeznawał. - Na początku nigdy nie jest różowo, bo przepytując swoich świadków prokurator stara się jak najbardziej dołożyć oskarżonemu - odparł wymijająco. - Ale gdy tylko przyjdzie nasza kolej, role się odwrócą i to on będzie miał grobową minę, zobaczysz. 288 Barrett skwapliwie pokiwał głową. Choć trudno mu było podzielać optymizm adwokata, gorąco pragnął, żeby jego słowa się sprawdziły. W tym momencie miejsca zaczęli zajmować przysięgli. Jak niezliczona liczba ich poprzedników, nie potrafili powstrzymać się przed spojrzeniem na człowieka siedzącego na ławie oskarżonych, czując na sobie przytłaczający ciężar odpowiedzialności za jego los, a może próbując też odnaleźć w jego twarzy czy zachowaniu odpowiedź na pytanie, czy jest winny, czy nie. Ben wyciągnął notatnik, by sprawdzić, co go dziś czeka. Mimo nocy pełnej koszmarów czuł się o wiele lepiej i pewniej niż poprzedniego dnia. W jego przypadku była to reguła: pierwszego dnia zwykle nie mógł się pozbierać; rozgrzewał się dopiero później, w miarę jak proces nabierał tempa. W lepszy nastrój wprowadziła go także myśl, że mimo iż prokurator wytoczył wczoraj swoją najcięższą artylerię, jakoś wytrzymali. Dziś powinno być dużo lżej. Jakże się mylił! - Stan Oklahoma powołuje na świadka porucznika Michaleangelo Morel-lego. Ben otworzył oczy ze zdumienia. Mikę? No tak, Mikę we własnej osobie zmierzał zamaszystym krokiem do miejsca dla świadków. Miał na sobie garnitur i krawat, którego to ubioru Ben nie widział na nim od czasu ślubu. Gdy Ben opanował zdumienie, zaczął na chłodno rozważać sytuację. Powołanie Mike'a na świadka musiało być decyzją podjętą w ostatniej chwili, ponieważ gdy ostatnio z nim rozmawiał, porucznik nic mu na ten temat nie wspominał. Bullock najwidoczniej skontaktował się z nim poprzedniego dnia wieczorem, gdy analizował wraz z pozostałą ekipą prokuratorską dotychczasowy przebieg procesu. Dlaczego jednak podjęli taki krok? Gdy Mikę składał przysięgę, Ben przyglądał mu się spod oka. Porucznik nie wyglądał na szczęśliwego, co trochę uspokoiło Bena. Przypuszczalnie Mikę bał się, że będzie zachęcany przez oskarżenie do kręcenia, co by oznaczało, że w jego zeznaniach będą luki. Mikę przedstawił się, a następnie w kilku słowach opisał dotychczasowy przebieg swojej kariery zawodowej, dzięki której awansował do grona jednego z głównych detektywów w wydziale zabójstw. Bullock wydawał się jeszcze bardziej pewny swego niż wczoraj. A może tylko zadowolony, że będzie mógł męczyć niewygodnymi dla obrony pytaniami najbliższego przyjaciela mecenasa Kincaida? - Poruczniku Morelli - odezwał się Bullock podchodząc bliżej - czy miał pan jakiś związek ze śledztwem w sprawie śmierci pani Caroline Barrett i jej córek? -Tak jest. - Na czym polegały pańskie obowiązki? - Mówiąc ogólnie moim zadaniem było zabezpieczenie wszelkich śladów na miejscu zbrodni, chronienie go przed niepowołanymi osobami, a także znalezienie najbardziej wiarygodnych i pożytecznych dla sprawy świadków. 19 - Naga sprawiedliwość 289 Zaraz, zaraz, pomyślał Ben. Czy pan Bullock aby czegoś nie przeoczył? Zaczął gryzmolić jak oszalały na marginesie swoich notatek, starając się jednocześnie nie tracić nic z tego, co działo się na sali. - Co pan zrobił po przyjeździe na miejsce zbrodni? - Kazałem ogrodzić cały teren i postawiłem straże, żeby do posesji państwa Barrettów nie mógł się dostać nikt niepowołany. - Jakie były pańskie dalsze kroki? - Kazałem rozścielić na podłodze papier, żeby nie można było zamazać ewentualnych śladów. Potem wpuściłem ekipy specjalistów, wpierw fotografów i operatorów sprzętu wideo, którzy mieli zarejestrować wygląd miejsca zbrodni dokładnie w takim stanie, w jakim je zastałem. Potem ich miejsce zajęli laboranci z zakładu medycyny sądowej, którzy szukali przede wszystkim odcisków palców, nitek z odzieży, a także włosów, fragmentów tkanek i śladów krwi potrzebnych między innymi do badań DNA. - Proszę powiedzieć przysięgłym dokładnie, jakie zadanie mieli fotografowie i ekipa wideo. - Musieli sfotografować i sfilmować pomieszczenia w każdym możliwym ujęciu, żeby utrwalić wszystko to, co przy pierwszych oględzinach miejsca zbrodni mogłoby ujść naszej uwadze. Szczególnie w tym wypadku potrzebna była jak największa staranność, ponieważ nie mieliśmy żadnych świadków zdarzenia. - Czy poszukiwania ekip medycznych zakończyły się powodzeniem? - Raczej tak. - Czy znaleziono jakieś ślady w postaci na przykład włosów oskarżonego lub nitek z jego ubrania? - Oczywiście, ostatecznie to był jego dom, a w domu chodzi się w ubraniu i czesze włosy - odrzekł z całą powagą Mikę. Ben nie był pewien, czy się nie pomylił, ale wydawało mu się, że w oku porucznika zauważył chochlikowaty, złośliwy błysk. - Dziękuję, panie poruczniku za te dywagacje - powiedział z kwaśnym uśmiechem Bullock - ale wolałbym, żeby ograniczył się pan do konkretnych odpowiedzi. - Ależ jak najbardziej, panie prokuratorze. - Nie będę pana pytał o wyniki dochodzenia ekipy, która szukała śladów krwi, ponieważ za chwilę dowiemy się tego z ust jej przedstawiciela. Proszę w takim razie o odpowiedź na inne pytanie. Czy przed lub w czasie prac wszystkich wspomnianych ekip dopuścił pan do tego, aby w jakiś sposób doszło do zatarcia śladów? Ach, więc o to chodzi, pomyślał Ben. W końcu zrozumiał, do czego Bulloc-kowi potrzebny jest Mikę. Posługując się jego zeznaniami prokurator budował fundamenty pod wiarygodność zeznań speców od DNA. - Nie. Od czasu, gdy zjawiłem się na miejscu zbrodni, wziąłem osobistą odpowiedzialność za pozostawienie wszystkich śladów w nienaruszonym stanie póki nie zajęły się nimi specjalistyczne ekipy. - Dziękuję panu, nie mam więcej pytań. Gdy Bullock usiadł przy swoim stole, jego miejsce zajął Ben. - Dzień dobry, panie poruczniku - odezwał się do Mike'a, starając się nie parsknąć śmiechem. Z miny przyjaciela zauważył, że i on z całej siły usiłuje stłumić wesołość. Ben pomyślał sobie, że zachowują się jak dwaj chłopcy bawiący się w sąd. - Odpowiadając na pytania mojego szanownego kolegi stwierdził pan, że od czasu, gdy pan przybył na miejsce zbrodni, wszelkie ślady zostały odpowiednio zabezpieczone. Czy tak? - Tak, to prawda. - Ciekawe, pewnie uleciało mi to z pamięci, ale nie dosłyszałem, kiedy pan zjawił się w domu państwa Barrettów. , - Rankiem dwunastego marca, około szóstej trzydzieści. Zaraz po wschodzie słońca. Ben udał zdumienie. - Jak to? Byłbym przysiągł, że morderstwa dokonano po południu jedenastego marca, czyli poprzedniego dnia. - Bo tak było w istocie. - Dlaczego więc nie przybył pan od razu na miejsce? - Prowadziłem sprawę zabójstwa bezdomnego w pomocnej dzielnicy miasta. - Czyli wynika z tego, że od szóstej wieczorem jedenastego marca do szóstej trzydzieści rano następnego dnia miejsce zbrodni pozostawało nie zabezpieczone? - Do domu państwa Barrettów został oddelegowany inny oficer śledczy. - Kto taki? - Mój kolega, porucznik Prescott. - Czy to być może ten sam, którego koledzy nazywają Prescott-Chlewik? Mikę przymknął oczy i przygryzł wargę. - Nie mam pojęcia, panie mecenasie - odrzekł zduszonym głosem. - Tak czy inaczej, z tego, co usłyszeliśmy, wynika, że przez dwanaście godzin to nie pan odpowiadał za zabezpieczenie miejsca zbrodni, ale porucznik Prescott. -Tak jest. - Czy pańskim zdaniem porucznik Prescott dobrze się wywiązał ze swojego zadania? Mikę zawahał się na ułamek sekundy. - Nie jestem szefem wydziału, żeby oceniać pracę jednego ze śledczych. - Zadam w takim razie inne pytanie: czy podczas zabezpieczania śladów porucznik Prescott postąpił tak samo, jak pan by postąpił? Mikę szybko zerknął na Bena, ale natychmiast odwrócił wzrok. - Nie - odparł ostrożnie - ale każdy z nas ma inne metody pracy. - Czy do metod pracy porucznika Prescotta należy zgoda na to, żeby po miejscu zbrodni spacerowały niepowołane osoby? Bo o ile wiem, tak właśnie było. Czy słyszał pan o tym? Mikę oblizał wargi. Ben wiedział, że jego przyjaciel jest zbyt uczciwy, żeby kręcić. A poza tym czyż Ben nie dawał mu właśnie okazji, żeby zupełnie 291 oficjalnie, w obliczu prawa skrytykować partaninę znienawidzonego Prescotta--Chlewika? - Faktem jest - odparł Mikę ostrożnie - że gdy przybyłem na miejsce zbrodni, zauważyłem sporą gromadę ludzi. - Czy stanowili ją wyłącznie policjanci i współpracujące z policją ekipy? -Nie. - Kim więc byli ci ludzie? - Większość z nich to... gapie. Sala zagotowała, dziennikarze spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. - Przepraszam, co pan powiedział? - spytał Ben. - Zauważyłem, że na miejscu przestępstwa kręcą się żądne sensacji osoby, które usłyszały o morderstwie w telewizji i postanowiły przyjrzeć się miejscu zbrodni z bliska. - Ile ich mogło być? -Nie jestem pewien. Z dziesięć, piętnaście. - Jak to się stało, że pozwolono im wejść do domu, w którym urzędowała ekipa policyjna? - Nie mam pojęcia. - Proponuję, żebyśmy zrekapitulowali to wszystko co pan powiedział w formie szybkich pytań i odpowiedzi: czy w momencie, gdy pojawił się pan w domu Barrettów, by wszcząć śledztwo, zauważyć pan na podłodze rozścielony papier? -Nie. - Czy ekipa fotografów zakończyła już pracę? - Nawet nie zaczęła. - A ekipa z zakładu medycyny sądowej? - Też nie. - A więc zanim specjaliści pojawili się na miejscu zbrodni, przechadzało się po nim swobodnie dziesięciu czy piętnastu gapiów? -Tak. - Dziękuję. Jeszcze jedno: czy po zabezpieczeniu śladów prowadził pan dalej śledztwo w sprawie zamordowania pani Barrett i jej córek? -Nie. - Dlaczego? - Mogę się domyślać, że moi zwierzchnicy uznali je za niepotrzebne, bo policja zatrzymała już podejrzanego i sprawa została przekazana funkcjonariuszowi, który przygotował ją dla prokuratury. - Kiedy podjęto tę decyzję? - Dwunastego marca. - Jak to? Dzień po morderstwie, a zarazem tego samego dnia, gdy rozpoczął pan śledztwo? -Tak. - Chciałbym wobec tego zadać panu jeszcze jedno pytanie: czy z posiadanych przez pana informacji wynika, że policja prowadziła śledztwo mające na celu znalezienie innego sprawcy niż mój klient? 292 - Nie, o niczym takim nie słyszałem. - Dziękuję panu, nie mam więcej pytań. - A dla pana, panie Bullock, dopowiedział w myślach Ben, niechaj będzie nauczką, że jeżeli powoła się na świadka uczciwego człowieka, różne mogą być tego konsekwencje. Ben sądził dotychczas, że z przedstawieniem swoich głównych tez, mianowicie, iż policja dopuściła się rażących zaniedbań, zarówno podczas zabezpieczania śladów, jak i prowadzenia śledztwa ograniczając grono podejrzanych do jednej osoby, będzie musiał czekać aż do chwili, gdy zeznawać będąjego świadkowie. A tu nagle okazało się, że Bullock podał mu taką okazję jak na dłoni. Sądząc z miny prokuratora, on też to zrozumiał. Gdy Ben zakończył swoją rundę pytań, prokurator wstał, ale tym razem o wiele wolniej i mniej ochoczo niż zwykle, co było tak rzadkim widokiem, że Benowi serce skoczyło z radości. Bullock stanął tuż przy poruczniku, jak gdyby chciał w porę wyłapać wszelkie niewygodne dla prokuratury odpowiedzi, zanim dotrą do przysięgłych. - Taka już jest rola obrońców, panie poruczniku - rzekł pozornie beztroskim tonem - że zupełnie wypaczajązeznania świadków i przysięgli tracą prawdę z oczu. Aby temu zaradzić, muszę zadać panu kilka dodatkowych pytań. - Czujne ucho Bena wyłowiło w głosie Bullocka po raz pierwszy od początku rozprawy nutki zdenerwowania. - Chyba nie chciał pan sugerować, że miejsce zbrodni zostało źle zabezpieczone podczas śledztwa prowadzonego przez pańskiego kolegę, porucznika Prescotta, prawda? - Sprzeciw - zawołał Ben. - Oskarżenie narzuca odpowiedź świadkowi. - Zgadzam się, mimo to proszę, żeby świadek odpowiedział - zawyrokowała sędzia Hart. - W czasie, gdy nadzór nad zabezpieczaniem śladów miał porucznik Pre-scott, nie było mnie na miejscu, nie potrafię więc, a nawet nie mam prawa wypowiadać się na ten temat. - Panie poruczniku - Bullock zniżył głos - dla kogoś, kto tak jak pan się zna na rzeczy, wystarczy jedno spojrzenie, żeby stwierdzić, czy robota została wykonana dobrze czy źle. Po tylu latach pracy w wydziale zabójstw, z którego pan zapewne nie chce odchodzić, odpowiedź musi być jednoznaczna. Pytam więc raz jeszcze: czy widział pan jakiekolwiek oznaki, że miejsce zbrodni zostało nieodpowiednio zabezpieczone? Mikę nachylił się do przodu i wycedził: - Chciałbym, żeby nie było niedomówień. Składałem przysięgę, że będę mówił prawdę, i nikt ani nic, ani prośbą, ani groźbą nie zmusi mnie do złamania słowa. W związku z czym oświadczam, że nie widziałem nic, co wskazywałoby na to, że ślady na miejscu zbrodni zostały zatarte. Ben pełen zdumienia spojrzał na przyjaciela, a Bullock uśmiechnął się z satysfakcją. - Dziękuję panu, może pan... - Nie sposób jednak nie dodać - Mikę rozparł się w fotelu i kontynuował lekkim tonem gawędziarza - że w historii kryminalistyki nie było jeszcze przypadku, żeby dziesięcioro czy piętnaścioro durnych gapiów mogło łazić bezkarnie 293 r po całym domu nie niszcząc starych śladów lub nie produkując nowych. Tak więc, chociaż nie mogę wskazać na konkretne ślady, które zostały zamazane, muszę stwierdzić, że byłoby cudem, gdyby było inaczej. - Dziękuję - odezwał się Bullock lodowatym głosem. - Cała przyjemność po mojej stronie, panie prokuratorze - Mikę uśmiechnął się od ucha do ucha. Zszedł z podium i ruszył szybkim krokiem na tyły sali. Nietrudno było dostrzec, że poruszał się teraz znacznie żwawiej, a mijając Bena -mrugnął. Rozdział 49 .L o przerwie Bullock wezwał następnego świadka, doktora Alberta Camiliere-go. Z materiałów dostarczonych przez prokuraturę Ben wiedział, że jest on hematologiem, specjalistą od badań krwi. Był dość niepozorny i miał na sobie o dwa numery z dużą marynarkę. Bullock rozpoczął przesłuchanie w typowy dla siebie sposób - od wymienienia całej listy tytułów i specjalności eksperta. Strategia prokuratora była oczywista: musiał się postarać, żeby jajogłowy zaimponował przysięgłym, bo wtedy przyjmąjego wywody na wiarę, nawet jeśli nie rozumieją z nich ani me, ani be. Gdy wreszcie zakończył prezentację świadka, nie było wątpliwości, że jest on Albertem Einsteinem hematologii. - Doktorze Camilieri, czy ma pan jakiś związek z toczącą się sprawą? - spytał Bullock. - Tak, jak najbardziej. - Na czym on polega? - Na prośbę porucznika Morellego, który prowadzi śledztwo, zająłem się badaniami krwi znalezionej na miejscu zbrodni. - Zanim przejdę do bardziej szczegółowych pytań, chciałbym się dowiedzieć, jak wyglądało miejsce zbrodni, gdy je pan zobaczył po raz pierwszy. - Nie zauważyłem nic szczególnego. Wyglądało tak samo, jak wszystkie, które oglądałem w swojej karierze. - Wiem, że moje pytanie może zabrzmieć śmiesznie, ale czy zauważył pan może jakieś tabuny ciekawskich? - Ależ skąd. Nie widziałem nikogo niepowołanego, tylko policjantów i laborantów. - Czy pańskim zdaniem ślady krwi zostały odpowiednio zabezpieczone? - Sądzę, że tak. - Proszę nam teraz opowiedzieć, jakie były pańskie działania na miejscu zbrodni. 295 Doktor Camilieri wziął głęboki oddech. Opisywanie szczegółów własnej pracy było dla niego bez wątpienia równie nieprzyjemne jak dla zupełnych ignorantów. - Gdy pokazano mi trzy miejsca, w których znaleziono ciała ofiar, pobrałem kilkanaście próbek krwi, z tego kilka z samych ciał. Następnie próbki umieściłem w pojemnikach oznaczonych szczegółowo opisanymi etykietkami i włożyłem je do papierowych torebek, które potem szczelnie zamknięto i zapieczętowano. - Czy istnieje możliwość, że próbki zostały pomylone lub podmienione? -było to pytanie sugerujące świadkowi konkretną odpowiedź, ale Ben postanowił nie oponować, czekając co będzie dalej. - Absolutnie nie. Zachowałem wszelką ostrożność, jak zwykle w podobnych przypadkach. - Co pan zrobił z próbkami? - Zawiozłem je do centralnego laboratorium policyjnego, by je zbadać. Wszystkie czynności wykonywałem w obecności co najmniej dwóch świadków, którzy przez cały czas notowali każdy mój krok i wszystkie wyniki. Ben musiał przyznać, że profesjonalizm Camilierego robił wrażenie. Doktor starał się nie pominąć żadnego szczegółu, który umożliwiłby obronie podważenie jego ekspertyzy. - Czy mógłby nas pan zaznajomić z wynikami badań? - Oczywiście - Doktor Camilieri poprawił się na krześle. Nadeszła najważniejsza część jego występu. - W większości przypadków krew znaleziona na miejscu zbrodni pochodziła od ofiar. Z jednym wyjątkiem. - Słuchamy, panie doktorze - zachęcił Bullock, gdy Camilieri zrobił efektowną pauzę. - Chodzi o krew, którą znaleziono na miejscu zamordowania Caroline Bar-rett. Wprawdzie w większej części należała właśnie do niej, ale znalazłem też kilka śladów z zupełnie inną grupą. Znajdowały się na jej ubraniu, a także rękach. - Czy jest pan w stanie określić, czyja to krew? - W dużym przybliżeniu, ale nie w stu procentach. Charakterystyka krwi nie jest niestety tak niepowtarzalna jak ślady papilarne dłoni. Nasza ocena jest ogólna i opiera się na pewnych cechach identyfikacyjnych krwi, jak jej grupa, lepkość, liczba białych i czerwonych krwinek. Gdy znamy już te wszystkie cechy, porównujemy je z cechami krwi osoby, której dotyczy śledztwo. - Czy w tym przypadku przeprowadzono taką analizę niezidentyfikowanej krwi znalezionej na ciele Caroline Barrett? - Oczywiście. - Czy miał pan również okazję sprawdzić krew oskarżonego, panie doktorze? - Tak, to rutynowa procedura w takich przypadkach. - Czy porównał pan cechy charakterystyczne niezidentyfikowanej krwi na ciele Caroline Barrett z próbkami pobranymi od oskarżonego? -Tak. - Jaki był rezultat? - Cechy charakterystyczne obu próbek krwi zgadzały się niemal w stu procentach. Na sali rozległy się szepty, wszystkie oczy zwróciły się na Barretta. 296 - Proszę nam powiedzieć, panie doktorze, czy istnieją badania dotyczące częstotliwości występowania typów krwi w populacji całego kraju? - Tak jest, ale są one dość ogólne, bo jak już wspominałem, krew o podobnych właściwościach może mieć nawet duża grupa ludzi, z tym, że niektóre typy krwi występują rzadziej, inne częściej. Ben usiadł prosto. Jeżeli oskarżenie zaczyna podpierać się wynikami statystyk, trzeba uważnie słuchać, bo to zawsze broń obusieczna. - Czy zbadał pan znalezioną na miejscu grupę krwi pod względem częstotliwości występowania w populacji? - ciągnął Bullock. -Tak. -1 co pan stwierdził? - Sprzeciw! - zawołał Ben. - Pytanie oskarżenia nie ma nic wspólnego ze sprawą. Badania statystyczne nie są w stanie rozstrzygnąć, czy mój klient popełnił zarzucaną mu zbrodnię. - Znam tego rodzaju argumenty, panie mecenasie - sędzia Hart zdjęła okulary i zaczęła nimi stukać o blat stołu - i zwykle współbrzmią z moimi przekonaniami, tym razem jednak pozwolę świadkowi odpowiedzieć. Ben usiadł, z trudem powstrzymując chęć zazgrzytania zębami. Jeśli Bulloc-kowi zezwolono na powoływanie się na statystykę w majestacie prawa, nie wróżyło to nic dobrego. - Proszę zatem o odpowiedź na pytanie - odezwał się prokurator. - Ze statystycznego punktu widzenia - ciągnął doktor Camilieri - szansę, że ktoś inny będzie miał taką samą grupę, jak Wallace Barrett, wynosząjeden do stu tysięcy. Mając na uwadze, że w Tulsie mieszka około pół miliona obywateli, oznacza to, że w całym mieście znajdują się tylko cztery inne osoby, których krew odpowiadałaby niezidentyfikowanym próbkom krwi znalezionym na ciele ofiary. Tym razem na sali zapadło zupełne milczenie, większość oczu zwróciło się na Barretta. - Pozwolicie państwo, że powtórzę - głos Bullocka brzmiał uroczyście i ponuro. - W całym mieście jest tylko pięć osób o tak rzadkiej charakterystyce krwi, a jedną z nich jest oskarżony Wallace Barrett. Dziękuję, panie doktorze, nie mam więcej pytań. Rozdział 50 en już niejeden raz męczył pytaniami ekspertów ściąganych do sądu przez oskarżenie i wiedział, że ich opinie można podważyć jedynie argumentami spoza ich dziedziny, ponieważ nie mogą wtedy chronić się za gardę autorytatywnych stwierdzeń. A w dysputę stosunkowo łatwo ich wciągnąć, ponieważ niemal w każdym naukowcu drzemie polemista dość łatwo ulegający pokusie intelektualnej rozgrywki, nawet jeśli w rezultacie może ona doprowadzić do podważenia przedstawionych przezeń poglądów. - Panie doktorze - zwrócił się do Camilierego Ben - twierdzi pan, że w całej Tulsie jest tylko pięć osób posiadających krew o tym samy zespole cech, co niezidentyfikowana krew znaleziona na ciele Carolin Barrett? -Tak jest. - Jeżeli dobrze rozumiem, swoje twierdzenie opiera pan na danych statystycznych dotyczących całego kraju? - Rzeczywiście. - Ale przecież jest możliwe, że te same dane, które dotyczą całego kraju, mogą się zupełnie nie pokrywać z rzeczywistą sytuacją w tak małym miejscu, jakim jest Tulsa, czy choćby stan Oklahoma? - No tak. Podałem jedynie przeciętną krajową. Wiadomo, że w jednych miejscach takich osób jest więcej, w innych mniej. - Możliwe w takim razie, że w naszym mieście jest ich na przykład pięćdziesiąt albo pięćset? - Teoretycznie tak. - Można zatem stwierdzić, że statystyka jest jedynie teoretycznym opisem jakiegoś zjawiska, które w praktyce rzadko się sprawdza? - Niezupełnie. Przy niewielkiej liczbie jednostek, takich choćby jak cechy krwi, liczba ich kombinacji jest dość ograniczona i statystyka doskonale to wychwytuje. - Czyżby? Czy powtórzyłby pan to samo jakiemuś spłukanemu graczowi w kasynie w Las Vegas? 298 - To nie tak. Chodzi o to, że... - Chodzi o to, panie doktorze, że posługując się danymi statystycznymi przekonywał pan przed chwilą przysięgłych, że w Tulsie jest tylko czworo ludzi z taką samą grupą krwi, jaką posiada mój klient, podcza$ gdy na dobrą sprawę nie może pan wiedzieć, ilu naprawdę może ich być, prawda? - Mogę zastosować dokładną analizę probabilistyczną... - Bardzo proszę o odpowiedź na pytanie, panie doktorze. Nie wie pan, ilu jest ludzi z taką krwią w Tulsie, prawda? Camilieri wyciągnął chusteczką i wytarł dłonie. - Tak, to prawda. - Dziękuję, panie doktorze. Doceniam pańską szczerość. - Ben przewrócił kartkę w notatniku. - Przejdźmy do następnej kwestii. Z pańskich poprzednich zeznań można by wysnuć wniosek, że nie ma pan wątpliwości, iż morderca pochodzi z Tulsy. A przecież nie ma na to żadnego dowodu. - Niby tak, ale... - Camilieri posłał Bullockowi rozpaczliwe spojrzenie. - Panie doktorze, czy wie pan, kto jest mordercą? - No nie. - A więc nie wie pan także, gdzie on może mieszkać? - Oczywiście, że nie. - Dlaczego w takim razie mielibyśmy ograniczać krąg podejrzanych do mieszkańców Tulsy. Przed chwilą zaproponował pan przeprowadzenie analizy probabilistycznej, która mogłaby pokazać częstotliwośść występowania danych grup krwi w Tulsie. Dlaczego tylko w naszym mieście? - Zaproponowałem Tulsę, bo wydawało mi się najbardziej prawdopodobne, że morderca pochodzi właśnie stąd. - Czy jest pan detektywem, panie doktorze? - Oczywiście, że nie. - Proszę więc zostawić śledztwo fachowcom. Jeśli pan nie wie, kim jest ani gdzie mieszka morderca, niech pan z łaski swojej nie sugeruje sędziom, że jest inaczej, dobrze? - Ben zerknął kątem oka na sędzię. Wiedział, że staje się nieco zbyt agresywny, ale na szczęście pani Hart była tak skupiona na meritum rozmowy, że niczego nie zauważyła. Ben postanowił szybko przejść do następnego tematu. r-iCzy oprócz tych miejsc w domu państwa Barrettów, o których pan wspominał, znalazł pan jeszcze gdzie indziej ślady krwi? - Tak, przy głównych drzwiach na dole zauważyłem ślady butów, którymi ktoś wcześniej musiał wdepnąć w krew. - Czy jeszcze gdzieś? - Maleńką plamkę krwi na łóżku pani Barrett, ale uznałem, że nie ma ona związku ze zbrodnią, ponieważ sypialnia ofiary znajduje się daleko od miejsca tragedii. - Ja zaś uważam, że także i ją powinien był pan zbadać, ponieważ mogłaby zasugerować zupełny inny rozwój zdarzeń w domu państwa Barrettów i dziś na ławie oskarżonych mógłby siedzieć ktoś całkiem inny. - Przecież policja od razu twierdziła, że ma sprawcę... 299 - Ale pan jako ekspert powinien się opierać tylko na własnych ustaleniach. Wynika z nich jasno, że nie wie pan, kto jest mordercą, a z pewnosciąnie jest pan w stanie określić tego na podstawie analiz krwi i nawet najbardziej wyszukanych metod statystycznych. Widać było, że Camilieri zaczyna mieć coraz bardziej dość pytań adwokata. - Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, zdziwiłbym się, gdyby sprawcą był kto inny - odparł niechętnie. - Z pańskich słów wynika, że przystępując do badań był pan przekonany o winie mojego klienta i starał się jej dowieść naukowymi metodami. - Ależ nie! - W takim razie zgodzi się pan, że po wykonaniu badań może pan stwierdzić tylko jedno: krew znaleziona na ciele Caroline Barrett pochodziła od innej osoby, ale nic ponad to. - To prawda - Camilieri westchnął ciężko. - Obawiam się, że wszystkie pozostałe kwestie związane z pańskimi badaniami rodzą podobne wątpliwości. Powiedział pan na przykład, że próbki krwi pobrane z ciała Caroline i te pobrane od mojego klienta są „niemal" identyczne. Czy mógłby pan uściślić, co to znaczy „niemal"? - Użycie tego słówka świadczy jedynie o mojej rzetelności i drobiazgowo-ści. W naszej profesji trzeba być realistą, panie mecenasie. Nie wszystkim wiadomo, że nawet płynąca w naszych żyłach krew co chwila się zmienia, w zależności od nastroju, produktów przemiany materii. Gdybym dwukrotnie pobrał od pana krew: teraz i półtorej godziny później, to wprawdzie miałaby ona wiele cech zbieżnych, ale nie byłaby identyczna. Stąd to nieszczęsne słowo „niemal", do którego się pan tak przyczepił. - Zgoda, ale czy te wahania uwzględnia statystyka? Sugerował pan przysięgłym, że w Tulsie jest tylko pięć osób, których krew jest taka sama, jak ta, którą zdjęto z ciała Caroline Barrett. Ile w takim razie jest osób, których krew byłaby „niemal" taka sama? Innymi słowy: ile wynosi margines błędu przy takich badaniach? - To absurdalne pytanie, ale skoro pan koniecznie chce wiedzieć - sześć procent. - Sześć procent! - wykrzyknął Ben, jak gdyby podana przez naukowca wielkość wołała o pomstę do nieba. W głębi duszy miał nadzieję, że procent będzie o wiele wyższy. - Ilu wobec tego mieszkańców Tulsy posiada krew, która różni się od tej znalezionej na miejscu zbrodni tylko o sześć procent? - Nie mam pojęcia - Camilieri zacisnął usta. - Ale zapewne więcej niż pięciu? -Tak... - Dużo więcej? - Tak, dużo więcej - doktor zaczerpnął głęboki oddech. - Setki, tysiące? - Możliwe, musiałbym to obliczyć. - Dziękuję, panie doktorze. Myślę, że i bez dokładnych obliczeń widać, że grono potencjalnych podejrzanych byłoby bardzo znaczne. - Ben przewrócił kartkę 300 w notesie. Miał nadzieję, że przysięgli zdążyli sobie wyrobić zdanie na temat małej wiarygodności statystki. Pora pomęczyć pana doktora w sprawie, którą Ben uważał za inne ważne ogniwo linii obrony. - W swoich zeznaniach stwierdził pan, że na miejscu zbrodni nie zauważył pan żadnych postronnych osób. - Tak, jak najbardziej - odparł skwapliwie Camilierl, wierząc, że oddaje przysługę prokuratorowi. - Ale o ile wiadomo, do domu państwa Barrettów dotarł pan dopiero po wezwaniu porucznika Morellego. Z jego zeznań wynika zaś, że gdy przybył na miejsce zbrodni, musiał wygonić stamtąd kilkunastu gapiów. - Trudno mi powiedzieć, co robił pan porucznik. - W takim razie nie wie pan, czy miejsce zbrodni zostało odpowiednio zabezpieczone, ani też czy krew, którą pan pobierał, miała coś wspólnego ze zbrodnią. Mogła przecież pochodzić od jednego z gapiów, który się czymś skaleczył? - Możliwe, ale to niezbyt prawdopodobne. - To chyba skrzywienie zawodowe, że do wszystkiego przykłada pan miarę prawdopodobieństwa. Mnie zaś chodzi o odpowiedź na najprostsze pytanie: czy wie pan, co się działo na miejscu zbrodni przed pańskim przybyciem i czy ma pan dowody, że ślady krwi zostały odpowiednio zabezpieczone? - Nie, nie wiem tego - Camilieri znów zasznurował usta. - Sprzeciw - odezwał się Bullock - pytanie obrony nie dotyczy faktów. - W pewnym sensie kontynuuję jedynie zeznania świadka, przedstawiając przysięgłym alternatywy, których pan doktor nie raczył im przedstawić. - Obawiam się, że pan mecenas ma rację, panie prokuraturze - odparła sędzia Hart, w której oczach zamigotały iskierki rozbawienia. - Spytam w takim razie raz jeszcze - ciągnął Ben. - Czy możliwe, że ślady krwi, które pan odkrył po przybyciu do domu Barrettów, nie miały nic wspólnego ze zbrodnią? - Nie mogę tego wykluczyć - odparł Camilieri marszcząc brwi. - Dziękuję bardzo, nie mam więcej pytań. No wreszcie, pomyślał Ben siadając ma swoim miejscu. Udało mu się zakwestionować zeznania aż dwóch świadków oskarżenia, co było nie lada sukcesem. Wiedział jednak, że nie może się rozpraszać, bo czeka go jeszcze długa i męcząca droga. Rozdział 51 B, >ullock i reszta prokuratorskiego zespołu ledwie zdążyła na czas po przerwie na lunch. Można się było domyślać, że odbyli improwizowaną naradę, żeby omówić dalsze działanie. Niezwykłość podobnej praktyki u zawsze przygotowanego w każdym szczególe Bullocka wprawiła Bena w rewelacyjny humor. Nie było wątpliwości, że swoimi pytaniami zadawanymi dwóm ostatnim świadkom oskarżenia mocno pomieszał swemu dawnemu mentorowi szyki. Ale nie było powodów do euforii. Ben wiedział, że kiedy trzeba, Bullock potrafi się odegrać i odzyskać utracony teren, a co najgorsze, czyni to w najmniej spodziewanym momencie. Pozostawało więc mieć się na baczności i czekać. - Oskarżenie powołuje na świadka doktora Stafforda K. Regana. Mój Boże, pomyślał Ben, facet każe wymieniać nie tylko swój tytuł naukowy, ale także drugie imię. Regan był młody, co - zważywszy nowość uprawianej przez niego dziedziny nauki, badań DNA - Ben uznał za naturalne, schludny i elegancko ubrany, o wysportowanej sylwetce. Daleko mu było do stereotypowego wizerunku naukowca, który w poplamionym chemikaliami fartuchu przesiaduje w laboratorium pośród dymiących retort i probówek i obce mu są uciechy życia. Podobnie jak komputerowcy, Regan należał do nowej generacji, która już niedługo miała całkowicie przejąć ster świata. Bullock przedstawił pokrótce karierę i osiągnięcia młodego naukowca. Okazało się, że z wykształcenia jest lekarzem, ale postanowił zrezygnować z praktyki na rzecz pracy naukowej. Przez ostatnie cztery lata związany był z instytutem Cellmark, którego był współudziałowcem i wicedyrektorem do prac badawczych. - Jaki jest pański związek ze sprawą, doktorze Regan? - spytał Bullock. - Na prośbę prokuratora okręgowego hrabstwa Tulsa dokonałem analizy DNA materiału pochodzącego z miej sca zbrodni. - Reagan odpowiadał spokojnie i pewnie. Ktoś taki jest wymarzonym materiałem na zięcia dla ukochanej córuni, pomyślał smętnie Ben, ale trudnym przeciwnikiem w sądzie. 302 - Na czym dokładnie miała polegać pańska pomoc? - Na miejscu zbrodni znaleziono kilka śladów krwi, które nie należały do żadnej z ofiar, a także kawałki skóry. Oskarżenie miało nadzieję, że zbadanie DNA owych próbek pomoże w śledztwie. - Czy wie pan, skąd pochodziły kawałki skóry? - Tak, lekarz sądowy znalazł je pod paznokciami pani Barrett. - Czy od razu zgodził się pan na współpracę? - Nie. Chciałem wpierw się upewnić, że prokuratura ma wystarczającą ilość materiału nadającego się do przeprowadzenia wiarygodnych testów. Poprosiłem zatem o przesłanie mi kilku próbek krwi i tkanek, żebym mógł wstępnie określić ich przydatność do analizy. - Zanim przejdziemy do dalszych pytań, chciałbym pana prosić o wyjaśnienie przysięgłym w kilku słowach, czym jest DNA. Regan kiwnął z powagą głową i zwrócił się bezpośrednio do przysięgłych. - Ludzkie chromosomy zbudowane są z kwasu dezoksyrybonukleinowego, w skrócie właśnie DNA, który znajduje się w jądrze komórki. Jest on wielocząst-kowym biopolimerem, a każda z jego cząstek złożona jest zazwyczaj z dwóch łańcuchów polinukleotydowych połączonych ze sobą wiązaniami wodorowymi i tworzących podwójną spiralę - Regan dopiero po chwili wpadł na to, że jego wykład może być zbyt skomplikowany, i zaczął używać bardziej przystępnego języka. - Ogólnie mówiąc, w ludzkim DNA, a właściwie w genach, zakodowana jest informacja dotycząca zarówno człowieka jako gatunku, jak i osobniczych cech, które odróżniają nas od innych. - Dziękuję, panie doktorze - Bullock zanotował coś na marginesie strony w notesie, ale Ben był pewien, że tylko markował. Doskonale pamiętał nauki starego lisa, który tłumaczył, że z chwilą gdy głos zabierają eksperci, trzeba znaleźć jakiś pretekst do zwolnienia tempa ich miniwykładów, żeby przysięgli mieli czas choć w części zrozumieć, o czym mowa. Nie ma nic gorszego od przysięgłego, który patrzy w eksperta szklanym wzrokiem i wścieka się, bo ani rusz nie potrafi zrozumieć jego wywodów. - W jaki sposób można otrzymać DNA? - spytał w końcu prokurator. - Można go wyekstraktować z każdej żywej tkanki, jak krew, sperma, ślina, włosy czy skóra. - Proszę nam wyjaśnić, jak w praktyce można wykorzystać badania DNA. - Po zbadaniu DNA materiału pobranego na miejscu zbrodni porównuje się je z wynikami DNA oskarżonego. - Czy wykonał pan badania próbek znalezionych w domu państwa Barret- tów? - Tak, zrobiliśmy dwa testy: jeden z nich, tak zwany RFLP, wymagał większej ilości tkanki, dlatego mogliśmy użyć tylko krwi. W przypadku zaś skóry, której mieliśmy niewiele, musieliśmy ograniczyć się do testu PCR. Ale obydwa testy są wysoce wiarygodne. - Czy może nam pan powiedzieć w skrócie, jaka jest między nimi różnica? 303 - Jak już wspomniałem, test RFLP wymaga większej ilości materiału genetycznego i jest ogromnie skomplikowany, polega bowiem na prześwietlaniu promieniami rentgenowskimi wiązań DNA. Z kolei do testu PCR wystarczy mikroskopijna porcja materiału genetycznego, wielkości nawet główki od szpilki. Tutaj pojedyncze geny fotografowane są miliony razy, a otrzymanąw ten sposób siatkę analizuje się pod kątem występowania tych samych elementów. - Dziękuję bardzo za ten wyśmienity wykład, panie doktorze. Jakie były wyniki pańskich testów? - Porównaliśmy próbki materiału genetycznego znalezionego na miejscu zbrodni z materiałem pobranym od oskarżonego i wykonaliśmy obydwa testy: krew poddaliśmy testowi RFLP, natomiast skrawki skóry testowi PCR. - Regan spojrzał wprost na przysięgłych. - W obydwu przypadkach materiał genetyczny pobrany na miejscu zbrodni i bezpośrednio od oskarżonego był identyczny. Dziennikarze niemal zerwali się z miejsc. Widać uznali, że lekarz ujawnił dowód, którego nie sposób podważyć. Świadkowie mogą popełniać błędy, nauka nigdy. - Doktorze Regan - odezwał się Bullock, gdy na sali ucichło -jako że pańskie zeznania są kluczowe dla sprawy, spytam raz jeszcze: czy istnieje możliwość, że pan lub ktoś z pańskiego personelu popełnił pomyłkę podczas testów? - Nie, to wykluczone. Wszystkie badania robiłem albo sam, albo nadzorowałem ich przeprowadzanie. Każdy krok sprawdziliśmy dwa, nawet trzy razy. Nie popełniliśmy żadnego błędu. - Ogromnie dziękuję panie doktorze - Bullock spojrzał przeciągle na Bar-retta. - Chyba nic więcej nie można dodać. Rozdział 52 Z_/bliżając się powoli do podium dla świadków, Ben zastanawiał się, jaką obrać taktykę. Oczywiste było, że musi podważyć pewność obydwu testów DNA, ale w pierwszej kolejności musiał podkreślić rzecz, która była może nawet ważniejsza. Chodziło o to, że przez cały czas zadawania Reganowi pytań, Bullock zwracał się do niego niemal jak do członka prokuratorskiej ekipy, a przecież oficjalnie Regan nie miał z nią nic wspólnego. Postanowił od razu chwycić byka za rogi. - Dzień dobry, panie doktorze - Ben skinął lekko głową. - Na wstępie chciałbym spytać, ile otrzymał pan od prokuratury za dzisiejsze zeznania? Ben zauważył z zadowoleniem, że potrafi wzbudzić na sali nie mniejsze poruszenie niż Bullock. - Jak pan... Nikt mi nie zapłacił ani centa za stawienie się w sądzie! - Ale otrzymał pan pieniądze z prokuratury? -No tak, ale... - A teraz pan zeznaje jako świadek oskarżenia! - Zaraz, zaraz. Pieniądze, o które panu chodzi, dostała moja firma za przygotowanie ekspertyz i wszelkiego rodzaju pomoc. - W której zakres zapewne wchodzi zaimponowanie przysięgłym swojąroz-ległą wiedzą, bo to na rękę oskarżeniu. - Sprzeciw! - Podtrzymuję. - Sędzia Hart spojrzała surowo na Bena. - Panie mecenasie, proszę ograniczyć się do kwestii istotnych dla sprawy. - Tak, wysoki sądzie. - Ben skłonił głowę i ponownie zwrócił się do Rega-na. - Nie pracuje pan ani w policji ani w biurze prokuratora okręgowego, prawda? - Oczywiście, że nie. Mówiłem na samym początku, kim jestem i gdzie pracuję. - A więc nie byłoby teraz pana w sądzie, gdyby prokuratura nie zapłaciła panu za dokonanie badań DNA? 20 - Naga sprawiedliwość 305 lilii 8.B5IN 1hffig; - Proszę zrozumieć, panie mecenasie, że te badania są ogromnie kosztowne i ktoś za nie musi zapłacić. Nie jesteśmy instytucją charytatywną. - Doskonale to rozumiem. Uważam jednak, że jeśli świadkowi płaci się za zeznania, przysięgli mają prawo to wiedzieć, prawda? Regan wyraźnie zaczął tracić rezon, zerknął niepewnie na Bullocka, jak gdyby ten złamał jakieś tajemne przyrzeczenie, i rzekł: - Powtarzam raz jeszcze: nikt mi nie zapłacił za zeznania. Jedyne pieniądze, jakie w tym przypadku wchodzą w rachubę, zainkasował mój instytut za wykonaną pracę. Dodam jeszcze, że kwota, jaką otrzymaliśmy, wynika ze stałego taryfikatora i jest niezależna od wyników badań. Innymi słowy, prokuratura i tak by musiała zapłacić, nawet gdyby rezultaty naszych badań były dla niej niekorzystne. - Chce pan powiedzieć, że prokuratura zapłaciłaby ot tak, lekką rączką, tysiące dolarów, nie dostając w zamian żadnego konkretu? Ben prawie natychmiast ugryzł się w język, ale było za późno. Była to klasyczna sytuacja, gdy mówi się o kilka słów za dużo. - Może pana zainteresuje, że nasze testy o wiele częściej przyczyniają się do uniewinnienia oskarżonych aniżeli do ich skazania. Dzięki nam niezliczone rzesze niewinnych ludzi uniknęło okrutnego losu, co chyba dowodzi bezstronności naszych testów, więc... - Słówko o tych testach, jeśli można... - wtrącił szybko Ben, starając się zatrzeć wrażenie, jakie na przysięgłych musiała zrobić tyrada Regana. - Z tego, co słyszeliśmy, można by mniemać, że porównał pan niemal każdy związek chemiczny DNA materiału pobranego na miejscu zbrodni oraz DNA materiału pobranego od mojego klienta. Czy tak? - Oczywiście, że nie. - Nie? Przecież przed chwilą przekonywał pan z ogromnym zapałem, że obie próbki pasowały do siebie jak ulał. - Terminu „pasowały" użyłem w taki sposób, w jaki używają go specjaliści, którzy wiedzą o naturalnych ograniczeniach metod badań DNA. Proszę zrozumieć - jedna cząsteczka ludzkiego DNA zawiera ponad trzy miliardy różnych związków chemicznych. Nawet gdyby istniała jakkolwiek technika zbadania ich wszystkich, zajęłoby to czas do końca świata. W związku z czym sprawdzamy jedynie wybraną próbkę materiału. Jeśli dwie porównywane próbki są takie same stwierdzamy identyczność całego materiału genetycznego. - W rzeczywistości więc wcale tak nie musi być, prawda? - Ależ pan uparty! - Regan poczerwieniał z gniewu. - Tłumaczę, że próbki wybierane są losowo. Przecież nie mamy technicznej możliwości porównania trzech miliardów cząstek! - Będę nadal uparty, twierdząc, że pozostałe cząstki chemiczne, które nie miały szczęścia zainteresować państwa, mogą być od siebie krańcowo różne. - Teoretycznie to możliwe, ale to niczego nie zmienia: szansę na to, żeby materiał genetyczny dwóch różnych osób był podobny, są minimalne - Można wiedzieć, w jakim stopniu minimalne? 306 - Aż śmieszne, że muszę to uściślać, ale proszę bardzo: jeden do dziesięciu milionów. No proszę, pomyślał Ben, mamy następnego amatora statystyki. W takim razie trzeba go zażyć podobnie, jak jego poprzednika, doktora Camilieriego. Adwokat zerknął do notatek. - Z tego, co zapisałem, test RFLP zastosował pan jedynie do materiału genetycznego otrzymanego z krwi. A przecież obecność krwi mojego klienta na ciele jego żony wcale nie oznacza, że jest on mordercą. - Zapomina pan, że pod paznokciami ofiary były skrawki jego skóry. - Dlaczego twierdzi pan, że była to skóra mojego klienta, skoro w tym przypadku przeprowadziliście państwo jedynie mniej dokładny test PCR. - Nie mieliśmy wyboru, ponieważ do testu RFLP mieliśmy za mało materiału. Ben przewrócił kilka stronic do tyłu zerkając do notatek przygotowanych mu w strawnej formie przez Jonesa. Dzięki nim mógł się czuć jak prawdziwy ekspert od DNA. Taki już był los adwokata w dzisiejszych czasach, że jeśli chce brać się za bary z wynikami śledztwa prowadzonego nowoczesnymi metodami, musi bez przerwy się uczyć. Inaczej wynajęci przez prokuraturę naukowcy różnej maści zjedzą go wraz z kośćmi. - Jak przedstawiają się szansę, że materiał genetyczny pobrany od dwóch osób będzie podobny, przy zastosowaniu tego mniej dokładnego testu PCR? Regan spojrzał na Bena, jak gdyby dopiero teraz zauważył jego istnienie. - Możliwość, że materiał genetyczny dwóch różnych osób będzie podobny, wynosi jeden do czterech tysięcy - odparł niechętnie. - No proszę. Przecież to oznacza, że w pięćsettysięcznęj Tulsie takich osób może być sto dwadzieścia pięć. Nie uwzględnił pan podobieństwa kodu genetycznego w obrębie jednej rasy, prawda? - Rzeczywiście - odparł niemal ze złością Regan. - Wiadomo, że gdy porównuje się różnice genetyczne ludności całego świata możliwość występowania podobnych genotypów jest rzeczywiście niewielka, lecz kiedy badania ogranicza się do jednej rasy, jak na przykład murzyńska, możliwość powtórzenia się tego samego genotypu gwałtownie wzrasta. - Tak, to prawda - Regan rozluźnił krawat. - Przyzna pan również, że z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia w obrębie jednej rodziny? - To również prawda - warknął Regan. - Co za tym idzie, możliwość fałszywego zinterpretowania testu na podobieństwo materiału genetycznego jest dość duża. - Nie będę się spierał. - Dziękuję za szczerość, panie doktorze. Mam jeszcze jedno pytanie - Ben podszedł do swojego miejsca i wziął z niego dokumenty, który kilka dni wcześniej wydębiła dla niego Christina. - Czy pańska firma cieszy się sporym zainteresowaniem klientów? - Myślę, że można tak powiedzieć. - Regan odetchnął i rozprostował ramiona, starając się przybrać poprzednią pozą pewnego siebie naukowca. 307 - Dużo macie państwo zleceń? -Na szczęście tak i nasi klienci zawsze są usatysfakcjonowani - odparł z dumą lekarz, dodając pośpiesznie: - Oczywiście niezależnie od tego, czy wyniki badań są dla nich korzystne, czy nie. - To miłe. Proszę mi powiedzieć, ile zleceń wykonujecie państwo w ciągu, powiedzmy, miesiąca? - Ponad sześćset. - Ponad sześćset! Jak duży personel naukowy państwo zatrudniacie? Regan nie spieszył się już tak bardzo z odpowiedzią, zaczynając sobie zdawać sprawę, ku czemu zmierza adwokat. - W laboratorium pracuje nas dziesięcioro - odparł ostrożnie. -Niesamowite! Dziesięcioro ludzi zajmujących się sześciuset próbkami podczas dwudziestu dni roboczych. Chyba gonicie państwo w piętką? - Ależ skąd, doskonale sobie radzimy. - A ile przy tym musi być zamieszania, gdzie nie spojrzysz - próbki. - Mogę pana zapewnić, że wypracowana przez nas nasza metoda oznaczania probówek z materiałem genetycznym jest bardzo rzetelna. - Zgodzi się pan jednak, że przy tylu setkach próbek zgromadzonych w jednym miejscu muszą zdarzać się błędy. - O niczym takim nie słyszałem - Regan poruszył się niespokojnie. - Wynikałoby z tego, że jesteście państwo jakimś ponadnaturalnym zjawiskiem laboratoryjnym, bo o ile mi wiadomo, każde, powtarzam - każde laboratorium popełnia błąd. Powstało nawet pojęcie „czynnik błędu" określanego w procentach, na podstawie którego ocenia się fachowość danego laboratorium. - To prawda, mamy natłok pracy, ale zwracam pańską uwagę, że większość państwowych laboratoriów musi sobie radzić z jeszcze większą liczbą próbek. My zaś, jako firma prywatna, przyjmujemy tyle zleceń, z iloma możemy sobie poradzić -mając właśnie na uwadze jakość naszych usług. Każdą probówką zajmujemy się indywidualnie i wyniki wszystkich testów odczytywane są przez dwie osoby. Mogę pana zapewnić, że jesteśmy bardzo ostrożni. - Ale nie doskonali. - Nikt nie jest doskonały, ale... - Co za tym idzie, od czasu do czasu nawet państwu muszą zdarzać się pomyłki. Żaden system weryfikowania wyników nie jest idealny, panie doktorze. Dlatego właśnie istnieje ranking laboratoriów oparty na częstotliwości popełnianych przez nie błędów. - Jeśli rzeczywiście popełniamy jakieś błędy, są one tak minimalne, że nie warto nawet o nich wspominać. - Poznaje pan ten dokument? - Ben podniósł kolorową broszurę o formacie czasopisma. - To zdaje się roczny raport pańskiej firmy Cellmark. - Tak mi się wydaje... - oczy Regana rozszerzyły się ze zdumienia. - Według raportu czynnik błędu waszego laboratorium wynosi dwa procent. - Skoro tak tam jest napisane, to widać tak jest - rzucił ze złością Regan. - Dodam dla porządku, że dwa procent to rzeczywiście niewiele, co z pewnością świadczy o rzetelności firmy. Nie zmienia to faktu, że w przeliczeniu na konkretne próbki to całkiem sporo. Nie może pan wykluczyć, że teoretycznie ów dwuprocentowy błąd objął także badania materiału genetycznego, który dostarczyła panu prokuratura okręgowa w związku ze sprawą mojego klienta? - Teoretycznie wszystko jest możliwe. - Czy w związku z tym może pan potwierdzić, do wiadomości przysięgłych, że, po pierwsze, podczas analizy DNA zdarzają się błędy? -Tak. - Po drugie, że podobieństwo różnych próbek materiału genetycznego nie świadczy o tym, że jest to ten sam materiał genetyczny? - Tak, to również prawda. - Nawiasem mówiąc, proszę także o potwierdzenie, że nie wie pan, czy do-' starczone panu próbki materiału genetycznego zostały odpowiednio zabezpieczone na miejscu zbrodni. - Oczywiście, przecież mnie przy tym nie było. - Dziękuję bardzo - Ben zamknął notes. - Nie mam więcej pytań. 308 ¦u! ISltf - Byłbym daleki od takiej interpretacji - odparł zdecydowanym tonem lekarz, ale wprawne oko Bena uchwyciło jego niepokój. - Rzeczywiście jednak wśród osób prowadzących śledztwo istniało przekonanie, że sprawa jest już praktycznie rozwiązana. - Innymi słowy, mieli już gościa na widelcu i nie chcieli sobie zawracać głowy jakimś bzdurnym dochodzeniem. - Sprzeciw - zawołał Bullock z wyraźną pogardą, jak gdyby sposób przesłuchiwania świadka przez Bena był całkowicie nie do przyjęcia. - Podtrzymuję - sędzia Hart rzuciła adwokatowi ostre spojrzenie. - Panie mecenasie, zwracałam już panu uwagę na niestosowność podobnych uwag. - Tak jest, wysoki sądzie, przepraszam. - Ben spojrzał w notatki, żeby opanować zdenerwowanie. - Zauważyłem także, panie doktorze, że nie zidentyfikował pan narzędzia zbrodni. - Jak miałem zidentyfikować narzędzie zbrodni, skoro takowego mi nie przedstawiono. - Więc na dobrą sprawę nie może pan z całą stanowczością pewnością stwierdzić, co było powodem śmierci. - Mogę stwierdzić, że śmierć zadano długim ostrym narzędziem, a więc na przykład nożem kuchennym czy turystycznym, które można znaleźć niemal w każdym domu. Jak więc miałbym wskazywać na konkretne narzędzie? - Gdyby się pan uparł, żeby przedstawić mu domniemane narzędzie zbrodni, policja musiałaby go poszukać, a wtedy mogłoby się okazać, że wcale nie należy ono do oskarżonego i plany prokuratury, żeby go posłać do więzienia, zostałyby zniweczone. - Panie mecenasie! Ostrzegam po raz ostatni! - Przepraszam wysoki sądzie, ale nie mogę spokojnie słuchać, jak policja ignoruje ważne tropy. Wygląda na to, że nawet nie dopuszczała możliwości istnienia innego sprawcy, bo tak bardzo chciała wsadzić za kratki mojego klienta. - Nawet jeżeli potrafię zrozumieć pański punkt widzenia - odparła łagodniej sędzia - to przypominam, że to przesłuchanie świadka, a nie mowa końcowa. Proszą zadawać pytania albo wrócić na swoje miejsce. - Tak jest - Ben wlepił wzrok w raport z sekcji zwłok. Z powodu zamachu na biuro ani on, ani Christina nie mieli czasu wcześniej go porządnie przestudiować, podobnie jak pozostałych materiałów dostarczonych w ostatniej chwili przez prokuraturę. Dlatego Ben pytał trochę na chybił trafił, mając nadzieję, że może na coś natrafi. - Domyślam się, że z tych samych powodów, dla których nie zbadał pan treści żołądków ofiar, nie sprawdził pan także, czy Caroline Barrett nie została przypadkiem zgwałcona, prawda? - Co takiego? - Koregai był autentycznie zdumiony pytaniem adwokata. - Pytam, bo to przecież standardowa procedura w przypadku, gdy ofiarąjest kobieta. - Nie wiem, czy została zgwałcona, ale wiem, że niedługo przed śmiercią odbyła stosunek seksualny. - Proszę? - tym razem Ben z trudem opanował zdumienie. 312 - Powtarzam: ofiara miała stosunek seksualny niedługo przed śmiercią, ale nie wiadomo, czy był to gwałt, czy odbyła go z własnej woli. - Kiedy mniej więcej to nastąpiło? - Trudno podać dokładny czas, ale mniej więcej w ciągu dwudziestu czterech godzin przed śmiercią. Ben zastanawiał się w popłochu, jak zareagować na tak sensacyjną wiadomość. Wszyscy z pewnością natychmiast pomyśleli, że Caroline uprawiała miłość z mężem, który następnie brutalnie ją zabił. - Czy wiadomo, kto był partnerem pani Barrett? - Nie - odparł Koregai, a Ben westchnął z ulgą. - Nie znaleziono nasienia ani innych śladów, na podstawie których można by zidentyfikować jej partnera. -1 pewnie w tym przypadku również nie zrobił pan nic, żeby stwierdzić, czy to odkrycie stanowi nowy trop w sprawie? - Przeciwnie - odparł spokojnie lekarz. Ben struchlał. Ileż to razy Bullock wbijał mu do głowy, żeby nie zadawać pytań, na które nie zna się odpowiedzi. -Sprawdziłem, czy ofiara nie była w ciąży. Benowi myśli kłębiły się w mózgu. Na taki przebieg rozmowy z Koregai nie był przygotowany. -1 co pan stwierdził...? - spytał starając się, żeby wypadło to obojętnie. - Caroline Barrett była w ciąży. Tym razem reakcja sali była zupełnie inna nią poprzednio. Wpierw zapanowała śmiertelna cisza, pełna napięcia i niedowierzania, w której nagle wybuchły pełne wzburzenia okrzyki. Część dziennikarzy zerwała się z miejsc, jakby chcieli wybiec z sali, żeby przekazać sensacyjną wiadomość redakcjom, inni dzielili się na gorąco wrażeniami, kamery terkotały jak oszalałe. Sędzia Hart chyba po raz pierwsza musiała użyć młotka, żeby przywrócić spokój. - W ciąży? - spytał osłupiały Ben, na szczęście w ogólnej gorączce chyba nikt nie zauważył jego zmieszania. - Czy był to wynik stosunku Caroline Barrett, o którym pan przed chwilą wspominał? - Nie. Embrion miał prawie dwa miesiące. Oczywiście ustaliłem od razu jego płeć. To był chłopiec. Mimo usilnych starań Ben nie potrafił powstrzymać się od szybkiego spojrzenia na Barretta. Zresztą w oskarżonego wlepione były chyba wszystkie oczy. Ale Barrett wyglądał na równie porażonego nieoczekiwaną wiadomościąjak inni. Z na wpół otwartymi ustami wpatrywał się w lekarza. W tej chwili z miejsca poderwał się Bullock. -Wysoki sądzie, zeznania świadka są tak sensacyjne, że proszę o rozszerzenie aktu oskarżenia -jego głos z trudem przedzierał się przez wrzawę. Ben rzucił okiem na prokuratora. Wbrew temu, co Bullock sugerował, wcale nie był zdziwiony zeznaniami Koregai. - Oskarżony powinien być sądzony nie za trzy, ale za cztery morderstwa. - Wie pan doskonale, panie prokuratorze - powiedziała sędzia Hart - że nie można zmieniać aktu oskarżenia podczas procesu. Jeżeli chce pan, by oskarżony odpowiadał za czwarte morderstwo, musi pan sporządzić dodatkowy akt oskarżenia. 313 Bullock pokiwał z ociąganiem głową, ale na twarzy zwróconej do kamer widniał wystudiowany wyraz świętego oburzenia. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że prokurator wprawdzie przyjmuje bez szemrania ograniczenia wynikające z prawa, ale w obliczu takiej potworności przychodzi mu to z największym trudem. Ben nie dostrzegał tego wszystkiego, starając się zwalczyć uczucie paniki. Morderstwo kobiety w ciąży. Tulsańska zbrodnia stulecia stawała się jeszcze straszniej sza. - Czy ma pan jeszcze jakieś pytania do świadka? - widząc jego otępienie sędzia Hart pośpieszyła mu z pomocą. - Nie, wysoki sądzie. - Ben wiedział, że przerywanie przesłuchania świadka w takim momencie jest skrajnie niekorzystne dla jego klienta, ale nie miał wyboru. Całkiem po prostu nie wiedział, o co dalej pytać. Odwrócił się i usiadł koło załamanego Barretta. Burmistrz kręcił z niedowierzaniem głową, a po policzkach spływały mu łzy. - Wiem, że to straszne, ale musisz się jakoś trzymać - powiedział do niego Ben starając się, żeby zabrzmiało to spokojnie i przekonująco. - Wiedziałeś coś o tym? - Ależ skąd... - odezwał się załamującym się głosem Barrett - Caroline nie wspomniała mi ani słowem. Chłopiec... Boże, jak ja okropnie chciałem mieć syna... Barrett skrył twarz w dłoniach, ale i tak widać było, że płacze. Ben domyślał się, jakie piekło przeżywa, ale wiedział także, że przysięgli mogą zupełnie inaczej odebrać jego łzy. Jeżeli dla Bena był to płacz zrozpaczonego, zdruzgotanego nieszczęściem człowieka, dla wielu z nich mogły to być łzy winowajcy opłakującego swój czyn. ¦ Rozdział 54 I a szczęście dla Bena i jego klienta sędzia Hart zarządziła przerwę, by dziennikarze mogli przekazać nowe sensacyjne wieści do redakcji, a bohaterzy sądowego spektaklu - ochłonąć. Dotyczyło to oczywiście także Bena. Szok, który go dopadł po rewelacjach Koregai, ustąpił miejsca odrętwieniu, uczuciu bezradności i pustki. A przecież musiał jak najszybciej wrócić do formy, bo za chwilę czekała go rozmowa z następnym świadkiem oskarżenia. Gdy sędzia Hart wznowiła rozprawę, Bullock zerwał się z miejsca i zawołał: - Oskarżenie powołuje na świadka doktora Herberta Fishera. Ben rzucił szybkie spojrzenie Christinie. Jak to? Był przekonany, że zeznania biegłych z zakresu medycyny sądowej mieli już za sobą. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że Fisher nie jest żadnym ekspertem, ale zwykłym świadkiem. Był lekarzem Caroline Barrett i jej bliskim znajomym. Ale dlaczego, do cholery, oskarżenie wzywa go na świadka w takiej chwili? Tymczasem Fisher zajął miejsce na podium. Był mniej więcej w wieku Barretta, postawny i wyjątkowo przystojny. Do tego stopnia, że nie zwracało się uwagi na inne cechy jego powierzchowności, z których można by wysnuć jakiekolwiek wnioski na temat jego charakteru. Joni z pewnością określiłaby go mianem „kawał bysiora". Gdy Fisher zajął miejsce w fotelu dla świadków, zachowanie Barretta zmieniło się w mgnieniu oka. Otrząsnął się z rozpaczy i palącym spojrzeniem wpatrywał się w mężczyznę. Nie było wątpliwości, że go serdecznie nie cierpiał. Mimo późnej pory, zmęczenia wszystkich obecnych i faktu, że Fisher nie był biegłym, Bullock z całym zapałem przystąpił do prezentacji jego wykształcenia i pozycji zawodowej. W końcu przeszedł do rzeczy: - Czy znał pan Caroline Barrett? -Tak. - Kiedy i w jakich okolicznościach pan ją poznał? - Jakieś sześć, siedem miesięcy temu zjawiła się w moim gabinecie w Sprin-ger Clinic z prośbą o poradę, ponieważ jej stały lekarz był nieobecny. 315 - Dlaczego szukała porady lekarskiej? - Miała podbite oko i uszkodzony nos. - Czy wie pan, co spowodowało te obrażenia? - Powiedziała mi, że upadła. Ale nawet pobieżny rzut oka na obrażenia wystarczył, by stwierdzić, że kłamie. - Kłamie? Dlaczego miałaby to robić? - Jej obrażenia musiały powstać w wyniku uderzenia ręką, a nie upadku. - Czy wie pan, kto ją uderzył? - Sprzeciw - powiedział Ben. - Świadek może jedynie przekazać słowa ofiary, ale nie jest w stanie potwierdzić ich autentyczności. - Dobrze - skrzywił się Bullock - spytam inaczej: czy pani Barrett powiedziała panu, kto ją uderzył? - Ponawiam sprzeciw - tym razem Ben z trudem hamował złość. - W odpowiedzi świadek także będzie jedynie powtarzał słowa ofiary. - Ależ nie ma innej możliwości dowiedzenia się, jaka była prawda - ripostował Bullock. - Ofiara nie żyje i nie można jej przesłuchać. - Nie cierpię tego rodzaju zeznań - odezwała się po chwili milczenia pani Hart - bo nie dają sędziom przysięgłym żadnego punktu oparcia. Mimo to zezwolę świadkowi na odpowiedź. Ale nie chciałabym więcej słyszeć podobnych pytań, panie prokuratorze. - Tak jest, wysoki sądzie - powiedział Bullock, z trudem kryjąc zadowolenie. - Proszę zatem o odpowiedź, panie doktorze. Czy pani Barrett wyznała panu, kto ją uderzył? - Tak, ale nie od razu. Dopiero po jakimś czasie, gdy się lepiej poznaliśmy, i doszła do wniosku, że może mi zaufać, wyznała, że uderzył ją mąż - Fisher wskazał wzrokiem burmistrza - oskarżony Wallace Barrett. Na sali rozległ się cichy pomruk. Dopiero w tym momencie Ben zrozumiał, dlaczego Bullock właśnie teraz przesłuchiwał Fishera. Z zeznań poprzednich świadków wynikało niemal niezbicie, że w czasie, gdy popełniono zbrodnię, Barrett był w domu, a teraz powracał wątek rzekomego znęcania się fizycznego i psychicznego burmistrza nad żoną. Dzięki temu zabiegowi Bullock dostarczał przysięgłym jak na tacy potencjalny motyw zbrodni. Właściwie już samo to wystarczyło, żeby skazać Barretta. - Uwierzył jej pan? - pytał dalej Bullock. - Oczywiście. Jak już wspomniałem, domyślałem się tego od chwili, gdy po raz pierwszy weszła do mojego gabinetu. - Wspomniał pan, że pomiędzy panem a Caroline Barrett zadzierzgnęły się więzy sympatii. Jak do tego doszło? - Zwyczajnie - Fisher wzruszył ramionami. - Po pierwszej wizycie wpadała do mnie jeszcze kilka razy. Raz spotkaliśmy się na przyjęciu, potem zjedliśmy lunch i całkiem po prostu polubiliśmy się. - Czy Caroline Barrett przez cały czas pozostawała pod pańską opieką lekarską? - Nie. Z chwilą, gdy nasza znajomość nabrała bardziej osobistego charakteru, doszedłem do wniosku, że powinien leczyć ją kto inny i poleciłem jej znąjo- 316 mego, ale o ile wiem, nigdy się u niego nie pokazała. Pewnie się wstydziła, że spyta ją o ślady pobicia. - Proszę mi wybaczyć następne pytanie, panie doktorze, ze względu na jego osobistą naturę. Czy pańska przyjaźń z Caroline Barrett miała cechy intymności? - Absolutnie nie! - na twarzy Fishera malował się wyraz świętego oburzenia. - Przecież wciąż była zamężna, nawet jeżeli mąż traktował ją brutalnie. To była po prostu przyjaźń, nic więcej. - Czy widywał pan Caroline Barrett w ostatnich miesiącach? - Tak. Jak wspominałem, byliśmy w ciągłym kontakcie. - Jak określiłby pan jej stan psychiczny? - Była w bardzo złej formie. - Fisher spochmurniał. - Widywałem jąniemal codziennie i za każdym razem była przygnębiona i nieszczęśliwa. - Jaki był główny powód tego przygnębienia? Prócz oczywiście brutalności męża? - Chyba bardziej destrukcyjnie niż fizyczne cierpienie działał na nią nieustanny strach przed mężem. Pretekstem do rękoczynów mógł się stać najbardziej błahy powód. Nigdy nie wiedziała, co go wyprowadzi z równowagi, a gdy wpadał w szał, stawał się nieobliczalny. To człowiek przesycony złem i agresją, zdolny do wszystkiego. - Fisher przerwał na chwilę i dokończył ciszej. - Caroline Barrett bała się, że ją zabije... Na widowni podniósł się taki szum, że sędzia Hart musiała zagrozić opróżnieniem sali. Ben postanowił tym razem nie protestować przeciwko cytowaniu przez świadka słów zmarłej, zdając sobie sprawę, że jeśli i teraz sędzia Hart oddali jego sprzeciw, przysięgli uznają, że pan mecenas jest bezsilny i jedyne co potrafi, to czepiać się słów świadków. Ben z niepokojem obserwował ich twarze. Nie było wątpliwości, że zeznania lekarza zrobiły na nich niemałe wrażenie. Z wolna Barrett przeistaczał się w ich oczach z bohatera sportu i polityki w patologicznego awanturnika znęcającego się nad żoną. - Czy Caroline Barrett miała jakieś konkretne powody, żeby obawiać się śmierci z ręki własnego męża? - O tak - Fisher przeciągnął słowa. - Kilka razy pobił ją do nieprzytomności, nie wahał się rzucać na nią z pięściami nawet w obecności innych. Kilka razy wylądowała nawet w szpitalnym ambulatorium. Często też upokarzał ją publicznie, jak w sytuacji, gdy wyrzucił ją z domu w samej bieliźnie. Robił wszystko, żeby ją zniszczyć, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Nie mogła się nie bać, wysysał z niej całą odwagę i wolę życia. - Czy zgłosił pan któryś z wypadków pobicia policji? -Nie i do końca życia sobie tego nie wybaczę. Uległem jej błaganiom, przekonywała mnie, że nie chodzi tylko o nią, ale także o dzieci. Nie potrafię wyrazić, co teraz czuję... - Nie może się pan obwiniać, panie doktorze - odezwał się Bullock-Samary-tanin. - W takich okolicznościach trudno było zareagować inaczej. Dlaczego pańskim zdaniem sama pani Barrett nie zdecydowała się powiadomić o wszystkim policji ani opuścić męża? 317 - Zachowywała się w typowy sposób dla maltretowanej kobiety. Nienawidziła swojego oprawcy, ale nie potrafiła od niego odejść. Poza tym przez cały czas myślała o dzieciach. Po pierwsze odebrałaby im ojca, po drugie pozbawiła je dostatniego życia, do którego się zdążyły przyzwyczaić. Przed ślubem Caroli-ne podpisała intercyzę, w której zrzekała się prawa do majątku Barretta w przypadku rozwodu czy separacji. A zanim by wywalczyła sensowne alimenty, upłynęłoby wiele czasu. Bez przerwy powtarzała, że dzieci są jej całym życiem, ale także jedyną tarczą obronną przeciwko Barrettowi. Była przekonana, że gdyby nie one, już dawno by nie żyła. Bullock odczekał chwilę, aż sens słów zdąży w pełni dotrzeć do przysięgłych. - Wróćmy jeszcze do wybuchów wściekłości oskarżonego. Co je wywoływało? - Właściwie wszystko. Czasem wynikały z szowinistycznych poglądów oskarżonego na rolę żony i w ogóle kobiety we współczesnym świecie; czasem powodowała je niekontrolowana zazdrość. Caroline nie mogła nawet spojrzeć w obecności męża na innego mężczyznę, żeby natychmiast nie zrobił jej karczemnej awantury. Jak wspominałem, Caroline Barrett żyła w ciągłym poczuciu zagrożenia o własne życie i właściwie przez cały czas była na skraju załamania nerwowego. Tłumaczyłem, że skoro nie potrafi opuścić męża, powinna przynajmniej szukać pomocy u specjalisty. Ale nawet na to nie potrafiła się zdobyć. Było coraz gorzej, a gdy dowiedziała się o ciąży, wpadła w histerię. Barrett poruszył się gwałtownie. - Ten sukinsyn o wszystkim wiedział! - szepnął. Jego oddech niemal palił ucho adwokata. - Mnie, własnemu mężowi, nie wspomniała ani słówkiem, a temu fircykowi ze wszystkiego się wyspowiadała! Jezu, jak mam to wytrzymać! Ben położył mu rękę na ramieniu, bojąc się jakiegoś wybuchu. Barrett jak gdyby rozumiał, bo odetchnął głęboko, starając się wyrzucić z siebie agresję, i ponownie wlepił oczy w lekarza. - Czy z tego co pan wie - pytał dalej Bullock - Caroline Barrett mówiła 0 ciąży mężowi? - Nie. Jestem tego pewien, bo oczywiście zaraz ją o to spytałem. Możliwe, że powiedziała mu to w dniu, gdy zginęła. - Wysoki sądzie, zgłaszam sprzeciw. Nie można pozwolić, żeby świadek wypowiadał na głos spekulacje w tak ważnej sprawie - tym razem Ben postanowił interweniować, wyczuwając, że sędzia Hart przychyli się do jego wniosku. 1 nie mylił się. - Zgadzam się z panem mecenasem. Proszę świadka, żeby ograniczył się do przekazania przysięgłym tego, co widział i słyszał, a nie własnych domniemy-wań. - Tak jest - Fisher pokiwał skwapliwie głową. - Wspomniałem o tym, bo wiem od Caroline, że mąż nie znosił, gdy była w ciąży. Przez cały czas z niej się naśmiewał, nazywał opasłą maciorą, a raz nawet jąuderzył. Proszę sobie wyobrazić, podnieść rękę na kobietę w ciąży! W dodatku na własną żonę! Wiem, że była 318 w ciąży trzy razy, raz poroniła. Niewykluczone, że wskutek stresu wywołanego zagrożeniem ze strony męża. Za każdym razem przechodziła w domu piekło. Wiedziała, że jeśli tym razem przyzna się do ciąży, będzie podobnie albo jeszcze gorzej. - Dlaczego sądziła, że grozi jej niebezpieczeństwo? Przecież pogróżki męża nie musiały przeradzać się w czyn? A poza tym ciąża dawała jej chyba gwarancję, że nic jej nie grozi. Wydaje się, że póki nosiła pod sercem dziecko oskarżonego, była bezpieczna, bo chyba nikt nie jest takim potworem, żeby zabijać własne nie narodzone dziecko! - Niestety - Fisher pokręcił ze smutkiem głową. - Nic nie było w stanie zagwarantować jej bezpieczeństwa. Zwłaszcza po incydencie z kijem baseballowym. Na sali zapanowała głucha cisza. Wszyscy z natężeniem wpatrywali siew usta świadka. Bullock nie popędzał go, wyraźnie smakując podniecenie i zaciekawienie obecnych. - Incydent z kijem baseballowym? - powtórzył powoli, jakby nie wierzył własnym uszom. - Tak. Zdarzył się dwa dni przed morderstwem, podczas kolejnego wybuchu wściekłości oskarżonego wywołanego zazdrością. Biegał po całym domu wykrzykując na całe gardło do Caroline, że jest dziwką, puszczalską. I to przy dzieciach! W końcu złapał za kij baseballowy i zamierzył się na nią. Potem wymachiwał nim przed jej nosem i dalej z całych sił wrzeszczał: „Zaraz cię zaj...ę, ty cholerna zdziro!". Przepraszam, wysoki sądzie, ale rozumiem, że muszą powtórzyć słowo w słowo, co usłyszałem. A dwa dni później... - Słuchamy pana - rzucił ledwie słyszalnie Bullock. - Dwa dni późnij Caroline nie żyła. Zamordowana, wręcz zmasakrowana. Ponownie zapanowała głucha cisza, w której jak wystrzał pistoletu rozległ się odgłos zatrzaskiwanego przez Bullocka notesu. - Nie mam więcej pytań - odezwał się grobowym głosem i powoli, jak gdyby dźwigając na barkach straszliwe brzemię, powlókł się do swojej ławki. Sędzia Hart odwróciła się do Bena. - Czy obrona ma jakieś pytania? - spytała. - Tak, wysoki sądzie, proszę o sekundkę - odparł Ben i pośpiesznie nachylił się do Barretta. - Co on wygaduje? Co to za historie z biciem żony? A ten kij baseballowy? Powiedz mi cokolwiek, żebym mógł dowieść, że łże! - Nie mogę... - ochrypły głos ledwie wydobył się z gardła Barretta. - Panie mecenasie, czy zamierza pan zadać pytania świadkowi, czy nie? Ben zastanawiał się w popłochu, co robić. Z jednej strony wzdragał się przed pozostawieniem przysięgłych z obrazem Barretta grożącego ciężarnej żonie kijem baseballowym, z drugiej - nie miał nic, co mogłoby podważyć zeznania Fi-shera czy choćby osłabić ich efekt. A nie mając nic konkretnego, wyszedłby tylko na krętacza. - Rezygnuję, wysoki sądzie. Do zeznań świadka ustosunkuję się w swojej mowie. Sędzia Hart nie wyglądała na zdziwioną. Widać przeczuwała dylemat adwokata. 319 Bullock omal nie posłał uśmiechu Benowi. Nietrudno było zgadnąć, że jest wniebowzięty. Sędzia udzieliła przysięgłym codziennej porcji wskazówek i zamknęła posiedzenie. Ben starał się wydobyć od Barretta, dlaczego nie chciał powiedzieć słowa o tych wszystkich potwornościach, które wygadywał na jego temat Fisher, ale burmistrz kręcił tylko w milczeniu głową. W końcu Ben zrezygnował i pożegnawszy swojego klienta powlókł się do wyjścia. Doskonale wiedział, że oskarżenie dopięło celu: w oczach przysięgłych Barrett przeistoczył się z bohatera boiska oraz wykształconego i pełnego kultury osobistej męża stanu w maniakalnego awanturnika bijącego ciężarną żonę, zdolnego nawet zabić z zimną krwią i ją, i swoje dzieci. Jeśli nie uda się zatrzeć tego wrażenia, przedstawić Barretta w zupełnie innym świetle, jego los będzie przesądzony. Rozdział 55 Gdy dy Ben i Christina wrócili do prowizorycznego biura w hotelu, Loving i Jo-nes jak zwykle czekali już na nich. Jednakże tym razem towarzyszył im jeszcze ktoś - przyjaciel Bena i jego eksszwagier, a także świadek oskarżenia i główny filar wydziału zabójstw w jednej osobie - Mikę Morelli. Na widok wchodzących natychmiast podszedł do Bena z wyciągniętą ręką. - Mam nadzieję, że nie masz ochoty urwać mi głowy? - spytał z uśmiechem. - Coś ty. Spytaj o to raczej Bullocka. Bo to jemu zalazłeś za skórę, nie mnie. - Wiem, wiem. Jest wkurzony jak diabli. Gonił po całym komisariacie, trafił nawet do Blackwella, odgrażał się na prawo i lewo, że mnie wykopie z pracy. Jak zwykle, gdy zeznania policjantów nie są po myśli tuzów z prokuratury. - Przy okazji - Ben rzucił aktówkę na biurko. - Kiedy się dowiedziałeś, że masz zeznawać? - Przed samą rozprawą, dlatego nie zdążyłem ci tego przekablować. Skubany wyciągnął mnie z domu, akurat wtedy gdy zrobiłem sobie dzień przerwy. Skądinąd to dobry znak dla ciebie. -Bo? - Bo wygląda na to, że Bullock czuje się przyparty do muru. Mimo że wie, iż jesteśmy przyjaciółmi, zdecydował się powołać mnie na świadka. Widać coś go mocno martwi. - Jeśli tak, to chyba tak było wczoraj. Dzisiaj humor mu się z pewnością poprawił, bo przyłożył nam, aż huczało. -Nie było tak źle, szefie - włączył się Jones. - Uważam, że nieźle popędziłeś kota tym nadętym niby-ekspertom. - Przyłączam się do opinii przedmówcy - zaszczebiotała Christina. - Patrz jak wyżej - mruknął Loving. - Miło słyszeć, ale wiecie, że przysięgli na ogół rzadko opierają się na opiniach biegłych. Jeśli już, to chyba jedynie po to, żeby znaleźć potwierdzenie swych osobistych odczuć. Przede wszystkim jednak opierają się na zeznaniach świad- 21 - Naga sprawiedliwość 321 ków, którzy w taki czy inny sposób związani byli z ofiarą i oskarżonym. Słuchają wnikliwie, co mają do powiedzenia i często patrzą na sprawę ich oczami. A to, co powiedział Fisher, może zupełnie wykończyć Barretta. Burmistrz wymachujący kijem baseballowym przed ciężarną żoną - to się nie zdarza nawet w szmatławych kryminałach. Takiego obrazu nie da się łatwo wymazać. - Od samego początku wbijałem ci do głowy - odezwał się Mikę - że pakujesz się w przegraną sprawę. Choć muszę przyznać, że radzisz sobie całkiem, całkiem. Ciekaw jestem, czy można podważyć zeznania tego lalusiowatego łapi-ducha. - Obawiam się, że nie. Ostatecznie sprawa dotyczyła swoistego trójkąta małżeńskiego, a skoro Caroline Barrett nie żyje, chyba nikt nam nie będzie w stanie pomóc... - Prócz Barretta - podsunął Loving. - Prócz Barretta. Tylko jak sądzisz, komu uwierzą przysięgli? Jemu czy Fi-sherowi? Poza tym Barrett nie jest skory do rozmów na ten temat, przynajmniej dzisiaj, więc właściwie nie wiem, o co w tym wszystkim biega. Tak czy inaczej, musi zająć miejsce dla świadków. Wiąże się to oczywiście z ryzykiem, bo Bul-lock będzie chciał zjeść go żywcem, ale mam nadzieję, że naszemu klientowi pomoże doświadczenie zdobyte w bojach politycznych. Tak, Barrett jest naszą jedyną nadzieją. Nikomu innemu nie uda się teraz przekonać przysięgłych, że nie jest szalonym maniakiem. - Jeśli nie spali go trema i nie zacznie się plątać - zauważył Mikę. - Oczywiście, dlatego Christina i ja zaraz jedziemy do aresztu dodać mu otuchy i przygotować na to, co go czeka. - Ben zamilkł na chwilę i popatrzył z namysłem na Lovinga. - Musimy też pamiętać, że potencjalnie mamy inny sposób na wyciągnięcie go z więzienia. Loving? - Zamieniam się w słuch, kapitanie. - Udało ci się zlokalizować tę długowłosą gnidę z O'Brien Park? - Ani widu, ani słychu. Chyba jeszcze żadne śledztwo tak mnie nie wnerwi-ło. Wygląda na to, że faceta po prostu nie ma. - To przesądza sprawę. Zostaniesz powołany na świadka. - Ja!? - Loving aż cofnął się z przerażeniem. - Owszem, ty. Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił, gdybym naprawdę nie musiał. Nawet nie wiem, czy to cokolwiek da, bo przysięgli będą wiedzieć, że pracujesz dla mnie, i mogą sceptycznie podchodzić do twoich zeznań. Ale nie mamy wyboru. Tylko to widziałeś Whitmana i tego obwiesia. - Kiedy... - Loving przełknął ślinę - na kiedy mam się przygotować? - Trudno mi powiedzieć. Może na jutro, ale najpewniej na pojutrze. Nie bój się. Ja i Christina tak cię przygotujemy, że będziesz zeznawał śpiewająco - Z moim głosem? Tylko pamiętaj, że już raz się nie stawiłem w sądzie -mruknął olbrzym. Ben pamiętał. Było to podczas rozprawy rozwodowej Lovinga, który po prostu zrejterował. Ben wcale mu się nie dziwił. Olbrzymi detektyw nie był pierwszą i ostatnią osobą, która przed zeznawaniem w sądzie broniła się rękami i nogami 322 - Tym razem będziesz musiał. Pamiętaj, że to nie przelewki. Jeśli nam sienie powiedzie, niewinny facet trafi za kratki, a może nawet wyślą go do aniołków. Ale głowa do góry, chyba tak łatwo nie sprzedamy skóry, co? - Odpowiedziały mu trzy w miarę entuzjastyczne kiwnięcia głową i jedno posępne spojrzenie Mikę^ Morellego. Ben pomyślał, że w tej sytuacji, to i tak wiele. Odwrócił się do porucznika. - Masz jakieś wieści o tym pomyleńcu, który chciał nas wysadzić w powietrze? - No właśnie - podchwyciła Christina - co się tak guzdracie? Mamy siedzieć i czekać, aż ten skubaniec znów się nam dobierze do skóry? - Nasi psychologowie twierdzą, że facetowi nie tyle zależało na tym, żeby zabić Bena - Christina i Jones zginęliby, że tak powiem, dla towarzystwa - ale żeby go porządnie nastraszyć. Żeby czuł nieustanne zagrożenie i strach. - Na czym opierają takie twierdzenie? -Na faktach. Pomyśl: mimo że gnojek jest z pewnością fachowcem w dziedzinie materiałów wybuchowych, mimo że rynek jest wprost zawalony urządzeniami do zdalnej detonacji albo cichymi mechanizmami zegarowymi, ten używa bomby z detonatorem czasowym, który słychać na milę. Wiedział, że go usłyszysz, i natychmiast dasz dyla. Nie musiał cię ostrzegać, a jednak to zrobił. - Zaraz, zaraz. Gdybym się spóźnił choć pół minuty, byłoby po nas. - A czy ja twierdzę, że facet jest aniołem? Pewnie nie zapłakałby się na śmierć z rozpaczy, gdybyś nie odkrył bomby. Ale napędzanie ci strachu sprawia mu dodatkową frajdę. Do czasu. - To znaczy? - spytał Ben, czując ciarki na plecach. Doskonale wiedział, co usłyszy. - To znaczy, że po jakimś czasie zabawa w straszenie mu się sprzykrzy i prześle ci bombę cichuteńką jak myszka albo dobierze się do ciebie w inny sposób, nie dając ci najmniejszych szans. Tak postępują wszyscy maniakalni mordercy. - Więc chyba spytam raz jeszcze: jesteś pewien, że nie macie żadnego nowego tropu? - A ja powtórzę: przykro mi, ale nie. Jak wam kiedyś mówiłem, materiały wybuchowe, których użył, są powszechnie dostępne. Sprawdzamy też, czy nie jest to któryś z szaleńców obsypujących Barretta listami z pogróżkami. Robimy, co się da, stary, ale nie ma lekko. Cóż za pocieszające wieści, pomyślał Ben ponuro. Teraz nie tylko życie jego klienta wisi na włosku, także jego własne i jego przyjaciół. Zerknął na zegarek. - No, komu w drogę... Christina i ja pędzimy do Barretta. - Możecie mnie podwieźć do biura? - spytał Mikę. - Mam jeszcze trochę grzebania w dokumentach. - Co to? Twoja mechaniczna chluba znów trafiła do warsztatu? - Wyobraź sobie, że nie. Po prostu chciałem się przespacerować. - Coś takiego? Ty? - Co się tak dziwisz? Gdy rzuciłem palenie, zacząłem się opychać jedzeniem i zaraz przybyło mi trochę, to tu, to tam, więc jak tylko mam okazję, staram się zażywać ruchu. 323 - Chyba już nic w życiu mnie nie zdziwi. Dobra, chodź. Mam nadzieją, że moja honda sią nie zbuntuje przy trojgu pasażerach. Na widok poobijanego i pordzewiałego tu i ówdzie auta Mikę zrobił ruch, jak gdyby chciał je minąć i ruszyć na piechotą. W końcu jednak ostrożnie otwarł drzwi i wsiadał do środka. Gdy w jego ślady poszli Ben i Christina, westchnął: - Dobry Boże. Nigdy nie myślałaś o tym, żeby sobie sprawić nowy samochód? - Owszem, pod warunkiem, że ktoś pomyśli o wysokim honorarium dla mnie. - Jesteś na najlepszej drodze, bo Barrett chyba nie jest dusigroszem. - To prawda. Ale wynajmowanie biura w luksusowym hotelu nie służy mojej kieszeni. - Mimo wszystko to wstyd. Czyś ty widział, żebym ja jeździł takim grucho-tem? - Nie, bo wolisz szpanować autem, jak jakiś ładowany szczyl. - Trans am nie jest autem dla szczyli! - zjeżył sią Mikę. - Kupują go ludzie w różnym wieku i z różnych klas, bo jest naprawdę dobre. - Tylko dla kogoś, kto traktuje samochód jako przedłużenie osobowości czy -pardon, Christina - czegoś innego. A ja tego nie potrzebuję. Mnie wystarczy, jeżeli pojazd zawiezie mnie z punktu A do punktu B, to wszystko. - Ben włączył stacyjką. Silnik zakrztusił sią i zaczął rzązić na niskich obrotach. Cała karoseria dygotała jak w febrze. - No proszą! - Mikę prychnął z pogardą. - Posłuchajcie tylko: korbowód astmatycznie zgrzyta, tarcze hamulcowe ocierają o szczęki, z których prawdopodobnie został sam szkielet. A j eszcze ten stukot, który... - Mikę przerwał nagle, wsłuchując sią uważnie w jazgot włączonego silnika. - Co to za hałas? To regularne pikanie? - Mnie nie pytaj. Wiesz, że nie znam się na autach. - Za to ja jako tako, ale nie mam pojącia, co to może być. - Ponownie zamilkł i z coraz bardziej widocznym niepokojem słuchał miarowego pikania. Nagle po kręgosłupie przebiegł mu zimny dreszcz. - Z auta!!! Wiać! - Mikę wyskoczył na zewnątrz, otworzył szarpnięciem tylne drzwiczki i wyciągnął Christinę z siedzenia. Widząc, co się dzieje, Ben podążył w ich ślady i po chwili wszyscy troje pognali na łeb na szyję byle dalej od hondy. Ledwie dotarli na drugą stroną ulicy, rozległa się potężna detonacja, która rzuciła ich na chodnik. Karoseria samochodu podniosła się do góry jak pomarszczona metalowa chusta i z silnika buchnął płomień. Wszędzie latały szczątki szyb i kawałki metalu, na szczęście nie robiąc nikomu krzywdy. Hałas wybuchu omal nie rozerwał im bębenków w uszach. Było tak samo jak zaledwie kilka dni wcześniej ... Gdy w końcu wszystko ucichło, Ben podniósł sią powoli na nogi i rozglądnął gorączkowo za przyjaciółmi. Na szczęście także i oni zdążyli oddalić się na bezpieczną odległość. Byli bladzi i roztrząsieni, ale cali i zdrowi. Ben odetchnął z ulgą. Podbiegł do nich i pomógł Christinie otrzepać sią z kurzu. - Nic wam się nie stało? - spytał gorączkowo. 324 - Nam dziąki Bogu nie. Ale teraz nie masz wyboru i musisz sprawić sobie nowe auto - mruknął Mikę otrzepując marynarką. - Przyznam sią, że zaczynam mieć tego dosyć - stwierdziła Christina, widać zarażona wisielczym humorem porucznika. - Wygląda na to, Ben, że kontakty z tobą nie wychodzą nikomu na zdrowie. - Wiem o tym i chyba sobie wyobrażasz, jak się czuję. - Ben patrzył w zamyśleniu na dopalające się szczątki samochodu. - Może nareszcie weźmie na wstrzymanie? - Nie bądź naiwny - odparł Mikę. - Widać jak na dłoni, że psychiczne torturowanie ciebie sprawia temu maniakowi niekłamaną rozkosz. Chce, żebyś cierpiał. Ale, jak już mówiłem, w końcu mu sią to znudzi, i wtedy nie da ci żadnych szans. Ben nie odpowiedział. Nie oglądając sią na przyjaciół ruszył przed siebie. Chciał być sam. Rozdział 56 ' enna wpadła do pokoju hotelowego, zrzuciła kopniakiem buty i padła na łóżko z płaczem. O Boże, Boże, co ja tu robię? Przez całe życie starała się być maksymalnie uczciwa, brzydziła się najmniejszym kłamstwem, a teraz dopuszczała się oszustwa, od którego włosy stawały dęba, oszustwa, przez które ktoś może stracić życie. Boże ty mój, córeczko, coś ty narobiła? Wybór ławy przysięgłych okazał się na szczęście mniej stresujący niż sądziła. Właściwie nie musiała ani razu skłamać, bo nikt nawet nie otarł się o prawdę. Raz tylko zrobiło jej się słabo, gdy obrońca Barretta spytał, czy którykolwiek z kandydatów na przysięgłych zna jakiś nie wymieniony wcześniej powód, który stanąłby mu na przeszkodzie w bezstronnej ocenie faktów. Ale pytanie było tak ogólne, że Deanna bez większych problemów zmusiła się do uwierzenia, że jej nie dotyczy. No bo czy rzeczywiście wiedziała na sto procent coś, co rzucałoby zupełnie nowe światło na sprawę? Nie, jedyne, czym dysponowała, to domysły. Jednakże jakiś wewnętrzny głos bez przerwy jej podszeptywał, że Kincaid pytał między innymi o takie właśnie domysły. Mimo to nie podniosła ręki, choć wiele ją to kosztowało, i w milczeniu zajęła miejsce na ławie przysięgłych. Pozostawiwszy roztrzęsioną Martę pod opieką swojej przyjaciółki, Suzan-ne, Deanna pojechała do sądu, skąd po rozprawie została przewieziona wraz z pozostałymi sędziami do Downtown Doubletree Hotel, gdzie całkowicie odizolowani od świata i siebie nawzajem mieli rozważać wszystkie za i przeciw w sprawie burmistrza Wallace'a Barretta. Po wypełnieniu formalności wszyscy przysięgli zostali poddani dokładnej rewizji, wpierw ręcznej, potem za pomocą detektora. Przez cały czas, od sądu do miejsca zakwaterowania, towarzyszyła im eskorta sześciu urzędników z biura szeryfa. W hotelu środki ostrożności były nie mniej rygorystyczne. Każdemu przysięgłemu przydzielono osobny pokój, którego nie można było zamknąć na 326 klucz. Przez cały czas na korytarzu stały posterunki ludzi szeryfa, które nie tyle czuwali nad ich bezpieczeństwem, co raczej chronili ich przed spotykaniem się ze sobą i omawianiem sprawy. Nikt oficjalnie nie uprzedził przysięgłych, że podczas ich nieobecności w pokoju będzie się dokonywać rewizji, ale nie mieli co do tego najmniejszej wątpliwości. Wprawdzie gdy wracali do pokojów, osobiste drobiazgi znajdowały się na swoich miejscach, ale było widać, że je ruszano. Przysięgli pod żadnym pozorem nie mogli się odwiedzać w pokojach. Pozwolono im spotykać się jedynie w specjalnie przeznaczonym do tego pomieszczeniu - oczywiście pod kontrolą ludzi szeryfa, którzy dbali także o to, żeby na temat toczącej się sprawy nie padło ani jedno słowo. W tymże samym pomieszczeniu jadało się posiłki, także pod bacznym okiem aniołów stróżów. Cała dwunastka złożyła przysięgę, że nie będzie komentować przebiegu procesu w mediach. Mimo to bez przerwy ich kontrolowano, jak niesforne i niemądre dzieci. Dzieci, które miały decydować o losie, a czasem życiu innej osoby. Ale system sądowniczy snadź nie widział w tym nic dziwnego. Większość przysięgłych z reguły spokojnie znosiła wszystkie te ograniczenia, ale izolacja od świata zewnętrznego i bliskich nie pozostawała bez wpływu na ich nastroje. Można było jedynie mieć nadzieję, że rozprawa potoczy się równie szybko jak dotychczas i nie dojdzie do żadnych poważniejszych spięć. Odosobnienie dawało się we znaki zwłaszcza Deannie, która niepokoiła się o Martę. W nieskończoność rozmyślała o jej roli w całej sprawie. Wiedziała, że córka za nic nie wzięłaby świadomie udziału nawet w przestępstwie dużo mniejszego kalibru, co jednak nie zmieniało faktu, że w sprawę zabójstwa Barrettów była z pewnością zamieszana. A to oznaczało oskarżenie o współudział i złamane życie. Deanna mogła się tylko domyślać, co dziewczyna przeżywa, wiedząc w dodatku, że jej matka ma współdecydować o życiu Barretta. Właśnie w tym tkwił największy szkopuł: Deanna jako jedyna z przysięgłych miała świadomość, że burmistrz jest niewinny. Nie miała wątpliwości, że to Buck i Marta kręcili się koło jego domu - czytała o łudząco podobnej do nich parze w gazetach, widziała aparat fotograficzny i zrobione przez Bucka zdjęcia. Czyż nie wyglądało to na przygotowanie do akcji zawodowego przestępcy, może nawet mordercy? Gdy przyszło jej wybierać pomiędzy Buckiem i Barrettem, o wiele łatwiej skłonna była uwierzyć, że to niedowarzony amant jej córki powinien zasiadać na ławie przysięgłych. A jeśli przekona innych przysięgłych, że burmistrz jest niewinny? Co wtedy? Barrett wyjdzie na wolność, a prokurator, wściekły z powodu przegranej, rzuci się na poszukiwania nowej ofiary i z pewnością natychmiast zainteresuj e się tajemniczą parą widzianą na miejscu przestępstwa. Nie, nie mogła do tego dopuścić. Nie pozwoli, żeby ktoś zrujnował życie jej córki. Jak się jednak obie będą czuły, gdy Barrett zostanie uśmiercony zastrzykiem, a w najlepszym wypadku pójdzie do więzienia na całe życie? Nawet jeśli po jakimś czasie go wypuszczą, do końca swych dni będzie żył ze świadomością, 327 r że dla świata jest winowajcą, mordercą własnej rodziny. Czy ktokolwiek jest w stanie znieść taki pręgierz? Rozprawa miała trwać jeszcze tylko dwa dni i jeżeli Deanna nie wyzna, co wie, będzie za późno. Kobieta skryła głowę w poduszce. Musi być jakieś wyjście, jakieś rozwiązanie, którego nie brała pod uwagę. Jakiś kompromis, który ani jej córce, ani Barrettowi nie zniszczy życia. Ale jaki?! Zwinęła się w kłębek, jakby chciała zniknąć, zapaść się w niebyt, żeby przestać myśleć. Cokolwiek zrobi, będzie źle. Rozdział 57 _ażdy proces ma taki moment, gdy czas zamiera. Nawet w trakcie najbardziej nudnej rozprawy, grzebania się w faktach i dowodach, dochodzi do kulminacji, chwili, w której dzieje się coś szczególnego. Najbardziej doświadczony prawnik nie jest w stanie przewidzieć, co będzie takim przełomem, ponieważ każdy, nawet z pozoru najzwyklejszy proces, jest zjawiskiem zbyt skomplikowanym i wielopłaszczyznowym, by pozwalał to określić. W tym przypadku owym punktem zwrotnym miały stać się bez wątpienia zeznania oskarżonego. Zwykle podsądni nie zeznają, powołując się na piątą poprawkę do konstytucji. Rezygnują, bo choćby nie wiem jak byli pewni swoich racji, świadomość, że się jest oskarżonym paraliżuje i może prowadzić do popełnienia jakiegoś głupstwa o wręcz katastrofalnych skutkach. Mimo to dziennikarze i obserwatorzy mają zawsze nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Nic tak bowiem nie fascynuje, jak usłyszenie opisu wydarzeń z ust samego oskarżonego, zwłaszcza jeśli jest on bogaty i sławny. O. J. Simpson nie stanął na miejscu dla świadków; podobnie jak Lee Harvey Oswald czy James Earl Ray. Ale zrobił to Wallace Barrett. - Wysoki sądzie - zawołał Ben - obrona powołuje na świadka Wallace'a Barrerta. Była to chwila, na którą wszyscy gotowali się od dawna, snując niezliczone, czasem zgoła fantastyczne spekulacje. Jeszcze chwila i okaże się, na ile były one uzasadnione. Mimo że obowiązywał zakaz wnoszenia na salę sądową aparatów z lampami błyskowymi, gdy tylko Barrett podszedł do miejsca dla świadków, oślepiły go setki fleszy, a kamery omal nie uleciały w powietrze, tak szybko kręciły się szpule. Sala sądowa wrzała od okrzyków i komentarzy pełnych podniecenia. Sędzia Hart długo waliła młotkiem, zanim wreszcie uspokoiło się na tyle, by Ben mógł 329 przystąpić do zadawania pytań swojemu głównemu świadkowi i oskarżonemu w jednej osobie. Tysiące razy zastanawiał się, czy postępuje dobrze. Wiedział, że Barrett będzie zupełnie bezbronny, narażony na najbardziej podchwytliwe i wścibskie pytania ze strony Bullocka, gdy nadejdzie jego kolej, że będzie musiał niemal spowiadać się publicznie ze swojego życia i tragedii. Adwokat zastanawiał się nad tym wraz z całą swoją ekipą przez niemal całą poprzednią noc, gdy już nieco ochłonęli po kolejnym ekscesie szaleńca. Po zamachu bombowym Mikę zabrał Christinę i Bena na komisariat, żeby spisać oficj alny raport. Skończyli już po jedenastej i dopiero wtedy Christina i Ben mogli pojechać do Barretta, żeby przygotować go do wystąpienia w sądzie. Wprawdzie Barrett doskonale sobie radził z publiką- dawało o sobie znać doświadczenie z mityngów politycznych - ale zeznawanie na własnym procesie było czymś zupełnie innym. Ben zastanawiał się, czy nie wezwać najpierw jakiegoś innego świadka, żeby przygotować mu nieco grunt, „zmiękczyć" przysięgłych. Jones natychmiast podsunął specjalistę od komputerowych rekonstrukcji zbrodni, który pokazywał przebieg zbrodni w sposób mniej więcej zgodny z rzeczywistością. Jego zadaniem byłoby udowodnienie, że jest mało prawdopodobne, by morderstwa dokonał tylko jeden człowiek. Ale podobna rekonstrukcja musiała siłą rzeczy opierać się na hipotezach niemożliwych do zweryfikowania, więc Bullock w jednej chwili zdmuchnąłby cały ten misterny szkielet jak domek z kart. Poza tym wystarczyło, by Barrettowi udowodnić tylko jedno zabójstwo, żeby skazać go na śmiercionośny zastrzyk. Jones odszukał też biegłych z zakresu medycyny sądowej, którzy zgodzili się podważyć argumenty swoich kolegów po fachu wynajętych przez oskarżenie, o ile tylko Barrett zapłaci godziwe honorarium. Ben zrezygnował jednak z ich usług, bo ich zeznania tylko potwierdziłyby, że miał rację podważając wiarygodność badań krwi i DNA. A to za mało, żeby udowodnić niewinność Barretta. Jeżeli mieli wygrać, trzeba było szukać bardziej radykalnego rozwiązania; czegoś, co przemówiłoby do wyobraźni przysięgłych równie mocno, a nawet mocniej niż zgromadzone przez oskarżenie tony dowodów. Ben miał nadzieję, że właśnie czymś takim będą zeznania oskarżonego. Barrett już zupełnie otrząsnął się po przeżyciach poprzedniego dnia. Znów przypominał dawnego siebie, opanowanego i pewnego swych racji. Ben i Christina radzili mu, żeby wystrzegał się nonszalancji i zarozumialstwa. Trzeba było pokazać, że z całych sił stara się pomóc sędzi i przysięgłym, odpowiadać zwięźle, pełnym szacunku głosem. Musiał też panować nad emocjami, żeby nikt nie posądził go o teatralność i tani melodramatyzm. Z drugiej zaś strony przysięgli nie mogli zapominać, że bez względu na to, jakie mają zdanie na temat winy burmistrza, to przecież jego a nie kogo innego dotknęła tragedia, nad którą debatują. Barrett okazał się pojętnym uczniem i podczas wstępnych pytań Bena, w których adwokat go oficjalnie przedstawiał, nie popełnił żadnego błędu. Co więcej - widać było, że robi dobre wrażenie na przysięgłych. A w tej części prze- 330 słuchania nawiązanie dobrego kontaktu z dwunastką sprawiedliwych było najważniejsze. Zwracając się do Barretta Ben starał się wyważyć pomiędzy tonem urzędowym wymaganym w sądzie, a przyjacielskim, który sugerował, że całkowicie ufa swojemu klientowi. - Na początek, Wallace, proszę mi powiedzieć, jak długo pan i Caroline Barrett byliście małżeństwem? - spytał. - Dwanaście lat. - Jak scharakteryzowałby pan swoje pożycie małżeńskie? - Uważam, że przez większość czasu byliśmy ogromnie szczęśliwi. Oczywiście zdarzały się nieporozumienia, a nawet awantury, jak chyba w każdym małżeństwie, ale najważniejsze było to, że bardzo się kochaliśmy. - Kilkoro świadków twierdziło, że było inaczej, że państwa małżeństwo było nieudane. - Mylili się, i to grubo. Ostatecznie to my znaliśmy prawdę, a nie ktoś, kto patrzył na nas z zewnątrz. Podkreślam raz jeszcze: nasze stadło było szczęśliwe, a co do zeznań świadków, to na przykład siostra Caroline, Cynthia Taylor od samego początku mnie nie cierpiała, do dziś nie wiem dlaczego, choć podejrzewam, że wypływa to z pewnej zawiści. Nigdy nie przepuszczała okazji, żeby się o coś do mnie przyczepić lub mi dogryźć. Nic dziwnego, że teraz, gdy dzięki oczernianiu mnie trafiła jej się w dodatku niezła sumka z tytułu honorarium za książkę, nie zmieniła frontu. - W podobnym tonie co zeznania pani Taylor utrzymane były wypowiedzi panów Sandersa i Fishera. - Bo także i one wynikały z pobudek osobistych. Obaj byli po prostu nieprzytomnie zakochani w Caroline - Barrett mówił bez emocji, nawet z lekką kpiną, pokazując, że choć sam fakt był dla niego z pewnością niewygodny, nie spędzał wszakże mu snu z powiek. Wiem jednak, że pomiędzy żadnym z nich a moją żoną nigdy do niczego nie doszło. Wiem to na pewno. Zbyt mnie kochała. Mimo to obaj nie ustawali w staraniach, żeby sobie zaskarbić jej wdzięczność i sympatię. Sanders pod byle pretekstem przychodził do naszego domu, ale wbrew temu, 0 czym tak kwieciście perorował, nie starał się „bronić" Caroline przed krwiożerczym mężem, ale się do niej zbliżyć. Podobnie było z Fisherem, który wykorzystywał fakt, że przez jakiś czas był jej lekarzem, a potem bliskim znajomym. - Zgodzi się pan, że brzmi to wszystko dość niezwykle? - Tak, jeśli się nie znało Caroline... - Barrett pokręcił głową. - Była przepiękna, jej uroda dosłownie zapierała dech w piersiach. Przy tym ogromnie inteligentna i urocza. Była wprost wymarzonym towarzyszem, osobą, z którą bez przerwy chciało się być. - Więc twierdzenie, że wasze małżeństwo były nieszczęśliwe, jest nieprawdziwe? - Oczywiście, to wierutna bzdura, wytwór chorej od zazdrości wyobraźni. 1 Sanders, i Fisher wyobrażali sobie, że jest nieszczęśliwa, bo to dawało im jakąś nadzieję. Powtarzam: nasze małżeństwo było szczęśliwe. 331 - A jednak kilkoro świadków twierdziło, że znęcał się pan nad żoną fizycznie i psychicznie. - To ohydne kłamstwo! - Barrett pochylił się do przodu i choć nadal zachowywał spokój, widać było, że jest wzburzony. - Nigdy, przenigdy nie użyłem przemocy w stosunku do żony! Owszem, jak już wspominałem, dochodziło do sprzeczek, nawet awantur, ale nigdy nawet jej nie tknąłem. Chyba bym sobie wpierw rękę uciął! - Jeden ze świadków twierdził, że co najmniej raz musiała interweniować policja. - To fakt, rzeczywiście raz była u nas policja. Nie mam wątpliwości, że zawdzięczamy to naszemu wścibskiemu sąsiadowi, Harveyowi Sandersowi. Przyjechali, zobaczyli, że nic poważnego się nie dzieje, i odjechali. Oczywiście nie mogli nam niczego powiedzieć, ale doszły mnie słuchy, że w drodze powrotnej zatrzymali się u Sandersa i pouczyli go, czym grozi nieuzasadnione wzywanie policji. Mój drogi sąsiad jakoś zapomniał o tym nadmienić. - Świadkowie twierdzili także, że kiedyś po awanturze wypchnął pan żonę z domu w samej tylko bieliźnie i nie chciał jej wpuścić do domu. - To zwykła konfabulacja! Po prostu kiedyś podczas porannej kąpieli Caro-line usłyszała listonosza. Czekała na jakiś ważny list, więc tylko wcisnęła się w bieliznę i poleciała do skrzynki pocztowej. W tym momencie wiatr zatrzasnął drzwi i żona nie mogła dostać się do środka. Ja jeszcze spałem, i to tak mocno, że nie zbudziło mnie dobijanie się do drzwi, a dziewczynki były u znajomych i zwyczajnie nie miał jej kto wpuścić do domu. W końcu czerwieniąc się ze wstydu poszła do Sandersa - nie mam wątpliwości, że musiał to być najbardziej ekscytujący moment w jego życiu - i poprosiła, żeby do mnie zadzwonił. Słysząc, co się stało, natychmiast zbiegłem na dół i otworzyłem drzwi. Cała reszta jest wytworem bujnej wyobraźni kiepskiego aktora. - Więc twierdzi pan, że nie wyrzucił żony z domu za karę? - Oczywiście, że nie! Co za szalony pomysł! Trzeba być kretynem, by tak sądzić! Nawet gdybym był takim brutalem, jak twierdzi Sanders, to miałbym na tyle przytomności umysłu, żeby nie pozwalać krążyć półnagiej żonie po okolicy, bo nawet półgłówek wie, czym coś takiego grozi osobie publicznej. Ben zerknął ostrożnie na przysięgłych. Ku jemu zadowoleniu zeznania Bar-retta wyraźnie ich przekonywały. Co najważniejsze jednak, słuchali niezmiernie uważnie, bez uprzedzeń, a to już było połowa sukcesu. - Słyszeliśmy także, że groził pan żonie kijem baseballowym. - To bezczelna potwarz. Teraz, kiedy moja żona nie żyje i nie może niczemu zaprzeczyć, pan Fisher stara się mnie oczernić. To zwykła zazdrość. Nigdy bym się na coś takiego nie poważył. Proszę się zastanowić, czy gdyby to była prawda, żona nadal chciałaby ze mną zostać? Czy mogła ryzykować pozostawienie dzieci z takim człowiekiem? Wbrew temu, co sugerowała jej siostra, Caroline, daleka była od stereotypu maltretowanej kobiety przyjmującej bez szemrania swój los. Była na to zbyt silna, dumna i niezależna. Gdyby naprawdę zdarzyła się choć jedna z tych rzeczy, które sugerowali świadkowie, w mgnieniu oka spakowałaby walizki. Ben ponownie zerknął na przysięgłych i z zadowoleniem stwierdził, że kilku z nich kiwnęło głową. Chłodna i logiczna argumentacja Barretta przynosiła rezultaty. - Chciałbym panu zadać jeszcze jedno pytanie dotyczące żony. - Ben zawahał się. - Czy... wiedział pan, że jest w ciąży? - Nie, nie wiedziałem - odparł spokojnie Barrett - i podejrzewam, że żona również nie miała o tym pojęcia, bo niemożliwe, żeby to przede mną kryła. Kochałem nasze dzieci i wbrew oszczerstwom pana Fishera, chciałem mieć następne. Obojętne - chłopczyka czy dziewczynkę, choć, jak chyba każdy mężczyzna, marzyłem o synu, żeby w takim czy innym sensie kontynuował moje dzieło. Niestety, nie mieliśmy szczęścia. Objechaliśmy chyba wszystkich możliwych specjalistów, ale za każdym razem słyszeliśmy, że raczej nic z tego nie będzie, bo Caroline nie może już urodzić dzieci. Ten nie narodzony chłopczyk... - Barrett pokręcił głową, niezdolny mówić dalej. Ben odczekał, dając czas Barrettowi na uspokojenie się. Choć złajał się w duchu za cynizm, nie mógł nie wiedzieć, że taki wybuch rozpaczy doskonale działa na przysięgłych. - A więc nie wiedział pan o ciąży żony? - Nie - Barrett otarł szybko łzy. - Nie miałem pojęcia, więc proszę sobie wyobrazić moje rozżalenie, a nawet wściekłość, gdy usłyszałem, że prokuratura wiedziała o tym niemal od samego początku i niczego mi nie przekazała. Potraktowała mnie jak potwora, a nie ojca, powtarzam - ojca! - który ma prawo wiedzieć, że miał jeszcze jedno dziecko! Informację o synku utrzymywali w tajemnicy, bez wątpienia tylko po to, żeby zaszokować mnie podczas rozprawy i zobaczyć, jak zareaguję! Nie mam słów na określenie tak barbarzyńskich praktyk. Oczy przysięgłych po raz kolejny w tym procesie zwróciły się na Bullocka, ale tym razem nie było w nich podziwu, tylko dezaprobata, a nawet pogarda. Ben odczekał dłuższą chwilę sycąc się tym widokiem. - Chciałbym teraz spytać, jak układały się pańskie stosunki z dziećmi, Wal-lace. - Najlepiej, jak można sobie wyobrazić. Uwielbiałem swoje małe, uważałem je za najwspanialsze na świecie! Oczywiście, zdarzyło mi się kilka razy dać im klapsa, ale dziewczynki czuły, że nie ma w tym złości, a jedynie żartobliwa przygana. Tak było także w lodziarni, co przecież potwierdza taśma wideo. Trzeba chyba być ślepym, żeby nie zobaczyć, iż w moim zachowaniu nie było ani krzty złości, mimo że wszyscy mieliśmy zwarzone sytuacją nastroje. Bardziej bolesne klapsy ja i Caroline stosowaliśmy tylko w sytuacjach, gdy przez nieposłuszeństwo dzieci narażały się na niebezpieczeństwo, a nawet utratę życia, jak bieganie czy zabawa na ulicy. Raz dałem klapsa Alyshy, gdy dała się odwieźć jakiemuś nieznajomemu ze szkoły do domu. Wiem doskonale, że wszyscy teraz powtarzają na prawo i lewo, że to okrucieństwo dać choćby klapsa dziecku, ale obawiam się, że w wypadkach, o jakich wspominałem, to najszybsza i najpewniejsza metoda wdrożenia dyscypliny. Wolę to, niż potem cały czas drżeć, że któraś z dziewczynek wpadnie pod auto tylko dlatego, że pragnąłem uchodzić za nowoczesnego, liberalnego ojca. 333 - A jednak kilkoro świadków twierdziło, że znęcał się pan nad żoną fizycznie i psychicznie. - To ohydne kłamstwo! - Barrett pochylił się do przodu i choć nadal zachowywał spokój, widać było, że jest wzburzony. - Nigdy, przenigdy nie użyłem przemocy w stosunku do żony! Owszem, jak już wspominałem, dochodziło do sprzeczek, nawet awantur, ale nigdy nawet jej nie tknąłem. Chyba bym sobie wpierw rękę uciął! - Jeden ze świadków twierdził, że co najmniej raz musiała interweniować policja. - To fakt, rzeczywiście raz była u nas policja. Nie mam wątpliwości, że zawdzięczamy to naszemu wścibskiemu sąsiadowi, Harveyowi Sandersowi. Przyjechali, zobaczyli, że nic poważnego sienie dzieje, i odjechali. Oczywiście nie mogli nam niczego powiedzieć, ale doszły mnie słuchy, że w drodze powrotnej zatrzymali się u Sandersa i pouczyli go, czym grozi nieuzasadnione wzywanie policji. Mój drogi sąsiad jakoś zapomniał o tym nadmienić. - Świadkowie twierdzili także, że kiedyś po awanturze wypchnął pan żonę z domu w samej tylko bieliźnie i nie chciał jej wpuścić do domu. - To zwykła konfabulacja! Po prostu kiedyś podczas porannej kąpieli Caro-line usłyszała listonosza. Czekała na jakiś ważny list, więc tylko wcisnęła się w bieliznę i poleciała do skrzynki pocztowej. W tym momencie wiatr zatrzasnął drzwi i żona nie mogła dostać się do środka. Ja jeszcze spałem, i to tak mocno, że nie zbudziło mnie dobijanie się do drzwi, a dziewczynki były u znajomych i zwyczajnie nie miał jej kto wpuścić do domu. W końcu czerwieniąc się ze wstydu poszła do Sandersa - nie mam wątpliwości, że musiał to być najbardziej ekscytujący moment w jego życiu - i poprosiła, żeby do mnie zadzwonił. Słysząc, co się stało, natychmiast zbiegłem na dół i otworzyłem drzwi. Cała reszta jest wytworem bujnej wyobraźni kiepskiego aktora. - Więc twierdzi pan, że nie wyrzucił żony z domu za karę? - Oczywiście, że nie! Co za szalony pomysł! Trzeba być kretynem, by tak sądzić! Nawet gdybym był takim brutalem, jak twierdzi Sanders, to miałbym na tyle przytomności umysłu, żeby nie pozwalać krążyć półnagiej żonie po okolicy, bo nawet półgłówek wie, czym coś takiego grozi osobie publicznej. Ben zerknął ostrożnie na przysięgłych. Ku jemu zadowoleniu zeznania Bar-retta wyraźnie ich przekonywały. Co najważniejsze jednak, słuchali niezmiernie uważnie, bez uprzedzeń, a to już było połowa sukcesu. - Słyszeliśmy także, że groził pan żonie kijem baseballowym. - To bezczelna potwarz. Teraz, kiedy moja żona nie żyje i nie może niczemu zaprzeczyć, pan Fisher stara się mnie oczernić. To zwykła zazdrość. Nigdy bym się na coś takiego nie poważył. Proszę się zastanowić, czy gdyby to była prawda, żona nadal chciałaby ze mną zostać? Czy mogła ryzykować pozostawienie dzieci z takim człowiekiem? Wbrew temu, co sugerowała jej siostra, Caroline, daleka była od stereotypu maltretowanej kobiety przyjmującej bez szemrania swój los. Była na to zbyt silna, dumna i niezależna. Gdyby naprawdę zdarzyła się choć jedna z tych rzeczy, które sugerowali świadkowie, w mgnieniu oka spakowałaby walizki. 332 Ben ponownie zerknął na przysięgłych i z zadowoleniem stwierdził, że kilku ich kiwnęło głową. Chłodna i logiczna argumentacja Barretta przynosiła rezultaty. - Chciałbym panu zadać jeszcze jedno pytanie dotyczące żony. - Ben zawahał się. - Czy... wiedział pan, że jest w ciąży? - Nie nie wiedziałem - odparł spokojnie Barrett - i podejrzewam, że żona również nie miała o tym pojęcia, bo niemożliwe, żeby to przede mną kryła. Kochałem nasze dzieci i wbrew oszczerstwom pana Fishera, chciałem mieć następne. Obojętne - chłopczyka czy dziewczynkę, choć, jak chyba każdy mężczyzna, marzyłem o synu, żeby w takim czy innym sensie kontynuował moje dzieło. Niestety, nie mieliśmy szczęścia. Objechaliśmy chyba wszystkich możliwych specjalistów, ale za każdym razem słyszeliśmy, że raczej nic z tego nie będzie* bo Caroline nie może już urodzić dzieci. Ten nie narodzony chłopczyk... - Barrett pokręcił głową, niezdolny mówić dalej. Ben odczekał, dając czas Barrettowi na uspokojenie się. Choć złajał się w duchu za cynizm, nie mógł nie wiedzieć, że taki wybuch rozpaczy doskonale działa na przysięgłych. - A więc nie wiedział pan o ciąży żony? - Nie - Barrett otarł szybko łzy. - Nie miałem pojęcia, więc proszę sobie wyobrazić moje rozżalenie, a nawet wściekłość, gdy usłyszałem, że prokuratura wiedziała o tym niemal od samego początku i niczego mi nie przekazała. Potraktowała mnie jak potwora, a nie ojca, powtarzam - ojca! - który ma prawo wiedzieć, że miał jeszcze jedno dziecko! Informację o synku utrzymywali w tajemnicy, bez wątpienia tylko po to, żeby zaszokować mnie podczas rozprawy i zobaczyć, jak zareaguję! Nie mam słów na określenie tak barbarzyńskich praktyk. Oczy przysięgłych po raz kolejny w tym procesie zwróciły się na Bullocka, ale tym razem nie było w nich podziwu, tylko dezaprobata, a nawet pogarda. Ben odczekał dłuższą chwilę sycąc się tym widokiem. - Chciałbym teraz spytać, jak układały się pańskie stosunki z dziećmi, Wal-lace. - Najlepiej, jak można sobie wyobrazić. Uwielbiałem swoje małe, uważałem je za najwspanialsze na świecie! Oczywiście, zdarzyło mi się kilka razy dać im klapsa, ale dziewczynki czuły, że nie ma w tym złości, a jedynie żartobliwa przygana. Tak było także w lodziarni, co przecież potwierdza taśma wideo. Trzeba chyba być ślepym, żeby nie zobaczyć, iż w moim zachowaniu nie było ani krzty złości, mimo że wszyscy mieliśmy zwarzone sytuacją nastroje. Bardziej bolesne klapsy ja i Caroline stosowaliśmy tylko w sytuacjach, gdy przez nieposłuszeństwo dzieci narażały się na niebezpieczeństwo, a nawet utratę życia, jak jakfemuś n^aba~a "a UH°y' RaZ dałem klapsa A1yshy' ^ dała się odwieźć us nif-»r>o,„._,mu ze gjjjjjjjy ąo (jomu \yiem doskonale, że wszyscy teraz • i lewo, że to okrucieństwo dać choćby klapsa dziecku, ale niejsza met d a /ypadkacn> o jakich wspominałem, to najszybsza i najpew- któraś z dziewcz3^ia^SCypliny- Wolc t0' niŻ pOtem cały CZas drŻeć' Że nowoczesnego libe: h C P°d aut°tylko dlate8°>że pragnąłem uchodzić za 333 - Czy oprócz tego rodzaju wypadków uderzył pan kiedykolwiek którąś z córek w gniewie? - Nigdy! I jeżeli ktoś śmie twierdzić, że było inaczej, jest skończonym kłamcą. Powtarzam: nigdy, przenigdy nie zrobiłem moim dziewczynkom krzywdy! - Od koleżanki Alyshy słyszeliśmy, że widziała na jej nogach siniaki... - To racja, ale proszę obejrzeć nogi innych dzieci. Są aż niebieskie od sińców. A Alysha miała wyjątkowy talent do obijania sobie nóżek. Nikt nigdy nie zwracał na to uwagi, bo było to normalne. A wtedy, u koleżanki w basenie, może jej się po prostu zrobiło przykro i dlatego ubrała się i odjechała. Proszę pomyśleć, gdyby rzeczywiście ktoś znęcał się nad nią fizycznie, jak twierdzą świadkowie, to czy nie zwróciliby na to uwagi nauczyciele? Ben pokiwał głową, był coraz bardziej zadowolony z przebiegu rozmowy z Bar-rettem. Ale to dopiero początek. Przewrócił stronę w notesie i westchnął do siebie. - Chciałbym teraz porozmawiać o chyba najbardziej przykrej dla pana sprawie, mianowicie o dniu, w którym dokonano morderstwa. Barrett przełknął ślinę. Nadal był opanowany, ale widać było, że przychodzi mu to z największym trudem. - Dobrze, jestem gotowy - kiwnął powoli głową. - Czy może pan powiedzieć, co się zdarzyło tamtego dnia? - Rano wszystko było jak zwykle: wstaliśmy, ubraliśmy się i zjedliśmy śniadanie. Wszyscy byli w doskonałych humorach. Dziewczynki zostały w domu, bo zabieraliśmy je ze sobą na konferencję prasową, podczas której miałem oficjalnie zgłosić swój zamiar powtórnego ubiegania się o fotel burmistrza. Po konferencji skoczyliśmy na szybki lunch, potem pojechaliśmy na lody. - Zastępca kierownika lodziarni twierdzi, że pan i pańska żona kłóciliście się, zresztą widać to było na wideo. Chciałbym, żeby opowiedział pan własnymi słowami, co zaszło. - Rzeczywiście, mieliśmy małą utarczkę. Ale nie była to sprawa życia i śmierci. Chodziło o lody, o to, czy dziewczynki mogą sobie zamówić czekoladowe, czy nie. Ja uważałem, że tak, natomiast żona oponowała, ponieważ bała się, że dzieci pobrudzą ubrania. To wszystko. Nie była to jakaś karczemna awantura z atakami agresji, w której zdaniem niektórych świadków się specjalizuję. Chodziło jedynie o wybór lodów. - Jednakże kierownik lodziarni stwierdził, że omal pan nie uderzył swojej żony. Film rzeczywiście pokazuje, że nie stał pan spokojnie. - Bo taką mam naturę! Rozmawiając gestykuluję rękami i osoby, które mnie nie znają, mogą to uważać za objaw gwałtowności, a to jedynie taki rodzaj ekspresji. Gdyby mi pan wyraźnie tego nie zakazał, gestykulowałbym także i teraz. Na ławie przysięgłych rozległ się cichy śmiech - balsam dla uszu Bena. - Świadek twierdzi też, że groził pan żonie. - Nieprawda. Powiedziałem jej jedynie, że pożałuje, bo wiedziałem, jak ta sprzeczka odbije się na nas wszystkich, że będziemy mieli zepsuty dzień.' - To znaczy, że w dniu morderstwa nie mieliście państwo poważniejszej sprzeczki. 334 Barrett spochmurniaf. - Niestety, mieliśmy. Ale dopiero później. Tak jak przewidywałem, sprzeczka o lody nie rozeszła się po kościach. - O co się państwo pokłóciliście? - O niego - Barrett wskazał głową w kierunku, gdzie siedział Fisher. - Przepraszam, o szanownego pana doktora Fishera. Kochał się w mojej żonie i robił wszystko, żeby zaciągnąć ją do łóżka. Bez przerwy czynił jej propozycje, a ilekroć wiedział, że nie będzie mnie w domu, przyłaził i naprzykrzał się jej. Chociaż miałem pewność, że żona mu nie ulegnie, nie chciałem pozwolić, żeby się z nim spotykała i żeby zakłócał spokój naszego domu. To chyba zrozumiała reakcja. - Jak zachowała się pańska żona? - Odmówiła zerwania z nim kontaktu. Przekonywała, że potrzebuje grona znajomych i że ją i Fishera łączy tylko przyjaźń. Nie zgadzałem się z nią. Ona rzeczywiście mogła traktować go jak przyjaciela, ale on chciał ją zdobyć. Bałem się, że prędzej czy później ten szubrawiec rozbije nasze małżeństwo, czy to podstępem, czy intrygą. Miałem też na uwadze dzieci, które były coraz bardziej zdezorientowane jego ciągłą obecnością u boku swojej mamy. Nasza dyskusja wkrótce przerodziła się w regularną pyskówkę i niestety trudno powiedzieć, żebym mówił szeptem. Podejrzewam, że to wtedy nasz wścibski sąsiad usłyszał moje krzyki, gdy otwarł na oścież okna i omal nie wsadził nam głowy do pokoju. Słowa Barretta ponownie powitał zduszony śmiech. Nie było wątpliwości, że przysięgli patrzą na niego coraz bardziej przychylnie. Ben westchnął w duchu. Oby tak dalej. - Kłóciliśmy się przez jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, dość ostro, żona rzuciła nawet we mnie kilkoma talerzami i z takim impetem przewróciła stół, że huknęło jak z katapulty. W jakimś momencie miałem tego wszystkiego dość. Oboje zaczęliśmy się coraz bardziej nakręcać, a wiedziałem, że złością niczego nie załatwimy. Pomyślałem, że najlepiej wynieść się z domu, żeby ochłonąć, i tak jak stałem, wybiegłem za drzwi. - Która była mniej więcej godzina? - Nie jestem pewien, ale chyba za kwadrans piąta. - Czy to właśnie wtedy Harvey Sanders widział pana wsiadającego do auta? - Nie, z tego co mówił, to musiało być później. - Co w takim razie było dalej? - Wsiadłem do auta i ruszyłem przed siebie. Nie miałem określonego celu, po prostu jechałem, żeby się uspokoić. Jeździłem tak przez godzinę, może godzinę i kwadrans. Trudno powiedzieć. - Co zrobił pan potem? - Wróciłem do domu i wtedy... - Barrett przerwał. - Słuchamy - zachęcił go łagodnie Ben. - Właśnie wtedy je znalazłem... Ben milczał przez chwilę, zastanawiając się, jakich słów użyć. - Ogromnie mi przykro, Wallace, że musi pan wracać do tych wspomnień -odezwał się w końcu - ale wcześniej czy później musimy przez to przejść, więc 335 zróbmy to od razu. Proszę się skupić i powiedzieć nam, co pan robił, krok po kroku. A więc podjechał pan pod dom. I? Barrett wyprostował się i zaczerpnął głęboki haust powietrza. -Zaparkowałem byle jak, żeby jak najszybciej zobaczyć sięz żoną. Podczas przejażdżki wszystko sobie przemyślałem i postanowiłem jąprzeprosić. Oczywiście nie zmieniłem zdania co do Fishera, ale doszedłem do wniosku, że nie mam prawa dyktować Caroline, jakich ma sobie dobierać przyjaciół. Pomyślałem także, że w porównaniu z naszym szczęściem takie rzeczy naprawdę nie mają znaczenia. Chciałem wi^c ją natychmiast przeprosić, żeby nieporozumienie nie urosło do niebezpiecznych rozmiarów. Wszedłem na ganek i stwierdziłem, że drzwi są otwarte. Zanim pan zapyta, już odpowiadam: nie, nie pamiętam, czy jej zamknąłem, gdy wychodziłem. Byłem zbyt zdenerwowany. - Co pan następnie zrobił? - Wszedłem do środka i zmartwiałem, bo przywitała mnie niesamowita cisza, zupełnie u nas niezwykła. Wszystkim rodzicom wiadomo, że gdy w domu są małe dzieci, nie ma ani chwili spokoju. Ale pomyślałem sobie, że Caroline postanowiła dać mi nauczkę i gdzieś je zabrała. Zrobiło mi się smutno, że przez takie w gruncie rzeczy głupstwa ogromnie wiele tracimy, choćby czas, który moglibyśmy spędzić razem. Wiedząc, że nic mądrego nie wymyślę, postanowiłem zrobić sobie kanapkę i poczekać na całą resztę. Ruszyłem w stronę kuchni i... i wtedy zobaczyłem żonę... - Czy może pan opisać, w jakiej pozycji znajdowało się ciało? - Żona leżała bezwładnie na fotelu, z kończynami rozrzuconymi na boki. Była cała we krwi, a jej twarz... była zmasakrowana. - Co pan zrobił? - Rzuciłem się do niej, krzyczałem, starałem się jąporuszyć, podnieść, ale leciała przez ręce. Pamiętam, że w jakimś momencie zahaczyłem palcem ojej sprzączkę do paska i rozerwałem skórę na palcu, ale nie zwracałem na to uwagi. Myślałem tylko 0 tym, żeby ratować Caroline... Choć jakiś wewnętrzny głos mówił mi, co się stało, nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. W końcu już nie wiedziałem, co robić, 1 tylko nad nią stałem i krzyczałem aż do ochrypnięcia: „Caroline! Caroline!" Barrett zamilkł. Ben odwrócił głowę od burmistrza, czułby się podle obserwując go w takiej chwili. Chyba jeszcze żadne przesłuchanie własnego klienta nie było dla niego tak trudne. W sądzie panowała głucha cisza, w której wyraźnie słychać było ciężki oddech Barretta. - Co potem pan zrobił, Wallace? - spytał cicho Ben. 7 Początkowo -wpadłem w jakiś obłęd, szał. Zacząłem miotać się po całym pokoju, me wiedząc c0 robić. Nagle poczułem, jak oblewa mnie fala lodowatego, niewyobrażalnego strachu. Przecież nie słyszałem dziewczynek! Przez jakiś czas siedziałem odrętwiaj bojąc się zrobić jakikolwiek krok, żeby nie zobaczyć tego czego się tak śmiertelnie bałem. W końcu, zupełnie otępiały powlokłem się na górę i wtedy znalazłem je obie - Annabelle w łóżeczku i Alyshę w wannie -Barrett skrył twar* w dłoniach, niezdolny mówić dalej. Cały dygotał. Ben zastanawiał się, czy nie poprosić o przerwę, ale po chwili Barrett oderwał dłonie od 336 twarzy i mówił dalej głuchym głosem, jak automat. - udy zobaczyłem Annabbel-le, pomyślałem to samo, co policjant, który ją potem znalazł, to znaczy, że śpi. Miała złożone rączki i spokojną twarzyczkę. Ale zanim jeszcze sprawdziłem puls i oddech, wiedziałem, że nie żyje, podpowiadał mi to instynkt. A potem ujrzałem Alyshę, moją ukochaną Alyshę, jak leży w wannie wśród rozchlapanej krwi Barrett opuścił głowę, jego ciałem zaczęły wstrząsać drgawki, nie potrafił wykrztusić ani jednego słowa więcej. Przysięgli odwrócili głowy. Obojętnie co mogli sądzić o Barrecie na podstawie zeznań świadków, chyba żadne z nich nie podejrzewało, że jego cierpienie jest udawane. Ben czuł się okropnie, że musi ingerować w tej chwili, ale wiedział, że teraz musi już dokończyć przesłuchanie. - Wallace - odezwał się cicho - proszę powiedzieć przysięgłym, co pan zrobił po znalezieniu wszystkich trzech ciał? - Uciekłem - odparł urywanym głosem Barrett - po prostu uciekłem. Nie chciałem tam być ani chwili dłużej. Zatrzasnąłem drzwi i wskoczyłem do auta. To właśnie wtedy Sanders musiał mnie widzieć. Nie byłem w stanie nic innego zrobić. Myślę, że byłem na wpół obłąkany, aż dziw, że od razu się nie rozbiłem. - Czy jechał pan w jakimś określonym celu? -Nie, z początku w ogóle do mnie nie docierało, gdzie jestem. Pędziłem przed siebie, byle dalej od tego koszmaru. W obłąkaniu błysnęła mi myśl, że jeżeli oddalę się stamtąd dostatecznie daleko, cała rzecz stanie się nierealna, przestanie być prawdą. - Z raportu policji wynika, że jechał pan na południe. - Tak. Możliwe, że podświadomie kierowałem się do miejsca zamieszkania mojej siostry, do Dallas. Myślę, że w takich chwilach każdy chce mieć koło siebie kogoś bliskiego. - Dlaczego nie zawiadomił pan policji? - Byłem w szoku, a poza tym kołatała mi się po głowie obłąkańcza myśl, że w obliczu tego, co się stało, byłoby to jakieś takie przyziemne. Zresztą zupełnie mnie nie obchodziło, czy znajdą mordercę, czy nie, bo i tak nie byli w stanie zrobić najważniejszego - oddać mi mojej rodziny, żony, córeczek, przywrócić im życia. Myślę, że mało kto w takich wypadkach myśli logicznie. Ja z pewnością nie. - Co się działo dalej? - Resztę wszyscy znają z relacji telewizji. Policja zaczęła mnie ścigać, potem odnalazły mnie także dziennikarskie helikoptery. Ale choć jakąś częścią świadomości zdawałem sobie z tego sprawę, nadal nie miałem kontaktu z rzeczywistością. Myślałem tylko o tym, żeby gnać dalej. Coś mi mówiło, że jeśli się zatrzymam, to śmierć żony i dzieci stanie się czymś nieodwracalnym. Dlatego nie chciałem i nie mogłem się zatrzymać. W pewnym momencie opętała mnie także myśl o skończeniu ze sobą. Potem straciłem panowanie nad kierownicą i uderzyłem w betonową ścianę. Przytomność odzyskałem dopiero w szpitalu i od tamtej chwili pozostaję w areszcie policyjnym. - Czy współpracował pan z policją? - Oczywiście, jak umiałem najlepiej. Ale szybko odniosłem wrażenie, że to policja ze mną nie chce współpracować. Starałem się pomagać ze wszystkich sił, żeby znaleźli tego potwora, więc proszę sobie wyobrazić mój szok i wściekłość - 22 - Naga sprawiedliwość 337 zróbmy to od razu. Proszę się skupić i powiedzieć nam, co pan robił, krok po kroku. A więc podjechał pan pod dom. I? Barrett wyprostował się i zaczerpnął głęboki haust powietrza. -Zaparkowałem byle jak, żeby jak najszybciej zobaczyć się z żoną. Podczas przejażdżki wszystko sobie przemyślałem i postanowiłem jąprzeprosić. Oczywiście nie zmieniłem zdania co do Fishera, ale doszedłem do wniosku, że nie mam prawa dyktować Caroline, jakich ma sobie dobierać przyjaciół. Pomyślałem także, że w porównaniu z naszym szczęściem takie rzeczy naprawdę nie mają znaczenia. Chciałem więc ją natychmiast przeprosić, żeby nieporozumienie nie urosło do niebezpiecznych rozmiarów. Wszedłem na ganek i stwierdziłem, że drzwi są otwarte. Zanim pan zapyta, już odpowiadam: nie, nie pamiętam, czy jej zamknąłem, gdy wychodziłem. Byłem zbyt zdenerwowany. - Co pan następnie zrobił? - Wszedłem do środka i zmartwiałem, bo przywitała mnie niesamowita cisza, zupełnie u nas niezwykła. Wszystkim rodzicom wiadomo, że gdy w domu są małe dzieci, nie ma ani chwili spokoju. Ale pomyślałem sobie, że Caroline postanowiła dać mi nauczkę i gdzieś je zabrała. Zrobiło mi się smutno, że przez takie w gruncie rzeczy głupstwa ogromnie wiele tracimy, choćby czas, który moglibyśmy spędzić razem. Wiedząc, że nic mądrego nie wymyślę, postanowiłem zrobić sobie kanapkę i poczekać na całą resztę. Ruszyłem w stronę kuchni i... i wtedy zobaczyłem żonę... - Czy może pan opisać, w jakiej pozycji znajdowało się ciało? - Żona leżała bezwładnie na fotelu, z kończynami rozrzuconymi na boki. Była cała we krwi, a jej twarz... była zmasakrowana. - Co pan zrobił? - Rzuciłem się do niej, krzyczałem, starałem się ją poruszyć, podnieść, ale leciała przez ręce. Pamiętam, że w jakimś momencie zahaczyłem palcem ojej sprzączkę do paska i rozerwałem skórę na palcu, ale nie zwracałem na to uwagi. Myślałem tylko 0 tym, żeby ratować Caroline... Choć jakiś wewnętrzny głos mówił mi, co się stało, nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. W końcu już nie wiedziałem, co robić, 1 tylko nad nią stałem i krzyczałem aż do ochrypnięcia: „Caroline! Caroline!" Barrett zamilkł. Ben odwrócił głowę od burmistrza, czułby się podle obserwując go w takiej chwili. Chyba jeszcze żadne przesłuchanie własnego klienta nie było dla niego tak trudne. W sądzie panowała głucha cisza, w której wyraźnie słychać było ciężki oddech Barretta. - Co potem pan zrobił, Wallace? - spytał cicho Ben. - Początkowo wpadłem w jakiś obłęd, szał. Zacząłem miotać się po całym pokoju, nie wiedząc co robić. Nagle poczułem, jak oblewa mnie fala lodowatego, niewyobrażalnego strachu. Przecież nie słyszałem dziewczynek! Przez jakiś czas siedziałem odrętwiały, bojąc się zrobić jakikolwiek krok, żeby nie zobaczyć tego, czego się tak śmiertelnie bałem. W końcu, zupełnie otępiały powlokłem się na górę i wtedy znalazłem je obie - Annabelle w łóżeczku i Alyshę w wannie. -Barrett skrył twarz w dłoniach, niezdolny mówić dalej. Cały dygotał Ben zastanawiał się, czy nie poprosić o przerwę, ale po chwili Barrett oderwał dłonie od 336 twarzy i mówił dalej głuchym głosem, jak automat. - udy zobaczyłem Annabbel-le, pomyślałem to samo, co policjant, który ją potem znalazł, to znaczy, że śpi. Miała złożone rączki i spokojną twarzyczkę. Ale zanim jeszcze sprawdziłem puls i oddech, wiedziałem, że nie żyje, podpowiadał mi to instynkt. A potem ujrzałem Alyshę, moją ukochaną Alyshę, jak leży w wannie wśród rozchlapanej krwi... -Barrett opuścił głowę, jego ciałem zaczęły wstrząsać drgawki, nie potrafił wykrztusić ani jednego słowa więcej. Przysięgli odwrócili głowy. Obojętnie co mogli sądzić o Barrecie na podstawie zeznań świadków, chyba żadne z nich nie podejrzewało, że jego cierpienie jest udawane. Ben czuł się okropnie, że musi ingerować w tej chwili, ale wiedział, że teraz musi już dokończyć przesłuchanie. - Wallace - odezwał się cicho - proszę powiedzieć przysięgłym, co pan zrobił po znalezieniu wszystkich trzech ciał? - Uciekłem - odparł urywanym głosem Barrett - po prostu uciekłem. Nie chciałem tam być ani chwili dłużej. Zatrzasnąłem drzwi i wskoczyłem do auta. To właśnie wtedy Sanders musiał mnie widzieć. Nie byłem w stanie nic innego zrobić. Myślę, że byłem na wpół obłąkany, aż dziw, że od razu się nie rozbiłem. - Czy jechał pan w jakimś określonym celu? -Nie, z początku w ogóle do mnie nie docierało, gdzie jestem. Pędziłem przed siebie, byle dalej od tego koszmaru. W obłąkaniu błysnęła mi myśl, że jeżeli oddalę się stamtąd dostatecznie daleko, cała rzecz stanie się nierealna, przestanie być prawdą. - Z raportu policji wynika, że jechał pan na południe. - Tak. Możliwe, że podświadomie kierowałem się do miejsca zamieszkania mojej siostry, do Dallas. Myślę, że w takich chwilach każdy chce mieć koło siebie kogoś bliskiego. - Dlaczego nie zawiadomił pan policji? - Byłem w szoku, a poza tym kołatała mi się po głowie obłąkańcza myśl, że w obliczu tego, co się stało, byłoby to jakieś takie przyziemne. Zresztą zupełnie mnie nie obchodziło, czy znajdą mordercę, czy nie, bo i tak nie byli w stanie zrobić najważniejszego - oddać mi mojej rodziny, żony, córeczek, przywrócić im życia. Myślę, że mało kto w takich wypadkach myśli logicznie. Ja z pewnością nie. - Co się działo dalej? - Resztę wszyscy znają z relacji telewizji. Policja zaczęła mnie ścigać, potem odnalazły mnie także dziennikarskie helikoptery. Ale choć jakąś częścią świadomości zdawałem sobie z tego sprawę, nadal nie miałem kontaktu z rzeczywistością. Myślałem tylko o tym, żeby gnać dalej. Coś mi mówiło, że jeśli się zatrzymam, to śmierć żony i dzieci stanie się czymś nieodwracalnym. Dlatego nie chciałem i nie mogłem się zatrzymać. W pewnym momencie opętała mnie także myśl o skończeniu ze sobą. Potem straciłem panowanie nad kierownicą i uderzyłem w betonową ścianę. Przytomność odzyskałem dopiero w szpitalu i od tamtej chwili pozostaję w areszcie policyjnym. - Czy współpracował pan z policją? - Oczywiście, jak umiałem najlepiej. Ale szybko odniosłem wrażenie, że to policja ze mną nie chce współpracować. Starałem się pomagać ze wszystkich sił, żeby znaleźli tego potwora, więc proszę sobie wyobrazić mój szok i wściekłość - 22 - Naga sprawiedliwość 337 tak, wściekłość - gdy się okazało, że to mnie posądza się o zabicie własnej żony i własnych dzieci! - Jaka była pańska reakcja na oficjalne przedstawienie aktu oskarżenia? - Myślałem, że to jakiś ponury żart. Zupełnie nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego policja nawet nie stara się szukać innego sprawcy. Gdy tylko wsadzili mnie za kratki, natychmiast zamknęli sprawę. Tak skomplikowaną i wielowątkową! Pies z kulawą nogą nie zajął się tą dziwną parą młodych, którzy włóczyli się w pobliżu mojego domu. Nikogo nie zainteresowało, że co miesiąc otrzymuję kilka anonimów grożących śmiercią mnie i moim bliskim! Co chwila okazuje się, że w sprawie cichaczem maczają palce moi polityczni oponenci poprzez swoje wtyczki w policji i prokuraturze. Dlaczego nikt nie poszedł tym tropem? Obawiam się, że istnieje jedno tylko wyjaśnienie - policji po prostu nie zależy na odkryciu prawdy. Z jakichś powodów potrzebowali kozła ofiarnego, a że byłem pod ręką, raz dwa wrobili mnie we wszystko i zamknęli sprawę, nie szukając nikogo innego. Co więcej, policja nie starała się porządnie zabezpieczyć śladów, dopuściła nawet do tego, że po moim domu wałęsali się gapie spragnieni mocnych wrażeń, którzy przypuszczalnie zupełnie zatarli potencjalne dowody! Łazili po wszystkich kątach mając nadzieję na choćby przełomy widok zakrwawionych zwłok moich najbliższych! - Sprzeciw, wysoki sądzie - odezwał się Bullock, ale bez przekonania. -Świadek przestaje mówić na temat. - Oddalam - odparła krótko sędzia nie poświęcając mu nawet spojrzenia. - Przez całe swoje życie - mówił dalej wzburzony Barrett nawet nie zauważywszy tej wymiany zdań - starałem się żyć w zgodzie z pewnymi zasadami, ze społeczeństwem i jego normami; zawsze starałem się robić wszystko, jak trzeba. Było tak zarówno w czasach, gdy dorastałem w murzyńskim getcie Tulsy, jak i potem, gdy zostałem burmistrzem tego miasta. Dlatego ze wstydem patrzę na to, co wyszło na jaw przy okazji mojego procesu. Obnażył on słabości całego systemu prawnego naszego państwa. Pokazał, że miejsce sprawiedliwości zajmują uprzedzenia i fałszywe oskarżenia, że prawdę zastępuje się manipulacją. To system, który doskonale współgra ze światem pełnym zła; światem, który najpierw odebrał mi rodzinę, potem wolność, godność i dobre imię. Zapanowała pełna skupienia cisza. Jakby po raz pierwszy do uczestników procesu doszło, czym on jest naprawdę, jakby się zastanawiali, czy jest możliwe, żeby w tym chaosie odnaleźć prawdę. - Dziękuję panu, Wallace, za zrelacjonowanie tych tragicznych dla pana momentów - odezwał się cicho Ben. - Jako podsumowanie chciałbym panu jeszcze zadać kilka pytań. Czy zabił pan swoją żonę, Caroline Barrett? -Nie. - Czy zabił pan swoją córkę, Alyshę Barrett? - Na miły Bóg, nie. - Czy zabił pan swoją drugą córkę, Annabelle Barrett? - Też nie, oczywiście, że nie! - Dziękuję panu, Wallace, to wszystko. Rozdział 58 L o półgodzinnej przerwie miejsce naprzeciwko Barretta zajął Bullock. Miał zaciśnięte ze złości szczęki i niemal mordercze spojrzenie. Ben wiedział, że prokurator przez całą przerwę pisał coś z furią w swoim notatniku. Nie ulegało wątpliwości, że także i on zauważył, jakie wrażenie zrobił na przysięgłych Barrett. - Panie Barrett - zaczął. Nie trudno było zgadnąć, że celowo pominął tytuł burmistrza. - Czy doszedł pan już na tyle do siebie, że może kontynuować zeznania? - Tak, dziękuję - odparł Barrett nieco zdziwiony tą nagłą troską prokuratora. Ben wyostrzył uwagę. Oho, Bullock szykuje coś ekstra. - Pytam, bo takie przedstawienie chyba nieźle wykańcza, prawda? - Co proszę? - spytał zupełnie zbity z tropu burmistrz. - Mówię, że świetnie panu wyszedł ten spektakl. Ale dla takiego starego wyjadacza, otrzaskanego z publicznością podczas wieców, to chyba pestka, co? - Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi? Jeśli ma pan coś konkretnego do powiedzenia, proszę z łaski swojej wyrażać się jaśniej - zdenerwował się Barrett. - Zgłaszam sprzeciw, wysoki sądzie. Pan prokurator zamiast zadawać pytania zabawia się w jakieś łamigłówki. - Ben wolałby, żeby Barrett sam sobie radził z prokuratorem, ale w kwestiach formalnych musiał mu przyjść z pomocą. - Zgadzam się z obroną - sędzia Hart zsunęła okulary na czubek nosa i wlepiła pełne dezaprobaty spojrzenie w Bullocka. - Myślę, że te barwne uwagi lepiej się będą prezentować w pańskiej mowie końcowej. - Tak jest, wysoki sądzie, już przechodzę do zadawania pytań. - Bullock przekrzywił głowę i uśmiechnął się do Barretta. - Zdaje się, że występy przed publicznością przychodzą panu bez trudu? - To całkiem możliwe - odparł spokojnie Barrett. - O ile wiem, kiedyś zajmował się pan aktorstwem? - Trochę. Po skończeniu koledżu zagrałem w kilku niskobudżetowych filmach, jednak Denzel Washington może być spokojny o swój prymat. 339 - Ale chyba nieraz spotkał się pan z komplementem, że nieźle panu wyszła jakaś rola? - Panie prokuratorze - Barrett nachylił się do przodu. - Już raz prosiłem. Jeżeli chodzi panu o coś konkretnego, proszę wreszcie to z siebie wyrzucić, bo wszyscy tylko tracimy czas. - Proszę oskarżonego, żeby nie dał się ponosić emocjom - odezwała się sędzia Hart. - Panie mecenasie, przypominam, że ponosi pan odpowiedzialność za zachowanie swojego klienta. - Tak jest, wysoki sądzie. Taki wybuch już się więcej nie powtórzy - odparł Ben, choć reakcja Barretta bardzo mu się podobała, zauważył też, że kilku przysięgłych stłumiło uśmiech. - Problem polega na tym, panie Barrett - kontynuował słodziutkim głosem Bullock - że właściwie nie wiemy, czy zeznając przed chwilą mówił pan prawdę, czy też odegrał przed nami spektakl dla jednego aktora? - Mówiłem prawdę - odparł głucho Barrett. - Stwierdził pan na przykład, że nigdy nie stosował pan przemocy w stosunku do żony. Czy to prawda? - Oczywiście. - Może, ale to jedynie zgrabne zdanie, które jest na tyle ogólne, że właściwie nic nie znaczy. Spytam wobec tego inaczej: czy kiedykolwiek uderzył pan żonę? - Ja... - Barrett zaczerpnął powietrza - nigdy nie chciałem jej uderzyć... - Znów ucieka pan od odpowiedzi, bawiąc się słówkami. Nie chodzi mi o to, czy pan chciał uderzyć żonę, ale czyją pan uderzył. - Kiedyś... kiedyś rzeczywiście ją uderzyłem, ale niechcący... - Niechcący? Chyba pan żartuje. - Daleki jestem od tego. Sprzeczaliśmy się, jak zwykle mocno gestykulowałem, i w którymś momencie moja ręka trafiła w jej twarz. - Aha. Pańska ręka trafiła w jej twarz. No proszę. - Tak właśnie było! - Barrett aż uniósł się z miejsca. -1 to pewnie wtedy podbił pan jej oko czy też zrzucił ze schodów? - To nieprawda! - Mamy świadków, którzy tak twierdzą. - Ci pańscy świadkowie to... - na szczęście Barrett w porę się zreflektował i nie dokończył zdania. Ale widać było, że z trudnością się hamuje. Pięści miał zaciśnięte, żyły pulsowały mu na skroniach. Wallace, opanuj się, chciał do niego krzyknąć Ben. Wytrzymaj, facet cię prowokuje! Niestety, nie miał zdolności telepatycznych. - A jak to naprawdę było z pańskimi córkami - kontynuował Bullock, nie dając burmistrzowi ani chwili wytchnienia. - Czy bił je pan? - Już mówiłem. Od czasu do czasu dostawały lekkiego klaosa -Gdzie? v ' - No... w siedzenie. - Czy klapsa dawał pan przez ubranie, czy na gołą pupę? - Czasem na gołą pupę - Barrett zmarszczył brwi. 340 - Wtedy bardziej boli, prawda? - Wysoki sądzie! - Ben skoczył na równe nogi. Ale pani sędzia i bez tego szykowała się do reprymendy pod adresem Bullocka. - Panie prokuratorze, proszę natychmiast skończyć z tego rodzaju pomówieniami i insynuacjami. Ostrzegam, że moja cierpliwość się kończy. - Tak jest, rozumiem - Bullock skinął głową, ale nie zmienił tematu - czy karząc dzieci, używał pan rózgi czy może linijki? - No nie. Już mówiłem, ta cała kara, której się pan tak uczepił, to był zwykły klaps gołą ręką. - Wreszcie się dogadaliśmy. Z pana słów wynika, że ściągał pan majtki swoim córkom i gołą ręką bił je w nagie pośladki. - Ty sukin... - Barrett poderwał się na nogi, ale otrzeźwiło go grzmotnięcie młotka sędzi Hart. - Ostrzegam oskarżonego, że jeszcze jeden taki wybuch, a rozprawę dokończymy bez niego! A pana, panie prokuratorze, po raz ostatni proszę, żeby przestał zadawać tak tendencyjne i niesmaczne pytania. Mam już tego serdecznie dość! - Tak jest, wysoki sądzie, ale staram się jedynie dowieść, że oskarżony wykazuje dużą skłonność do czynnej agresji. - To proszę wykazywać, ale innymi metodami, bez obraźliwych insynuacji, dobrze? - Dobrze. Spytam w takim razie w ten sposób: panie Barrett, jak często stosował pan kary cielesne? - Trudno mi w tej chwili powiedzieć. Raz czy dwa razy na miesiąc. - Raz czy dwa razy na miesiąc! Przecież to oznacza jakieś dwadzieścia razy na rok! Dwadzieścia razy w roku bił pan w nagie pośladki swoje córki. - Tylko wtedy, gdy na to zasługiwały! Gdy nie można było inaczej wyegzekwować posłuszeństwa. Gdy swoim zachowaniem mogły narazić się na niebezpieczeństwo. Już to wszystko mówiłem. - Czy tamtego dnia, gdy byliście państwo w lodziarni, dziewczynki też zasłużyły na karę? -No... dałem klapsa Annabelle, o czym już wspominałem. Niestety później musiałem także dać klapsa Alyshy, bo po tej sytuacji w lodziarni zupełnie się rozbrykała i przestała słuchać. Czasami niestety tak trzeba. Dzieci potrzebują dyscypliny. - Mam poważne wątpliwości, czy także w dniu swojej śmierci. - Wysoki sądzie! - Przebrał pan miarę, panie prokuratorze. Instruuję przysięgłych, że wszystkie pytania pana prokuratora i odpowiedzi oskarżonego mają traktować jako niebyłe. Całe przesłuchanie oskarżonego, którego dokonywał pan prokurator, zostanie wycofane ze stenogramu. Po zakończeniu sprawy rozważę także możliwość ukarania pana sankcjami dyscyplinarnymi. A teraz proszę kontynuować. - Tak jest, wysoki sądzie - odparł w najmniejszym stopniu nie zmieszany Bullock. Polecenie przysięgłym, żeby coś wymazali z pamięci, jedynie im to coś w pamięci utrwalało. A pogróżki o sankcjach niewiele go obchodziły. Jak zwykle 341 interesowało go tylko zwycięstwo, a wtedy żadne sankcje nie będą mu w stanie zepsuć humoru. A jeśli rzeczywiście sędzia go ukarze, to tylko pomoże mu zostać męczennikiem sprawy. - Według pańskiej wersji, w dniu, gdy pańska rodzina została zamordowana, pan i żona pokłóciliście się, w związku z czym wybiegł pan z domu i nie miał pojęcia, co się działo dalej. Czy tak? -Tak. - To chyba strasznie wygodne nic nie widzieć i nic nie słyszeć, prawda? Gdy pan wychodzi z domu wszyscy czują się doskonale, są cali i zdrowi, a potem nagle w jednej chwili ktoś ich morduje. - Ale tak właśnie było! - Może pan w takim razie wyjaśnić, w jaki sposób pańska krew znalazła się na ciele pańskiej żony? - w miarę zadawania pytań głos Bullocka stawał się coraz donośniejszy. - Już tłumaczyłem: przypuszczalnie zaciąłem się sprzączką jej paska czy czymś takim... - Ekipa z zakładu medycyny sądowej twierdzi, że krwi było całkiem sporo. Czy mocno pan krwawił? - Ja... nie wiem, byłem w szoku... - A co pan powie na badania DNA? Skąd pańska skóra znalazła się pod paznokciami ofiary? - Nie wiem... nie mam pojęcia... może wcześniej, gdy się kłóciliśmy. Pamiętam, że w jakimś momencie doszło do szarpaniny. Może wtedy... - Panie Barrett - głos Bullocka był pełen pobłażliwości - czy naprawdę pan sądzi, że przysięgli w to wszystko uwierzą? - Proszę zrozumieć! To wszystko prawda! Ale wielu rzeczy po prostu nie pamiętam. - Panie Barrett, myślę, że marnujemy czas. Proszę zatem o odpowiedź na najważniejsze pytanie: jeżeli nie pan zabił swoją rodzinę, to kto? - Ja... nie wiem. - Kto miał sposobność i motyw? Kto to mógł zrobić? - Nie wiem, już mówiłem. Sam chciałbym to wiedzieć. Policja... - Policja nie jest wszechwiedząca. Żeby znaleźć sprawcę zbrodni, musi przynajmniej domyślać się jej motywu. Powtarzam więc po raz ostatni, jeżeli nie pan zabił, to kto? Barrett pokręcił głową i niemal szeptem powtórzył jeszcze raz: - Nie wiem... Bullock odwrócił się od niego z wyrazem niesmaku i pogardy. - Nie mam więcej pytań. - Czy obrona chciałaby powtórnie zabrać głos? - spytała sędzia. Ben pokręcił głową. Była to ostatnia rzecz, na którą miałby teraz ochotę. Chciał, żeby Barrett jak najszybciej zszedł z miejsca dla świadków i skrył się przed wzrokiem przysięgłych. Pierwszą ważną rzeczą, jakiej nauczył się w swej praktyce adwokackiej, to obserwować przysięgłych. Wyczytywać z ich twarzy, co myślą, co czują. Dlatego tak się cieszył, gdy przesłuchiwał Barretta, widząc, że 342 jego słowa odbierane są przez przysięgłych więcej niż przychylnie. Teraz wszystko się zmieniło. Twarze całej dwunastki nie wyrażały niczego prócz dezorientacji. Bullock kilkoma celnymi pytaniami, kilkoma podłymi insynuacjami i niegodziwymi sugestiami znów zrobił z Barretta zwyrodnialca, jakim przez cały czas chciały go widzieć media i gawiedź. Przysięgli zupełnie się pogubili, nie wiedzieli, komu wierzyć i ufać. Ben zdawał sobie sprawę, że chyba największą szkodę wyrządziło Barretto-wi pytanie Bullocka o potencjalnego mordercę jego rodziny. Przypominanie nawet po tysiąc razy, że koło domu burmistrza kręciła się jakaś podejrzana para i że morderstwo mogło mieć podłoże polityczne, na nic się nie zdadzą, jeśli nie będą dysponować odpowiednimi dowodami. Jeżeli Ben miał przekonać przysięgłych o niewinności Barretta, musi je znaleźć. Tylko jak? Rozdział 59 G /hyba jedyną osobą wśród przysięgłych, która nie miała wątpliwości, że Barrett jest niewinny, była Deanna Meanders. Gdy słuchała jego odpowiedzi na pytania obrońcy, potem prokuratora, ponownie dopadło ją pytanie, jak się miała zachować, tyle że z jeszcze większą siłą. Ale jedyne co mogła robić, to na nowo roztrząsać te same argumenty, te same za i przeciw. Z jednej strony był Barrett. Nawet gdyby został uniewinniony i tak wiele osób węszyłoby w tym szwindel i jego reputacja byłaby na zawsze zaszargana. Już nigdy nie byłby wzorem do naśladowania, a o ubieganiu się o wysoki urząd publiczny mógłby tylko marzyć. Nawet gdyby po tych wszystkich tragicznych przejściach w ogóle tego chciał, co było wątpliwe. Z drugiej strony Marta, szesnastoletnia dziewczyna, która ma przed sobą całe życie i która przecież właściwie niczego nie zrobiła. Zgrzeszyła jedynie głupotą i lekkomyślnością oraz cielęcym zapatrzeniem się w człowieka, którego rzekomo kochała. Czy Deanna miała prawo zamykać jej drzwi do szczęśliwego, pełnego perspektyw życia? Czy mogła zrobić to własnej córce, nawet za cenę życia innego człowieka? Jakże żałowała, że nie może omówić tego wszystkiego z Martą, zastanowić się nad konsekwencjami takiej czy innej decyzji, znaleźć wyjście z impasu. Musiała siedzieć w tym cholernym hotelu, zupełnie odcięta od świata, jak dobrowolny skazaniec. Zresztą może to i lepiej. Cokolwiek bowiem postanowi, będzie wyłącznie sprawą jej sumienia, jej ciężarem. Deanna przewracała się na łóżku przytulając do piersi poduszkę, jak gdyby mogła w tym znaleźć ukojenie. Właściwie dopiero teraz zaczęła się zastanawiać, jaki był główny powód, dla którego zdecydowała się na udział w procesie Barret-ta. Z początku była przekonana, że chodzi jej tylko o ratowanie córki, teraz nie była już tego taka pewna. 344 Codziennie przeżywała gehennę wpatrując się w człowieka siedzącego na ławie oskarżonych, załamanego i przygnębionego, walczącego o życie. Musiała otoczyć serce twardą skorupą, by nie przedostały się do niego współczucie i wyrzuty sumienia. Po nasyconym emocją wystąpieniu burmistrza nie miała już wątpliwości, że nie jest sprawcą morderstwa. Boże, jak on mówił o dziewczynkach! Tego nie można udawać. Zbyt wiele wskazywało, że mordercą był ten pokurcz Buck. Aparat fotograficzny, zdjęcia domu Barrettów ze szczegółowymi ujęciami, kieszenie ciągle wypchane gotówką, której ilość wskazywała na to, że nie mógł jej zarobić w uczciwy sposób. Deanna domyślała się, że raczej nie działał na własną rękę, tylko wypełniał czyjeś polecenia. Ale nie ulegało wątpliwości, że zamieszany był w zbrodnię. Rozterkę Deanny pogłębiała świadomość, że w miarę trwania procesu czuje coraz większą sympatię do Barretta, zwłaszcza po dzisiejszych chamskich pytaniach prokuratora. Mimo że Bullock nie wahał się przed bezpardonowymi atakami, wnikającymi w najbardziej intymną sferę, Barrett przez większość czasu znosił je z godnością i stoickim spokojem. Deanna zaczęła mieć nadzieję, że burmistrz zdobędzie przychylność większości jej kolegów, którzy uniewinniając go ściągną jej z barków brzemię odpowiedzialności. Wkrótce jednak zrozumiała, że nie ma co na to liczyć. Gdy wraz z innymi wróciła do hotelu, usłyszała w windzie krótką wymianę zdań dwóch jej kolegów, potem inny rzucił jakąś uwagę podczas posiłku. Z ich słów wynikało niezbicie, że nadal uważają Barretta za winnego. Zadecydowała o tym ostatnia szarża Bullocka, podczas której grzmiał: jeśli to nie Barrett zabił, to kto? Było to pytanie, na które nikt nie znał odpowiedzi. Nikt, prócz Deanny Meanders. Czy cokolwiek obligowało ją do odpowiedzi na nie? Przecież właściwie niczego nie wiedziała na pewno, więc ze spokojnym sumieniem mogła siedzieć cicho. Poza tym wystarczy, jeśli wstrzyma się przed oddaniem głosu uznającego Barretta winnym zbrodni, żeby Barrett wyszedł na wolność. A wtedy co? Zaraz wszczęto by śledztwo na nowo i pierwszy trop, którym by poszła policja, zaprowadziłby ją do Bucka. i Marty. Przy okazji dostałoby się także Deannie, bo udowodnionoby jej, że przez cały czas zasiadania na ławie przysięgłych znała prawdę i zatajała informacje. Cudownie. Może przynajmniej władze więzienne zgodziłyby się, żeby celę dzieliła z córką. A więc? Przypomniała sobie twarz Barretta, jego palące spojrzenie, którym jakby chciał ubłagać wszystkich, żeby mu wierzyli, żeby przestali go podejrzewać o tak ohydną zbrodnię. Dlaczego nie może porozmawiać z Martą i wspólnie z nią znaleźć wyjście? Albo z prawnikiem, który wytłumaczyłby, co może grozić jej i córce? Albo przynajmniej z zaufanym przyjacielem. Dlaczego w takiej chwili musi pozostać sama? 345 Nagle Deanna zrzuciła poduszkę na podłogę i takjak stała boso i w szlafroku, podbiegła do drzwi. Otworzyła je gwałtownie. Kilka kroków dalej stał na straży zastępca szeryfa. . . - Czy coś się stało, pani Meanders? - spytał z niepokojem. - Nie... to znaczy tak. Muszę porozmawiać z sędzią. - Teraz? o tej porze? - Tak. Natychmiast. Rozdział 60 B, * en wrócił do domu o dziewiątej, było i tak najwcześniej, odkąd rozpoczął się proces. Joni i Joey siedzieli na podłodze. Chłopczyk ustawiał w równiutkie rządki elementy układanki, a niania czytała na głos bajkę, ale nic nie wskazywało na to, żeby Joey jej słuchał. - Oho, wraca nasz bohater z pola bitewnego - zawołała dziewczyna na widok adwokata. - Patrz, Joey, ten pan, którego już dawno nie widziałeś, to twój rodzony wuj. Joey nawet nie odwrócił głowy. - No ładnie - westchnął Ben. - Jedno mnie ignoruje, a drugie obsztorcowu-je na wejściu. Jakbym miał mało problemów. - Dobra, dobra, cofam. Jak tam proces? Nie miałam czasu oglądać, bo mieliśmy wypełniony cały dzień. - Nie najlepiej - skrzywił się Ben. Rzucił płaszcz i aktówkę na krzesło. - Barrett się nie sprawił podczas przesłuchania? - Przeciwnie, był dobry, momentami nawet rewelacyjny. Dopiero potem, gdy dopadł go Bullock, zaczaj się plątać. Problem jednak w tym, że choćby nie wiem jak dobre robił wrażenie na przysięgłych, bez konkretnych dowodów niewinności ani rusz. ->¦ Nie możesz się dołować. Z próżnego nawet Salomon... Robisz wszystko, co w twojej mocy, ale gościu miał chyba od początku przechlapane, nie? - Niekoniecznie. Właściwie przedstawiono mu jedynie poszlaki. Sęk w tym, że są dość mocne, i jeśli nie znajdziemy niczego, co by je podważyło, Barrett może zostać skazany. A ja coraz bardziej wierzę, że jest niewinny. Może nie jest świętoszkiem, ale nie popełnił zarzucanych mu zbrodni. Jeśli mi się nie uda przekonać o tym przysięgłych, to będzie katastrofa. Joni milczała przez dłuższą chwilę. W końcu westchnęła: - Kurcze, strasznie bym chciała, żeby ci się udało... Wyobrażasz sobie, jak bym się puszyła przed koleżankami? Roześmiała się i trąciła Bena w bok. - No, 347 a teraz przejdźmy do bardziej przyziemnych rzeczy. Muszę ci oznajmić, że z tym oto panem byliśmy dziś na karuzeli. - Tak? No i jak mu się podobało? - Wiesz, jak to jest z Joeyem. Ale chyba był zadowolony, bo ani trochę nie marudził. Ben popatrzył z troską na siostrzeńca. Chłopczyk siedział w milczeniu, jak zwykle zamknięty w sobie i przygaszony, skoncentrowany z całych sił na układaniu w rządki zabawek. Ben po raz tysięczny zastanawiał się, co się roi w tej małej główce. Czy kiedykolwiek się tego dowie? - Chyba na nasze słoneczko już czas? - Tak, ale trochę go przetrzymałam, żebyście się mogli zobaczyć i może chwilę pobawić. - Jesteś jak zwykle nieoceniona, Joni. Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować. - Skoro sam o tym wspomniałeś... -Tak? - Mógłbyś mi załatwić autograf Barretta? - Chcesz jego autograf? - No. I może jeszcze twojego przyjaciela, Bullocka. - Jego też? Rozumiem, że podpis Barretta może być cenny. Ale Bullocka? Przecież to zwykły prokurator. - Zwykły prokurator? Chyba sobie w gumy lecisz. Przecież to sława. Zresztą jak wy wszyscy. - Wybacz, ale to śmieszne tak myśleć. - Wcale nie śmieszne! Ty chyba nie wiesz, co się wokół ciebie dzieje. Wszyscy trzej na okrągło jesteście w telewizji. - Ładny mi powód do dumy. Sława powinna się opierać się osiągnięciach i wiedzy, a nie częstotliwości występowania w telewizji. - Może tak powinno być, ale tak nie jest. Trzeba by się zastanowić, jak to wykorzystać. - To znaczy? - Przede wszystkim musisz sobie znaleźć agenta. - Prawnicy nie są gwiazdami filmu czy muzyki, których interesy musi reprezentować agent. - Więc ty będziesz pierwszy. Będzie ci załatwiał występy w programach o tematyce prawniczej, można też pomyśleć o wydaniu książki zawierającej twoje wspomnienia z procesu Barretta. Kto wie? Może mógłby ci nawet załatwić własny talk-show w godzinach najwyższej oglądalności. Masz prezencję i gadkę, więc czemu nie? - Fantastyczny pomysł. Wyobrażasz sobie mnie gaworzącego z syjamskimi siostrami-transwestytkami, które się skarżą, że nie mogą się uwolnić od łączącej je miłości? - Mówię poważnie! Wiesz, ile byś dziabnął kasy? - A co niby miałbym robić z takimi pieniędzmi? 348 - Po pierwsze mógłbyś dac mi podwyżkę. - A, tak. Mogłem się domyślać, że to będzie najważniejsze. Co dalej? - Mógłbyś kupować Joeyowi najfajniejsze zabawki świata. Mógłbyś wynająć porządne biuro i sprawić sobie nowe auto. No i ty i Christina moglibyście wreszcie na poważnie zacząć ze sobą chodzić. -Co?! - Tylko tak sobie mówię... - Obawiam się, że masz zbyt bujną fantazję. - Gadaj zdrów - Joni roześmiała się i podniosła z sofy. - W każdym razie żebyś mi później nie skrzeczał, że ci nie mówiłam. Gdy okazja puka do drzwi, trzeba je szeroko otworzyć, bo można coś przegapić. - Albo je na głucho zamknąć - mruknął Ben i odprowadził dziewczynę do drzwi. Po wyjściu Joni Ben cmoknął w główkę Joeya i skoczył szybko do jego pokoju po zabawki, książki i gry, jak gdyby chciał nadrobić stracony czas, gdy nie bawili się razem. Może Joey trochę się za nim stęsknił i go w końcu zauważy? - Popatrz, co my tu mamy! - zawołał pokazując chłopcu zieloną żabę z wmontowaną pozytywką. Ale dziecko nawet nie podniosło głowy. - Kum-kum, panie Joey! - Ben podszedł do chłopczyka i próbował imitować skrzekliwie gardłowy głos, jakim jego zdaniem wydają z siebie żaby. - Czy nie chciałby się pan ze mną pobawić? Ale Joey odepchnął maskotkę i wrócił do swojego monotonnego porządkowania elementów układanki. No, pomyślał Ben z westchnieniem, nie jest źle. Joey przynajmniej zauważył, że mu przeszkadzam. Poderwał się i przyniósł dwie dość sfatygowane pluszowe zabawki wzorowane na postaciach z „Ulicy Sezamkowej". - Patrz, Joey, to Bert i Ernie. Pamiętasz? Kiedyś je uwielbiałeś, bez przerwy się nimi bawiłeś. Popatrz, jak im smutno, pewnie strasznie tęsknią za twoimi łapkami. Ale Joey zupełnie zignorował zabawki. No tak, pomyślał ze smutkiem Ben, to rzeczywiście były twoje ulubione zabawki, ale do czasu, gdy opuściła cię matka. Zostawiła cię na łasce i niełasce wuja Bena, który z kolei oddał cię na przechowanie przedszkolu i niani. Jak po takim szoku malec mógł się z kimkolwiek związać, komukolwiek zaufać? Znacznie bezpieczniej było zamknąć się w swojej skorupie, żeby już nikt nie mógł go skrzywdzić. Ben wstał i podszedł do fortepianu. Joey zwykle o wiele lepiej reagował na muzykę niż na próby nawiązania kontaktu werbalnego. Adwokat uderzył pierwsze akordy „Yankee Doodle", ale nie ze względu na patriotyczną wymowę piosenki, co raczej na skoczny, gromki refren. Jednak Joey nawet się nie poruszył. Można było odnieść wrażenie, że jest głuchy albo znajduje się pod szczelnym kloszem tłumiącym wszelkie dźwięki. Ben poczuł nagły przypływ frustracji i poczucia winy. Wpadł w panikę, że już nikt nigdy nie dotrze do chłopca. Poderwał się od fortepianu i złożył na jeden stos układankę siostrzeńca. - Wystarczy tej zabawy, Joey. Teraz pomyślimy o czymś innym. 349 Joey nadal nie podnosił głowy, ale tym razem zareagował. Na jego twarzy pojawił się wyraz paniki. Wpatrując się w pustą przestrzeń na dywanie, gdzie jeszcze przed chwilą leżały zabawki, zaczął zawodzić. - Przestań, Joey. Proszą cię, przestań! - zawołał nie mniej spanikowany Ben. Ale Joey nie słuchał. Dalej zawodził monotonnym, pełnym głębokiej rozpaczy głosem. - Przestań! Przecież zaraz ci oddam układankę. Ale na razie pobawimy się w coś innego? Dobrze? Na próżno. Chłopczyk nie przestawał żałośnie jęczeć. Ben zaczął gonić po całym pokoju, starając się znaleźć coś, co by zainteresowało Joeya. - O, popatrz! Mówiący klown. „Hej, hej, Moje dzieci, wariatuńcio zaraz wleci!" Ale wszystko na nic. Joey zanosił się od płaczu, jak gdyby stracił coś najcenniejszego na świecie. Najgorzej jednak, że mimo to nie wychodził ze swej skorupy, mimo rozpaczy nie nawiązywał kontaktu z rzeczywistością. Wypłakiwał swój ból do wewnątrz. Ben chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak podle. Poczucie winy wprost go zżerało, przy tym czuł się zupełnie bezradny. - Hej, a może pogramy w karty? Popatrz, jakie śliczne - Ben pobiegł do leżącej na podłodze talii. W tym momencie zaczepił nogą o wywinięty róg dywanu i starając się złapać równowagę, zaczął rozpaczliwie machać rękami. Ale to nie pomogło, wpadł na krzesło, zjechał z niego i z całych sił rymnął ciałem na twardą podłogę. Przez chwilę leżał nieco ogłuszony, ale natychmiast ocuciło go przerażenie, że coś sobie zrobił. Ostrożnie sprawdził, czy porusza wszystkimi kończynami i odetchnął z ulgą. Uff, wygląda na to, że niczego sobie nie złamał, ale był cały obolały. Ciekawe, ile będzie miał siniaków? Zaczął się podnosić z jękiem na nogi, ale nagle zamarł. Wokół niego wyraźnie coś się zmieniło, choć nie wiedział co. Dopiero po chwili uderzyło go. Joey przestał płakać! Mimo bólu Ben zerwał się na równe nogi. Joey patrzył mu prosto w oczy, a jego twarz, choć nadal mokra od łez, była wykrzywiona w nieśmiałym uśmiechu! - Jaź! - zagulgotał cichutko. Ben spojrzał na niego ze zdumieniem. - Co takiego? Ty naprawdę coś powiedziałeś? Co to było, smyku? Proszę, powtórz! - Jaź! - powiedział bardziej zdecydowanie chłopczyk i z jego gardła dobył się kolejny gulgoczący dźwięk, ale o innej barwie niż poprzednio. Ben aż zamarł ze zdumienia - Joey! Myszko ty moja! Nie do wiary, przecież ty się śmiejesz. - Podbiegł do chłopca wpatrując się z uwagą w jego twarzyczkę. - Ale co chcesz mi powiedzieć? Spróbuj jeszcze raz. - Jaź! Jaź! - zawtórował mu z ożywieniem chłopczyk. „Jaź?" Ki diabeł? Aha! „Raz"! o to smykowi chodzi. Jak na dziecko, które od kilku miesięcy nie wydało właściwie żadnego artykułowanego dźwięku, to i tak wiele - No dobra, misiu. Zrozumiałem -, jeszcze raz". Ale co jeszcze raz? - Jaź, jaź - zawołał Joey i spojrzał na przewrócone krzesło. - Co? Chcesz, żebym jeszcze raz przeleciał przez krzesło? Ale przecież to nie była zabawa, ja niechcący. Joey odwrócił wzrok, a z jego ust zniknął uśmiech. - Dobrze już dobrze - krzyknął pośpiesznie Ben. - Jaź, to jaź. Nie ma sprawy. Masz rację, to była specjalna sztuczka wymyślona przez wuja Bena, który z radością pokaże ci ją jeszcze raz. Twarz Joeya natychmiast się rozpromieniła. Ben podskoczył, udając, że znów zawadził o coś nogą i przeturlał się przez następne krzesło. Wprawdzie w jego akrobacji było tym razem zdecydowanie mniej wdzięku i spontaniczności, ale 0 podłogę walnął z nie mniejszym hukiem. Zobaczył świeczki w oczach i zagru-chotały mu wszystkie kości, ale gdy usłyszał znów gulgoczący śmiech Joeya, natychmiast przestał odczuwać ból. Zerknął na małego: jego twarzyczka jaśniała 1 z zachwytu aż klasnął w dłonie. - Joey! - Ben podczołgał się do malca i porwał go na ręce. - Wreszcie! Wreszcie mój mały smyk się odezwał. Wreszcie mój mały szkrab otwarł buzię, no? Do kogo? Tak, do wuja Bena. Powiedz: wujek Ben. Chłopczyk zmarszczył czoło z wysiłku i zaświergotał: - Kjeben. - Pięknie! - Ben przycisnął malca z całych sił do piersi. - Wiedziałem! Wiedziałem, że w końcu nam się uda. - Sie jaź - domagał się Joey wbijając z uwagą wzrok w twarz Bena. - Jeszcze raz? Proszę bardzo. Czemu nie? Wszystko dla mojego skarbu. -Ben postawił dziecko na podłodze i zbliżył się do fotela, mając nadzieję, że ewolucja tym razem będzie mniej bolesna, i fiknął kolejnego kozła. Plecy bolały go jak diabli, ale widząc rozpromienioną buzię malca, w ogóle nie zwracał na to uwagi. Ben poczuł, że ma mokre oczy. Wyszczerzył się od ucha do ucha nie posiadając się z radości. - To niemożliwe, po prostu niemożliwe! Wiesz, smyku? Jesteś najwspanialszą istotką na całym świecie. Tylko proszę o jedno... - krzywiąc się z trudem usiadł na podłodze czując każdą kosteczkę, każdy rozbity mięsień. - Wręcz błagam: nie każ mi jeszcze raz... - Sie jaź! Sie jaź! - przerwał mu radośnie malec. 350 Rozdział 61 J. ym razem Benowi jakoś udało się uniknąć zmasowanego ataku dziennikarzy, którzy niemal już nie opuszczali placu przed sądem i niby jacyś współcześni nomadowie zbudowali nawet prowizoryczny namiot, który chronił ich cenny sprzęt przed kaprysami pogody. Ale nie udało mu się przemknąć zupełnie niezauważenie i kilkoro reporterów zdążyło go zagadnąć: - Czy pańskim zdaniem ktokolwiek jest w stanie uwierzyć w niewinność pańskiego klienta? - Jak wytłumaczyć obecność skóry pod paznokciami Barretta? - Czy to prawda, że trzyma pan w sejfie zakrwawione ubranie Barretta? - Co pan zamierza robić po zakończeniu procesu? Ben uznał, że akurat na to pytanie może odpowiedzieć, żeby zupełnie nie ignorować czwartej władzy. Zatrzymał się i gawędziarskim tonem rzucił: - Wybieram się z plecakiem w góry. Nie mogę zapominać, że oprócz żuchwy mam inne części ciała, którym też przydałoby się trochę ruchu. Minął oniemiałego dziennikarza i wszedł do wnętrza gmachu sądu. Wjechał na siódme piętro i skierował się do sali wyznaczonej na rozprawę. Zdziwiło go, że tym razem jest ona znacznie mniej oblegana przez tłumy niż w poprzednie dni, ale przypisał to stosunkowo wczesnej porze. Idąc główną nawą sali zauważył, że na jego miejscu, przy stoliku obrony, siedzi jakaś dziennikarka. Twarz miała znajomą i po chwili przypomniał sobie, że pracuje w CNN, ale uleciało mu z pamięci jej nazwisko. Obok prezenterki kręcili się kamerzysta i dźwiękowiec, najwyraźniej przygotowując się do kręcenia. Ben starał się opanować irytację, tłumacząc sobie, że ostatecznie rozprawa jeszcze sienie zaczęła, sala sądowa nie jest jego prywatnym folwarkiem, a dziennikarze też muszą wykonywać swoją pracę. Mimo to uważał, że nie powinni się tak szarogęsić. Stanął za dziennikarką, czekając, aż łaskawie się usunie. Ale zamiast tego spotkała go reprymenda. Kobieta odwróciła się gwałtownie i warknęła: 352 - zmieniła ton, rozpoznając ad- - Zasłania pan światło, do cho... A, to pan wokata. - Może pan chwilkę poczekać? - Przykro mi, ale nie - Ben poczuł, że zaczyna się w nim gotować. Zaczął wyjmować dokumenty z aktówki i rzucać je z trzaskiem na blat stołu. - Jak mamy kręcić, gdy pan tak hałasuje?! - Życie nie jest usłane różami. - Naprawdę nie może nam pan dać choć pięciu minut? - Nie, bo za pięć minut zaczyna się rozprawa, a ja muszę się jeszcze przygotować. - Jak to? - zawołała dziennikarka ze zdumieniem. - To pan niczego jeszcze nie wie? - Niby czego nie wiem? O czym pani mówi? - spytał Ben z nie mniejszym zdumieniem. Rozejrzał się wkoło. Zauważył, że podobnie jak kuluary, także sala jest podejrzanie pusta. Nigdzie ani śladu woźnych czy Bullocka, który zawsze przychodził grubo przed czasem. Adwokat poczuł, że robi mu się gorąco. - Co się dzieje? - Sami dokładnie nie wiemy i jesteśmy lekko ogłupiali - reporterka zmieniła ton na wyraźnie pojednawczy. - Kilka chwil temu pojawił się woźny, który odczytał oświadczenie, że rozprawa jest odroczona, bez podania terminu. Dodał jeszcze, co pana chyba szczególnie zainteresuje, że gdy tylko pojawią się przedstawiciele oskarżenia i obrony, proszeni są o natychmiastowe stawienie się u sędzi Hart. - Coś niesamowitego... - Ben wpakował raz dwa dokumenty do teczki i popędził do wyjścia. - No, dzięki Bogu, jeszcze zdążymy przed wiadomościami - odetchnęła reporterka i odwróciła się do kamery. - Uwaga, zaczynamy. Kiedy Ben wpadł do pokoju sędzi Hart, zastał tam również Bullocka z jego asystentem oraz ciemnowłosą kobietę w średnim wieku, w której rozpoznał ze zdumieniem jedną z przysięgłych. Siedziała skulona w fotelu i zaciskała nerwowo dłonie. - Dobrze, że już pan jest, panie mecenasie. Proszę sobie usiąść, gdzie panu najwygodniej - przywitała go sędzia. Nagle przypatrzyła mu się uważnie. - Coś pan dzisiaj strasznie sztywno chodzi. Bolą pana plecy? - Eee, tak, trochę... - Ben usiadł z ulgą w wygodnym fotelu. Sędzia Hart odchrząknęła i zwracając się do obu prawników rzekła: - Jak zapewne panowie się domyślacie, odroczyłam rozprawę z bardzo ważnych powodów. Pani Hart zerknęła do notatnika. - Sędzia przysięgły numer dwanaście, obecna tu pani Deanna Meanders poprosiła mnie wczoraj o rozmowę. - Z jakiego powodu? - spytał pochmurnie Bullock. Wyczuwał, że święci się coś, co może mu wyrwać z rąk niemal pewne zwycięstwo. - Chciałam oświadczyć... - zaczęła mówić Deanna, ale sędzia weszła jej w słowa: - Proszę pozwolić, że panią wyręczę, ze względu na wymogi procedury. Otóż pani Meanders doszła do wniosku, że nie może zasiadać na ławie przysięgłych, 23 - Naga sprawiedliwość 353 ponieważ posiada informacje, które nie pozwoląjej na bezstronne osądzenie oskarżonego. Po usłyszeniu ich uznałam jej obawy za słuszne. Bullock poruszył się gwałtownie. Nikt nie powiedział tego głośno, ale w powietrzu wisiały słowa „anulowanie procesu". - Ostatecznie mamy dwóch rezerwowych sędziów - rzucił pośpiesznie. -Zastąpimy którymś z nich panią Meanders i będziemy mogli kontynuować proces. - Tak, to możliwe - oznajmiła sędzia - ale zanim się na to zdecyduję, potrzebuję zgody obu panów. - Oskarżenie nie widzi żadnych przeszkód - powiedział skwapliwie Bullock. Sędzia Hart kiwnęła głową. - A pan, panie mecenasie? Bez skubał dolną wargę zastanawiając się. - Czy mógłbym wpierw choć z grubsza dowiedzieć się o co chodzi? -spytał. - Przykro mi - odparła zdecydowanie sędzia - ale póki pani Meanders jest zaprzysiężona, to wykluczone. - To jakby błędne koło, ale trudno. Zgadzam się. - Doskonale. Niniejszym oświadczam, że pani Deanna Meanders została zwolniona z obowiązków sędziego przysięgłego, a jej miejsce zajmie pierwsza osoba z listy rezerwowych. Jest pani wolna - zwróciła się do kobiety. Widząc, że Meanders wstaje, szykując się do opuszczenia pokoju, Ben poderwał się z miejsca. - Chwileczkę - zawołał - chciałbym z panią zamienić słówko. - Nie zgadzam się! - zaprotestował Bullock i zwracając się do sędzi Hart, zaczął gorączkowo tłumaczyć: - Jesteśmy w samym środku procesu. Jeżeli pan mecenas dowie się jakichś istotnych informacji od pani Meanders, będzie mógł ich użyć podczas przesłuchania swoich świadków. Jako że przesłuchiwanie świadków oskarżenia już się skończyło, daje to obronie niesłuszną przewagę. To nie w porządku. -Nie w porządku? - zaperzył się Ben. - Uważa pan, że dołożenie wszelkich starań, aby niewinny człowiek nie został skazany na śmierć, to nieuczciwa rozgrywka? - Panowie, panowie - sędzia Hart wzniosła ręce do góry - wiem, że żarliwe dyskusje są esencją waszego życia, ale w tej sytuacji nie widzę powodu, żeby się kłócić. Rozumiem pańskie zastrzeżenia, panie prokuratorze, ale niestety nie mogę się z nimi zgodzić. Wallace Barrett rzeczywiście walczy o życie, w związku z czym musimy dopuścić do rozprawy każdy dowód i zeznanie, które mogą mu pomóc. Jednakże jako ukłon w pana stronę proponuję, żeby przesłuchanie pani Meanders odbyło się teraz, w obecności mojej oraz obydwu stron. W ten sposób dowie się pan wszystkiego znacznie wcześniej i będzie miał czas na przygotowanie własnych pytań. W razie potrzeby pozwolę nawet panu na powtórne wezwanie swoich świadków. Mogę pana zapewnić, że wbrew pańskim obawom, wszystko będzie odbywało się fair. - Ben miał wrażenie, że w głosie pani Hart usłyszał lekką 354 ironię. Potem sędzia popatrzyła na Ueannę i spytała: - Czy zgadza, się pani na takie rozwiązanie? Kobieta kiwnęła głową. - Doskonale, w takim razie proszę pana mecenasa, żeby zaczął przesłuchanie świadka. - Dziękuję, wysoki sądzie. Pani Meanders, czy wie pani, kto zabił Caroline Barrett i jej dwie córki? Deanna przebierała nerwowo palcami. - Nie wiem.... może, nie jestem pewna. Ben otwarł notatnik i rozparł się wygodnie w fotelu. Świat bywa piękny. - Proszę nam powiedzieć wszystko, co pani wie. Mniej więcej godzinę później Ben wyszedł z pokoju sędzi Hart i pomachał radośnie do czekających na niego w kuluarach Christiny, Lovinga i Jonesa. - Zaraz wam szczęki opadną! Zwołuję awaryjną konferencję na szczycie -zawołał. Znaleźli jakąś w miarę odosobnioną niszę na korytarzu i upewniwszy się, że nikt ich nie słyszy, Ben zdał im relację z niespodziewanego posiedzenia u sędzi. - Musimy jak najszybciej złapać tego całego Bucka - podsumował. - Lo-ving, gotów do działania? - Jak rosyjskie tanki, kapitanie. Gdybym tylko jeszcze wiedział, od czego zacząć. - Najlepiej od początku. Postaraj się go przede wszystkim zlokalizować, ale lepiej żeby nie wiedział, że ktoś go szuka, bo może nawiać. Będziemy potrzebowali nakaz doprowadzenia go na przesłuchanie, ale z tym nie będzie problemów, bo sędzia Hart obiecała czekać przez cały czas w sądzie. Christina, możesz się tym zająć? - Tout de suitę. - Wyśmienicie. Kto ma jeszcze jakieś pomysły? - Musimy wymyślić, co z Whitmanem - podsunął Jones. - Wprawdzie zawsze jest na rozprawie, ale nie ma gwarancji, że tak będzie dalej. Z chwilą gdy się dowie, że Buck ma zeznawać, może dać nogę. - To prawda - zatroskał się Ben -jeśli to rzeczywiście Bucka widział Ju>-ving w O'Brien Park, jeżeli to z nim kontaktował się Whitman po naszym wyjściu z jego biura, będzie to oznaczało, że istnieje pomiędzy nimi zmowa. - Tak - powiedziała z namysłem Christina - z jednym „ale". Może to nie najważniejsze, ale gwoli ścisłości to nie Whitman kontaktował się z Buckiem, lecz na odwrót - Buck do niego dzwonił. Pamiętasz? Wpierw słyszeliśmy, jak po naszym wyjściu Whitman chodzi zdenerwowany po pokoju, potem słychać było jakieś stukanie, a mniej więcej po minucie zadzwonił telefon. - Masz rację. Tylko jak Buck się dowiedział, że wtedy w gabinecie zrobiliśmy Whitmanowi wodę z mózgu i chce się natychmiast porozumieć się swoim kompanem od brudnych interesów? - Może to zwykły zbieg okoliczności? - zastanawiał się Loving. - Nie sądzę. Jakoś musiał mu przesłać wiadomość, pytanie tylko jak. Przecież ani nie dzwonił ani nie wychodził z biura. 355 - Powiedz mi jeszcze raz, Christina - powiedział z namysłem Jones - co dokładnie słyszeliście przed telefonem Bucka. - Kroki Whitmana, potem jakieś głuche stukanie - odparła Christina. - Jak podczas pisania na komputerze? - A tak... rzeczywiście - oczy Christiny rozjaśniły się. - W takim razie wysłał do niego wiadomość emailem - zawyrokował Jones. - No oczywiście! - zawołał Ben. - Jesteś genialny, Jones. Tylko jak to udowodnić. Czy można stwierdzić, do kogo emailował Whitman? - W normalnej sytuacji, gdyby posługiwał się internetem, to niemożliwe, bo miałby kontakt z całym światem. Ale ze względów bezpieczeństwa ratusz nie jest połączony z internetem, a więc radni i pracownicy mogą korzystać jedynie z wewnętrznego systemu przesyłania korespondencji komputerowej. - To znaczy? - To znaczy, że w praktyce email działa jedynie w obrębie budynku. Innymi słowy, Buck pracuje w ratuszu! - Niesamowite! - Ben aż pokraśniał z zadowolenia. - To by wyjaśniało jak się spiknęli. Loving, możesz podziękować Jonesowi za określenie pola poszukiwań. - Dozgonny sługa. To ja się urywam, a wy radźcie dalej sami. - Aha, tylko pamiętaj, żebyś wrócił o drugiej na rozprawę. Bo obojętnie co znajdziesz, i tak będziesz musiał zeznawać. Loving miał minę jak gdyby połknął cytrynę. - Musiałeś zepsuć mi nastrój? - mruknął i wzdychając skierował się do wyjścia. - Nadal pozostaje problem - zauważyła Christina - jak wykazać związek pomiędzy Whitmanem a tym całym Buckiem. Jak na razie mamy tylko zeznania Lovinga. Nawet jeśli udowodnimy, że to Buck szpiegował dom Barretta, Whitman z pewnością zaprzeczy, by miał z nim cokolwiek wspólnego. - Fakt - zasępił się Ben - nawet jeżeli rzeczywiście kontaktował się z nim za pomocą emailu, to z pewnością starannie wykasował wszystkie wiadomości. - Uwielbiam, jak ignoranci rozprawiają na temat, o których nie mają pojęcia - prychnął Jones - zamiast słuchać w pokorze ekspertów. - A tobie o co znowu chodzi? - Oczywiście już zdążyliście zapomnieć, co wam kładłem do głowy pierwszego dnia, gdy zaczęliśmy pracować nad sprawą Barretta na temat systemu komputerowego w radzie miasta? - Obawiam się, że tak - odparł pełen skruchy Ben. - A więc tym razem słuchajcie uważnie - odparł Jones, a twarz rozjaśnił mu łobuzerski uśmiech. Rozdział 62 Xvozprawa zaczęła się dopiero po czternastej. Do tego czasu wszyscy członkowie ekipy Bena zgłosili się do niego po wykonaniu swoich zadań i adwokat natychmiast wziął się za załatwianie wszelkiego rodzaju spraw proceduralnych, których wymagała nowa sytuacja. Bullock przez cały czas siedział cicho, ale wszystkiego bacznie słuchał, gotów w każdej chwili do repliki. Domyślał się, że na coś się zanosi, ale na razie mógł tylko czekać. Ale Benowi trudno się było napawać dezorientacją przeciwnika, bo na dobrą sprawę sam nie wiedział, jak potoczą się wydarzenia. Po sensacyjnych zeznaniach Deanny Meanders sprawa zaczęła dryfować w zupełnie nowym kierunku, którego nikt nie potrafił przewidzieć. Na szczęście miał tę przewagę nad Bulloc-kiem, że kolejność, w jakiej świadkowie mieli pojawiać się przed sądem, zależała teraz tylko i wyłącznie od niego. - Obrona powołuje na świadka Aloysiusa J. Lovinga - zawołał. Loving zajął miejsce na fotelu dla świadków i w odpowiedzi na pytania Bena wymamrotał kim jest i czym się zajmuje. Widać było, że czuje się okropnie; garbił się, przestępował z nogi na nogę, nerwowo gestykulował. Ben pomyślał, że właściwie to dobrze: po zeznaniach świadków oskarżenia, z których większość stanowili wygadani, pewni siebie eksperci, traktujący wszystkich nieco z góry, taki olbrzym, najwyraźniej przerażony powagą chwili, mógł wzbudzić sympatię przysięgłych, z których wielu w podobnych okolicznościach zachowywałaby się podobnie. Loving opowiedział, jak wybrał się do O'Brien Park, gdzie na prośbę Bena Kincaida śledził dwóch mężczyzn. -Następnie opisał ich kłótnię, podczas której jeden z nich pobił drugiego, a potem wręczył mu pieniądze, „żeby załatwił sprawę". Potem, jeszcze bardziej się zacinając i czerwieniąc, Loving opowiedział, jak doszło do odebrania mu aparatu. - Gdyby nie to - oznajmił na koniec - dysponowałbym dziś fotografiami, które poświadczyłyby moje zeznania. 357 - Czy ustalił pan tożsamość obydwu mężczyzn? - Tak. Choć w przypadku tego młodszego, długowłosego z kozią bródką dopiero dziś rano. Nazywa się Bradley Conners, pseudonim „Buck". Pracuje w urzędzie miasta w hali komputerowej przy bazie danych. - Czy wie pan, kim był drugi z mężczyzn? - Oczywiście, i to od samego początku, ponieważ jego twarz często widuje się w prasie i telewizji. Widziałem go także na zebraniu rady miasta, a teraz siedzi na galerii dla widzów. - Loving wskazał ręką. - To radny Bailey Whitman, który pod nieobecność Wallace'a Barretta pełni obowiązki burmistrza. Na sali rozległy się podniecone szepty. Wszystkie oczy zwróciły się na galerię. Nikt nie wiedział, jaki związek ze sprawą mają zeznania detektywa, ale pachniało sensacją. - Dziękuję, to wszystko - oznajmił Ben i uśmiechnął się krzepiąco do Lo-vinga. Miejsce adwokata niemal natychmiast zajął Bullock. - Gwoli poinformowania przysięgłych chciałbym zacząć od uściślenia pewnych faktów - zaczął słodkim tonem. - A więc należy pan do ekipy pana mecenasa Kincaida, prawda? - Tak, już mówiłem. - Który zapewne płaci panu regularną pensję? - Wahałbym się nazwać ją regularną... - odparł Loving. Kilku widzów zareagowało chichotem. Bullock zmarszczył brwi. - Czy może nam pan powiedzieć, w jakiej wysokości? - spytał. - Trudno powiedzieć, ale przez cały rok nie zarabiam ani jednego procenta tego, co płaci pan tym swoim wymuskanym jajogłowym za kilka minut naukowej nawijki -prychnął Loving. Chichot na sali narastał. Także kilkoro przysięgłych z trudem tłumiło wesołość. - Proszę o uczciwą odpowiedź - podniósł głos Bullok, starając się odzyskać kontrolę nad sytuacją. - Czy uważa pan, że fakt, iż pracuje pan u mecenasa Kincaida, ma jakiś wpływ na pańskie zeznania? -Nie, nie uważam. Zawsze widzę, to co widzę, i słyszę, to co słyszę. Niezależnie od tego, czy mam z tego wymierne korzyści, czy nie. A to chyba nie o każdym można powiedzieć. Prawda, panie prokuratorze? - Proszę odpowiadać na pytania - żachnął się Bullock. - Ciekawe, mówi pan, że rezultaty pańskiej pracy nie zależą od wynagrodzenia. A co by się w takim razie stało, gdyby przyszedł pan do swojego pryncypała z pustymi rękami? - Nic - Loving wzruszył ramionami - bo dla niego to nie pierwszyzna. Tym razem słowa Lovinga powitała jawna już wesołość. Jak mogłem się bać o Lovinga, pomyślał Ben, zeznaje jak z nut! Powinienem nie zważać na jego protesty i za każdym razem ściągać go do sądu. Bullock był wyraźnie poirytowany. Przerzucał z furią kartki w notesie. Wreszcie zatrzymał się na jednej z nich. - O ile wiem, jakieś trzy lata temu rozwiódł się pan, panie Loving? - Tak... - odparł zaskoczony detektyw. - Czy to prawda, że w pozwie pańska żona zarzucała panu obrazę moralności? 358 - Sprzeciw, wysoki sądzie - zaoponował Ben. - Jest ogólnie wiadomo, że aby dostać rozwód, podaje się najróżniejsze powody, często wyssane z palca. Poza tym pytania nie mają nic wspólnego ze sprawą. To żałosne, że pan prokurator stosuje tak tanie chwyty. - Zgadzam się, że pytania pana prokuratora wydają się dość odległe od sprawy i nazbyt osobiste, mimo to pozwolę świadkowi na odpowiedź. Chcę się przekonać, do czego zmierza oskarżenie - powiedziała sędzia Hart, ale jej wzrok wymierzony w Bullocka dobitnie świadczył o tym, co sądzi o jego metodach. -Proszę świadka o odpowiedź. - Rzeczywiście - Loving podrapał się w głowę - tak żona napisała w pozwie, ale... - Dziękuję, to mi wystarczy - uciął prokurator. - Czy to prawda, że był pan kiedyś aresztowany za namawianie do czynu nierządnego? - To była czysta farsa! - oburzył się Loving. - Poderwałem takąjedną siko-reczkę w barze. Do głowy by mi nie przyszło, że jest tą... no, damą lekkiego prowadzenia się. Byłem przekonany, że uległa mojemu męskiemu urokowi. - Co nie zmienia faktu, że został pan aresztowany, zgadza się? - No tak, ale w areszcie nie spędziłem nawet nocy! Wszystko wytłumaczyłem i niemal natychmiast oczyszczono mnie z zarzutów, bo przecież nie popełniłem żadnego przestępstwa! - Jednakże zgodzi się pan, że gdyby ktoś postronny obserwował tę prostytutkę i pana w barze, mógłby odnieść wrażenie, że przymierza się pan do czynu niezgodnego z prawem, prawda? - Czyja wiem? Możliwe... - Zgodzi się pan zatem, że czasem widzi się coś innego, niż się widzi, i słyszy coś innego, niż się słyszy? Innymi słowy, że to, co obserwujemy, można mylnie zinterpretować? - Niby tak. - No właśnie. Wróćmy w takim razie do naszej sprawy. W parku widział pan dwóch mężczyzn. Czy wie pan, o czym dokładnie rozmawiali? -No nie, ale... - Nie wie pan także, za co mężczyzna, w którym pan rozpoznał radnego Baileya Whitmana, dał swojemu rozmówcy pieniądze? -Nie. - Nie wie pan także, kto pana uderzył w głowę i ukradł aparat? - Też nie. - A więc jedyne, co pan widział, to dwóch mężczyzn, którzy spotkali się w miejscu publicznym i o czymś rozmawiali. O ile wiem, nie jest to niezgodne z prawem. - Pan jest prawnikiem - burknął detektyw. - Dziękuję, panie Loving. Nie mam więcej pytań. Ben zastanawiał się, czy nie powinien ponownie przesłuchać detektywa, ale doszedł do wniosku, że w gruncie rzeczy Bullockowi nie udało się podważyć najważniejszej części zeznań Lovinga, to znaczy tego, że widział Whitmana i Bucka 359 w podejrzanych okolicznościach. Na razie miał o wiele pilniejszą rzecz do załatwienia. - Obrona powołuje na świadka pana Harveya Sandersa. Rano Ben wysłał Christinę do sąsiada Barretta, żeby się upewnić, czy i tym razem będzie on w sądzie, i poprosić o powtórne zeznania. Na szczęście Sanders wyraził zgodę, mimo że Ben dość mocno przetrzepał mu skórę za pierwszym razem. Nie bez wpływu na decyzję aktora i kustosza w jednej osobie pozostawał fakt, że produkcje w sądzie przysporzyły mu o wiele większej sławy nią występy na scenie. Skądinąd Sanders był tego całkowicie świadom i - kiedy Christina spytała, czy coś się ruszyło w jego aktorskiej karierze, odparł z uśmiechem: - Proszę sobie wyobrazić, że tak, i to bardzo. Aż dziw, ile może zdziałać kilka minut na ekranie telewizyjnym, nawet w roli świadka, i to prawdziwego. Natychmiast po relacji telewizyjnej z sądu rozdzwoniły się telefony z różnych teatrów i teraz mogę przebierać w rolach jak w ulęgałkach. Sanders tym razem o wiele dłużej celebrował zajęcie miejsca dla świadka, rozkoszując się ponownym zainteresowaniem tak licznej publiczności i uśmiechając się do kamer. - Poprosiłem pana o powtórnie o zeznania - zaczął Ben - żeby powrócić do jednego z wątków, który się w nich pojawił. Otóż ponoć zauważył pan w sąsiedztwie domu państwa Barrettów jakiegoś podejrzanego młodego mężczyznę, czasem w towarzystwie młodej dziewczyny. Czy tak? - Jak najbardziej. - Opisał go pan policji jako młodego i szczupłego mężczyznę, z długimi włosami, charakterystyczną bródką, ubranego w zielone drelichy. - Rzeczywiście, tak go zapamiętałem - uśmiechnął się Sanders. - Nic dodać, nic ująć. - Zeznał pan także, że kiedyś widział go pan w towarzystwie innego mężczyzny, starszego odeń, który rozmawiał z nim przez okno brązowego auta. Czy tak? - Zgadza się co do joty. -1 nie wiedział pan ani wtedy, ani teraz, kim jest ów mężczyzna? - Niestety nie. - Czy czytuje pan prasę, panie Sanders? - Oj, nie. Uważam to za zaśmiecanie umysłu. Książki -jak najbardziej. Jeśli już przeglądam gazety, to tylko po to, żeby sprawdzić swój artystyczny horoskop. - A czy ogląda pan telewizję? - Głównie jako środek nasenny. Ambitnych filmów i tak tam nie uświadczysz, a codziennego natłoku wiadomości unikam, bo i tak następnego dnia są nieaktualne. - Więc na dobrą sprawę nie interesuje się pan sprawami bieżącymi? - Tylko o znaczeniu globalnym. Plotki z podwórka mnie nie bawią. - Czy zna pan twarze wszystkich członków rady miejskiej? - Chyba pan żartuje - prychnął z oburzeniem aktor. - Nawet nie znam ich nazwisk. 360 - Spytam w takim razie tak: czy mężczyzna, którego widział pan w brązowym aucie, znajduje się dziś na sali? Sanders wyglądał na całkowicie zaskoczonego pytaniem. - Ależ... nie wiem - zaczął przebiegać wzrokiem po wypełnionych szczelnie widzami rzędach. - Pozwoli pan, że ułatwię mu sprawę. - Ben uroczystym krokiem podszedł do Bullocka i poprosił go, żeby wstał. Zgrzytając zębami Bullock spełnił prośbę. Kątem oka Ben zauważył, że sędzia Hart chowa pośpiesznie twarz w dokumentach. - Czy to był ten mężczyzna? - spytał wskazując na prokuratora. - Nie, zdecydowanie nie. Przecież znam pana prokuratora. Ben poklepał protekcjonalnie Bullocka po ramieniu. - Wygląda na to, szanowny panie kolego, że tym razem się panu upiekło -powiedział poważnie. Jego słowa przywitał zduszony śmiech. Ben wszedł na galerię i zbliżył się do Briana Ericksona, radnego o wyglądzie Paganiniego, który tak zawzięcie bronił bagien i nieużytków, i poprosił go o powstanie. - Czy to ten mężczyzna? - spytał. Sanders wychylił się do przodu i przez jakiś czas wpatrywał się w twarz Ericksona zmrużonymi oczami. Potem zdecydowanie pokręcił głową. - Nie, to też nie on. Ben wolnym krokiem ruszył dalej i stanął przed Baileyem Whitmanem. - Przepraszam, czy mógłby pan wstać? Whitman zmierzył go rozsierdzonym spojrzeniem, w którym jednak można było zauważyć niepokój. Bez słowa podniósł się z miejsca. - Sprzeciw! - wrzasnął Bullock wyższym niż zwykle głosem. - Czy obrona zamierza pokazywać świadkowi każdego mężczyznę obecnego na sali? - Może? - sędzia Hart wzruszyła ramionami. - Przypominam panu, że podczas przesłuchiwania świadków oskarżenia zostawiłam panu maksimum swobody i teraz zamierzam postąpić tak samo w przypadku obrony. Oddalam sprzeciw. Ben drgnął. Ponownie zauważył, że sędzia zwraca się teraz do Bullocka lodowatym głosem. Ciekawe dlaczego? Ale nie czas zastanawiać się nad tym. Wskazał na Whitmana i spytał: - A może tego mężczyznę widział pan w aucie? Sanders jeszcze dłużej wpatrywał się w twarz stojącego. Z każdą sekundą na sali narastało napięcie, któremu z wolna zaczął towarzyszyć szum podniecenia. - Przepraszam, wysoki sądzie, czy mógłbym podejść bliżej? - spytał Sanders. - Oczywiście - zgodziła się sędzia Hart. - Proszę podejść jak pan chce najbliżej. Nie może pan popełnić błędu. Sanders ruszył wolnym krokiem w stronę Whitmana nie spuszczając z niego wzroku. Scena była tak pełna dramatyzmu, że Ben zastanawiał się, czy Sanders celowo podsyca zaciekawienie i oczekiwanie obecnych, jak wytrawny artysta. W końcu Sanders zatrzymał się niespełna stopę od radnego i aż rozchylił usta ze zdumienia. 1 361 - To on... - bardziej wyszeptał niż powiedział. Na sali podniósł się nieopisany tumult, kamerzyści niemal się tratowali w poszukiwaniu najlepszego miejsca do sfilmowania stojących naprzeciw siebie mężczyzn. - Czy jest pan pewien - spytał powoli Ben - że właśnie tego mężczyznę widział pan w brązowym samochodzie niedaleko domu Barrettów? - Tak, jestem absolutnie pewien - kiwnął zdecydowanie głową Sanders. - To kłamstwo! - wrzasnął czerwony na twarzy Whitman. - Proszę mnie nie obrażać - zaprotestował z godnością Sanders. - Mam dobrą pamięć do twarzy. Wrzawa na sali wzmogła się tak bardzo, że sędzia Hart była bezsilna. W końcu zawołała: - Proszę świadka o powrót na miejsce, a pozostałych proszę o spokój, bo każę opróżnić salę! Groźba poskutkowała i uciszyło się na tyle, że można było kontynuować rozprawę. - Czy ma pan jeszcze jakieś pytania do świadka, panie mecenasie? - Nie, dziękuję - Ben okazał się pojętnym uczniem Bullocka. Prokurator wbijał mu do głowy, że najlepiej przerwać przesłuchanie, kiedy osiągnęło się bezsporną przewagę. Metoda podziałała, bo Bullock zerwał się z miejsca, omal nie przewracając stolika. - Zgłaszam sprzeciw! - krzyknął. - Wnoszę, żeby całe to nieszczęsne przesłuchanie zostało potraktowane jako niebyłe i wykreślone z protokołu. Aż roi się w nim od pomówień i oszczerstw, które dotykają szanowanej w mieście osoby i które nie mają żadnego związku ze sprawą. Wygląda na to, że wystarczy przejechać się pod oknami posesji państwa Barrettów autem, żeby od razu stać się podejrzanym o morderstwo. Przecież to absurd! - O ile się orientuję, panie prokuratorze, pan mecenas nie zakończył jeszcze przesłuchania świadków - zgasiła go sędzia. - Trudno więc już w tej chwili orzekać, do czego prowadzą jego pytania. Odrzucam sprzeciw. Czy chce pan zadać jakieś pytania świadkowi? - Nie, dziękuję - odparł naburmuszony Bullock. Perspektywa wdzięczenia się do Sandersa, który tak haniebnie go zdradził wchodząc w rolę świadka obrony, wydawała mu się poniżająca. - Doskonale - sędzia zerknęła na zegarek. - Ależ nam to dzisiaj sprawnie idzie. Mamy jeszcze sporo czasu, wobec tego obrona może poprosić następnego świadka. - Dziękuję - odparł Ben z lekkim ukłonem. - Miałbym jednak prośbę, żeby wysoki sąd wydał zakaz opuszczania sali przez pana Baileya Whitmana do czasu zakończenia dzisiejszej rozprawy. - Sąd przychyla się do wniosku. Proszę straż o dopilnowanie mojego polecenia. - Dziękuję, wysoki sądzie. - Na twarzy Bena chyba po raz pierwszy od początku rozprawy zagościł niewymuszony uśmiech. - Obrona powołuje na świadka Bradleya Connersa, alias „Bucka". Świadek czeka na zewnątrz pod strażą Rozdział 63 ybierając się do sądu zwykle nawet największy obdartus wdziewa świąteczne ubranie. Jednakże Buck Conners, choćby chciał, nie miał ku temu okazji. Gdy siedząc w pracy zajadał ze smakiem hamburgera, do jego pokoju weszło dwóch urzędników z biura szeryfa z nakazem natychmiastowego doprowadzenia go do sądu; chcąc nie chcąc, chłopak poszedł z nimi tak jak stał. Dla Bena najważniejsze było to, że Buck, zgarnięty przez ludzi szeryfa bez uprzedzenia, nie miał czasu z nikim się skontaktować. Po pierwszej reakcji, ujawniającej strach i zaskoczenie, Conners szybko się otrząsnął. Stał się arogancki i wszystkiemu zaprzeczał, nie przystał nawet na propozycję przydzielenia mu adwokata. Niestety, mimo nadziei Bena nie miał na sobie osławionych zielonych drelichów, ale podarte dżinsy i rozciągnięty czarny T-shirt doskonale pasowały do konwencji ubioru, jakiej mógł hołdować widziany przez Sandersa podejrzany osobnik. Buck zgolił także brodę i przyciął krótko włosy. Mimo to Loving natychmiast go rozpoznał, a Ben nie miał wątpliwości, że w razie potrzeby zrobi to samo Sanders. - Proszę podać swoje nazwisko - zagadnął Ben. - Nazywam się Buck - burknął chłopak - to znaczy... Bradley Conners, ale kumple mówią do mnie „Buck". Taka ksywa, nie? - Ale nie przeszkodzi panu, jeśli tu na sali będziemy się do pana zwracać po nazwisku, prawda? - ironizował Ben. - Jak pan chcesz - wzruszył ramionami Buck. - Wyśmienicie. Widzę, że już się dogadujemy. Czym się pan zajmuje, panie Conners? Czoło chłopaka przeorała zmarszczka. Widać było, że zastanawia się intensywnie, o co chodzi temu papudze, w jaką pułapkę chce go wpakować tak niewinnym z pozoru pytaniem. Nadal przecież nie wiedział tak naprawdę, dlaczego znalazł się w sądzie. 363 - Pracują w dziale korespondencji rady miejskiej. Zajmuję się zbieraniem i uzupełnianiem danych. Czasami pomagam sortować pocztę. To wszystko. - Od jak dawna pracuje pan w radzie miejskiej? - Jakieś sześć miesięcy. - Oczywiście używa pan komputera. - Bez niego raczej trudno wprowadzać dane do pamięci. - Proszę z łaski swojej ograniczyć się do odpowiedzi - przywołał go do porządku Ben. - Czy za pomocą komputera, na którym pan pracuje, można prowadzić korespondencję emailem? - No pewnie. - Z kim? - Z każdym, kto u nas ma komputer - Buck wzruszył ramionami. - „U nas" - to znaczy w radzie miejskiej? -No tak. - Dziękuję. Przejdźmy teraz do innej sprawy. Czy ma pan jakąś bliską znajomą, sympatię, narzeczoną, no, dziewczynę? - Musowo - Buck wyszczerzył niedomyte zęby. - Nawet kilka, nie? - Czy zna pan niejaką Martę Meanders? Buck wybałuszył oczy, a uśmiech na jego twarzy stężał. - Tak, trocheja znam... - odparł ostrożnie. - Dużo spędza pan z nią czasu? - Trochę, jak to z dziewczyną, nie? - odparł z ostentacyjną nonszalancją. Widać było, że stara się zapanować nad budzącym się na nowo niepokojem. - Często chodzi pan z nią na spacery? - Od czasu do czasu. - Jeśli się nie mylę, szczególnie upodobał pan sobie okolice Terwilliger Ave-nue, tak gdzie znajduje się dom państwa Barrettów, prawda? Bullock skoczył na równe nogi. - Sprzeciw! Pytania obrony mają na celu naprowadzenie świadka na konkretną odpowiedź. Poza tym tracimy czas, wysoki sądzie. Czy naprawdę musimy wysłuchiwać wynurzeń obywateli naszego miasta na temat ulubionych miejsc spacerów? - Proszę siadać, panie prokuratorze - nakazała chłodno sędzia. - W odpowiedzi na pańskie zastrzeżenia do pytań obrony, oświadczam, że od teraz będę uważała, iż świadek uchyla się od konkretnych odpowiedzi, wobec czego kierowane do niego pytania muszą mieć specjalną formę. Oczywiście oznacza to, że oddalam sprzeciw. Proszę kontynuować, panie mecenasie. - Dziękuję, wysoki sądzie - odparł niemal ze zdziwieniem Ben i rzucił na sędzię szybkie spojrzenie. Co się, u licha, dzieje? Nie było już wątpliwości, że Bullock musiał podpaść pani Hart. Ale czym? - Proszę świadka o odpowiedź. Czy kiedykolwiek urządzał pan sobie przechadzki po Terwilliger Avenue? - Może, a co? To niezgodne z prawem? - Ależ nie, proszę pana. Czy miał pan ze sobą aparat fotograficzny? 364 Tym razem Buck nie spieszył się z odpowiedzią. Rozbiegane oczy dowodziły, że mózg mu aż paruje z wysiłku. - Lubię sobie popstrykać fotki. Taki odchył, nie? - odparł z poprzednią nonszalancją. - Odchył, powiada pan - przeciągle Ben. No tak, pomyślał. Wygląda na to, że przyjemniaczek idzie w zaparte i raczej nie można się spodziewać, że nagle padnie na kolana i przyzna się do morderstwa. Cóż, na razie trzeba z niego wyciągnąć wszystko co się da, a potem dopiero przykręcić śrubę. - Panie Conners, czy zna pan osobiście kogoś z rady miasta? - No pewnie, widuję ich wszystkich niemal codziennie. - Czy łączą pana jakieś interesy z którymś radnym? Buck ponownie zamilkł, zastanawiając się nad odpowiedzią Ale tym razem chyba nic błyskotliwego nie przyszło mu do głowy, bo spytał: - Niby z kim? - Nie bawmy się w ciuciubabkę. Pytam konkretnie o radnego Baileya Whit-mana. O ile wiem od pewnego czasu coś panów łączy. Co? - Nie wiem, czy pana zrozumiałem... - Buck - z minuty na minutę tracił pewność siebie. - Przecież to łatwe pytanie: czy kiedykolwiek łączyły pana z Baileyem Whitmanem jakieś interesy? - No... kilka razy rozmawialiśmy... -O czym? - Sprzeciw - huknął Bullock, mając nadzieję, że tym razem mu się poszczęści. - W odpowiedzi świadek musiałby przytoczyć cudze słowa. - Tym razem zgadzam się z oskarżeniem - sędzia Hart potarła kark. - Proszę inaczej sformułować pytanie. - Jakie stosunki łączyły pana z Baileyem Whitmanem? - poprawił się Ben. Miał ochotę ucałować panią Hart za podpowiedz. - Kilka razy prosił mnie, żebym coś dla niego zrobił. - Można więc uznać, że łączyły panów wspólne sprawy? - Chyba tak - Buck wzruszył ramionami. - Na czym one polegały? - Na tym, że ja zamiatałem podwórze koło jego posesji, a on mi za to płacił - rzucił prowokująco Buck. - Co pan powie? A spotkania o północy w ustronnym miejscu miały zapewne na celu omówienie jakiś tajemnych technik poruszania miotłą? - drwił Ben. -Darujmy sobie te banialuki, panie Conners. Jak było naprawdę? - spytał ostrzej, ale w odpowiedzi Buck tylko mocno zacisnął szczęki, jak gdyby nie chciał już nic więcej powiedzieć. - Czy zdaje pan sobie sprawę, panie Conners, że zatajanie prawdy przed sądem grozi surowymi konsekwencjami? Radzę panu o tym pamiętać. Spytam inaczej: czy spotkanie z radnym Baileyem Whitmanem o dwunastej w nocy w O'Brien Park miało na celu przedyskutowanie prac porządkowych w obejściu jego domu? - Nie - warknął z niechęcią chłopak. 365 - A więc po co się panowie tam spotykali? Buck zwrócił wzrok na sędzię. - Czy mógłbym prosić o pomoc adwokata? - spytał łamiącym się głosem. - Nie - odparła zdecydowanie pani Hart. - Zgodnie z procedurą proponowano panu obrońcę przed doprowadzeniem na rozprawę, ale nie skorzystał pan z takiej możliwości. Teraz jest za późno. Proszę odpowiadać na wszystkie pytania zgodnie z prawdą, bo uznam, że obraża pan sąd. Buck zwiesił głowę, zastanawiając się w popłochu, co robić. Nagle podniósł głowę i powiedział wyzywająco: - Odmawiam odpowiedzi na to pytanie. - Nie słyszał pan, co stwierdził wysoki sąd? - Słyszałem, ale chcę się tego... no... powołać na piątą poprawkę do konstytucji. Odmawiam dalszych zeznań. Chyba mogę, prawda, wysoki sądzie? - Tak, to panu zawsze wolno. Ale sąd odradza panu taki krok, bo brak współpracy z sądem niemal automatycznie wzbudza podejrzenia prokuratora okręgowego. Ben podziękował w myślach pani Hart za jej niesamowity spryt: postraszyła świadka, a jednocześnie zrobiła Bullockowi złośliwego psikusa. Było bowiem więcej niż pewne, że prokuratura nie dobierze się do skóry świadkowi, który brużdżąc obronie, staje się w pewnym sensie sprzymierzeńcem oskarżenia. A przecież Bullock nie mógł tego sprostować. Pozostawało mu siedzieć i zgrzytać zębami. Trzeba się tylko modlić, żeby na Bucka podziałała reprymenda pani Hart. - Czy może pan zatem potwierdzić, że nie spotkał się pan z Baileyem Whit-manem dla omówienia pańskiej pomocy w pracach domowych, ale w innym celu? - Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam - odezwał się głucho Buck. - Ale przyznaje pan, że spotkał się z nim w parku? - Może - Buck wzruszył ramionami. -1 to pan kręcił się w okolicy domu państwa Barrettów z aparatem fotograficznym? - Koniec, nie odpowiem na żadne inne pytanie! - zawołał Buck. Ben przez chwilę mierzył go wzrokiem, następnie zamknął notes. Doszedł do wniosku, że więcej już się od niego nie dowie, ale przysięgli z pewnością nie mieli wątpliwości, że Buck i Whitman maczali palce w jakiejś podejrzanej sprawie. Było to i tak bez porównania więcej niż się spodziewał na początku rozprawy. - Dziękuję, nie mam więcej pytań - oświadczył i wrócił na miejsce. - Czy oskarżenie chce o coś zapytać świadka? - Nie, wysoki sądzie, bo nawet nie mam pojęcia, co świadek tu robi. Moim zdaniem nie ma on żadnego związku ze sprawą. Poczekam, aż pan mecenas pozwoli nam się dowiedzieć, po co ściągnął do sądu tego pana - Świadek jest wolny - oznajmiła sędzia Hart. 366 ze za- - Przepraszam, wysoki sądzie - wtrącił szybko Ben. - Niewykluczone świadek będzie jeszcze potrzebny. Czy możliwe, żeby poczekał w sądzie do kończenia dzisiejszej rozprawy? - Oczywiście. Proszę straż o zajęcie się tą sprawą. A teraz może pan powołać następnego świadka. Ben wziął bardzo głęboki oddech i starając się, żeby głos mu nie zadrżał zawołał: - Obrona powołuje na świadka radnego Baileya Whitmana. Rozdział 64 Xełniący obowiązki burmistrza radny Bailey Whitman powoli wstał, ale nie ruszył się z miejsca. - Proszę podejść do miejsca dla świadków - zachęciła sędzia Hart. - Przyszedłem na rozprawę tylko jako widz, wysoki sądzie - powiedział Whitman z wahaniem. - Nikt mnie nie uprzedził, że będę musiał zeznawać. - Cóż - uśmiechnęła się sędzia - życie jest pełne niespodzianek. Prosimy na miejsce dla świadków. Zbliżając się do podium Whitman mamrotał: - Nie mam pojęcia o co chodzi, nic nie wiem o sprawie. Oho, pomyślał Ben, dobry znak. Facet zaprzecza, zanim jeszcze usłyszał, o co chodzi. Po zaprzysiężeniu Whitman usiadł z ociąganiem w fotelu dla świadków. Dotknął mikrofonu automatycznym gestem mówcy i popatrzył z niechęcią na Bena. - O ile wiem, zna pan oskarżonego od wielu lat? - zagadnął adwokat. - Czasem mi się zdaje, że od zawsze. - Obydwaj panowie studiowali na uniwersytecie Oklahoma, prawda? - Zgadza się. - Obaj należeliście też do drużyny futbolowej uniwersytetu? -Tak. - Zdaje się, że uczelnia bardzo hołubiła tę dziedzinę sportu? - Owszem, bo to był chyba jej jedyny powód do dumy. - Oskarżony Wallace Barrett korzystał z wielu przywilejów materialnych jako zawodnik. A jak wyglądała pańska sytuacja? Dostawał pan jakieś stypendia czy coś w tym rodzaju? - Nie, zawsze sam płaciłem za swoje utrzymanie. - Można stwierdzić, że Wallace Barrett był gwiazdą uczelnianego futbolu. A jak oceniłby pan swoje miejsce w drużynie? Whitman wydął wargi, zwlekając z odpowiedzią. W końcu odparł z niechęcią: - Grałem zwykle jako rezerwowy. Ale krótko, bo zdecydowałem się odejść z drużyny. Nie chciałem jak inni wytrząść sobie resztek mózgu podczas treningu. - Natomiast Wallace Barrett został i dalej piął się do sławy i zaszczytów, prawda? - Wysoki sądzie - odezwał się znużonym głosem Bullock - bardzo miło słucha się tych nostalgicznych wynurzeń, ale bardziej na miejscu byłyby one na jakimś jubileuszu niż w sądzie. Uważam, że pytania obrony nie mają nic wspólnego ze sprawą. - Już raz radziłam, aby poczekał pan cierpliwie na zakończenie przesłuchania świadków obrony. Jestem przekonana, że w swoim czasie pan mecenas połączy ze sobą wszystkie wątki. Jeżeli miał to być sprzeciw, to go oddalam. Proszę świadka o odpowiedź. - To prawda, panie mecenasie - odparł Whitman. - Barrett dobrze sobie radził w drużynie. Wystarczy? - Podejrzewam, że nie był pan najszczęśliwszy z tego powodu? - A cóż mnie to obchodziło? Ja szedłem swoją drogą, on swoją. Starałem się, nie wyszło mi i już. - Po studiach wyjechaliście panowie do Tulsy? - Tak, ale oczywiście nie razem. - Mój klient zagrał w kilku filmach, potem zaczął rozkręcać własną firmę i wkrótce osiągnął spory sukces. Natomiast... - Ben zajrzał do notatki przygotowanej przez Jonesa - natomiast pańskie trzy pierwsze firmy splajtowały, czy tak? - Owszem, ale nie był to wyjątek. Chyba wszystkim wiadomo, jaka była wtedy sytuacja ekonomiczna na południowym zachodzie. Po krachu na rynku naftowym wszystko się waliło. Ale proszę się nie martwić, wszyscy moi dłużnicy zostali spłaceni. Z czasem karta się odwróciła i zostałem prezesem Korporacji Naftowej Whitmana. - Którą odziedziczył pan po ojcu? - Owszem, ale mogę pana zapewnić, że pod moim kierownictwem przedsiębiorstwo ma nie mniejsze dochody niż dawniej. - Co nie zmienia faktu, że w przeciwieństwie do oskarżonego, który sam piął się po szczeblach kariery, pan przyszedł na gotowe. Ale zostawmy to na razie i wróćmy do naszego historycznego wątku, który tak się nie podoba panu prokuratorowi. Wkrótce po objęciu rodzinnej firmy ubiegał się pan o urząd burmistrza, czy tak? -Tak. -1 przegrał pan z Wallace'em Barrettem? - To prawda, ale wiedzą o tym chyba wszyscy, więc po co powtarzać rzeczy powszechnie znane. - Widać było, że cierpliwość Whitmana jest na wyczerpaniu. - O ile wiem, chce się pan ubiegać o fotel burmistrza także w tym roku. Zdaje się, że bardzo panu na tym zależy. - Nie będę ukrywał, że tak. Nie widzę w tym nic nagannego. Rządzić powinni ludzie, którzy mają jakąś wizję, wiedzą, co i jak można zmienić. Jeżeli uważam, że jestem taką osobą, nie widzę powodu, dla którego miałbym się zrzekać władzy na rzecz kogoś słabszego. 368 24 - Naga sprawiedliwość 369 - Do wyborów przygotowuje się pan zapewne od dawna. - Oczywiście. W dzisiejszych czasach trzeba wszystko zapiąć na ostatni guzik, żeby nie dać szansy rywalom. - Na przykład Wallace'owi Barrettowi? - Jemu czy komu innemu - Whitman wzruszył ostentacyjnie ramionami. -Co za różnica. - Kampania wyborcza wymaga zbierania funduszy, organizowania wieców, czyli generalnie mówiąc, robienia wszystkiego, co zjednałoby kandydatowi przychylność potencjalnych wyborców. Jednakże mimo że pan jest na tym polu niezmiernie aktywny, we wszystkich ankietach popularności przegrywał pan wyraźnie z Wallace'em Barrettem. Czy wiedział pan o tym? Whitman zawahał się. - To prawda - burknął w końcu. - Trudno żebym o tym nie wiedział. - Czy nigdy nie miał pan niemiłego wrażenia, że w każdej dziedzinie Walla-ce Barrett zawsze pana wyprzedza? - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem... Dla mnie to nieistotne. Robię to, co uważam za stosowne, i z nikim nie rywalizuję. A już na pewno nie z nim..., to znaczy z oskarżonym. -1 nie czuje pan w stosunku do niego urazy? Pan Barrett ciągle stoi panu na drodze. Przecież kogoś takiego można na serio znienawidzić. Czy nienawidzi pan oskarżonego? - Brzydzę się kłamstwem - odparł z godnością Whitman - dlatego nie będę udawał, że nasze stosunki układają się nie najlepiej. Nie jest to sekretem dla nikogo. Ben zamknął powoli notatnik, starając się, żeby ta czynność trwała jak najdłużej. Nadchodził decydujący moment. Nie wolno mu było teraz popełnić błędu. Jeśli to zrobi - to koniec nadziei. Nie miał żadnego punktu oparcia, zupełnie nie wiedział, jak zahaczyć Whitmana o Bucka; wstępował na zupełnie nie znany sobie teren. - W jakim celu kontaktował się pan z Bradleyem Connersem? - Z kim? - Whitman był autentycznie zdziwiony. - A, z Buckiem? - Tak, z Buckiem, jeśli pan woli. Zeznał on, że pracował dla pana. Whitman nie spieszył się z odpowiedzią. Ben domyślał się, że wszystkie try- biki w mózgu radnego pracują jak oszalałe, żeby przestrzec go przed zrobieniem fałszywego kroku. - To prawda - odparł ostrożnie. - Pan Conners twierdził, że najmował się u pana do prac domowych - Ach, pan Conners jest nazbyt skromny. W istocie pracował dla mnie ale w zupełnie innym charakterze. - W jakimże to, jeśli łaska? - spytał Ben nie mniej zaciekawiony niż wszyscy pozostali. Łącznie z Buckiem, jak przypuszczał. - Pomagał mi w przygotowaniu materiałów reklamowych Ben omal nie spadł z podium. - Co proszę?? 370 - Buck... to jest pan Conners pomagał mi w przygotowaniu folderu reklamowego, który pomógłby radzie miasta wypromować Tulsę jako miejsce dla wielkich inwestycji przemysłowych i budowlanych. To częsta praktyka w niewielkich miastach. Wszystkim tulsańczykom wiadomo, że potrzeba nam nowych miejsc do pracy i między innymi w taki właśnie sposób chciałem się przyczynić do ich stworzenia. Ben z trudem odzyskał panowanie nad sobą. Mógł się spodziewać każdego łgarstwa, ale nie takiego. Jak udowodnić, że Whitman kłamie? - Czy burmistrz wiedział o pańskim projekcie? - Nie. Chciałem wpierw wszystko przygotować w najdrobniejszych szczegółach, żeby się do niczego nie mógł przyczepić, bo wtedy miałbym większe szansę przepchnięcia mojego pomysłu na zebraniu rady. - Ale dlaczego do pomocy w tak ważnej sprawie nie wziął pan profesjonalnego fotografika, tylko amatora? - Po pierwsze pan Conners nie jest amatorem, całkiem dobrze zna się na rzeczy; po drugie, gdyby z mojego projektu nic nie wyszło, musiałbym zapłacić za zdjęcia z własnej kieszeni, a wiadomo, jak profesjonalni fotograficy niemiłosiernie zdzierają. Po trzecie, chciałem utrzymać całą sprawę w tajemnicy, a osoba z zewnątrz mogłaby się wygadać. - Czy dawał pan wskazówki panu Connersowi, co i jak ma sfotografować? - Nie, pozostawiłem to jego wyborowi. Nie jestem specjalnie uzdolniony artystycznie, natomiast wiem, że chłopak ma smykałkę. - Dlaczego pan Conners upatrzył sobie dom państwa Barrettów? - Nie mam pojęcia, pewnie uznał, że fotografia posesji burmistrza miasta będzie sympatycznym dodatkiem do katalogu. Mnie taki wybór wydaje się całkiem logiczny. - Skoro pańskie kontakty z Connersem ograniczały się do pracy nad folderem, dlaczego spotykaliście się panowie w tak dziwnych miejscu, jak O'Brien Park, w dodatku o pomocy? - Wybór miejsca spotkania wynikał tylko i wyłącznie z tego, że leży ono dokładnie w połowie drogi pomiędzy miejscem zamieszkania moim i Bucka Con-nersa. Ot, i cała tajemnica. A że o północy? Cóż, obowiązki nie pozwalają mi dowolnie dysponować czasem, to wszystko. - Jak ustosunkuje się pan do zeznań Harveya Sandersa? Przed chwilą rozpoznał w panu mężczyznę, który siedząc w brązowym aucie zaparkowanym w pobliżu domu państwa Barrettów rozmawiał z Bradleyem Connersem. - Mylił się, to wszystko. Nigdy tam nie byłem, a już na pewno nie z Buckiem Connersem. - Pozwoli pan, że podsumuję. Twierdzi pan, że z Buckiem łączy go jedynie praca nad prospektem reklamowym, o którego projekcie wiecie tylko wy dwaj; że fotografowanie przez pana Connersa domu państwa Barrettów na kilka dni przed dokonaną tam zbrodnią było zwykłym zbiegiem okoliczności; wreszcie - że nie spotykał się pan z Buckiem w okolicy domu państwa Barrettów. Czy to wszystko jest prawdą? 371 - Tak, to wszystko jest prawdą - odparł zdecydowanie Whitman. - Twierdzi pan także, że ze względu na nawał obowiązków nie mógł się pan komunikować z panem Connersem w ciągu dnia i musiał pan to robić w nocy na odludziu? - Choć w pańskich ustach brzmi to rzeczywiście podejrzanie, tak w istocie było. - W takim razie w jakim celu kontaktował się pan bez przerwy z Bradleym Connersem w pracy? Whitman zmarszczył czoło. Chyba po raz pierwszy zrozumiał, że nie uda mu się wywinąć tanim kosztem. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - odparł powoli. - Chyba się pan myli. - Nie sądzę. W ciągu dwóch tygodni poprzedzających morderstwo w domu państwa Barrettów komunikował się pan z Buckiem Connersem kilkanaście razy. - To wyssane z palca brednie! - zdenerwował się Whitman. - Zaprzecza pan? - Oczywiście, to jawne kłamstwo. Nie miałem żadnych powodów, żeby komunikować się w pracy z Connersem, bo nasze plany omawialiśmy w innych godzinach i gdzie indziej. Już mówiłem! Wreszcie! Benowi udało się wpakować Whitmana w pułapkę, z której już tak łatwo się nie wydostanie. - Czy ma pan komputer w gabinecie, panie Whitman? - Oczywiście, sam pan widział. - Czy posługuje się pan emailem? - Raz czy dwa razy wystukałem jakiś list, to wszystko - oparł radny i dodał pośpiesznie: - ale nigdy do Bucka Connersa. Jestem konserwatystą, wolę papier listowy i pióro. Doświadczenie mnie nauczyło, że najlepiej wszystko mieć na piśmie, gdyby coś trzeba było udowodnić. A w komputerze wystarczy kliknąć myszką i wszystko znika. Ben miał ochotę wyciąć hołubca z radości. Whitman sam mu się podkładał! - Widzi pan - uśmiechnął się do radnego. - Ja też tak długo sądziłem. Do czasu, jak mój spec od komputerów nie oświecił mnie, jak jest naprawdę. Otóż nie jest tak, że z chwilą gdy wymaże pan jakiś plik z ekranu i twardego dysku, znika on na zawsze. Wiadomości emailowe przekazywane są w obrębie systemu komputerowego rady miasta przez serwer, czyli centralny komputer, który przesyłając wiadomość z jednego miejsca na drugie sporządza jej kopie.która pozostaje w centralnej pamięci tak długo, aż się jej nie skasuje specjalną komendą, a to zdarza się najwyżej raz czy dwa razy do roku. Czy wiedział pan o tym? - Nie... - Whitman poszarzał na twarzy. Ben, nie spiesząc się, otworzył aktówkę i wydostał z niej trzy kopie wydruków komputerowych. Jedną z nich położył na stole Bullocka, drugą wręczył Whitmanowi, trzecią zachował dla siebie. - Oto wydruki korespondencji, którą prowadził pan w ciągu dwóch tygodni poprzedzających morderstwo pani Barrett i jej córek. Uprzedzając ewentualne zastrzezema panów oświadczam, że wszystkie moje działania były uzgodnione 372 z wysokim sądem. Czy poznaje pan te listy, panie Whitman? - Ben patrzył, jak radny obraca wydruki w rękach, nie mogąc wykrztusić ani słowa. - Z moich obliczeń wynika, że we wspomnianym okresie wysyłał pan pocztę emailową do Bra-dleya Connersa jedenaście razy. - Widocznie... - Whitman przełknął ślinę - widocznie - wyskoczyło coś, co trzeba było natychmiast omówić, najpewniej jakieś drobiazgi, z powodu których nie było sensu specjalnie się spotykać, a o których zapomniałem... Trudno żebym pamiętał każdy swój ruch, każde stuknięcie w komputer. - To całkiem możliwe, ale z pewnością po przeczytaniu listów zaraz pan sobie przypomni, czego dotyczyły, bo ich treść jest dość... dziwna. Na przykład list numer sześć - Ben odczekał aż wszyscy znajdą odpowiedni wydruk: - Cytuję: „spotkamy się na Terwilliger Avenue o szóstej". Gwoli ścisłości przypomnę, że to właśnie przy tej ulicy znajduje się posesja burmistrza Wallace'a Barretta. Chyba pan wiedział o tym, prawda? Whitman umknął spojrzeniem. - To przypadek... - powiedział ochrypłym głosem. - Ejże. Czy przypadkiem jest także to, że na wspomnianej ulicy widział pana i Bradleya Connersa sąsiad państwa Barrettów, Harvey Sanders, przypuszczalnie tego samego dnia, gdy wysłał pan list numer sześć do swojego nadwornego fotografika? Whitman zasznurował usta, patrząc pustym wzrokiem w przestrzeń. - Spójrzmy na wydruk numer osiem - kontynuował Ben. - Wiadomość jest chyba jeszcze bardziej interesująca niż poprzednia. Proszę posłuchać: „Barrett będzie w domu dziś wcześniej". Po co przesyłał pan taką informację swojemu fotografowi, skoro nawet nie wiedział pan, jak usłyszeliśmy przed chwilą, że miał on zamiar robić zdjęcia domu burmistrza? Whitman zaczerpnął powietrza i jąkając się odparł: - Ja... mam tyle spraw na głowie... naprawdę nie pamiętam... - Wybaczy pan, ale trudno w to uwierzyć, bo treść listów jest zbyt wymowna. Zwłaszcza listu numer jedenaście - Ben przełożył wydruki - mojego ulubionego, jako że ogromnie cenię zwięzłość stylu, a pańska wiadomość jest pod tym względem sformułowana po mistrzowsku: maksimum treści w dwóch słowach. Cytuję: „Dopadłeś czarnuchów?". Na sali zapadła martwa cisza, która zaraz ustąpiła miejsca nieopisanemu hałasowi. Dziennikarze wdarli się do przejść między rzędami, przepychając się do przodu, żeby nie uronić ani słówka z tego, co odpowie Whitman. Radny zacisnął ręce na krawędziach fotela, pobladły na twarzy, rozglądał się wokół nieprzytomnym wzrokiem. W końcu wymamrotał: - Dość tego... nie chcę już więcej niczego słuchać... chcę natychmiast opuścić salę... To skandal, co się tutaj dzieje, zostałem potraktowany jak oskarżony! - Być może nie bez racji - stwierdził Ben. - Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. - Nie ma mowy. Domagam się adwokata. - Przykro mi - odezwała się sędzia Hart - ale to niemożliwe ze względów formalnych. Proszę świadka o odpowiedź na pytanie obrony. 373 - Odmawiam odpowiedzi na podstawie piątej poprawki do konstytucji. - Pan także? - wykrzyknął z ironią Ben. - Toż to istna epidemia! - Postąpił krok do przodu i wpatrując się w oczy Whitmana powiedział z naciskiem: - Niech pan powie prawdę. Nienawidzi pan Wallace'a Barretta od dawna. - A jeżeli tak, to co? Wiele ludzi się nie lubi i świat jakoś się z tego powodu nie zawalił. - Ale pan nie poprzestał na biernej nienawiści. Nie wynajął pan Bradleya Connersa, żeby robił dla pana zdjęcia, ale żeby „dopadł czarnuchów". To pan jest odpowiedzialny za morderstwa członków rodziny burmistrza, to pan je zlecił. To pan powinien zasiadać na ławie oskarżonych! - To nie ja! - krzyczał Whitman wbijając nienawistny wzrok w adwokata. -To wszystko kłamstwo! Odpowie pan za to. Nie powiem już ani jednego słowa bez adwokata! - Nic nie szkodzi, ja już skończyłem z panem rozmawiać - rzucił z pogardą Ben i wrócił do stolika siadając obok podekscytowanego Barretta. - Czy oskarżenie ma jakieś pytania do świadka? - spytała sędzia. Ale Bul-lock pokręcił tylko ze złością głową. Wiedział, że Whitman i tak już nic więcej nie powie, bo powołał się na piątą poprawkę i gdyby mimo to zaczął dalej zeznawać, byłoby to pogwałceniem prawa. - Doskonale - powiedziała niemal wesoło sędzia Hart. - Czy obrona ma jeszcze coś do dodania? - Chciałem tylko powtórzyć to, co powiedziałem na początku rozprawy. -Ben wstał i kładąc ręce na ramionach swojego klienta oznajmił z mocą: - Walla-ce Barrett nie popełnił zarzucanych mu czynów. Rozdział 65 a i dy Ben ochłonął po emocjonującym przesłuchaniu Whitmana, zaczął się zastanawiać, czy faktycznie udało mu się coś osiągnąć. Wprawdzie udowodnił, że Whitman kłamie, ale czy to wystarczy, aby przysięgli, dwunastu ludzi o różnych poglądach, zobaczyli w nim mordercę? W czasie przesłuchaniu Whitmana temperatura procesu tak się podniosła, że końcowe mowy prokuratora i obrońcy nie były w stanie jeszcze bardziej rozpalić publiczności. Ben był ciekaw, jaką jego dawny mentor obierze taktykę. Od niego nauczył się bowiem starej prawniczej zasady: jeśli masz po swojej stronie fakty, szermuj faktami; jeżeli masz po swojej stronie prawo, szermuj prawem; jeśli po swojej stronie nie masz nic - wrzeszcz. Przypuszczał, że Bullock nie będzie musiał sięgać po tę ostatnią metodę, ponieważ miał do dyspozycji wystarczająco dużo wiarygodnych poszlak wskazujących na winę Barretta. Wystarczyło je jedynie uporządkować i przypomnieć z odpowiednią dozą dramatyzmu przysięgłym. - Kiedy myślę o sprawie, którą dziś nam przyszło rozpatrywać - zaczął prokurator - przypomina mi się stary kawał. Pewien młody żonkoś wraca nad ranem do domu po upojnej nocy z kolegami. Wyobrażając sobie wściekłość żony ściąga buty i na palcach przemyka do kuchni, żeby jej nie budzić. Ku jego zdumieniu ona już tam czeka, zła, że bez kija nie przystąp. „Gdzieś ty się włóczył całą noc!" - wrzeszczy. „Ależ nigdzie, aniołeczku - odpowiada skruszony mąż. - Wróciłem, jak już spałaś. Zdrzemnąłem się troszeczkę, a potem wyskoczyłem sobie na jogging". „Nie kłam! Budziłam się kilka razy w nocy i ciebie nie było!" „Ależ byłem, zapomniałem ci tylko powiedzieć, że nie spałem w łóżku, bo nie chciałem cię budzić. Przekimałem się gdzie indziej". „Ciekawe gdzie? Przed pójściem spać zamknęłam drzwi na rygiel i otworzyłam je dopiero przed chwilą". „No właśnie! Nie mogłem się dostać do domu i położyłem się w hamaku!" „W jakim hamaku? Tym, który sprzedaliśmy w zeszłym tygodniu?" Mężczyzna wziął głęboki oddech i urażonym, pełnym god- 375 I ności tonem oświadczył: „To wszystko prawda, co mówiłem, a ty sobie myśl, co chcesz". Bullock zbliżył się do barierki oddzielającej go od przysięgłych. - Właśnie ta zabawna historyjka bez przerwy mi się przypominała, gdy słuchałem wywodów oskarżonego i pana mecenasa Kincaida: „mówimy prawdę, a wy sobie myślcie, co chcecie". Mimo iż wszystkie fakty wskazują na winę oskarżonego, on urażony w swej godności powtarza: „furda fakty, obstaję przy tym, co mówiłem". W swych zapędach zbałamucenia przysięgłych obrona nie wahała się obrzucić błotem jednego z najbardziej szanowanych obywateli naszego miasta. Podkreślam - szanowanych, a nie takich, którzy tylko uzurpują sobie prawo do takiego miana. Obrona stara się zamydlić nam oczy, żebyśmy zapomnieli o tym wszystkim, co niewygodne dla oskarżonego, a co akurat w procesie jest najważniejsze - o faktach i dowodach. Następnie Bullock zaczął wymieniać wszystkie zeznania i dowody, które jego zdaniem przesądzały o winie Barretta. Przypomniał słowa osób, które twierdziły, że były świadkami napadów agresji i brutalności Barretta: lodziarza, Cynthii Tay-lor, doktora Fishera, a także małej Karen Gleason. W tym ostatnim przypadku Bullock oczywiście przypomniał dramatyczną scenę, gdy dziewczynka słyszała przez telefon przypuszczalnie ostatnie słowa Alyshy Barrett: „Tatusiu, tatusiu!". Potem Bullock przypomniał, co ustalili eksperci z zakresu medycyny sądowej: krew znaleziona na miejscu przestępstwa, która nie pochodziła od ofiar, należała przypuszczalnie do Barretta, podobnie jak kawałki skóry znalezione pod paznokciami Caroline Barrett. Nawet jeśli metody określania DNA zakładają pewien margines błędu, to i tak możliwość, że krew i skóra pochodziły od kogoś innego niż Barret, równa była niemal zeru. Potem Bullock przypomniał słowa Fishera o nienawiści, z jaką Barrett traktował żonę, gdy była w ciąży. Czy jest zatem przypadkiem, pytał groźnym tonem, że Caroline Barrett zginęła właśnie wtedy, gdy nosiła w łonie nie narodzone dziecko? - W świetle tak druzgocących dowodów - grzmiał Bullock - nie dajmy się zwieść kilku nieistotnym, a wręcz trywialnym opowiastkom rodem ze szmirowa-tych powieści szpiegowskich o jakichś aparatach fotograficznych, korespondencji emailowej, czy potajemnych spotkaniach w parku. W swej karierze prokuratorskiej nieraz zauważyłem, że oskarżeni, którzy nie są w stanie zaprzeczyć oczywistym faktom, tłumaczą, że „zostali wrobieni" albo jeszcze lepiej -że sprzysiągł się przeciwko nim zły los. Czasem taka argumentacja skutkuje, bo wielu z nas woli uwierzyć, że potworne zło, takie jak morderstwo czy dzieciobójstwo są dziełem potężnych niewidzianych sił, a nie człowieka z krwi i kości Podobnie jest w drugim przypadku, gdy przestępcy przekonują, iż stali się ofiarami intrygi Taka swoista „spiskowa teona złych ludzi" przemawia do wyobraźni, bo łatwiej uwierzyć, że mordercą jest ktoś anonimowy niż nasz sąsiad czy kolega Wiąże się z tym chyba najbardziej niewdzięczne zadanie prokuratora, który musi zniweczyć takie miraże uczciwych ludzi, otworzyć im oczy na to, że sprawcy straszliwego zła istnieją naprawdę, stąpają po tej samej co oni ziemi i często obok nich 376 - Przypominając, jakie zbrodnie popełnił oskarżony, mógłbym uderzyć w ton tragiczny i rwać włosy z głowy, starając się wywrzeć na państwu emocjonalną presję. Ale mogę też milczeć i jedynie pokazać zdjęcia ofiar, których widok jest bardziej wymowny niż tysiące słów. Wybieram to drugie. - Bullock podszedł do tablicy, na której na początku procesu umieszczono zdjęcia ofiar, i odsłonił je. -Oto Caroline Barrett, żona oskarżonego, nosząca pod sercem jego dwumiesięczne dziecko -pokiereszowana i unurzana we krwi. Oto ich trzyletnia córka Anna-belle Barrett, pogrążona w śmiertelnym śnie. Oto wreszcie ich druga córka, ośmioletnia Alysha Barrett, leżąca w wannie wypełnionej krwią. Bullock zwiesił głowę, potem spojrzał na przysięgłych i ledwie sryszalnie powiedział: - Panie i panowie przysięgli. Proszę was, abyście spełnili swój obowiązek i uznali oskarżonego Wallace'a Barretta winnym zarzucanych mu zbrodni. Bullock skinął przysięgłym głową i wrócił na swoje miejsce. Szykując się do swojego wystąpienia, Ben postanowił, że przede wszystkim musi wnieść na salę sądową powiew normalności, bo nie potrafił - a przede wszystkim nie chciał - rywalizować z Bullockiem i jego efekciarskimi sztuczkami. Gdy sędzia Hart dała mu znać, że na niego kolej, podszedł do barierki, za którą siedzieli przysięgli i zaczął przemawiać, starając się, żeby w jego głosie nie było ani krzty dramatyzmu, którym epatował prokurator: - Panie i panowie przysięgli. Proces Wallace'a Barretta, jak każdy inny proces, nie jest grą ani walką, pojedynkiem między prokuratorem a obrońcą, w którym obstawia się zwycięzcę. Nie jest też przedstawieniem cyrkowym czy teatralnym ani programem telewizyjnym, choć niezliczona liczba osób starała się dzisiejszemu procesowi nadać taki właśnie charakter. Proces, zwłaszcza dotyczący morderstwa, doprowadza do sytuacji pod każdym względem szczególnej, gdy o losie, a nawet śmierci, jednego z członków społeczeństwa decydują inni, i to w pełnym majestacie prawa. Tak też i dzisiaj wy, panie i panowie przysięgli, postanowicie, co się stanie z oskarżonym. Wiedzcie jednak, że decyzja, którą dziś podejmiecie, zaważy nie tylko na jego życiu, ale także na waszym własnym. Jeśli wybierzecie złe rozwiązanie, do końca życia nie zaznacie spokoju. Dlatego zanim wydacie werdykt, rozważcie w waszych sercach i umysłach, czy wzięliście pod uwagę naprawdę wszystkie okoliczności tej straszliwej zbrodni. - Ben złączył ręce i tym samym tonem, dalekim od pompatyczności, mówił dalej: - Spójrzmy wpierw, w co każe wierzyć nam oskarżenie. Pan prokurator dowodzi, że znany nam wszystkim wyśmienity sportowiec, wzór dla młodzieży, człowiek odnoszący sukcesy zarówno w interesach, jak i polityce, jest w istocie bezdusznym, prymitywnym brutalem, podatnym na niekontrolowane wybuchy wściekłości. Nie ma wątpliwości, że mój klient jest człowiekiem z temperamentem, ale jest to cecha jak najbardziej pożądana chyba przez nas wszystkich. Zastanówmy się: czy wolimy ludzi przypominających ciepłe kluchy, czy pewne siebie, dynamiczne jednostki, które wiedzą, czego chcą? Czy skądinąd nie dlatego wybraliśmy Wallace'a Barretta na burmistrza, że jest energiczny i twardy? A zarzut, że daje się ponieść emo- 377 cjom? Mój Boże, ja sam, mimo że występowałem przed sądem, przynajmniej dwa razy wpadałem we wściekłość. - Kilku przysięgłych uśmiechnęło się lekko. Oby tak dalej. - Czy więc wystarczy być impulsywnym, aby od razu być posądzonym o zbrodnię? - Zresztą, paradoksalnie, akurat w tym przypadku temperament mojego klienta przemawia na jego korzyść. Ciosy, od których zginęły dzieci, nie zostały bowiem zadane w afekcie, pod wpływem niepohamowanej emocji, lecz z chłodną, niemal chirurgiczną precyzją, kogoś kto z zimną krwiąplanuje każdy krok. Przez osobę, dla której zbrodnia nie była celem, lecz jedynie środkiem do celu. Czy Wallace Barrett jest takim człowiekiem? Czy takim jawił się państwu podczas tych długich godzin procesu? - Załóżmy przez chwilę, że był on faktycznym sprawcą. Zawsze w takiej sytuacji najważniejsze jest znalezienie motywu. Co więc miałoby nim być? To, że któregoś dnia czymś się zdenerwował? Że był zazdrosny? Że wyprowadziła go z równowagi kłótnia z żoną, o to jakie kupić lody dzieciom? Wolne żarty. Z takich bzdurnych powodów nikt nie popełnia dzieciobójstwa! Wallace Barrett nie tylko kochał swoje dziewczynki, one je uwielbiał. Słychać to było w jego głosie, gdy o nich mówił, widać to było w jego spojrzeniu. I ten właśnie człowiek miałby mordować swoje ukochane dzieci pod wpływem chwilowej emocji? - Zastanówmy się, jaki z kolei mógł być motyw zamordowania żony. Oskarżenie twierdzi, że zabił swoją żonę, ponieważ dowiedział się o jej ciąży, a ciężarna żona napawała go odrazą. Prawda, jak to brzmi? Widzieliście państwo reakcję mojego klienta na wieść, że jego żona spodziewała się dziecka, dziecka, o które od lat się modlił! Tego nie można udawać. Pan prokurator w swojej przewrotności nie wahał się z największego pragnienia mojego klienta uczynić motywu zbrodni. Czy jest w tym jakiś sens? - Oskarżenie bardzo długo i wnikliwie rozwodziło się nad stwierdzeniem Wallace'a Barretta, że w czasie, gdy popełniono morderstwo, jego akurat nie było w domu, traktując to jako naiwne alibi. Czy takie alibi zapewnia sobie inteligentny człowiek -jak by nie było ojciec - naszego miasta? Przytoczone przeze mnie stwierdzenie pana Barretta rzeczywiście brzmi infantylnie, ale tylko dlatego, że jest prawdą, a nie wyssanym z palca kłamstwem dla ratowania własnej skóry. - Można z tego wysnuć jeden tylko wniosek: to nie Wallace Barrett zamordował swoją rodzinę, ale ktoś, kto przez cały czas śledził jego dom i w odpowiedniej chwili uderzył, będąc pewien, że cała wina spadnie właśnie na niego. Perfidia sprawców, bo nie mam wątpliwości, że było ich więcej niż jeden, polegała na tym, że chcąc z jakichś względów wyeliminować Barretta z życia publicznego, nie zabili jego, ale jego rodzinę. W ten sposób osiągnęli podwójny cel" wrabiąjąc Barretta w zbrodnię, pozbyli się go i jednocześnie sprawili mu niewyobrażalne cierpienie. Chcieli go unicestwić nie tyle fizycznie, co psychicznie Ktoś kto to zrobił, musiał go patologicznie nienawidzieć. Czy przypadkiem nie znamy kogoś takiego? 6 - Przejdę teraz do dowodów. ŁToszę zauważyć, że większość czasu zajęły nam zeznania biegłych z zakresu medycyny sądowej. Otóż stało się tak tylko dlatego, że ich opinie to najmocniejsza część aktu oskarżenia - poza nimi pan prokurator nie ma właściwie żadnych pewnych dowodów. Gdy przyjrzymy się tym medycznym rewelacjom, stwierdzimy bez trudu, że nie są one niczym innym jak poszlakami, do tego kiepskimi. W najlepszym bowiem wypadku dowodzą czegoś, czego mój klient nigdy nie negował, mianowicie, że w dniu gdy popełniono morderstwo... był we własnych w domu. Powtarzam -w d n i u, ale niekoniecznie w chwili, popełnienia zbrodni, a to kolosalna różnica. - Tak więc żaden ze śladów znalezionych na miejscu zbrodni nie dowodzi, że mój klient zabił żonę i córki. Zresztą cóż to były za ślady! Proszę sobie przypomnieć, że miejsce zbrodni nie zostało odpowiednio zabezpieczone i buszowało po nim kilkunastu gapiów! Skąd można wiedzieć, czy część śladów nie jest przypadkiem ich dziełem, albo że któryś z nich nie wyniósł ukradkiem jakiegoś drobiazgu „na pamiątkę"? Drobiazgu, dodam, który mógłby pomóc w udowodnieniu niewinności mojego klienta. Czy można przewidzieć, jaki kierunek obrałoby śledztwo, gdyby zabezpieczenie dowodów i śladów na miejscu zbrodni odbyło się zgodnie z procedurą? Czy nie jest możliwe, że wtedy na ławie oskarżonych nie zasiadałby mój klient, ale na przykład Bradley Conners albo radny Bailey Whitman? - Oskarżenie uważa - ciągnął Ben - że wskazywanie na radnego Whitmana i jego pomocnika jako na potencjalnych sprawców morderstwa to nieuzasadnione spekulacje. Czy rzeczywiście? Chciałbym się na sekundę zatrzymać na tym pytaniu, choć oficjalnie nikt go państwu nie zada podczas procesu, ale możecie państwo przynajmniej odpowiedzieć sobie na nie w duchu: czy zatem cały wątek radnego Baileya i Bradleya Connersa nie może się stać źródłem uzasadnionych wątpliwości co do winy Wallace'a Barretta? Bradley Conners przyznał, że od pewnego czasu przed morderstwem, kręcił się w okolicy domu Barrettów. Przyznał, że o dwunastej w nocy spotkał się w odludnym miejscu z radnym Baileyem Whitmanem, a potem nagle zamilkł, ze strachu, że może się pogrążyć jakimś nieopatrznym słowem. - A radny Bailey Whitman? Przyznał się do płacenia za pomoc Connersowi, przyznał się do spotkania z nim w parku, przyznał się wreszcie, że to na jego zlecenie Conners robił zdjęcia. Usiłował państwu wmówić, że to wszystko miało związek z folderem reklamowym, o którego istnieniu sam pan Bóg raczy wiedzieć. Od czasu morderstwa minęło sporo czasu, a folderu jak nie było, tak nie ma. Prawda bowiem jest taka, że historyjkę o nim pan Whitman zmyślił na poczekaniu, zatrwożony zeznaniami Bradleya Connersa. Wcale nie przygotowywał ze swoim kompanem folderu, ale wyrachowany plan zdyskredytowania swojego odwiecznego wroga i oponenta politycznego, którego od lat nienawidził. Czy nie jest to przekonujący motyw? - Dowodem na to są wydruki komputerowe korespondencji emailowej, którą Bailey prowadził z Connersem. Wprawdzie Whitman odmówił składania dal- 378 379 szych zeznań powołując się na piątą poprawkę do konstytucji, ale nie był w stanie zmienić wymowy swych listów. Dowodzą one wyraźnie, że Whitman i Conners planowali jakąś podejrzaną akcję, że spotykali się na ulicy, gdzie mieszka Walla-ce Barrett. Po co? No właśnie. Po co? Co mogło oznaczać zdanie wzięte z jedenastego listu Whitmana wysłanego pocztą emailową do Connersa, dokładnie w dniu, gdy dokonano morderstw: „Dorwałeś czarnuchów?". Co takiego miał na myśli pan radny Whitman? - Chciałbym na koniec poruszyć chyba najważniejszą kwestię. Związana jest ona z treścią pytań, które zostaną państwu przedstawione podczas narady. Sędzia nie będzie pytać, czy wiecie państwo, kto popełnił zbrodnię. Nie będziecie także musieli rozważać, czy popełnił ją właśnie oskarżony. Jedyne - i najważniejsze pytanie, na które odpowiada sprawiedliwa dwunastka, brzmi: „czy panie i panowie przysięgli mają uzasadnione wątpliwości co do winy oskarżonego?". I tyle, koniec, kropka. Czy mając zatem na uwadze wszystkie wyłuszczone przeze mnie argumenty: naciągane fakty, kłamstwa i pomówienia, których byliśmy świadkami w ciągu ostatnich dni, zaniedbania policji zarówno podczas śledztwa, jak i przy zabezpieczaniu śladów, tajemniczy folder reklamowy, którego autorzy spotykają się potajemnie w głuchą noc, powołują na piątką poprawkę i prowadzą korespondencję o iście szpiegowskiej stylistyce - czy po tym wszystkim możecie państwo ze spokojnym sumieniem stwierdzić, że nie macie uzasadnionych wątpliwości co do winy oskarżonego Wallace'a Barretta? Czy też uznacie, że mój klient stał się ofiarą intrygi, że „został wrobiony", by użyć potocznego języka, w to ohydne przestępstwo? Bo tak właśnie było, nic więc dziwnego, że na widok tego, co się wokół niego dzieje, pan Barrett stwierdził z bólem, że ma „serce zatrute goryczą". - Proszę was, panie i panowie przysięgli - podniósł głos Ben ~ żebyście w swoich umysłach i sumieniu rozważyli raz jeszcze wszystkie fakty i dowody. Wallace Barrett nie popełnił zarzucanych mu czynów, nie był do tego zdolny. Proszę, żebyście uznali go za niewinnego. Po zakończeniu przemowy Bena o głos poprosił jeszcze raz Bullock, który jednakże ku zadowoleniu wszystkich nie przedłużał wypowiedzi. Podszedł do przysięgłych dzierżąc w ręku plastikową torbę, z której wyciągnął potrzaskane zdjęcie Caroline Barrett. - Jak już podkreślałem, zdjęcia potrafią powiedzieć więcej niż tysiące słów. Oto rozbita fotografia znaleziona na miejscu zbrodni. Przedstawia żonę oskarżonego, Caroline Barrett. Nie ma wątpliwości, że roztrzaskał ją morderca, bo ani oskarżony ani świadkowie nie podali innego wyjaśnienia. Zadajcie sobie państwo pytanie, czy zawodowy morderca, którego istnienie bez przerwy sugeruje obrona, miałby powody, żeby rozbić w drobny mak zdjęcie kogoś, z kim nie łączą go żadne więzi? Kto inny oprócz oskarżonego mógł żywić do ofiary taką nienawiść? Tylko Wallace Barrett, który był nią tak opętany, że musiał unicestwić nie tylko żonę, ale także w jakimś szaleńczym, rytualnym akcie -jej wizerunek. Ten człowiek siedzi tu, na tej sali. To Wallace Barret. Proszę, żebyście państwo zrobili jedyną słuszną rzecz - uznajcie go za winnego zarzucanych mu zbrodni. Gdy Bullock usiadł, na sali zapanowała peina napięcia cisza. Proces dobiegał końca, ale została jeszcze najważniejsza część - werdykt ławy przysięgłych. Następowała chwila, której Ben nie cierpiał najbardziej - czekanie. Sędzia Hart zaczęła czytać wszystkie instrukcje dla przysięgłych. Była to jedna z tych irracjonalnych rzeczy w prawie amerykańskim, która polegała na tym, że instrukcje będące przede wszystkim radami na temat tego, czego przysięgli mają słuchać, a co ignorować, są im przedstawiane na samym końcu procesu, gdy każdy z dwunastki już wie, jak będzie głosował. Gdy w końcu przysięgli udali się na naradę, Ben wysłał Christinę i Jonesa, żeby coś przekąsili, a sam usiadł koło Barretta, nie chcąc zostawiać go w takiej chwili samego. - No i jak? - spytał Barrett z bladym uśmiechem, starając się nie pokazywać po sobie niepokoju. - Czego się można spodziewać? - Nigdy nie staram się przewidywać, co uzgodnią przysięgli, bo już kilka razy porządnie się naciąłem. - A już na pewno nie będę bawił się w proroka w tym wypadku, dodał w myślach. - Pewnie, rozumiem - Barrett kiwnął głową. - Ale chyba sobie wyobrażasz, co przeżywam. Chciałbym ci jednak powiedzieć, że obojętnie jaki będzie wynik, uważam, że spisałeś się nadzwyczajnie. Słuchając cię przez cały czas, gratulowałem sobie w duchu, że to ciebie wybrałem. Wiedz, że obojętnie jaki będzie wynik, nie będę miał do ciebie cienia pretensji. Później obaj zamilkli, pogrążając się w niewesołych myślach. Każdy z nich zastanawiał się, czy zrobił wszystko, co można. Barrett zamknął oczy i spytał niemal szeptem: - Jak sądzisz, Ben? Uwierzyli mi? - Nie wiem, Wallace. Naprawdę nie wiem. Ledwie minęły dwie godziny, gdy na sali zaczęła krążyć szeptana wiadomość, że przysięgli zakończyli naradę. - Co to znaczy? - dopytywał się podenerwowany Barrett. - Dlaczego tak szybko uzgodnili werdykt? Ben nie spieszył się z odpowiedzią. Wśród prawników istniało powszechne przekonanie, że krótka narada przysięgłych oznacza werdykt skazujący. Czy miał o tym mówić swojemu klientowi? Wiadomość o zakończonych obradach przysięgłych okazała się prawdą i po chwili cała dwunastka wkroczyła uroczyście na salę, obserwowana w pełnym napięcia milczeniu przez całą salę, ale przede wszystkim przez oskarżonego. Miał nadzieję, że z rzuconego w jego stronę spojrzenia któregoś z nich wyczyta prawdę. Ale wszyscy przysięgli unikali jego wzroku. Powoli zajęli miejsca w fotelach. Atmosfera oczekiwania stawała się wręcz nie do zniesienia. No już, do cholery, wyrzućcie to z siebie, popędzał ich w myślach Ben. Kartka z werdyktem przeszła z rąk przewodniczącej ławy przysięgłych do woźnego, ten z kolei przekazał ją sędzi. Pani Hart niestety nie pozwalała używać przysięgłym barwnych kartek, po których można było poznać rodzaj werdyktu. Niczego nie można było też wyczytać z twarzy przysięgłych, wszystkie były jednakowo skupione i poważne. 380 381 szych zeznań powołując się na piątą poprawkę do konstytucji, ale nie był w stanie zmienić wymowy swych listów. Dowodzą one wyraźnie, że Whitman i Conners planowali jakąś podejrzaną akcję, że spotykali się na ulicy, gdzie mieszka Walla-ce Barrett. Po co? No właśnie. Po co? Co mogło oznaczać zdanie wzięte z jedenastego listu Whitmana wysłanego pocztą emailową do Connersa, dokładnie w dniu, gdy dokonano morderstw: „Dorwałeś czarnuchów?". Co takiego miał na myśli pan radny Whitman? - Chciałbym na koniec poruszyć chyba najważniejszą kwestię. Związana jest ona z treścią pytań, które zostaną państwu przedstawione podczas narady. Sędzia nie będzie pytać, czy wiecie państwo, kto popełnił zbrodnię. Nie będziecie także musieli rozważać, czy popełnił ją właśnie oskarżony. Jedyne - i najważniejsze pytanie, na które odpowiada sprawiedliwa dwunastka, brzmi: „czy panie i panowie przysięgli mają uzasadnione wątpliwości co do winy oskarżonego?". I tyle, koniec, kropka. Czy mając zatem na uwadze wszystkie wyłuszczone przeze mnie argumenty: naciągane fakty, kłamstwa i pomówienia, których byliśmy świadkami w ciągu ostatnich dni, zaniedbania policji zarówno podczas śledztwa, jak i przy zabezpieczaniu śladów, tajemniczy folder reklamowy, którego autorzy spotykają się potajemnie w głuchą noc, powołują na piątką poprawkę i prowadzą korespondencję o iście szpiegowskiej stylistyce - czy po tym wszystkim możecie państwo ze spokojnym sumieniem stwierdzić, że nie macie uzasadnionych wątpliwości co do winy oskarżonego Wallace'a Barretta? Czy też uznacie, że mój klient stał się ofiarą intrygi, że „został wrobiony", by użyć potocznego języka, w to ohydne przestępstwo? Bo tak właśnie było, nic więc dziwnego, że na widok tego, co się wokół niego dzieje, pan Barrett stwierdził z bólem, że ma „serce zatrute goryczą". - Proszę was, panie i panowie przysięgli - podniósł głos Ben - żebyście w swoich umysłach i sumieniu rozważyli raz jeszcze wszystkie fakty i dowody. Wallace Barrett nie popełnił zarzucanych mu czynów, nie był do tego zdolny. Proszę, żebyście uznali go za niewinnego. Po zakończeniu przemowy Bena o głos poprosił jeszcze raz Bullock, który jednakże ku zadowoleniu wszystkich nie przedłużał wypowiedzi. Podszedł do przysięgłych dzierżąc w ręku plastikową torbę, z której wyciągnął potrzaskane zdjęcie Caroline Barrett. - Jak już podkreślałem, zdjęcia potrafią powiedzieć więcej niż tysiące słów. Oto rozbita fotografia znaleziona na miejscu zbrodni. Przedstawia żonę oskarżonego, Caroline Barrett. Nie ma wątpliwości, że roztrzaskał ją morderca, bo ani oskarżony ani świadkowie nie podali innego wyjaśnienia. Zadajcie sobie państwo pytanie, czy zawodowy morderca, którego istnienie bez przerwy sugeruje obrona, miałby powody, żeby rozbić w drobny mak zdjęcie kogoś, z kim nie łączą go żadne więzi? Kto inny oprócz oskarżonego mógł żywić do ofiary taką nienawiść? Tylko Wallace Barrett, który był nią tak opętany, że musiał unicestwić nie tylko żonę, ale także w jakimś szaleńczym, rytualnym akcie -jej wizerunek. Ten człowiek siedzi tu, na tej sali. To Wallace Barret. Proszę, żebyście państwo zrobili jedyną słuszną rzecz - uznajcie go za winnego zarzucanych mu zbrodni. Gdy Bullock usiadł, na sali zapanowała pełna napięcia cisza. Proces dobiegał końca, ale została jeszcze najważniejsza część - werdykt ławy przysięgłych. Następowała chwila, której Ben nie cierpiał najbardziej - czekanie. Sędzia Hart zaczęła czytać wszystkie instrukcje dla przysięgłych. Była to jedna z tych irracjonalnych rzeczy w prawie amerykańskim, która polegała na tym, że instrukcje będące przede wszystkim radami na temat tego, czego przysięgli mają słuchać, a co ignorować, są im przedstawiane na samym końcu procesu, gdy każdy z dwunastki już wie, jak będzie głosował. Gdy w końcu przysięgli udali się na naradę, Ben wysłał Christinę i Jonesa, żeby coś przekąsili, a sam usiadł koło Barretta, nie chcąc zostawiać go w takiej chwili samego. - No i jak? - spytał Barrett z bladym uśmiechem, starając się nie pokazywać po sobie niepokoju. - Czego się można spodziewać? - Nigdy nie staram się przewidywać, co uzgodnią przysięgli, bo już kilka razy porządnie się naciąłem. - A już na pewno nie będę bawił się w proroka w tym wypadku, dodał w myślach. - Pewnie, rozumiem - Barrett kiwnął głową. - Ale chyba sobie wyobrażasz, co przeżywam. Chciałbym ci jednak powiedzieć, że obojętnie jaki będzie wynik, uważam, że spisałeś się nadzwyczajnie. Słuchając cię przez cały czas, gratulowałem sobie w duchu, że to ciebie wybrałem. Wiedz, że obojętnie jaki będzie wynik, nie będę miał do ciebie cienia pretensji. Później obaj zamilkli, pogrążając się w niewesołych myślach. Każdy z nich zastanawiał się, czy zrobił wszystko, co można. Barrett zamknął oczy i spytał niemal szeptem: - Jak sądzisz, Ben? Uwierzyli mi? - Nie wiem, Wallace. Naprawdę nie wiem. Ledwie minęły dwie godziny, gdy na sali zaczęła krążyć szeptana wiadomość, że przysięgli zakończyli naradę. - Co to znaczy? - dopytywał się podenerwowany Barrett. - Dlaczego tak szybko uzgodnili werdykt? Ben nie spieszył się z odpowiedzią. Wśród prawników istniało powszechne przekonanie, że krótka narada przysięgłych oznacza werdykt skazujący. Czy miał o tym mówić swojemu klientowi? Wiadomość o zakończonych obradach przysięgłych okazała się prawdą i po chwili cała dwunastka wkroczyła uroczyście na salę, obserwowana w pełnym napięcia milczeniu przez całą salę, ale przede wszystkim przez oskarżonego. Miał nadzieję, że z rzuconego w jego stronę spojrzenia któregoś z nich wyczyta prawdę. Ale wszyscy przysięgli unikali jego wzroku. Powoli zajęli miejsca w fotelach. Atmosfera oczekiwania stawała się wręcz nie do zniesienia. No już, do cholery, wyrzućcie to z siebie, popędzał ich w myślach Ben. Kartka z werdyktem przeszła z rąk przewodniczącej ławy przysięgłych do woźnego, ten z kolei przekazał ją sędzi. Pani Hart niestety nie pozwalała używać przysięgłym barwnych kartek, po których można było poznać rodzaj werdyktu. Niczego nie można było też wyczytać z twarzy przysięgłych, wszystkie były jednakowo skupione i po- ważne. 380 381 W końcu sędzia Hart przebiegła oczami kartkę z werdyktem, która potem odbyła tę samą drogę co poprzednio, tylko w odwrotnym kierunku. Był to moment, przy którym Ben zawsze miał ochotę zgrzytać zębami. - Pani przewodnicząca - odezwała się w martwej ciszy sędzia Hart. - Czy sędziowie przysięgli uzgodnili wyrok? - Tak, wysoki sądzie. - Proszę, żeby oskarżony wstał i zwrócił się w stronę ławy przysięgłych. Wallace Barrett powoli wstał, w jego ślady zaraz poszedł Ben. - Pani przewodnicząca, prosimy o werdykt. Rozdział 66 L rzewodnicząca ławy przysięgłych odchrząknęła i trzęsącymi się rękami rozwinęła kartkę z wyrokiem. - Po wysłuchaniu wszystkich dowodów i zeznań w sprawie oskarżonego Wallace'a Barretta, któremu zarzuca się zabójstwo pierwszego stopnia Caroline Barrett, Alyshy Barrett oraz Annabelle Barrett, my, sędziowie przysięgli wydający werdykt w imieniu stanu Oklahoma, uznajemy oskarżonego niewinnym zarzucanych mu czynów. Ledwie wybrzmiało ostatnie słowo, na sali sądowej rozpętało się istne pan-demonium. Barrett złapał Bena w ramiona, śmiejąc się ze szczęścia jak oszalały. - Dziękuję, Ben! Ty wierzyłeś mi od początku! Nie mam słów, nigdy ci tego nie zapomnę! - wyrzucał z siebie bezładnie. - Proszę o spokój! Czy werdykt jest jednogłośny? - spytała sędzia Hart przekrzykując tumult. - Tak, wysoki sądzie - odparła przewodnicząca. - W takim razie dziękuję bardzo za współpracę - sędzia posłała uśmiech przysięgłym i zwróciła się do Barretta wypowiadając magiczne słowa: - Został pan oczyszczony z zarzutów, jest pan wolny. - Słyszałeś?! - krzyczał Barrett - uniewinnili mnie! - Wiem, wiem, słyszałem - śmiał się Ben. Sam też był niezwyczajnie wzruszony. - Gratuluję. - Ty mnie? Czyś ty oszalał? Przecież to wszystko twoja zasługa. Powinienem cię wynieść z sądu na rękach. - Śliczne dzięki, wystarczy uścisk dłoni. - Naprawdę nie wiem, jak ci wyrazić wdzięczność - mówił dalej rozgorączkowany burmistrz. - Nie chcę, żeby zabrzmiało to patetycznie, ale całkiem po prostu ocaliłeś mi życie. Czy ty sobie w ogóle zdajesz z tego sprawę? - Daj spokój. Byłeś niewinny, więc cię uniewinniono. Cała moja zasługa polegała na tym, żeby dopilnować tego związku logicznego. Mimo powszech- 383 nych narzekań system sądowniczy działa dość nieźle i zwykle sprawiedliwość triumfuje. - Na szczęście. - Uświadomiwszy sobie nagle, że wpatrują się w niego setki oczu oraz obiektywów, burmistrz otarł oczy i poprawił krawat. - Przepraszam cię, ale chyba będę musiał powiedzieć na gorąco kilka słów dla telewizji. Choć z całą przyjemnością dokopałbym tym gnojkom. Ben kiwnął głową ze zrozumieniem. Nie było trudno się domyślić, co czuje Barrett. Przez kilka ostatnich tygodni burmistrz bez przerwy słyszał z ust dziennikarzy, że jest wrogiem publicznym numer jeden, a teraz pewnie znów będą się do niego łasili. Nagle usłyszał za sobą kobiecy głos: - Znów się panu upiekło, co? Odwrócił się i ze zdziwieniem spostrzegł... panią Hart, która uśmiechała się do niego z sympatią. Sędzia, która sobie żartuje z młodym adwokatem? No, no. Dawno nie czuł się tak miłe połechtany. - Owszem, ale nie było łatwo - odwzajemnił uśmiech. - Czy mogę w czymś pomóc? - Nie, nie... - powiedziała sędzia lekko speszona. - Chciałam tylko panu pogratulować... Sędzia, która żartuje z szarym adwokaciną i w dodatku gratuluje mu po sprawie. Przecież od tego może się przewrócić w głowie. - Dziękuję, wysoki... to jest... no, dziękuję. Jest mi niezmiernie miło... Pani Hart patrzyła z wahaniem na Bena i nagle spoważniała. - Właściwie jest coś, o czym chciałabym z panem porozmawiać - rzekła w końcu, oglądając się przez ramię, jak gdyby sprawdzała, czy ich nikt nie słyszy. - Pamięta pan oczywiście rozmowę z panią Meanders u mnie w pokoju? - Jakżeby inaczej. - Kiedy pani Meaners podała nazwisko chłopaka jej córki, Bradleya Con-nersa, słyszał je pan po raz pierwszy? - Tak, naturalnie. - Też tak sądzę, dlatego ogromnie się zdziwiłam, ponieważ miałam wrażenie, że w przypadku pańskiego szanownego oponenta, prokuratora Bullocka jest inaczej. Było wyraźnie widać, że to nazwisko nie jest mu obce. Wydało mi się to dość osobliwe. Co więcej, później uświadomiłam sobie, że ja także gdzieś już je widziałam. Po wyjściu panów zaczęłam wertować akta sprawy i w końcu znalazłam to, czego szukałam. Proszę sobie wyobrazić, że figurowało na pierwszej liście świadków oskarżenia przygotowanej przez pana Bullocka, która potem została anulowana. Sprawdziłam raz jeszcze pełne nazwisko, nie myliłam się, stało jak wół „Bradley J. Conners, alias «Buck»". - A więc Bullock wiedział o jego istnieniu... - oczy Bena zwęziły się. Sędzia Hart kiwnęła głową. - Na to wygląda. Pewnie natknął się na niego w czasie śledztwa, ale nie wiadomo dlaczego. Nadal nie wiemy, dlaczego najpierw Bullock zgłosił go jako świadka, a potem wycofał po oficjalnym postawieniu Barrettowi zarzutów - Czyli wiedział, że Barrett jest niewinny, albo przynajmniej tak domniemywał? 384 - 'lego nie wiemy. Moziiwe, ze nie miał złych intencji, a jedynie uznał, że Conners nie wniesie nic istotnego do sprawy, i o to nie można mieć do pana prokuratora pretensji. Natomiast zupełnie niewybaczalne jest to, że nie poinformował pana o istnieniu takiej osoby i związanych z nią podejrzeniach. Trudno oprzeć się wrażeniu, że bał się, iż zeznania Connersa mogą oczyścić pańskiego klienta i pokrzyżować panu Bullockowi plany. Że myśl o zwycięstwie stała się ważniejsza od honoru prokuratora czy choćby zwykłej przyzwoitości. Od chwili, gdy to sobie wszystko uzmysłowiłam, nie potrafiłam traktować go z sympatią, choć to dobry prawnik i dotychczas zawsze wzbudzał mój szacunek. Zastanawiałam się nawet, czy nie anulować rozprawy, ale chciałam poczekać do werdyktu przysięgłych, żeby ewentualnie dopiero wtedy działać. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i tulsański wymiar sprawiedliwości nie zblamował się w oczach świata. - Przyznam, że jestem niemile zaskoczony postawą pana prokuratora. - Ja również. Dlatego, mimo iż sprawa rozeszła się po kościach, chciałam o niej panu powiedzieć. A przy okazji naprawdę serdecznie pogratulować. Nie tylko wygranej, ale w ogóle pańskiego podejścia do pracy w sądzie, zarówno dziś, jak i przy innych okazjach. Dzięki panu i panu podobnym nie rozprzestrzenia się dalej zaraza traktowanie procesu jak krwawej bitwy, w której niszczy się przeciwnika, nawet kosztem prawdy. Sama myśl o takim podejściu do sprawy napawa mnie odrazą. Bo przecież chodzi tylko i wyłącznie o sprawiedliwość, nic więcej - o nagą sprawiedliwość, poznanie prawdy. Ludzie tacy, jak pan Bullock czy niektórzy policjanci, którzy z różnych względów nie przykładają się do śledztwa, wydają się o tym zapominać. Pan natomiast nie, i za to dziękuję. - Sędzia Hart wyciągnęła dłoń. Ben serdecznie nią potrząsnął. - Cała przyjemność po mojej stronie, pani sędzio. Gdy pani Hart odeszła, natychmiast pojawili się dziennikarze, błagając o choćby słówko komentarza na temat zakończonego procesu. Ale Ben nie miał ochoty poświęcać im czasu. Podobnie jak Barrett doskonale pamiętał, jak dziennikarze manipulowali opinią publiczną. Zastanawiał się nad ich brakiem wyobraźni czy skrupułów. Czy naprawdę nie zdawali sobie sprawy ze swojej nieodpowiedzialności? Przecież między innymi z ich powodu wszystko mogło zakończyć się dla burmistrza tragicznie. Gdyby nie wypłynęła sprawa Whitma-na i Bucka Connersa, nie wiadomo, czy Barrett nie siedziałby teraz skuty kajdankami, czekając na transport do więzienia lub - gorzej - do celi śmierci. Dlatego po rzuceniu kilku zdawkowych słów komentarza Ben bez ceregieli rozepchnął otaczający go tłum i ruszył do wyjścia. W tym momencie dopadła go Christina i rzuciła mu się na szyję. - Serdeczne gratulacje, bohaterze sal sądowych - zawołała ze łzami w oczach. - Od razu dodam, że twoja wygrana wcale mnie nie zaskoczyła. Od samego początku nie miałam wątpliwości, że ci się powiedzie. - Ogromne dzięki, Christinko. Szkoda tylko, że nie poinformowałaś mnie o tym wcześniej, zaoszczędziłabyś mi wielu bezsennych godzin. - Widząc, że dziewczyna ugina się po ciężarem akt, wyciągnął rękę. - Daj, pomogę ci. 25 - Naga sprawiedliwość 385 - Nie trzeba. Zaraz złapię Jonesa i jakoś sobie poradzimy, a ty zaszyj się gdzieś w kąciku i odsapnij sobie. - Dobra, nie będę nalegał, bo rzeczywiście jestem skonany. Do zobaczenia za jakieś pół godziny w hotelu, jak tylko trochę dojdę do siebie. Urządzimy sobie niezłą balangę, może nawet wykosztujemy się na hotelową obsługę? Ja płacę, niech stracę. - Nie będę oponować. Pa. Ben umknął bocznymi schodami i zszedł piętro niżej, żeby uniknąć łowców sensacji. Dopiero tu wsiadł do windy. Na szczęście była pusta, ale w momencie gdy drzwi zaczęły się zamykać, do środka wśliznął się młody mężczyzna. - Uff, ledwie zdążyłem - wykrzyknął. - Mam nadzieję, że jedzie pan na dół? - Tak, na parter. Przestrzegając windzianej etykiety obaj mężczyźni nie odzywali się do siebie stojąc po bokach kabiny, wpatrzeni z zainteresowaniem w drzwi. Dopiero gdy winda minęła czwarte piętro, mężczyzna zagadnął Bena: - Pewnie musi być pan szczęśliwy, że już po wszystkim? - Rzeczywiście - odparł Ben ostrożnie. Jeśli to następny dziennikarz, to trzeba wiać. - Muszę panu wyznać - ciągnął konwersacyjnym tonem mężczyzna - że byłem niesamowicie zaskoczony. Mógłbym się założyć, że pański klient jest winny jak sto diabłów. - Wiele osób popełniło ten sam błąd. Ale Barrett nie jest typem mordercy. Dla mnie było to oczywiste od samego początku. - Czyżby? - spytał nagle jakimś dziwnym głosem mężczyzna. Ben odwrócił zdziwiony głowę, ale jego współpasażer nadal uśmiechał się do niego z sympatią. - Oczywiście. Barrett nie ma instynktu zabijania. - A tak, tu się z panem całkowicie zgadzam - odparł z uprzedzającą grzecznością mężczyzna. - Rzeczywiście, pan burmistrz nie ma instynktu zabijania, on ma tylko... zatrute serce. Rozdział 67 Jen poczuł, jak uginają się pod nim nogi. - Co pan powiedział? - Chyba słyszałeś? W tym momencie winda zjechała na dół i drzwi zaczęły się otwierać. Ben rzucił się do wyjścia, ale mężczyzna pchnął go w bok i nacisnął przycisk zamykający drzwi. - Co jest, do cholery! - krzyknął Ben i nagle zobaczył wymierzony w siebie pistolet. - Jeden ruch i strzelam - syknął mężczyzna. - Od dawna świerzbi mnie ręka, żeby to zrobić. Więc uważaj. - Czego pan chce? - spytał Ben łapiąc powietrze otwartymi ustami. - Na razie wyjdziemy z budynku nie zwracając niczyjej uwagi i wsiądziemy do twojego auta. Śledziłem cię i wiem, że masz wypożyczonego chryslera. Tylko bez sztuczek, bo ktoś zginie, ty albo jakaś przypadkowa osoba. Przy takim tłoku to pewne. Ben zerknął szybko na mężczyznę. Dopiero teraz dostrzegł, że jest bardzo młody, miał chyba nie więcej niż dwadzieścia lat. Ale z jego miny wywnioskował, że bez zmrużenia oka spełni każdą groźbę. - Dobrze, zrobię, co pan zechce. - Ruszaj. Ale pamiętaj, że w kieszeni będę trzymał wymierzony w ciebie rewolwer. Strzelę, nawet jeśli się uchylisz, i kulkę zarobi ktoś inny, może jakieś niewinne dziecko, więc uważaj. - Mężczyzna otworzył drzwi. Na zewnątrz czekał już tłum zniecierpliwionych ludzi, wśród których znajdował się jakiś dziennikarz. Natychmiast rozpoznał Bena i coś do niego krzyknął, ale Ben go zignorował i szedł dalej sztywnym krokiem do wyjścia. - Oby tak dalej! - kpił mężczyzna. - Tylko spokój może nas uratować. Ben wyszedł na plac przed sądem, zerkając ostrożnie na boki. Miał cichą nadzieję, że w drodze do samochodu spotka kogoś, kto go na tyle dobrze zna, że widząc jego zachowanie zacznie coś podejrzewać. Ale na próżno. 387 - Nie trzeba. Zaraz złapię Jonesa i jakoś sobie poradzimy, a ty zaszyj się gdzieś w kąciku i odsapnij sobie. - Dobra, nie będę nalegał, bo rzeczywiście jestem skonany. Do zobaczenia za jakieś pół godziny w hotelu, jak tylko trochę dojdę do siebie. Urządzimy sobie niezłą balangę, może nawet wykosztujemy się na hotelową obsługę? Ja płacę, niech stracę. - Nie będę oponować. Pa. Ben umknął bocznymi schodami i zszedł piętro niżej, żeby uniknąć łowców sensacji. Dopiero tu wsiadł do windy. Na szczęście była pusta, ale w momencie gdy drzwi zaczęły się zamykać, do środka wśliznął się młody mężczyzna. - Uff, ledwie zdążyłem - wykrzyknął. - Mam nadzieję, że jedzie pan na dół? - Tak, na parter. Przestrzegając windzianej etykiety obaj mężczyźni nie odzywali się do siebie stojąc po bokach kabiny, wpatrzeni z zainteresowaniem w drzwi. Dopiero gdy winda minęła czwarte piętro, mężczyzna zagadnął Bena: - Pewnie musi być pan szczęśliwy, że już po wszystkim? - Rzeczywiście - odparł Ben ostrożnie. Jeśli to następny dziennikarz, to trzeba wiać. - Muszę panu wyznać - ciągnął konwersacyjnym tonem mężczyzna - że byłem niesamowicie zaskoczony. Mógłbym się założyć, że pański klient jest winny jak sto diabłów. - Wiele osób popełniło ten sam błąd. Ale Barrett nie jest typem mordercy. Dla mnie było to oczywiste od samego początku. - Czyżby? - spytał nagle jakimś dziwnym głosem mężczyzna. Ben odwrócił zdziwiony głowę, ale jego współpasażer nadal uśmiechał się do niego z sympatią. - Oczywiście. Barrett nie ma instynktu zabijania. - A tak, tu się z panem całkowicie zgadzam - odparł z uprzedzającą grzecznością mężczyzna. - Rzeczywiście, pan burmistrz nie ma instynktu zabijania, on ma tylko... zatrute serce. Rozdział 67 B, ' en poczuł, jak uginają się pod nim nogi. - Co pan powiedział? - Chyba słyszałeś? W tym momencie winda zjechała na dół i drzwi zaczęły się otwierać. Ben rzucił się do wyjścia, ale mężczyzna pchnął go w bok i nacisnął przycisk zamykający drzwi. - Co jest, do cholery! - krzyknął Ben i nagle zobaczył wymierzony w siebie pistolet. - Jeden ruch i strzelam - syknął mężczyzna. - Od dawna świerzbi mnie ręka, żeby to zrobić. Więc uważaj. - Czego pan chce? - spytał Ben łapiąc powietrze otwartymi ustami. - Na razie wyjdziemy z budynku nie zwracając niczyjej uwagi i wsiądziemy do twojego auta. Śledziłem cię i wiem, że masz wypożyczonego chryslera. Tylko bez sztuczek, bo ktoś zginie, ty albo jakaś przypadkowa osoba. Przy takim floku to pewne. Ben zerknął szybko na mężczyznę. Dopiero teraz dostrzegł, że jest bardzo młody, miał chyba nie więcej niż dwadzieścia lat. Ale z jego miny wywnioskował, że bez zmrużenia oka spełni każdą groźbę. - Dobrze, zrobię, co pan zechce. - Ruszaj. Ale pamiętaj, że w kieszeni będę trzymał wymierzony w ciebie rewolwer. Strzelę, nawet jeśli się uchylisz, i kulkę zarobi ktoś inny, może jakieś niewinne dziecko, więc uważaj. - Mężczyzna otworzył drzwi. Na zewnątrz czekał już tłum zniecierpliwionych ludzi, wśród których znajdował się jakiś dziennikarz. Natychmiast rozpoznał Bena i coś do niego krzyknął, ale Ben go zignorował i szedł dalej sztywnym krokiem do wyjścia. - Oby tak dalej! - kpił mężczyzna. - Tylko spokój może nas uratować. Ben wyszedł na plac przed sądem, zerkając ostrożnie na boki. Miał cichą nadzieję, że w drodze do samochodu spotka kogoś, kto go na tyle dobrze zna, że widząc jego zachowanie zacznie coś podejrzewać. Ale na próżno. 387 Ben usiadł za kierownicą, mężczyzna obok. - Jedź w stroną River Parks - rozkazał - i dobrze ci radzę, bez żadnych sztuczek. Nie mrugaj światłami na widok policyjnego auta i nie wjeżdżaj w słup oświetleniowy, żebym wyleciał z fotela, bo zanim to zrobisz, otrzymasz kulkę, a potem zajmę się innymi. Adres twojego biura i mieszkania znam na pamięć. Zrozumiano? Ben wciągnął powietrze przez zęby, starając się nie pokazywać po sobie strachu. - Tak, zrozumiałem - słowa z trudem przeciskały mu się przez gardło. - To dobrze. Ruszaj. Ben nacisnął pedał gazu. Zastanawiał się w panice, co robić. Przecież musi być jakieś wyjście. Zaraz, jak zachowałby się Mikę w takiej sytuacji? Pewnie odmówiłby słuchania poleceń napastnika i przy pierwszej okazji rzuciłby się na niego. Ale ostatecznie jest wyszkolonym wszechstronnie policjantem. A Ben? Gdyby tylko ruszył palcem, jego mózg można by zeskrobywać z tapicerki auta. Co robić? Przypomniała mu się taktyka policyjnych psychologów, którzy podkreślali, że najważniejszą rzeczą w obcowaniu z szaleńcem jest nawiązanie z nim kontaktu słownego, rozmowa o najbłahszych rzeczach. Może przy okazji dowie się wreszcie, dlaczego facet tak się na niego uwziął. Skąd ta nienawiść? Może kiedyś wyrolował go jakiś prawnik i teraz szuka zemsty na wszystkich, którzy noszą togę, zwłaszcza na takich, o których się mówi przy okazji słynnych procesów, żeby w taki symboliczny sposób zemścić się na jego niesprawiedliwym systemie sądowym? Ben odetchnął głęboko i rzekł: - Wiem, jak to zabrzmi w takiej chwili, ale proszę mi wierzyć, uniewinnienie Barretta to nie żadne matactwa prawników. On naprawdę nie zamordował swojej rodziny. - A co mnie obchodzi jakiś pieprzony Barrett! - warknął mężczyzna. - To pożywka dla kur domowych i innych kretynów. Cały świat się podnieca, gdy jakiś sławny dupek staje przed sądem, a nie dostrzega naprawdę istotnych procesów, prawdziwych winnych i prawdziwych ofiar. Słowa mężczyzny zupełnie zbiły z tropu adwokata. O co mu chodzi, u diabła? Jakiś terrorysta, który chce zwrócić uwagę na swoich kumpli, którzy mają stanąć przed sądem, czy co? Spojrzał ukradkiem na mężczyznę. Miał rozbiegane, rozpalone wewnętrzną gorączką oczy maniaka. Ale czego innego można się spodziewać? Ktoś przy zdrowych zmysłach nie wysyła do obcej osoby dziwacznych listów i kaset wideo, a potem nie stara się go wysadzić w powietrze. Czuł, jak mimo strachu wzbiera w nim wzburzenie. - Dość mam tych zagadek, niechże pan powie, o co tu chodzi - powiedział z rozdrażnieniem. -Zatrzymaj siei wyłaź z wozu -rozkazał mężczyzna, ignorując pytanie Bena Znajdowali się tuż przy River Parks, jednej z najbardziej malowniczych części Tulsy, raju dla biegaczy i spacerowiczów - ale tylko w ciągu dnia - Ben rozejrzał się niepostrzeżenie na boki. Żywej duszy. Jedynie dość daleko, na parkingu, stało kilka aut, przypuszczalnie z kochankami szukającymi odosobnienia Poza 388 tym park był wymarły, jak wszystkie słabo oświetlone miejsca wielkich miast w nocy. Ben wysiadł. W pobliżu rosła gęsta kępa drzew, gdyby rzucił się w jej stronę, byłby uratowany. Ale nie miał szans: zanim przebiegłby kilka kroków, mężczyzna by wystrzelił. Z drugiej strony, czy wiele by ryzykował, skoro szaleniec i tak pewnie ma zamiar go zabić? Tylko dlaczego nie zrobił tego od razu? Co kombinował? Jak Ben miał zgadnąć, co się roi w umyśle szaleńca? Jeśli mimo wszystko będzie musiał umrzeć, to przynajmniej niech wie, za co. Odchrząknął starając się wydobyć w miarę normalny głos ze ściśniętego gardła. - Naprawdę nie wiem, z jakich przyczyn zasługuję na to wszystko. Musiał mnie pan pomylić z kimś innym. Nie jestem święty, ale nie jestem też człowiekiem, który robi świństwa. Proszę, niechże pan przynajmniej powie, o co w tym wszystkim chodzi. Mężczyzna odgarnął włosy z czoła. - Naprawdę mnie nie poznajesz? - spytał. Ben przyjrzał się uważnie twarzy mężczyzny. Może to była sugestia, ale chyba rzeczywiście zobaczył w jego rysach coś znajomego. Ale gdzie go mógł spotkać? W jakich okolicznościach? Widząc, że Ben kręci głową, mężczyzna podpowiedział: - Sięgnij pamięcią osiem lat wstecz. Przypomnij sobie podobnie kontrowersyjny proces, jak ten dzisiejszy, kiedy to sprawiedliwość także została zeszmacona. - Osiem lat temu? Przecież wówczas byłem dopiero na stażu i nie mogłem brać udziału w żadnym procesie! Od raził mówiłem, że mnie pan z kimś pomylił! - zawołał Ben. - Osiem lat, które były dla mnie pasmem niewyobrażalnego cierpienia, a ty nawet nie pamiętasz, co się wtedy stało. Ben wrócił pamięcią do tamtych lat i nagle drgnął. - Ależ pan mówi o procesie mojego ojca, Kincaida seniora! - No chyba! To wtedy się spotkaliśmy. - Zaraz... To pan... To ty...? - Dopiero teraz Bena olśniło, skąd zna rysy nieznajomego. Tylko że osiem lat temu był on nastolatkiem. Chłopcem, który plunął mu w twarz przed drzwiami do sali, w której miała się odbyć rozprawa przeciwko doktorowi Kincaidowi. - Jesteś synem pacjenta, pana... Ackermana, prawda? Tego, który zmarł po operacji? - Który został zamordowany! - Dłoń chłopaka zacisnęła się na rękojeści pistoletu w paroksyzmie gniewu. - Zabity przez wadliwą zastawkę serca, zabity, bo twój ojciec wsadził mu w pierś zatrute serce! A więc dlatego tak się podpisywał jego prześladowca! Ben wściekał się z powodu swojej tępoty. Dlaczego od razu nie zgadł? - Słuchaj, jest mi naprawdę przykro, aleja nie miałem z tym nic wspólnego, wierz mi - powiedział spokojnie. Teraz, gdy wiedział, o co chodzi, mógł przynajmniej podjąć dyskusję. -Pomyśl, że ja też straciłem wówczas ojca... - Nawet ich nie porównuj! - wrzasnął Ackerman. - Mój ojciec był cudowny, nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, dbał o mnie jak nikt. Dlaczego trafił na takiego bezdusznego rzeźnika, jak Kincaid? Czym mu się naraził, że go zabił?! Mój oj- 389 ciec nie żyje, bo dał się zwieść mirażom roztaczanym przed oszustów. Twój ojciec wcale nie miał zamiaru go leczyć, tylko oskubać z ostatniego centa! Gdyby nie to, miałbym do dziś swojego tatusia! - łzy potoczyły się po policzkach młodego Ackermana. Przypominał teraz do złudzenia tego samego skrzywdzonego chłopca, którego osiem lat wcześniej Ben widział w sądzie. - Doskonale cię rozumiem - powiedział łagodnie. - Wiem, że ci było dia-belnie ciężko. Ale to nie była moja wina, zrozum. - Nie twoja wina? To już nie nazywasz się Kincaid? Wszyscy maczaliście w tym paluchy! Wszyscy co do jednego zbijaliście kasę na śmierci mojego ojca. - Ależ nie! Nie wypieram się swojego ojca, ale nie miałem nic wspólnego z jego pracą. Przecież jestem prawnikiem. Nawet nie mieszkałem wtedy z rodzicami. Dowiedziałem się wszystkiego dopiero od prokuratora, u którego wówczas byłem na stażu. Powtarzam, nie mam nic wspólnego ze śmiercią twojego ojca. - Nie chrzań! Chcesz czy nie, brałeś w tym wszystkim udział, choćby poprzez finansowe profity. - Ależ nie! Od lat nie wziąłem złamanego centa od ojca. Utrzymywałem się absolutnie sam. - Skończ z tymi idiotycznymi wymówkami. Już ja dobrze wiem, jak było. -Oczy chłopaka jarzyły się w ciemności. - Choćbyś nie wiem jak się tłumaczył, jesteś winny śmierci mojego ojca i musisz ponieść karę. Synowie muszą płacić za grzechy swoich ojców, tak jak synowie muszą mścić swoich ojców. Czekałem na taką okazję przez lata, tylko nie wiedziałem, gdzie cię szukać, bo po procesie ojca zniknąłeś. Skończyłem szkołę, poszedłem do wojska, ale ani na chwilę nie zapomniałem, co jest moją powinnością. Nagle, gdy już straciłem nadzieję, zobaczyłem w telewizji ciebie obok tego waszego burmistrza. Pomyślałem, że dopadnę cię w najlepszym momencie, gdy znów będziesz brał udział w prostytuowaniu sprawiedliwości. Ale nie chciałem cię od razu zabić, o nie! Chciałem, żebyś poczuł, co to cierpienie, obawa o bliskich. - Nie przestając trzymać Bena na muszce Ackerman wsunął wolnąrękę pod marynarkę i wyciągnął niewielki nadajnik z krótką anteną. - A teraz będę napawał się widokiem twojej męki. Domyślasz się, co mam w ręku? - Chyba nadajnik... - powiedział ochrypłym głosem Ben. Wolał nie zgadywać, do czego ma służyć. i, - No proszę, jaki bystry. Jak już zapewne wiesz, jestem specjalistą od materiałów wybuchowych - podarunek od wuja Sama, z czasów, gdy służyłem w armii. Chyba się domyślasz, gdzie tym razem jest bomba? Ciepło, ciepło. Tak, tam, gdzie mieszka pewien mały chłopczyk ze swoim wujaszkiem adwokatem.' Wystarczy nacisnąć guzik i bum! - Posłuchaj... Mnie możesz zrobić, co chcesz, ale zostaw tamtych zostaw dziecko! - Ben z trudem się powstrzymał, żeby nie rzucić się na mężczyznę Ale byłby to błąd o nieobliczalnych skutkach. Zanim zdążyłby wyrwać mu nadajnik Ackerman wcisnąłby guzik i Joey, właścicielka domu i wszyscy pozostali lokatorzy zginęliby na miejscu. A tak zawsze istniała szansa, że jakoś powstrzyma szaleńca. - Czego właściwie chcesz? 390 - Przeczytałem w gazecie, ze po zakończeniu procesu planujesz czynny wypoczynek, więc chciałbym ci to od razu umożliwić. To wymarzone miejsce na jogging, zaraz zobaczymy, jak się dla ciebie liczy życie bliskich. Zrobisz sobie kilka przebieżek, to wszystko. - W wizytowych butach? - Już szukasz wymówek? Nie radzę, strasznie mi dziś drżą ręce. - Ackerman włożył niepotrzebny już pistolet do kieszeni płaszcza. Ale teraz, gdy trzymał kciuk na przycisku detonatora, Ben był tak samo bezbronny jak przedtem. - A teraz słuchaj: jakąś milę stąd jest most, do którego przyczepiony jest podobny nadajnik. Jeżeli dobiegniesz do niego w ciągu pięciu minut i naciśniesz odpowiedni guzik, światełko w moim nadajniku zgaśnie i wygrasz. - Przecież to niemożliwe! Nie dam rady! - Jak chcesz. Włączam stoper, jeśli nie zdążysz, ujrzysz jak twoi najbliżsi pofruną w powietrze. Jazda! Widząc, że dalsza dyskusja z szaleńcem jest bezowocna, i tylko w ten sposób mitręży cenny czas, Ben pobiegł przed siebie kierując się na majaczący w oddali most. Po chwili wpadł na ścieżkę do joggingu i pędził dalej, czując, jak wiatr gwiżdże mu w uszach. Zrzucił marynarkę, ale nie na wiele to się zdało, bo najbardziej krępowały mu ruchy buty, których nie mógł ściągnąć, bo natychmiast poharatałby sobie stopy. Zacisnął zęby starając się nie zwracać uwagi na brak powietrza w płucach i piekące mięśnie, myśląc tylko o Joeyu, o pozostałych... Wiedział, że Ackerman nie zawaha się zdetonować bomby, jeśli Benowi nie uda się dobiec na czas. Co więcej, pewnie nawet o tym marzył, bo pragnął zobaczyć, jak adwokat cierpi. Ben zagłębił się w ciemność i bieg stał się nieporównanie bardziej uciążliwy, bo nie widział przed sobą dalej niż na dwie stopy. Rzucił szybkie spojrzenie za siebie, Ackerman podążał za nim w stałej odległości, starając się nie tracić go z oczu, gotów nacisnąć guzik przy każdej próbie ucieczki adwokata czy szukania przez niego pomocy. Nagle Ben zawadził o coś nogą i z całym impetem zwalił się na wysypaną żwirem ścieżkę. Potłukł się dotkliwie, ale nie to się liczyło, tylko utrata kilku cennych sekund. Natychmiast poderwał się na nogi i ruszył dalej, stopniowo nabierając poprzedniej szybkości. Serce waliło mu jak młotem, płuca opasały żelazne obręcze, poczuł, że łapie go kolka. Zacisnął zęby starając się zepchnąć ból do podświadomości. Biec, biec, byle dalej! Już niemal docierał do mostu, Fifteenth Street Bridge, łączącego wschodnią i zachodnią część miasta. Po chwili już biegł po nim, rozglądając się rozpaczliwie na boki w poszukiwaniu nadajnika. Jest! Starając się nie myśleć, ile mu zostało czasu, Ben rzucił się na kolana, porwał czarną skrzynkę z pulsującym światełkiem i z całych sił nacisnął guzik. Trzymając aparat kurczowo w rękach zwalił się na plecy dysząc, jak ryba wyjęta z wody, starając się nie myśleć o skatowanych mięśniach i płucach. Po kilkunastu sekundach podbiegł do niego Ackerman. - Nieźle, Kincaid, całkiem nieźle. Kto by się tego spodziewał po takim wymoczku. Cztery minuty czterdzieści sześć sekund. Z trudem, ale zdążyłeś - rzucił 391 kpiąco. Potem nagle kopnął Bena w żebra. - Dość tego wylegiwania się. Wstawaj. - Daj mi chwilę... - wycharczał Ben. - Powiedziałem wstawaj! i to już! - Ackerman po raz kolejny go kopnął, tym razem mocniej. Ben z trudem uniósł się na czworaki, potem powoli wstał. - Przecież zrobiłem, co chciałeś - wydyszał. - Nie możesz już dać mi spokoju? Miejże trochę litości. - Zamknij się! - warknął gniewnie chłopak i jego twarz wykrzywił okrutny uśmiech. - To była dopiero rozgrzewka, teraz czeka cię następny etap. Rozdział 68 X o niepodobne do Bena - zauważyła Christina spoglądając z niepokojem na zegarek. - Pewnie jeszcze odpoczywa - wzruszył ramionami Jones. - Niby gdzie? Przecież tu ma najlepsze warunki, a do domu na pewno nie pojechał, bo przecież miał się z nami zaraz spotkać. - Może wstąpił do baru na kilka głębszych? - Kapitan? - parsknął śmiechem Loving. - Chyba do mlecznego. - Dajcie spokój, panowie - zgromiła obu Christina. - To nie żarty. Zaczynam się naprawdę niepokoić. - Daj mu jeszcze trochę czasu. Może dopadli go dziennikarze - uspokajał ją Jones. - a ty jak sądzisz, Loving? - Cholera wie - olbrzym podrapał się w głowę. - Fakt, że takie spóźnienie nie jest podobne do Bena. Poza tym trzeba zaufać instynktowi Christiny. Jeśli się niepokoi, to znaczy że coś chyba rzeczywiście nie gra. - O Boże... nie myślisz chyba... - Christina zamilkła, niezdolna wypowiedzieć do końca straszliwej myśli. - O co wam chodzi? - zdenerwował się Jones. -Nie możecie powiedzieć po ludzku? - Już zapomniałeś o tym szaleńcu, który go prześladuje? - Zatrute Serce? Myślisz, że ma coś z tym wspólnego? - Nie wiem, ale na wszelki wypadek zadzwonię do Mikę'a. Ben wlepił w Ackermana zalęknione spojrzenie. - Jaki etap? - spytał ochryple. - Chyba nie sądziłeś, że już wyrównaliśmy rachunki? O nie, Kincaid. Dopiero zaczęliśmy zabawę. - Czego jeszcze chcesz? - Och, nic wielkiego. Po prostu tak pociesznie wyglądałeś jako sprinter w garniturze, żechyba nie odmówię sobie przyjemności powtórnego zobaczenia cię w tej roli A to oznacza, że pobiegniesz z powrotem. - Proszę cię, przestań - zaklinał Ben. - Nie wytrzymam następnych pięciu minut... . . - Nie odpowiada ci pięć minut? Wyśmienicie, dostaniesz cztery i poł. - Ależ to niemożliwe, żebym w takim czasie dobiegł na miejsce! - Niemożliwe? Nie lubię tego słowa i zawsze staram się sprawdzić, czy tak jest rzeczywiście. A więc uwaga, włączam stoper. - Proszę... -Sekunda, dwie... Ben ruszył ociężale z miejsca, zaciskając zęby i starając się zwalczyć kłujący ból ogarniający już teraz całe ciało. Tym razem było jeszcze gorzej. Na szczęście po kilku krokach, gdy się rozpędził i rozluźnił zesztywniałe ciało, wpadł w automatyczny rytm, płynnie przechodząc od jednego kroku do następnego, i właściwie przestał dostrzegać, co się wokół niego dzieje. Wpatrzony tępo przed siebie podnosił automatycznie nogi i parł do przodu. Musiał myśleć tylko o wyimaginowanej mecie przy aucie, nie rozpraszać się, pokonać ścianę bólu, jak zawodowy długodystansowiec. I szybciej. Jeszcze szybciej, bo inaczej... Zaczął wymieniać w myślach wszystkie osoby znajdujące się teraz w pensjonacie: panią Marmelstein, Joeya, Joni i Jamie'ego, ich braci bliźniaków oraz ich rodziców. I Joeya. Joey! Zacisnął jeszcze mocniej zęby, starając się zignorować ból, odgrodzić go od siebie barierą nieświadomości, i myśleć tylko o chłopcu, znajdując w tym nieustający doping, źródło ponadnaturalnej siły. Jakże to? Ledwie udało mu się przebić skorupę, którą otoczyło się dziecko, ledwie po tylu miesiącach nawiązał z nim kontakt, ledwie zaświtała mu nadzieja, że jednak będzie w stanie zastąpić siostrzeńcowi rodziców - i kochać go jak własne dziecko - teraz to wszystko, cały ten trud, nadzieję na przyszłość, miała zniweczyć bezlitosna ręka szaleńca? O nie, nie pozwoli na to! Czując, że zapas jego sił jest już od dawna na wyczerpaniu, Ben modlił się o każdy następny krok, każdy jard, który zbliży go do celu. Już podbiegał do samochodu, ale gdzie szukać nadajnika?? Jest! Jak wiedziony ręką opatrzności, Ben natychmiast go zobaczył - był przyczepiony do zderzaka auta. Ben ostatkiem sił rzucił się do przodu. Padając zerwał nadajnik, nacisnął guzik, i zwalił się na ziemię wciągając ze świstem powietrze; otępiały, zdolny do jednej tylko myśli: udało się! Kilka chwil później przybiegł Ackerman. - No, no - roześmiał się drwiąco. - Zaczynasz mi imponować. Jeszcze kilka takich rundek i tak mnie rozamehsz, że oddam ci nadajnik z czystej sympatii Chociaż, poczekaj - mężczyzna spojrzał na stoper. - Zdaje się że to jednak ko 394 nieć naszej zabawy. Przekroczyłeś czas, oiegłeś cztery minuty trzydzieści cztery sekundy. Obawiam się, że wobec tego będę musiał... Ale nie dokończył. Ben bez namysłu, niemal podświadomie, poderwał się jakimś cudem i resztką sił wytrącił nadajnik z ręki chłopaka. Uderzenie było tak silne, że plastikowa skrzynka zatoczyła potężny łuk i wylądowała z pluskiem -w samym środku Arkansas River, a Ackerman zwalił się na ziemię. W tej samej sekundzie Ben wskoczył do auta i włączył silnik. - Ty przeklęty głupcze! - krzyknął Ackerman gmerając w kieszeni, żeby wydobyć pistolet. - Nawet nie próbuj uciekać, bo zaraz cię dopadnę! Ale Ben ani myślał czekać i ruszył z rykiem silnika wprost na swojego prześladowcę, tak że ten musiał ratować się uskokiem w bok, podczas którego pistolet wypadł mu z ręki. Widząc to Ben ruszył pełnym pędem do przodu. Po chwili obejrzał się do tyłu. Zobaczył z przerażeniem, że Ackerman biegnie w stronę parkingu, gdzie stały auta z zakochanymi parkami. Nietrudno się było domyślić, że Ackerman odbierze komuś auto i za chwilę będzie siedział na karku Benowi. Adwokat skręcił w Riverside Drive mając nadzieję, że zmyli Ackermana, ale nadaremnie. Po chwili zobaczył zbliżające się z tyłu światła. Cholera, Ackerman miał szybszy wóz, przy którym wysłużony chrysler z wypożyczalni nie ma najmniejszych szans. Co robić? Jechać na policję? Tak, ale szaleniec pojedzie za nim i jak tylko Ben wystawi głowę z auta, to... Kula uderzyła w tylną szybę, która rozprysła się w drobny mak, zasypując wnętrze auta odłamkami szkła. Ben skulił się odruchowo, starając się odzyskać panowanie nad kierownicą. Zaraz, trzeba pomyśleć. Musi być jakieś wyjście. Jeśli będzie tylko uciekał, wcześniej czy później Ackerman go dopadnie i zrobi z niego marmoladę. Co jednak najgorsze, ucieczka wcale nie była najlepszym rozwiązaniem, ponieważ gdy tylko Ackerman straci Bena z oczu, natychmiast ruszy w stronę pensjonatu pani Marmelstein. Nawet jeśli nie zdąży przygotować nowego detonatora, żeby wysadzić dom, to przecież ma pistolet... Trzeba znaleźć inny sposób, żeby go powstrzymać - nie tyle go zgubić, co się go pozbyć, unieruchomić. Ale jak? Zjeżdżając w stronę Orał Roberts University, Ben musiał gwałtownie przyhamować na zakręcie, żeby nie wypaść z drogi. Ależ tak! Facet ma szybsze auto i pistolet, a więc na prostej ma przewagę, ale przecież nie zna Tulsy, nie zna skrzyżowań, układu ulic! Tak, to jedyna szansa! Ben skręcił w jedną z przecznic, ale tym razem na tyle wolno, żeby Ackerman na pewno go widział. Jest. Ben zobaczył w lusterku oślepiające światła, które zbliżały się błyskawicznie do niego. Ben przydeptał pedał gazu, bo nie chciał, żeby teraz, gdy ma już plan, Ackerman go dopadł. Skręcił w następną przecznicę i oto miał przed sobą to, o czym myślał: słynny tulsański zakręt śmierci. Ben ruszył w dół ulicy sprawdzając co chwila, czy Ackerman nadal go ściga. Potem przyspieszył, żeby tamten musiał zrobić to samo, i wszedł z taką szybkością w zakręt, aż auto stanęło na dwóch kołach. Ale natychmiast odbił kierownicą i gdy znalazł się po drugiej stronie zakrętu, zjechał na bok i zgasił światła oraz silnik. Ledwie to uczynił, z drugiej strony zakrętu usłyszał ryk silnika, potem prze- 395 raźliwy pisk hamulców. Widać Ackerman zrozumiał, że wpadł w pułapkę. Ale za późno. Nie był już w stanie powstrzymać rozpędzonej masy żelastwa, która z całym impetem wpadła w zakręt. Ben widział, jak Ackerman z wykrzywioną twarzą stara się zapanować nad tańczącym na drodze samochodem, ale jechał zbyt szybko, i pchane nieubłaganą siłą odśrodkową auto wyleciało z szosy. Rozległ się straszliwy łoskot miażdżonej blachy. Ben wyskoczył na jezdnię i dopadł drugiej strony ulicy. Auto Ackermanabyło doszczętnie rozbite, a silnik zaczęły lizać płomienie. Ackerman leżał obok, wyrzucony siłą uderzenia. Widząc, że nic więcej nie zdziała, Ben popędził szukać telefonu. W pół godziny później naokoło tulsańskiego zakrętu śmierci zebrał się tłum ludzi - gapiów, lekarzy i dziennikarzy a także cztery wozy patrolowe, które na rozkaz Mike'a szukały Bena. Zjawiła się też straż pożarna, która zgasiła płonące auto, a teraz strażacy, ubrani w specjalne żaroodporne kombinezony, dotarli do rannego i pakowali go na nosze. Ben zajrzał do ambulansu. - Żyje? - spytał półgłosem Mike'a. - Hm, jest mocno pogruchotany, ale wyjdzie z tego. Niestety. Jak by było mało szaleńców, którzy chcą kogoś ukatrupić - Mikę wsadził z wściekłością ręce do kieszeni. - Daj spokój, Mikę. Nie chcę odgrywać anioła, bo swoje przeszedłem, ale facet jest psychicznie chory i potrzebuje pomocy. Nie odpowiada za swoje czyny. Tamta sytuacja z ojcem go zupełnie zdruzgotała. Gdyby nie to, mógłby być... -Ben szukał odpowiedniego sformułowania - zupełnie normalny. Ale nienawiść go zniszczyła, zżarła... Zatruła mu serce. Część czwarta WYZBYŁEM SIĘ TEGO, CO DZIECIĘCE Rozdział 69 B. ' en schronił się w najdalszym pokoju hotelowego apartamentu zastępującego mu biuro, zostawiwszy na pierwszej linii frontu Jonesa. Od zakończenia procesu telefon wprost się urywał. Większość rozmówców stanowili dziennikarze złak-nieni sensacyjnych szczegółów, oraz potencjalni klienci. Gdyby Ben przyjął choć część zleceń, do końca życia opływałby w dostatki. A nie były to byle jakie przypadki, lecz najlepsze kąski, trudne i pogmatwane, o jakich marzy każdy adwokat i jakie trafiają się tylko najsławniejszym. Otrzymywał też inne propozycje, jak lukratywne stanowisko radcy prawnego w poważnej firmie produkującej oprogramowanie do komputerów, czy posada komentatora w programie telewizyjnym o tematyce prawniczej. Zważywszy że właśnie co wygrał słynny proces, pozbył się maniaka zagrażającego jemu i jego najbliższym, przełamał niekomunikatywność swojego siostrzeńca, Ben mógł z pełnym przekonaniem stwierdzić, że świat jest piękny. Myśląc o tym wszystkim oglądał telewizję, w której pojawiały się dziesiątki mniej czy bardziej sensownych komentarzy. „Nie ma wątpliwości, że burmistrz jest niewinny, tylko czy to nam daje jakąś wiedzę o Ameryce?" „Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: proces sądowy opierający się na werdykcie przysięgłych jest anachronizmem". Cytat wypowiedzi jednego ze wspomnianych przysięgłych: „Najbardziej mi się podobał ten obrońca Barretta. Taki niepozorny, a kurcze, jak dowalił prokuraturze". Cytat zdegustowanego przedstawiciela prokuratury: „Naszą dewizą jest nie popełniać błędów. Werdykt przysięgłych był bardzo niefortunny, ale nie mieliśmy nań żadnego wpływu". Ben zmienił kanał na program ósmy. Z ekranu patrzyła na niego znajoma twarz Harveya Sandersa, który siedząc w swoim mieszkaniu udzielał już chyba setnego wywiadu. 399 - Część komentatorów uważa, że to pan zdecydował o losach procesu Wal-lace'a Barretta. Czy jest pan dumny z takiej oceny? - Och uważam że to przesada - odparł Sanders z olśniewającym uśmiechem, który w ostatnich tygodniach doprowadził do perfekcji. - Widziałem, co widziałem, słyszałem, co słyszałem, a potem opowiedziałem o tym w sądzie. Spełniłem jedynie swój obowiązek, więc trudno żebym się tym chełpił. - Rozgłos towarzyszący sprawie Barretta miał z pewnością wpływ na pańską karierę aktorską. - Rzeczywiście, musiałem nawet wynająć agenta. - W komentarzach powtarza się stwierdzenie, że pańskie drugie wystąpienie w sądzie miało charakter przełomowy. - To prawda. Natychmiast otrzymałem kilka konkretnych ról do zagrania, jedną nawet w filmie. Przepraszam, ale muszę odebrać następny telefon. Ben z westchnieniem wyłączył telewizor. I jak tu nie zgodzić się z utyskiwaniami, że wymierzanie sprawiedliwości stało siew procesach sądowych najmniej ważne? Z trudem zmusił się do wstania z wygodnej kanapy. Musiał oddzwonić do kilku bliższych i dalszych znajomych, którzy prosili o kontakt, ale przede wszystkim czuł ogromną potrzebę usłyszenia głosu matki. Ujął słuchawkę i wykręcił numer. - Dzień dobry, mamo. Mam nadzieję, że już słyszałaś? - Jakżeby inaczej. Nie masz pojęcia, jak jestem dumna, Benjaminie. Wszędzie o tobie się mówi. -Nawet w ulubionym supersamie twoich sąsiadek? - Zwłaszcza tam. - Miło słyszeć. Muszę się pochwalić, że jestem zasypywany ofertami pracy. Wygląda na to, że w końcu mój zawód przyniesie mi wymierne korzyści. - Nigdy nie miałam wątpliwości, że tak się stanie. - Matka Bena zamilkła. Po chwili spytała nieco innym głosem. - Czy masz jakieś informacje o tym... o tym człowieku, wiesz... którego ojciec... - O Ackermanie, tak? Jest w szpitalu, z tego, co mówią lekarze, wynika, że wyliże się. A potem trafi do szpitala psychiatrycznego. Ale kto wie, czy po tym wszystkim kiedykolwiek dojdzie do siebie. Po drugiej stronie zapanowała długa cisza. - Boże, taka tragedia. Kto by pomyślał? O czym, mamo, o czym, spytał bezgłośnie Ben. Że owa tragedia, której pośrednim sprawcą był słynny kardiolog, doktor Kincaid, przeżyje go? Że wyrządzona komuś krzywda nie umrze śmiercią naturalną wraz ze zgonem sprawcy? Czy to naprawdę może dziwić? Czy miał prawo domagać się odpowiedzi na te pytania od matki? - Myślę, że powinniśmy o wszystkim jak najszybciej zapomnieć - stwierdził, siląc się na beztroski ton. - Mam nadzieję, że tym razem przeszłość już na dobre pozostanie w przeszłości. Powiedz lepiej, co słychać? - Wszystko po staremu - matka Bena odetchnęła z wyraźną ulgą, gdy zmienił temat. - Ale przede wszystkim powiedz, co u ciebie? 400 - Jak juz mówiłem, klienci waią ao mnie drzwiami i oknami. Lada dzień spodziewam się czeku od Barretta na bardzo pokaźną sumkę. Mały też się czuje świetnie, tak się rozgadał, że zaczyna nawet pyskować. - To cudownie. Trudno mi wyrazić, jaka jestem dumna. Nie mam wątpliwości, że od ojca usłyszałbyś to samo. - Z pewnością, mamo - odparł szybko Ben. Tego tematu z kolei on nie chciał kontynuować. Pożegnawszy się z matką Ben wziął się do pracy. Cały pokój zawalony był dokumentami dotyczącymi procesu Barretta. Trzeba je było uporządkować i schować do prywatnego archiwum. Nagle, w trakcie przekopywania się przez korespondencję, natrafił na wielką, dokładnie zapieczętowaną kopertę. Zdumiony otworzył ją i jego oczom ukazał się plik kserokopii wyników badań lekarskich. Ach, oczywiście. Przecież to badania Barretta. Jako że Benowi udało się wyłączyć je z postępowania dowodowego, nikt z jego ekipy do nich nie zaglądał, mając pilniejsze rzeczy na głowie. Zaczął je przekartkowywać, sprawdzając z ciekawości, co takiego znajdzie na temat załamania nerwowego Barretta. Ale mimo kilkakrotnego przeglądnięcia dokumentów, nie natrafił absolutnie na żaden papier z pieczątką psychiatry. Ciekawe, dlaczego w takim razie Barrett tak się upierał, żeby raport o jego stanie zdrowia nie trafił w ręce prokuratora? Z rosnącym niepokojem zaczął jeszcze uważniej wertować dokumenty. Wreszcie znalazł coś, czego by się nigdy nie spodziewał. Ben poczuł, jak oblewają go zimny pot i robi mu się sucho w ustach. Jezus Maria, jak mogłem być tak tępy? Tak ślepy?! Jak mogłem się tak straszliwie pomylić?? Barrett nadal mieszkał w tym samym domu na Terwilliger, gdzie zdarzyła się tragedia. Oczywiście całe wnętrze zostało zmienione, żeby przedmioty należące do żony i córek nie przypominały mu codziennie o nieszczęściu. Oczyszczony z zarzutów przez sąd dokonał w pewnym sensie także aktu fizycznego oczyszczenia, które miało mu pozwolić na rozpoczęcie normalnego życia. Barrett rozpromienił się na widok Bena. - Ben, witaj mój bohaterze. Chodź, wejdź, proszę - zapraszał z szeroko rozpostartymi rękami. Ben minął go bez słowa. - Hej? Co się dzieje, stary? Coś nie tak? Mogę ci dać słowo, że czek jest już w drodze, jeśli o to chodzi. Ben nadal milczał przyglądając się wnętrzu salonu. - Widzę, że urządziłeś się na nowo. Wszystko wraca do normy, co? - zagadnął. - To za dużo powiedziane. Po takim dramacie nic już nigdy nie wróci do normy. Ale żyć trzeba - odparł nieco zdezorientowany zachowaniem adwokata Barrett. - W najbliższym czasie zamierzam sprzedać dom, bo na dłuższą metę nie będę w stanie tu wytrzymać, ale na razie jakoś muszę mieszkać. - W takim nowym wnętrzu chyba milej się udziela wywiadów? 26 - Naga sprawiedliwość 401 - Trudno powiedzieć - odparł z wymuszonym uśmiechem Barrett. Nie miał pojęcia, skąd się bierze uszczypliwość adwokata. - Wiesz, jaki mam stosunek do dziennikarzy od czasu procesu, więc jest mi obojętne, gdzie z nimi rozmawiam. Mimo to cieszę się, że mój proces przestał być jedynym tematem, który ich interesuje. To niesamowite uczucie, że znowu żyje się normalnie, a nie poza nawiasem społeczeństwa. Wiesz, wydawało mi się, że nawet gdy zostanę uniewinniony, moja kariera i całe życie będą zrujnowane. Ale jest zupełnie inaczej. Nikt nie wątpi w moją niewinność, a to cholernie dodaje sił. Myślę, że jeszcze trochę powalczę. Ben otwarł aktówkę, wyciągnął z niej pojedynczą odbitkę kserograficzną i rzucił ją na stół. - Przeglądałem dziś papiery z twojej sprawy i natrafiłem na dokumenty dotyczące stanu twojego zdrowia. Te same, których tak bardzo nie chciałeś pokazać prokuratorowi, w obawie, że znajdzie w nich coś o twoim załamaniu nerwowym. Nie musiałeś się martwić, bo nic w nich nie było na ten temat. - A tak - odparł Barrett, wertując na chybił trafił dokumenty - i pewnie zastanawiasz się, czemu. To dlatego jesteś taki zły? Nie ma o co. Fakt, że z tym psychiatrą trochę przesadziłem, ale była to pierwsza rzecz, która przyszła mi do głowy. Widzisz, wtedy, na początku śledztwa byłem przekonany, że nikt serio nie bierze mojej winy i lada dzień wrócę do normalnego życia. W związku z tym nie chciałem, żeby wszyscy, prokuratura czy prasa, grzebali w moim prywatnym życiu, żeby poznali w szczegółach wszystkie moje choroby. Więc wymyśliłem tego psychiatrę, ale... - Daruj sobie te brednie - przerwał mu ostro Ben. - Chodzi o coś zupełnie innego. Znacznie poważniejszego. Z dokumentów wynika, że poddałeś się sterylizacji. Twoja żona nie mogła nosić twojego dziecka. - Niby czemu? Takie zabiegi nigdy nie dają absolutnej pewności. Pamiętaj, że lekarze też popełniają błędy - przekonywał Barrett. Nagle zamilkł i nad czymś głęboko się zamyślił. Potem machnął ręką i z westchnieniem powiedział: -Zresztą, do cholery.... Wiem, że i tak tego nie kupisz. Masz rację, nie mogłem mieć dzieci. -1 robiłeś wszystko, żeby nie dowiedziała się o tym prokuratura, bo byłbyś pogrzebany. Bullock natychmiast udowodniłby bez trudu, że miałeś wymarzony motyw zabicia żony: zazdrość. Ponieważ była w ciąży, ale nie z tobą. Barrett skubał dolną wargę. - Masz rację - powiedział powoli. Ben wziął głęboki oddech. - Zabiłeś ją, prawda? - spytał cicho. Barrett milczał, wpatrując się w przestrzeń. W końcu westchnął i odparł: - Tak, to ja. Nie ma sensu, żebym to przed tobą ukrywał. Ben opadł na krzesło, jak gdyby uszło z niego całe powietrze - Jak mogłeś zrobić taką potworność!? Nie mogę uwierzyć! - powtarzał roztrzęsiony jak gdyby dopiero słowa Barretta potwierdziły to, czego już od kilku godzin był w stu procentach pewien. - A ja ci tak ufałem! Ale ty byłbyś w stanie 402 oszukać cnyDa Każdego. Twój stosunek do dzieci wydawał się tak naturalny. Nie miałem wątpliwości, że je uwielbiasz, a tu nagle... - O czym ty mówisz?! Czyś ty oszalał?! Ja miałbym zabijać moje dziewczynki? Opanuj się! Przyznałem się tylko, że zabiłem żonę. Ale nie dzieci! Na miły Bóg, nie moje najukochańsze dziewczynki! - krzyczał Barrett załamującym się głosem. - To ona, to ta psychopatka je zarżnęła! Dosłownie! i tylko dlatego ja... - Poczekaj - Ben uniósł rękę, myśląc nad słowami burmistrza. - Po kolei, bo już mam dość zagadek. Jak to - ona? Barrett odetchnął i otarł pot z czoła. Długo milczał zbierając myśli. - To ona się leczyła psychiatrycznie, nie ja - powiedział ochrypłym głosem. - Ale leczenie nie dawało skutku i nadal zdarzały się chwile, gdy zupełnie traciła nad sobą kontrolę, dosłownie wariowała. Stawała się agresywna i nieobliczalna. Nie sposób spamiętać, ile razy rzucała się na mnie z pięściami. Domyślasz się już chyba, że dziewczynkom też się nieraz oberwało, stąd te siniaki u Alyshy. Starałem się jak najczęściej być z nimi wszystkimi w domu, żeby w razie potrzeby interweniować, ale nie mogłem mieć jej pod kontrolą przez cały czas. Nie chciałem też oddawać jej do zakładu, bo ciągle się łudziłem, że jej się poprawi. Poza tym wyobrażałem sobie, jak by przeżyły to dziewczynki... Jezu, czemu się na to nie zdecydowałem? - Barrett skrył twarz w dłoniach. Ben patrzył na niego w milczeniu, zastanawiając się, czy mu wierzyć. Historia była zupełnie niewiarygodna, ale coś mu podszeptywało, że tym razem Barrett mówi całą prawdę i tylko prawdę. - No dobrze, biła dziewczynki, ale dlaczego na miły Bóg je zamordowała? -spytał cicho, czując jak po plecach przechodzą mu ciarki. - Nie domyślasz się? - Barrett podniósł mokrą od łez twarz. - Żeby mi dopiec, żeby się na mnie zemścić, zadać mi ból. Bo uważała, że w inny sposób nie jest w stanie. Od lat nienawidziła mnie z całej duszy. Jak sądzisz, dlaczego rozpowiadała te wszystkie kłamstwa na mój temat siostrze i temu pieprzonemu Fishe-rowi? Nie potrafiła też znieść stosunku dziewczynek do mnie, była zazdrosna o to, że do mnie bardziej lgnęły. Miała też pretensje o inne sprawy: że za mało spędzam z nią czasu, że robię karierę i staję się ważną osobistością. Traktowała mnie jak rywala, chciała mnie upokorzyć - i zniszczyć. - Ale zamordować własne dzieci??? - Popatrz, jeszcze kilka dni temu nikt nie miał wątpliwości, że zrobiłem to ja, a teraz, gdy przekonuję cię, że zabiła je moja żona, wydaje ci się to niewiarygodne. Bo tylko mężczyźni są zawsze potworami, kobiety to chodzące anioły. Zwłaszcza tak piękne, jak moja żona. A ja, niestety, od dawna znałem prawdę, i bałem się, że może dojść do tragedii. Pamiętasz scenę w lodziarni? Wynikało z niej jasno, że to ja staję w obronie dziewczynek, a nie żona. Poza tym słychać było wyraźnie, jak Caroline wykrzykiwała, że tylko poprzez dziewczynki może do mnie dotrzeć. Że to jedyny sposób, żebym zwrócił na nią uwagę. Ale wiedziała także, że tojedyny sposób, żeby zadać mi największe, najbardziej potworne cierpienie. I w końcu to zrobiła. Ben słuchał w milczeniu, zbyt zaszokowany potwornością odkrywanej przed nim prawdy, żeby o cokolwiek spytać, cokolwiek wyjaśnić. - Również z zemsty, chęci sprawienia mi bólu, romansowała z Fisherem -ciągnął po chwili Barrett. - Pamiętasz plamkę krwi znalezioną w jej łóżku, która nie została poddana badaniu? Należała z pewnością właśnie do Fishera. Lubili ostry seks, nie unikali zabawy z kajdankami i innych podobnych przyjemnostek. W końcu zaszła w ciążę oczywiście z tym swoim pieprzonym kochankiem, ale jestem pewien, że tylko po to, żeby mnie upokorzyć. Ale jej się to nie udało. Ponieważ zamiast łkać z bólu, oznajmiłem jej, że mnie to nic nie obchodzi, że może robić, co chce. Moje słowa doprowadziły ją do białej gorączki. To właśnie o to się kłóciliśmy tamtego fatalnego dnia. Poczuła się po raz kolejny zignorowana i tym razem nie wytrzymała. Gdy wybiegłem z domu, postanowiła tak się zemścić, żebym już do końca życia nie mógł przyjść do siebie. I właśnie wtedy... -Barrett kręcił głową, jak gdyby nie chciał po raz kolejny przywoływać tamtego strasznego wspomnienia. Czym prędzej zmienił temat. - To prawda, że kilka razy jąuderzyłem i raz rzeczywiście wyrzuciłem ją z domu. Wiem, że to brzmi okropnie, Ben, ale trzeba być świętym, żeby znieść to, co ona robiła, nieustanne prowokacje i zaczepki, rękoczyny. - Dlaczego nie szukałeś pomocy? Nie wiem, może policji, skoro już nie chciałeś umieścić jej w zakładzie? - Chyba żartujesz. Cały świat biada nad żonami bitymi przez mężów, a kto wspomni o mężach okładanych jak worki treningowe przez żony? Czy wyobrażasz sobie, że ktoś by uwierzył takiemu mięśniakowi jak ja, że dostaje regularne cięgi od kobiety? Roześmialiby mi się w twarz. - Przepraszam z góry za moje pytanie - powiedział z ociąganiem Ben, domyślając się co będzie czuł Barrett odpowiadając, ale tym razem musiał poznać całą prawdę. - Jak doszło do, no wiesz... Dlaczego na przykład wokół Alyshy było tyle krwi? - Nie wiem, mogę się tylko domyślać - Barrett przełknął ślinę. Widać było, że tylko z trudem hamuje emocje. - Annabelle pogrążona była w śnie i niczego się nie spodziewała... Wystarczyło jedno precyzyjne uderzenie... - przerwał wycieraj ąc dłonie w chusteczkę. - Z Alyshą wyszło coś nie tak. Musiała usłyszeć jakieś podejrzane odgłosy i pewnie dlatego przerwała rozmowę z koleżanką przez telefon. Pobiegła zobaczyć, co się stało i... wiesz sam... - Barrett zagryzł wargi. - To właśnie wtedy mnie wołała, ale nie po to, aby błagać o litość, jak wszyscy ci parszywcy sądzili, ale dlatego, że wzywała mojej pomocy, swojego tatusia żeby ją ratował! Wyobrażasz sobie, co czuła, widząc jak w jej stronę skrada się jej własna matka z nożem?! - Barrett zamilkł, zbyt wzburzony, żeby mówić dalej Ben podał mu szklankę wody. Burmistrz wypił łyk i odetchnął głęboko - Nie chcę już się rozwodzić nad tym, co czułem, gdy wróciłem do domu Powiem ci tylko, że oprócz straszliwego cierpienia odczuwałem jeszcze poczucie winy że zostawiłem dziewczynki z nią same. Ale musiałem wyjechać bo chyba po raz pierwszy poczułem że jeszcze chwila, a ją rozszarpię, że albo'mnie albo jej stanie się krzywda nie do naprawienia. Musiałem jak najszybciej wynieść się z do mu, zęby ochłonąć. - oarrett przerwał i ooracając szklankę w dłoni oglądał ją w zamyśleniu. - Wiesz, co mi powiedziała, gdy wróciłem i zobaczyłem, co się stało? Wiesz co mi rzuciła w twarz? „Już nigdy więcej nie będziesz miał dzieci, ty skurwysynu! Możesz to ogłosić na konferencji prasowej". Wyobrażasz sobie?! -Barrett zacisnął pięści. - Nie wiem, czy zdawałem sobie sprawy, że zabijam, nie pamiętam, na ile zrobiłem to świadomie. Wiem tylko, że porwałem ten sam nóż, którym zaszlachtowała dziewczynki, i zacząłem wbijać w jej ciało gdzie popadnie... Próbowała się bronić, ale nie dałem jej żadnych szans. Przestała być dla mnie człowiekiem, stała się ucieleśnionym złem, które trzeba zniszczyć. Nie pomagał nawet błysk trzeźwej myśli, że mam do czynienia z psychicznie chorą. Nic nie pomógł. Ben, nie wiesz nawet, w jakim byłem stanie. Nagle, gdy poczułem że ciało Caroline wiotczeje, puściłem ją. Niemal natychmiast oprzytomniałem, rzuciłem się, by sprawdzić puls. Ale byłem zbyt zdenerwowany, żeby sprawdzić dokładnie. Potem nagle stanąłem nad nią, już spokojniejszy, i zastanawiałem się, co się ze mną stało. Właściwie nic nie pamiętałem, nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje, czułem tylko wściekłość. - Mogę ci tylko powiedzieć - wtrącił Ben - że akurat takie stany doskonale znam. Odziedziczyłem jej po ojcu. - Zgoda, ty to rozumiesz. Ale kto prócz ciebie? - Barrett wypił następny łyk wody. - Byłem przekonany, że nikt nawet nie zechce mnie wysłuchać. Szansa, że mój proces, burmistrza miasta, któremu jak innym znanym osobom wszyscy chcą dokopać, będzie sprawiedliwy, były minimalne. Dlatego nie miałem wyboru, musiałem uciekać. Porwałem tylko nóż i coś do przebrania. Resztę znasz. - Nie mogłeś mi tego wszystkiego opowiedzieć? Aż tak nie miałeś do mnie zaufania? - Nie gniewaj się. Za mało się znaliśmy, zupełnie nie wiedziałem, czego się po tobie spodziewać. Zresztą miałem zupełny mętlik w głowie i właściwie nie wiedziałem, czego chcę. Z jednej strony nie potrafiłem się pogodzić z tym, co zrobiłem, myślałem nawet o samobójstwie. Z drugiej strony - gdy już mnie złapano - nie mogłem sobie wyobrazić, że z powodu mojego czynu spędzę resztę życia w więzieniu. Wolałem osądzić siebie sam, a nie dawać ku temu okazji innym, pozwalać, żeby wszyscy wchodzili buciorami w moją osobistą tragedię. Ja jeden wiem najlepiej, co zrobiłem, dlaczego to zrobiłem, co wycierpiałem i jak to przeżyłem. Wszyscy pozostali, może nawet ty również, uważaliby moje tłumaczenia za śmieszne wykręty. Wolałem nie ryzykować. Ben pokiwał powoli głową, słowa Barretta przemawiały do niego. Ale to nie zmieniało faktu, że miał do czynienia z zabójcą. - Powiedz mi jeszcze, dla porządku - odezwał się po chwili. - Co z tym wszystkim mieli wspólnego Whitman i Conners? - Nic, zupełnie nic - odparł Barrett. - Jedynie to, że się w porę napatoczyli. Wiedziałem już od pewnego czasu, że Whitman wynajął jakiegoś głupka, żeby mnie śledził. Widzisz, mnie i Caroline już od dłuższego czasu nic nie łączyło i w jakimś momencie po prostu zakochałem się w kimś innym. Miałem najbanalniejszy w świecie romans z sekretarką, skądinąd też Murzynką, stąd to pytanie 404 405 w liście Whitmana czy Conners „dorwał czarnuchów". Whitman miał nadzieję, że Connersowi uda się zrobić nam jakieś zdjęcia w niedwuznacznej sytuacji, które można by wykorzystać do skompromitowania mnie. Wyobrażasz sobie, co za kawał bydlaka? Nic więc dziwnego, że jak tylko nadarzyła się okazja, natychmiast odwdzięczyłem mu się pięknym za nadobne i zasugerowałem, że zabójstwo mógł zlecić ktoś z moich oponentów politycznych. - A jeśli obaj trafią za kratki? - Nie ma obaw. Prokuratura nie znajdzie przeciwko nim żadnych dowodów, bo takowe po prostu nie istnieją. Poza tym Bullock czy kto inny z prokuratury okręgowej nie wytoczy im śledztwa, bo musiałby się przyznać do popełnienia setek błędów w mojej sprawie. A więc więzienie Whitmanowi nie grozi, ale utrata reputacji -jak najbardziej. W pewnym sensie udało mi się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. - No dobrze, a spotkanie w parku i zeznania Sandersa, który rzekomo widział Whitmana w pobliżu twojego domu? - Spotkanie w parku rzeczywiście się odbyło, o czym wiesz lepiej ode mnie. Myślę, że Whitman się przestraszył, gdy usłyszał sugestię o mordercy pracującym na zlecenie któregoś z moich przeciwników politycznych. Dlatego dmuchając na zimne wolał zniszczyć wszystkie dowody, które mogłyby rzucić na niego podejrzenie, jak aparat fotograficzny i zdjęcia. A co do Sandersa... Może i Whitman rzeczywiście kręcił się koło mojego domu, ale nie sądzę, żeby był aż takim tumanem. Prędzej uwierzę, że mój kochany sąsiad całą historię wyssał z palca. Nie wiem, czy zauważyłeś, że według tego, co zeznał za pierwszym razem, nie miał pojęcia, kto siedział w brązowym aucie. Nieprawdąjest, że nie zna Whitmana, bo nawet kilka razy mnie o niego wypytywał, pewnie po to, żeby się pochwalić przed kumplami, że ma wiadomości z pierwszej ręki na temat rywalizacji o fotel burmistrzowski. Wbrew temu, co zeznał, jest doskonale zorientowany w stosunkach politycznych w radzie miasta i z pewnością nieraz widział twarz Whitmana w gazecie czy telewizji. Gdyby więc rzeczywiście go rozpoznał w tym brązowym aucie, narobiłby rabanu i o wszystkim by nam od razu wypaplał, choćby po to, żeby pochwalić się Caroline, jaki jest czujny i sprytny. Potem to samo z pewnością powtórzyłby policji. Jednakże nie zrobił ani jednego ani drugiego ponieważ to nie Whitmana widział w aucie. - Dlaczego w takim razie powiedział o tym za drugim razem? - Cóż, pamiętaj, że Sanders jest kiepskim aktorem złaknionym sławy Pomyślał sobie, że skoro już pierwsze zeznania przyniosły mu taką popularność to co dopiero się stanie, gdy po raz drugi pojawi się w sądzie, w dodatku z tak sensacyjnymi wieściami. Dlatego bez oporów przystał na twoją prośbę, a potem właściwie powtarzał to, czego od niego oczekiwałeś, dodając jedynie odpowiednią oprawę dramatyczną i troszkę koloryzując. Szedł nam na rękę, bo znów mógł się znaleźć w centrum zainteresowania. - Barrett potarł czoło. - To chyba wszystko Jeszcze raz cię przepraszam, że ci wszystkiego nie wyznałem na samym począt^ ku ale teraz chyba rozumiesz, dlaczego. Jeżeli możesz, Ben, nie oceniaj mnie bezlitośnie. 406 ben bębnił palcami po kolanie, patrząc w DOK. - Przykro mi, że to muszę powiedzieć - rzekł w końcu z westchnieniem. -Ale to nie ja cię będę oceniał, tylko sąd. Nawet jeśli potrafię zrozumieć, dlaczego zabiłeś żonę, nie możesz uniknąć kary. Wybacz. - Domyślałem się, że to usłyszę. Rozumiem cię i nie mam żalu. Ale myślę, że i tak nikomu nie zdradzisz tego, co ci wyznałem. Chyba nie zapomniałeś, że istnieje coś takiego, jak tajemnica zawodowa? Nasza rozmowa nie może wyjść poza ściany tego pokoju. - Proces już się skończył, nasz układ także. - Daj spokój, Ben. Na tyle mam pojęcie o prawie, żeby wiedzieć, iż zachowanie tajemnicy zawodowej obowiązuje cię nadal. - Mam to gdzieś. Nie będę milczącym powiernikiem twojego sekretu. - Doskonale. Rób, jak uważasz. Zwołaj konferencję prasową i roztrąb o wszystkim. Ciekawe, co osiągniesz? Tylko tyle, że zostaniesz pozbawiony możliwości wykonywania zawodu. Ja będę nadal wolny, ponieważ zgodnie z prawem prokuratura nie może postawić mi zarzutu, z którego zostałem już oczyszczony. Byłbym bezpieczny, nawet gdybym sam rozgłosił to wszystko. Ale nie zrobię tego, bo zależy mi na mojej karierze, tak samo jak tobie powinno zależeć na twojej. Bo mimo swojej naiwności z pewnością nie jesteś głupi. - To niesamowite - Ben kręcił głową, z trudem panując nad wzburzeniem. -Nie mogę uwierzyć, że byłem tak ślepy, że tak ci mogłem zaufać. A przecież tyle osób, Whitman, Bullock, pokazywali mi cię w zupełnie innym świetle i -jak się okazało - mieli rację. Ja zaś, jak ten skończony głupek, zajrzałem ci głęboko w oczy i doszedłem do wniosku, że zbyt uwielbiasz swoje dzieci, żeby je zabić. A przecież to nie znaczyło, że nie mogłeś zabić ich matki! Tak się przejąłem twoją historią o rzekomym prześladowaniu przez wrogów politycznych, że zupełnie straciłem prawdę z oczu. Automatycznie stanąłem po twojej stronie i wszystkich, którzy mieli inną opinię o tobie, uważałem za śmiertelnych wrogów. A to oni mieli rację. - Cóż, Ben, życie nie jest usłane różami. Kręcąc z niedowierzaniem głową Ben zebrał dokumenty i zapakował je do teczki. Potem podszedł do drzwi i na progu odwrócił się do burmistrza. - Mam nadzieję, że już się nigdy nie spotkamy. Radzę ci, żeby twoi specjaliści od publicznego wizerunku trzymali się ode mnie z daleka, bo nie ręczę za to, co im powiem na twój temat. Wychodząc, Ben trzasnął z całych sił drzwiami. Huk był tak potworny, że słyszał go nawet Sanders, mimo że od pewnego czasu bardzo szczelnie zamykał okna. ¦ Rozdział 70 Kae Jedy Ben wrócił do domu, Joey siedział na podłodze i bawił się ogromną ciężarówką. - Witaj, słonko. Skąd masz takie śliczne autko? Samo przyjechało? - Nie, ja je kupiłam. Ben odwrócił się gwałtownie i osłupiał. -Julia! - A Julia, Julia. Cieszę się, że jeszcze poznajesz swoją siostrzyczkę. To rzeczywiście była Julia, z krwi i kości. Wyglądała wspaniale, jak chyba nigdy dotąd: rozpromieniona, pewna siebie młoda kobieta. Była w nieporównanie lepszej formie niż sześć miesięcy temu, gdy wyjechała, zostawiając Joeya pod opieką Bena. - To naprawdę ty? Niesamowite... Jak się dostałaś do środka? - Wpuściła mnie niania Joeya, Joni, czy jak jej tam. O, widzę, że też kupiłeś zabawki. Pokaż, co to? Dziewczyna wysypała zawartość torby, z którą przyszedł Ben, na dywan i zaczęła przeglądać zawartość. - A to co takiego? Mata do rozścielania na podłodze, nakolanniki i nałokiet-niki? Po co? Ćwiczycie judo? - Eee... nie... tylko podłoga jest bardzo twarda i przy upadku boli... - Ben był daleki od wyjaśniania prawdziwego przeznaczenia kupionych przez niego przedmiotów. Ale w tej chwili takie drobiazgi były nieistotne. Musiał poruszyć z siostrą o wiele ważniejsze sprawy. Odetchnął głęboko. - Słuchaj, nie chciałbym ci zakłócać radosnej chwili powitania z synkiem, ale nie ma co udawać że wszystko jest w porządku, zachowywać się, jak gdyby nic nie zaszło. Szukamy cię od pół roku, a ty nagle zjawiasz się jak gdyby nigdy nic. Co się stało? - Nic takiego, oprócz tego, że dostałam się na studia, zaliczyłam pierwszy semestr, a opiekun grupy twierdzi, że jestem jedną z najlepszych studentek - odparła z promiennym uśmiechem. - Moje gratulacje... - powiedział niepewnie Ben. - Ale chyba ty i on... - Nie, spokojna głowa, nie chodzimy ze sobą. Już mam dość profesorów. Choć jest całkiem, całkiem... - Mogłaś jednak zadać sobie trochę trudu i dać znać, gdzie jesteś. Przeszukaliśmy wszystkie uczelnie w Connecticut. - W Connecticut? Czyżbym tak się pomyliła? Chodziło mi oczywiście o Maine. No, ale to w tej chwili nieważne. Jestem i już. Jak sobie dawaliście sami radę? - Myślisz, że można zamknąć w dwóch słowach? - Ale ogólnie... - Nawet nie wiesz, jak się stęskniłam za moim małym misiaczkiem. - Nie słuchając odpowiedzi Bena dziewczyna porwała Joey w ramiona. - Nigdy nie myślałam, że tak będzie. Wiem, że to brzmi strasznie, ale tych siedem miesięcy po urodzeniu małego, gdy wychowywałam go sama, gdy wszystko przy nim musiałam robić bez niczyjej pomocy, były prawdziwym koszmarem. O Boże, myślałam, że dostanę kota! Miałam serdeczne wszystkiego dość, łącznie, niestety, z moim misiem. Myślałam, że już nigdy więcej nie będę chciała niczego podobnego przeżyć, ale się myliłam. Matka nie może żyć bez dziecka, ani ono bez matki. Ben poczuł ukłucie w sercu. Nie widział, co powiedzieć i dlaczego ogarnia go taka panika. - Już wszystko załatwiłam i przygotowałam - trajkotała dalej siostra. - Przed południem, gdy ja będę miała zajęcia, Joeyem zajmie się kumpela. A także w nocy, gdyby mi wypadł dyżur na praktyce w szpitalu. - Chcesz powiedzieć... - Oj, ależ ty wolno myślisz. Przyjechałam po Joeya, zabieram go ze sobą. Myślałam, że się ucieszysz, a ty wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. Ben poczuł falę gorąca i pulsowanie w skroniach, rozluźnił kołnierzyk, nie będąc w stanie nabrać głębokiego oddechu. - Ale Joey i ja... - mamrotał, zbyt zbity z tropu, żeby powiedzieć coś konkretnego. - Nie marudź. Lepiej pomóż mi pozbierać jego rzeczy. Musimy zaraz wyjechać, żeby dotrzeć do Oklahoma City przed zmierzchem. - Nie możesz tak sobie wpadać i porywać dziecka bez zamienienia ze mną choćby słowa! - zdenerwował się. - Porywać dziecka? Czyś ta na głowę upadł? To twój syn czy mój? Jestem jego matką! - Może byłaś, ale sześć miesięcy temu. Nie można traktować własnego dziecka jak przedmiotu, podrzucać je komuś, a potem odbierać je, jak gdyby nigdy nic. To nie brudna bielizna, którą zanosisz do pralni. To dziecko, mała istotka, która dość już się przez ciebie nacierpiała. Pół roku trwało, zanim na tyle się otrząsnął z szoku, że zaczął nawiązywać kontakt z otoczeniem! Nie masz żadnych praw do niego! - Ja nie mam praw! Fantastyczne! Daruj sobie tego rodzaju wywody, nie jesteś w sądzie. A nawet gdyby ci, kochany braciszku, wpadł do głowy tak niedorzeczny pomysł, żeby oddawać sprawę do sądu, nie wygrasz. Jestem rodzoną matką Joeya i to mnie sąd przyzna opiekę nad nim. A teraz, jeśli już nie chcesz pomóc, to przynajmniej nie przeszkadzaj, bo się naprawdę spieszę. 408 409 Nie zwracając więcej uwagi na brata Julia zaczęła kręcić się po mieszkaniu zbierając rzeczy chłopczyka i ładując je do ogromnego plecaka. Ben zauważył, że większość rzeczy spakowała, zanim jeszcze wrócił do domu i zamieniła z nim choćby słówko. Zaczęła narastać w nim coraz większa irytacja. W jakimś momencie dziewczyna przystanęła przed nim i odezwała się z wyrzutem: - Wiesz, w życiu by mi nie przyszło do głowy, że możesz tak się zachować. Uzurpować sobie prawo do mojego dziecka! Czyś ty myślał, że ci na zawsze zostawię moją lalunię? - Trudno mi było cokolwiek myśleć, skoro nie miałem pojęcia, co w ogóle zamierzasz. Któregoś dnia po prostu oświadczyłaś, że wyjeżdżasz i mam się zająć Joeyem. To wszystko. - I co z tego? To nie upoważnia cię teraz do bawienia się w mamuśkę, bo Joey ma matkę, prawdziwą. Zresztą zobacz, jak ty mieszkasz. Może tobie odpowiada taka nora, ale mój dzidziuś nie będzie w czymś takim przebywał. I jaką ma tu atmosferę! Przez cały czas zajmujesz się jakimiś mordercami i zboczeńcami. Jak w takim domu dziecko może normalnie się rozwijać? - To zaczyna zakrawać na bezczelność. Możesz mi wierzyć, że lepiej się zajmowałem Joeyem niż jego własna matka. - Naprawdę? Proszę, proszę. Tylko że pół roku temu moja lalunia już zaczynała mówić, a teraz co? Ledwie coś tam gulgocze, a co z chodzeniem?! Przecież on prawie w ogóle nie chodzi! Jak mogłeś doprowadzić go do takiego stanu? - Ja go doprowadziłem do takiego stanu!? - Ben aż się zachłysnął z gniewu. - Czy ty naprawdę nie rozumiesz, że to przez ciebie zatrzymał się w rozwoju i zasklepił w skorupie? - Jak śmiesz! Mam dość twojego ględzenia. Resztę rzeczy Joeya możesz mi przysłać pocztą, a jak nie, to się obejdzie. Kupię mu za stypendium. -Julio, poczekaj... - Na co? Powiedziałam już swoje. Dziecko ma być z matką i już! W tym momencie wzrok Bena padł na wczepionego w matkę Joeya i nagle zrozumiał, że przegrał, że nie ma racji. Buzia dziecka była roześmiana od ucha do ucha. Jeszcze nigdy nie widział, żeby chłopczyk był taki szczęśliwy, żeby wpatrywał się w kogoś z takim zachwytem. Może już nie pamiętał matki, ale instynktownie czuł, że jest najbliższą mu osobą. Jak wszystkie małe istotki czuł instynktownie tajemne więzy łączące go z matką, dające poczucie bezpieczeństwa, którego nikt i nic nie zastąpi. Ben westchnął ciężko. - Może byś przynajmniej została na kilka dni? -Nie utrudniaj już i tak ciężkiej chwili. Idziemy, do widzenia. - Joey - zawołał Ben i pogłaskał małą łapkę. - Kjeben - wysapał nieco zdezorientowany, ale niewymownie szczęśliwy malec. Nie oglądając się za siebie siostra Bena wyszła. Ben stał bez ruchu, wpatrując się bezmyślnie w drzwi, które tak brutalnie i tak ostatecznie zamknęły najważniejszy rozdział w jego dotychczasowym życiu. f Rozdział 71 Mi, Linęły aż dwa tygodnie, zanim Christinie udało się wyciągnąć Bena na zaplanowaną wycieczkę w góry do Heavener State Park. Przez pierwszych kilka godzin przedzierali się trudem przez splątaną gęstwinę, lawirując pomiędzy rozłożystymi wiązami, pnąc się w kierunku najwyższego w okolicy szczytu górskiego, skąd roztaczała się malownicza panorama dorzecza Arkansas River. Był piękny słoneczny dzień, ale nie za gorący - w sam raz na wspinaczkę. Mimo że Ben miał przytroczony do grzbietu potężny, wypchany po brzegi plecak, udało im się pokonać całkiem spory szmat drogi. - Odpoczniemy troszkę? - spytała zasapana dziewczyna. - Przychylam się do wniosku - odparł nie mniej zmęczony Ben i z ulgą ściągnął z siebie ciężar. Położył go w zaroślach, a sam usiadł pod drzewem rozkoszując się cudowną świeżą wonią roślin. Christina przycupnęła koło niego. Wyciągnęła ze swojego plecaka turystyczną butelkę, napiła się trochę i podała ją kompanowi. - Jeszcze tylko pół godziny i dotrzemy do kamienia z nordyckimi runami, o których ci wspominałam. - Chwała za dobre wieści. - Zobaczysz, jakie to robi wrażenie. Ilekroć oglądam ten kamień, ciarki przechodzą mi po grzbiecie. Cofam się pamięcią wstecz i wyobrażam sobie jak Wikingowie wyruszają z Norwegii, by po wielu dniach walki z oceanem odkryć Amerykę. - Odkryć? To znaczy, że nikt tam wcześniej nie mieszkał? Ciekawe, co by na to powiedzieli rdzenni mieszkańcy Ameryki Pomocnej, Indianie? - Oj, przecież wiesz, o co mi chodzi. Odkryli Amerykę jako pierwsi Europejczycy, to wszystko. Skądinąd zabawne, że Kolumb podczas swojej pierwszej podróży do Ameryki posługiwał się właśnie mapą Wikingów. - Zaoszczędź mi tej nordyckiej propagandy. Ameryka zaczyna się od ery hamburgerów i już. - Ben rozłożył się na plecach, tak żeby osłaniały go od słońca gałęzie najbliższego wiązu. 411 Przez chwilę milczeli słuchając kwilenia jaskółek i zimorodków. - Strasznieś dziś milkliwy - poskarżyła się Christina. - Napawam się cudownym widokiem, a to mnie zamurowuje. - Daj spokój. Nie cierpię, jak mówisz takie bzdury. Przez cały czas myślisz o nim. - O kim niby? - O Ackermanie. o tym chłopaku, który stał się niebezpiecznym szaleńcem. - Pudło, twoja intuicja chyba po raz pierwszy cię zawiodła. Nie myślałem o nim, ani o jego ojcu, ani też o moim ojcu. Jestem już potwornie zmęczony podobnymi rozważaniami. Dawniej rzeczywiście często myślałem o ojcu, przez te wszystkie lata, które upłynęły od jego śmierci, bez przerwy się obwiniałem, że mu nie pomogłem, że się na mnie zawiódł, że to przeze mnie zmarł. Mówię ci, koszmar. Dręcząc się w ten sposób doprowadziłem w pewnym sensie do tego, że stałem się od niego bardziej zależny niż za jego życia. Pozwoliłem, żeby wpływał na moje myśli i zachowania. Zastanawiałem się, co by powiedział, czy zrobił w danej chwili. Do tego wszystkiego, jakiś czas temu odkryłem, że podobnie jak on, wpadam w trudny do opanowania gniew. Wszystko to razem bez przerwy mnie gnębiło. W końcu jednak, po ostatnich wydarzeniach, gdy doznałem na własnej skórze nienawiści Ackermana, gdy rozmawiałem z człowiekiem, który jak Bar-rett zabił w gniewie własną żonę, poczułem, że coś się we mnie zmienia, że żyję coraz bardziej własnym życiem, że odgrodziłem się od przeszłości i niejako od innych. Chyba doszedłem do wniosku, że pora dorosnąć, zacząć żyć na własny rachunek. Uświadomiłem sobie także, że ojciec nie był ani lepszy ani gorszy od innych. Ostatecznie wszystkimi nami rządzą silne emocje, wszyscy doznajemy złości i wściekłości. Sęk jedynie w tym, żeby te uczucia kontrolować. Bo inaczej wszystko się zawali, a my się pozabijamy. Christina zerwała dmuchawca i dmuchnęła, rozsiewając biały puszek w powietrzu. - To tym się tak gryzłeś przez ostatnie dwa tygodnie? Bez przerwy chodziłeś z głową w chmurach. Loving i Jones zaczęli się o ciebie nie na żarty bać. - A czemuż to? - Bo od zakończenia sprawy Barretta wszystko zostawiłeś jak było. Ani razu nie pojawiłeś się w naszym biurze w hotelu, nie szukasz też nowego lokalu. Chłopcy zastanawiają się, czy aby nie chcesz rzucić wszystkiego w diabły. - To całkiem możliwe. - Ben wyłuskał kamyczek z ziemi i rzucił go przed siebie. - Daj spokój, ależ ty dzisiaj marudzisz. Przyznaj się, że to przez Joeya Po prostu piekielnie za nim tęsknisz i dlatego jesteś taki nadmuchany. - Może twoja przenikliwość ci wraca, rzeczywiście piekielnie za nim tęsknię Wiesz, miałem taki moment dwa tygodnie temu, kiedy czułem, chyba po raz pierwszy w życiu, że świat jest piękny, a potem wszystko zaczęło się walić Wpierw Ac-kerman, potem rozmowa z Barrettem, o której wiemy tylko ja i ty nie licząc oczywiście niego, wreszcie Joey. Najgorzej mnie chyba łupnęła sprawa Barretta bo w żaden sposób nie potrafiłem się przekonać, że zrobiłem wszystko, co należy. 412 - f rzestań się obwiniać, uoyoy prawo pozwaiaio na powtórne sądzenie tej samej osoby przy przedstawieniu nowych okoliczności i dowodów, byłoby inaczej. Nie ma w tym wszystkim ani odrobiny twojej winy. Postaraj się to wreszcie zrozumieć. - Nie jestem tego taki pewien. Byłem jak Whitman. - Co takiego? - Podobnie jak on widziałem tylko jedną barwę rzeczywistości. - Ponownie zamilkł. Nagle podniósł się na nogi i zaczął grzebać w plecaku. Po chwili wyciągnął z niego swoją starą wysłużoną aktówkę, a potem pudełko na buty ze skarbami dzieciństwa. - Czyś ty oszalał? Przyjechałeś na wyprawę czy bawić się zabawkami? -krzyknęła zdumiona Christina. Ale Ben nie odpowiadał. Wpakował zabawki do aktówki, dokładnie ją zatrzasnął, a następnie chwyciwszy oburącz zrobił kilka obrotów w miejscu niczym dyskobol i wyrzucił ją w powietrze, w stronę opadającego w dół urwistego zbocza. - Ben, zaczynam się o ciebie naprawdę niepokoić... - Niepotrzebnie, chodź, ruszamy, teraz z lżejszym plecakiem nie dam ci szans, i proszę mniej ruszać buzią, a bardziej nóżkami. No już, raz, dwa. Marszcząc czoło w zamyśleniu Christina pozbierała swoje rzeczy i stanęła u boku Bena. Patrzył w kierunku majaczącej w dali góry. - Może przynajmniej mogłabym się dowiedzieć, dokąd ruszamy? - spytała nadąsana. - Zobaczyć, co się znajduje za tamtą górą. Ruszyli raźnym krokiem w stronę wijącej się górskiej ścieżki i po chwili znik-nęli za zakrętem. Trzy dni później na porzuconą w lesie aktówkę Brana natrafiło kilkoro dzieci z okolicznej wioski. Ostrożnie zbadali zawartość i następnie triumfalnie zanieśli ją do domu. Już dawno nic im nie sprawiło takiej radości. Podziękowania Chciałbym podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do powstania niniejszej książki, kolejnej w serii opowieści o perypetiach Bena Kincaida: Kirsten Bemhardt oraz Arlene Joplin, które przeczytały surową jeszcze wersję powieści i podzieliły się ze mną cennymi uwagami; Gail Benedict - za naniesienie moich pisanych odręcznych poprawek na tekst oraz Vicky Hildebrandt, niezawodnej przyjaciółce, będącej kopalnią wiedzy na różnorodne tematy. Na moje ogromne podziękowania zasługują także: mój wydawca Joe Bla-des, który towarzyszy mi od pierwszej powieści cyklu; Kim Hovey, która przez cały ten czas zajmuje się marketingiem moich książek; Tamu Aljuwani, Brenda Brwon, Clare Ferraro, Linda Grey i cała reszta paczki z Ballanitine. A także Scott, Dee, Howard, Kerry, Rosalba, Sharon, Jackie i wszyscy pozostali z Novel Idea za to, że pozwolili mi wymienić nazwę ich wspaniałej księgami na kartach niniej szej książki, a także za to, że prowadzą tak wspaniałą księgarnię, a przy okazji stworzyli mi wymarzone miejsce dojadania lunchu. Wszystkich cybemautów, którzy chcieliby się ze mną skontaktować, proszę o pisanie na mój adres internetowy: willbem@mindspring.com. William Bemhardt ,. MBP Zabrze nr inw.: K6 - 18263 F 6 AMER./S WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 e-mail: rights@amber.supermedia.pl' Warszawa 1998. Wydanie I Druk: Zakład/Graficzne „ATEXT" w Gdańsku