Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13228 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
David P. Williams
NOCNI ŁOWCY
Tytuł oryginału Night Fighters
© Copyright David P. Williams 2001 © Copyright for Polish language edition by
Wydawnictwo L&L Sp. z o. o., 2003
Przekład z języka angielskiego Sławomir Kędzierski
Rysunek na okładce Jarosław Wróbel
Projekt graficzny Michał Szwaguliński
Redakcja Novus Orbis Sp. z o.o.
Gdańsk 2003
ISBN 83-88595-02-4 ISBN 83-89390-08-6
Wydawnictwo L&L Sp. z o.o.
80-445 Gdańsk, ul. Kościuszki 38/3,
tel. (058) 520 35 57, 520 35 58
fax (058) 344 13 38 e-mail: L&
[email protected]
ZPW „Pozkal”
8-104 Inowrocław, ul. Cegielna 10/12
tel. (052) 35 42 700
fax (052) 35 42 705
e-mail:
[email protected]
Wydawnictwo L&L wchodzi w skład
Trójmiejskiej Grupy Wydawniczej
TRÓJMIEJSKA GRUPA WYDAWNICZA
Nota wydawcy polskiego
„Nocni łowcy” Davida P. Williamsa to przede wszystkim barwna opowieść o losach
pięciu niemieckich
pilotów nocnych myśliwców. Ale to także krótka historia powstania i rozwoju
lotnictwa III Rzeszy. Autor,
obywatel brytyjski, od niemal trzydziestu lat gromadzi materiały do historii
wojny powietrznej RAF i
Luftwaffe - wspomnienia, relacje, korespondencję z uczestnikami tej wojny,
notatki z rozmów, unikatowe
fotografie.
David P. Williams opisuje dzieje pięciu oficerów Luftwaffe od ich narodzin,
poprzez lata nauki, szkolenia
lotniczego, lata II wojny światowej, po ich losy powojenne. Rozpoczynali służbę
w różnym czasie i różne
były drogi prowadzące ich do lotnictwa. Otwiera tę prezentację płk Wolfgang
Falck, który najwcześniej
rozpoczął służbę w Luftwaffe, a sztuki pilotażu uczył się w Związku Sowieckim,
szkolącym również, na
podstawie paktu zawartego w Rapallo z Niemcami a wbrew zakazom Ligi Narodów,
przyszłych pilotów
Luftwaffe. Poznajemy dokonania mjr Paula Zornera, który ma na swoim koncie
najwięcej strąceń alianckich
bombowców; mjr Wernera Hoffmanna i kpt. Georga Greinera, mających za sobą ponad
200 lotów bojowych;
wreszcie najmłodszego z nich, kpt. Petera Spodena.
Jest rzeczą zrozumiałą, że spisywane po latach relacje są obciążone dziedzictwem
minionego czasu. Jednak
solidność opracowania zebranego materiału sprawiła, że nie sposób ich pominąć,
jeśli naprawdę chce się
poznać dzieje nocnej walki niemieckich samolotów myśliwskich z alianckimi
bombowcami.
Rzadko się zdarza, by autor kraju uczestniczącego w walce powietrznej z Niemcami
zdołał się uwolnić od
sądów stronniczych i w miarę obiektywnie zaprezentował cele walczących stron i
ich realizację. David P.
Williams tak właśnie czyni i bez emocji przedstawia dzieje niemieckiego nocnego
lotnictwa myśliwskiego.
Czytelnik zainteresowany rozwojem techniki bojowej znajdzie tu sporo wiadomości
dotyczących:
wprowadzenia cudownej broni - „latających bomb” VI i V2; rozwoju i doskonalenia
radarów, poczynając od
skromnych początków radaru Freya, stosowanego w naziemnej obserwacji przestrzeni
powietrznej, poprzez
kolejne doskonalsze typy, aż do zastosowania radarów w samolotach; zakłócania
radiolokacji i systemów
łączności lotniczej; walk powietrznych na dużych wysokościach; systemu wczesnego
wykrywania w nocy
nieprzyjacielskich samolotów i atakowania ich przed dotarciem do celu, itp.
Autor pokazał też proces technicznego doskonalenia kolejnych typów produkowanych
samolotów. Przytacza
opinie pilotów o ich zaletach i wadach.
Nie uniknął jednak, co zrozumiałe przy tak dużym przedsięwzięciu, pewnych
niekonsekwencji. Niemal
zupełnie pominął działania Luftwaffe w pierwszym okresie wojny. Wrzesień 1939
roku potraktowano margi-
nesowo, a klęska polskiego lotnictwa to „wynik słabych umiejętności polskich
pilotów”. Jeden z bohaterów
dziwi się, że w czasie agresji na Danię został przywitany nie kwiatami, a ogniem
z broni maszynowej, a
Norwegowie odważyli się stawiać opór. Mimo oczywistego uczestnictwa lotnictwa
niemieckiego w wojnie
przeciwko napadniętym krajom, Williams uważa, że piloci nocnego lotnictwa
myśliwskiego byli
dżentelmenami w każdym calu, dżentelmenami, którzy bronili swojej ojczyzny.
W wydaniu polskim nie prostowano występujących sporadycznie w tekście
niezgodności w datach
przyznawania odznaczeń i zwycięstw powietrznych. Nie można bowiem ustalić, które
z nich są właściwe, a
drobne rozbieżności nie obniżają wartości poznawczych książki.
Na kartach „Nocnych łowców” poznajemy dramatyczne potyczki powietrzne widziane
oczyma niemieckich
lotników. Ich sukcesy są porażką drugiej strony. Ale mimo to książka ta uczy
tolerancji i rozróżniania czasu
wojny od czasu pokoju. Po jej przeczytaniu czytelnik dowie się raz jeszcze, że w
żadnej wojnie nie ma
zwycięzców. Są tylko przegrani i okaleczeni; to nie ludzie są źli, ale zło tkwi
w okolicznościach
zgotowanych im przez czas, w którym dane im było żyć i działać.
Przedmowa
Minęło ponad pięćdziesiąt lat od zakończenia drugiej wojny światowej, a ten
tragiczny okres historii w
dalszym ciągu porusza dusze wielu ludzi. Wybitni historycy próbują zgłębić i
zrozumieć przyczyny rozlewu
krwi, który zniszczył życie ponad pięćdziesięciu milionów istot ludzkich.
Zapewne musi minąć jeszcze wiele lat, zanim w Europie można będzie bez uprzedzeń
zbadać ów
dramatyczny konflikt. Dotyczy to zwłaszcza niemieckiego punktu widzenia, do tej
pory obciążonego
wieloma stronniczymi opiniami.
Z wolna jednak ta sytuacja zaczyna się zmieniać. Przyczynili się do tego przede
wszystkim Brytyjczycy i
Amerykanie. Pomimo straszliwych przeżyć nie zmienili poglądów na ludzi; czas
również nie przyćmił ich
uczuć i satysfakcji z osobistych osiągnięć. Odczuwaliśmy wdzięczność i dumę, gdy
wkrótce po zakończeniu
wojny brytyjscy i amerykańscy lotnicy wyciągnęli rękę do swoich dawnych wrogów,
a nawet wstąpili do
Stowarzyszenia Niemieckich Pilotów Myśliwskich.
Książkę Davida Williamsa z całą pewnością można uznać za doskonały przykład
procesu pojednania
narodów, ponieważ opowiada ona o ludziach, którzy zostali wciągnięci w tę wojnę
często wbrew swojej woli
i ani nie przemilcza ich uczuć, ani nie pomija ich zasług.
Anton Weiler
Prezes Stowarzyszenia
Niemieckich Pilotów Myśliwskich
Listopad 1999
Wstęp
W czasie zbierania materiałów i przygotowywania tej książki często zadawano mi
pytanie, dlaczego
postanowiłem pisać o niemieckich pilotach nocnych myśliwców. Odpowiedź jest
prosta!
Od kiedy zostałem członkiem Niemieckiego Stowarzyszenia Pilotów Myśliwskich
(Gemeinschaft der
Jagdflieger), w czasie minionych czterech lat miałem zaszczyt spotykać się i
korespondować z wieloma
byłymi pilotami nocnego lotnictwa myśliwskiego - czyli Nachtjagd. Dzięki moim
związkom z tą organizacją
miałem także okazje do nawiązania kontaktów z dawnymi członkami brytyjskiego
lotnictwa bombowego
(Bomber Command).
Kiedy widzi się rozmawiających ze sobą przedstawicieli tych dwóch grup byłych
żołnierzy, w większości
około osiemdziesięcioletnich, trudno sobie wyobrazić, że prawie sześćdziesiąt
lat temu próbowali nawzajem
zabić się podczas brutalnej, morderczej wojny powietrznej, szalejącej przez
niemal pięć lat na nocnym niebie
nad kontynentem europejskim.
Wspaniale świadczy o tych ludziach fakt, że po tak zażartej walce, która
spowodowała śmierć wielu tysięcy
lotników i cywilów w czasie nocnej ofensywy przeciwko Niemcom, potrafią teraz
odrzucić koszmary
przeszłości. Dzięki temu wielu dawnych przeciwników spotykało się po wojnie w
czasie zjazdów
koleżeńskich i odczytów, i często zaprzyjaźniali się. Dlatego właśnie, myśląc o
tym duchu pojednania,
postanowiłem napisać niniejszą książkę.
W miarę nasilania się nocnej wojny powietrznej, sztuka prowadzenia walki w
ciemności stawała się coraz
bardziej wyrafinowana. Obie walczące strony stosowały oprzyrządowanie i metody,
będące w owym czasie
najlepszymi osiągnięciami ówczesnej nauki i techniki wojennej. Świadomie
zrezygnowałem z zagłębiania
się w te sprawy, ponieważ nie chciałem odbiegać od głównego tematu książki,
jakim są piloci.
W czasie wojny setki młodych Niemców startowało do nocnych lotów bojowych przede
wszystkim po to,
aby chronić swoje rodziny oraz ojczyznę przed niszczycielską i długotrwałą
kampanią bombową. Robili to
odważnie, honorowo i - co może potwierdzić wielu byłych lotników z RAF-u -
bardzo skutecznie. Niestety,
współczesne Niemcy są krajem, który w dalszym ciągu zmaga się ze swoją
przeszłością i o czynach oraz
ofiarach z czasów wojny wygodniej zapomnieć.
Gdy rozpocząłem zbieranie materiałów, przekonałem się, że istnieje bardzo mało
publikacji, które w
szczegółowy, pogłębiony sposób mówiłyby o życiu i karierze zawodowej pilotów i
członków ich załóg.
Prawdopodobnie wynika to z faktu, że wielu z nich, znalazłszy się w chwili
zakończenia wojny po
przegranej stronie, wolało zapomnieć o przeszłości i po prostu cicho usunąć się
w cień.
Z biegiem czasu moja korespondencja z nimi stawała się coraz obfitsza, a
jednocześnie dowiadywałem się
coraz więcej o ich biografiach. Kiedy przeczytałem ich relacje, uświadomiłem
sobie, że ludzie ci walczyli z
równą determinacją i odwagą, jak załogi naszego RAF-u. Niestety, niemieckie
społeczeństwo nie zdobyło się
na publiczne wyrażenie uznania dawnym lotnikom z Nachtjagd, tak jak uczyniło to
społeczeństwo brytyjskie
wobec mężczyzn i kobiet z lotnictwa bombowego.
Po zakończeniu wojny, brytyjskich lotników zasłużenie honorowano i chlubiono się
nimi. W Niemczech
sytuacja była diametralnie inna -byłych żołnierzy potępiano i lekceważono.
Uznałem, że mam obowiązek
zmienić tę sytuację choćby w niewielkim stopniu. Wybrałem pięciu byłych pilotów
nocnych myśliwców.
Każdy z nich uczestniczył w obronie Niemiec, a ich biografie nie różnią się od
losów wieluset podobnych do
nich młodych ludzi.
Przez około dwa lata od chwili rozpoczęcia pracy nad tą książką większość
wolnego czasu poświęcałem na
korespondencję lub odwiedzanie jej bohaterów. Spędziłem sporo czasu w Niemczech
i Austrii, gdzie
przyjmowano mnie z otwartymi ramionami i traktowano jak członka rodziny. Wizyty
w domach bohaterów
tej książki i wspomnienia o wojennych przeżyciach stały się dla mnie niezwykłym
doświadczeniem.
Nie tylko spisałem ustne relacje, ale od każdego z rozmówców otrzymałem
dziesiątki, a w niektórych
przypadkach setki stron listów. Ostatecznie, w wyniku tej ciężkiej pracy
powstała książka, która nie tylko
prezentuje biografie tych pilotów, ale również pozwala zorientować się, z jakimi
niebezpieczeństwami piloci
i ich koledzy stykali się codziennie w czasie wojny. I chociaż dzielnie
walczyli, nie zdołali powstrzymać
klęski Niemiec. Ich osobiste wspomnienia uzupełniłem prywatnymi fotografiami, z
których większość nie
była do tej pory publikowana. Chciałem ukazać, że dzielnych ludzi możemy spotkać
nie tylko wśród
zwycięzców. Oto ich historia.
David P. Williams Listopad 2000
Podziękowania
Podejmując się tego zadania, korzystałem z pomocy i wsparcia bardzo wielu ludzi.
Bez ich cennego
współdziałania nie powstałaby ta książka. Jeżeli z jakichś nieznanych powodów
kogoś pominąłem, w tym
miejscu serdecznie mu dziękuję i bardzo przepraszam.
Pragnąłbym, aby wyrazy wdzięczności przyjęły następujące osoby:
Horst Amberg, Robert Becker, Chaz Bowyer, Richard Brandon, Monica Brodie,
Douglas Cooper, Bridget
Cox, Frank Diamond, Bill Evans, Ben Fourmy, Ted Gardener, Peter Heinrich,
Vincent Hemmings, Ian
Herbert, Hazel Hughes, Roy James, Werner Kock, Günther Lauser, Jill Lucas,
Martin Middlebrook, Peter
Millington, Joanne Moore, Gert Overhoff, Brian Pillinger, William Sparks, Don i
Barbara Thomsettowie,
Raymond Toliver, Anton Weiler, Graham White, Christine Wilson oraz Geoffrey
Wilson.
Dwóm ludziom chciałbym podziękować w szczególny sposób, ponieważ jestem pewien,
że bez ich stałej
zachęty i rady dawno przerwałbym tę pracę. Pierwszy z nich to Martyn Ford-Jones,
uznany autor w tej dzie-
dzinie i oficjalny historyk XV Dywizjonu, stacjonującego w Mildenhall w Suffolk.
Kiedy mniej więcej trzy
lata temu przedstawiono mnie Martynowi, pracował nad jedną ze swoich książek.
Mimo bardzo napiętego
programu, wygospodarował jednak czas, aby mi pomóc i doradzić, a także
przedstawić mnie ludziom, którzy
mogliby być pomocni w poszukiwaniach. Wiedza Martyna o lotnictwie bombowym,
połączona ze
zgromadzonym przez niego ogromnym archiwum, jest nie do przecenienia. Cenię
sobie przyjaźń, która
nawiązała się w trakcie tych kontaktów i serdecznie dziękuję jemu oraz Valerie,
jego żonie, za ich nieustanne
wsparcie.
Następną osobą, której bardzo wiele zawdzięczam, jest Peter Hinchliffe,
wspaniałomyślny i szlachetny
człowiek. W czasie wojny Peter był nawigatorem w 51. Dywizjonie i w nocy z 4 na
5 listopada został
zestrzelony nad Belgią przez niemiecki nocny myśliwiec. Od kiedy spotkaliśmy się
po raz pierwszy w jego domu w 1997 roku, Peter bardzo mi pomógł, tłumacząc
ogromną liczbę listów
przesyłanych przez pilotów, o których pisałem, a także dostarczając informacje
związane z niektórymi
aspektami tej książki. Dzięki swoim publikacjom o nocnej ofensywie bombowej
przeciwko Niemcom, a
także korzystając z pomocy Heinza Schnaufera, jednego z najwybitniejszych
pilotów nocnych myśliwców,
Peter zaprzyjaźnił się z bardzo wieloma dawnymi kolegami Heinza i cieszy się
wielkim szacunkiem w ich
organizacjach weteranów. Bez stałego wsparcia i przyjaźni Petera, wzmacnianych
wieloma śniadaniami o
poranku, książka ta po prostu by nie powstała. Najserdeczniejsze podziękowania,
Peter.
Pragnąłbym także wyrazić wdzięczność mojej żonie Sarah. Przekopując się przez
ogromną ilość materiałów
źródłowych, przekonałem się, że za każdą książką kryje się cierpliwa żona albo
partner życiowy i moja
małżonka nie jest wyjątkiem od tej zasady. Od początku pracy, gdy byłem
nieobecny, przeprowadzając
wywiady lub poszukując materiałów, musiała spędzić wiele samotnych wieczorów. W
ostatnich miesiącach
towarzyszyła mi także w podróżach po Niemczech i Austrii, wspierając umiejętnym
czytaniem mapy, gdy
pokonywaliśmy 2000 mil [ok. 3200 km], odwiedzając bohaterów tej książki.
I wreszcie wyrazy wielkiej wdzięczności przekazuję Wolfowi Falckowi, Georgowi
Greinerowi, Wernerowi
Hoffmannowi, Peterowi Spodenowi i Paulowi Zornerowi oraz ich żonom za okazywaną
od trzech lat
przyjaźń i wspaniałą gościnność. Dziękuję za cierpliwość i zaufanie, a także za
waszą ciężką pracę. Mam
nadzieję, że zdołałem oddać sprawiedliwość historii waszych niepospolitych
losów.
Książkę tę poświęcam lotnikom, którzy w drugiej wojnie światowej walczyli po obu
stronach frontu; tym,
którzy przeżyli i pamięci tych, którzy polegli.
1
PUŁKOWNIK
WOLFGANG FALCK
Wolf Falck, czując jak łomoce mu serce i tętni puls, biegł co sił w nogach, by
wreszcie wskoczyć do
najbliższego, błotnistego okopu i osłonić głowę rękami. W tej samej chwili
lotniskiem wstrząsnęła seria
eksplozji, które wyrzuciły wysoko w powietrze wielkie fontanny ziemi i dymu.
Wilgotne powietrze poranka
przeciął terkot karabinów maszynowych samolotów RAF-u, zapędzając uciekających
pilotów oraz obsługę
naziemną do schronów. Działo się to w kwietniu 1940 roku, na lotnisku Aalborg w
Danii, na północnym
krańcu Półwyspu Jutlandzkiego.
Ataki nękające stały się wówczas aż nazbyt powszechnym zjawiskiem, wprowadzając
Falcka w stan
wściekłości i frustracji graniczący z rozpaczą. W konsekwencji, wspólnie z
wybranymi ludźmi zaczął
opracowywać plan, w jaki sposób przeciwdziałać nocnym wypadom bombowców RAF-u. W
stosunkowo
krótkim czasie przygotowano teoretyczne założenia projektu. Operatorzy
znajdującej się w pobliżu lotniska
nabrzeżnej stacji radarowej mieli telefonicznie informować Falcka o wszelkich
zbliżających się samolotach
wroga. Używano wówczas radaru o nazwie Freya, o zasięgu 100 kilometrów. Mógł on
wykryć samolot lot
lecący na maksymalnej wysokości do 10 000 stóp [3000 metrów]. Poza dobrą
współpracą stacji radarowej
zapewniono sobie również pomoc miejscowej jednostki artylerii przeciwlotniczej i
jednostki reflektorów.
Ostatnia część planu polegała na tym, że na mapę w dużej skali przedstawiającą
okolice Aalborga nakładano
współrzędne, tworząc prostokątne pola siatki topograficznej (Planquadrat). Każde
pole otrzymywało dwie
litery identyfikujące jego miejsce na mapie.
Zakładano, że nadlatujące bombowce zostaną wcześnie wykryte przez radar, a po
ich zlokalizowaniu
samoloty Falcka z jednostki I/ZG 1. byłyby kierowane do tego kwadratu. Jednak
system ten nie sprawdził
się i należało jeszcze raz szybko przeanalizować cały plan. Kolejną próbę
stanowiło trzymanie w pogotowiu
dwusilnikowych myśliwców Bullo w ustalonym rejonie wyczekiwania. Miały tam
krążyć na wyznaczonej
wysokości, utrzymując stały kontakt radiowy ze stacją radarową. Niestety, i ta
metoda także okazała się
nieskuteczna. Dzięki temu jednak piloci Zerstörer zdobyli doświadczenie w
wykonywaniu nocnych lotów,
co później okazało się bezcenne.
Po kolejnym nalocie na lotnisko Falcka, przeprowadzonym przez RAF w nocy z 30
kwietnia na 1 maja 1940
roku, Wolf wystartował razem z trzema najbardziej doświadczonymi pilotami
(porucznikiem Streibem,
porucznikiem Raduschem i starszym sierżantem Theirem) i ścigał brytyjskie
bombowce nad Morzem
Północnym. Wolf Falck tak relacjonuje operację, która po kilku miesiącach stała
się impulsem do stworzenia
nocnego lotnictwa myśliwskiego, znanego później jako Nachtjagd:
RAF nadleciał od strony Niemiec z bardzo małą prędkością i zrzucił bomby na
nasze lotnisko i samoloty.
Był wczesny ranek i dopiero zaczynało się rozjaśniać. Załogom, które wybrałem,
aby sprawdzić możliwość
wykorzystania Me 110 w roli nocnego myśliwca, powiedziałem: „Ruszamy!”
Wystartowaliśmy. Mieliśmy
bardzo dużo szczęścia, ponieważ płyta lotniska była podziurawiona, a mimo to
całej naszej czwórce udało
się i nikt się nie rozbił! Dostrzegliśmy samoloty RAF-u, chociaż nie mieliśmy
kontaktu ze stacją naziemną.
Jeden czy dwóch z nas strzelało do nich, ale Brytyjczycy zeszli nad powierzchnię
morza i zniknęli w lekkiej
mgiełce. Jeden z naszych samolotów (Raduscha) został nawet kilkakrotnie
trafiony, ale zdołał wrócić do
domu. Wtedy po raz pierwszy wykazaliśmy, że po reorganizacji i wyszkoleniu
załóg, możemy nawiązać
walkę z bombowcami.
Wolf Falck, od nowa pełen nadziei i zdecydowania, usiadł do pisania
wyczerpującego meldunku,
przedstawiając szczegółowo uwagi, zakładane cele i ustalenia, a następnie wysłał
go do Ministerstwa
Lotnictwa. Jego opracowanie wywołało duże zainteresowanie decydentów, zwracając
na autora uwagę
najwyższych stopniem i najbardziej wpływowych oficerów Luftwaffe.
Jednak teoretyczne podstawy nocnej walki powietrznej zostały praktycznie
wprowadzone w życie jakieś
dwadzieścia trzy lata wcześniej, na długo przedtem, nim kapitan Falck
sformułował swoje nowatorskie
koncepcje. Początki takich działań można odnaleźć w 1916 roku, kiedy wojna
powietrzna była, ogólnie rzecz
biorąc, dopiero w powijakach. Pierwsze nocne walki powietrzne stoczyły cesarskie
niemieckie siły
powietrzne z Królewskim Korpusem Lotniczym (Royal Flying Corps), coraz
intensywniej atakującym
niemieckie lotniska i ich infrastrukturę.
Jak można się było spodziewać, bez aktualnych informacji o miejscu, w którym
znajdowały się bombowce
oraz ich kursie, a także bez ścisłego współdziałania jednostek reflektorów, w
tym początkowym okresie suk-
ces był zawsze przypadkowy. Pierwsze zarejestrowane nocne zwycięstwo w walce
powietrznej miało
miejsce tuż po północy 6 kwietnia 1917 roku, kiedy Królewski Korpus Lotniczy
zaatakował niemieckie
lotnisko w Douai w pomocnej Francji. Podporucznik Wilhelm Franki wystartował na
Jasta 4, ścigając
napastników i zdołał zestrzelić brytyjski bombowiec Bristol B.E. 2b z 100.
Dywizjonu. Franki, kawaler
prestiżowego Pour le Merite , nie pożył dość długo, by w pełni ocenić znaczenie
swojego zwycięstwa,
ponieważ poległ dwa dni później.
Pozostali szybko wzięli z niego przykład, odnosząc również pewne sukcesy, ale
dopiero w maju 1918 roku
wprowadzono system współdziałania pomiędzy myśliwcami, jednostkami artylerii
przeciwlotniczej,
reflektorów i stanowiskami nasłuchowymi. Wykorzystywano w nim pojedyncze
myśliwce krążące w
wyznaczonych „strefach wyczekiwania”, podobnie jak w systemie Himmelbett
stosowanym przez nocne
lotnictwo myśliwskie w 1941 roku. Aczkolwiek początkowo występowały problemy
wynikające z braku
doświadczenia, taka ścisła współpraca zaczęła szybko procentować. W nocy z 22 na
23 maja 1918 roku
strącono trzy alianckie samoloty, a cztery inne zostały zmuszone do zrzucenia
ładunku bomb przed
dotarciem do celu. Metoda ta zaczęła przynosić następne sukcesy.
W okresie międzywojennym zapomniano bardzo wiele z tego, czego nauczono się o
nocnych walkach. Stało
się tak również i w Niemczech, które niemal całkowicie rozbrojono. Traktat
Wersalski zezwalał nowemu
państwu niemieckiemu, znanemu jako Republika Weimarska, utrzymywać siły zbrojne
o liczebności
ograniczonej do 100 000 ochotników, służących na długoterminowych kontraktach.
Właśnie w tym
niewielkim, ale doborowym wojsku, w Reichswerze, Wolfgang Falck rozpoczął w
kwietniu 1931 roku
karierę wojskową. Jednakże jego niezwykła biografia zaczęła się ponad
dwadzieścia lat wcześniej, w
sielskich czasach poprzedzających wybuch pierwszej wojny światowej.
Wolf, syn duchownego, urodził się w Berlinie 19 sierpnia 1910 roku, ale wiele
pokoleń jego rodziny żyło w
Prusach Zachodnich, w rejonie Gdańska i Grudziądza. Dorastał w burzliwych
czasach i był świadkiem wielu
zmian politycznych i społecznych.
Ojciec był pastorem i razem z moją matką i dwiema córkami (starszą ode mnie o
dwanaście lat siostrą Ilse i
drugą siostrą Irmgardą) przeprowadził się do Berlina wkrótce po moich
narodzinach. W Berlinie ojciec
został pastorem w kościele Melanchton w południowo-zachodniej części miasta.
Przeżyłem tam wydarzenia
towarzyszące cesarskim Niemcom i pierwszej wojnie światowej, a także rewolucji,
wojnie domowej i
Republice Weimarskiej. W 1917 roku rodzice przenieśli się do Berlina-Treptow,
gdzie mieszkałem w
okresie nauki szkolnej, od pierwszej klasy aż do matury. Nasz dom znajdował się
w pobliżu Parku Treptow,
gdzie spędzałem większość wolnego czasu. Uprawiałem wówczas wiele dyscyplin
sportowych - zwłaszcza
wioślarstwo, lekką atletykę i pływanie, a zimą jeździłem na łyżwach, na jeziorze
w parku.
W Berlinie pod koniec wojny żyło się marnie. Brakowało żywności. Byłem jeszcze
dzieckiem i z
niedożywienia dwukrotnie zemdlałem. Ale mój ojciec - z racji surowego pruskiego
wychowania - nie chciał
mieć nic wspólnego z czarnorynkowymi interesami. Inflacja również była przykra.
Niekiedy ojciec wracał
do domu z portfelem grubo wypchanym pieniędzmi, a wówczas matka i my, dzieci,
biegliśmy natychmiast
na zakupy, ponieważ następnego dnia pieniądze były już nic nie warte.
Od wczesnego dzieciństwa Wolf interesował się wojskiem i rozwijał te
zamiłowania, czytając niezliczone
książki o pierwszej wojnie światowej i walczących w niej żołnierzach. Obydwaj
jego szwagrowie byli
oficerami i marzył o tym, by za ich przykładem zostać również oficerem.
W czasie nauki w szkole zafascynowało go latanie i wszystko, co się z tym
wiązało. Jeden z nauczycieli był
pilotem i bardzo starał się zainteresować uczniów lotnictwem. Zajęcia odbywały
się często w piwnicach
szkoły, gdzie uczniowie spędzali sporo czasu, budując modele samolotów.
W kwietniu 1931 roku, tuż po zdaniu matury, wstąpił do Reichswehry i został
wybrany jako jeden z
trzydziestu najbardziej obiecujących kandydatów do Deutsche
Verkehrsfliegerschule w Schleissheim koło
Monachium. Tam właśnie miał okazję po raz pierwszy wznieść się w powietrze. W
przeciwieństwie do
innych pilotów - bohaterów tej książki - zdobywających pierwsze doświadczenia
związane z lataniem we
wczesnej młodości, w Hitlerjugend albo w cywilnych klubach szybowcowych, Wolf
Falck zaczął latać
dopiero w wieku dwudziestu jeden lat. Odbył swój dziewiczy lot na samolocie
Klemm 25 i wydarzenie to
wywarło na nim „wielkie wrażenie”.
Z trzydziestu kandydatów wybrano dziesięciu i wysłano ich na kursy pilotów
myśliwskich w Rosji, a
konkretnie do Lipiecka, około 480 kilometrów na południowy wschód od Moskwy.
Tajne szkolenie
niemieckich lotników trwało w Lipiecku od 1925 roku. Układ podpisany 15 kwietnia
1925 roku pozwalał
Niemcom potajemnie przygotowywać swoich pilotów w sowieckich obiektach,
natomiast Rosjanie
otrzymywali w zamian za to dane techniczne związane z programem szkolenia.
Jednym ze szczęśliwców
zakwalifikowanych do wyjazdu do Rosji był Wolf Falck. Rozpoczął kurs w kwietniu
1932 roku. Wśród
pozostałych dziewięciu kandydatów byli młodzi ludzie, w przyszłości jedni z
najlepszych pilotów i
dowódców, jakich kiedykolwiek miała Luftwaffe - Günther Lützow, Günther Radusch
i Hannes Trautloft.
Każdy kandydat otrzymał nowy paszport i w ramach legendy - by zamaskować
prawdziwy cel wyjazdu -
każdemu wpisano do dokumentów fałszywy zawód. W przypadku Wolfa była to
specjalność elektryka,
chociaż niewiele wiedział o elektryczności. Aby nie budzić podejrzeń, przyszli
myśliwcy wyruszyli do Rosji
w cywilnych ubraniach. Szkolenie było trudne i wymagało wysiłku, a warunki
zakwaterowania prymitywne,
ale niezależnie od tego, było atrakcyjnym doświadczeniem:
Początkowo musieliśmy się nauczyć pilotować Fokkera D XIII. Różnił się bardzo od
samolotów, na których
lataliśmy poprzednio, miał bowiem większą moc silnika i był bardziej kapryśny.
Pierwsze dni spędziliśmy
latając po krzywych i wykonując akrobacje, aby wykazać, że potrafimy panować nad
maszyną w każdej
sytuacji.
Potem rozpoczęliśmy szkolenie na kursie pilotażu dla myśliwców. Latanie w kluczu
składającym się z trzech
samolotów, taktyka ataku pojedynczego myśliwca, strzelanie do celów naziemnych i
powietrznych. Każdego
dnia strzelaliśmy z pistoletów, karabinów lub karabinów maszynowych, albo
zajmowaliśmy się sportem. To
były cudowne czasy!
W bazie, utworzonej z wielkiego lotniska i sąsiadującego z nim mniejszego,
stacjonował rosyjski dywizjon
bombowy. Był tam rosyjski dowódca, wszyscy jego ludzie, piloci, wartownicy,
załogi i tak dalej, ale my
mieszkaliśmy w osobnych koszarach. Nie utrzymywaliśmy z nimi kontaktów w miejscu
zakwaterowania, a
na lotnisku mieliśmy własnego dowódcę i instruktorów. Pracował tam również
starszy mechanik
odpowiedzialny za nasze samoloty ustawione równiutko, w typowo pruskim stylu. W
warsztatach [technicy]
byli Niemcami, a wszyscy robotnicy Rosjanami.
Cała nasza dziesiątka, znajdująca się tam w 1932 roku, kochała Rosję. Lubiliśmy
Rosjan, rosyjską kulturę,
podobnie jak ich tradycje i muzykę. Były to jedne z najlepszych dni w moim
życiu.
Po sześciu wspaniałych miesiącach w Rosji, Wolf wrócił do Niemiec i do pułku
stacjonującego w Świdnicy,
gdzie odbył czternastotygodniowe unitarne szkolenie wojskowe. Od 1 lutego 1933
roku, aż do chwili
promocji na stopień podporucznika 1 października 1934 roku, był słuchaczem
Szkoły Piechoty w Dreźnie,
gdzie otrzymał niezbędne przygotowanie oficerskie.
Gdy 30 września 1934 roku okres nauki dobiegł końca, Falck miał już nie tylko
pełne kwalifikacje
oficerskie, ale był również wyszkolonym pilotem i instruktorem. Ponieważ jednak
istnienie Luftwaffe
utrzymywano w tajemnicy do marca 1935 roku i dopiero miano je ujawnić, Wolf
otrzymał rozkaz, aby
napisał list do Ministerstwa Wojny z prośbą o przeniesienie go do rezerwy. List
w rzeczywistości stanowił
sprytny wybieg i po przyjęciu jego rezygnacji umożliwił Wolfowi rozpoczęcie
pracy w Niemieckiej Szkole
Pilotów Komunikacyjnych w Schleissheim na stanowisku Kettenfuhrera, czyli
instruktora pilotażu. Do
obowiązków instruktora w szkole należało także selekcjonowanie pilotów i
przydzielanie ich, zgodnie z
posiadanymi predyspozycjami lotniczymi, do poszczególnych rodzajów przyszłej
Luftwaffe.
Musieliśmy ustalić podczas szkolenia, którzy [kursanci] posiadają walory
pozwalające im stać
się pilotami myśliwskimi, a którzy nie. Jeśli nie mieli takich predyspozycji,
zostawali pilotami
rozpoznawczymi, transportowymi lub bombowymi. Później, w czasie wojny, to się
zmieniło,
ale w normalnej sytuacji, aby zostać pilotem myśliwskim, trzeba się było nim
urodzić. Można
się tego nauczyć, ale taki pilot nigdy nie będzie dobrym myśliwcem - to trzeba
mieć we krwi!
Na przykład pilot bombowca mówi zupełnie innym językiem niż my. To wszystko
bardzo, ale
to bardzo, się różni.
1 kwietnia 1936 roku otrzymał awans na stopień porucznika i przeniesiono go do
5. Eskadry 132. Pułku
Myśliwców „Richthofen” stacjonującego w Jüteborg-Damm, około 70 kilometrów na
południe od Berlina.
Kapitan Galshe, dowódca 5. Eskadry, korzystał z doświadczenia Wolfa Falcka w
szkoleniu nowych pilotów,
dopiero co przybyłych ze szkół lotniczych. Ta dodatkowa nauka odgrywała bardzo
ważną rolę w dos-
konaleniu kwalifikacji młodych lotników, ponieważ zdawano sobie sprawę, że
świeżo upieczeni absolwenci
nie posiadają podstawowych nawyków i doświadczenia, niezbędnych do tego, by
skutecznie pilotować
maszynę w warunkach bojowych. Umiejętności te można było zdobyć tylko w
jednostkach bojowych i
udział Falcka w szkoleniu okazał się bezcenny, gdyż pomagał zlikwidować te
braki. Młodzi piloci nie tylko
doskonalili tu kunszt pilotażowy i taktyczny, ale również podnosili ogólne
kwalifikacje.
Po mniej więcej rocznej pracy instruktorskiej ciężki trud Falcka został
nagrodzony. Wyznaczono go na
adiutanta dowódcy dywizjonu i chociaż było to prestiżowe stanowisko dla pilota,
Wolf bardzo szybko
znudził się pracą za biurkiem i zaczął starać się o powrót do latania.
Odpowiednia okazja nadarzyła się 1 lipca 1938 roku, kiedy w ramach powiększania
jednostki pułk otrzymał
trzeci dywizjon. Bez chwili wahania, pragnąc wrócić do służby liniowej, zgłosił
się na stanowisko dowódcy
eskadry w nowym pododdziale. Wniosek bardzo szybko zatwierdzono i porucznik
Falck objął dowództwo 8.
Eskadry, którą razem z pozostałą częścią dywizjonu przeniesiono do Fürstenwalde
pod Berlinem.
Był to dla jednostki okres wielkich przemian, ponieważ otrzymywała ona samoloty
nowego typu zamiast
znajdujących się dotąd na jej wyposażeniu Messerchmittów 109. Göring osobiście
interesował się udosko-
nalaniem maszyny, nazwanej Messerschmitt 110. Był to dwusilnikowy myśliwiec, w
którym pokładano
nadzieję, że będzie zdolny eskortować bombowce daleko w głąb terytorium
przeciwnika. W przemówieniu
wygłoszonym w czasie wizytacji pułku lotnictwa myśliwskiego „Richthofen”, Göring
oznajmił, że liczy na
to, iż nowy myśliwiec stanie się elementem uderzeniowym Luftwaffe, podobnym do
legendarnych
„żelaznobokich” Cromwella.
Gdy sytuacja polityczna w Europie stawała się coraz bardziej napięta, dywizjon
przeniesiono do Ołomuńca
w Czechach, gdzie natychmiast rozpoczęto program przekwalifikowania załóg na
nowe maszyny. W
samolotach zainstalowano aparaturę radiową, do planu szkolenia wprowadzono loty
bez widoczności, a
piloci myśliwców musieli pogodzić się z faktem, że mają obecnie w samolocie
drugiego członka załogi.
Stanowiło to nowe niezwykłe doświadczenie dla ludzi, którzy przywykli do tego,
że pilotują jednosilnikowe
i jednomiejscowe myśliwce. Jednostkę przemianowano na I/ZG 76. i był to jeden z
pierwszych
sformowanych dywizjonów ciężkich myśliwców.
W sierpniu 1939 roku, gdy wojna wisiała już w powietrzu, I/ZG 76. przerzucono na
małe lotnisko w Oławie
na Dolnym Śląsku, blisko granicy z Polską. Kiedy 1 września 1939 roku Wehrmacht
zaatakował Polskę,
porucznik Falck, dowódca 2./ZG 76., wystartował razem ze swoją eskadrą w
kierunku Krakowa. Ku ich
wielkiemu rozczarowaniu w czasie lotu zupełnie nic się nie działo - nie
dostrzeżono żadnego samolotu
przeciwnika. Najbardziej interesujący okazał się tego dnia widok porannego
słońca oświetlającego złociste
dachy pięknego polskiego miasta.
5 września w pobliżu Łodzi miał pierwszy kontakt z polskim lotnictwem. Rankiem
na naradzie
postanowiono, że I/ZG 76. poprowadzi wyprawę, a pozostałe dwie eskadry podążą za
nią jako grupa
wsparcia. Głównym celem miało być lotnisko w Dalikowie , około 28 km na północny
zachód od Łodzi.
Gdy poranna mgła przesuwała się wolno przez lotnisko, a słońce zaczęło wstawać
na wschodzie,
wystartowały samoloty drugiej eskadry. Po dotarciu do Dalikowa, odnaleziono
lotnisko i polskie samoloty
ustawione na pasie startowym; zaatakowano je lotem koszącym i zaczęto
systematycznie niszczyć. O
godzinie 6.40, po ataku na lotnisko, Wolf odniósł pierwsze zwycięstwo w
powietrzu w walce z Polakami.
Wyszedłem na 1500 metrów i szukając możliwości dalszego działania, dałem
eskadrze znak, by
się przegrupowała. Co tam migocze przed nami? Wydało mi się to podejrzane i
zanurkowałem
w tę stronę. Był to bombowiec PZL P-23, który leciał w moim kierunku na
mniejszej
wysokości. Pchnąłem manetkę gazu, położyłem maszynę w wiraż i kontynuowałem
nurkowanie. Mogłem wyraźnie dostrzec biało-czerwone szachownice polskich znaków
rozpoznawczych na skrzydłach i usterzeniu pionowym. Polski obserwator prowadził
już do
mnie ogień, ale kiepsko celował. Jego pociski smugowe przelatywały obok nas. W
tym samym
czasie złapałem go w celownik. Mała poprawka - teraz! Nacisnąłem spust i moje
kaemy
załomotały. Wystrzelił płomień i samolot eksplodował. Gdy przelatywałem nad nim,
znikał w
dole jako opadająca kula ognia, aż wreszcie rozbił się na świeżo zasianym polu.
Zaledwie tydzień później, 11 września, w czasie pięciu minut zestrzelił Fokkera
FIX i jednosilnikowy
samolot rozpoznawczy, zwiększając liczbę powietrznych zwycięstw do trzech. Gdy
kampania w Polsce
dobiegła końca, I/ZG 76. przeniesiono do Nellingen niedaleko Stuttgartu na
odpoczynek i uzupełnienie
sprzętu. Następne miesiące były spokojne, a ich nudę przerywały jedynie
przeprowadzane od czasu do czasu
loty patrolowe wzdłuż Renu.
W piękny zimowy dzień, 17 grudnia 1939 roku, I/ZG 76. przeniesiono do Jever na
wybrzeżu Morza
Pomocnego. Załogom natychmiast wydano niezbędny sprzęt ratunkowy: kamizelki,
pontony i torebki z
żółtym barwnikiem. Następny dzień miał się okazać bardzo ważny dla kapitana
Wolfganga Falcka, ponieważ
wydarzenia, które wówczas się rozegrały, sprawiły, że jego nazwisko i twarz
stały się dobrze znane
niemieckiemu społeczeństwu. Bitwę powietrzną nad Zatoką Helgolandzką, 18 grudnia
1939 roku, bardzo
dokładnie opisała prasa po obu stronach Kanału La Manche.
RAF wysłał dwadzieścia cztery bombowce Wellington, by zaatakowały jednostki
stojące w porcie
Wilhelmshaven. Nad portem panowały idealne warunki meteorologiczne i dwadzieścia
dwie maszyny, które
dotarły do celu, zrzuciły bomby z wysokości 13 000 stóp [3900 m]. Precyzyjny
ogień artylerii
przeciwlotniczej zmusił Wellingtony do złamania szyku, a następnie, gdy opuściły
docelowy rejon, zostały
zaatakowane przez myśliwce. Wywiązała się walka, w trakcie której zestrzelono
dwanaście samolotów RAF-
u. Wolf Falck tak relacjonuje swój udział w potyczce, która przyniosła mu
czwarte i piąte zwycięstwo:
Był jasny, bezchmurny dzień i otrzymaliśmy rozkaz wykonania lotu ćwiczebnego nad
morzem,
na północ od Wysp Fryzyjskich, aby przyzwyczaić się do latania nad wodą, w czym
nie
mieliśmy jeszcze doświadczenia.
Wystartowałem z moim ,,rojem” (Schwarm), w którym samoloty pilotowali również
podoficer
Fresia, podporucznik Graeff i podporucznik Fahlbusch. Moim radiooperatorem był
kapral
Alfred Walz, który dobrze spisał się w Polsce. Lecieliśmy na zachód na wysokości
około 1500
metrów, dopóki nie znaleźliśmy się w pobliżu holenderskiej wyspy Texel, a potem
dalej
zachodnim kursem nad morzem na północ od wyspy. Kiedy znajdowaliśmy się mniej
więcej na
wysokości Juist, usłyszeliśmy przez radio komunikat ze stanowiska dowodzenia
operacyjnego
pułku w Jever, że grupa angielskich bombowców przeprowadza nalot na
Wilhelmshaven i że
powinniśmy spróbować ją przechwycić. A więc pełen gaz w kierunku Helgolandu, aby
odciąć
Brytyjczykom drogę. Wkrótce dostrzegliśmy na niebie chmurki eksplozji pocisków
artylerii
przeciwlotniczej, a nieco później również wycofujące się bombowce atakowane już
przez
Me109. Obserwowaliśmy także brytyjskie samoloty spadające w płomieniach. Maszyny
przeciwnika leciały na wysokości 3500 metrów, musieliśmy więc szybko nabrać
wysokości.
Gdy podeszliśmy bliżej, zobaczyłem, że te bombowce to Wellingtony. Ich szyk
uległ już jednak
rozproszeniu i samoloty leciały na północny zachód, do Anglii, pojedynczo lub
małymi
grupkami. Gdy dotarliśmy do bombowców, dałem sygnał do ataku. Sam podszedłem do
jednego Wellingtona od tyłu pod kątem i z lekką przewagą wysokości. Natychmiast
znalazłem
się pod ogniem tylnego strzelca. Zaraz po moim pierwszym ataku zapalił się prawy
silnik i
samolot zaczął schodzić w dół płytkim nurkowaniem. Ponieważ znajdowaliśmy się
już mniej
więcej na granicy naszego zasięgu, nie czekałem, aż wpadnie do morza, ale
rozejrzałem się za
następnym celem. Ponownie zaatakowałem od ogona, podszedłem blisko i otworzyłem
do niego
ogień z wszystkich luf. Po pierwszym ataku nie było widać żadnych rezultatów,
zdecydowałem
się więc natychmiast na drugi i zbliżyłem się do Wellingtona. Teraz bombowiec
zaczął się palić
i zanurkował prosto do morza. Jednak podczas tego drugiego ataku tylny strzelec
Wellingtona
doskonale się spisał. Mój prawy silnik zgasł, a z przodu kadłuba, z miejsca
gdzie znajdowały się
skrzynki amunicyjne do czterech kaemów, napływał do kabiny gęsty dym. Zacząłem
kasłać.
Nie otrząsnąłem się jeszcze z szoku, gdy zatrzymał się również lewy silnik
Zapanowała
całkowita cisza, po raz pierwszy w życiu leciałem szybowcem. W pierwszej chwili
zdecydowałem „Skakać!”. Znajdowaliśmy się jednak na zachód od Helgolandu i pod
nami było
pokryte krami Morze Północne. Jednocześnie ogień najwyraźniej juz zgasł, ale z
dziur po
pociskach w zbiornikach i skrzydłach wypływała benzyna. Postanowiłem dotrzeć
możliwie jak
najbliżej wybrzeża i wysłałem przez radio sygnał alarmowy, w nadziei, że kiedy
siądziemy na
wodzie, przypłyną i wyciągną nas z morza najszybciej, jak się da. Tego dnia Walz
i ja mieliśmy
nie jednego anioła stróża, ale cały ich pułk. Udało nam się dotrzeć do lotniska
na wyspie
Wangerooge dzięki temu, ze nasz czas lotu się juz kończył, a resztki benzyny
wypłynęły. Poza
tym wystrzelaliśmy prawie całą amunicję, mieliśmy sprzyjający wiatr i
wystarczający zapas
wysokości Tak więc, za pomocą sprężonego powietrza opuściłem klapy oraz podwozie
i
wylądowałem gładko, zatrzymując się jakieś 30 metrów przed budynkiem kontroli
lotów. Był to
jeden z najszczęśliwszych momentów w moim życiu. Przez cały czas podoficer
Fresia
towarzyszył mi niczym wierny pies. Natychmiast poleciał do Jever, zostawił tam
swojego
radiooperatora, zatankował trochę paliwa i wkrótce zabrał nas z Wangerooge
Oczywiście było
bardzo wiele radości, kiedy wróciłem do swojej eskadry Wszyscy cieszyli się
zarówno z
naszego ogromnego sukcesu, jakim była duża liczba strąceń osiągnięta przez nas,
jak i z
naszego szczęśliwego powrotu.
Drugi „rój” naszej eskadry poderwany alarmowo również odniósł sukces. Tylko
jedna jego
maszyna została trafiona i to jednym jedynym pociskiem. Przebił dach kabiny,
przeszedł przez
ramię pilota, podporucznika Ullenbecka i w końcu trafił w dłoń jego
radiooperatora, kaprala
Dombrowskiego. Wieczorem odwiedziłem ich w izbie chorych, ale obaj mieli lekkie
rany i
mogliśmy spoglądać w przeszłość z dumą i wdzięcznością Znak naszej eskadry,
czerwona
biedronka z siedmioma czarnymi kropkami, jeszcze raz przyniósł nam szczęście. Na
zakończenie powinienem wspomnieć, że Ministerstwo Lotnictwa me zatwierdziło
pierwszego
strącenia zaatakowanego Wellingtona, ponieważ nikt nie widział, jak samolot
wpada do morza.
Tak rygorystyczne były przepisy!
Po nalocie na Wilhelmshaven, jednym z całej serii nalotów, w których nie
powiodło się RAF-owi w
pierwszych miesiącach po wybuchu wojny, Dowództwo Lotnictwa Bombowego musiało
ponownie zastano-
wić się nad strategią. Zmieniono stosowaną taktykę i w konsekwencji przyszłe
działania bombowe w
przestrzeni powietrznej Niemiec przeniesiono na porę nocną. Decyzja ta w
rezultacie doprowadziła do
trwającej przez około cztery lata najkrwawszej i najdłuższej bitwy powietrznej w
historii.
W styczniu 1940 roku RAF przeprowadził liczne operacje nad Morzem Północnym,
starając się odnaleźć i
zniszczyć niemieckie okręty wojenne. Jedna z takich wypraw miała miejsce 10
stycznia, ale zanim biorące w
niej udział Blenheimy zdołały zlokalizować jakiekolwiek jednostki wroga, zostały
przechwycone przez
grupę Messerschmittów 110, dowodzoną przez kapitana Falcka. W bitwie, która się
wywiązała, jeden
Blenheim został zestrzelony, a dwa poważnie uszkodzone.
Kapitan Douglas Cooper, który pilotował jeden z dziewięciu brytyjskich
samolotów, tak wspomina
wydarzenia tamtego dnia:
Historia ta zaczęła się 10 stycznia 1940 roku, kiedy stacjonowałem ze 110
Dywizjonem w bazie
RAF w Wattishamm w Suffolk, skąd lataliśmy na Blenheimach Mk IV - samolotach
bardzo
przyjemnych w pilotażu, ale straszliwie nieodpornych na atak z dołu.
Tego dnia dziewięciu z nas wysłano na rozpoznanie nad Morzem Północnym, by
zlokalizować
niemieckie jednostki pływające Lecieliśmy trzema kluczami, po trzy samoloty w
każdym.
Eskadrą dowodził major Ken Doran, który juz zdobył pierwszy DFC w wojnie,
dowodząc
następnego dnia po wypowiedzeniu wojny nalotem na Wilhelmshaven.
Znajdowaliśmy się daleko nad Morzem Pomocnym, lecąc na wysokości około 2000 stóp
[600
metrów] i nie spodziewając się żadnych kłopotów, kiedy nieoczekiwanie pojawiły
się cztery
niemieckie Me110 i natychmiast nas zaatakowały. Niestety, jeden z naszych
Blenheimów został
zestrzelony w czasie pierwszego ataku, a wtedy Doran sprowadził nas ostrym
nurkowaniem w
dół nad powierzchnię morza, uniemożliwiając w ten sposób dalsze ataki z dołu.
Me110 mogły
jedynie latać dokoła nas i potyczka trwała dziesięć albo piętnaście minut. Numer
drugi w moim
kluczu został paskudnie podziurawiony i musiał wracać na najbliższe lądowisko w
Angin.
Kiedy starcie się skończyło, kontynuowaliśmy rozpoznanie transportów morskich,
ale do końca
naszego lotu nie zobaczyliśmy żadnego niemieckiego statku. Mój anioł stróż jak
zwykle
pracował w nadgodzinach i dopilnował, żeby w moim samolocie nie było ani jednej
dziury po
pocisku!
Blenheim z klucza Douglasa Coopera, poważnie uszkodzony w czasie walki,
przeczołgał się nad Morzem
Północnym i lądował przymusowo w Wattisham, gdzie uznano, że nie opłaca się go
remontować. Członek
jego załogi, sierżant Bill Evans, tak wspomina:
Major lotnictwa Doran zanurkował nad samą powierzchnię morza, robiąc uniki w
prawo i w
lewo i w rezultacie my, numer 2 w jego kluczu, utraciliśmy bliską pozycję w
szyku. Leciałem z
podporucznikiem pilotem Arderne i starszym szeregowym Tippettem. Zobaczyłem
chmurę
dymu w miejscu, gdzie sierżanci Hanne i Williams oraz szeregowy Vick wpadli do
morza.
Dostrzegłem 110 przelatującą z prawej burty i wtedy dostaliśmy cięgi - do tej
pory pamiętam
zapach kordytu, który wówczas poczułem po raz pierwszy! Doznaliśmy poważnych
uszkodzeń
nad morzem i lądując w bazie, rozbiliśmy się, gdyż złamała się goleń podwozia.
Gdy kapitan Falck dostrzegł grupę dziewięciu Blenheimów, przebił się z 2.
Eskadrą w dół, przez szyk
bombowców RAF-u, i po tym ataku za jednym z nich zaczęła ciągnąć się smuga
żółtego dymu z prawego
silnika. Był to prawdopodobnie Blenheim N6203 VE pilotowany przez porucznika
G.H. Pembertona, który
później lądował przymusowo w Manby w Lincolnshire. Następnie, w czasie drugiego
ataku, seria pocisków
przeszyła Blenheima pilotowanego przez sierżanta Hannesa, powodując eksplozję
samolotu na wysokości
kilku metrów nad lustrem wody. Szczątki i mała plama oleju zaznaczyły miejsce
spoczynku piątej maszyny
strąconej przez Falcka.
Kolejne powietrzne zwycięstwo Falck odniósł po południu 17 lutego 1940 roku, po
krótkim starciu z
samotnym Blenheimem prowadzącym lot rozpoznawczy nad Morzem Północnym.
Dwusilnikowy
bombowiec, lecąc na wysokości około 500 metrów, miał niewielkie szansę w tym
starciu. Dzięki przewadze
prędkości i wysokości Wolf zaatakował swoją ofiarę od tym z góry. Strzelec z
wieżyczki grzbietowej
bombowca z odległości 500 metrów otworzył ogień do niemieckiego myśliwca, a
pilot Blenheima zaczął
nurkować, próbując ukryć się w pobliskich chmurach.
Obłoki były jednak dość rozproszone i pomiędzy nimi znajdowały się duże przerwy.
Wolf obliczył, gdzie
według niego powinien pojawić się przeciwnik i czekał. Jego spryt i cierpliwość
wkrótce zostały
nagrodzone, ponieważ samolot wyszedł z chmur dokładnie tam, gdzie się go
spodziewał, natykając się od
razu na grad pocisków z zamontowanej w nosie Messerschmitta broni pokładowej.
Niszczące serie działek i
karabinów maszynowych przeszyły nieszczęsny bombowiec, który natychmiast stanął
na ogonie,
najwyraźniej nie kontrolowany już przez pilota i płonąc runął do zimnej wody. Po
sprawdzeniu przez
Dowództwo Lotnictwa Bombowego RAF-u strat poniesionych tego dnia, okazało się,
że zameldowano o
stracie tylko jednego takiego samolotu. Był to Blenheim numer N6211 VE ze 110.
Dywizjonu, pilotowany
przez sierżanta F. Bigga i prowadzący rozpoznanie Helgolandu i Borkum. To jeden
z czterech Blenheimów,
jakie stracił RAF pomiędzy 14 lutego a 1 kwietnia 1940 roku, podczas 250 wypraw
przeciw transportom
morskim nad Morzem Północnym.
Zaledwie dwa dni po dokonaniu szóstego potwierdzonego strącenia, Wolfa Falcka
przeniesiono z ZG 76.;
został dowódcą dywizjonu I/ZG 1. W tym okresie dywizjon stacjonował w
Düsseldorfie, ale na początku
kwietnia otrzymał rozkaz przeniesienia do Barth na wybrzeżu Bałtyku. Właśnie
stamtąd, 9 kwietnia 1940
roku, Falck ze swoim dywizjonem wystartował i wspierał atak na Danię. Ta krótka,
ale ważna kampania o
kryptonimie Weserübung, czyli „Ćwiczenia Wezera”, przyniosła Wolfowi siódme i
ostatnie powietrzne
zwycięstwo w wojnie:
Otrzymaliśmy rozkaz punktualnie o szóstej, w chwili gdy niemieckie wojska miały
przekroczyć
granicę, a o siódmej nasze bombowce miały przelecieć nad Kopenhagą. Na dobrą
sprawę
powinien to być lot manifestujący naszą obecność, ponieważ powiedziano nam, że
Duńczyków
zaskoczy nasze nadejście i powitają nas przyjaźnie.
W tym czasie byłem dowódcą dywizjonu I/ZG 1. i otrzymałem rozkaz poprowadzenia
dywizjonu nad Kopenhagę-Vaerlöse, które było główną ba