13085

Szczegóły
Tytuł 13085
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13085 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13085 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13085 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAMES HERRIOT Weterynarze mogą latać Przełożył Zbigniew A. Krolicki Tytuł oryginału Vets Might Fly Moim psom, Hectorowi i Danowi, wiernym towarzyszom codziennych obchodów Rozdział pierwszy. – Ruszać się! – ryknął kapral prowadzący musztrę. – No już, szybciej! Bez trudu przebiegł na koniec kolumny zdyszanych, zasapanych mężczyzn, skąd rzucał naglące komendy. Znajdowałem się mniej więcej w jej środku; pracowicie kłusowałem wraz z innymi rekrutami i rozmyślałem, jak długo jeszcze wytrzymam. Z trudem łapiąc oddech i nie czując nóg, usiłowałem obliczyć, ile już przebiegliśmy mil. Niczego nie podejrzewałem, kiedy rano stanęliśmy w szeregu przed naszymi kwaterami. Nie mieliśmy na sobie polowych mundurów, byliśmy w wełnianych pulowerach i spodniach od dresów, więc wydawało się, że nic nam nie grozi. Ponadto kapral, wesoły mały londyńczyk o miłej twarzy zdawał się traktować nas jak braci. – Dobra, chłopcy – zawołał, uśmiechając się do pięćdziesięciu przyszłych lotników. – Przebiegniemy się wokół parku, więc ruszajcie za mną. W leewo zwrot! Bieegiem marsz! Lewa, prawa, lewa, prawa! To było dawno, dawno temu, tymczasem nadal kłusowaliśmy ulicami Londynu, a nigdzie nie było widać ani śladu parku. Powoli zaczynałem dochodzić do wniosku, że łudziłem się, sądząc, iż jestem w dobrej formie. Byłem wiejskim weterynarzem, co więcej, praktykowałem w górach Dale, więc nie miałem kiedy obrosnąć tłuszczem; byłem w ciągłym ruchu, co dzień mozoliłem się z dużymi zwierzętami, pokonywałem wiele mil dzielących rozrzucone po okolicy obory; byłem twardy i zahartowany. Przynajmniej tak myślałem. Jednak teraz ogarnęły mnie wątpliwości. Kilka miesięcy małżeńskiego życia rozleniwiło mnie. Helen była zbyt dobrą kucharką, a ja nazbyt gorliwym wielbicielem jej kulinarnego talentu. Za najmilsze ze wszystkich zajęć uważałem przesiadywanie przy kominku w naszej sypialni. Usiłowałem ignorować postępujący zanik mięśni brzucha i zwiotczenie innych, za to teraz uświadomiłem sobie bolesną prawdę. – Już niedaleko, chłopcy – wesoło zaświergotał kapral za naszymi plecami, lecz nie wzbudził entuzjazmu w truchtającej grupie. Mówił to już wcześniej kilka razy i przestaliśmy mu wierzyć. Jednak tym razem mówił poważnie; kiedy skręciliśmy w następną ulicę, na jej odległym końcu dostrzegłem żelazne ogrodzenie i drzewa. Poczułem niewyobrażalną ulgę. Pozostało mi tylko tyle sił, żeby dotrzeć do bramy, a potem usiąść na dłuższy odpoczynek, którego bardzo potrzebowałem, bo już nie czułem nóg. Przebiegliśmy pod sklepieniem z gałęzi, na których wisiały jeszcze resztki jesiennych liści, i zatrzymaliśmy się, ale kapral popędził nas machnięciem ręki. – Dalej, chłopcy, dookoła! – zawołał i wskazał szeroką wydeptaną ścieżkę, okrążającą park. Wytrzeszczyliśmy oczy. Chyba nie mówił poważnie! Podniósł się chóralny krzyk protestu. – No nie, kapralu...! Miej pan serce...! Z twarzy kaprala zniknął uśmiech. – Ruszać się, powiedziałem! Szybciej, szybciej... raz dwa, raz dwa! Chwiejnie kłusowałem po twardej ziemi, między kępami zakurzonych rododendronów i pożółkłej trawy i po prostu nie mogłem w to wszystko uwierzyć. To się stało zbyt szybko. Trzy dni temu byłem w Darrowby i część mnie wciąż była właśnie tam, przy Helen; inna część nadal spoglądała przez tylną szybę taksówki na zielone wzgórza rozpościerające się w blasku porannego słońca za krytymi dachówką domami; jeszcze inna wciąż jechała pociągiem przez równinę południowej Anglii, czując smutek rozstania kładący się na sercu coraz cięższym brzemieniem. Moje pierwsze spotkanie z RAF-em* odbyło się na boisku do krykieta. Mnóstwo formularzy do wypełnienia, badania lekarskie, a potem ogromna sterta ekwipunku. Zakwaterowano mnie w St John’s Wood. Budynek dawniej był luksusowy, teraz jednak usunięto z niego wytworny wystrój. Pozostało tylko wyposażenie łazienek, więc jedną z naszych nielicznych przyjemności była codzienna kąpiel w ciepłej wodzie. Po tym pierwszym, pełnym wrażeń dniu spocząłem w takim wyłożonym zielonymi kafelkami sanktuarium i namydliłem się kostką wspaniałego toaletowego mydła, które zapakowała mi Helen. Od tamtego dnia nigdy już nie używałem tego mydła. Zapachy budzą silne wspomnienia; ten natychmiast kieruje moje myśli ku pierwszej nocy spędzonej z daleka od żony i przywołuje tamto uczucie, tępą, bolesną pustkę, o której nigdy nie zdołałem zapomnieć. Cały następny dzień był wypełniony: wykłady, posiłki, szczepienia. Ja nie obawiałem się zastrzyków, ale u wielu moich nowych znajomych już sam widok igły budził zbyt silne emocje. Kiedy lekarz pobierał próbki krwi, wielu młodym ludziom wystarczało jedno spojrzenie na ciemny płyn wyciekający z ich żył, by cichutko osuwali się na podłogę, często trzej lub czterej z rzędu. Rozbawieni sanitariusze wynosili ich z gabinetu. Stołówka znajdowała się na terenie londyńskiego zoo, więc jazgotanie małp i ryki lwów tworzyły interesujący akompaniament podczas naszych posiłków. * RAF, Royal Air Force – Królewskie Siły Powietrzne. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). Poza tym maszerowaliśmy i maszerowaliśmy bez końca, a nowe buty katowały nam nogi. Tego trzeciego dnia wciąż wszystko wydawało się snem. Tak jak poprzedniego poranka, o szóstej obudziło nas potworne trzaskanie pokrywami kubłów na śmieci. Bynajmniej nie oczekiwałem skowronka, ale ten łoskot był nie do zniesienia. A w tej chwili myślałem tylko o tym, że w końcu udało się nam obiec ten park. Od bramy dzieliło mnie tylko kilka jardów; pokonałem je z trudem i znalazłem się wśród jęczących kolegów. – Jeszcze raz, chłopcy! – wrzasnął kapral, a gdy wytrzeszczyliśmy na niego oczy, uśmiechnął się czule. – Myślicie, że jest wam ciężko? Zaczekajcie, dopiero się do was zabiorą w ITW. Ja traktuję was łagodnie. Później podziękujecie mi za to. No, biegiem marsz! Raz-dwa, raz-dwa! Gdy zataczając się, rozpocząłem następną rundę, opadły mnie ponure myśli. Kolejne okrążenie wykończy mnie – nie miałem co do tego nawet cienia wątpliwości. Człowiek zostawia kochającą żonę oraz przytulny dom, aby służyć królowi i ojczyźnie, a oni tak go traktują. To nie w porządku. Poprzedniej nocy śniło mi się Darrowby. Znów byłem w obórce starego pana Dakina. Spokojne oczy przygarbionego farmera spoglądały na mnie znad długich, obwisłych wąsów. – Widzi mi się, co tera już kuniec ze starom Blossom – powiedział i położył na grzbiecie starej krowiny szeroką, obrzmiałą od ciężkiej pracy dłoń. Na kościstym farmerze nie znalazłoby się wiele ciała, lecz mocno pogrubiałe palce świadczyły o trudach życia. Oczyściłem igłę i wrzuciłem ją do metalowej kasetki, w której przechowywałem przybory do szycia, skalpele i wymienne ostrza. – Cóż, decyzja oczywiście należy do pana, ale to już trzeci raz musiałem zszywać jej wymię i obawiam się, że koniec na tym. – Noo, na to wyglunda. – Farmer pochylił się i obejrzał rząd szwów na czterocalowej ranie. – O rany, trudno uwierzyć, że inna krowa może stanunć i zrobić cuś takiego. – Krowie kopyto jest ostre – wyjaśniłem. – To prawie tak, jakby wbić w wymię nóż. Właśnie to było najgorsze w przypadku bardzo starych krów. Ich wymiona obwisały, powiększały się i wydłużały, więc gdy zwierzęta leżały w swoich przegrodach, te wytwarzające mleko narządy często dostawały się pod kopyta sąsiadek. Jeśli nie nadepnęła na nie Mabel z prawej, zrobiła to Buttercup z lewej strony. W małej brukowanej obórce z niskim dachem i drewnianymi przegrodami było tylko sześć krów; każda miała imię. Teraz już nie nadaje się krowom imion i nie spotyka się takich farmerów jak pan Dakin, który jakoś potrafił wyżyć z tego stadka sześciu dojnych krów oraz paru cielaków, świń i kur. – No cóż – powiedział. – Ni mogę rzec złego słowa na tum starum. Pamiętom, jak się rodziło, dwienaści roków temu. Było od starej Daisy i wyniusłem jom z tyj obórki w worku, a śnieg sypoł gensto. Od tedy ni zliczem wiela tysiency galunów mleka doła. I tera daji cztyry na dziyń. Ni, ni mogę rzec na niom słowa. Jakby wiedząc, że o niej mowa, Blossom odwróciła łeb i spojrzała na farmera. Była typowym okazem bardzo starej krowy; chuda, o sterczących kościach miednicy, szerokich powykręcanych nogach i wygiętych rogach z niezliczonymi pierścieniami. Jej wymię, niegdyś sterczące i jędrne, teraz smutnie zwisało prawie do podłogi. Zachowywała się równie spokojnie i cierpliwie jak jej właściciel. Przed szyciem zastosowałem miejscowe znieczulenie, ale nie sądzę, aby się opierała, gdybym tego nie zrobił. Zszywający wymię weterynarz trzyma głowę tuż przed tylną nogą krowy, która bez trudu może go wtedy kopnąć, ale ze strony Blossom nic mi nie groziło. Nigdy w życiu nikogo nie kopnęła. Pan Dakin wydął policzki. – No, ni ma o czym gadać. Trza jum przedać. Powiem Jackowi Dodsonowi, coby wziun jom we czwartek na targ. Trochę za twardo do jedzenio, ale może bydom z niej ze dwa pasztety. Próbował żartować, ale nie uśmiechał się, patrząc na starą krowę. Przez otwarte drzwi za jego plecami widziałem zielone zbocze wzgórza opadające ku rzece i szeroką płyciznę, którą wiosenne słońce obsypało milionem tańczących błysków. Pobielałe kamienie lśniły jak polerowana kość na tle długiego, trawiastego brzegu, za którym ciągnęły się łąki zajmujące dno doliny. Często myślałem o tym, że to niewielkie gospodarstwo jest idealnym miejscem zamieszkania; położone zaledwie milę od Darrowby, lecz zapewniające samotność i kojący widok na rzekę oraz wzgórza. Kiedyś wspomniałem o tym panu Dakinowi. – Ano, ale widokiem człowiek się nie naji – powiedział, spoglądając na mnie z krzywym uśmiechem. Przypadkiem w najbliższy czwartek znów zostałem wezwany na jego farmę, by „wyczyścić” krowę. Właśnie byłem w oborze, gdy Dodson przyjechał po Blossom. Z innych farm zebrał stadko tłustych byczków i krów, które stały teraz na drodze, pilnowane przez jednego z jego ludzi. – No cóż, panie Dakin – zawołał, wkraczając do obory. – Łatwo zgadnąć, którą mam zabrać. To ta stara chabeta – wskazał na Blossom. Prawdę mówiąc, to niezbyt uprzejme określenie idealnie pasowało do kościstego zwierzęcia stojącego między młodszymi sąsiadkami. Farmer przez chwilę nie odpowiadał, a potem wszedł między krowy i delikatnie podrapał czoło Blossom. – Taak, to ta, Jack. – Zawahał się, a potem zdjął jej łańcuch z karku. – Trza ci iść, staruszko – mruknął, a stara krowa odwróciła się i spokojnie wyszła z przegrody. – No, chodź już! – krzyknął kupiec, szturchając ją kijem w zad. – Nie bij jej! – warknął pan Dakin. Dodson spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Nigdy ich nie biję, przecież wiesz. Tylko je poganiam. – Wim, wim, Jack, ale na tom nie trza ci kijo. Pójdzie, kaj bydzies chcioł. Zawżdy tako było. Blossom, jakby na potwierdzenie jego słów, wyszła z obory i na skinienie farmera ruszyła drogą. Staliśmy razem ze starym, patrząc, jak krowa niespiesznie wspina się na pagórek, a za nią człapie Jack Dodson w długim kitlu koloru khaki. Człowiek i zwierzę zniknęli na zakręcie za kępą drzew, lecz pan Dakin wciąż spoglądał za nimi, nasłuchując stukotu kopyt o ubitą ziemię. Kiedy ten dźwięk ucichł, farmer odwrócił się do mnie. – Cóż, panie Herriot, bieremy się do roboty. Przyniese panu ciepłom wodę. Milczał, gdy namydliłem ramię i wsunąłem je w krowę. Jeśli jest coś bardziej denerwującego od usuwania pozostałości łożyska, to chyba tylko przyglądanie się, jak ktoś to robi. Dlatego podczas tego zabiegu zawsze usiłuję prowadzić rozmowę. Tym razem jednak czekało mnie trudne zadanie. Wszystkie moje uwagi o pogodzie, krykiecie i cenach mleka pan Dakin kwitował niewyraźnymi pomrukami. Trzymając krowę za ogon, oparł się o jej włochaty grzbiet i patrząc pustym wzrokiem, pykał fajeczkę, którą – jak większość farmerów obecnych przy tym zabiegu – roztropnie zapalił na początku. A ponieważ szło mi jak po grudzie, trwało to dłużej niż zwykle. Zdarza się, że łożysko wychodzi od razu, ale tym razem musiałem je stopniowo oddzielać od zrazów łożyskowych, co kilka minut wkładając obolałe ramiona do gorącej wody i namydlając je antyseptycznym mydłem. Wreszcie skończyłem. Wepchnąłem pessaria, rozwiązałem fartuch i wciągnąłem przez głowę koszulę. Nie udało mi się nawiązać rozmowy, więc w głuchym milczeniu otworzyliśmy drzwi obory. Nagle pan Dakin zastygł z dłonią na ryglu. – A cóż to? – mruknął. Spoza wzgórza dobiegł nas miarowy stukot krowich kopyt. Na farmę prowadziły dwie dróżki, a dźwięk dochodził z węższej z nich, która pół mili dalej łączyła się z główną drogą. Jakaś krowa wyłoniła się zza skalistego wierzchołka i ruszyła w naszą stronę. To była Blossom, podążająca żwawym kłusem, z rozkołysanym wymieniem i ślepiami wbitymi w ziejące za naszymi plecami otwarte drzwi obory. – Co u licha...? – wybuchnął pan Dakin, ale stara krowa przepchnęła się obok nas i bez cienia wahania pomaszerowała do przegrody, którą zajmowała od lat. Badawczo obwąchała pusty żłób i obejrzała się na właściciela. Pan Dakin odpowiedział jej spojrzeniem. Jego oczy w pooranej bruzdami twarzy nie zdradzały żadnych uczuć, lecz dym z fajeczki wydobywał się kilkoma szybko następujących po sobie pyknięć. Nagle na zewnątrz usłyszeliśmy tupot ciężkich buciorów i do środka wpadł zdyszany Jack Dodson. – Aa, tu jesteś, stara łajdaczko! Myślałem, że cię zgubiłem – sapiąc, zwrócił się do farmera. – O rany, przepraszam, panie Dakin. Za wzgórzem musiała skręcić na drugą ścieżkę. Nawet nie zauważyłem, kiedy zniknęła. Farmer wzruszył ramionami. – W porzundku, Jack. To nie twoja wina; powinienem ci powiedzieć. – Zaraz to naprawię. – Handlarz uśmiechnął się i ruszył w kierunku Blossom. – No chodź, kochana, teraz znów cię stąd wyprowadzimy. Stanął, gdy pan Dakin zatrzymał go wyciągniętym ramieniem. Przez długą chwilę Dodson i ja ze zdumieniem patrzyliśmy na farmera bacznie przyglądającego się krowie, która z godnością stała w przegrodzie ze spróchniałych desek, spoglądając spokojnie i cierpliwie. Ta godność spychała w cień brzydotę wywiniętych kopyt, sterczących żeber i obwisłego wymienia, które niemal wlekło się po kamieniach. Potem, nadal bez słowa, pan Dakin niespiesznie wszedł między krowy i usłyszeliśmy cichy szczęk, kiedy zapiął łańcuch na szyi Blossom. Następnie ruszył na drugi koniec obórki i wrócił z wiązką siana, które wprawnym ruchem rzucił do żłobu. Blossom tylko na to czekała. Wyciągnęła trochę paszy zza prętów żłobu i zaczęła żuć z cichą satysfakcją. – Co jest, panie Dakin? – zawołał zdumiony handlarz. – Czekają na mnie na targu! Farmer, stukając fajką o połówkę drzwi, usunął z niej popiół, po czym zaczął nabijać ją czarną machorką z pogiętej puszki. – Przykro mi, że straciłeś czas, Jack, ale nie dostaniesz jum. – Nie dost... Przecież...? – Taa, pomyślisz, com zgłupioł, ale tak bydzie. Ta staro wróciło doma i tu ostanie. Obrzucił handlarza stanowczym spojrzeniem. Dodson pokiwał głową i wyszedł z obory. Pan Dakin ruszył za nim i zawołał: – Zapłacę za twój czas, Jack! Zapisz to na mój rachunek! Wrócił, przyłożył zapałkę do fajki i zaciągnął się. – Panie Herriot – powiedział, niknąc w kłębach dymu – czy czasem czuje pan, że stało się tak, jak miało się stać i tak jest najlepiej? – Tak, panie Dakin. Często mam takie wrażenie. – No cóż, takem poczuł, kiedy Blossom zeszła z pagórka. – Wyciągnął rękę i podrapał krowę w nasadę ogona. – Zawżdy było mojo ulubiono i rad jestem, że wróciło. – A co z jej wymieniem? Chętnie będę je zszywał, ale obawiam się... – Nii, chłopcze, mom lepszy pomysł. Wpadł mi do głowy, jak kończył pan czyścić, ale myślołem, co już za późno. – Pomysł? – Taa. – Stary skinął głową i ugniótł tytoń kciukiem. – Zamiast doić, dam jej dwa lub trzy cielaki. Staro stajnio je pusto. Może tam mieszkać i nikt nie bydzie deptoł jej po wymieniu. – Ma pan rację, panie Dakin – roześmiałem się. – W stajni będzie bezpieczna i z łatwością wykarmi troje cieląt. Zarobi na siebie. – Cóż, jak mówiłek, to nie je ważne. Po tylu latach, nie powiem na niom złego słowa. – Na pobrużdżonej twarzy pojawił się łagodny uśmiech. – Najważniejsze, co wróciło do domu. Kłusowałem wokół parku z zamkniętymi oczami, a kiedy je otwarłem, wszystko zasnuła czerwona mgła. To niewiarygodne, ile człowiek potrafi znieść; z niedowierzaniem ujrzałem przed sobą żelazną furtkę, która ponownie pojawiła się pod łukowatym sklepieniem zakurzonych gałęzi. Przeżyłem to drugie okrążenie, ale teraz nie wystarczy mi krótki odpoczynek. Teraz będę musiał się położyć. Mdliło mnie. – Dobrze, chłopcy! – zawołał kapral, wesoło jak zawsze. – Nieźle wam idzie. Teraz zrobimy trochę podskoków w miejscu. Nasza zdemoralizowana banda odpowiedziała żałosnym jękiem protestu, lecz kapral nie zwrócił na to uwagi. – Złączyć stopy. Raz, raz, raz! Kiepsko, no już, włóżcie w to trochę energii! Raz! Raz! To był już szczyt absurdu. W piersiach czułem przeszywający ból. Ci ludzie mieli nas szkolić, a zamiast tego powodowali nieodwracalne uszkodzenia moich płuc i serca. – Później podziękujecie mi za to, chłopcy. Daję wam na to słowo. Mocniej odbijać się od ziemi!! raz!! raz!! Mimo bólu widziałem uśmiechniętą twarz kaprala. Ten facet najwidoczniej był sadystą. Nie było sensu błagać go o litość. A kiedy resztkami sił odbiłem się od ziemi, nagle zrozumiałem, dlaczego ostatniej nocy śniła mi się Blossom. Ja też chciałem do domu. Rozdział drugi. Nad głowami maszerujących kłębiła się mgła; londyńska mgła, gęsta, żółta, pozostawiająca metaliczny posmak na języku. Nie widziałem czoła kolumny, tylko migotanie rozkołysanej latarni niesionej przez idącego na przedzie. Ten spacer na śniadanie o 6.30 był chyba najgorszą częścią dnia, porą, gdy ogarniało mnie przygnębienie i bolesne myśli o domu. W Darrowby też bywały mgły, ale były to wiejskie opary, inne niż ten. Kiedy pewnego ranka wyjechałem na obchód, zapalone światła nie zdołały przeniknąć szarej kurtyny. Jednak jechałem na wzgórza i kiedy tak miarowo piąłem się po pochyłości, mgła nieoczekiwanie zmieniła się w srebrzystą mgiełkę i zniknęła. A tam, na grani, świeciło oślepiające słońce i przede mną rozpostarł się długi szereg zielonych hal, triumfalnie wznoszących się ku letniemu błękitowi nieba. Oczarowany jechałem dalej, w tę jasną wspaniałość; patrzyłem przez szybę, jakbym jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział; brąz wyschniętych paproci rozlany na trawiastych zboczach wzgórz, ciemne smugi drzew, szare farmy i nieskończone rzędy murków ciągnących się ku wrzosowiskom na szczycie. Spieszyłem się jak zwykle, ale musiałem przystanąć. Zatrzymałem samochód przy wjeździe. Sam wyskoczył i razem ruszyliśmy przez pola, a gdy pies biegał po błyszczącej murawie, ja stałem w ciepłym słońcu wśród topniejącego szronu i spoglądałem na ciemny, wilgotny koc, który spowijał krainę w dole, lecz nie sięgał tego cudownego świata na górze. Łykając słodkie powietrze, z wdzięcznością patrzyłem na czystą, zieloną krainę, w której przyszło mi żyć i pracować. Przechadzałem się i patrzyłem, jak Sam bada teren i, machając ogonem, obwąchuje ciemne zakamarki, do których jeszcze nie sięgnęło słońce; ziemia była tam twarda jak żelazo, a szron na trawie gruby i kruchy. Miałem ochotę jeszcze tam zostać; niestety, spieszyłem się na dość niezwykłe spotkanie: z prawdziwym parem. Niechętnie wróciłem do samochodu. O 9.30 rano miałem rozpocząć próby tuberkulinowe u lorda Hultona. Wjeżdżając na tyły jego elżbietańskiej posiadłości i kierując się do pobliskich zabudowań gospodarczych, poczułem ukłucie niepokoju; nigdzie nie dostrzegłem zwierząt. Przy wąskim, ogrodzonym przejściu dla bydła jakiś mężczyzna w podartym kombinezonie zaciekle walił młotem w tę prowizoryczną konstrukcję. Odwrócił się i na mój widok pomachał młotkiem. Podszedłem, patrząc ze zdumieniem na drobną postać z czupryną płowych włosów spadających na czoło, na dziurawy sweter i oblepione błotem gumiaki. Można by oczekiwać, że zaraz powie: „Czołem, panie Herriot, jak leci?” On jednak rzekł: – Herriot, mój drogi, jest mi niezmiernie przykro, ale obawiam się, że nie jesteśmy gotowi na pańskie przyjęcie. – I zaczął gmerać w swoim kapciuchu na tytoń. William George Henry Augustus, jedenasty markiz Hulton, zawsze miał fajkę w zębach i wiecznie ją nabijał, czyścił metalowym przybornikiem albo próbował zapalić, co nigdy mu się nie udawało. W chwilach zdenerwowania usiłował robić wszystko to naraz. Widocznie był zdenerwowany tym, że jest nie przygotowany, i kiedy dostrzegł, że odruchowo zerkam na zegarek, zmieszał się jeszcze bardziej; wyjął fajkę z ust i znów ją w nie włożył, wepchnął młot pod pachę i wygrzebał z kieszeni wielkie pudełko zapałek. Spojrzałem na zbocze za budynkami. Daleko na horyzoncie dostrzegłem maleńkie sylwetki galopujących zwierząt i uwijających się ludzi; usłyszałem ciche szczekanie psów, zirytowane porykiwania bydła i przeraźliwe wrzaski: „poszedł!”, „siad!” Westchnąłem. Zawsze to samo. Najwyraźniej nawet arystokraci z Yorkshire wykazywali ten niefrasobliwy stosunek do cudzego czasu. Jego lordowska mość widocznie zdał sobie sprawę z dręczących mnie uczuć, ponieważ zmieszał się jeszcze bardziej. – To nieładnie z mojej strony, stary – powiedział, rozrzucając wokół zapałki i posypując kamienie dziedzińca tytoniem. Obiecałem, że będę gotowy na dziewiątą trzydzieści, ale te przeklęte zwierzęta nie chcą współpracować. – Och, nic nie szkodzi, lordzie Hulton. Zdaje się, że zaraz sprowadzą je ze wzgórza, a poza tym dzisiaj wcale mi się nie spieszy. – Zdobyłem się na uśmiech. – To wspaniale, wspaniale! – wykrzyknął, usiłując zapalić sterczącą z fajki kupkę czarnego tytoniu, która zachwiała się lekko i przesypała przez krawędź. – Spójrz no tylko! Naprawiłem klatkę. Zagonimy je tu i wtedy będziemy je mieli w garści. Pamiętasz, ostatnim razem mieliśmy pewne kłopoty, no nie? Kiwnąłem głową. Rzeczywiście – pamiętałem. Lord Hulton miał tylko trzydzieści jałówek, ale zdołałem je przebadać dopiero po trzygodzinnym rodeo. Spojrzałem z powątpiewaniem na wątłe ogrodzenie z desek i przerdzewiałego żelastwa. Ciekawe, czy wytrzyma napór górskiego bydła. Nie chciałem okazywać zniecierpliwienia, ale mimowolnie znów zerknąłem na zegarek; niewysoki gospodarz skrzywił się, jakbym go uderzył. – Do licha! – wybuchnął. – Co oni tam robią? Zaczekaj, pójdę i pomogę im! Zaczął chaotycznie przekładać z ręki do ręki młotek, kapciuch, fajkę i zapałki, upuszczając je i podnosząc, aż w końcu postanowił odłożyć młotek, a resztę poupychać po kieszeniach. Ruszył miarowym kłusem, a ja kolejny już raz pomyślałem sobie, że w Anglii nie znalazłoby się wielu takich szlachciców jak on. Gdybym ja był markizem, leżałbym jeszcze w łóżku; no, może właśnie rozchylałbym zasłony, żeby sprawdzić, jaki mamy dzień. Tymczasem lord Hulton wciąż pracował, równie ciężko jak jego ludzie. Przybywszy pewnego ranka na jego farmę, zastałem przy całkowicie przyziemnej czynności usuwania gnoju. Stał na stercie parującego nawozu i rzucał go widłami na wóz. Ponadto zawsze ubierał się w łachmany. Podejrzewam, że w swojej garderobie miał jakieś bardziej ortodoksyjne stroje, ale nigdy ich nie widziałem. Nawet jego tytoń był pospolitą, popularną wśród farmerów mieszanką o nazwie Redbreast Flake. Te rozmyślania przerwał mi łoskot kopyt i dzikie wrzaski; zbliżało się stado Hultona. Po kilku minutach krowy znalazły się w zagrodzie; z ich rozgrzanych ciał unosiły się kłęby pary. Markiz w pełnym galopie wypadł zza rogu budynku. – Dalej, Charlie! – krzyknął. – Wpuść pierwszą do klatki! Sapiąc z podniecenia, stanął przy pozbijanym gwoździami przejściu, gdy jego ludzie otworzyli bramę zagrody. Nie musiał czekać długo. Włochaty, czerwony potwór wystrzelił jak z katapulty, mignął w wąskim przejściu i z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę wypadł z drugiej strony, unosząc na rogach i karku resztki konstrukcji będącej dziełem jego lordowskiej mości. Reszta stada pomknęła za pierwszą krową. – Zatrzymać je! Zatrzymać! – krzyczał mały pan, lecz nadaremnie. Rzeka bydła przepłynęła przez wyłom i dzikim galopem popędziła z powrotem na wyżynę. Ludzie ruszyli w pościg i po chwili staliśmy z lordem Hultonem, tak jak poprzednio, patrząc na sylwetki na skraju horyzontu i słuchając odległych „Hau, hau!”, „Z drogi!” – A niech mnie – mruknął z przygnębieniem. – Nie poszło najlepiej, no nie? Jednak nie zrażał się byle czym. Chwyciwszy młotek, zaczął walić nim z niesłabnącym entuzjazmem i zanim przygnano bydło z powrotem, przejście było odbudowane i wzmocnione z przodu grubą żelazną sztabą, co miało zapobiec następnej ucieczce. Było to najwyraźniej skuteczne, ponieważ pierwsza krowa, która napotkała sztabę, stanęła spokojnie, tak że przez szparę między deskami zdołałem wystrzyc jej włosy na karku. Lord Hulton, w nadzwyczaj dobrym humorze, usiadł na odwróconej do góry dnem beczce po ropie i położył sobie na kolanach moją książkę szczepień. – Ja będę notował – rzekł. – Strzelaj, stary! Uniosłem suwmiarkę. – Osiem, osiem. Zapisał to i wpuszczono następną krowę. – Osiem, osiem – powiedziałem, a on znów kiwnął głową. Przybyła trzecia krowa: „Osiem, osiem”. Przy czwartej również to samo. Jego lordowska mość uniósł głowę znad książki i ze znużeniem przesunął dłonią po czole. – Herriot, chłopcze drogi, nie mógłbyś tego trochę urozmaicić? Zaczynam tracić zainteresowanie. Wszystko szło dobrze, dopóki nie zobaczyliśmy krowy, która niedawno rozbiła przegrodę. Miała niewielkie skaleczenie na szyi. – No, spójrz na to! – zawołał lord. – Czy nic jej nie będzie? – Och nie, to drobiazg. Powierzchowne draśnięcie. – To dobrze, ale czy nie uważasz, że powinniśmy jej coś podać? Na przykład... Czekałem na to. Lord Hulton był wielbicielem maści propamidynowej firmy May and Baker i stosował ją na wszystkie drobne rany i skaleczenia swojego bydła. Uwielbiał ten środek. Na nieszczęście nie umiał poprawnie wymówić słowa „propamidynowa”. Prawdę mówiąc, nie potrafił tego żaden z jego pracowników oprócz Charliego, nadzorcy, a i temu tylko się wydawało, że umie. Mówił „propopamidowa”, ale jego lordowska mość bezgranicznie ufał jego umiejętnościom. – Charlie! – warknął. – Jesteś tam, Charlie? Nadzorca wynurzył się spomiędzy krów i przytknął dłoń do daszka czapki. – Tak, milordzie. – Charlie, ten cudowny środek, który dostaliśmy od pana Herriota – no wiesz, na rany wymion i w ogóle. Pro... pero... Powiedz jeszcze raz, jak to, do diabła, się nazywa? Charlie nie spieszył się. Nadeszła jedna z jego wielkich chwil. – Propopamid, milordzie. Markiz, niezmiernie zadowolony, trzepnął dłonią w okryte kombinezonem kolano. – No właśnie, propopamid! Niech mnie licho, jeśli zdołam to zapamiętać. Dobra robota, Charlie! Charlie skromnie skłonił głowę. Próby przebiegły znacznie sprawniej niż ostatnim razem i skończyliśmy je w pół godziny. Był tylko jeden problem. Mniej więcej w połowie badań jedna z krów padła w wyniku niedoboru magnezu we krwi, choroby często występującej u jałówek. To była nagła, niespodziewana śmierć i nie miałem cienia szansy, żeby coś zrobić. Lord Hulton spojrzał na zwierzę, które dopiero co przestało oddychać. – Myślisz, że zdołamy uratować mięso, jeśli ją wykrwawimy? – Cóż, to typowy niedobór magnezu. W niczym nie przeszkadza... można spróbować. Zależy od tego, co powie inspektor. Krowa została wykrwawiona, załadowana na furgonetkę i lord pojechał do rzeźni. Wrócił, kiedy kończyliśmy badania. – Jak poszło? – spytałem. – Przyjęli ją? – Nie... nie, stary – odparł ze smutkiem po chwili wahania. – Obawiam się, że nie. – Dlaczego? Czyżby inspektor zdyskwalifikował mięso? – No... Prawdę mówiąc, nawet nie dotarłem do inspektora... rozmawiałem tylko z jednym z rzeźników. – I co powiedział? – Tylko jedno słowo, Herriot. – Jedno słowo? – Tak... „Spadaj!” Skinąłem głową. Łatwo było wyobrazić sobie tę scenę. Szorstki rzeźnik widzący małą, niepozorną postać i uważający, że szkoda tracić czas dla jakiegoś obszarpańca z farmy. – No cóż, nic nie szkodzi, sir – powiedziałem. – Warto było spróbować. – Prawda... prawda, mój drogi. – Upuścił kilka zapałek, posępnie gmerając przy swoim fajczanym ekwipunku. Wsiadałem już do samochodu, gdy przypomniałem sobie o propamidynie. – Proszę nie zapomnieć o odbiorze maści, dobrze? – Na Jowisza, tak! Przyjadę po obiedzie. Mam ogromne zaufanie do tej prom... pram... Charlie! Piekło i szatani, jak to się nazywa? – Propopamidyna, milordzie. – Charlie wyprężył się dumnie. – No właśnie, propopamidyna! – Lord roześmiał się i natychmiast odzyskał dobry humor. – Mój dobry Charlie, jesteś nieoceniony! – Dziękuję, milordzie. Prowadząc bydło z powrotem na pastwisko, Charlie miał minę zadowolonego z siebie eksperta. Zaledwie tydzień później, gdy okolica wciąż tkwiła w okowach zimy, wyrwał mnie z głębokiego snu dzwonek stojącego przy moim łóżku telefonu. Ze ściśniętym sercem (co, moim zdaniem, nie wpływa korzystnie na zdrowie weterynarza) wysunąłem rękę spod kołdry. – Tak? – mruknąłem. – Herriot... Chcę powiedzieć, Herriot... Czy to ty, Herriot? – Mówił mocno podenerwowany głos. – Tak, to ja, lordzie Hulton. – To dobrze... dobrze... do licha, naprawdę przepraszam. To okropnie niewłaściwe tak pana budzić... Jednak mam tu coś cholernie dziwnego. Usłyszałem cichy stuk, prawdopodobnie grzechot rozsypywanych zapałek. – Naprawdę? – Ziewnąłem i mimowolnie zamknąłem oczy. – A co konkretnie? – No cóż, siedziałem przy jednej z moich najlepszych macior. Prosiła się i wydała dwanaście ładnych prosiąt, ale jest coś bardzo niezwykłego. – To znaczy? – Trudno to opisać, stary... ale wiesz... no, przy tylnej części ciała... wisi przy niej jakaś cholernie długa, czerwona rzecz. Szeroko otworzyłem oczy i rozdziawiłem usta w bezgłośnym wrzasku. Wypadnięcie macicy! Ciężka praca, jeśli dojdzie do tego u krowy, przyjemne zajęcie w przypadku owcy, beznadziejna sprawa u świni. – Długa czerw...! Kiedy...? Jak...? – bełkotałem bez sensu. Nie musiałem pytać. – Po prostu wyskoczyło, mój drogi. Czekałem na następne prosię, a tu bach! Okropnie się zdenerwowałem. Podkurczyłem palce nóg pod kocami. Nie chciałem mu mówić, że moje skromne doświadczenia związane z wypadnięciem macicy u świń opierały się na pięciu takich przypadkach i że wszystkie zakończyły się niepowodzeniem. Doszedłem do wniosku, że nie uda mi się wepchnąć jej z powrotem. Jednak musiałem spróbować. – Zaraz będę – wymamrotałem. Spojrzałem na budzik. Była piąta trzydzieści. Potworna pora, skracająca nocny sen i wykluczająca jakąkolwiek szansę miłego powrotu do łóżka na godzinną drzemkę przed dniem pracy. Od czasu gdy się ożeniłem, jeszcze bardziej nie znosiłem nocnych wezwań. Lubiłem wracać do Helen, lecz jednocześnie trudno było opuścić jej ciepłe, mięciutkie towarzystwo i ruszyć w niegościnny świat. A wspomnienia tych pięciu poprzednich macior bynajmniej nie umilały mi podróży do Hultona. Próbowałem z nimi wszystkiego: znieczulałem, podnosiłem za tylne nogi na wielokrążku, kierowałem strumień wody na wypadnięty organ, przez cały czas mozoląc się i pocąc nad tą wielką masą ciała, której nie mogłem przepchnąć z powrotem przez absurdalnie mały otwór. Każdy taki przypadek kończył się przerobieniem mojej pacjentki na kotlety i drastycznym załamaniem mojej wiary w siebie. Noc była bezksiężycowa i słaby blask padający z drzwi chlewa był jedynym światłem w czarnych konturach zabudowań. Lord Hulton czekał na mnie przy wejściu i pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli go ostrzegę. – Muszę panu powiedzieć, sir, że to bardzo poważny przypadek. Powinien pan wiedzieć, iż bardzo często kończy się to tym, że maciorę trzeba zarżnąć. Szeroko otworzył oczy, a kąciki jego ust opadły. – Och, doprawdy! To okropne... jedna z moich najlepszych świń. Ja... jestem dość przywiązany do tego zwierzęcia. Lord miał na sobie bluzę polo, która była tak zużyta, że długie wełniane strzępy sięgały niemal do kolan; kiedy usiłował drżącymi rękami zapalić fajkę, wyglądał bardzo żałośnie. – Jednak zrobię, co będę mógł – dodałem pospiesznie. – Zawsze jest jakaś szansa. – Och, to dobrze! – zawołał z ulgą, upuścił kapciuch, a kiedy się po niego schylił, rozsypał wokół całe pudełko zapałek. Dopiero po chwili, gdy zdołaliśmy je pozbierać, weszliśmy do chlewa. Rzeczywistość była równie paskudna jak moje przewidywania. W słabym świetle jedynej żarówki ujrzałem niewiarygodnie długą masę nabrzmiałej, czerwonej tkanki sterczącej z tylnej części ciała wielkiej białej maciory, leżącej nieruchomo na boku. Dwanaście różowych prosiąt przepychało się i cisnęło do rzędu sutek; najwidoczniej nie dostawały z nich wiele. Rozbierając się i zanurzając ręce w wiadrze z gorącą wodą, z całego serca pragnąłem, by macica świni nie była tak przerażająco długa i wielka. Ponadto niepokoiła mnie myśl, że tej nocy nie mogę liczyć na żadne sztuczne ułatwienia. Ludzie znają przeróżne sposoby i korzystają z rozmaitych przyrządów, ale w tym budynku była tylko maciora, lord Hulton i ja. Wiedziałem, że jego lordowska mość jest silny i chętny do pomocy, ale pomagał mi już wcześniej i pamiętałem, że jego użyteczność jest znacznie ograniczona przez to, że zawsze ma w rękach przybory do palenia i wciąż coś upuszcza. Klęknąłem przy zwierzęciu, czując, że jestem zdany wyłącznie na siebie. Gdy tylko chwyciłem w ręce śliską masę ciała, ogarnęło mnie przeświadczenie, że tym razem skończy się tak samo jak w pięciu poprzednich przypadkach. Sama myśl, że ta macica mogłaby wrócić na swoje miejsce, wydawała się śmieszna. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, gdy zacząłem ją wpychać; robiłem to bezskutecznie. Podałem świni silny środek uspokajający, więc nie napinała mięśni; po prostu macica była zbyt wielka. Nadludzkim wysiłkiem zdołałem wcisnąć kilka jej centymetrów do pochwy, ale gdy tylko popuściłem, wyskoczyła znowu. Miałem ogromną ochotę niezwłocznie zaprzestać wysiłków; skutek byłby ten sam. Nie byłem w najlepszej formie, prawdę mówiąc, wydawało mi się, że poruszam rękami, jakby były z ołowiu; jest to uczucie znane każdemu, kto bywał zmuszony do ciężkiej pracy nad ranem. Spróbuję tylko jeszcze jeden raz. Leżąc na brzuchu, nagą piersią przywarłem do zimnego cementu i walczyłem z oporną materią, aż oczy wyszły mi z orbit i zaparło mi dech, jednak bez jakiegokolwiek efektu. Zdecydowałem więc, że muszę mu to powiedzieć. Obróciwszy się na plecy, spojrzałem na niego, i dysząc, czekałem, aż złapię oddech i będę mógł mówić. Powiem mu: „Lordzie Hulton, po prostu tracimy czas. Wracam do domu, a pierwsze, co zrobię rano, to zadzwonię po rzeźnika”. Perspektywa takiej rejterady była niezwykle kusząca; może nawet zdołałbym przespać się godzinkę obok Helen. Jednak kiedy miałem już te słowa na końcu języka, on spojrzał na mnie błagalnie, jakby wiedział, co zamierzam powiedzieć. Próbował się uśmiechnąć, lecz niespokojnie zerkał to na mnie, to na maciorę. Zwierzę przypomniało mi łagodnym chrząknięciem o swojej obecności. Nic nie powiedziałem. Znów obróciłem się na brzuch, zaparłem nogami o ściankę zagrody i zacząłem wpychać macicę. Nie wiem, jak długo tam leżałem, wpychając, popuszczając i znów pchając, sapiąc, postękując i oblewając się potem. Lord milczał, ale wiedziałem, że uważnie śledzi postępy pracy, ponieważ od czasu do czasu musiałem strząsać zapałki z powierzchni macicy. Nagle, bez jakiegokolwiek szczególnego powodu, masa ciała w moich ramionach jakby zmalała. Obrzuciłem ją desperackim spojrzeniem. Nie było cienia wątpliwości, stała się o połowę mniejsza. Z trudem złapałem oddech i wyrzęziłem: – Boże! Chyba wraca na miejsce! Najwidoczniej zaskoczyłem lorda Hultona podczas nabijania fajki, ponieważ usłyszałem zduszone „Co... co... och, doprawdy, to naprawdę wspaniale!” i z góry posypał się deszcz aromatycznego tytoniu. A więc do dzieła. Zebrawszy resztki sił, zdmuchnąłem ze śluzówki macicy uncję lub dwie tytoniu Redbreast Hake i pchnąłem. Jakimś cudem napotkałem tylko niewielki opór i w następnej chwili z niedowierzaniem zobaczyłem, jak ogromny narząd znika mi z oczu. Moja ręka podążyła za nim, pospiesznie zagłębiając się aż po ramię. Gorączkowo raz po raz obracałem dłonią, aż dokonałem repozycji macicy. Kiedy byłem całkowicie pewny, że wszystko znalazło się na swoim miejscu, poleżałem jeszcze przez chwilę z ręką w maciorze, oparty czołem o podłogę. Poprzez spowijającą mnie mgłę ledwie słyszałem okrzyki lorda Hultona. – Twardy z ciebie gość! A niech to, cudownie! A niech to! – Prawie tańczył z radości. Przeraziła mnie nowa myśl. Co będzie, jeśli znowu wypadnie? Pospiesznie chwyciłem igłę oraz nici i zacząłem zakładać kilka szwów w pochwie. – Masz, trzymaj! – warknąłem, podając mu nożyczki. Szycie z pomocą lorda Hultona nie było łatwe. Wciąż wciskałem mu w ręce nożyczki lub igłę, po czym natychmiast żądałem ich znowu, wprawiając go w paniczne przerażenie. Dwukrotnie podał mi fajkę do obcięcia końców szwu, a w pewnej chwili stwierdziłem, że w słabym świetle usiłuję przewlec jedwabną nić przez jego ubijacz do fajki. Jego lordowska mość również cierpiał, ponieważ od czasu do czasu słyszałem zduszony jęk, gdy wbijał sobie igłę w palec. Jednak w końcu dokonaliśmy tego. Ze znużeniem podniosłem się z posadzki i oparłem o ścianę; miałem szeroko rozdziawione usta i czoło zlane potem. Niewysoki gospodarz obrzucił zatroskanym spojrzeniem moje opuszczone ramiona oraz pierś pokrytą zaschniętym błotem i krwią. – Herriot, mój drogi, masz już dość! Złapiesz zapalenie płuc albo co innego, jeśli będziesz tak stał półnagi. Musisz napić się czegoś ciepłego. Słuchaj: umyj się i ubierz, a ja skoczę do domu i coś przyniosę. Oddalił się żwawym krokiem. Obolałe mięśnie nie chciały mnie słuchać, gdy mydliłem się, wycierałem i wkładałem koszulę. Zapinając zegarek na przegubie, spostrzegłem, że jest po siódmej. Usłyszałem też krzątających się na podwórzu robotników, którzy zaczynali poranną pracę. Zapinałem marynarkę, kiedy wrócił lord. Przyniósł tacę z półlitrowym kubkiem parującej kawy oraz dwie grube kromki chleba z miodem. Postawił wszystko na beli słomy, do której przysunął odwrócone do góry dnem wiadro jako krzesło, a potem wskoczył na parownik i zasiadł na nim jak wróżka na muchomorze, obejmując rękami kolana i spoglądając na mnie z wyraźnym podziwem. – Służba jest jeszcze w łóżkach, stary – rzekł. – Dlatego sam przygotowałem ci przekąskę. Opadłem na wiadro i pociągnąłem spory łyk kawy. Była czarna i gorąca, mocna jak byczek rasy galloway; rozlała się ogniem po moim wymęczonym ciele. Potem wgryzłem się w pierwszą kromkę; to był domowy chleb, grubo posmarowany wiejskim masłem i szczodrze oblany wrzosowym miodem pochodzącym z długiego rzędu uli, które często widziałem na skraju pastwiska. Żując, nabożnie przymknąłem oczy, a potem ponownie sięgnąłem po kubek i spojrzałem na siedzącego opodal lorda. – Muszę rzec, że to nie przekąska, a prawdziwa uczta. Wszystko jest po prostu pyszne. – A niech to... naprawdę tak uważasz? – Jego twarz opromienił radosny uśmiech. – Jestem rad. Doskonale się spisałeś, drogi chłopcze. Nie potrafię wprost wyrazić, jak jestem ci wdzięczny. Kiedy w ekstazie kontynuowałem posiłek, czując, jak wracają mi siły, niespokojnie zerknął do zagrody. – Herriot... te szwy. Nie wyglądają najlepiej... – Proszę się nie martwić – odparłem. – To tylko tak, na wszelki wypadek. Może pan je zdjąć za kilka dni. – Wspaniale! A nie zostanie po nich rana? Może warto by je czymś posmarować. Zastygłem w połowie kęsa. Znów to samo. Do pełni szczęścia potrzebna mu była tylko propamidyna. – Tak, stary, musimy podać trochę prip... prom... och, piekło i szatani, nie mogę! – Odchylił głowę do tyłu i ryknął: – Charlie! Nadzorca pojawił się w drzwiach, dotykając dłonią daszka czapki. – Dzień dobry, milordzie. – Dzień dobry, Charlie. Dopilnuj, żeby posmarowano maciorę tą cudowną maścią. Jeszcze raz, jaka to maść, do licha? Charlie przełknął ślinę i wyprężył się dumnie. – Propopamidynowa, milordzie. Mały gospodarz zamachał rękami z uciechy. – Oczywiście, oczywiście! Propopamidynowa! Czy ja kiedyś zdołam zapamiętać to słowo? – Spojrzał z szacunkiem na nadzorcę. – Charlie, jesteś niezawodny. Nie wiem, jak ty to robisz. Charlie skwitował ten komplement poważnym skinieniem głowy. Lord Hulton zwrócił się do mnie. – Propopamidynowa, dobrze, Herriot? – Oczywiście, milordzie – odparłem. – Chyba mam ją w samochodzie. Kiedy tak siedziałem na wiadrze, wśród mieszających się zapachów chlewa, chleba i kawy, niemal czułem, jak omywają mnie fale zadowolenia. Jego lordowska mość był najwyraźniej oczarowany rezultatem zabiegu, Charlie miał na ustach pełen wyższości uśmiech, który zawsze towarzyszył takim demonstracjom jego lingwistycznych umiejętności, a ja powoli wpadałem w euforię. Z przyjemnością patrzyłem na moją pacjentkę. Prosiaki, które na czas zabiegu umieszczono w dużej skrzynce, wróciły do matki i teraz stały jeden przy drugim, długim różowym rzędem, trzymając w ryjkach jej sutki. Widocznie maciora dawała im possać, bo nie widziałem gwałtownego przepychania, tylko głębokie skupienie. Była zdrowym, silnym zwierzęciem i zamiast znaleźć się dziś na stole rzeźnika, zaczęła wychowywać swoje młode. Jakby czytając w moich myślach, wydała kilka zadowolonych pochrząkiwań, co wzbudziło we mnie znajome uczucie spełnienia i zadowolenia, rezultat takich drobnych sukcesów, które sprawiają, że nasze życie ma sens. A po chwili w mojej głowie zrodziła się nowa myśl, nadająca temu wydarzeniu inny, cudowny wymiar. Czy ktoś jeszcze oprócz mnie, jak Anglia długa i szeroka, cieszył się w tym momencie śniadaniem osobiście przygotowanym i podanym przez markiza? Rozdział trzeci. Boję się dentysty. A szczególnie boję się nieznajomego dentysty; dlatego zanim rozpocząłem służbę w RAF-ie, upewniłem się, że mam wyleczone zęby. Wszyscy mówili mi, że uzębienie lotników sprawdza się bardzo dokładnie, a nie chciałem, żeby ktoś obcy grzebał mi w szczęce. Nie można mieć żadnych dziur, mówiono mi, inaczej zęby zaczną cię boleć akurat wtedy, gdy będziesz w przestworzach. Tak więc, kiedy mnie powołano, poszedłem do starego doktora Grovera w Darrowby, który starannie załatał mi wszystkie ubytki. Był dobrym fachowcem, zawsze delikatnym i uważnym i nie budził we mnie takiego przerażenia jak inni dentyści. Wchodząc do jego gabinetu, miałem, co prawda, sucho w ustach i miękkie nogi, ale jeśli przez cały czas siedziałem z zamkniętymi oczami, to bez trudu udawało mi się wytrwać do końca wizyty. Mój strach przed dentystami datuje się od czasu moich pierwszych doświadczeń z lat dwudziestych. Kiedy byłem dzieckiem, prowadzono mnie w Glasgow do straszliwego Hectora McDarrocha, który przez kilka lat zajmował się moim uzębieniem. Przyjaciele z czasów młodości mówią mi, że w nich również zaszczepił taką obawę, więc zapewne odczuwało ją całe pokolenie ówczesnych mieszkańców Glasgow. Oczywiście, nie można o to winić jedynie Hectora. W tamtych czasach wyposażenie gabinetów było dość prymitywne i wizyta u jakiegokolwiek stomatologa była katorgą. Jednak gromki śmiech Hectora i jego ogromna, przytłaczająca postać jeszcze pogarszały sprawę. W gruncie rzeczy był bardzo miłym człowiekiem, wesołym i dobrodusznym, ale charakter jego profesji nie pozwalał nam tego dostrzec. Wiertarka elektryczna jeszcze nie została wynaleziona, a jeśli nawet, to wówczas nie znano jej w Szkocji, więc Hector borował dziury w zębach przerażającą machiną pedałową. Była wyposażona w wielkie koło ze skórzanym pasem transmisyjnym, który obracał wiertło, a leżąc w fotelu, widziało się tylko dwie rzeczy: śmigające tuż obok koło i potężne kolano wściekle pedałującego Hectora. Pochodził z północy, więc w ludowe święta nosił spódniczkę oraz obszytą futrem torbę i ciskał grubymi pniami, jakby to były zapałki. Był tak wielki i silny, że zawsze czułem się jak w pułapce, gdy siedząc w fotelu, widziałem, jak pochyla się nade mną, a obok rozlegał się świst koła i stukanie pedału. Wprawdzie nigdy nie postawił mi nogi na piersi, ale i tak nie mogłem się ruszyć. Nie przejmował się, kiedy trafił wiertłem w nerw; nie zważając na moje zduszone krzyki, robił swoje. Miałem wrażenie, iż Hector uważa lęk przed bólem za tchórzostwo albo podziela zdanie tych, według których cierpienie uszlachetnia. W każdym razie, od tego czasu byłem zdecydowanym zwolennikiem niewysokich dentystów o łagodnym głosie, takich jak pan Grover. Lubię mieć świadomość, że w ewentualnym starciu mam jakąś szansę zwycięstwa lub ucieczki. Ponadto pan Grover rozumiał, że człowiek się boi, a to bardzo pomagało. Pamiętam, jak chichotał, kiedy opowiadał o postawnych farmerach, którzy uciekali z fotela, zanim wyjął z szafki kleszcze. Nadal nie lubię chodzić do dentysty, ale muszę przyznać, że współcześni stomatolodzy są wspaniali. Mojego prawie nie widzę. Postać w białym fartuchu pojawia się tylko na chwilę, a potem cały czas stoi za moimi plecami. Ktoś wkłada mi do ust różne przedmioty i wyjmuje je, jednak nawet kiedy odważę się otworzyć oczy, nikogo nie widz