JAMES HERRIOT Weterynarze mogą latać Przełożył Zbigniew A. Krolicki Tytuł oryginału Vets Might Fly Moim psom, Hectorowi i Danowi, wiernym towarzyszom codziennych obchodów Rozdział pierwszy. – Ruszać się! – ryknął kapral prowadzący musztrę. – No już, szybciej! Bez trudu przebiegł na koniec kolumny zdyszanych, zasapanych mężczyzn, skąd rzucał naglące komendy. Znajdowałem się mniej więcej w jej środku; pracowicie kłusowałem wraz z innymi rekrutami i rozmyślałem, jak długo jeszcze wytrzymam. Z trudem łapiąc oddech i nie czując nóg, usiłowałem obliczyć, ile już przebiegliśmy mil. Niczego nie podejrzewałem, kiedy rano stanęliśmy w szeregu przed naszymi kwaterami. Nie mieliśmy na sobie polowych mundurów, byliśmy w wełnianych pulowerach i spodniach od dresów, więc wydawało się, że nic nam nie grozi. Ponadto kapral, wesoły mały londyńczyk o miłej twarzy zdawał się traktować nas jak braci. – Dobra, chłopcy – zawołał, uśmiechając się do pięćdziesięciu przyszłych lotników. – Przebiegniemy się wokół parku, więc ruszajcie za mną. W leewo zwrot! Bieegiem marsz! Lewa, prawa, lewa, prawa! To było dawno, dawno temu, tymczasem nadal kłusowaliśmy ulicami Londynu, a nigdzie nie było widać ani śladu parku. Powoli zaczynałem dochodzić do wniosku, że łudziłem się, sądząc, iż jestem w dobrej formie. Byłem wiejskim weterynarzem, co więcej, praktykowałem w górach Dale, więc nie miałem kiedy obrosnąć tłuszczem; byłem w ciągłym ruchu, co dzień mozoliłem się z dużymi zwierzętami, pokonywałem wiele mil dzielących rozrzucone po okolicy obory; byłem twardy i zahartowany. Przynajmniej tak myślałem. Jednak teraz ogarnęły mnie wątpliwości. Kilka miesięcy małżeńskiego życia rozleniwiło mnie. Helen była zbyt dobrą kucharką, a ja nazbyt gorliwym wielbicielem jej kulinarnego talentu. Za najmilsze ze wszystkich zajęć uważałem przesiadywanie przy kominku w naszej sypialni. Usiłowałem ignorować postępujący zanik mięśni brzucha i zwiotczenie innych, za to teraz uświadomiłem sobie bolesną prawdę. – Już niedaleko, chłopcy – wesoło zaświergotał kapral za naszymi plecami, lecz nie wzbudził entuzjazmu w truchtającej grupie. Mówił to już wcześniej kilka razy i przestaliśmy mu wierzyć. Jednak tym razem mówił poważnie; kiedy skręciliśmy w następną ulicę, na jej odległym końcu dostrzegłem żelazne ogrodzenie i drzewa. Poczułem niewyobrażalną ulgę. Pozostało mi tylko tyle sił, żeby dotrzeć do bramy, a potem usiąść na dłuższy odpoczynek, którego bardzo potrzebowałem, bo już nie czułem nóg. Przebiegliśmy pod sklepieniem z gałęzi, na których wisiały jeszcze resztki jesiennych liści, i zatrzymaliśmy się, ale kapral popędził nas machnięciem ręki. – Dalej, chłopcy, dookoła! – zawołał i wskazał szeroką wydeptaną ścieżkę, okrążającą park. Wytrzeszczyliśmy oczy. Chyba nie mówił poważnie! Podniósł się chóralny krzyk protestu. – No nie, kapralu...! Miej pan serce...! Z twarzy kaprala zniknął uśmiech. – Ruszać się, powiedziałem! Szybciej, szybciej... raz dwa, raz dwa! Chwiejnie kłusowałem po twardej ziemi, między kępami zakurzonych rododendronów i pożółkłej trawy i po prostu nie mogłem w to wszystko uwierzyć. To się stało zbyt szybko. Trzy dni temu byłem w Darrowby i część mnie wciąż była właśnie tam, przy Helen; inna część nadal spoglądała przez tylną szybę taksówki na zielone wzgórza rozpościerające się w blasku porannego słońca za krytymi dachówką domami; jeszcze inna wciąż jechała pociągiem przez równinę południowej Anglii, czując smutek rozstania kładący się na sercu coraz cięższym brzemieniem. Moje pierwsze spotkanie z RAF-em* odbyło się na boisku do krykieta. Mnóstwo formularzy do wypełnienia, badania lekarskie, a potem ogromna sterta ekwipunku. Zakwaterowano mnie w St John’s Wood. Budynek dawniej był luksusowy, teraz jednak usunięto z niego wytworny wystrój. Pozostało tylko wyposażenie łazienek, więc jedną z naszych nielicznych przyjemności była codzienna kąpiel w ciepłej wodzie. Po tym pierwszym, pełnym wrażeń dniu spocząłem w takim wyłożonym zielonymi kafelkami sanktuarium i namydliłem się kostką wspaniałego toaletowego mydła, które zapakowała mi Helen. Od tamtego dnia nigdy już nie używałem tego mydła. Zapachy budzą silne wspomnienia; ten natychmiast kieruje moje myśli ku pierwszej nocy spędzonej z daleka od żony i przywołuje tamto uczucie, tępą, bolesną pustkę, o której nigdy nie zdołałem zapomnieć. Cały następny dzień był wypełniony: wykłady, posiłki, szczepienia. Ja nie obawiałem się zastrzyków, ale u wielu moich nowych znajomych już sam widok igły budził zbyt silne emocje. Kiedy lekarz pobierał próbki krwi, wielu młodym ludziom wystarczało jedno spojrzenie na ciemny płyn wyciekający z ich żył, by cichutko osuwali się na podłogę, często trzej lub czterej z rzędu. Rozbawieni sanitariusze wynosili ich z gabinetu. Stołówka znajdowała się na terenie londyńskiego zoo, więc jazgotanie małp i ryki lwów tworzyły interesujący akompaniament podczas naszych posiłków. * RAF, Royal Air Force – Królewskie Siły Powietrzne. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). Poza tym maszerowaliśmy i maszerowaliśmy bez końca, a nowe buty katowały nam nogi. Tego trzeciego dnia wciąż wszystko wydawało się snem. Tak jak poprzedniego poranka, o szóstej obudziło nas potworne trzaskanie pokrywami kubłów na śmieci. Bynajmniej nie oczekiwałem skowronka, ale ten łoskot był nie do zniesienia. A w tej chwili myślałem tylko o tym, że w końcu udało się nam obiec ten park. Od bramy dzieliło mnie tylko kilka jardów; pokonałem je z trudem i znalazłem się wśród jęczących kolegów. – Jeszcze raz, chłopcy! – wrzasnął kapral, a gdy wytrzeszczyliśmy na niego oczy, uśmiechnął się czule. – Myślicie, że jest wam ciężko? Zaczekajcie, dopiero się do was zabiorą w ITW. Ja traktuję was łagodnie. Później podziękujecie mi za to. No, biegiem marsz! Raz-dwa, raz-dwa! Gdy zataczając się, rozpocząłem następną rundę, opadły mnie ponure myśli. Kolejne okrążenie wykończy mnie – nie miałem co do tego nawet cienia wątpliwości. Człowiek zostawia kochającą żonę oraz przytulny dom, aby służyć królowi i ojczyźnie, a oni tak go traktują. To nie w porządku. Poprzedniej nocy śniło mi się Darrowby. Znów byłem w obórce starego pana Dakina. Spokojne oczy przygarbionego farmera spoglądały na mnie znad długich, obwisłych wąsów. – Widzi mi się, co tera już kuniec ze starom Blossom – powiedział i położył na grzbiecie starej krowiny szeroką, obrzmiałą od ciężkiej pracy dłoń. Na kościstym farmerze nie znalazłoby się wiele ciała, lecz mocno pogrubiałe palce świadczyły o trudach życia. Oczyściłem igłę i wrzuciłem ją do metalowej kasetki, w której przechowywałem przybory do szycia, skalpele i wymienne ostrza. – Cóż, decyzja oczywiście należy do pana, ale to już trzeci raz musiałem zszywać jej wymię i obawiam się, że koniec na tym. – Noo, na to wyglunda. – Farmer pochylił się i obejrzał rząd szwów na czterocalowej ranie. – O rany, trudno uwierzyć, że inna krowa może stanunć i zrobić cuś takiego. – Krowie kopyto jest ostre – wyjaśniłem. – To prawie tak, jakby wbić w wymię nóż. Właśnie to było najgorsze w przypadku bardzo starych krów. Ich wymiona obwisały, powiększały się i wydłużały, więc gdy zwierzęta leżały w swoich przegrodach, te wytwarzające mleko narządy często dostawały się pod kopyta sąsiadek. Jeśli nie nadepnęła na nie Mabel z prawej, zrobiła to Buttercup z lewej strony. W małej brukowanej obórce z niskim dachem i drewnianymi przegrodami było tylko sześć krów; każda miała imię. Teraz już nie nadaje się krowom imion i nie spotyka się takich farmerów jak pan Dakin, który jakoś potrafił wyżyć z tego stadka sześciu dojnych krów oraz paru cielaków, świń i kur. – No cóż – powiedział. – Ni mogę rzec złego słowa na tum starum. Pamiętom, jak się rodziło, dwienaści roków temu. Było od starej Daisy i wyniusłem jom z tyj obórki w worku, a śnieg sypoł gensto. Od tedy ni zliczem wiela tysiency galunów mleka doła. I tera daji cztyry na dziyń. Ni, ni mogę rzec na niom słowa. Jakby wiedząc, że o niej mowa, Blossom odwróciła łeb i spojrzała na farmera. Była typowym okazem bardzo starej krowy; chuda, o sterczących kościach miednicy, szerokich powykręcanych nogach i wygiętych rogach z niezliczonymi pierścieniami. Jej wymię, niegdyś sterczące i jędrne, teraz smutnie zwisało prawie do podłogi. Zachowywała się równie spokojnie i cierpliwie jak jej właściciel. Przed szyciem zastosowałem miejscowe znieczulenie, ale nie sądzę, aby się opierała, gdybym tego nie zrobił. Zszywający wymię weterynarz trzyma głowę tuż przed tylną nogą krowy, która bez trudu może go wtedy kopnąć, ale ze strony Blossom nic mi nie groziło. Nigdy w życiu nikogo nie kopnęła. Pan Dakin wydął policzki. – No, ni ma o czym gadać. Trza jum przedać. Powiem Jackowi Dodsonowi, coby wziun jom we czwartek na targ. Trochę za twardo do jedzenio, ale może bydom z niej ze dwa pasztety. Próbował żartować, ale nie uśmiechał się, patrząc na starą krowę. Przez otwarte drzwi za jego plecami widziałem zielone zbocze wzgórza opadające ku rzece i szeroką płyciznę, którą wiosenne słońce obsypało milionem tańczących błysków. Pobielałe kamienie lśniły jak polerowana kość na tle długiego, trawiastego brzegu, za którym ciągnęły się łąki zajmujące dno doliny. Często myślałem o tym, że to niewielkie gospodarstwo jest idealnym miejscem zamieszkania; położone zaledwie milę od Darrowby, lecz zapewniające samotność i kojący widok na rzekę oraz wzgórza. Kiedyś wspomniałem o tym panu Dakinowi. – Ano, ale widokiem człowiek się nie naji – powiedział, spoglądając na mnie z krzywym uśmiechem. Przypadkiem w najbliższy czwartek znów zostałem wezwany na jego farmę, by „wyczyścić” krowę. Właśnie byłem w oborze, gdy Dodson przyjechał po Blossom. Z innych farm zebrał stadko tłustych byczków i krów, które stały teraz na drodze, pilnowane przez jednego z jego ludzi. – No cóż, panie Dakin – zawołał, wkraczając do obory. – Łatwo zgadnąć, którą mam zabrać. To ta stara chabeta – wskazał na Blossom. Prawdę mówiąc, to niezbyt uprzejme określenie idealnie pasowało do kościstego zwierzęcia stojącego między młodszymi sąsiadkami. Farmer przez chwilę nie odpowiadał, a potem wszedł między krowy i delikatnie podrapał czoło Blossom. – Taak, to ta, Jack. – Zawahał się, a potem zdjął jej łańcuch z karku. – Trza ci iść, staruszko – mruknął, a stara krowa odwróciła się i spokojnie wyszła z przegrody. – No, chodź już! – krzyknął kupiec, szturchając ją kijem w zad. – Nie bij jej! – warknął pan Dakin. Dodson spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Nigdy ich nie biję, przecież wiesz. Tylko je poganiam. – Wim, wim, Jack, ale na tom nie trza ci kijo. Pójdzie, kaj bydzies chcioł. Zawżdy tako było. Blossom, jakby na potwierdzenie jego słów, wyszła z obory i na skinienie farmera ruszyła drogą. Staliśmy razem ze starym, patrząc, jak krowa niespiesznie wspina się na pagórek, a za nią człapie Jack Dodson w długim kitlu koloru khaki. Człowiek i zwierzę zniknęli na zakręcie za kępą drzew, lecz pan Dakin wciąż spoglądał za nimi, nasłuchując stukotu kopyt o ubitą ziemię. Kiedy ten dźwięk ucichł, farmer odwrócił się do mnie. – Cóż, panie Herriot, bieremy się do roboty. Przyniese panu ciepłom wodę. Milczał, gdy namydliłem ramię i wsunąłem je w krowę. Jeśli jest coś bardziej denerwującego od usuwania pozostałości łożyska, to chyba tylko przyglądanie się, jak ktoś to robi. Dlatego podczas tego zabiegu zawsze usiłuję prowadzić rozmowę. Tym razem jednak czekało mnie trudne zadanie. Wszystkie moje uwagi o pogodzie, krykiecie i cenach mleka pan Dakin kwitował niewyraźnymi pomrukami. Trzymając krowę za ogon, oparł się o jej włochaty grzbiet i patrząc pustym wzrokiem, pykał fajeczkę, którą – jak większość farmerów obecnych przy tym zabiegu – roztropnie zapalił na początku. A ponieważ szło mi jak po grudzie, trwało to dłużej niż zwykle. Zdarza się, że łożysko wychodzi od razu, ale tym razem musiałem je stopniowo oddzielać od zrazów łożyskowych, co kilka minut wkładając obolałe ramiona do gorącej wody i namydlając je antyseptycznym mydłem. Wreszcie skończyłem. Wepchnąłem pessaria, rozwiązałem fartuch i wciągnąłem przez głowę koszulę. Nie udało mi się nawiązać rozmowy, więc w głuchym milczeniu otworzyliśmy drzwi obory. Nagle pan Dakin zastygł z dłonią na ryglu. – A cóż to? – mruknął. Spoza wzgórza dobiegł nas miarowy stukot krowich kopyt. Na farmę prowadziły dwie dróżki, a dźwięk dochodził z węższej z nich, która pół mili dalej łączyła się z główną drogą. Jakaś krowa wyłoniła się zza skalistego wierzchołka i ruszyła w naszą stronę. To była Blossom, podążająca żwawym kłusem, z rozkołysanym wymieniem i ślepiami wbitymi w ziejące za naszymi plecami otwarte drzwi obory. – Co u licha...? – wybuchnął pan Dakin, ale stara krowa przepchnęła się obok nas i bez cienia wahania pomaszerowała do przegrody, którą zajmowała od lat. Badawczo obwąchała pusty żłób i obejrzała się na właściciela. Pan Dakin odpowiedział jej spojrzeniem. Jego oczy w pooranej bruzdami twarzy nie zdradzały żadnych uczuć, lecz dym z fajeczki wydobywał się kilkoma szybko następujących po sobie pyknięć. Nagle na zewnątrz usłyszeliśmy tupot ciężkich buciorów i do środka wpadł zdyszany Jack Dodson. – Aa, tu jesteś, stara łajdaczko! Myślałem, że cię zgubiłem – sapiąc, zwrócił się do farmera. – O rany, przepraszam, panie Dakin. Za wzgórzem musiała skręcić na drugą ścieżkę. Nawet nie zauważyłem, kiedy zniknęła. Farmer wzruszył ramionami. – W porzundku, Jack. To nie twoja wina; powinienem ci powiedzieć. – Zaraz to naprawię. – Handlarz uśmiechnął się i ruszył w kierunku Blossom. – No chodź, kochana, teraz znów cię stąd wyprowadzimy. Stanął, gdy pan Dakin zatrzymał go wyciągniętym ramieniem. Przez długą chwilę Dodson i ja ze zdumieniem patrzyliśmy na farmera bacznie przyglądającego się krowie, która z godnością stała w przegrodzie ze spróchniałych desek, spoglądając spokojnie i cierpliwie. Ta godność spychała w cień brzydotę wywiniętych kopyt, sterczących żeber i obwisłego wymienia, które niemal wlekło się po kamieniach. Potem, nadal bez słowa, pan Dakin niespiesznie wszedł między krowy i usłyszeliśmy cichy szczęk, kiedy zapiął łańcuch na szyi Blossom. Następnie ruszył na drugi koniec obórki i wrócił z wiązką siana, które wprawnym ruchem rzucił do żłobu. Blossom tylko na to czekała. Wyciągnęła trochę paszy zza prętów żłobu i zaczęła żuć z cichą satysfakcją. – Co jest, panie Dakin? – zawołał zdumiony handlarz. – Czekają na mnie na targu! Farmer, stukając fajką o połówkę drzwi, usunął z niej popiół, po czym zaczął nabijać ją czarną machorką z pogiętej puszki. – Przykro mi, że straciłeś czas, Jack, ale nie dostaniesz jum. – Nie dost... Przecież...? – Taa, pomyślisz, com zgłupioł, ale tak bydzie. Ta staro wróciło doma i tu ostanie. Obrzucił handlarza stanowczym spojrzeniem. Dodson pokiwał głową i wyszedł z obory. Pan Dakin ruszył za nim i zawołał: – Zapłacę za twój czas, Jack! Zapisz to na mój rachunek! Wrócił, przyłożył zapałkę do fajki i zaciągnął się. – Panie Herriot – powiedział, niknąc w kłębach dymu – czy czasem czuje pan, że stało się tak, jak miało się stać i tak jest najlepiej? – Tak, panie Dakin. Często mam takie wrażenie. – No cóż, takem poczuł, kiedy Blossom zeszła z pagórka. – Wyciągnął rękę i podrapał krowę w nasadę ogona. – Zawżdy było mojo ulubiono i rad jestem, że wróciło. – A co z jej wymieniem? Chętnie będę je zszywał, ale obawiam się... – Nii, chłopcze, mom lepszy pomysł. Wpadł mi do głowy, jak kończył pan czyścić, ale myślołem, co już za późno. – Pomysł? – Taa. – Stary skinął głową i ugniótł tytoń kciukiem. – Zamiast doić, dam jej dwa lub trzy cielaki. Staro stajnio je pusto. Może tam mieszkać i nikt nie bydzie deptoł jej po wymieniu. – Ma pan rację, panie Dakin – roześmiałem się. – W stajni będzie bezpieczna i z łatwością wykarmi troje cieląt. Zarobi na siebie. – Cóż, jak mówiłek, to nie je ważne. Po tylu latach, nie powiem na niom złego słowa. – Na pobrużdżonej twarzy pojawił się łagodny uśmiech. – Najważniejsze, co wróciło do domu. Kłusowałem wokół parku z zamkniętymi oczami, a kiedy je otwarłem, wszystko zasnuła czerwona mgła. To niewiarygodne, ile człowiek potrafi znieść; z niedowierzaniem ujrzałem przed sobą żelazną furtkę, która ponownie pojawiła się pod łukowatym sklepieniem zakurzonych gałęzi. Przeżyłem to drugie okrążenie, ale teraz nie wystarczy mi krótki odpoczynek. Teraz będę musiał się położyć. Mdliło mnie. – Dobrze, chłopcy! – zawołał kapral, wesoło jak zawsze. – Nieźle wam idzie. Teraz zrobimy trochę podskoków w miejscu. Nasza zdemoralizowana banda odpowiedziała żałosnym jękiem protestu, lecz kapral nie zwrócił na to uwagi. – Złączyć stopy. Raz, raz, raz! Kiepsko, no już, włóżcie w to trochę energii! Raz! Raz! To był już szczyt absurdu. W piersiach czułem przeszywający ból. Ci ludzie mieli nas szkolić, a zamiast tego powodowali nieodwracalne uszkodzenia moich płuc i serca. – Później podziękujecie mi za to, chłopcy. Daję wam na to słowo. Mocniej odbijać się od ziemi!! raz!! raz!! Mimo bólu widziałem uśmiechniętą twarz kaprala. Ten facet najwidoczniej był sadystą. Nie było sensu błagać go o litość. A kiedy resztkami sił odbiłem się od ziemi, nagle zrozumiałem, dlaczego ostatniej nocy śniła mi się Blossom. Ja też chciałem do domu. Rozdział drugi. Nad głowami maszerujących kłębiła się mgła; londyńska mgła, gęsta, żółta, pozostawiająca metaliczny posmak na języku. Nie widziałem czoła kolumny, tylko migotanie rozkołysanej latarni niesionej przez idącego na przedzie. Ten spacer na śniadanie o 6.30 był chyba najgorszą częścią dnia, porą, gdy ogarniało mnie przygnębienie i bolesne myśli o domu. W Darrowby też bywały mgły, ale były to wiejskie opary, inne niż ten. Kiedy pewnego ranka wyjechałem na obchód, zapalone światła nie zdołały przeniknąć szarej kurtyny. Jednak jechałem na wzgórza i kiedy tak miarowo piąłem się po pochyłości, mgła nieoczekiwanie zmieniła się w srebrzystą mgiełkę i zniknęła. A tam, na grani, świeciło oślepiające słońce i przede mną rozpostarł się długi szereg zielonych hal, triumfalnie wznoszących się ku letniemu błękitowi nieba. Oczarowany jechałem dalej, w tę jasną wspaniałość; patrzyłem przez szybę, jakbym jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział; brąz wyschniętych paproci rozlany na trawiastych zboczach wzgórz, ciemne smugi drzew, szare farmy i nieskończone rzędy murków ciągnących się ku wrzosowiskom na szczycie. Spieszyłem się jak zwykle, ale musiałem przystanąć. Zatrzymałem samochód przy wjeździe. Sam wyskoczył i razem ruszyliśmy przez pola, a gdy pies biegał po błyszczącej murawie, ja stałem w ciepłym słońcu wśród topniejącego szronu i spoglądałem na ciemny, wilgotny koc, który spowijał krainę w dole, lecz nie sięgał tego cudownego świata na górze. Łykając słodkie powietrze, z wdzięcznością patrzyłem na czystą, zieloną krainę, w której przyszło mi żyć i pracować. Przechadzałem się i patrzyłem, jak Sam bada teren i, machając ogonem, obwąchuje ciemne zakamarki, do których jeszcze nie sięgnęło słońce; ziemia była tam twarda jak żelazo, a szron na trawie gruby i kruchy. Miałem ochotę jeszcze tam zostać; niestety, spieszyłem się na dość niezwykłe spotkanie: z prawdziwym parem. Niechętnie wróciłem do samochodu. O 9.30 rano miałem rozpocząć próby tuberkulinowe u lorda Hultona. Wjeżdżając na tyły jego elżbietańskiej posiadłości i kierując się do pobliskich zabudowań gospodarczych, poczułem ukłucie niepokoju; nigdzie nie dostrzegłem zwierząt. Przy wąskim, ogrodzonym przejściu dla bydła jakiś mężczyzna w podartym kombinezonie zaciekle walił młotem w tę prowizoryczną konstrukcję. Odwrócił się i na mój widok pomachał młotkiem. Podszedłem, patrząc ze zdumieniem na drobną postać z czupryną płowych włosów spadających na czoło, na dziurawy sweter i oblepione błotem gumiaki. Można by oczekiwać, że zaraz powie: „Czołem, panie Herriot, jak leci?” On jednak rzekł: – Herriot, mój drogi, jest mi niezmiernie przykro, ale obawiam się, że nie jesteśmy gotowi na pańskie przyjęcie. – I zaczął gmerać w swoim kapciuchu na tytoń. William George Henry Augustus, jedenasty markiz Hulton, zawsze miał fajkę w zębach i wiecznie ją nabijał, czyścił metalowym przybornikiem albo próbował zapalić, co nigdy mu się nie udawało. W chwilach zdenerwowania usiłował robić wszystko to naraz. Widocznie był zdenerwowany tym, że jest nie przygotowany, i kiedy dostrzegł, że odruchowo zerkam na zegarek, zmieszał się jeszcze bardziej; wyjął fajkę z ust i znów ją w nie włożył, wepchnął młot pod pachę i wygrzebał z kieszeni wielkie pudełko zapałek. Spojrzałem na zbocze za budynkami. Daleko na horyzoncie dostrzegłem maleńkie sylwetki galopujących zwierząt i uwijających się ludzi; usłyszałem ciche szczekanie psów, zirytowane porykiwania bydła i przeraźliwe wrzaski: „poszedł!”, „siad!” Westchnąłem. Zawsze to samo. Najwyraźniej nawet arystokraci z Yorkshire wykazywali ten niefrasobliwy stosunek do cudzego czasu. Jego lordowska mość widocznie zdał sobie sprawę z dręczących mnie uczuć, ponieważ zmieszał się jeszcze bardziej. – To nieładnie z mojej strony, stary – powiedział, rozrzucając wokół zapałki i posypując kamienie dziedzińca tytoniem. Obiecałem, że będę gotowy na dziewiątą trzydzieści, ale te przeklęte zwierzęta nie chcą współpracować. – Och, nic nie szkodzi, lordzie Hulton. Zdaje się, że zaraz sprowadzą je ze wzgórza, a poza tym dzisiaj wcale mi się nie spieszy. – Zdobyłem się na uśmiech. – To wspaniale, wspaniale! – wykrzyknął, usiłując zapalić sterczącą z fajki kupkę czarnego tytoniu, która zachwiała się lekko i przesypała przez krawędź. – Spójrz no tylko! Naprawiłem klatkę. Zagonimy je tu i wtedy będziemy je mieli w garści. Pamiętasz, ostatnim razem mieliśmy pewne kłopoty, no nie? Kiwnąłem głową. Rzeczywiście – pamiętałem. Lord Hulton miał tylko trzydzieści jałówek, ale zdołałem je przebadać dopiero po trzygodzinnym rodeo. Spojrzałem z powątpiewaniem na wątłe ogrodzenie z desek i przerdzewiałego żelastwa. Ciekawe, czy wytrzyma napór górskiego bydła. Nie chciałem okazywać zniecierpliwienia, ale mimowolnie znów zerknąłem na zegarek; niewysoki gospodarz skrzywił się, jakbym go uderzył. – Do licha! – wybuchnął. – Co oni tam robią? Zaczekaj, pójdę i pomogę im! Zaczął chaotycznie przekładać z ręki do ręki młotek, kapciuch, fajkę i zapałki, upuszczając je i podnosząc, aż w końcu postanowił odłożyć młotek, a resztę poupychać po kieszeniach. Ruszył miarowym kłusem, a ja kolejny już raz pomyślałem sobie, że w Anglii nie znalazłoby się wielu takich szlachciców jak on. Gdybym ja był markizem, leżałbym jeszcze w łóżku; no, może właśnie rozchylałbym zasłony, żeby sprawdzić, jaki mamy dzień. Tymczasem lord Hulton wciąż pracował, równie ciężko jak jego ludzie. Przybywszy pewnego ranka na jego farmę, zastałem przy całkowicie przyziemnej czynności usuwania gnoju. Stał na stercie parującego nawozu i rzucał go widłami na wóz. Ponadto zawsze ubierał się w łachmany. Podejrzewam, że w swojej garderobie miał jakieś bardziej ortodoksyjne stroje, ale nigdy ich nie widziałem. Nawet jego tytoń był pospolitą, popularną wśród farmerów mieszanką o nazwie Redbreast Flake. Te rozmyślania przerwał mi łoskot kopyt i dzikie wrzaski; zbliżało się stado Hultona. Po kilku minutach krowy znalazły się w zagrodzie; z ich rozgrzanych ciał unosiły się kłęby pary. Markiz w pełnym galopie wypadł zza rogu budynku. – Dalej, Charlie! – krzyknął. – Wpuść pierwszą do klatki! Sapiąc z podniecenia, stanął przy pozbijanym gwoździami przejściu, gdy jego ludzie otworzyli bramę zagrody. Nie musiał czekać długo. Włochaty, czerwony potwór wystrzelił jak z katapulty, mignął w wąskim przejściu i z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę wypadł z drugiej strony, unosząc na rogach i karku resztki konstrukcji będącej dziełem jego lordowskiej mości. Reszta stada pomknęła za pierwszą krową. – Zatrzymać je! Zatrzymać! – krzyczał mały pan, lecz nadaremnie. Rzeka bydła przepłynęła przez wyłom i dzikim galopem popędziła z powrotem na wyżynę. Ludzie ruszyli w pościg i po chwili staliśmy z lordem Hultonem, tak jak poprzednio, patrząc na sylwetki na skraju horyzontu i słuchając odległych „Hau, hau!”, „Z drogi!” – A niech mnie – mruknął z przygnębieniem. – Nie poszło najlepiej, no nie? Jednak nie zrażał się byle czym. Chwyciwszy młotek, zaczął walić nim z niesłabnącym entuzjazmem i zanim przygnano bydło z powrotem, przejście było odbudowane i wzmocnione z przodu grubą żelazną sztabą, co miało zapobiec następnej ucieczce. Było to najwyraźniej skuteczne, ponieważ pierwsza krowa, która napotkała sztabę, stanęła spokojnie, tak że przez szparę między deskami zdołałem wystrzyc jej włosy na karku. Lord Hulton, w nadzwyczaj dobrym humorze, usiadł na odwróconej do góry dnem beczce po ropie i położył sobie na kolanach moją książkę szczepień. – Ja będę notował – rzekł. – Strzelaj, stary! Uniosłem suwmiarkę. – Osiem, osiem. Zapisał to i wpuszczono następną krowę. – Osiem, osiem – powiedziałem, a on znów kiwnął głową. Przybyła trzecia krowa: „Osiem, osiem”. Przy czwartej również to samo. Jego lordowska mość uniósł głowę znad książki i ze znużeniem przesunął dłonią po czole. – Herriot, chłopcze drogi, nie mógłbyś tego trochę urozmaicić? Zaczynam tracić zainteresowanie. Wszystko szło dobrze, dopóki nie zobaczyliśmy krowy, która niedawno rozbiła przegrodę. Miała niewielkie skaleczenie na szyi. – No, spójrz na to! – zawołał lord. – Czy nic jej nie będzie? – Och nie, to drobiazg. Powierzchowne draśnięcie. – To dobrze, ale czy nie uważasz, że powinniśmy jej coś podać? Na przykład... Czekałem na to. Lord Hulton był wielbicielem maści propamidynowej firmy May and Baker i stosował ją na wszystkie drobne rany i skaleczenia swojego bydła. Uwielbiał ten środek. Na nieszczęście nie umiał poprawnie wymówić słowa „propamidynowa”. Prawdę mówiąc, nie potrafił tego żaden z jego pracowników oprócz Charliego, nadzorcy, a i temu tylko się wydawało, że umie. Mówił „propopamidowa”, ale jego lordowska mość bezgranicznie ufał jego umiejętnościom. – Charlie! – warknął. – Jesteś tam, Charlie? Nadzorca wynurzył się spomiędzy krów i przytknął dłoń do daszka czapki. – Tak, milordzie. – Charlie, ten cudowny środek, który dostaliśmy od pana Herriota – no wiesz, na rany wymion i w ogóle. Pro... pero... Powiedz jeszcze raz, jak to, do diabła, się nazywa? Charlie nie spieszył się. Nadeszła jedna z jego wielkich chwil. – Propopamid, milordzie. Markiz, niezmiernie zadowolony, trzepnął dłonią w okryte kombinezonem kolano. – No właśnie, propopamid! Niech mnie licho, jeśli zdołam to zapamiętać. Dobra robota, Charlie! Charlie skromnie skłonił głowę. Próby przebiegły znacznie sprawniej niż ostatnim razem i skończyliśmy je w pół godziny. Był tylko jeden problem. Mniej więcej w połowie badań jedna z krów padła w wyniku niedoboru magnezu we krwi, choroby często występującej u jałówek. To była nagła, niespodziewana śmierć i nie miałem cienia szansy, żeby coś zrobić. Lord Hulton spojrzał na zwierzę, które dopiero co przestało oddychać. – Myślisz, że zdołamy uratować mięso, jeśli ją wykrwawimy? – Cóż, to typowy niedobór magnezu. W niczym nie przeszkadza... można spróbować. Zależy od tego, co powie inspektor. Krowa została wykrwawiona, załadowana na furgonetkę i lord pojechał do rzeźni. Wrócił, kiedy kończyliśmy badania. – Jak poszło? – spytałem. – Przyjęli ją? – Nie... nie, stary – odparł ze smutkiem po chwili wahania. – Obawiam się, że nie. – Dlaczego? Czyżby inspektor zdyskwalifikował mięso? – No... Prawdę mówiąc, nawet nie dotarłem do inspektora... rozmawiałem tylko z jednym z rzeźników. – I co powiedział? – Tylko jedno słowo, Herriot. – Jedno słowo? – Tak... „Spadaj!” Skinąłem głową. Łatwo było wyobrazić sobie tę scenę. Szorstki rzeźnik widzący małą, niepozorną postać i uważający, że szkoda tracić czas dla jakiegoś obszarpańca z farmy. – No cóż, nic nie szkodzi, sir – powiedziałem. – Warto było spróbować. – Prawda... prawda, mój drogi. – Upuścił kilka zapałek, posępnie gmerając przy swoim fajczanym ekwipunku. Wsiadałem już do samochodu, gdy przypomniałem sobie o propamidynie. – Proszę nie zapomnieć o odbiorze maści, dobrze? – Na Jowisza, tak! Przyjadę po obiedzie. Mam ogromne zaufanie do tej prom... pram... Charlie! Piekło i szatani, jak to się nazywa? – Propopamidyna, milordzie. – Charlie wyprężył się dumnie. – No właśnie, propopamidyna! – Lord roześmiał się i natychmiast odzyskał dobry humor. – Mój dobry Charlie, jesteś nieoceniony! – Dziękuję, milordzie. Prowadząc bydło z powrotem na pastwisko, Charlie miał minę zadowolonego z siebie eksperta. Zaledwie tydzień później, gdy okolica wciąż tkwiła w okowach zimy, wyrwał mnie z głębokiego snu dzwonek stojącego przy moim łóżku telefonu. Ze ściśniętym sercem (co, moim zdaniem, nie wpływa korzystnie na zdrowie weterynarza) wysunąłem rękę spod kołdry. – Tak? – mruknąłem. – Herriot... Chcę powiedzieć, Herriot... Czy to ty, Herriot? – Mówił mocno podenerwowany głos. – Tak, to ja, lordzie Hulton. – To dobrze... dobrze... do licha, naprawdę przepraszam. To okropnie niewłaściwe tak pana budzić... Jednak mam tu coś cholernie dziwnego. Usłyszałem cichy stuk, prawdopodobnie grzechot rozsypywanych zapałek. – Naprawdę? – Ziewnąłem i mimowolnie zamknąłem oczy. – A co konkretnie? – No cóż, siedziałem przy jednej z moich najlepszych macior. Prosiła się i wydała dwanaście ładnych prosiąt, ale jest coś bardzo niezwykłego. – To znaczy? – Trudno to opisać, stary... ale wiesz... no, przy tylnej części ciała... wisi przy niej jakaś cholernie długa, czerwona rzecz. Szeroko otworzyłem oczy i rozdziawiłem usta w bezgłośnym wrzasku. Wypadnięcie macicy! Ciężka praca, jeśli dojdzie do tego u krowy, przyjemne zajęcie w przypadku owcy, beznadziejna sprawa u świni. – Długa czerw...! Kiedy...? Jak...? – bełkotałem bez sensu. Nie musiałem pytać. – Po prostu wyskoczyło, mój drogi. Czekałem na następne prosię, a tu bach! Okropnie się zdenerwowałem. Podkurczyłem palce nóg pod kocami. Nie chciałem mu mówić, że moje skromne doświadczenia związane z wypadnięciem macicy u świń opierały się na pięciu takich przypadkach i że wszystkie zakończyły się niepowodzeniem. Doszedłem do wniosku, że nie uda mi się wepchnąć jej z powrotem. Jednak musiałem spróbować. – Zaraz będę – wymamrotałem. Spojrzałem na budzik. Była piąta trzydzieści. Potworna pora, skracająca nocny sen i wykluczająca jakąkolwiek szansę miłego powrotu do łóżka na godzinną drzemkę przed dniem pracy. Od czasu gdy się ożeniłem, jeszcze bardziej nie znosiłem nocnych wezwań. Lubiłem wracać do Helen, lecz jednocześnie trudno było opuścić jej ciepłe, mięciutkie towarzystwo i ruszyć w niegościnny świat. A wspomnienia tych pięciu poprzednich macior bynajmniej nie umilały mi podróży do Hultona. Próbowałem z nimi wszystkiego: znieczulałem, podnosiłem za tylne nogi na wielokrążku, kierowałem strumień wody na wypadnięty organ, przez cały czas mozoląc się i pocąc nad tą wielką masą ciała, której nie mogłem przepchnąć z powrotem przez absurdalnie mały otwór. Każdy taki przypadek kończył się przerobieniem mojej pacjentki na kotlety i drastycznym załamaniem mojej wiary w siebie. Noc była bezksiężycowa i słaby blask padający z drzwi chlewa był jedynym światłem w czarnych konturach zabudowań. Lord Hulton czekał na mnie przy wejściu i pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli go ostrzegę. – Muszę panu powiedzieć, sir, że to bardzo poważny przypadek. Powinien pan wiedzieć, iż bardzo często kończy się to tym, że maciorę trzeba zarżnąć. Szeroko otworzył oczy, a kąciki jego ust opadły. – Och, doprawdy! To okropne... jedna z moich najlepszych świń. Ja... jestem dość przywiązany do tego zwierzęcia. Lord miał na sobie bluzę polo, która była tak zużyta, że długie wełniane strzępy sięgały niemal do kolan; kiedy usiłował drżącymi rękami zapalić fajkę, wyglądał bardzo żałośnie. – Jednak zrobię, co będę mógł – dodałem pospiesznie. – Zawsze jest jakaś szansa. – Och, to dobrze! – zawołał z ulgą, upuścił kapciuch, a kiedy się po niego schylił, rozsypał wokół całe pudełko zapałek. Dopiero po chwili, gdy zdołaliśmy je pozbierać, weszliśmy do chlewa. Rzeczywistość była równie paskudna jak moje przewidywania. W słabym świetle jedynej żarówki ujrzałem niewiarygodnie długą masę nabrzmiałej, czerwonej tkanki sterczącej z tylnej części ciała wielkiej białej maciory, leżącej nieruchomo na boku. Dwanaście różowych prosiąt przepychało się i cisnęło do rzędu sutek; najwidoczniej nie dostawały z nich wiele. Rozbierając się i zanurzając ręce w wiadrze z gorącą wodą, z całego serca pragnąłem, by macica świni nie była tak przerażająco długa i wielka. Ponadto niepokoiła mnie myśl, że tej nocy nie mogę liczyć na żadne sztuczne ułatwienia. Ludzie znają przeróżne sposoby i korzystają z rozmaitych przyrządów, ale w tym budynku była tylko maciora, lord Hulton i ja. Wiedziałem, że jego lordowska mość jest silny i chętny do pomocy, ale pomagał mi już wcześniej i pamiętałem, że jego użyteczność jest znacznie ograniczona przez to, że zawsze ma w rękach przybory do palenia i wciąż coś upuszcza. Klęknąłem przy zwierzęciu, czując, że jestem zdany wyłącznie na siebie. Gdy tylko chwyciłem w ręce śliską masę ciała, ogarnęło mnie przeświadczenie, że tym razem skończy się tak samo jak w pięciu poprzednich przypadkach. Sama myśl, że ta macica mogłaby wrócić na swoje miejsce, wydawała się śmieszna. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, gdy zacząłem ją wpychać; robiłem to bezskutecznie. Podałem świni silny środek uspokajający, więc nie napinała mięśni; po prostu macica była zbyt wielka. Nadludzkim wysiłkiem zdołałem wcisnąć kilka jej centymetrów do pochwy, ale gdy tylko popuściłem, wyskoczyła znowu. Miałem ogromną ochotę niezwłocznie zaprzestać wysiłków; skutek byłby ten sam. Nie byłem w najlepszej formie, prawdę mówiąc, wydawało mi się, że poruszam rękami, jakby były z ołowiu; jest to uczucie znane każdemu, kto bywał zmuszony do ciężkiej pracy nad ranem. Spróbuję tylko jeszcze jeden raz. Leżąc na brzuchu, nagą piersią przywarłem do zimnego cementu i walczyłem z oporną materią, aż oczy wyszły mi z orbit i zaparło mi dech, jednak bez jakiegokolwiek efektu. Zdecydowałem więc, że muszę mu to powiedzieć. Obróciwszy się na plecy, spojrzałem na niego, i dysząc, czekałem, aż złapię oddech i będę mógł mówić. Powiem mu: „Lordzie Hulton, po prostu tracimy czas. Wracam do domu, a pierwsze, co zrobię rano, to zadzwonię po rzeźnika”. Perspektywa takiej rejterady była niezwykle kusząca; może nawet zdołałbym przespać się godzinkę obok Helen. Jednak kiedy miałem już te słowa na końcu języka, on spojrzał na mnie błagalnie, jakby wiedział, co zamierzam powiedzieć. Próbował się uśmiechnąć, lecz niespokojnie zerkał to na mnie, to na maciorę. Zwierzę przypomniało mi łagodnym chrząknięciem o swojej obecności. Nic nie powiedziałem. Znów obróciłem się na brzuch, zaparłem nogami o ściankę zagrody i zacząłem wpychać macicę. Nie wiem, jak długo tam leżałem, wpychając, popuszczając i znów pchając, sapiąc, postękując i oblewając się potem. Lord milczał, ale wiedziałem, że uważnie śledzi postępy pracy, ponieważ od czasu do czasu musiałem strząsać zapałki z powierzchni macicy. Nagle, bez jakiegokolwiek szczególnego powodu, masa ciała w moich ramionach jakby zmalała. Obrzuciłem ją desperackim spojrzeniem. Nie było cienia wątpliwości, stała się o połowę mniejsza. Z trudem złapałem oddech i wyrzęziłem: – Boże! Chyba wraca na miejsce! Najwidoczniej zaskoczyłem lorda Hultona podczas nabijania fajki, ponieważ usłyszałem zduszone „Co... co... och, doprawdy, to naprawdę wspaniale!” i z góry posypał się deszcz aromatycznego tytoniu. A więc do dzieła. Zebrawszy resztki sił, zdmuchnąłem ze śluzówki macicy uncję lub dwie tytoniu Redbreast Hake i pchnąłem. Jakimś cudem napotkałem tylko niewielki opór i w następnej chwili z niedowierzaniem zobaczyłem, jak ogromny narząd znika mi z oczu. Moja ręka podążyła za nim, pospiesznie zagłębiając się aż po ramię. Gorączkowo raz po raz obracałem dłonią, aż dokonałem repozycji macicy. Kiedy byłem całkowicie pewny, że wszystko znalazło się na swoim miejscu, poleżałem jeszcze przez chwilę z ręką w maciorze, oparty czołem o podłogę. Poprzez spowijającą mnie mgłę ledwie słyszałem okrzyki lorda Hultona. – Twardy z ciebie gość! A niech to, cudownie! A niech to! – Prawie tańczył z radości. Przeraziła mnie nowa myśl. Co będzie, jeśli znowu wypadnie? Pospiesznie chwyciłem igłę oraz nici i zacząłem zakładać kilka szwów w pochwie. – Masz, trzymaj! – warknąłem, podając mu nożyczki. Szycie z pomocą lorda Hultona nie było łatwe. Wciąż wciskałem mu w ręce nożyczki lub igłę, po czym natychmiast żądałem ich znowu, wprawiając go w paniczne przerażenie. Dwukrotnie podał mi fajkę do obcięcia końców szwu, a w pewnej chwili stwierdziłem, że w słabym świetle usiłuję przewlec jedwabną nić przez jego ubijacz do fajki. Jego lordowska mość również cierpiał, ponieważ od czasu do czasu słyszałem zduszony jęk, gdy wbijał sobie igłę w palec. Jednak w końcu dokonaliśmy tego. Ze znużeniem podniosłem się z posadzki i oparłem o ścianę; miałem szeroko rozdziawione usta i czoło zlane potem. Niewysoki gospodarz obrzucił zatroskanym spojrzeniem moje opuszczone ramiona oraz pierś pokrytą zaschniętym błotem i krwią. – Herriot, mój drogi, masz już dość! Złapiesz zapalenie płuc albo co innego, jeśli będziesz tak stał półnagi. Musisz napić się czegoś ciepłego. Słuchaj: umyj się i ubierz, a ja skoczę do domu i coś przyniosę. Oddalił się żwawym krokiem. Obolałe mięśnie nie chciały mnie słuchać, gdy mydliłem się, wycierałem i wkładałem koszulę. Zapinając zegarek na przegubie, spostrzegłem, że jest po siódmej. Usłyszałem też krzątających się na podwórzu robotników, którzy zaczynali poranną pracę. Zapinałem marynarkę, kiedy wrócił lord. Przyniósł tacę z półlitrowym kubkiem parującej kawy oraz dwie grube kromki chleba z miodem. Postawił wszystko na beli słomy, do której przysunął odwrócone do góry dnem wiadro jako krzesło, a potem wskoczył na parownik i zasiadł na nim jak wróżka na muchomorze, obejmując rękami kolana i spoglądając na mnie z wyraźnym podziwem. – Służba jest jeszcze w łóżkach, stary – rzekł. – Dlatego sam przygotowałem ci przekąskę. Opadłem na wiadro i pociągnąłem spory łyk kawy. Była czarna i gorąca, mocna jak byczek rasy galloway; rozlała się ogniem po moim wymęczonym ciele. Potem wgryzłem się w pierwszą kromkę; to był domowy chleb, grubo posmarowany wiejskim masłem i szczodrze oblany wrzosowym miodem pochodzącym z długiego rzędu uli, które często widziałem na skraju pastwiska. Żując, nabożnie przymknąłem oczy, a potem ponownie sięgnąłem po kubek i spojrzałem na siedzącego opodal lorda. – Muszę rzec, że to nie przekąska, a prawdziwa uczta. Wszystko jest po prostu pyszne. – A niech to... naprawdę tak uważasz? – Jego twarz opromienił radosny uśmiech. – Jestem rad. Doskonale się spisałeś, drogi chłopcze. Nie potrafię wprost wyrazić, jak jestem ci wdzięczny. Kiedy w ekstazie kontynuowałem posiłek, czując, jak wracają mi siły, niespokojnie zerknął do zagrody. – Herriot... te szwy. Nie wyglądają najlepiej... – Proszę się nie martwić – odparłem. – To tylko tak, na wszelki wypadek. Może pan je zdjąć za kilka dni. – Wspaniale! A nie zostanie po nich rana? Może warto by je czymś posmarować. Zastygłem w połowie kęsa. Znów to samo. Do pełni szczęścia potrzebna mu była tylko propamidyna. – Tak, stary, musimy podać trochę prip... prom... och, piekło i szatani, nie mogę! – Odchylił głowę do tyłu i ryknął: – Charlie! Nadzorca pojawił się w drzwiach, dotykając dłonią daszka czapki. – Dzień dobry, milordzie. – Dzień dobry, Charlie. Dopilnuj, żeby posmarowano maciorę tą cudowną maścią. Jeszcze raz, jaka to maść, do licha? Charlie przełknął ślinę i wyprężył się dumnie. – Propopamidynowa, milordzie. Mały gospodarz zamachał rękami z uciechy. – Oczywiście, oczywiście! Propopamidynowa! Czy ja kiedyś zdołam zapamiętać to słowo? – Spojrzał z szacunkiem na nadzorcę. – Charlie, jesteś niezawodny. Nie wiem, jak ty to robisz. Charlie skwitował ten komplement poważnym skinieniem głowy. Lord Hulton zwrócił się do mnie. – Propopamidynowa, dobrze, Herriot? – Oczywiście, milordzie – odparłem. – Chyba mam ją w samochodzie. Kiedy tak siedziałem na wiadrze, wśród mieszających się zapachów chlewa, chleba i kawy, niemal czułem, jak omywają mnie fale zadowolenia. Jego lordowska mość był najwyraźniej oczarowany rezultatem zabiegu, Charlie miał na ustach pełen wyższości uśmiech, który zawsze towarzyszył takim demonstracjom jego lingwistycznych umiejętności, a ja powoli wpadałem w euforię. Z przyjemnością patrzyłem na moją pacjentkę. Prosiaki, które na czas zabiegu umieszczono w dużej skrzynce, wróciły do matki i teraz stały jeden przy drugim, długim różowym rzędem, trzymając w ryjkach jej sutki. Widocznie maciora dawała im possać, bo nie widziałem gwałtownego przepychania, tylko głębokie skupienie. Była zdrowym, silnym zwierzęciem i zamiast znaleźć się dziś na stole rzeźnika, zaczęła wychowywać swoje młode. Jakby czytając w moich myślach, wydała kilka zadowolonych pochrząkiwań, co wzbudziło we mnie znajome uczucie spełnienia i zadowolenia, rezultat takich drobnych sukcesów, które sprawiają, że nasze życie ma sens. A po chwili w mojej głowie zrodziła się nowa myśl, nadająca temu wydarzeniu inny, cudowny wymiar. Czy ktoś jeszcze oprócz mnie, jak Anglia długa i szeroka, cieszył się w tym momencie śniadaniem osobiście przygotowanym i podanym przez markiza? Rozdział trzeci. Boję się dentysty. A szczególnie boję się nieznajomego dentysty; dlatego zanim rozpocząłem służbę w RAF-ie, upewniłem się, że mam wyleczone zęby. Wszyscy mówili mi, że uzębienie lotników sprawdza się bardzo dokładnie, a nie chciałem, żeby ktoś obcy grzebał mi w szczęce. Nie można mieć żadnych dziur, mówiono mi, inaczej zęby zaczną cię boleć akurat wtedy, gdy będziesz w przestworzach. Tak więc, kiedy mnie powołano, poszedłem do starego doktora Grovera w Darrowby, który starannie załatał mi wszystkie ubytki. Był dobrym fachowcem, zawsze delikatnym i uważnym i nie budził we mnie takiego przerażenia jak inni dentyści. Wchodząc do jego gabinetu, miałem, co prawda, sucho w ustach i miękkie nogi, ale jeśli przez cały czas siedziałem z zamkniętymi oczami, to bez trudu udawało mi się wytrwać do końca wizyty. Mój strach przed dentystami datuje się od czasu moich pierwszych doświadczeń z lat dwudziestych. Kiedy byłem dzieckiem, prowadzono mnie w Glasgow do straszliwego Hectora McDarrocha, który przez kilka lat zajmował się moim uzębieniem. Przyjaciele z czasów młodości mówią mi, że w nich również zaszczepił taką obawę, więc zapewne odczuwało ją całe pokolenie ówczesnych mieszkańców Glasgow. Oczywiście, nie można o to winić jedynie Hectora. W tamtych czasach wyposażenie gabinetów było dość prymitywne i wizyta u jakiegokolwiek stomatologa była katorgą. Jednak gromki śmiech Hectora i jego ogromna, przytłaczająca postać jeszcze pogarszały sprawę. W gruncie rzeczy był bardzo miłym człowiekiem, wesołym i dobrodusznym, ale charakter jego profesji nie pozwalał nam tego dostrzec. Wiertarka elektryczna jeszcze nie została wynaleziona, a jeśli nawet, to wówczas nie znano jej w Szkocji, więc Hector borował dziury w zębach przerażającą machiną pedałową. Była wyposażona w wielkie koło ze skórzanym pasem transmisyjnym, który obracał wiertło, a leżąc w fotelu, widziało się tylko dwie rzeczy: śmigające tuż obok koło i potężne kolano wściekle pedałującego Hectora. Pochodził z północy, więc w ludowe święta nosił spódniczkę oraz obszytą futrem torbę i ciskał grubymi pniami, jakby to były zapałki. Był tak wielki i silny, że zawsze czułem się jak w pułapce, gdy siedząc w fotelu, widziałem, jak pochyla się nade mną, a obok rozlegał się świst koła i stukanie pedału. Wprawdzie nigdy nie postawił mi nogi na piersi, ale i tak nie mogłem się ruszyć. Nie przejmował się, kiedy trafił wiertłem w nerw; nie zważając na moje zduszone krzyki, robił swoje. Miałem wrażenie, iż Hector uważa lęk przed bólem za tchórzostwo albo podziela zdanie tych, według których cierpienie uszlachetnia. W każdym razie, od tego czasu byłem zdecydowanym zwolennikiem niewysokich dentystów o łagodnym głosie, takich jak pan Grover. Lubię mieć świadomość, że w ewentualnym starciu mam jakąś szansę zwycięstwa lub ucieczki. Ponadto pan Grover rozumiał, że człowiek się boi, a to bardzo pomagało. Pamiętam, jak chichotał, kiedy opowiadał o postawnych farmerach, którzy uciekali z fotela, zanim wyjął z szafki kleszcze. Nadal nie lubię chodzić do dentysty, ale muszę przyznać, że współcześni stomatolodzy są wspaniali. Mojego prawie nie widzę. Postać w białym fartuchu pojawia się tylko na chwilę, a potem cały czas stoi za moimi plecami. Ktoś wkłada mi do ust różne przedmioty i wyjmuje je, jednak nawet kiedy odważę się otworzyć oczy, nikogo nie widzę. Natomiast Hector McDarroch zdawał się czerpać przyjemność z demonstrowania tych okropnych przyrządów; pamiętam, jak napełniał wielką strzykawkę tuż przed moim nosem i kilkakrotnie tryskał z niej pod sufit nowokainą, zanim zrobił mi zastrzyk. Co gorsza, przed rwaniem gmerał w blaszanym pudełku na narzędzia, wyjmował cały arsenał obrzydliwych kleszczy i oglądał je, cicho pogwizdując, aż znalazł odpowiednie. Miałem to wszystko w pamięci, kiedy siedziałem w długiej kolejce lotników czekających na przegląd uzębienia i cieszyłem się, że poszedłem do doktora Grovera. Na końcu długiego gabinetu dentysta stał obok fotela i kolejno kontrolował zęby młodych ludzi w niebieskich mundurach, po czym podawał dane siedzącemu za biurkiem sanitariuszowi. Nieźle się bawiłem, obserwując miny tych chłopców, kiedy słuchali jego orzeczeń. „Trzy wypełnienia, dwie ekstrakcje!” „Osiem wypełnień!” Na ogół byli oszołomieni, a nawet osłupiali lub niemal bliscy łez. Od czasu do czasu ten czy ów próbował dyskutować z człowiekiem w bieli, ale daremnie; nikt ich nie słuchał. Chwilami miałem ochotę wybuchnąć śmiechem. Rozumiecie, czułem pewne wyrzuty sumienia z tego powodu, ale w końcu powinni mieć pretensje wyłącznie do siebie. Gdyby byli tak przewidujący jak ja, nie mieliby powodów do niepokoju. Kiedy wywołano moje nazwisko, raźnie ruszyłem naprzód, nucąc wesoło pod nosem, i nonszalancko opadłem na fotel. Dentysta nie ociągał się. Szybko obejrzał moje zęby i wypalił: „Pięć wypełnień i jedna ekstrakcja!” Poderwałem się i spojrzałem na niego ze zdumieniem. – Przecież... przecież... – zacząłem jąkać – byłem u kontroli u mojego... – Następny proszę – mruknął dentysta. – Przecież doktor Grover powiedział... – Następny! Ruszać się! – warknął sanitariusz, więc poczłapałem do niego, patrząc z obrzydzeniem na postać w bieli. Jednak dentysta właśnie recytował listę moich trzonowców i siekaczy, więc nie zwrócił na to uwagi. Jeszcze nie otrząsnąłem się z szoku, gdy zapadła decyzja co do moich dalszych losów. – Zgłosić się jutro rano w Regent Lodge na ekstrakcję – powiedziała dziewczyna z WAAF-u*. [* WAAF, Women’s Auxiliary Army Forces – Pomocnicza Wojskowa Służba Kobiet.] Jutro rano! Mój Boże, nie tracą czasu! I co to, u licha, ma znaczyć? Przecież mam zupełnie zdrowe zęby. Tylko ten jeden z lekkim odpryskiem szkliwa. Pan Grover oglądał go i powiedział, że nie sprawi mi żadnych kłopotów. Jeden z tych zębów, w których trzymałem fajkę – nie, to nie może być ten. Jednak natychmiast przyszła mi do głowy niepokojąca myśl, że moje zdanie nie ma żadnego znaczenia. Kiedy w gabinecie zignorowano moje słabe protesty, uświadomiłem sobie nagle, że już nie jestem cywilem. Następnego ranka, zanim przebrzmiał szczęk pojemników na śmieci, uświadomiłem sobie ponurą rzeczywistość. Dzisiaj wyrwą mi ząb! I to niebawem. Następne godziny przeżyłem w rosnącym niepokoju; poranny apel, marsz po ciemku na śniadanie. Smażone jajka na grzance smakowały mi jeszcze mniej niż zwykle. Zaledwie nadszedł szary świt, stanąłem przed złowrogą fasadą Regent Lodge. Kiedy wchodziłem po schodach, zaczęły mi się pocić dłonie. Nie lubię borowania, ale rwanie to coś nieskończenie gorszego. Wzdragałem się na myśl o tym, że ktoś siłą usunie kawałek mojego ciała, nawet jeśli to nie będzie bolało. Bo oczywiście, mówiłem sobie, idąc przez dudniący echem korytarz, w dzisiejszych czasach to nie boli. Tylko lekkie ukłucie, a potem nic. Pocieszałem się tą kojącą myślą, gdy dotarłem do poczekalni i zatrzymałem się przed rzędem ponumerowanych drzwi. Wokół siedziało około trzydziestu lotników, których twarze zdradzały rozmaite uczucia – od rozpaczy po determinację. W powietrzu unosił się mdlący zapach środków antyseptycznych. Wybrałem wolne krzesło i usiadłem. Byłem w wojsku dostatecznie długo, aby wiedzieć, że na wszystko trzeba długo czekać, i nie widziałem powodu, żeby u dentysty miało być inaczej. Mężczyzna siedzący po lewej lekko skinął mi głową. Był gruby, a tłuste włosy opadały mu na pryszczate czoło. Zaprzątnięty dłubaniem zapałką w zębach, obrzucił mnie przeciągłym, taksującym spojrzeniem, zanim odezwał się z londyńskim akcentem: – Do którego gabinetu, koleś? – Pokój numer cztery – odparłem, zerknąwszy na kartę. – O raju, koleś, aleś wdepnął! – Wyjął zapałkę z ust i uśmiechnął się drapieżnie. – Wdepnąłem...? Dlaczego? – Co, nie słyszałeś? Tam przyjmuje Rzeźnik. – Rze... Rze... Rzeźnik? – wykrztusiłem. – Owszem, tak mówią na tego wojskowego stomatologa. – Posłał mi pełen wyższości uśmiech. – Mówię ci, ten facet to prawdziwy sadysta. – Rzeźnik...? Sadysta...? – Przełknąłem ślinę. – Daj spokój. Na pewno jest taki jak wszyscy. – Nie wierz w to, koleś. Są dobrzy i źli, a ten to prawdziwy sadysta. Nie powinien być dentystą. – A skąd o tym wiesz? Niedbale machnął ręką. – Och, byłem tu już kilka razy i słyszałem przeraźliwe wrzaski dochodzące z tego gabinetu. Rozmawiałem potem z kilkoma chłopakami. Wszyscy mówili na niego „Rzeźnik”. Otarłem dłonie o szorstki materiał niebieskich spodni. – Wiadomo, jak to jest z takimi opowieściami. Na pewno są bardzo przesadzone. – No, sam się przekonasz, koleś – rzekł i wrócił do dłubania w zębach. – Jednak pamiętaj, że cię ostrzegałem. Zaczął opowiadać o różnych rzeczach, ale słuchałem go tylko jednym uchem. Zdaje się, że nazywał się Simkin i nie był lotnikiem-kadetem tak jak my, lecz zawodowym żołnierzem i członkiem personelu naziemnego; pracował w kuchni. Pogardliwie wyrażał się o nas, surowych rekrutach, i twierdził, że potrzebujemy szlifu, zanim będziemy godni przestawać z prawdziwymi żołnierzami Royal Air Force. Jednak zauważyłem, że pomimo kilkuletniej służby nadal miał stopień AC2, tak jak ja. Tak minęła prawie godzina i serce biło mi mocniej za każdym razem, gdy otwierały się drzwi pokoju numer cztery. Musiałem przyznać, że wszyscy młodzi ludzie wychodzący z tego gabinetu byli lekko wstrząśnięci, a jeden niemal się zataczał, przyciskając obie dłonie do ust. – O żesz ty! Spójrz na tego biedaczynę! – zaciągnął Simkin ze źle skrywaną satysfakcją. – No, niech mnie! Ale mu się dostało, biedakowi. Cieszę się, że nie jestem na twoim miejscu. – A do którego gabinetu ty idziesz? – zapytałem, czując narastające napięcie. – Pokój numer dwa, koleś. – Pogmerał w zębach zapałką. – Byłem już tam. To wspaniały gość, jeden z najlepszych. Nie zrobi nikomu krzywdy. – No cóż, miałeś szczęście. – Żadne szczęście, koleś... – Urwał i wycelował we mnie zapałkę. – Znam układy, to wszystko. Są różne sposoby. – Lekko zmrużył oko. Nasza rozmowa została gwałtownie przerwana, gdy otwarły się straszliwe drzwi i stanęła w nich dziewczyna z WAAF-u. – AC2 Herriot! – zawołała. Wstałem na drżących nogach i zrobiłem głęboki wdech. Odchodząc, dostrzegłem na twarzy Simkina grymas głębokiego zadowolenia. Naprawdę doskonale się bawił. Wszedłem do gabinetu i pojąłem, że jestem zgubiony. Rzeźnik był drugim Hectorem McDarrochem; miał metr osiemdziesiąt wzrostu i bary zapaśnika rozpychające biały fartuch. Dostałem gęsiej skórki, gdy powitał mnie gromkim śmiechem i wskazał fotel. Usiadłem i postanowiłem podjąć ostatnią próbę. – Czy to ten ząb? – spytałem, stukając w jedyny podejrzany kieł. – Istotnie! – zagrzmiał Rzeźnik. – To ten. – No cóż – powiedziałem z uśmiechem. – Mogę to wyjaśnić. Zaszła pomyłka... – Tak... tak... – mamrotał, napełniając na moich oczach strzykawkę i kilkakrotnie radośnie tryskając roztworem w powietrze. – To tylko odprysk szkliwa i doktor Grover mówił... Dziewczyna z WAAF-u niespodziewanie opuściła fotel; znalazłem się w pozycji półleżącej, a nade mną pochylał się olbrzymi stomatolog. – Widzi pan – wysapałem – potrzebny mi ten ząb. Trzymam nim... Gruby paluch dotknął mojego dziąsła i poczułem wbijającą się igłę. Poddałem się losowi. Wstrzyknąwszy środek miejscowo znieczulający, olbrzym odłożył strzykawkę. – Zaczekamy minutę czy dwie – oznajmił i opuścił pokój. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, asystentka podeszła do mnie na palcach. – Ten facet to konował! – szepnęła. – Konował...? Dlaczego? – Wytrzeszczyłem oczy. – Czubek! Zupełny wariat! Nie ma pojęcia o rwaniu! – Przecież... przecież... on jest dentystą, prawda? – Tak sądzi! – skrzywiła się. – Jednak nie ma o tym zielonego pojęcia! Nie zdążyłem przetrawić tej radosnej wiadomości, ponieważ otworzyły się drzwi i olbrzym powrócił. Złapał parę wielkich kleszczy, a ja zamknąłem oczy, gdy zaczął napinać mięśnie. Muszę przyznać, że nic nie czułem. Wiedziałem, że szarpie i wykręca, ale na szczęście anestetyk działał. Już byłem pewien, że zaraz będzie po wszystkim, gdy usłyszałem głośny trzask. Otworzyłem oczy. Rzeźnik z rozczarowaniem spoglądał na tkwiący w kleszczach mój złamany ząb. Korzeń pozostał w dziąśle. Stojąca za dentystą dziewczyna przyjęła to znaczącym kiwnięciem głowy, jakby chciała powiedzieć „a nie mówiłam”. Była zgrabna i niebrzydka, ale obawiam się, że ci młodzi ludzie, których tu spotykała, mieli mocno stłumione libido. – Och! – mruknął Rzeźnik i zaczął grzebać w metalowym pudełku. Znów znalazłem się w czasach McDarrocha, który wyjmował jedne kleszcze po drugich, kilkakrotnie zamykając je i otwierając, zanim wybrał odpowiednie. Jednak wysiłki Rzeźnika były daremne i stałem się mimowolnym świadkiem, jak jego dobry humor stopniowo zmienia się w przygnębienie, a w końcu prawie w panikę. Facet był w kropce. Nie miał pojęcia, jak usunąć ten korzeń. Dłubał przy nim chyba z pół godziny, zanim wpadł mu do głowy nowy pomysł. Zgarnąwszy wszystkie kleszcze na bok, prawie wybiegł z gabinetu i niebawem powrócił z tacą, na której spoczywało długie dłuto i metalowy młotek. Na dany znak dziewczyna z WAAF-u opuściła fotel, tak że znalazłem się w pozycji horyzontalnej. Najwidoczniej przyzwyczajona do takich sytuacji, wprawnie chwyciła mnie za głowę i czekała. To nie może dziać się naprawdę, pomyślałem, kiedy facet włożył mi dłuto do ust i zamierzył się młotkiem; jednak pozbyłem się wszelkich wątpliwości, gdy metal uderzył w resztki zęba, co sprawiło, że moja głowa odskoczyła na pierś małej asystentki. Bynajmniej nie był to koniec zabiegu. Straciłem poczucie czasu; Rzeźnik walił młotkiem, a dziewczyna mocno przytrzymywała moją podskakującą głowę. Zawsze zastanawiałem się, co czują młode konie, kiedy wybijam im „wilcze” zęby. Teraz wiedziałem i to była dominująca myśl, która kołatała mi w czaszce. Kiedy Rzeźnik wreszcie skończył, otworzyłem oczy; chociaż byłem przygotowany na wszystko, z lekkim zdziwieniem zobaczyłem, że nawleka igłę długą, jedwabną nitką. Z czołem zlanym potem i błyskiem rozpaczy w oczach znów pochylił się nade mną. – Tylko kilka szwów – wymamrotał ochrypłym głosem, a ja ponownie zamknąłem oczy. Kiedy opuściłem fotel, czułem się naprawdę bardzo dziwnie. W głowie mi szumiało od otrzymanych uderzeń, a łaskoczące język końce nici potęgowały listę niezwykłych doznań. Jestem pewien, że wychodząc z gabinetu, słaniałem się na nogach i instynktownie zakrywałem usta dłonią. Pierwszą osobą, którą zobaczyłem, był Simkin. Siedział tam, gdzie przedtem, ale wyglądał jakoś inaczej i gorączkowo pomachał do mnie ręką. Podszedłem, a on chwycił mnie za kurtkę munduru. – Wiesz co, koleś? – jęknął, z trudem przełykając ślinę. – Zmienili mi przydział i mam iść do pokoju numer cztery. – Cholera, wyglądasz naprawdę okropnie. Jak było? Spojrzałem na niego. Może ten ranek nie był jeszcze całkiem stracony. Opadłem na krzesło obok niego i jęknąłem: – O Boże, miałeś rację! Jeszcze nie widziałem takiego faceta; prawie mnie zabił. Nie na darmo nazywają go Rzeźnikiem! – Czemu... co... co ci zrobił? – Nic takiego. Tylko wybił mi ząb za pomocą dłuta i młotka, to wszystko. – Nie! Chyba żartujesz! – Simkin rozpaczliwie usiłował się uśmiechnąć. – Słowo honoru – powiedziałem. – A zresztą, właśnie wynoszą tacę. Sam popatrz. Spojrzał na asystentkę, która wynosiła te straszliwe przyrządy, i zbladł jak ściana. – O rany! I co... co jeszcze zrobił? – No cóż, zrobił coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem – odparłem, ostrożnie obmacując sobie szczękę. – Wywalił mi taką wielką dziurę w dziąśle, że musiał mnie potem zszywać. – Niee, to niemożliwe! Nie wierzę! – Simkin gwałtownie potrząsnął głową. – Dobra – powiedziałem. – A co powiesz na to? Pochyliłem się, włożyłem palec pod wargę i podciągnąłem ją, żeby dobrze sobie obejrzał długą ranę i zwisające z niej zakrwawione końce nici. – Boże! – jęknął. – O Boże! Odsunął się ode mnie, szeroko otwierając oczy i drżące usta. Na nieszczęście, w tym momencie dziewczyna z WAAF-u stanęła w progu i głośno zawołała „AC2 Simkin!” Biedaczysko podskoczył jak rażony prądem. Potem powoli, ze zwieszoną głową, przeszedł przez poczekalnię. W drzwiach odwrócił się jeszcze, rzucając mi ostatnie rozpaczliwe spojrzenie, a potem straciłem go z oczu. To przykre doświadczenie pogłębiło moje obawy co do oczekujących mnie pięciu wypełnień. Jednak nie miałem się czego obawiać; zabiegi okazały się trywialne i zostały szybko i bezboleśnie wykonane przez wojskowego dentystę, w niczym nieprzypominającego Rzeźnika. A jednak, wiele lat po zakończeniu wojny, człowiek z pokoju numer cztery wyciągnął długą rękę z przeszłości i dotknął mego ramienia. Pewnego dnia poczułem, że coś ostrego sterczy mi z dziąsła, więc poszedłem do pana Grovera, który zrobił rentgenogram i pokazał mi śliczne zdjęcie tego okropnego korzenia, wciąż tam tkwiącego, pomimo młotka i dłuta. Korzeń został wyrwany i tak skończyła się ta saga. Wspomnienie Rzeźnika długo żyło w mej pamięci, ponieważ nieustannie przypominało mi o nim niebezpieczne chybotanie się fajki na skraju tej niepotrzebnej dziury w uzębieniu. Jednak pociesza mnie myśl o partyjskiej strzale, którą zdołałem wysłać na odchodnym. Przystanąłem wówczas w progu i wymamrotałem do pleców Rzeźnika, szykującego się na przyjęcie następnego pacjenta: – Nawiasem mówiąc, usunąłem sporo zębów w taki sam sposób jak pan. – Naprawdę? Jest pan dentystą? – Odwrócił się i wytrzeszczył oczy. – Nie – rzuciłem przez ramię, wychodząc. – Weterynarzem. Rozdział czwarty. Wolę kobiety od mężczyzn. Rozumiecie, nie mam nic przeciwko mężczyznom – w końcu sam jestem jednym z nich – ale w RAF-ie było ich zbyt wielu. Dosłownie tysiące, rozpychających się, krzyczących, przeklinających; nie można było od nich uciec. Niektórzy stali się moimi przyjaciółmi i pozostali nimi do dziś, ale ta nieprzebrana rzesza uzmysłowiła mi, jak bardzo zmieniły mnie miesiące małżeńskiego życia. Kobiety są istotami delikatniejszymi, łagodniejszymi, czyściejszymi i w ogóle milszymi, a ja, mimo że sam jestem mężczyzną, doszedłem do zdumiewającego wniosku, że najlepiej czuję się w towarzystwie dziewcząt. Wrażenie, że los rzucił mnie w prymitywniejszy świat, pogłębiało się z każdym dniem, a szczególnie nasiliło się tego ranka, kiedy miałem dyżur i z sadystyczną przyjemnością łomotałem pokrywami od kubłów, krzycząc: „Pobudka, pobudka!” Do tego wniosku nie skłaniały mnie przekleństwa i obsceniczne uwagi, lecz zwierzęce odgłosy dobiegające z ciemnych pomieszczeń. Przypomniały mi one jednego z moich pacjentów, Cedryka. Natychmiast znalazłem się z powrotem w Darrowby; właśnie zadzwonił telefon. Głos w słuchawce był dziwnie niepewny. – Panie Herriot... byłabym wdzięczna, gdyby pan przyjechał i obejrzał mojego psa. – Mówiła kobieta, najwidoczniej należąca do wyższych sfer. – Oczywiście. W czym problem? – No... on... eee... zdaje się cierpieć na... tak jakby burczenie. – Słucham? Zapadła dłuższa cisza. – Ma... hmm... zbyt głośno burczy. – A dokładnie? – Cóż... zapewne można by to określić jako... wiatry. – Głos rozmówczyni wyraźnie zaczął drżeć. Pomyślałem, że chyba dostrzegam światełko w mroku. – Chce pani powiedzieć, że ma kłopoty z żołądkiem? – Nie, nie z żołądkiem. Wydaje... eee... bardzo często ma... wiatry z... z... – W jej głosie słyszałem już nuty desperacji. – Ach tak! – Nagle wszystko stało się jasne. – Rozumiem. Jednak to nie wygląda na poważny przypadek. Czy jest chory? – Nie, poza tym jest najzupełniej zdrowy. – No cóż, czy uważa pani, że powinienem go zbadać? – Och tak, oczywiście, panie Herriot. Chciałabym, żeby przyjechał pan jak najszybciej. To stało się naprawdę... naprawdę kłopotliwe. – W porządku – odparłem. – Wpadnę dziś rano. Czy może mi pani podać nazwisko i adres? – Proszę pytać o panią Rumney. Mieszkam w The Laurels. The Laurels, bardzo ładny dom na skraju miasta, stał z dala od ulicy, w rozległym ogrodzie. Pani Rumney otworzyła mi osobiście i na jej widok poczułem głębokie zdziwienie. Nie tylko dlatego, że była uderzająco piękna; sprawiała niesamowite wrażenie. Miała mniej więcej czterdzieści lat i wygląd bohaterki wiktoriańskiej powieści – była wysoka, smukła i eteryczna. Natychmiast pojąłem jej wahanie podczas porannej rozmowy, świadczące o delikatności i wykwintnym smaku. – Cedryk jest w kuchni – powiedziała. – Zaprowadzę pana. Widok Cedryka był dla mnie kolejną niespodzianką. Ogromny bokser rzucił się na mnie w szale radości, drapiąc po piersiach największymi i najbardziej pazurzastymi łapami, jakie widziałem od dłuższego czasu. Usiłowałem go odepchnąć, jednak nie pozwolił na to, w ekstazie ziejąc mi w twarz i energicznie merdając ogonem. – Cedryk, siad! – powiedziała ostro dama, a kiedy pies nie zareagował, rzuciła mi nerwowe spojrzenie. – On jest taki przyjacielski. – Tak – wysapałem. – Widzę. W końcu zdołałem odepchnąć zwierzę i wycofać się w bezpieczny kąt. – Jak często zdarzają mu się te... nadmierne wiatry? Jakby w odpowiedzi na moje pytanie, pies otoczył się niemal namacalną chmurą siarczanej woni, która spowiła i mnie. Widocznie podniecenie wywołane widokiem mojej osoby ujawniło dolegliwość Cedryka. Nie mogłem pójść za głosem instynktu podpowiadającego mi ucieczkę w bezpieczne miejsce, więc przez chwilę zatykałem palcami nos, zanim odzyskałem mowę. – O to pani chodzi? Pani Rumney powachlowała się koronkową chusteczką, a na jej blade policzki wypłynął słaby rumieniec. – Tak – odparła niemal bezgłośnie. – Tak... o to. – Ach tak – rzekłem raźnie. – Nie ma się czym przejmować. Przejdźmy do innego pokoju i porozmawiajmy o jego diecie oraz o innych sprawach. Okazało się, że Cedryk dostaje mnóstwo mięsa, więc zaleciłem dietę ograniczającą proteiny i wzbogaconą w węglowodany. Przepisałem kaolin w zawiesinie do podawania rano i wieczorem, po czym w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wróciłem do domu. Był to jeden z wielu takich trywialnych przypadków, więc szybko o nim zapomniałem; jednak pani Rumney zadzwoniła ponownie. – Obawiam się, że stan Cedryka nie poprawia się, panie Herriot. – Och, przykro mi to słyszeć. Wciąż... eee... wciąż... tak... tak... – Rozmyślałem przez dłuższą chwilę. – Proszę pani, nie sądzę, aby w tej chwili moja wizyta na coś się przydała, ale myślę, że na tydzień lub dwa należy całkowicie odstawić mięso. Proszę dawać mu tylko biszkopty i razowy chleb przypieczony w piekarniku. Zastosujemy taką jarską dietę, a ponadto dam pani proszek, który trzeba dosypywać do jedzenia. Proszę odebrać go przy okazji. Proszek był dość silnie działającym preparatem, więc miałem pewność, że okaże się skuteczny, ale po tygodniu znów odebrałem telefon od pani Rumney. – Nie ma absolutnie żadnej poprawy, panie Herriot – powiedziała drżącym głosem. – Chciałabym... żeby pan przyjechał i zbadał go jeszcze raz. Moim zdaniem, ponowne badanie tego idealnie zdrowego zwierzęcia nie miało sensu, ale obiecałem, że wstąpię. Miałem ciężki dzień i było już po szóstej, gdy dotarłem do The Laurels. Na podjeździe stało kilka samochodów i kiedy wszedłem do środka, zobaczyłem, że pani Rumney zaprosiła gości na drinka; byli to ludzie tacy jak ona, wykwintni i należący do wyższych sfer. Prawdę mówiąc, w swoim roboczym ubraniu czułem się w tym eleganckim towarzystwie jak łazęga. Pani Rumney miała właśnie zaprowadzić mnie do kuchni, kiedy drzwi otworzyły się na oścież i rozradowany Cedryk wpadł między gości. Kilka sekund później dżentelmen o wyglądzie estety rozpaczliwie odpierał atak psa, który wielkimi łapami szarpał mu kamizelkę. Facet uwolnił się, tracąc kilku guzików, a bokser zainteresował się jedną z dam. Odciągnąłem psa w ostatniej chwili, zanim zdążył zerwać z niej sukienkę. W salonie rozpętało się istne pandemonium. Żałosne błagania gospodyni zagłuszały okrzyki przestrachu wydawane, gdy wielkie psisko witało kolejnych gości, lecz niebawem uświadomiłem sobie zupełnie nowy aspekt sytuacji. Atmosfera w salonie gwałtownie zgęstniała w wyniku nagłego nasycenia wonią wiadomej proweniencji; nie było cienia wątpliwości, że niefortunna przypadłość Cedryka znów dała znać o sobie. Robiłem, co mogłem, żeby wyprowadzić zwierzę z pokoju, ale nie nauczono go słuchać poleceń i uganiałem się za nim na próżno. Czas mijał, a ja po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z powagi problemu, przed którym stanęła pani Rumney. Większość psów puszcza wiatry sporadycznie, ale z Cedrykiem było inaczej; robił to przez cały czas. A chociaż bezgłośnie puszczane przezeń gazy były chyba bardziej smrodliwe, niewątpliwie to te słyszalne budziły w owym towarzystwie większą konsternację. Cedryk dodatkowo pogarszał sytuację, ponieważ przy każdym takim donośnym odgłosie odwracał łeb i badawczo spoglądał na swój zad, po czym pędził przez pokój, jakby dobrze widział ten cuchnący obłok i zamierzał zapędzić go w kąt. Wydawało się, że minął rok, zanim go stamtąd wyprowadziłem. Pani Rumney szeroko otworzyła drzwi, kiedy wreszcie zdołałem skierować go w stronę wyjścia, ale wielki pies jeszcze nie zakończył występu. Po drodze zdążył podnieść nogę i puścić silny strumień na nogawkę nienagannie uprasowanych spodni jednego z gości. Po tym wieczorze z pełnym zaangażowaniem zająłem się problemem pani Rumney. Czułem, że rozpaczliwie potrzebuje mojej pomocy, więc często zachodziłem do niej z wizytą i próbowałem niezliczonych leków. Skonsultowałem się w tej sprawie z moim kolegą Siegfriedem, który zaproponował podawanie biszkoptów z węglem. Cedryk z widocznym zadowoleniem pochłaniał ogromną ich liczbę, ale i to, tak jak wszystko inne, w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na jego stan. A ponadto przez cały czas zastanawiałem się nad enigmatycznym zjawiskiem, jakim była pani Rumney. Mieszkała w Darrowby od kilku lat, ale mieszkańcy miasteczka niewiele o niej wiedzieli. Zastanawiano się, czy jest wdową, czy też pozostaje w separacji z mężem. Jednak mnie nie interesowały takie sprawy; największą zagadką było dla mnie to, w jaki sposób w jej domu znalazł się taki pies jak Cedryk. Trudno sobie wyobrazić zwierzę, które by mniej do niej pasowało. Poza tą pożałowania godną przypadłością, pod każdym względem był przeciwieństwem swej pani; wielkogłowy, hałaśliwy ekstrawertyk stanowił jaskrawy kontrast z jej wykwintnym otoczeniem. Nigdy nie wyjaśniła mi, skąd go wzięła, ale podczas jednej z wizyt dowiedziałem się, że Cedryk ma przynajmniej jednego wielbiciela. Był nim Con Fenton, emerytowany robotnik rolny, który dorabiał sobie jako ogrodnik i około trzech dni w tygodniu spędzał w The Laurels. Kiedy wychodziłem, bokser biegał wokół mnie po podjeździe, a stary spoglądał na niego z nieskrywanym podziwem. – O rany – rzekł. – To niezły pies, no nie? – Tak, Con, rzeczywiście, to miłe psisko. Naprawdę tak uważałem. Nie można było nie polubić Cedryka, kiedy się go bliżej poznało. Był niezwykle przyjazny, bardzo wesoły i emanował nie tylko przykrymi zapachami, ale także zadowoleniem z życia. Kiedy obrywał ludziom guziki czy obsikiwał spodnie, czynił to z czystej przyjaźni. – Patrz pan na te łapy! – wzdychał Con, podziwiając muskularne nogi Cedryka. – Niech to licho, mógłby przeskoczyć przez tę bramę, jakby jej wcale nie było. Oto pies, co się zowie! Gdy tak mówił, przyszło mi do głowy, że Cedryk podoba się Conowi dlatego, że on sam przypomina boksera: niewielki mózg, silna sylwetka, o potężnych mięśniach i wiecznie uśmiechnięta twarz – byli do siebie podobni. – Taa, zawżdy lubił, jak pani puszcza go do ogrodu – ciągnął Con. Mówił charakterystycznym, nosowym głosem. – To świetny kumpel. Obrzuciłem go bacznym spojrzeniem. No tak, zawsze widywał Cedryka na dworze, więc na pewno nie zauważył jego przypadłości. Wracając do przychodni, ubolewałem nad tym, że moje leczenie nie przynosi najmniejszego rezultatu. Chociaż wydawało się, że nie powinienem martwić się tak drobną przypadłością, niewątpliwie zaczęła działać mi na nerwy. Prawdę mówiąc, zaraziłem tym niepokojem Siegfrieda. Kiedy wysiadłem z samochodu, właśnie zszedł po schodach Skeldale House. – Byłeś w The Laurels, Jamesie? Powiedz mi – dociekał z powagą, kładąc mi dłoń na ramieniu – jak się dziś ma twój popierdujący bokser? – Obawiam się, że tak samo – odparłem, a mój kolega ze współczuciem pokiwał głową. Obaj zostaliśmy pokonani. Może pomogłyby tabletki chlorofilowe, gdyby były wtedy dostępne; stosowanie znanych wówczas środków okazało się daremne. Wydawało się, że nic nie zmieni stanu rzeczy. Sytuacja nie byłaby taka zła, gdyby właścicielem psa był ktoś inny, nie pani Rumney; przekonałem się, że trudno mi z nią nawet o tym rozmawiać. Młodszy brat Siegfrieda, Tristan, również nic nie poradził. Podczas wakacyjnej praktyki bardzo grymaśnie wybierał sobie przypadki, którymi miał ochotę się zająć, ale objawy Cedryka ogromnie go zainteresowały i nalegał, abym zabrał go kiedyś, jadąc z wizytą do The Laurels. Zrobiłem to tylko raz; na jego widok wielkie psisko skoczyło na spotkanie, wydając szczególnie głośny, jakby powitalny dźwięk. Tristan natychmiast teatralnym gestem uniósł dłoń i zadeklamował: – Przemówcie, słodkie usta, które nigdy nie kłamią! Była to jego jedyna wizyta. I bez niego miałem dość kłopotów. Nieoczekiwanie spadł na mnie jeszcze cięższy cios. Kilka dni później znowu odebrałem telefon od pani Rumney. – Panie Herriot, moja znajoma ma śliczną suczkę boksera. Chce ją przywieźć i sparzyć z Cedrykiem. – Hę? – Chce, żeby mój pies pokrył jej sukę. – Cedryk? – Ścisnąłem palcami krawędź biurka. To nie może być prawda! – I pani... pani się zgadza? – Tak, oczywiście. Przez długą chwilę usiłowałem otrząsnąć się z szoku. Trudno mi było pojąć, że ktoś mógłby chcieć zreprodukować Cedryka, i zaniemówiłem, kiedy oczami duszy ujrzałem przerażającą wizję ośmiu małych Cedryczątek dających upust wrodzonym skłonnościom. Jednak, oczywiście, taka przypadłość nie jest dziedziczna. Wziąłem się w garść i odchrząknąłem. – No dobrze, pani Rumney, a więc proszę to zrobić. Zapadła chwila ciszy. – Hmm, panie Herriot, ale chciałabym, żeby pan nadzorował to spotkanie. – Och, naprawdę sądzę, że to nie jest konieczne. – Zacisnąłem pięści, wbijając paznokcie w dłonie. – Myślę, że poradzi sobie beze mnie. – Ale byłabym o wiele spokojniejsza, gdyby pan przy tym był. Proszę przyjechać – powiedziała błagalnie. Zdusiłem przeciągły jęk i zaczerpnąłem tchu. – Dobrze – powiedziałem. – Przyjadę wcześnie rano. Przez cały wieczór miałem złe przeczucia. Tę elegancką kobietę czekało kolejne niezwykle kłopotliwe widowisko. Dlaczego ja muszę uczestniczyć w czymś takim? Ponadto obawiałem się najgorszego. Nawet najgłupszy pies, spotykając sukę z cieczką, wie, co robić, ale zastanawiałem się, czy taki okaz jak Cedryk... Następnego ranka potwierdziły się wszystkie moje obawy. Suka o imieniu Trudy była zgrabnym małym stworzeniem i wykazywała zdecydowaną chęć współpracy. Natomiast Cedryk, chociaż wyraźnie zadowolony ze spotkania, nie zdradzał najmniejszej ochoty, by robić swoje. Obwąchawszy Trudy, przez chwilę tańczył wokół niej z wesołą miną i wywieszonym językiem. Potem wytarzał się na trawniku i pognał ku suce, zatrzymał się tuż przed nią, na rozstawionych łapach i z opuszczonym łbem, gotowy do zabawy. Westchnąłem. Było tak, jak przewidywałem. Ten tępak nie wiedział, co robić. Pantomima trwała przez jakiś czas, aż emocjonalne napięcie wywołało nieuniknione objawy jego przypadłości. Od czasu do czasu przystawał i obwąchiwał swój ogon, jakby jeszcze nigdy nie słyszał takich dźwięków. Swoje pląsy urozmaicał sporadycznymi galopami wokół trawnika, aż wreszcie, zrobiwszy z dziesięć takich okrążeń, doszedł chyba do wniosku, że powinien zrobić coś z suką. Wstrzymałem oddech, gdy do niej podszedł, ale na nieszczęście rozpoczął swe zabiegi z niewłaściwego końca. Trudy znosiła to z niezmąconą cierpliwością, ale kiedy zawzięcie zaczął dobierać się do jej lewego ucha, uznała, że to za wiele. Z przeraźliwym skowytem ugryzła go w tylną łapę i Cedryk odskoczył jak oparzony. Ilekroć potem próbował podejść bliżej, witała go obnażonymi zębami. Najwyraźniej była rozczarowana panem młodym i nie można było mieć jej tego za złe. – Sądzę, że już ma dość, pani Rumney – powiedziałem. Ja na pewno miałem dość, tak samo jak nieszczęsna dama, sądząc po lekko przyspieszonym oddechu, zaczerwienionych policzkach i machaniu chusteczką. – Tak... tak... chyba ma pan rację – odparła. Tak więc Trudy zabrano do domu i taki był kres kariery Cedryka jako reproduktora. Ten ostatni epizod pomógł mi podjąć decyzję. Postanowiłem porozmawiać z panią Rumney i kilka dni później spotkaliśmy się w The Laurels. – Może uzna pani, że to nie moja sprawa – powiedziałem. – Jednak, prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby Cedryk był odpowiednim psem dla pani. W rzeczy samej jest tak nieodpowiedni, że rujnuje pani życie. Pani Rumney szeroko otworzyła oczy. – No cóż... sprawia trochę kłopotów... ale co pan sugeruje? – Uważam, iż powinna pani sprawić sobie innego psa. Może pudla lub teriera, w każdym razie mniejszego, nad którym zdoła pani zapanować. – Panie Herriot, przecież nie mogłabym uśpić Cedryka. – W jej oczach zabłysły łzy. – Naprawdę lubię go mimo to... mimo wszystko. – Nie, oczywiście że nie! – powiedziałem. – Ja też go lubię. Jest taki przyjacielski. Jednak chyba mam dobry pomysł. Czemu nie miałaby pani oddać go Conowi Fentonowi? – Conowi...? – Tak, on ogromnie podziwia Cedryka, a psu byłoby u niego dobrze. Con ma trochę ziemi za swoim domkiem i trzyma kilka zwierząt. Cedryk mógłby sobie tam biegać do woli, a Con przyprowadzałby go tutaj trzy razy w tygodniu, kiedy pracuje w ogrodzie. Mogłaby pani nadal go widywać. Pani Rumney przez chwilę spoglądała na mnie w milczeniu, a ja ujrzałem, jak na jej twarzy pojawia się ulga pomieszana z nadzieją. – Wie pan co, panie Herriot, myślę, że to dobry pomysł. Jednak czy jest pan pewien, że Con zechciałby go wziąć? – Mogę się założyć. Taki stary kawaler jak on z pewnością czuje się osamotniony. Niepokoi mnie tylko jedno. Zwykle spotykali się na dworze i zastanawiam się, co będzie, kiedy znajdą się w pomieszczeniu i Cedryk zacznie... no, mieć swoje kłopoty... – Och, myślę, że wszystko będzie dobrze – szybko przerwała mi pani Rumney. – Kiedy wyjeżdżam na wakacje, Con zawsze zabiera go do siebie na tydzień czy dwa; nigdy nie wspominał o... o żadnym niezwykłym wydarzeniu... tego rodzaju. – No cóż, to świetnie. Na pani miejscu zaraz porozmawiałbym ze staruszkiem – powiedziałem, szykując się do wyjścia. Pani Rumney zadzwoniła kilka dni później. Con ochoczo skorzystał z okazji i Cedryk doskonale się u niego zadomowił. Pani Rumney poszła za moją radą i sprawiła sobie pudla. Zobaczyłem tego szczeniaka dopiero, kiedy miał sześć miesięcy i jego właścicielka wezwała mnie, żebym wyleczył go z łagodnej egzemy. Siedząc w wykwintnie urządzonym salonie i patrząc na panią Rumney, chłodną, opanowaną i spokojną, trzymającą na kolanach małego pieska, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wszystko wreszcie znalazło się na swoim miejscu. Graby dywan, aksamitne zasłony, kruche stoliki z ich ładunkiem kosztownej porcelany i oprawionych w ramki miniatur. To nie było odpowiednie miejsce dla Cedryka. Domek Cona Fentona znajdował się pół mili dalej, więc w drodze powrotnej pod wpływem nagłego impulsu zatrzymałem samochód przed jego drzwiami. Staruszek usłyszał pukanie i na mój widok na jego szerokiej twarzy wykwitł uśmiech zadowolenia. – Wejdź, młodzieńcze! – zawołał tym swoim dziwnym, zduszonym głosem. – Miło mi cię widzieć! Zaledwie wszedłem do niewielkiego pokoju stołowego, gdy ogromne zwierzę rzuciło się na mnie. Cedryk wcale się nie zmienił. Musiałem wywalczyć sobie drogę do koślawego fotela przy kominku. Con usiadł naprzeciw mnie, a kiedy bokser podskoczył, żeby polizać go po twarzy, po przyjacielsku dał mu pięścią w łeb. – Siad, ty wielki, głupi tępaku – mruknął czule do psa. Uszczęśliwiony Cedryk wyciągnął się na wystrzępionym dywaniku u jego stóp i z uwielbieniem spoglądał na nowego pana. – No cóż, panie Herriot – zaczął Con, wyjmując jakiś podejrzanie wyglądający tytoń i nabijając nim fajkę. – Jestem panu wdzięczny za to, że załatwił mi pan tego wspaniałego psa. O rany, on jest bombowy i nie sprzedałbym go za żadne pieniądze. Nikt nie mógłby sobie życzyć lepszego przyjaciela. – To wspaniale, Con – odparłem. – I widzę, że temu olbrzymowi też jest tu dobrze. Stary zapalił fajkę i kłęby smrodliwego dymu uniosły się pod belki niskiego, poczerniałego sufitu. – No tak, rzadko bywa w domu. Taki silny pies jak on musi rozładować gdzieś swoją energię. Jednak Cedryk właśnie postanowił rozładować coś innego, ponieważ otoczył się znajomym mi już oparem, którego woń całkowicie stłumiła zapach fajczanego dymu. Con nie zwracał na to uwagi, ale ja ledwie wytrzymywałem w tym niewielkim pomieszczeniu. – No cóż – wysapałem. – Wpadłem tylko na chwilę, żeby sprawdzić, jak wam się układa. Muszę już jechać. Zerwałem się i chwiejnie pomknąłem do drzwi, ścigany falą smrodu. Gdy mijałem stół, na którym stały resztki posiłku staruszka, dostrzegłem coś, co wyglądało na jedyną ozdobę w tym domku – popękany wazon z tkwiącym w nim wspaniałym bukietem goździków. Dostrzegłem i wepchnąłem w nie nos. Con spojrzał na mnie z aprobatą. – Tak, to śliczne kwiatki, no nie? Pani z Laurels pozwala mi brać do domu, co chcę, a goździki to moje ulubione kwiaty. – Owszem, udały się panu – odparłem, nie wyjmując nosa z kwiecia. – Szkoda tylko – rzekł z żalem staruszek – że nie mogę w pełni cieszyć się nimi. – Dlaczego, Con? – No cóż, słyszy pan, jak dziwnie gadam? – odparł, kilkakrotnie pyknąwszy fajeczkę. – Nie... niezupełnie. – Och, na pewno pan słyszy. Zostało mi to od dzieciństwa. Wycięli mi migdałki i chyba coś poszło nie tak. – Oo, przykro mi to słyszeć. – No, to nic poważnego, ale została mi po tym pewna wada... – Chce pan powiedzieć, że...? Powoli zacząłem pojmować, jak to się stało, że ten mężczyzna i pies pasują do siebie, dlaczego ich przyjaźń jest tak doskonała; nabierałem przekonania, że z pewnością mają przed sobą wspaniałą przyszłość. Wyglądało to na zrządzenie Opatrzności. – Właśnie – ciągnął ze smutkiem staruszek. – Zupełnie nie mam węchu. Rozdział piąty. Na widok londyńskiego policjanta grożącego pałką niesfornemu łobuziakowi, pomyślałem o Wesleyu Binksie i o tym, jak przez szparę na listy wrzucił petardę do przychodni. Tego rodzaju zabawkę nazywano „kołatką”; eksplodowała mi pod nogami, gdy spieszyłem ciemnym korytarzem, usłyszawszy dzwonek do drzwi. Podskoczyłem pod sufit z przestrachu. Otworzyłem frontowe drzwi i wyjrzałem na ulicę. Była pusta, ale na rogu, gdzie światło latarni odbijało się w witrynie sklepu Robsona, dostrzegłem kontur umykającej postaci i usłyszałem słabe echo śmiechu. Nic nie mogłem zrobić, lecz wiedziałem, że Wes gdzieś tam jest. Ze znużeniem podreptałem z powrotem do domu. Dlaczego ten chłopak mnie prześladuje? Co taki pięcioletni chłopiec może mieć przeciwko mnie? Nigdy nie zrobiłem mu nic złego, tymczasem najwyraźniej stałem się celem prowadzonej przez niego kampanii. A może nie było w tym osobistej niechęci. Może uważał, że w jakiś sposób reprezentuję władzę czy rząd, albo po prostu tak było mu wygodnie. Z pewnością byłem wyśmienitym obiektem niewinnych żartów polegających na dzwonieniu do drzwi i uciekaniu, ponieważ nigdy nie lekceważyłem dzwonka. Za drzwiami mógł czekać klient, a przecież pokój konsultacyjny i sala operacyjna znajdowały się na tyłach domu. Czasem Wes wyciągał mnie z naszej sypialni na poddaszu. Każda taka wyprawa do drzwi była istną ekspedycją i gniewałem się okropnie, gdy dotarłszy do nich, widziałem tylko małą postać, podskakującą w oddali i strojącą do mnie miny. Urozmaicał sobie to zajęcie, wpychając śmieci w naszą szparę na listy, zrywając kwiaty w niewielkim ogródku, który usiłowaliśmy uprawiać między drzwiami a chodnikiem, oraz kreśląc kredą nieprzyzwoite wyrazy na moim samochodzie. Wiedziałem, że nie jestem jego jedyną ofiarą, ponieważ słyszałem skargi innych; właściciela warzywniaka, któremu znikały jabłka ze skrzynki przed sklepem, czy też sklepikarza mimowolnie zaopatrującego go w darmowe biszkopty. Był najgorszym łobuzem w miasteczku i imię Wesley wcale do niego nie pasowało. W jego zachowaniu nie można było się dopatrzyć ani śladu surowego wychowania, typowego dla metodystów. Prawdę mówiąc, nie znałem jego życia rodzinnego – wiedziałem tylko tyle, że pochodził z najuboższej części miasteczka, z rzędu „posesji” mieszczących walące się budynki, niektóre opuszczone ze względu na ich stan techniczny. Często widywałem go wałęsającego się po polach i podwórkach albo łowiącego ryby w cichych zakolach rzeki, zazwyczaj w porze, kiedy powinien być w szkole. Na mój widok niezmiennie reagował jakąś drwiącą uwagą, a jeśli przypadkiem był w towarzystwie kilku swoich kompanów, wszyscy bawili się moim kosztem. Było to denerwujące, ale przekonywałem sam siebie, że nie ma w tym osobistej wrogości. Byłem dorosły, a to wystarczało, żebym stał się celem. Niewątpliwie największy triumf odniósł Wes wtedy, kiedy usunął osłonę piwnicznego okienka przed Skełdale House. Znajdowało się po lewej stronie schodów, a pod nią była stroma rynna, po której węglarze spuszczali swoje worki. Nie wiem, czy zrobił to w przypływie natchnienia, ale usunął kratę akurat w dniu festynu Darrowby. Uroczystości zaczynały się od przejścia ulicami miasteczka pochodu z Houlton Silver Band na czele. Wyglądając przez okno naszej sypialni, widziałem zbierającą się na ulicy orkiestrę. – Spójrz, Helen – powiedziałem. – Pochód chyba rozpocznie się od Trengate. Wygląda na to, że są tam wszyscy moi znajomi. Helen spojrzała mi przez ramię i popatrzyła na długie szeregi skautów, skautek i weteranów oraz pozostałych mieszkańców miasteczka, stłoczonych na ulicach i obserwujących widowisko. – Tak, świetny widok, prawda? Zejdźmy i zobaczmy, jak rusza pochód. Zeszliśmy po stromych schodach i wyszedłem za Helen przez frontowe drzwi. Stając w progu, nagle uświadomiłem sobie, że znalazłem się w centrum uwagi. Obywatele stojący na chodnikach i cierpliwie oczekujący na rozpoczęcie parady, mieli kolejną atrakcję. Z ich szeregów machały do mnie dzieci w maskach skrzatów i wilczków, a ze wszystkich stron witały mnie ukłony i uśmiechy. Czytałem w ich myślach. „To nasz młody weterynorz wychodzi ze swego domu. Niedawno się ożenił. A obok niego stoi jego żonka”. Poczułem głębokie zadowolenie. Nie wiem, czy wszyscy młodzi żonkosie odczuwają to samo, ale pierwsze dni małżeństwa dawały mi spokojną satysfakcję i poczucie spełnienia. Byłem dumny z tego, że jestem „weterynorzem” i należę do społeczności tego miasteczka. Na murze obok wisiał szyld z moim nazwiskiem, symbol mego statusu. Byłem poważnym człowiekiem i oto przybyłem. Rozglądając się wokół, odpowiedziałem na pozdrowienia kilkoma godnymi uśmiechami, od czasu do czasu z gracją unosząc rękę, jak członek rodziny królewskiej na trybunie. Nagle zauważyłem, że Helen ma za mało miejsca, więc odsunąłem się w lewo, gdzie powinna być krata, i zjechałem do piwnicy. Mógłbym dramatycznie stwierdzić, że zniknąłem z oczu zebranych; prawdę mówiąc, chciałbym móc to powiedzieć, ponieważ zostałbym w piwnicy, unikając kłopotliwej sytuacji. Jednak zjechałem tylko kawałek i utkwiłem w otworze, tak że głowa i ramiona wystawały mi na zewnątrz. Ten popisowy numer wzbudził sensację wśród widzów. Żadna z atrakcji festynu nie mogła się z nim równać. Na jednej czy dwóch twarzach dostrzegłem przestrach, ale dominującą reakcją był głośny śmiech. Dorośli jeszcze jakoś się trzymali, ale moją najżywiej reagującą publicznością były skrzaty i wilczęta, które złamały szyk i zataczały się ze śmiechu, podczas gdy zastępowi daremnie próbowali przywrócić ład. Wywołałem zamieszanie również wśród członków orkiestry, którzy właśnie stroili instrumenty przed marszem. Jeśli mieli jakieś szanse, aby zagrać coś zgodnie, to chwilowo je stracili, gdyż chyba żaden z nich nie miał siły zadąć w instrument. To właśnie dwaj muzycy uwolnili mnie z pułapki, chwytając pod ręce. Od mojej żony nie doczekałem się pomocy; mogłem tylko patrzeć na nią z urazą, gdy bezsilnie opierała się o framugę, ocierając oczy chusteczką. Wszystko stało się dla mnie jasne, kiedy znów znalazłem się na ulicy. Usiłując przybrać obojętną minę, strzepywałem węgiel ze spodni, i wtedy dostrzegłem zgiętego wpół Wesleya Binksa, triumfalnie wskazującego na mnie i na piwniczne okienko. Był dość blisko, rozpychał się wśród gapiów, więc po raz pierwszy mogłem z bliska obejrzeć dręczącego mnie małego urwisa. Chyba mimowolnie zrobiłem krok w jego kierunku, ponieważ rzucił mi ostatni złośliwy uśmieszek i zniknął w tłumie. Później zapytałem o niego Helen. Wiedziała tylko, że ojciec Wesleya odszedł, kiedy chłopiec miał sześć lat, a matka ponownie wyszła za mąż, więc chłopiec mieszka z nią i ojczymem. Dziwnym zrządzeniem losu niebawem miałem okazję zobaczyć go znowu. Minął zaledwie tydzień i byłem jeszcze zjeżony po tym incydencie z kratą, kiedy ujrzałem go siedzącego samotnie w poczekalni. Był sam, jeśli nie liczyć chudego czarnego pieska, którego trzymał na kolanach. Ledwie mogłem uwierzyć własnym oczom. Często wyobrażałem sobie, co mu powiem, kiedy się spotkamy, ale powstrzymał mnie widok zwierzęcia; jeśli przyszedł do mnie po fachową poradę, nie mogłem na niego naskakiwać. Może później. Włożyłem biały fartuch i podszedłem do niego. – No, co mogę dla ciebie zrobić? – spytałem chłodno. Widziałem, jak na jego twarzy wyzwanie miesza się z rozpaczą, i zrozumiałem, ile go kosztowała decyzja przyjścia do tego domu. – Coś się stało mojemu psu – wymamrotał, wstając z krzesła. – Widzę. Wnieś go do środka. Poprowadziłem go korytarzem do gabinetu. – Połóż go na stole – powiedziałem, a kiedy podniósł pieska, zdecydowałem, że nie mogę przegapić takiej okazji. Badając zwierzę, mimochodem omówię z chłopcem ostatnie wydarzenia. Bez wymówek i czczej gadaniny, po prostu spokojnie wyjaśnię sytuację. Już miałem powiedzieć coś w rodzaju „Co to za pomysł, żeby robić mi takie kawały?”, kiedy wreszcie spojrzałem na zwierzę i zapomniałem o wszystkim. Pies był zaledwie wyrośniętym szczeniakiem, zdecydowanie wielorasowym. Lśniąco czarną sierść mógł zawdzięczać labradorowi, kanciasty pysk i sterczące uszy sugerowały teriera, ale długi zawinięty ogon i pałąkowate przednie łapy wymykały się wszelkiej ocenie. Mimo to był sympatycznym stworzeniem z miłym, wyrazistym pyskiem. Jednak całą moją uwagę przyciągnęły żółte grudki ropy w kącikach ślepi, śluzowata wydzielina z nozdrzy i światłowstręt sprawiający, że pies ustawicznie mrugał oczami w świetle wpadającym przez okno gabinetu. Klasyczną psią nosówkę łatwo zdiagnozować, ale nigdy nie przynosi to satysfakcji. – Nie wiedziałem, że masz psa – powiedziałem. – Od jak dawna? – Miesiąc. Jeden facet wziął go ze schroniska dla zwierząt przy Hartington i sprzedał mi. – Rozumiem. Zmierzyłem psu temperaturę i nie zdziwiłem się, stwierdzając, że ma 104° Fahrenheita. – Ile ma miesięcy? – Dziewięć. Kiwnąłem głową. Najgorszy wiek. Kontynuowałem badanie i zadawałem wszystkie rutynowe pytania, ale już znałem odpowiedzi. Tak, pies był trochę nieswój przez tydzień czy dwa. Nie, nie był naprawdę chory, ale apatyczny i trochę kaszlał. Oczywiście, chłopiec zaniepokoił się i przyprowadził go do mnie, dopiero gdy psu zaczęła cieknąć wydzielina z oczu i nosa. Właśnie wtedy zauważa się oznaki choroby, zazwyczaj za późno. Wesley wyjawiał mi te informacje niechętnie, patrząc na mnie ze zmarszczonymi brwiami, jakby oczekiwał, że lada chwila dam mu w ucho. Jednak w miarę jak przyglądałem się chłopcu, szybko opuszczała mnie żądza zemsty. Piekielny bachor przy bliższych oględzinach okazał się zaniedbanym dzieckiem. Łokcie wystawały mu z dziur w brudnym dżerseju, spodenki też miał obszarpane, ale najbardziej uderzył mnie kwaskowaty odór jego nie mytego ciała. Nie wiedziałem, że w Darrowby są takie dzieci. Kiedy już odpowiedział na wszystkie moje pytania, zdobył się na odwagę i też zadał jedno. – Co mu jest? – Ma nosówkę, Wes – odpowiedziałem po chwili wahania. – Co to takiego? – Paskudna choroba zakaźna. Musiał zarazić się od innego chorego psa. – Wyzdrowieje? – Mam nadzieję. Zrobię, co będę mógł. Nie mogłem powiedzieć takiemu małemu chłopcu, że jego ulubieniec prawdopodobnie umrze. Napełniłem strzykawkę mieszaniną makterynową, którą stosowaliśmy wówczas przeciwko zakażeniom towarzyszącym nosówce. Niewiele pomagała, ale nawet teraz, znając tyle różnych antybiotyków, nie mamy wpływu na ostateczny wynik leczenia. Jeśli podejmie się je we wczesnym stadium choroby, podanie surowicy odpornościowej prowadzi do wyleczenia, ale ludzie rzadko przyprowadzają do nas psy odpowiednio wcześnie. Gdy robiłem zastrzyk, piesek zaskomlił, a chłopiec wyciągnął rękę i poklepał go. – W porządku, Duke – powiedział. – Duke? Tak na niego wołasz? – Tak. Podrapał go za uszami, a pies obrócił się, merdając dziwnie podkręconym ogonem, i szybko polizał go po ręce. Wes uśmiechnął się, spojrzał na mnie i na moment z jego umorusanej buzi i czarnych oczu spadła maska. Wyzierało z nich głębokie zadowolenie. Zakląłem pod nosem. To tylko pogarszało sprawę. Wsypałem trochę kwasu bornego do pudełka i wręczyłem chłopcu. – Rozpuszczaj to w wodzie i przemywaj mu ślepia i nos. Widzisz, że nozdrza ma zlepione i zatkane; dzięki temu będzie mu o wiele łatwiej oddychać. Bez słowa wziął pudełko i niemal jednocześnie położył na stole dziewięć pensów. To była suma prawie równa naszej normalnej stawce, co jeszcze pogorszyło moje samopoczucie. – Kiedy mam go znów przyprowadzić? – zapytał. Przez chwilę patrzyłem na niego, nie wiedząc, co powiedzieć. Mogłem jedynie powtórzyć zastrzyk, tylko czy to cokolwiek da? Chłopiec źle zrozumiał moje wahanie. – Zapłacę! – wybuchnął. – Będę miał pieniądze! – Och, nie o to chodzi, Wes. Zastanawiałem się tylko, kiedy będzie najlepiej. Może przyprowadzisz go w czwartek? Ochoczo kiwnął głową i wyszedł, zabierając psa. Przemywając stół środkiem dezynfekcyjnym, poczułem dobrze mi znaną bezsilność. Współczesny weterynarz nie spotyka się z tyloma przypadkami nosówki po prostu dlatego, że większość ludzi jak najszybciej szczepi swoich ulubieńców. Jednak w latach trzydziestych pies miał szczęście, jeśli był szczepiony. Tej chorobie łatwo zapobiegać, ale rzadko daje się ją uleczyć. Przez następne trzy tygodnie zachowanie Wesleya Binksa uległo niewiarygodnej zmianie. Dotychczas miał opinię leniwego łobuza, tymczasem teraz stał się wzorem pracowitości, roznosząc rano gazety, kopiąc ludziom ogródki, pomagając zaganiać bydło do punktu skupu. Chyba tylko ja wiedziałem, że robi to dla Duke’a. Przyprowadzał do mnie psa co dwa lub trzy dni i płacił co do grosza. Oczywiście, liczyłem mu jak najmniej, ale zarobione pieniądze wydawał na inne rzeczy – świeże mięso od rzeźnika, mleko i biszkopty. – Duke bardzo ładnie dziś wygląda – powiedziałem podczas jednej z tych wizyt. – Widzę, że kupiłeś mu nową obrożę i smycz. Chłopiec nieśmiało skinął głową, a potem obrzucił mnie bacznym spojrzeniem ciemnych oczu. – Lepiej z nim? – Hmm, jego stan pozostał taki sam. Ale taka jest nosówka, ciągnie się bez żadnych zmian. – A kiedy... kiedy będzie pan wiedział? Zastanowiłem się. Może niepokoiłby się mniej, gdyby rozumiał sytuację. – Sprawa wygląda tak: Duke wyzdrowieje, jeśli zdoła uniknąć komplikacji wywołanych nosówką. – Jakich? – Drgawek, paraliżu i czegoś, co nazywa się pląsawicą, wywołującą skurcz mięśni. – A jeśli będzie je miał? – Wtedy rokowania są kiepskie. Jednak te zmiany nie zachodzą u wszystkich psów. – Próbowałem uśmiechnąć się uspokajająco. – Jedno, co przemawia na korzyść Duke’a, to to, że nie jest rasowy. Psy mieszańce są bardziej odporne. Poza tym, on ma niezły apetyt i jest dość żwawy, prawda? – Tak, owszem. – No dobrze, do roboty. Zrobię mu następny zastrzyk. Chłopiec wrócił trzy dni później i po jego minie poznałem, że ma niezwykłe wieści. – Duke czuje się o wiele lepiej. Ma suche oczy i nos, a je jak wilk! – oznajmił, sapiąc z podniecenia. Położyłem pieska na stole. Nie ulegało wątpliwości, że jego stan uległ znacznej poprawie, więc starałem się podzielać radość chłopca. – To wspaniale, Wes – powiedziałem, ale w mojej głowie odezwał się dzwonek alarmowy. Jeśli miało dojść do zaburzeń układu nerwowego, to właśnie teraz, kiedy stan psa uległ wyraźnej poprawie. Usiłowałem być optymistą. – No cóż, nie musisz już tu z nim przychodzić, ale obserwuj go uważnie i jeśli zauważysz coś niezwykłego, przyprowadź go. Mały oberwaniec był zachwycony. Prawie tańczył, idąc korytarzem ze swym ulubieńcem, a ja miałem głęboką nadzieję, że już do mnie nie przyjdą. Było to w piątek wieczorem i do poniedziałku cała sprawa wyleciała mi z głowy, pozostając miłym wspomnieniem, gdy nagle do poczekalni wszedł Wes, prowadząc na smyczy Duke’a. Podniosłem głowę znad biurka, przy którym uzupełniałem książkę wizyt. – Co się stało, Wes? – On się trzęsie. Nawet nie prowadziłem go do gabinetu, tylko pospiesznie wyszedłem zza biurka i przykucnąłem, bacznie obserwując psa. Z początku niczego nie zauważyłem, ale po chwili dostrzegłem lekkie kiwanie łbem. Położyłem dłoń na głowie psa i czekałem. Rzeczywiście; nieznaczne, lecz regularne skurcze mięśni skroniowych, czego tak się obawiałem. – Obawiam się, że ma pląsawicę, Wes – orzekłem. – Co to takiego? – Jedna z tych rzeczy, o których ci mówiłem. Czasem nazywają ją tańcem świętego Wita. Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie. Chłopiec nagle zmalał i przygarbił się; stał w milczeniu, skręcając w palcach nową smycz. Kiedy się odezwał, przyszło mu to z takim trudem, że musiał przymknąć oczy. – Czy on umrze? – Niektóre psy wychodzą z tego, Wes. Nie powiedziałem mu, że w mojej praktyce zdarzyło się to tylko raz. – Mam tu tabletki, które mogą mu pomóc. Dam ci kilka. Dałem mu kilka tabletek arsenu, które zastosowałem w tamtym przypadku. Nawet nie wiedziałem, czy to one wtedy pomogły, ale nic innego nie mogłem mu zaproponować. Przez następne dwa tygodnie pląsawica Duke’a rozwijała się w sposób wręcz podręcznikowy. Wszystkie objawy, których tak się obawiałem, pojawiały się i nasilały. Drżenie objęło głowę i kończyny, aż pies zaczął powłóczyć tylnymi łapami. Jego młody właściciel regularnie przyprowadzał go do mnie, a ja badałem zwierzę, jednocześnie usiłując wyjaśnić, że to beznadziejna sprawa. Chłopiec nalegał, abym oglądał psa; nadal roznosił gazety i imał się innych zajęć, upierając się, że będzie mi płacił, chociaż nie chciałem jego pieniędzy. Pewnego popołudnia przyszedł sam. – Nie przyprowadzę Duke’a – wymamrotał. – On nie może chodzić. Przyjdzie pan go zbadać? Pojechaliśmy moim samochodem. Była niedziela, mniej więcej trzecia po południu i na ulicach było pusto. Przeprowadził mnie przez brukowane podwórko i otworzył drzwi jednego z domów. Kiedy weszliśmy, poczułem okropny smród. Wiejscy weterynarze raczej nie dostają nudności bez powodu, ale poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła. Pani Binks była bardzo gruba i brudna suknia wisiała na niej jak worek, gdy z papierosem w zębach pochylała się nad kuchennym stołem. Czytała ilustrowany tygodnik, który rozłożyła między stertami brudnych naczyń, i obrzuciła nas przelotnym spojrzeniem, przy czym zatrzęsły się jej papiloty. Na kanapie pod oknem leżał jej mąż; spał z otwartymi ustami, chrapiąc i wydychając opary piwska. Zlew, wypełniony kolejną porcją brudnych naczyń, był pokryty odrażającym zielonkawym nalotem. Na podłodze walały się ubrania, gazety i przeróżne śmieci, a nad tym wszystkim ryczało nastawione na cały regulator radio. Jedyną nową i czystą rzeczą był stojący w kącie koszyk dla psa. Podszedłem tam i nachyliłem się nad nim. Duke leżał bezwładnie, wychudły, dygocząc spazmatycznie. Wpadnięte ślepia znów mu zaropiały, były apatyczne i nieobecne. – Wes – powiedziałem – musisz pozwolić mi go uśpić. Nie odpowiedział, a kiedy próbowałem mu to wyjaśnić, ryczące radio zagłuszyło moje słowa. Spojrzałem na jego matkę. – Czy można by ściszyć radio? – zapytałem. Ruchem głowy kazała chłopcu to zrobić, więc podszedł i pokręcił gałką. W nagłej ciszy powtórzyłem mu to. – To jedyne wyjście, uwierz mi. Nie możesz mu pozwolić tak powoli umierać. Nie patrzył na mnie. Całą uwagę rozpaczliwie skupił na psie. Potem podniósł rękę i usłyszałem cichy szept. – Dobra. Pospieszyłem do samochodu po nembutal. – Obiecuję ci, że wcale nie będzie go bolało – powiedziałem, napełniając strzykawkę. I rzeczywiście, mały piesek tylko westchnął i znieruchomiał, a to okropne drżenie w końcu ustało. – Chcesz, żebym go zabrał, Wes? – spytałem, chowając strzykawkę do kieszeni. Spojrzał na mnie niepewnie, a wtedy wtrąciła się jego matka. – Pewnie, zabierz go pan. I tak nigdy nie chciałam tutaj tego cholerstwa. Wróciła do przerwanej lektury. Szybko podniosłem małe ciałko i wyszedłem. Wes towarzyszył mi i patrzył, jak otwieram bagażnik i delikatnie kładę Duke’ a na moim czarnym ubraniu roboczym. Kiedy zamknąłem bagażnik, przycisnął pięści do oczu i zadrżał. Objąłem go ramieniem, a gdy przez chwilę opierał się o mnie i szlochał, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek mógł się wypłakać, tak jak mały chłopiec, przy kimś, kto by go pocieszył. Jednak wkrótce odsunął się i rozsmarował łzy na brudnych policzkach. – Wracasz do domu, Wes? – spytałem. Zamrugał oczami, spojrzał na mnie i znów zrobił hardą minę. – Nie! – warknął, po czym odwrócił się i odszedł. Nie obejrzał się, a ja patrzyłem, jak przechodzi przez ulicę, wspina się na mur i maszeruje przez pola w kierunku rzeki. Do dziś mam wrażenie, że w tamtej chwili Wes wrócił do dawnego trybu życia, ponieważ od tej pory zaprzestał dorywczych zajęć i jakiejkolwiek pożytecznej działalności. Już nigdy nie robił mi kawałów, ale popełniał znacznie poważniejsze wykroczenia. Podpalał stodoły, stanął przed sądem za kradzież i zanim skończył trzynaście lat, zaczął kraść samochody. W końcu posłano go do poprawczaka i zniknął z naszego okręgu. Nikt nie wiedział, gdzie się podział i większość ludzi zapomniała o nim. Jednym z tych, którzy go zapamiętali, był sierżant policji. – Ten młody Wesley Binks – rzekł kiedyś do mnie w zadumie – to był jeden z najgorszych łobuzów, jakich kiedykolwiek widziałem. No wie pan, myślę, że nigdy nie zależało mu na nikim i niczym. – Rozumiem pana, sierżancie – odparłem – ale nie ma pan racji. Zależało mu... Rozdział szósty. Tristan nigdy nie zdobyłby nagrody na konkursie sztuki kulinarnej. W RAF-ie jadaliśmy lepiej niż większość ludzi w toczącej wojnę Anglii, ale nie mogło się to równać z posiłkami w Darrowby. Podejrzewam, że zostałem rozpuszczony; najpierw przez panią Hall, a potem przez Helen. W Skeldale House rzadko nie jadaliśmy jak królowie; na przykład wtedy, kiedy na krótko kucharzem został Tristan. Kiedyś, w czasach gdy byłem jeszcze kawalerem, razem z Tristanem zasiedliśmy pewnego ranka do śniadania przy mahoniowym stole w jadalni. Po chwili wpadł Siegfried, zamruczał coś na powitanie i zaczął nalewać sobie kawę. W głębokiej zadumie posmarował masłem grzankę i ukroił kawałek szynki, żuł przez chwilę, a potem nagle walnął pięścią w stół, aż podskoczyłem. – Mam! – wykrzyknął. – Co masz? – dociekałem. Siegfried odłożył nóż i widelec, po czym wycelował we mnie palec. – Siedziałem tu jak głupi, zastanawiając się, co robić, aż nagle mnie olśniło. – No, w czym problem? – Chodzi o panią Hall – odparł. – Właśnie powiedziała mi, że zachorowała jej siostra, którą musi się zaopiekować. Sądzi, że nie będzie jej przez tydzień, więc zastanawiałem się, kto zajmie się domem. – Rozumiem. – Nagle mnie olśniło. – Wziął kawałek smażonego jajka. – Tristan może się tym zająć. – Hę? – Jego brat ze zdumieniem oderwał się od lektury „Daily Mirror”. – Ja? – Tak, ty! Za dużo wysiadujesz na tyłku. Odrobina ruchu dobrze ci zrobi. Tristan spojrzał na niego czujnie. – Co masz na myśli, mówiąc o odrobinie ruchu? – Przede wszystkim utrzymanie tu porządku – rzekł Siegfried. – Nie oczekuję doskonałości, ale mógłbyś codziennie trochę posprzątać i oczywiście przygotowywać posiłki. – Posiłki? – Zgadza się. – Siegfried zmierzył go groźnym spojrzeniem. – Przecież umiesz gotować, prawda? – Noo cóż, tak... Umiem usmażyć kiełbaski z ziemniakami. Siegfried zbył go niedbałym machnięciem ręki. – Sam widzisz, że to żaden problem. James, podaj mi te smażone pomidory. W milczeniu przysunąłem mu półmisek. Słuchałem tej rozmowy tylko jednym uchem, ponieważ moje myśli były daleko. Tuż przed śniadaniem odebrałem telefon od Kena Billingsa, jednego z naszych najlepszych farmerów, i wciąż słyszałem echo jego słów. – Panie Herriot, cielę, które oglądał pan wczoraj, padło. To już trzecie w tym tygodniu; jestem zaniepokojony. Chcę, żeby przyjechał pan dziś rano i jeszcze raz zbadał moje bydło. Machinalnie sączyłem kawę. Nie tylko on był zaniepokojony. Trzy ładne cielęta miały objawy silnych bólów gastrycznych, ja je leczyłem i padły. Już sam ten fakt był wystarczająco nieprzyjemny, ale jeszcze gorsze było to, że nie miałem zielonego pojęcia, co im się stało. Otarłem usta i szybko podniosłem się z krzesła. – Siegfriedzie, chciałbym najpierw pojechać do Billingsa. Potem załatwię pozostałe wizyty, które mi zleciłeś. – Świetnie, Jamesie, doskonale. Szef obdarzył mnie miłym i krzepiącym uśmiechem, umieścił pieczarkę na kawałku grzanki i przeniósł tę porcję do ust. Nie był żarłokiem, ale uwielbiał dobre śniadania. W drodze do farmy daremnie usiłowałem znaleźć jakieś rozwiązanie. Co jeszcze mógłbym zrobić, czego jeszcze nie zrobiłem? W takich zagadkowych przypadkach człowiek dochodził do wniosku, że zwierzę zjadło coś, co mu zaszkodziło. Czasem całymi godzinami przemierzałem pastwiska, szukając trujących roślin, jednak w przypadku cieląt Billingsa nie miało to sensu, gdyż jeszcze nie opuściły obory; były maleńkie, zaledwie miesięczne. Przeprowadziłem sekcje zwłok padłych zwierząt, ale stwierdziłem jedynie niespecyficzne objawy żołądkowo-jelitowe. Posłałem nerki do laboratorium, żeby określili zawartość ołowiu. Wyniki były negatywne. Tak jak właściciel zwierząt, byłem speszony. Pan Billings czekał na mnie na podwórku. – Dobrze, że po pana zadzwoniłem – wysapał. – Zaczęło się u następnego. Pospieszyłem za nim do obory, gdzie zastałem to, czego oczekiwałem i czego się obawiałem; cielątko kopało swój brzuch, na przemian kładło się i wstawało, chwilami tarzało się po słomianej ściółce. Typowe objawy bólu brzucha. Tylko jaka jest jego przyczyna? Postępowałem tak samo jak w poprzednich przypadkach. Temperatura w normie, płuca czyste, tylko brzuch twardy i niezwykle wrażliwy przy badaniu palpacyjnym. Kiedy chowałem termometr do futerału, cielę nagle upadło w konwulsjach, tocząc pianę z pyska. Szybko podałem środki uspokajające, wapno i magnez, ale miałem przy tym poczucie klęski. Wszystko to robiłem już poprzednio. – Cóż to jest, do diabła? – spytał farmer, wtórując moim myślom. – Ostry nieżyt przewodu pokarmowego, panie Billings – odparłem, wzruszając ramionami. Chciałbym tylko znać jego przyczynę. Przysiągłbym, że to cielę zjadło jakąś drażniącą albo żrącą substancję. – Do licha, przecież dostały tylko mleko i trochę płatków. – Farmer rozłożył ręce. – To nie mogło im zaszkodzić. Ze znużeniem powtórzyłem rutynowe czynności, kręcąc się po oborze w poszukiwaniu jakiejś wskazówki. Starej puszki po farbie, rozerwanej torebki z farbą do znakowania owiec. Zadziwiające, co można znaleźć w zabudowaniach gospodarczych. Jednak nie u pana Billingsa. Był pedantycznie schludny, szczególnie w postępowaniu z cielętami, więc na parapetach okiennych oraz na półkach nie znalazłem żadnych niepotrzebnych rzeczy. Wiadra na mleko, które szorowano do czysta po każdym karmieniu, również były bez zarzutu. Pan Billings był dumny ze swoich cieląt. Jego dwaj nastoletni synowie byli zawołanymi farmerami, a on uczył ich wszelkich tajników gospodarowania; jednak cielęta karmił osobiście. – Karmienie cieląt jest najważniejszą czynnością w hodowli bydła – zwykł mówić. – Jeśli przetrwają pierwszy miesiąc, to już połowa sukcesu. Dobrze wiedział, co mówi. Jego podopieczne nigdy nie cierpiały na typowe schorzenia młodych zwierząt, takie jak biegunka, zapalenie stawów lub płuc. Często wyrażałem podziw z tego powodu; to czyniło obecne nieszczęście jeszcze bardziej nieznośne. – W porządku – powiedziałem z udawaną beztroską. – Może tym razem nie będzie tak źle. Niech pan zadzwoni do mnie rano. W ponurym nastroju odbyłem resztę obchodu i przy obiedzie byłem tak zamyślony, że zdziwiłem się, kiedy posiłek podał nam Tristan. Zupełnie zapomniałem o nieobecności pani Hall. Jednak parówki z puree ziemniaczanym nie były wcale złe, a Tristan nie pożałował dodatków. Wszyscy trzej dokładnie opróżniliśmy talerze. Rankiem weterynarz ma najwięcej zajęć i w południe zawsze byłem już głodny jak wilk. Podczas popołudniowych wizyt przez cały czas zastanawiałem się nad problemem pana Billingsa i kiedy zasiedliśmy do kolacji, byłem tylko trochę zdziwiony, widząc znów parówki z tłuczonymi ziemniakami. – Znów to samo, co? – mruknął Siegfried, ale opróżnił talerz i wyszedł bez dalszych komentarzy. Następny dzień zaczął się kiepsko. Wszedłszy do pokoju stołowego, znalazłem pusty stół i biegającego wokół Siegfrieda. – Gdzie, do diabła, jest nasze śniadanie?! – wybuchnął. – I gdzie, do diabła, jest Tristan?! Pognał korytarzem i usłyszałem, jak krzyczy w kuchni: – Tristan! Tristan! Wiedziałem, że traci czas. Jego bratu często zdarzało się zaspać i dziś tylko trochę bardziej dało się to odczuć. Szef wściekłym galopem przeleciał korytarzem, a ja szykowałem się już na nieprzyjemną scenę wyciągania młodego człowieka z łóżka. Jednak Tristan, jak zawsze, opanował sytuację. Ledwie Siegfried zaczął wbiegać po schodach, skacząc po trzy stopnie naraz, gdy jego brat pojawił się na podeście, spokojnie wiążąc sobie krawat. To było niesamowite. Zawsze spał dłużej, niż powinien, ale rzadko dawał się przyłapać w pościeli. – Przepraszam, panowie – mruknął. – Chyba zaspałem. – Owszem, ale nie o to chodzi! – wrzasnął Siegfried. – A co z naszym śniadaniem? Przecież miałeś się tym zająć! – Naprawdę przykro mi, ale siedziałem do późnej nocy, obierając ziemniaki. – Tristan był skruszony. – Nawet wiem, dlaczego! – warknął jego brat, czerwony ze złości. – Ponieważ zabrałeś się do tego dopiero po zamknięciu „Drovers”! – Zgadza się. – Tristan przełknął ślinę i jego twarz przybrała dobrze mi znany wyraz urażonej godności. – Wieczorem poczułem, że zaschło mi w gardle. Chyba dlatego, że tyle się namyłem i naodkurzałem. Siegfried nic nie powiedział. Obrzucił go zniechęconym spojrzeniem, a potem obrócił się do mnie. – Chyba dziś rano będziemy musieli zadowolić się chlebem z marmoladą, Jamesie. Chodźmy do kuchni i... Przerwał mu dzwonek telefonu. Podniosłem słuchawkę i przez chwilę trzymałem ją przy uchu; mój wyraz twarzy najwyraźniej sprawił, że Siegfried przystanął w progu. – Co się stało, Jamesie? – zapytał, gdy odłożyłem słuchawkę. – Wyglądasz, jakbyś dostał kopniaka w żołądek. Skinąłem głową. – Bo tak się czuję. Cielę Billingsa jest półżywe i zachorowało następne. Chciałbym, żebyś tam ze mną pojechał, Siegfriedzie. Mój szef stał nieruchomo, patrząc zza przegrody na chore zwierzę. Nie wiedziało, co z sobą począć: wstawało i kładło się, kopało z bólu, poruszało na boki tylnymi nogami. Na naszych oczach upadło i zaczęło grzebać wszystkimi czterema nogami. – Jamesie – powiedział cicho Siegfried. – To cielę czymś się zatruło. – Ja też tak sądzę, tylko czym? – O tym nie ma mowy, panie Farnon – wtrącił się Billings. – Przetrząsaliśmy oborę wiele razy i niczego nie znaleźliśmy. – No cóż, zróbmy to jeszcze raz. Siegfried pokręcił się po oborze, tak samo jak wcześniej robiłem to ja, a kiedy skończył, jego twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu. – Od kogo bierze pan płatki? – mruknął, krusząc jeden w palcach. Pan Billings szeroko rozłożył ręce. – Z miejscowej wytwórni pasz. Ryders robią najlepsze. To na pewno nie ich wina. Siegfried nic nie powiedział. Wytwórnia Ryders słynęła z niezwykle starannie sporządzanej paszy dla bydła. Zbadał cielę, używając stetoskopu i termometru, wbijając palce w owłosiony brzuch i spokojnie obserwując pysk cielaka w oczekiwaniu na reakcję. To samo powtórzył z moim pacjentem z poprzedniego dnia, którego szkliste oczy i zimny nos zapowiadały ponury finał. Potem zastosował prawie tę samą kurację co ja i odjechaliśmy. Milczał przez pierwsze pół mili, a potem nagle rąbnął pięścią w kierownicę. – To jakaś silna trucizna, Jamesie! To jasne jak słońce na niebie! Jednak niech mnie licho, jeśli wiem, co to takiego. Wizyta zabrała nam sporo czasu i wróciliśmy do Skeldale House akurat w porze obiadu. Tak jak i ja, Siegfried był całkowicie pochłonięty problemem cieląt pana Billingsa, więc tylko lekko się skrzywił, gdy Tristan postawił przed nim parujący talerz z parówkami i tłuczonymi ziemniakami. Potem, dziabnąwszy puree widelcem, jakby otrzeźwiał. – Wielki Boże! – wykrzyknął. – Czy znów mamy to jeść? – Tak, oczywiście. – Tristan uśmiechnął się przymilnie. – Pan Johnson powiedział mi, że dziś przywieźli szczególnie smaczne parówki. Podobno są pierwsza klasa. – Naprawdę? – Siegfried z kwaśną miną zerknął na brata. – Moim zdaniem wyglądają dokładnie tak samo. Tak samo jak wczoraj wieczorem i tak samo jak w południe. Lekko uniósł głos, lecz nagle się uspokoił. – Aa, co tam – mruknął, po czym w zadumie zaczął gmerać w talerzu. Te dwa cielaki wyraźnie odebrały mu chęć do życia, a ja doskonale wiedziałem, jak się czuł. Bez większego trudu uporałem się z zawartością mojego talerza – zawsze lubiłem parówki z tłuczonymi ziemniakami. Jednak mój szef był twardym facetem i kiedy spotkaliśmy się ponownie późnym popołudniem, odzyskał pogodę ducha. – Mówię ci, Jamesie, ta wizyta u Billingsa wstrząsnęła mną – wyznał. – Jednak po południu odwiedziłem kilka innych przypadków i we wszystkich rokowania są doskonałe. To ogromnie poprawiło mi humor. Czekaj, naleję ci drinka. Sięgnął do szafki nad kominkiem, wyjął butelkę dżinu i odmierzywszy dwie porcje, spojrzał łaskawie na brata, który sprzątał jadalnię. Tristan biegał ze szczotką do czyszczenia dywanów, poprawiał poduszki, strzepywał kurz ze wszystkiego wokół i robił z tego istne przedstawienie. Wzdychał i posapywał z wysiłku, uwijając się jak uosobienie zapracowanej gosposi. Brakowało mu tylko czepeczka i obszytego koronką fartuszka. Skończyliśmy drinki i Siegfried pogrążył się w lekturze „Veterinary Records”, gdy z kuchni zaczęły napływać smakowite zapachy. Dochodziła siódma, gdy Tristan pojawił się w drzwiach. – Kolacja na stole – oznajmił. Mój szef odłożył gazetę, wstał i przeciągnął się. – To dobrze, bo już najwyższy czas. Wszedłem za nim do jadalni i niemal wpadłem na niego, gdyż stanął w drzwiach jak wryty. Z niedowierzaniem spoglądał na nakryty stół. – Tylko nie te cholerne parówki z ziemniakami! – ryknął. – No, hmm, tak... one są naprawdę bardzo smaczne. – Tristan nerwowo przebierał nogami. – Bardzo smaczne! Zaczynają mi się śnić po nocach. Czy nie umiesz ugotować nic innego? – Przecież mówiłem. – Tristan wyglądał na urażonego. – Powiedziałem, że umiem ugotować parówki z ziemniakami. – Tak, rzeczywiście! – wrzasnął jego brat. – Tylko nie powiedziałeś, że nie umiesz ugotować nic oprócz tych cholernych parówek i ziemniaków!!! Tristan bezradnie wzruszył ramionami, a Siegfried osunął się na krzesło. – No dobrze, zaczynajmy – westchnął. – Nakładaj i niech Bóg ma nas w opiece. Nabrał trochę na widelec, a potem złapał się za brzuch i wydał cichy jęk. – To świństwo mnie zabija. Chyba po tym tygodniu już nigdy nie dojdę do siebie. Następny dzień rozpoczął się dramatycznym akcentem. Właśnie wstałem z łóżka i sięgałem po koszulę, gdy domem wstrząsnął donośny wybuch. Potężne „babach!” przetoczyło się jak podmuch wichru przez korytarze i pokoje, grzechocząc szybami i pozostawiając za sobą złowrogą ciszę. Wypadłem na korytarz i wpadłem na Siegfrieda, który przez moment patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, po czym pognał schodami na dół. W kuchni Tristan leżał na plecach wśród potłuczonych talerzy i garnków. Na podłodze walały się kawałki boczku i smażone jajka. – Co tu się dzieje, do diabła? – wykrzyknął Siegfried. Brat spojrzał na niego z umiarkowanym zainteresowaniem. – Naprawdę nie wiem. Rozpalałem w piecu i huknęło. – Rozpalałeś...? – Tak, ostatnio miałem z tym pewne kłopoty. To draństwo nie chciało się zapalić. Chyba trzeba przeczyścić komin. Te stare domy... – Tak, tak! – przerwał mu Siegfried. – Wiemy, ale co się stało? Tristan usiadł. Nawet teraz, z twarzą umazaną sadzą, przybrał pełną godności minę. – No, pomyślałem sobie, że powinienem to trochę przyspieszyć. Jego żywy umysł nieustannie poszukiwał nowych metod oszczędzania energii. – Namoczyłem kawałek waty w eterze i wrzuciłem do środka. – W eterze? – Tak, przecież jest palny, prawda? – Palny! – Jego brat wybałuszył oczy. – Jest cholernie wybuchowy! To cud, że nie wysadziłeś wszystkiego w powietrze. – No, nic się nie stało. – Tristan wstał i otrzepał się. – Zaraz przygotuję śniadanie. – Zapomnij o tym. – Siegfried westchnął przeciągle, a potem podszedł do pojemnika na chleb, wyjął bochenek i zaczął kroić. – Śniadanie jest na podłodze, a zanim uprzątniesz ten bałagan, nas już tu nie będzie. Wystarczy ci chleb z marmoladą, Jamesie? Znów wyjechaliśmy razem. Szef uzgodnił z Kenem Billingsem, że ten zaczeka z karmieniem cieląt na nasz przyjazd, żebyśmy mogli to zobaczyć. Nie czekały nas miłe wieści. Oba cielaki padły i w oczach farmera dostrzegłem błysk rozpaczy. Siegfried zacisnął zęby, a potem skinął na gospodarza. – Proszę robić swoje, panie Billings. Chcę zobaczyć, jak pan je karmi. Cielęta przez cały czas miały paszę, ale bacznie obserwowaliśmy, jak farmer nalewa im mleko do wiader i jak zaczynają pić. Biedaczysko najwyraźniej stracił już nadzieję i po jego apatycznej minie widziałem, że niezbyt wierzy w skuteczność dalszych wysiłków. Podzielałem jego zdanie, ale Siegfried przechadzał się tam i z powrotem jak tygrys w klatce, jakby czekając, aż coś się zdarzy. Cielęta badawczo unosiły umazane mlekiem pyski, gdy pochylał się nad nimi, ale nie potrafiły wyjaśnić mu tej zagadki, tak samo jak ja. Spojrzałem na dwa długie rzędy przegród. W oborze pozostało jeszcze ponad trzydzieści cieląt; z przerażeniem pomyślałem, że choroba może powalić je wszystkie. Walczyłem z tą myślą, gdy Siegfried wskazał palcem na jedno z wiader. – Co to jest? – warknął. Podeszliśmy z farmerem i zobaczyliśmy czarny krążek o średnicy około pół cala, pływający na powierzchni mleka. – Wpadł tu jakiś paproch – wymamrotał pan Billings, zanurzając dłoń w mleku. – Zaraz go wyjmę. – Nie, sam to zrobię! Siegfried ostrożnie wyjął to coś, strzepnął mleko z palców i z zainteresowaniem obejrzał znalezisko. – To nie paproch – mruknął. – Patrzcie, jest wypukłe... jak mały kubek. Ścisnął to coś kciukiem i wskazującym palcem. – Powiem wam, co to jest; to strup. Skąd, do licha, się wziął? Zaczął oglądać kark oraz łeb cielęcia i nagle znieruchomiał, dotknąwszy zawiązków rogów. – Tutaj jest ślad. Widzicie, stąd odpadł ten strup. Przyłożył czarny krążek do zawiązka rogu. Pasował idealnie. Farmer wzruszył ramionami. – No dobrze, rozumiem. Dwa tygodnie temu usunąłem rogi wszystkim cielętom. – A czego pan użył, panie Billings? – zapytał łagodnie mój kolega. – Och, kupiłem taki nowy preparat. Po prostu smaruje się tym rogi; jest znacznie wygodniejszy od żrącego środka, który zawsze stosowałem. – Ma pan jeszcze butelkę? – Tak, jest w domu. Zaraz przyniosę. Kiedy farmer wrócił, Siegfried przeczytał napis na etykiecie i podał mi butelkę. – Maść antymonowa, Jim. Teraz już wiemy. – Ale... o co chodzi? – pytał zdumiony gospodarz. Siegfried spojrzał na niego ze współczuciem. – Antymon jest silną trucizną, panie Billings. Tak, oczywiście, wypali zawiązki rogów, ale jeśli dostanie się do pokarmu, to koniec. Farmer szeroko otworzył oczy. – A niech to, kiedy pochylały łby, żeby się napić, te przeklęte strupy spadały do mleka! – Właśnie – przytaknął Siegfried. – Albo zrywały sobie strupy, ocierając się o krawędzie wiader. W każdym razie upewnijmy się, że pozostałym to nie grozi. Obejrzeliśmy wszystkie cielęta, usuwając śmiercionośne strupy i wycierając do czysta zawiązki rogów, a kiedy w końcu odjeżdżaliśmy, byliśmy pewni, że ten krótki lecz bolesny epizod z cielętami Billingsa mamy już za sobą. W samochodzie mój kolega oparł łokcie o kierownicę i jechał, trzymając brodę w dłoniach. Często tak robił, gdy wpadał w filozoficzny nastrój, nieodmiennie budząc we mnie zgrozę. – James – rzekł. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego. To naprawdę nadaje się do książki. Były to prorocze słowa, gdyż pisząc o tym teraz, uświadomiłem sobie, iż przez trzydzieści pięć lat, które upłynęły od tamtego czasu, taki przypadek nigdy się nie powtórzył. Przy Skeldale House rozstaliśmy się i ruszyliśmy w różne strony. Tristan, niewątpliwie pragnąc zrehabilitować się po wybuchowym poranku, biegał ze szmatą i wiadrem, myjąc korytarz z entuzjazmem marynarza ze statku Nelsona. Jednak gdy tylko Siegfried zniknął za zakrętem, jego brat gwałtownie zwolnił tempo. Gdy z kieszeniami pełnymi przyrządów wyruszałem na obchód, ujrzałem młodego człowieka w saloniku wyciągniętego w ulubionym fotelu. Wszedłem i z lekkim zdziwieniem spojrzałem na patelnię z parówkami, ustawioną na palenisku kominka. – A to co? – zapytałem. Tristan zapalił woodbine’a, rozłożył „Daily Mirror” i wyciągnął nogi. – Szykuję obiad, stary. – Tutaj? – Tak, Jim, mam dość tego kuchennego pieca. Tam nie ma odrobiny wygody. A ponadto do kuchni jest tak cholernie daleko. Zerknąłem na odpoczywającego młodzieńca. – Nie muszę pytać, co jest w menu? – Nie musisz, staruszku. – Tristan z anielskim uśmiechem spojrzał na mnie znad gazety. Już miałem wyjść, gdy nagle coś przyszło mi do głowy. – A gdzie ziemniaki? – W ogniu. – W ogniu! – Tak, wrzuciłem je tam, żeby trochę się przypiekły. Będą doskonałe. – Jesteś pewny? – Absolutnie, Jim. Mówię ci, zakochasz się w mojej kuchni. Wróciłem dopiero około pierwszej. Tristana nie było w saloniku; w powietrzu unosił się dym, a w nozdrzach poczułem silną woń ogrodowego ogniska. Znalazłem młodego człowieka w kuchni. Zapomniawszy o uprzednim savoir faire, rozpaczliwie grzebał w stercie czarnych węgli. – Co to takiego? – Wytrzeszczyłem oczy. – Te cholerne ziemniaki, Jim! Przysnąłem na chwilę i oto, co się stało! Ostrożnie przekroił jeden z nich. W środku zwęglonej kuli dostrzegłem coś białego, co zapewne było resztką ziemniaka. – Jak rany, Tris! Co teraz zrobisz? – Wytnę środki i utłukę je. Tylko to mogę zrobić – odparł, obrzucając mnie udręczonym spojrzeniem. Nie mogłem na to patrzeć. Poszedłem na górę, umyłem się, a potem zająłem miejsce przy stole. Siegfried zjawił się wcześniej; widziałem, że ten poranny sukces poprawił mu humor. Uśmiechnął się do mnie jowialnie. – Jamesie, czy nie uważasz, że to niesamowita historia z tym Billingsem? Tak się cieszę, że wszystko się wyjaśniło. Jednak uśmiech zastygł mu na twarzy, gdy Tristan wszedł do jadalni i postawił na stole półmiski. Z jednego wyzierały nieuniknione parówki, drugi zaś zawierał amorficzną ciemnoszarą masę, gęsto usianą jakimiś czarnymi okruchami. – Na Boga – zapytał ze złowrogim spokojem. – A cóż to takiego? – Parówki z puree ziemniaczanym – odparł niedbale, przełknąwszy ślinę. Siegfried zmierzył go zimnym wzrokiem. – Mówię o tym – rzekł, ostrożnie dźgając widelcem czarny kopczyk. – No, ee, to są ziemniaki – odchrząknął Tristan. – Niestety, są trochę przypalone. Mój szef pozostawił to bez komentarza. Ze złowieszczym spokojem nałożył sobie trochę tej masy na talerz, nabrał na widelec i zaczął powoli żuć. Raz czy dwa skrzywił się, gdy szczególnie zwęglony kawałek trzasnął mu w zębach, a potem zamknął oczy i przełknął. Na moment znieruchomiał, potem oburącz złapał się za brzuch, jęknął i skoczył na równe nogi. – Nie, dość tego! – wykrzyknął. – Nie mam nic przeciwko leczeniu zatruć na farmach, ale nie dam się otruć we własnym domu! Odszedł od stołu i przystanął przy drzwiach. – Idę na obiad do „Drovers”. Już wychodził, gdy chwycił go następny skurcz. Siegfried znów złapał się za brzuch i popatrzył na nas. – Teraz wiem, co czuły te biedne cielęta! Rozdział siódmy. Zdaje się, że postąpiłem nierozważnie, pozwalając, by mój skalpel migotał i błyskał tak blisko rozporka Rory’ego O’Hagana. Przypomniałem sobie o tym wypadku, siedząc w moim pokoju w St John’s Wood i czytając Veterinary Dictionary. To dość opasły tom i moi koledzy z RAF-u żartowali sobie z tego „kieszonkowego wydania”, jednak czytywałem go w każdej wolnej chwili, żeby nie zapomnieć o moim prawdziwym życiu. Doszedłem do litery „K” i kiedy otworzyłem książkę na haśle „kastracja”, wróciłem myślami do Rory’ego. Kastrowałem knurki. Było ich kilka miotów i w pośpiechu nie zauważyłem rosnącego niepokoju pomagającego mi przy tym Irlandczyka. Jego młody szef łapał prosiaki i podawał je Rory’emu, który je odwracał, ściskał udami i rozchylał im tylne nogi, tak że gdy szybko nacinałem mosznę i usuwałem jądra, mój nóż prawie dotykał szorstkiego materiału spodni. – Rany boskie, niech pan uważa, panie Herriot! – jęknął w końcu. – Co się stało, Rory? – Uniosłem głowę. – Uważaj pan z tym cholernym nożem! Macha mi pan nim między nogami jak jakiś przeklęty Indianiec. Jeszcze zrobi mi pan krzywdę! – Tak, niech pan uważa, panie Herriot! – zawołał młody farmer. – Niech pan nie wykastruje Rory’ego zamiast świni. Jego żona nigdy by panu nie wybaczyła. Ryknął donośnym śmiechem, Irlandczyk także się uśmiechnął, a i ja zachichotałem. To mnie zgubiło, ponieważ w wyniku chwilowej nieuwagi przeciąłem sobie palec wskazujący lewej ręki. Ostry jak brzytwa skalpel wbił się głęboko i w mgnieniu oka zacząłem broczyć krwią. Myślałem, że nigdy nie uda mi się powstrzymać krwawienia, chociaż przez dłuższą chwilę tamowałem je bandażami. W końcu byłem zmuszony zatkać ranę wielkim kawałem waty i owinąć ją długim, trzycalowym bandażem. Kiedy wreszcie odjeżdżałem, na palcu miałem największy i najbardziej niechlujny opatrunek, jaki widziałem w życiu. Kiedy opuściłem farmę tamtego grudniowego dnia, było już ciemno; dochodziła piąta po południu. Słońce zaszło i na mroźnym niebie rozbłysły pierwsze gwiazdy. Jechałem wolno, z ogromnym paluchem sterczącym nad kierownicą i skierowanym dokładnie między strugi reflektorów, jak drogowskaz. Byłem już pół mili od Darrowby. Między nagimi konarami przydrożnych drzew właśnie pojawiły się światła miasteczka, gdy jakiś samochód minął mnie, pojechał dalej, po czym zahamował z piskiem hamulców i zawrócił. Znów mnie wyprzedził, zjechał na bok i zobaczyłem gorączkowo machającą rękę. Zatrzymałem się, a młody kierowca tamtego wozu wyskoczył, podbiegł do mnie i włożył głowę w otwarte okienko. – Czy pan jest weterynarzem? – spytał zasapanym, spanikowanym głosem. – Tak, jestem. – Och, dzięki Bogu! Jedziemy do Manchesteru i byliśmy w pańskiej przychodni... powiedziano nam, że będzie pan tędy wracał... opisano pański samochód. Proszę nam pomóc! – W czym problem? – Chodzi o naszego psa... jest na tylnym siedzeniu. Piłka utkwiła mu w gardle. Myślę... myślę, że chyba już nie żyje. Zanim skończył mówić, już wyskoczyłem z wozu i biegłem drogą. Wóz był duży i biały, a w mroku na tylnym siedzeniu ujrzałem za szybą kilka dziecięcych główek i usłyszałem żałosny chór. Szarpnięciem otworzyłem drzwi i w tym zawodzeniu usłyszałem słowa: – Och, Benny, Benny, Benny...! Dostrzegłem dużego psa, leżącego na kolanach czwórki małych dzieci. – Och, tatusiu, on nie żyje, nie żyje! – Wyjmijmy go – wysapałem i gdy młody człowiek wyciągnął psa za przednie łapy, ja przytrzymałem tułów, który zupełnie bezwładnie wysunął mi się z rąk i upadł na asfalt. Obmacałem włochate ciało. – Nic nie widzę! Niech pan mi pomoże go przenieść. Zataszczyliśmy bezwładne ciało w strumień reflektorów i wtedy dopiero mogłem mu się przyjrzeć. Było to wielki, piękny collie w kwiecie wieku, z rozdziawionym pyskiem, wywieszonym jęzorem i nieruchomymi ślepiami patrzącymi w pustkę. Nie oddychał. Młody ojciec tylko na niego zerknął, a potem obiema rękami złapał się za głowę. – O Boże, o Boże... W samochodzie słyszałem ciche łkanie jego żony i rozdzierający płacz dzieci. – Benny, Benny... – Co pan mówił o piłce? – krzyknąłem, łapiąc go za ramię. – Ma ją w gardle... Długo grzebałem mu w pysku, ale nie mogłem jej ruszyć – wymamrotał ze zwieszoną głową. Wepchnąłem rękę do psiego pyska i natychmiast wymacałem piłkę. Kawałek twardej gumy, niewiele większy od piłeczki golfowej, tkwił w gardle jak korek i skutecznie blokował tchawicę. Gorączkowo obmacałem gładką powierzchnię, ale nie znalazłem punktu zaczepienia. Minęły trzy sekundy, zanim zrozumiałem, że żadna ludzka siła nie wyjmie piłki w ten sposób; instynktownie wyjąłem rękę, oparłem oba kciuki tuż za zgięciem dolnej szczęki i nacisnąłem. Piłka wystrzeliła z pyska, odbiła się od zimnego asfaltu i smętnie potoczyła się na skraj porośniętego trawą rowu. Dotknąłem rogówki oka. Brak odruchu. Opadłem na kolana, czując próżny żal, że nie miałem możliwości wcześniej zająć się pacjentem. Jedyną rzeczą, jaką mogłem teraz zrobić, to zabrać ciało do Skeldale House. Nie mogłem pozwolić, żeby rodzina wiozła martwego psa do Manchesteru. Ubolewałem, że nie mogę zrobić nic więcej i przesuwałem dłoń po pięknie ubarwionym futrze na boku zwierzęcia, przy czym obandażowany palec sterczał jak symbol mojej bezsilności. Właśnie tępo wpatrywałem się w ten palec, trzymając nasadę dłoni na przestrzeni międzyżebrowej, gdy poczułem pod nią słaby ruch. Zerwałem się z ochrypłym krzykiem. – Serce jeszcze bije! Jeszcze oddycha! I zrobiłem wszystko, co mogłem. A na tej ciemnej, wiejskiej drodze nie było to wiele. Żadnych środków pobudzających, butli z tlenem czy rurek dotchawiczych. Jednak co trzy sekundy w tradycyjny sposób uciskałem dłońmi klatkę piersiową psa, pragnąc, by przestał wpatrywać się w pustkę i zaczął oddychać. Od czasu do czasu wdmuchiwałem mu powietrze do gardła i macałem żebra w poszukiwaniu niemal niewyczuwalnego pulsu. Nie wiem, co zauważyłem najpierw – lekkie poruszenie powieki czy nieznaczne uniesienie żeber, tłoczących do jego płuc zimne powietrze Yorkshire. Może jedno i drugie jednocześnie, ale od tej chwili wszystko potoczyło się gładko jak we śnie. Nie wiem, jak długo siedziałem tam, patrząc, jak oddech zwierzęcia staje się głęboki i miarowy, a pies odzyskuje świadomość; kiedy zaczął rozglądać się wokół i lekko poruszać ogonem, nagle uświadomiłem sobie, że cały zesztywniałem i przemarzłem. Wstałem z trudem i nie wierząc własnym oczom, zobaczyłem, że collie podniósł się z ziemi. Młody ojciec zaprowadził go z powrotem do samochodu, gdzie powitały go okrzyki radości. Kierowca był oszołomiony. Przez cały czas mamrotał: „Po prostu wypchnął pan tę piłkę... po prostu wypchnął. Dlaczego nie przyszło mi to do głowy...?” Kiedy zwrócił się do mnie przed odjazdem, najwidoczniej nadal był w szoku. – Nie wiem... nie wiem, jak panu dziękować – rzekł ochrypłym głosem. – To cud. – Ile mam panu zapłacić? Ile jestem winien? – spytał, opierając się o mój samochód. Potarłem podbródek. Nie użyłem żadnych leków. Zajęło mi to tylko trochę czasu. – Piątaka – powiedziałem. – I niech pan nigdy więcej nie pozwala mu bawić się taką małą piłką. Wręczył mi pieniądze, uścisnęliśmy sobie dłonie i odjechał. Jego żona, która przez cały czas nie opuściła wozu, pomachała mi ręką, ale najlepszą nagrodą był dla mnie widok małych rączek obejmujących psa i tulących go z zachwytem oraz chór wdzięcznych i uradowanych głosów, cichnących w mroku nocy. – Benny... Benny... Benny... Często po wyleczeniu pacjenta weterynarz zastanawia się, ile w tym jego zasługi. Może bez jego zabiegów byłoby lepiej – czasem tak bywa; trudno powiedzieć. Jednak gdy bez cienia wątpliwości wiesz, że – nawet nie robiąc nic szczególnego – wyrwałeś zwierzę z objęć śmierci z powrotem do świata żywych istot, czujesz zadowolenie, kojące jak balsam niewygody i frustracje zawodu weterynarza, uzasadniające wszystkie trudy. W przypadku Benny’ego cała sprawa miała nierealny posmak. Nawet nie widziałem twarzy tych uszczęśliwionych dzieci i ich skulonej na przednim siedzeniu matki. Słabo zapamiętałem ich ojca, który przez większość czasu trzymał się za głowę. Nie poznałbym go, gdybyśmy spotkali się na ulicy. Nawet samego psa, oglądanego w sztucznym świetle reflektorów, ledwie pamiętałem. Widocznie oni myśleli o tym samym, ponieważ tydzień później dostałem miły liścik. Matka dzieci przepraszała, że odjechali tak szybko, dziękowała mi za uratowanie życia ukochanego psa, który teraz znów bawi się z dziećmi, jakby nic się nie stało, i wyraziła żal z powodu tego, że nawet nie zapytała, jak się nazywam. Tak, to był dziwny epizod; ci ludzie nie tylko odjechali, nie znając mojego nazwiska, ale założę się, że nie rozpoznaliby mnie przy ponownym spotkaniu. Prawdę mówiąc, kiedy wspominam ten przypadek, jedynym niebudzącym wątpliwości faktem pozostaje mój palec, sterczący przez cały czas i jakby obdarzony własną osobowością i znaczeniem. Jestem przekonany, że tamta rodzina najlepiej zapamiętała właśnie ten szczegół, ponieważ list od nich zaczynał się następująco: „Drogi weterynarzu z obandażowanym palcem...” Rozdział ósmy. Mój pobyt w Londynie dobiegał końca. Okres przygotowawczy mieliśmy za sobą i teraz czekaliśmy na przydziały do jednostek szkoleniowych. Krążyły najrozmaitsze plotki. Mówiono, że pojedziemy do Aberystwyth w Walii; dla mnie za daleko, ja chciałem na północ. Nie, umieszczą nas w Newąuay w Kornwalii; jeszcze gorzej. Zdawałem sobie sprawę z tego, że bliskie narodziny dziecka AC2 Herriota nie wpłyną zasadniczo na strategię wojenną, ale chciałem wówczas być jak najbliżej Helen. Cały ten londyński epizod pamiętam jak przez mgłę. Może dlatego, że wszystko było tak nowe i odmienne, że aż trudne do przyswojenia, a także z tego powodu, że przeważnie byłem zmęczony. Chyba wszyscy byliśmy znużeni. Niewielu z nas miało zwyczaj zrywać się codziennie o szóstej rano i intensywnie ćwiczyć przez cały dzień. Jeśli nie mieliśmy ćwiczeń z musztry, maszerowaliśmy na posiłki, wykłady, pogadanki. Od paru lat nie ruszałem się z domu bez samochodu i z trudem od nowa uczyłem się chodzić. Ponadto były chwile, kiedy zastanawiałem się, po co to wszystko. Tak jak każdy młody człowiek wyobrażałem sobie, że po kilku wstępnych formalnościach zasiądę w samolocie, by uczyć się latać, tymczasem okazało się to przyszłością tak odległą, że niewartą wzmianki. W jednostce szkoleniowej spędzimy kilka miesięcy, ucząc się nawigacji, podstaw latania, alfabetu Morse’a i wielu innych rzeczy. Dziękowałem losowi za jedno. Zdałem egzamin z matematyki. Zawsze liczyłem na palcach i nadal to robię, co tak mnie denerwowało, że – zanim mnie powołano – skończyłem w Darrowby wieczorowy kurs uzupełniający, przypominając sobie horror szkolnych dni, związany z zadaniami o mijających się pociągach jadących z różną szybkością oraz wodą wpływającą do wanien lub wypływającą z nich. Jednak jakoś zdołałem przejść przez egzaminacyjne sito i teraz czułem się gotowy stawić czoło wszystkiemu. W Londynie przeżyłem kilka zaskakujących zdarzeń. Nie spodziewałem się, że będę całymi dniami czyścił najbrudniejsze chlewy, jakie widziałem w życiu. Widocznie ktoś wpadł na pomysł, by zmieniać wszystkie resztki żywności w słoninę i schab, co wiązało się z ogromem pracy. Miałem wrażenie, że to sen, gdy – wraz z innymi przyszłymi pilotami – całymi godzinami przerzucałem gnój. Podobnie wydawało mi się innym razem, gdy pewnej nocy postanowiliśmy z dwójką kolegów pójść do kina. Postaraliśmy się stanąć na początku kolejki na kolację, żeby zdążyć na rozpoczęcie seansu. Gdy o godzinie zero otwarły się drzwi ogromnej stołówki, byliśmy pierwsi, ale sierżant kucharz powitał nas w progu słowami: – Potrzebuję trzech ochotników do mycia naczyń; ty, ty i ty. Po czym zabrał nas ze sobą. Zapewne miał dobre serce, bo gdy, przybici, nakładaliśmy zatłuszczone kombinezony, klepał nas po plecach. – Nie łamcie się, chłopcy – rzekł. – Dopilnuję, żebyście dostali potem porządny posiłek. Moich przyjaciół zabrano gdzie indziej i zostałem sam w pomieszczeniu podobnym do lochu, na końcu metalowej rynny. Niebawem zaczęły zsuwać się nią brudne talerze, a moim zadaniem było zgarniać z nich resztki jedzenia i wkładać do zmywarki. Tamtego wieczoru na kolację była pieczeń z frytkami, danie, które na zawsze utkwiło mi w pamięci. Przez ponad dwie godziny stałem przy rynnie, którą spływał nieprzerwany strumień brudnych naczyń; tysiące talerzy, każdy ze smugą po pieczeni, grudką zastygłego tłuszczu i kilkoma przywartymi frytkami. Gdy słaniałem się w kłębach pary, uparcie powracała do mnie piosenka, którą wciąż śpiewaliśmy z Siegfriedem, czekając na powołanie do RAF-u; popularny przebój, który w naszej naiwności uznaliśmy za zapowiedź czekającego nas życia: Gdyby tylko skrzydła mi wyrosły, Jakże świat byłby wtedy radosny, Przez dzień cały latałbym z chmurami, Rozmawiając z przelotnymi ptakami. Tymczasem w tej cuchnącej norze, gdzie ręce, twarz, włosy i każdy por skóry przesiąkły mi zapachem pieczeni i frytek, nie było żadnych ptaków. Jednak strumień naczyń płynął coraz wolniej, aż w końcu wysechł. Pojawił się rozpromieniony sierżant i pogratulował mi dobrze wykonanej roboty. Zaprowadził mnie z powrotem do jadalni, rozległej i pustej, jeśli nie liczyć moich dwóch kolegów. Obaj mieli rozbawione, lekko ogłupiałe miny i jestem pewny, że ja wyglądałem tak samo. – Siadajcie, chłopcy – rzekł sierżant. Usiedliśmy obok siebie w rogu, za nieskończenie długim, pustym stołem. – Mówiłem wam, że dostaniecie dobrą kolację, no nie? Oto i ona. Postawił przed każdym z nas kopiasty talerz. – Macie – rzekł. – Pieczeń z frytkami, podwójna porcja! Następnego dnia może byłbym bardziej rozczarowany niż przedtem, ale wieści o naszym przeniesieniu przyćmiły wszystko inne. Miałem przydział do Scarborough, co wydawało się zbyt piękne, żeby mogło być prawdą. Bywałem tam i wiedziałem, że to piękny nadmorski kurort, ale nie dlatego tak się cieszyłem. Po prostu Scarborough leży w Yorkshire. Rozdział dziewiąty. Gdy maszerowaliśmy ze stacji ulicami Scarborough, ledwie mogłem uwierzyć, że wróciłem do Yorkshire. Gdybym jednak żywił co do tego jakieś wątpliwości, natychmiast pozbyłbym się ich, wdychając pierwszy haust świeżego, rześkiego powietrza. Nawet w zimie nie miało tego przykrego londyńskiego zapachu, więc przymknąłem oczy, czując, jak powoli dociera do każdego zakamarka moich płuc. Rozumiecie, było zimno. Yorkshire to chłodna kraina i do dziś pamiętam, jaki szok przeżyłem na początku mojej pierwszej zimy w Darrowby. Spadł pierwszy śnieg; jechałem za brzęczącymi pługami śnieżnymi w góry Dale, podskakując na białych pagórkach, aż dotarłem do obejścia starego pana Stokilla. Zanim wysiadłem z samochodu, położywszy rękę na klamce, spojrzałem przez szybę na rozpościerający się za nią nowy świat. Kołdra białego puchu zakryła zbocza i dachy domu oraz zabudowań gospodarczych małej farmy. Dalej wygładzała się i skrywała znajomą okolicę, kamienne murki otaczające pola, strumień na dnie doliny, czyniąc to wszystko nieznanym i podniecającym. Jednak radość wywołana tym dziwnym pięknem natychmiast zniknęła, gdy wysiadłem i uderzył we mnie podmuch wiatru. Arktyczny wicher nadciągał ze wschodu, oziębiając się jeszcze nad skutą mrozem ziemią. Miałem na sobie gruby płaszcz i wełniane rękawiczki, ale ten powiew przeniknął mnie na wylot. Sapnąłem i schowałem się za samochodem, zapinając płaszcz pod szyję; potem podszedłem do rozchybotanej i grzechoczącej bramy. Z trudem otwarłem ją i wszedłem, słysząc chrzęst śniegu pod nogami. Minąwszy róg obory, ujrzałem pana Stokilla, który przerzucał widłami gnój, pozostawiający ciemnobrązowy ślad na białym śniegu. – W samą porę – mruknął, trzymając w ustach wypalonego do połowy papierosa. Miał ponad siedemdziesiąt lat, ale sam prowadził swoje gospodarstwo. Kiedyś powiedział mi, że przez trzydzieści lat pracował jako robotnik rolny za sześć szylingów dziennie, a jednak zdołał odłożyć dość, by kupić sobie tę małą farmę. Może dlatego z nikim nie chciał się nią dzielić. – Jak się pan ma, panie Stokill? – powiedziałem, ale w tym momencie wiatr dmuchnął przez podwórze, smagając moją twarz lodowatym tchnieniem i zapierając mi dech, tak że mimo woli obróciłem się z donośnym „Aach!” Stary farmer spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a potem rozejrzał się wokół, jakby dopiero teraz dostrzegł, jaka jest pogoda. – Taak, trochę dziś wieje, chłopie. Iskry posypały się z końca papierosa, gdy stary na chwilę oparł się na widłach. Nie nosił grubej odzieży, chroniącej przed zimnem. Lekki bawełniany fartuch trzepotał narzucony na postrzępioną, granatową marynarkę, najwyraźniej będącą kiedyś częścią najlepszego garnituru, a koszula nie miała kołnierzyka ani guzika pod szyją. Biała szczecina na zapadniętych policzkach przypominała mi o moich dwudziestu czterech latach i nagle poczułem się jak nieporadny, wychowany w mieście mięczak. Stary wbił widły w stertę nawozu i ruszył w kierunku zabudowań. – Mam dziś dla pana kilka fajnych przypadków. Pierwszy jest tu. Otworzył drzwi i z zadowoleniem wszedł w miłe ciepło obory, gdzie kilka włochatych byczków stało po kopyta w słomie. – To ten młody – rzekł i wskazał na łaciatego, stojącego z podkuloną tylną nogą. – Od paru dni stoi na trzech nogach. Podejrzewam, że gnije mu kopyto. Podszedłem do zwierzęcia, ale umknęło przede mną z szybkością niewskazującą na poważne schorzenie. – Musimy zagnać go w to wąskie przejście, panie Stokill – orzekłem. – Proszę otworzyć bramę, dobrze? Kiedy odsunięto grube belki, podszedłem do byczka i popędziłem go w przejście. Wydawało się, że wbiegnie w nie bez wahania, lecz nagle przystanął, zajrzał w ciasny przesmyk i uciekł. Przez chwilę uganiałem się za byczkiem po oborze, zanim zdołałem pogonić go w pożądanym kierunku. Rezultat był taki sam jak poprzednio. Po kilku takich próbach przestało mi być zimno. Nic tak nie rozgrzewa jak gonitwa za młodym bydłem, więc zapomniałem o panującym na zewnątrz mrozie. Przeczuwałem, że będzie mi jeszcze cieplej, ponieważ byczek bawił się w najlepsze, wierzgając i podskakując po każdej takiej próbie. Podparłem się pod boki, przez chwilę łapałem oddech, a potem zwróciłem się do farmera. – To beznadziejne – powiedziałem. – On nigdy tam nie wejdzie. Może lepiej spróbujmy go spętać. – Nie, chłopie, nie ma potrzeby. Zaraz wejdzie tam, gdzie trzeba. Stary przeszedł na drugi koniec obory i wrócił z naręczem czystej słomy. Rozrzucił ją przy furtce i w przejściu, po czym zwrócił się do mnie. – Teraz go pogoń. Szturchnąłem palcem zad byczka, a on potruchtał naprzód, po czym bez wahania wszedł w furtkę i do zagrody. Pan Stokill musiał dostrzec moje zdumienie. – No, nie podobały mu się kamienie. Teraz, kiedy je zakryłem, wszystko jest w porządku. – Tak... tak... rozumiem. Powoli poszedłem za byczkiem. Rzeczywiście gniła mu racica; taką zwyczajową nazwę nadano temu schorzeniu ze względu na smród obumarłej tkanki łącznej, a ja nie dysponowałem żadnymi antybiotykami ani sulfonamidami, które mógłbym mu podać. Dzisiaj po prostu robi się odpowiedni zastrzyk, wiedząc, że za dzień czy dwa zwierzę wyzdrowieje. Tymczasem ja mogłem tylko szarpać się z wierzgającym zwierzęciem, przykładając na zakażone kopyto prymitywną kombinację siarczanu miedzi z maścią ichtiolową na tamponie z waty, przytrzymywanym mocno owiniętym bandażem. Kiedy skończyłem, zdjąłem płaszcz i powiesiłem go na gwoździu. Już nie był mi potrzebny. Pan Stokill spojrzał z aprobatą na moje dzieło. – Kapitalnie, kapitalnie – mruczał. – Kilka moich świnek ma biegunkę. Chciałbym, żeby dał im pan zastrzyk. Dysponowaliśmy kilkoma szczepionkami przeciw E. coli, które czasami dawały dobre wyniki w takich przypadkach, więc z nadzieją w sercu wszedłem do zagrody. Jednak zaraz opuściłem ją w pośpiechu, gdyż matce prosiaków nie spodobało się, że ktoś obcy przechadza się wśród jej potomstwa; rzuciła się na mnie z głośnym kwikiem i otwartym pyskiem. Była wielka jak czołg, więc gdy jej przepastna paszcza i długie pożółkłe kły otarły się o moje udo, zrozumiałem, że czas się wycofać. Jednym susem wyskoczyłem z zagrody i zatrzasnąłem za sobą furtkę. – Zanim cokolwiek zrobię, panie Stokill, musimy ją stąd wyprowadzić – powiedziałem, patrząc w zadumie na świnię. – Taak, masz rację, młodzieńcze, zaraz ją zabiorę. Poczłapał w kierunku zagrody. Powstrzymałem go machnięciem ręki. – Nie, w porządku. Sam to zrobię. Nie mogłem pozwolić, żeby ten stary człowiek tam wszedł, dał się przewrócić i poturbować; rozejrzałem się wokół w poszukiwaniu czegoś, czym mógłbym się bronić. Pod ścianą stała sfatygowana łopata, którą chwyciłem. – Proszę otworzyć drzwi – powiedziałem. – Zaraz ją wyprowadzę. Znalazłszy się ponownie w zagrodzie, trzymając przed sobą łopatę, usiłowałem popchnąć maciorę w kierunku furtki. Jednak moje próby poszturchiwania jej szerokiego zadu były bezowocne; przez cały czas kierowała ku mnie szeroko otwarty pysk, ukazując groźne kły. Kiedy złapała zębami za łopatę i zaczęła ją szarpać, postanowiłem zrobić sobie przerwę. Gdy wyszedłem z zagrody, zobaczyłem pana Stokilla, który ciągnął za sobą jakiś spory przedmiot. – Co to? – spytałem. – Kubeł na śmieci – mruknął w odpowiedzi stary. – Kubeł! Co, na Boga...? Nie udzielając mi dalszych wyjaśnień, wszedł do zagrody. Gdy maciora skoczyła na niego, pozwoliłby włożyła łeb do kubła, a potem, pochylony, zaczął popychać ją w kierunku furtki. Zwierzę było wyraźnie zbite z tropu. Znalazłszy się nagle w tym obcym, ciemnym miejscu, maciora instynktownie starała się wycofać, a farmer po prostu kierował ją w odpowiednią stronę. Zanim zrozumiała, co się dzieje, była już na zewnątrz. Stary spokojnie odstawił kubeł i skinął na mnie. – Teraz, panie Herriot, może pan zaczynać. Wszystko to zajęło mu około dwudziestu sekund. Poczułem głęboką ulgę, a ponadto dobrze wiedziałem, co mam teraz robić. Chwyciwszy przygotowany przez farmera kawałek zardzewiałej blachy, wszedłem między prosięta. Miot był liczny i szesnaście prosiąt śmigało wokół jak różowe konie wyścigowe. Przez dłuższy czas rozpaczliwie uganiałem się za nimi, zastawiając im drogę blachą tylko po to, żeby zobaczyć, jak wymykają mi się z drugiej strony. Mógłbym tak trudzić się w nieskończoność, gdybym nie poczuł, że ktoś lekko dotyka mojego ramienia. – Czekaj, młody człowieku, czekaj. – Farmer spoglądał na mnie łagodnie. – Jeśli przestaniesz je gonić, uspokoją się. Zaczekaj chwilkę. Zasapany, stałem przy nim i słuchałem, jak przemawia do zwierzątek. – Psst, psst – mruczał pan Stokill, nie ruszając się z miejsca. – Psst, psst. Prosięta zwolniły, przechodząc z energicznego galopu w kłus, a potem, jakby odebrały jakiś telepatyczny impuls, wszystkie zatrzymały się i stanęły różową grupką w kącie zagrody. – Psst, psst – rzekł z aprobatą pan Stokill, niemal niepostrzeżenie przysuwając się do nich z blachą w rękach. – Psst, psst. Bez pośpiechu umieścił metalową blachę w narożniku i przycisnął ją nogą. – A teraz niech pan przyciśnie drugi koniec obcasem gumiaka, wtedy będziemy je mieli – rzekł cicho. Zrobiłem to i w ciągu kilku minut zrobiłem zastrzyki wszystkim prosiaczkom. Pan Stokill nie mówił: „Co, nauczyłem cię dziś tego i owego, no nie?” W spokojnych, starych oczach nie było cienia triumfu czy samozadowolenia. Powiedział tylko: – Masz tu dziś co robić, młodzieńcze. Teraz chciałbym, żebyś obejrzał moją krowę. Ma groszek w wymieniu. „Groszek” oraz inne przypadki zaczopowania strzyków często występowały w czasach ręcznego dojenia. Niektóre były spowodowane złogami mlecznymi, inne małymi odstającymi naroślami lub skaleczeniami wyściółki wymienia; przyczyny bywały rozmaite. Była to rozległa dziedzina wiedzy, dlatego z zainteresowaniem ruszyłem w kierunku krowy. Jednak nie uszedłem daleko, gdyż pan Stokill położył mi dłoń na ramieniu. – Chwileczkę, panie Herriot, niech pan jej nie dotyka, bo pana kopnie. To stara wiedźma. – W porządku – mruknąłem. – Poradzę sobie. – Chyba powinienem... – Zawahał się. – Nie, nie, panie Stokill, to zupełnie zbędne. Wiem, jak powstrzymać krowę od kopania – stwierdziłem dumnie. – Może zechce mi pan podać ten sznur. – Jednak... to diablica... kopie jak koń. Daje sporo mleka, ale... – Bez obawy – powiedziałem z uśmiechem. – Znam takie sztuczki. Zacząłem rozwijać sznur. Dobrze, że mogłem się wykazać umiejętnością postępowania ze zwierzętami, chociaż dopiero kilka miesięcy temu otrzymałem dyplom. Ponadto, powiedziano mi wcześniej, a nie dopiero po fakcie, że krowa lubi kopać. Kiedyś krowa kopnęła mnie tak, że przeleciałem prawie na drugi koniec obory, a kiedy wstałem, farmer rzekł beznamiętnie: „No tak, ona zawsze tak robi”. Taak, to miło, że mnie ostrzeżono; mocno owinąłem sznurem tułów krowy tuż przed wymieniem i zawiązałem pętlę. Tego uczono nas na studiach. Krowa była chuda, krótkoroga, o gęstej sierści; obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem, kiedy się schylałem. – W porządku, mała – powiedziałem uspokajająco, sięgając pod nią i delikatnie chwytając wymię. Wycisnąłem kilka strumyków mleka, a potem coś zablokowało strzyk. No tak, czułem to coś; było spore i luźne. Nabrałem przekonania, że przepchnę czop przez otwór, nie nacinając strzyku. Chwyciłem mocniej, nacisnąłem i krowa natychmiast wierzgnęła, trafiając mnie w kolano. To miejsce jest szczególnie wrażliwe na kopnięcie, więc przez jakiś czas skakałem po oborze na jednej nodze, klnąc przy tym pod nosem. – Hmm, bardzo mi przykro, panie Herriot, to naprawdę stara wiedźma. – Farmer przyglądał mi się z niepokojem. – Może wezmę... – Nie, panie Stokill. – Machnąłem ręką. – Już ją spętałem. Po prostu nie dość mocno zawiązałem sznur. Pokuśtykałem z powrotem do zwierzęcia, poluzowałem sznur i ponownie go zawiązałem, ciągnąc tak, że oczy wychodziły mi z oczodołów. Kiedy skończyłem, krowa miała brzuch wysoko uniesiony i wyglądała jak wiktoriańska modnisia z talią osy. – To cię uspokoi – mruknąłem i znów pochyliłem się ku pacjentce. Kilka bryzgów mleka i znowu miałem to przy końcu strzyku – różowo-biały obiekt wystający z otworu. Jeszcze jedno uciśnięcie i zdołam wyjąć go igłą do zastrzyków, którą trzymałem w drugiej ręce. Wziąłem głęboki wdech i ścisnąłem. Tym razem racica trafiła mnie w goleń. Krowa nie mogła dobrze się zamachnąć, ale i tak było to bolesne kopnięcie. Usiadłem na stołku do dojenia, podciągnąłem nogawkę spodni i obejrzałem pasek skóry, zwisający jak sztandar na końcu długiej szramy. – No dobrze, wystarczy tego, młodzieńcze. – Pan Stokill odwiązał założony przeze mnie sznur i popatrzył na mnie ze współczuciem. – Zwyczajne metody nie działają na tę diablicę. Muszę doić ją dwa razy dziennie, więc wiem. Przyniósł brudny, noszący ślady częstego używania rzemień i owiązał nim pęcinę krowy. Na drugim końcu był hak, który farmer zaczepił o pierścień przymocowany do ściany obory. Rzemień miał dopasowaną długość, tak że lekko odciągał nogę krowy do tyłu. – Niech pan spróbuje teraz – powiedział stary i kiwnął głową. Z fatalistycznym spokojem znów chwyciłem wymię. Jednak krowa chyba zrozumiała, że została pokonana. Nawet nie drgnęła, gdy mocno ścisnąłem strzyk i wyłuskałem czop. Nic nie mogła zrobić. – No cóż, dziękuję ci, chłopie – rzekł farmer. – To rekordzistka. Trochę martwiłem się tym groszkiem. Ale mam dla pana jeszcze jedną robótkę. Młoda jałówka, chyba ma jakieś kłopoty z żołądkiem. Widziałem ją wczoraj i wyglądała nieszczególnie. Jest na zewnątrz. Włożyłem płaszcz i wyszliśmy w objęcia wściekle wyjącego wichru. Smagany jego lodowatymi podmuchami, od których zamarzały mi nozdrza i łzawiły oczy, skuliłem się pod osłoną stajni. – Gdzie ta jałówka? – wysapałem. Pan Stokill nie odpowiedział od razu. Zapalał następnego papierosa, nie zwracając uwagi na szalejący żywioł. Zamknął wieczko starej, mosiężnej zapalniczki i poruszył kciukiem. – Za drogą. Na górze. Powiodłem spojrzeniem we wskazanym kierunku; nad zasypanymi murami, nad wąską drogą między wydmami odgarniętego przez pługi śniegu, ujrzałem pokrytą białym puchem stromiznę, wznoszącą się ku ołowianemu niebu. Zupełnie gładką, nie licząc małej chatki – plamki szarego kamienia, ledwie widocznej na samym skraju zbocza, w miejscu gdzie pastwisko łączyło się z halą na szczycie. – Przepraszam – powiedziałem, nadal tuląc się do ściany – ale niczego nie widzę. Stary, nie zwracając uwagi na lodowate podmuchy wiatru, spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Nie? Przecie widać stąd oborę, no nie? – Oborę? – Wskazałem drżącym palcem na szałas. – Ma pan na myśli tę szopę? Chyba nie tam trzyma pan tę jałówkę. – Czemu nie? Trzymam tam wiele młodych zwierząt. – Przecież... przecież... – zacząłem bełkotać. – Nigdy tam nie dotrzemy! Tam leży metr śniegu! – Nie ma obawy. Czekaj pan chwilę. Z lubością wydmuchnął dym nosem i zniknął w głębi stajni. Po chwili zajrzałem do środka; właśnie siodłał grubego, kasztanowego kuca. Patrzyłem, nie wierząc własnym oczom, jak wyprowadza go ze stajni, wdrapuje się na drewnianą skrzynkę i dosiada wierzchowca. Spojrzał na mnie z wyżyn siodła i wesoło pomachał ręką. – No, ruszajmy. Ma pan wszystko, co trzeba? Machinalnie napełniłem kieszenie. Buteleczka mikstury na wzdęcia, trokar i kaniula, opakowanie gencjany i nux vomica. Zabrałem wszystko, zdając sobie sprawę z tego, że w żaden sposób nie wdrapię się na tę górę. Po drugiej stronie drogi było wykopane w śniegu przejście i pan Stokill skierował tam wierzchowca. Sunąłem jego śladem, ponuro spoglądając na wznoszącą się nad nami rozległą i nagą stromiznę. – Chwyć się pan za ogon! – Pan Stokill obrócił się ku mnie w siodle. – Słucham? – Chwyć go pan za ogon. Jak we śnie złapałem się końskiego ogona. – Nie tak, obiema rękami – rzekł cierpliwie farmer. – Teraz dobrze. Ruszajmy. Cmoknął, kuc żwawo ruszył naprzód, a za nim ja. To było takie łatwe! Świat opadał za naszymi plecami, gdy mknęliśmy w górę. Obróciwszy głowę, obserwowałem, jak wąska dolina ukazuje się w całej swej zimowej krasie i wkrótce widziałem już główne pasmo gór Dale, przypominające mnóstwo białych obłoków niknących w mroku za horyzontem. Gdy dojechaliśmy do obory, farmer zsiadł z konia. – Wszystko w porządku, młodzieńcze? – W porządku, panie Stokill. Wchodząc za nim do maleńkiej obórki, uśmiechałem się do siebie. Ten starzec powiedział mi kiedyś, że przestał chodzić do szkoły, mając dwanaście lat, podczas gdy ja uczyłem się przez większość mojego dwudziestoczteroletniego życia. Jednak patrząc na wydarzenia ostatniej godziny czy dwóch, mogłem dojść tylko do jednego wniosku. On wiedział o wiele więcej niż ja. Rozdział dziesiąty. Tegoroczne święta Bożego Narodzenia spędziłem w bardzo licznym towarzystwie. Zakwaterowano nas w „Grand Hotelu”, masywnej wiktoriańskiej budowli, której wyniosłe wieżyczki górowały nad Scarborough z wysokości nadmorskiego wzniesienia: wielka jadalnia mieściła kilkuset rozkrzyczanych lotników. Żelazne karby dyscypliny rozluźniono na kilka godzin, pozwalając, by zapanował bożonarodzeniowy nastrój. Te święta były tak odmienne od innych, że powinny mocno wryć mi się w pamięć, jednak wiem, że dla mnie Boże Narodzenie zawsze będzie się wiązało ze wspomnieniem o pewnym małym kotku. Po raz pierwszy zobaczyłem go, kiedy wezwano mnie do jednego z psów pani Ainsworth. Ze zdziwieniem spojrzałem wtedy na puchate czarne stworzenie siedzące przy kominku. – Nie wiedziałem, że macie państwo kota – powiedziałem. – Nie mamy. To jest Debbie – uśmiechnęła się pani domu. – Debbie? – Tak, a przynajmniej tak ją nazywamy. To przybłęda. Przychodzi tu dwa lub trzy razy w tygodniu, a my dajemy jej coś do jedzenia. Nie wiem, gdzie mieszka, ale sądzę, że większość czasu spędza na jednej z przydrożnych farm. – Czy nie wydawało się pani, że chciałaby tu zostać? – Nie. – Pani Ainsworth potrząsnęła głową. – To takie płochliwe stworzenie. Przychodzi, zje coś i zmyka. Ma w sobie coś ujmującego, ale najwidoczniej nie potrzebuje ani mnie, ani nikogo. – Dzisiaj nie przyszła tylko po to, by coś zjeść – zauważyłem, ponownie spoglądając na kotkę. – Racja. To dziwne, ale czasami zachodzi do salonu i siada na chwilę przy ogniu. Tak jakby robiła sobie wakacje. – Tak... Rozumiem, co ma pani na myśli. Nie ulegało wątpliwości, że w zachowaniu tego małego zwierzęcia było coś dziwnego. Siedziało wyprostowane na grubym dywanie przed kominkiem, na którym płonęły i trzaskały drwa. Nie próbowała zwinąć się w kłębek, wylizywać czy robić cokolwiek, tylko spokojnie rozglądała się wokół. Widok jej matowo-czarnego futra i zabiedzony wygląd naprowadził mnie na właściwy trop. Oto była szczególna chwila w jej życiu, rzadka i cudowna; pławiła się w komforcie, o jakim nie mogła marzyć na co dzień. Zobaczyłem, jak wstaje, bezgłośnie wychodzi z pokoju i znika. – Debbie zawsze tak robi – zaśmiała się pani Ainsworth. – Nigdy nie zostaje dłużej jak dziesięć minut i odchodzi. Ta pulchna, sympatyczna kobieta po czterdziestce była klientką, o jakiej marzy każdy weterynarz: dobrze sytuowana i szczodra właścicielka trzech rozpieszczanych bassetów. Wystarczyłoby zwyczajowo smętny grymas pyska któregoś z psów pogłębił się choć trochę, a natychmiast mnie wzywano. Dziś jeden z bassetów podniósł łapę i kilkakrotnie podrapał się w ucho, co było dostatecznym powodem, by jego zaniepokojona pani pospiesznie wykręciła numer przychodni. Moje wizyty w domu Ainsworthów były więc częste, lecz niezbyt męczące; dawało mi to znakomitą okazję, by przyjrzeć się tej małej kotce, która tak mnie zaintrygowała. Pewnego razu zastałem ją zajadającą coś ze spodeczka przy drzwiach do kuchni. Patrzyłem, jak odwraca się i niemal przepływa na miękkich łapkach do hallu, a potem przez drzwi do salonu. Trzy bassety już tam leżały, pochrapując na dywanie przed kominkiem, lecz wyraźnie były przyzwyczajone do widoku Debbie, bo dwa z nich obwąchały ją obojętnie, a trzeci tylko sennie zamrugał i przesunął się, robiąc jej miejsce. Debbie usiadła między nimi w swej zwykłej pozie; wyprostowana, czujna, wpatrująca się w płonący ogień. Tym razem spróbowałem się z nią zaprzyjaźnić. Podszedłem powoli, ale mimo to cofnęła się, gdy wyciągnąłem rękę. Jednak, przemawiając do niej cierpliwie i łagodnie, zdołałem jej dotknąć i delikatnie pogłaskać palcem po głowie. W pewnej chwili odpowiedziała na pieszczotę, przechylając łebek i ocierając nim o moją dłoń, ale wkrótce zaczęła się szykować do odejścia. Wyszedłszy z domu, szybko śmignęła przez ulicę, potem przez dziurę w żywopłocie i jeszcze tylko przez chwilę widziałem jej czarną sylwetkę, pomykającą przez smagane deszczem pole. – Ciekawe, dokąd pobiegła – mruknąłem do siebie. Przy mnie pojawiła się pani Ainsworth. – Tego nie udało się nam dowiedzieć. Chyba przez trzy miesiące nie miałem żadnych wieści od pani Ainsworth; już nawet zaczął mnie dziwić tak idealny stan zdrowia jej bassetów, kiedy znów zadzwoniła. Był ranek Bożego Narodzenia i serdecznie mnie przepraszała. – Panie Herriot, bardzo mi przykro, że niepokoję właśnie dzisiaj. Z pewnością chciałby pan odpocząć w święta, tak jak wszyscy. Jednak wrodzona uprzejmość nie zdołała ukryć niepokoju w jej głosie. – Proszę się tym nie przejmować – powiedziałem. – Który tym razem? – Nie chodzi o psa. To... Debbie. – Debbie? Jest u pani w domu? – Tak... ale coś jest nie tak. Proszę szybko przyjechać. Przejeżdżając przez rynek, znów pomyślałem, że Darrowby wygląda w Boże Narodzenie tak, jakby wyjęto je z kartek powieści Dickensa; pusty, brukowany prostokąt zasypany grubą warstwą śniegu; pofalowane, spadziste dachy również pokryte białym puchem; pozamykane sklepy; światełka choinek migające w oknach przytulonych do siebie domów; ich gościnne ciepło na tle zimnej bieli rozpostartych za nimi wzgórz. Dom pani Ainsworth był pięknie udekorowany bombkami i ostrokrzewem, na kredensie stały przygotowane drinki, a z kuchni napływał cudowny aromat indyka przyprawionego szałwią i czosnkiem. Jednak z oczu gospodyni wyzierał smutek, gdy prowadziła mnie do salonu. Debbie rzeczywiście tam była, ale tym razem wyglądała inaczej. Nie siedziała w swojej zwykłej pozie; leżała nieruchomo na boku, a do niej tuliło się maleńkie czarne kocię. – Co się stało? – Spojrzałem na to z niedowierzaniem. – To bardzo dziwne – odparła pani Ainsworth. – Nie widziałam jej od kilku tygodni. Pojawiła się dwie godziny temu; weszła chwiejnie do kuchni, niosąc w zębach kocię. Zaniosła je do salonu, położyła na dywanie i z początku bardzo mnie to rozbawiło. Jednak zauważyłam, że coś jest nie w porządku, ponieważ siedziała tak, jak zwykle, ale bardzo długo – ponad pół godziny – a potem położyła się tak i znieruchomiała. Klęknąłem na dywanie i dotknąłem ręką karku i żeber Debbie. Była chudsza niż zwykle, a futerko miała brudne i zabłocone. Nie opierała się, gdy delikatnie rozchyliłem jej pyszczek. Język i śluzówka były nienormalnie blade, a wargi lodowato zimne w dotyku. Kiedy odciągnąłem powiekę i zobaczyłem matowobiałą spojówkę, przeczuwałem już, że to koniec. Obmacałem brzuch, mając ponurą pewność, co znajdę, i nie omyliłem się; serce ścisnęło mi się z żalu, gdy w jamie brzusznej wymacałem palcami twardy, płatowaty twór. Ogromny mięsak limfatyczny. Śmiertelny i beznadziejny przypadek. Przyłożyłem stetoskop do klatki piersiowej i nasłuchiwałem słabnącego, szybkiego bicia serca, a potem usiadłem na dywanie, patrząc niewidzącym spojrzeniem w ogień i czując na twarzy ciepło płomieni. Głos pani Ainsworth zdawał się dobiegać z daleka. – Czy ona jest chora, panie Herriot? – Tak... – zawahałem się. – Obawiam się, że tak. Ma złośliwy nowotwór – powiedziałem, wstając. – Zupełnie nic nie mogę zrobić. Przykro mi. – Och! – Przycisnęła dłoń do ust i spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. Kiedy w końcu przemówiła, jej głos drżał ze wzruszenia. – No cóż, musi pan natychmiast ją uśpić. Nic więcej nie można dla niej zrobić. Nie możemy pozwolić jej cierpieć. – Pani Ainsworth, nie trzeba – powiedziałem. – Ona już umiera; jest w śpiączce i nic nie czuje. Szybko odwróciła się ode mnie i stała nieruchomo, zmagając się z uczuciami. Potem zaprzestała walki i opadła na kolana obok Debbie. – Och, biedactwo! – załkała, raz po raz głaszcząc kotkę po łbie i roniąc łzy na jej skołtunione futerko. – Ile musiała wycierpieć. Czuję, że powinnam była zrobić dla niej coś więcej. Przez chwilę milczałem, czując jej smutek, tak kontrastujący z wesołym, świątecznym wystrojem pokoju. Potem powiedziałem łagodnie: – Nikt nie zrobiłby więcej niż pani. Nikt nie byłby tak dobry. – Powinnam była ją przygarnąć. Musiała okropnie cierpieć na mrozie, tak ciężko chora... aż boję się o tym myśleć. A w dodatku miała młode... Zastanawiam się, ile ich było? – Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek się dowiedzieli – odparłem, wzruszając ramionami. – Może miała tylko to jedno. Czasem tak się zdarza. I przyniosła je właśnie do pani, prawda? – No tak... racja... tak zrobiła... tak zrobiła. Pani Ainsworth podniosła maleńką czarną kruszynę. Powiodła palcem po zabłoconym futerku i kociak otworzył pyszczek w bezgłośnym miauknięciu. – Czy to nie dziwne? Umierała i przyniosła tutaj swoje małe. Właśnie w Boże Narodzenie. Pochyliłem się i położyłem dłoń na klatce piersiowej Debbie. Nie wyczułem bicia. Podniosłem głowę. – Obawiam się, że odeszła. Podniosłem małe ciałko, lekkie jak piórko, owinąłem je kocykiem rozłożonym na dywanie i zaniosłem do samochodu. Kiedy wróciłem, pani Ainsworth wciąż głaskała kotka. Łzy obeschły jej na policzkach i spojrzała na mnie błyszczącymi oczami. – Jeszcze nigdy nie miałam kota – powiedziała. – No cóż – uśmiechnąłem się. – Wygląda na to, że właśnie go pani ma. I rzeczywiście tak się stało. Kociak szybko wyrósł na zgrabnego, ładnego kota o niesfornym usposobieniu, któremu zawdzięczał przydomek Łobuz. Pod każdym względem był przeciwieństwem swej spokojnej, małej matki. Nie dla niego niewygody sekretnego życia na dworze; paradował jak król po grubych dywanach domu Ainsworthów, a ozdobna obróżka, którą zawsze miał na szyi, jeszcze dodawała mu splendoru. W trakcie kolejnych wizyt z zadowoleniem obserwowałem, jak rośnie, ale najbardziej utkwiły mi w pamięci następne święta Bożego Narodzenia, rok po jego niespodziewanym przybyciu. Jak zwykle, miałem sporo wizyt. Nie pamiętam, żebym kiedyś nie musiał pracować w Boże Narodzenie, gdyż zwierzęta nie rozumiały tego, że są święta. Jednak z biegiem lat lekka uraza, jaką żywiłem do nich z tego powodu, zmieniła się w filozoficzną akceptację. W końcu, wędrując w mroźnym powietrzu od obory do obory, zaostrzałem sobie apetyt na świątecznego indyka bardziej niż miliony ludzi wylegujących się w łóżku czy wysiadujących przy kominku; a bardzo pomagały mi w tym niezliczone aperitify, którymi częstowali mnie gościnni farmerzy. W doskonałym humorze wracałem do domu. Miałem za sobą kilka kolejek whisky, którą niewprawni mieszkańcy Yorkshire nalewali jak imbirowe piwo; a na koniec stara pani Earnshaw poczęstowała mnie szklanką rabarbarowego wina, które poszło mi w nogi. Kiedy mijałem dom pani Ainsworth, usłyszałem wołanie. – Wesołych Świąt, panie Herriot! – Odprowadzała gościa do frontowych drzwi i radośnie pomachała do mnie. – Proszę wejść i napić się czegoś na rozgrzewkę. Nie potrzebowałem rozgrzewki, ale bez wahania zatrzymałem wóz. Wewnątrz zastałem radosny nastrój, taki sam jak rok wcześniej, a także ten sam wspaniały zapach indyka z szałwią i czosnkiem, od którego ślina napłynęła mi do ust. Jednak tym razem nie mącił go już smutek; był tu Łobuz. Ze sterczącymi uszami i diabelskim błyskiem w ślepkach podbiegał kolejno do każdego psa, trącał go łapą i błyskawicznie odskakiwał. – Widzi pan, jak je zaczepia – roześmiała się pani Ainsworth. – Nie daje im ani chwili spokoju. Miała rację. Przybycie Łobuza było dla bassetów jak wtargnięcie niepożądanego gościa do ekskluzywnego londyńskiego klubu. Przez długi czas wiodły uregulowany żywot: regularne i kojące spacery z panią, odpowiednie ilości wspaniałego żarcia oraz długie drzemki na dywanach lub fotelach. Ich dni płynęły w niezmąconym spokoju. A potem pojawił się Łobuz. Znów doskoczył do najmłodszego psa, tym razem z boku, przechylając łeb i prowokując. Kiedy zaczął boksować obiema łapami, nawet dla basseta było tego za wiele. Pies zapomniał o swej godności i zwarł się z nim w krótkim pojedynku zapaśniczym. – Chcę coś panu pokazać. Pani Ainsworth wzięła z komody twardą gumową piłkę i wyszła do ogrodu. Rzuciła piłkę na trawnik, a kot skoczył za nią po zmarzniętej trawie; pod lśniącym czarnym futerkiem prężyły się dobrze rozwinięte mięśnie. Chwycił piłkę w zęby, zaniósł z powrotem do pani, upuścił u jej stóp i spojrzał wyczekująco. Rzuciła ją ponownie i kot znów ją przyniósł. Patrzyłem, nie wierząc własnym oczom. Aportujący kot! Bassety spoglądały na to wzgardliwie. Żadna siła nie skłoniłaby ich do biegania za piłką, tymczasem Łobuz robił to raz po raz, jakby nie wiedział, co to zmęczenie. – Czy widział pan kiedyś coś podobnego? – zwróciła się do mnie pani Ainsworth. – Nie, nigdy. To naprawdę niezwykły kot. Złapała Łobuza i wróciliśmy do domu, gdzie przytuliła go do siebie, śmiejąc się, gdy kocisko zamruczało i czule przycisnęło się do jej policzka. Patrząc na tego kota, okaz zdrowia i zadowolenia, wróciłem myślami do jego matki. Czy wyciągałem zbyt daleko idący wniosek, sądząc, że to umierające stworzenie resztkami sił zaniosło swego potomka do jedynej znanej sobie oazy wygody i ciepła, w nadziei, iż mały znajdzie tam schronienie? Być może. Jednak najwyraźniej nie tylko ja miałem takie wrażenie. Pani Ainsworth obróciła się do mnie i chociaż była uśmiechnięta, w oczach miała zadumę. – Debbie byłaby zadowolona – powiedziała. – Tak, na pewno... – Skinąłem głową. – Dziś mija rok, jak go przyniosła, prawda? – Zgadza się. – Znów przytuliła Łobuza. – To był najlepszy gwiazdkowy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam. Rozdział jedenasty. Patrzyłem z niedowierzaniem na tarczę wagi. Sześćdziesiąt kilogramów! Od czasu powołania do RAF-u schudłem dziesięć kilo. Jak zwykle, znajdowałem się w kącie drogerii Bootsa w Scarborough, gdzie ważyłem się co tydzień, ze smutkiem obserwując moje postępujące wycieńczenie. To było niewiarygodne i spowodowane nie tylko intensywnym treningiem. Po przybyciu do Scarborough wysłuchaliśmy przemowy naszego dowódcy, porucznika Barnesa. Zmierzył nas zamyślonym spojrzeniem i rzekł: „Sami siebie nie poznacie, kiedy stąd wyjedziecie”. Ten facet nie żartował. Nie mieliśmy ani chwili wytchnienia. Gimnastyka i musztra, gimnastyka i musztra, bez końca. Godziny skłonów, skrętów i przysiadów w szortach i podkoszulkach, na wietrze wiejącym znad zimnego morza. Godziny maszerowania w rytm komend wykrzykiwanych przez sierżanta: naprzód marsz, w tył zwrot, w prawo zwrot. Maszerowaliśmy nawet na zajęcia z nawigacji, waląc nogami w defiladowym kroku i wymachując rękami na wysokość ramion. Regularnie prowadzono nas na szczyt Castle Hill, gdzie strzelaliśmy z wszelkich rodzajów broni: strzelb, karabinów, rewolwerów, brauningów. Dźgaliśmy nawet kukły bagnetami. W przerwach kazano nam pływać, grać w piłkę lub w rugby albo też biegać pięć mil wzdłuż plaży i po szczycie nadmorskiego klifu w kierunku Filey. Z początku byłem zbyt zajęty, by zauważyć jakąkolwiek zmianę, aż do pewnego ranka, po kilku tygodniach szkolenia, gdy zakończyliśmy trening pięciomilowym wyścigiem. Zbiegliśmy ze Spa na długi pas pustej plaży i sierżant zawołał: – A teraz biegiem do tamtych skał! Zobaczymy, kto będzie pierwszy! Wszyscy przyspieszyliśmy na ostatnich pięćdziesięciu metrach i z lekkim zdumieniem stwierdziłem, że pierwszy minąłem metę – i nawet zbytnio się przy tym nie zdyszałem. Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że pan Barnes miał rację. Sam siebie nie poznawałem. Gdy wyjeżdżałem z Darrowby, byłem rozpieszczonym młodym żonkosiem z początkami podwójnego podbródka i brzuszka, a teraz zmieniłem się w zwinnego, niestrudzonego charta. Z pewnością byłem w dobrej formie, ale coś mnie niepokoiło. Nie powinienem schudnąć aż tak. Wpływał na to pewien istotny fakt. W Yorkshire, kiedy mężczyzna marnieje podczas ciąży żony, ukradkiem śmieją się z niego i mówią, że „ciężko przechodzi ciążę”. Nigdy nie śmieję się z tego żartu, ponieważ jestem przekonany, że tak było w moim przypadku. Opieram to przekonanie na rozmaitych objawach. Byłoby przesadą twierdzić, iż cierpiałem na poranne mdłości, lecz nabrałem pewnych podejrzeń, gdy co dzień rano zacząłem się trochę dziwnie czuć. W miarę jak zbliżał się czas Helen, ten niepokój rósł, połączony – choć byłem w znakomitej formie – z wyczerpaniem i przygnębieniem. Skurcze porodowe, które później zacząłem odczuwać w podbrzuszu, rozwiały wszelkie wątpliwości i uświadomiły mi, że muszę coś z tym zrobić. Musiałem zobaczyć Helen. To tak blisko tuż za wzgórzem, które widziałem z najwyższych okien hotelu. Przecież byłem w Yorkshire i autobus mógł dowieźć mnie do niej w ciągu trzech godzin. Problem w tym, że w trakcie szkolenia nie otrzymywaliśmy przepustek. Nie pozostawiono co do tego żadnych wątpliwości, uprzedzając, że podlegamy dyscyplinie równie surowej jak Gwardia Honorowa i takim samym restrykcjom. Należał mi się urlop okolicznościowy po narodzinach dziecka, ale nie mogłem czekać tak długo. Świadomość ponurego faktu, że każda próba nieoficjalnego opuszczenia zgrupowania będzie potraktowana jako dezercja i spowoduje poważne konsekwencje, z więzieniem włącznie, nie powstrzymywała mnie. Jeden z moich towarzyszy ujął rzecz następująco: – Pewien gość próbował i skończył w Glasshouse. Nie warto, koleś. Na próżno mnie ostrzegał: Zazwyczaj jestem miłującym prawo obywatelem, ale tym razem nie miałem żadnych skrupułów. Musiałem zobaczyć Helen. Wnikliwie przestudiowawszy rozkłady jazdy, odkryłem, że o drugiej po południu odjeżdża autobus, który jest w Darrowby o piątej, a jeśli wyjadę stamtąd o szóstej, o dziewiątej będę w Scarborough. Sześć godzin jazdy, żeby spędzić godzinę z Helen. Warto. Początkowo nie wiedziałem, jak dostać się na dworzec autobusowy o drugiej po południu, ponieważ w tym czasie zawsze mieliśmy zajęcia, ale nieoczekiwanie pojawiła się taka szansa. Przy którymś z piątkowych obiadów dowiedzieliśmy się, że w tym dniu nie będzie dalszych zajęć i do wieczoru mamy pozostać w hotelu. Większość moich kolegów z ulgą padła na łóżka, lecz ja zszedłem po kamiennych schodach i zająłem pozycję w hallu, skąd mogłem obserwować drzwi frontowe. Przy wyjściu stała oszklona budka, w której siedzieli wartownicy, sprawdzający wszystkich wychodzących. Dziś służbę pełnił tylko jeden. Zaczekałem chwilę, a gdy odwrócił się i wszedł na zaplecze, spokojnie przeszedłem obok i znalazłem się na placu. To było niemal zbyt łatwe, ale przechodząc przez pusty plac między „Grandem” a hotelami po drugiej stronie, czułem się nagi i bezbronny. Odetchnąłem, gdy skręciłem za róg, po czym raźnym krokiem ruszyłem na zachód. Potrzebowałem tylko odrobiny szczęścia i gdy tak kroczyłem pustą ulicą, los najwyraźniej mi sprzyjał. Widok dwóch maszerujących w moim kierunku żandarmów wstrząsnął mną jak obuchem, ale natychmiast poczułem dziwny spokój. Spytają mnie o przepustkę, której nie miałem, a potem zechcą wiedzieć, co tu robię. Nie ma sensu mówić im, że wyszedłem na chwilę, odetchnąć świeżym powietrzem; ta ulica prowadziła prosto na dworzec autobusowy i kolejowy, więc nie trzeba było geniusza, żeby rozszyfrować moje zamiary. Ponadto, nie było gdzie uciec ani skryć się, więc mimo woli zacząłem się zastanawiać, czy jakiś weterynarz wylądował już w Glasshouse. Może wpiszą mnie do księgi Guinnessa. Nagle za plecami usłyszałem miarowy tupot nóg i donośne „lewa... lewa...”, które zazwyczaj mu towarzyszyło. Obejrzałem się i zobaczyłem nadchodzącą długą kolumnę lotników oraz idącego na ich czele kaprala. Gdy mnie mijali, znów spojrzałem na żandarmów i serce uderzyło mi mocniej. Zwróceni twarzami do siebie, śmiali się z jakiegoś żartu; nie widzieli mnie. Bez namysłu dołączyłem do maszerujących i po kilku sekundach, niezauważony, minąłem żandarmów. Gorączkowo rozważając sytuację, uznałem, że najbezpieczniej będzie, jeśli odłączę się w okolicach dworca autobusowego. Przez chwilę cieszyłem się miłym poczuciem anonimowości, lecz nagle kapral, wciąż podając komendy, obejrzał się. Po chwili odwrócił się ponownie, a potem spojrzał znowu, tym razem wolniej. Widocznie dostrzegł coś ciekawego, ponieważ zwolnił kroku, aż zrównał się ze mną. Przyjrzałem mu się kątem oka, gdy mierzył mnie spojrzeniem. Był pomarszczonym, niedużym facetem o złośliwych oczkach, błyszczących w bladej, wyrazistej twarzy. Minęła chwila, zanim odezwał się do mnie. – Kim, do diabła, jesteś? – spytał tonem towarzyskiej pogawędki. Zadał niezwykle trudne pytanie, ale dostrzegłem promyczek nadziei; mówił z gardłowym akcentem, charakterystycznym dla mojego rodzinnego miasta. – Herriot, kapralu. Druga eskadra, czwarty szwadron – odparłem, wymawiając słowa w sposób typowy dla mieszkańca Glasgow. – Druga eskadra, czwarty...! To jest pierwsza eskadra, trzeci szwadron. Co, do diabła, tu robisz?! Wysoko unosząc ramiona, patrząc przed siebie, zrobiłem głęboki wdech. Nie było sensu kręcić. – Próbuję zobaczyć się z żoną, kapralu. Niedługo rodzi. Zerknąłem na niego. Nie należał do tych, którzy okazują słabość, zdradzając zdziwienie, lecz trochę szerzej otworzył oczy. – Chcesz zobaczyć żonę? Jesteś stuknięty, czy co? – Nic podobnego, kapralu. Ona mieszka w Darrowby. Trzy godziny autobusem. Wrócę dziś wieczorem. – Wrócisz wieczorem! Powinieneś się zbadać! – Muszę tam pojechać! – Na wprost patrz! – wrzasnął nagle na idących przed nami. – Lewa! Lewa! Potem odwrócił się i spojrzał na mnie jak na jakiś niezwykły okaz. On też mnie interesował; był typowym chłopakiem z Glasgow z ciężkich międzywojennych czasów. Mały, niedożywiony, ale twardy i wojowniczy jak łasica. – Nie wiesz – rzekł w końcu – że dostaniesz urlop, kiedy twoja żona urodzi? – Tak, ale nie mogę tak długo czekać. Niech pan mnie puści, kapralu. – Puścić cię! Chcesz, żeby mnie rozstrzelali? – Nie, kapralu, chcę tylko dostać się na dworzec autobusowy. – Jezu! Tylko tyle? Obrzucił mnie niedowierzającym spojrzeniem i pospieszył na czoło kolumny. Po chwili wrócił i przyjrzał mi się ponownie. – Gdzie mieszkałeś w Glasgow? – Scotstounhill – odparłem. – A pan? – Govan. – Kibic Rangersów, co? – Nieznacznie obróciłem głowę. Nie zmienił wyrazu twarzy, ale uniósł brwi i wiedziałem już, że jest mój. – Co za drużyna! – mruknąłem z podziwem. – Wiele razy stałem na trybunach Ibroxu. Nic nie powiedział, więc zacząłem recytować nazwiska wielkich graczy z lat trzydziestych. – Dawson, Gray, McDonald, Meiklejohn, Simpson, Brown. Jego oczy przybrały rozmarzony wyraz i kiedy wymieniałem Archibalda, Marshalla, Englisha, McPhaila i Mortona, zareagował, krzywiąc usta w czymś na kształt uśmiechu. Potem jakby wrócił do rzeczywistości. – Lewa, lewa, lewa! – ryknął. – Dalej, ruszać się! A potem dodał kątem ust: – Tam – jest – dworzec. Kiedy będziemy go mijać, biegnij jak...! Pokrzykując, znów przeszedł na czoło kolumny, a ja dostrzegłem autobusy i okna poczekalni, więc przebiegłem przez jezdnię i znalazłem się za wahadłowymi drzwiami. Zerwałem z głowy czapkę i usiadłem, drżąc, wśród podeszłych wiekiem farmerów oraz ich żon. Przez okienną szybę widziałem długą kolumnę żołnierzy odchodzących ulicą i wciąż słyszałem wrzaski kaprala. Jednak nie odwracał się i widziałem tylko jego plecy, wyprostowane szczupłe ramiona oraz krzywe nogi unoszące go w dal z resztą oddziału. Nigdy więcej go nie widziałem, ale do dziś żałuję, że nie mogę zabrać go na Ibrox, żeby obejrzeć z nim mecz Rangersów i, być może, postawić parę kufli piwa w jednym z pubów w Govan. Nie miałoby żadnego znaczenia, gdyby w tym decydującym momencie okazał się kibicem drużyny Celtic, ponieważ jej skład też znałem na pamięć, gotów byłem wymienić wszystkich, zaczynając od Kennawaya, Cooka i McGonigle’a. Nie tylko wtedy przydała mi się gruntowna znajomość tej dziedziny sportu. Siedząc w autobusie i nadal trzymając czapkę na kolanach, żeby nie zwracać na siebie uwagi, uświadomiłem sobie, jak bardzo zmienił się świat, gdy ujechaliśmy milę czy dwie od miasteczka. Tam wojna była wszędzie, wypełniała ludzkie umysły, oczy i serca; tysiące mężczyzn w mundurach, pojazdy RAF-u i wojska, niemal wyczuwalna atmosfera niepewności i wyczekiwania. Wszystko to nagle zniknęło, gdy bezmiar szaroniebieskiego morza skryła wyżyna za miasteczkiem; autobus mknął na zachód, a ja spoglądałem na sielsko spokojny krajobraz. Długie, wilgotne bruzdy świeżo zaoranych pól lśniły w bladym lutowym słońcu, kontrastując ze złotym zarostem ściernisk i zielenią pastwisk, na których owce cisnęły się do koryt. Nie było wiatru, więc dym unosił się prosto z kominów chat, a nagie gałęzie przydrożnych drzew nieruchomo wyciągały się ku zimnemu niebu. Tyle rzeczy mnie wzruszało. Mężczyzna w bryczesach niosący na ramieniu belę siana dla bydła; grupka robotników rolnych palących ścięte gałęzie żywopłotu; woń palonego drewna, przenikająca do wnętrza autobusu. To wzruszenie było coraz silniejsze w miarę upływu godzin, gdy za oknami zaczęły pojawiać się znajome widoki. Wysiadłem spory kawałek przed miasteczkiem; dom Helen stał tuż przy drodze. Była sama w domu, gdy wszedłem do kuchni. Radość na jej twarzy mieszała się ze zdumieniem; prawdę mówiąc, oboje byliśmy zdumieni; ona tym, że jestem taki chudy, a ja jej tuszą. Helen w przedostatnim tygodniu ciąży była naprawdę gruba, ale nie tak, bym nie mógł jej wziąć w ramiona, więc przez długi czas staliśmy objęci na kamiennej podłodze, nie mówiąc słowa. Zrobiła mi jajecznicę z frytkami i siedziała przy mnie, kiedy jadłem. Prowadziliśmy bardzo chaotyczną rozmowę i nagle uświadomiłem sobie, że od czasu wyjazdu moje myśli płynęły zupełnie innym torem. W ciągu tych kilku miesięcy mój umysł wypełnił się szczegółami nowego życia; nawet usta miałem pełne wojskowego slangu. W naszym saloniku zawsze rozmawialiśmy o moich pacjentach, o zabawnych historiach, które przydarzyły mi się podczas obchodu. A teraz? Nie było przecież sensu opowiadać jej o tym, że AC2 Philips znów podpadł, że sieć triangulacyjna to świństwo, a Don McGregor uważa, iż odkrył tajemnicę fenomenalnie lśniących butów sierżanta Hynda. Jednak nie miało to żadnego znaczenia. Moje obawy rozwiały się, gdy na nią patrzyłem. Martwiłem się, czy jest zdrowa, ale oto widziałem ją tryskającą energią i piękną, o błyszczących oczach i zaróżowionych policzkach. Tylko jeden nieistotny szczegół psuł ten obraz. Helen nosiła sukienkę ciążową, poszerzaną w miarę upływu czasu przez popuszczanie zakładek na bokach. Nie podobał mi się ten strój. Była to niebieska suknia z wysokim czerwonym kołnierzykiem, tandetna i brzydka. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Anglia przeżywa trudny okres i trzeba zrezygnować z wielu rzeczy, ale rozpaczliwie pragnąłem, żeby moja żona nosiła coś ładniejszego. W ciągu całego mojego życia bardzo rzadko zdarzało się, abym odczuwał brak pieniędzy i to właśnie była jedna z tych chwil; dostając trzy szylingi dziennie żołdu jako AC2, nie mogłem ubierać Helen w kosztowne stroje. Godzina minęła błyskawicznie i nim się spostrzegłem, znów stałem przy drodze, czekając w zapadających ciemnościach na autobus ze Scarborough. Powrotna podróż była trochę niesamowita; jadący ze zgaszonymi światłami autobus, trzęsąc i grzechocząc, mknął przez zaciemnione wioski oraz długie odcinki nieznanej mi okolicy. Ponadto było w nim zimno, lecz siedziałem szczęśliwy, spowity wspomnieniem Helen jak puchową kołdrą. Cały ten dzień był udany. Urwałem się dzięki uśmiechowi losu i bez problemu wrócę do hotelu, ponieważ wartę pełnił jeden z moich kolegów, który przeprowadzi mnie przez wartownię. Gdy zamykałem oczy, wciąż miałem w ramionach Helen i uśmiechałem się, wspominając, w jak doskonałym znalazłem ją zdrowiu. Wyglądała cudownie, jajecznica z frytkami była wspaniała, wszystko było dobrze. Oprócz tego jednego, przykrego dysonansu. Och, jak nienawidziłem tej sukni! Rozdział dwunasty. – Hej, ty! A dokąd to się wybierasz? Taki zwrot należał do normalnych w ustach wartownika, a mężczyzna, który na mnie warknął, miał wygląd typowego służbisty. – Dodatkowe zajęcia z nawigacji, kapralu – odparłem. – Pokaż mi przepustkę! Wyrwał mi ją z ręki, przeczytał i zwrócił, nie patrząc na mnie. Wyszedłem na ulicę, czując się jak wypuszczony warunkowo więzień. Nie wszyscy żandarmi byli tacy, ale większość z nich nie grzeszyła uprzejmością. Od początków służby w lotnictwie myślałem o tym, że od dłuższego czasu byłem rozpieszczany. Zawsze traktowano mnie z szacunkiem, ponieważ byłem weterynarzem, przedstawicielem szacownego zawodu. A ja przyjmowałem to jako coś zupełnie oczywistego. Teraz byłem AC2, najmarniejszą formą życia w RAF-ie, a zwrot „Hej, ty!” w pełni odzwierciedlał mój status. Farmerzy z Yorkshire nie rzucają mi się na szyję, ale od tamtego czasu jeszcze bardziej cenię sobie ich ostrożną uprzejmość i przyjazne zachowanie. Dopiero w wojsku przestałem uważać to za oczywiste. Rzecz jasna, każde zajęcie wiąże się z pewnymi przykrościami, praca weterynarza nie jest pod tym względem wyjątkiem. Do dziś pamiętam czerwoną twarz Ralpha Beamisha, trenera koni wyścigowych, gdy patrzył, jak wysiadam z samochodu. – Gdzie pan Farnon? – mruknął. Zjeżyłem się. Słyszałem to aż za często, szczególnie z ust koniarzy z okolic Darrowby. – Przykro mi, panie Beamish, ale nie będzie go cały dzień, więc pomyślałem, że lepiej przyjechać, niż zostawić to do jutra. Nawet nie próbował ukrywać niesmaku. Wydął tłuste, purpurowe policzki, wbił ręce w kieszenie bryczesów i z miną męczennika podniósł oczy ku niebu. – No cóż, więc chodźmy. Odwrócił się i potruchtał na krótkich, grubych nóżkach w kierunku jednego z otaczających dziedziniec boksów. Westchnąłem w duchu i poszedłem za nim. Los weterynarza niebędącego zagorzałym koniarzem stawał się czasem w Yorkshire nie do pozazdroszczenia, szczególnie w takich stajniach jak ta, traktowanych niemal jak świątynie. Siegfried, oprócz intuicyjnych uzdolnień, umiał rozmawiać z koniarzami. Z łatwością i bez końca mógł dyskutować o rodowodach i zaletach pacjentów; sam jeździł, polował, a nawet miał odpowiedni wygląd – pociągłą, arystokratyczną twarz, przystrzyżony wąsik i długie nogi. Trenerzy uwielbiali go, a niektórzy, tak jak Beamish, uznawali za śmiertelną obrazę, gdy nie zjawiał się osobiście, aby pielęgnować ich cennych podopiecznych. Zawołał na jednego ze stajennych, który otworzył drzwi boksu. – Jest tutaj – wymamrotał. – Wrócił kulawy z porannego treningu. Stajenny wyprowadził gniadego wałacha i nawet nie musiał go ruszyć kłusem, abym mógł postawić diagnozę; koń wyraźnie kulał na prawą przednią nogę. – Chyba ma wywichnięty staw barkowy – rzekł Beamish. Stanąłem po drugiej stronie konia i uniosłem mu kończynę. Oczyściłem strzałkę i oskrobałem podeszwę kopyta; nie dostrzegłem śladu otarcia ani nadwrażliwości przy ostukiwaniu rękojeścią noża. Przesunąłem dłoń nad staw pęcinowy i palpacyjnie zlokalizowałem obolałe miejsce w dolnej części śródręcza. Nie prostując pleców, podniosłem głowę. – Chyba na tym polega problem, panie Beamish. Prawdopodobnie kopnął się tylną nogą w to miejsce. – Gdzie? – Trener pochylił się nade mną i spojrzał na nogę. – Nic nie widzę. – No tak, skóra nie została przecięta, ale koń wzdrygnie się, jeśli dotknie pan tego miejsca. Beamish dźgnął konia grubym paluchem. – Niby racja – mruknął. – Jednak wzdrygnąłby się tak, gdyby ścisnął go pan w jakimkolwiek innym miejscu. Zaczął mnie denerwować ton jego głosu, ale zachowałem spokój. – Jestem pewny, że to jest przyczyna. Radzę przykładać gorący kataplazm przeciwzapalny tuż nad pęciną, na przemian z polewaniem zimną wodą, dwa razy dziennie. – Hmm, jestem pewny, że jest pan w błędzie. To wcale nie tutaj. Koń chodzi w taki sposób, kiedy ma kontuzjowany bark. Skinął na stajennego. – Harry, dopilnuj, żeby zaraz dostał gorący okład na ten bark. Gdyby mnie uderzył, nie czułbym się gorzej. Otworzyłem usta, żeby się spierać, ale już odchodził. – Jest tu inny koń, na którego powinien pan rzucić okiem – rzekł. Zaprowadził mnie do pobliskiego boksu i pokazał wielkiego kasztana z widocznymi śladami po plastrze na przedniej nodze. – Pan Farnon sześć miesięcy temu przyłożył mu na tę nogę czerwony plaster. Od tego czasu koń odpoczywał. Teraz jego stan się poprawił. Uważa pan, że można go już brać do treningu? Przesunąłem palce wzdłuż zginających ścięgien, szukając zgrubienia. Nie było żadnego. Jednak przy dalszym badaniu na uniesionej kończynie okazało się, że jest jeszcze bolesne miejsce na powierzchownym zginaczu. – Myślę, że lepiej będzie zostawić go jeszcze jakiś czas w stajni. – Nie zgadzam się z panem – warknął Beamish. Odwrócił się do chłopca stajennego. – Wyprowadź go, Harry. Wytrzeszczyłem oczy. Czy w ten sposób zamierzał mnie upokorzyć? Dać do zrozumienia, że nie ma o mnie najlepszego zdania? Tak czy siak, zaczynał działać mi na nerwy i miałem nadzieję, że rumieńce na moich policzkach nie rzucają się zbytnio w oczy. – Jeszcze jedno – rzekł Beamish. – Mamy tu konia, który kaszle. Niech pan na niego zerknie, zanim pan odjedzie. Przeszliśmy wąskim przejściem na mniejszy dziedziniec, gdzie Harry wszedł do boksu i chwycił konia za kantar. Podążyłem w ślad za stajennym, sięgając po termometr. Gdy dotknąłem zadu, koń położył uszy po sobie, zarżał i zaczął tańczyć w miejscu. Zawahałem się, po czym skinąłem na stajennego. – Podnieś mu przednią nogę, a ja zmierzę temperaturę, dobrze? – powiedziałem. Chłopak pochylił się i złapał konia za nogę, ale wtrącił się Beamish. – Nie fatyguj się, Harry, nie ma potrzeby. On jest łagodny jak owieczka. Znieruchomiałem na chwilę. Czułem, że mam rację, ale moje notowania tutaj i tak nie były najlepsze. Wzruszyłem ramionami, podniosłem koniowi ogon i wepchnąłem termometr w odbyt. Obie tylne nogi uderzyły mnie niemal równocześnie, ale pamiętam, że wylatując przez otwarte drzwi boksu, zupełnie trzeźwo pomyślałem, iż ta, która trafiła mnie w pierś, o ułamek sekundy wyprzedziła drugą. Jednak w następnej chwili moja świadomość uległa gwałtownemu ograniczeniu w wyniku tego, że ta druga trafiła prosto w splot słoneczny. Leżałem na cemencie podwórka, jęcząc, sapiąc i rozpaczliwie usiłując złapać oddech. Przez chwilę byłem przekonany, że umieram, ale w końcu zdołałem nabrać powietrza w płuca i z trudem podniosłem się z ziemi. Przez otwarte drzwi boksu ujrzałem Harry’ego, trzymającego konia i patrzącego na mnie przerażonym wzrokiem. Tymczasem pan Beamish nie zdradzał żadnego zainteresowania moim losem; z niepokojem oglądał tylne nogi konia. Najwidoczniej obawiał się, że mogły ulec jakimś uszkodzeniom w wyniku kontaktu z moimi okropnie twardymi żebrami. Powoli wstałem i zrobiłem kilka ostrożnych wdechów. Byłem wstrząśnięty, ale cały. Zapewne instynktownie chroniłem przy upadku termometr; wciąż trzymałem go w dłoni. Kiedy wróciłem do boksu, czułem tylko szalejącą we mnie furię. – Podnieś mu tę cholerną nogę, tak jak ci mówiłem! – wrzasnąłem na nieszczęsnego Harry’ego. – Tak, proszę pana! Przepraszam! – Schylił się, podniósł nogę konia i mocno przytrzymał ją obiema rękami. Obróciłem się do Beamisha, by sprawdzić, czy ma coś do powiedzenia, ale trener milczał, gapiąc się na wielkie zwierzę. Tym razem zmierzyłem temperaturę bez żadnych przygód. Koń miał 101° Fahrenheita. Podszedłem od przodu i rozchyliwszy mu nozdrze kciukiem oraz palcem wskazującym, znalazłem śluzowato-ropną wydzielinę. Węzły chłonne podszczękowe i zagardłowe nie wykazywały zmian. – Jest lekko przeziębiony – orzekłem. – Zrobię mu zastrzyk i zostawię panu sulfonamid; pan Farnon stosuje go w takich przypadkach. Jeśli to ostatnie stwierdzenie trafiło do pana Beamisha, to nie okazał tego, z kamiennym wyrazem twarzy obserwując, jak wstrzykuję 10 mililitrów prontosilu. Przed odjazdem wyjąłem z bagażnika samochodu ćwierćkilogramowe opakowanie sulfonamidu. – Trzeba zaraz podać mu trzy uncje lekarstwa w pół litrze wody, a potem po półtorej uncji rano i wieczorem. Proszę powiadomić nas, czy koń poczuł się lepiej. Pan Beamish z ponurą miną wziął ode mnie lekarstwo, a ja, otworzywszy drzwi samochodu, poczułem głęboką ulgę wywołaną przeświadczeniem, że to już koniec tej nieprzyjemnej wizyty. Zdawała się trwać wieki i nie dała mi powodów do zadowolenia. Właśnie zapuszczałem silnik, gdy do trenera podbiegł jeden z chłopców stajennych. – Proszę pana, chodzi o Almirę. Chyba się dusi! – Dusi! – Beamish wytrzeszczył oczy, a potem zwrócił się do mnie: – Almira to moja najlepsza klacz. Lepiej niech pan ją obejrzy! A zatem to jeszcze nie koniec. Przeczuwając najgorsze, pospieszyłem za przysadzistym gospodarzem na dziedziniec, gdzie inny stajenny stał obok pięknej kasztanki. Kiedy ją zobaczyłem, poczułem się tak, jakby zimna dłoń zacisnęła się na moim sercu. Do tej pory miałem do czynienia z banalnymi przypadkami, ale to było coś innego. Stała nieruchomo, dziwnie intensywnie wpatrując się w dal. Unoszeniu i opadaniu żeber towarzyszyło urywane, chrapliwe rzężenie, a jej nozdrza rozdymały się przy każdym oddechu. Nigdy nie widziałem tak oddychającego konia. Ponadto były jeszcze inne objawy: klacz toczyła pianę z pyska i co kilka sekund wstrząsał nią spazmatyczny kaszel. – Kiedy to się zaczęło? – zwróciłem się do stajennego. – Niedawno, proszę pana. Widziałem ją godzinę temu i była zdrowa jak ryba. – Jesteś pewny? – Tak, dałem jej trochę siana. Wtedy nic jej nie było. – Co się z nią dzieje, do diabła? – wykrzyknął Beamish. Hmm, to było dobre pytanie, a ja nie miałem na nie żadnej odpowiedzi. Gdy, zdumiony, chodziłem wokół zwierzęcia, patrząc na drżące kończyny i przerażone oczy, tysiące myśli przychodziło mi do głowy. Widywałem „duszące się” konie – suchy kaszel przy gardzieli zatkanej pokarmem – ale wyglądały inaczej niż ten. Obmacałem z zewnątrz przełyk i wyczułem, że jest zupełnie pusty. Ponadto dławiący się koń inaczej oddycha. Ta klaczka wyglądała tak, jakby coś zatkało jej płuca. Tylko co? I jak...? Czy mogło to być jakieś obce ciało? To możliwe, jednak jeszcze nigdy nie widziałem czegoś podobnego. – No, do licha, pytam pana! Co to jest? Co pan na to? – Pan Beamish niecierpliwił się i nie mogłem mieć mu tego za złe. Uświadomiłem sobie, że jestem lekko zdyszany. – Jeszcze chwilkę, muszę osłuchać jej płuca. – Jeszcze chwilkę! – wybuchnął trener. – Dobry Boże, człowieku, nie mamy wiele czasu! Ten koń może paść! Nie musiał mi tego mówić. Zauważyłem już to złowrogie drżenie kończyn, a teraz klaczka zaczęła się chwiać. Czas uciekał. Czując suchość w ustach, osłuchałem płuca. Wiedziałem, że niczego nie odkryję – przyczyna prawdopodobnie tkwiła gdzieś w gardle – ale zyskałem odrobinę czasu do namysłu. Nawet mając stetoskop w uszach, wciąż słyszałem głos Beamisha. – Że też musiało to spotkać właśnie ją! Sir Erie Horrocks dał za nią w zeszłym roku pięć tysięcy funtów. To najcenniejsze zwierzę w mojej stajni. Dlaczego to musiało mnie spotkać?! Obmacując z bijącym sercem żebra klaczy, w pełni podzielałem jego zdanie. Dlaczego to mnie musiał się przytrafić taki koszmarny przypadek? I to właśnie u takiego Beamisha, który nie miał do mnie ani krzty zaufania. – Czy na pewno nie da się ściągnąć pana Farnona? – spytał, podchodząc i łapiąc mnie za ramię. – Przykro mi – odparłem szorstko. – Jest ponad trzydzieści mil stąd. – To klęska. – Trener jakby oklapł. – Jesteśmy skończeni. Ona zdycha. Miał rację. Klacz zaczęła się słaniać na nogach, oddychając coraz głośniej i z jeszcze większym wysiłkiem, tak że z trudem utrzymywałem stetoskop przy jej klatce piersiowej. I właśnie gdy położyłem dłoń na jej boku, chcąc ją uspokoić, wyczułem niewielki obrzęk pod skórą. Owalna opuchlizna, podobna do wepchniętej pod skórę monety. Przyjrzałem się temu z bliska. Tak, teraz widziałem to wyraźnie. I kolejne na grzbiecie... i jeszcze jedno, i jeszcze. Serce uderzyło mi mocniej... już wiedziałem. – I co ja powiem Sir Ericowi? – jęczał trener. – Że klacz padła, a weterynarz nie wie, dlaczego? Rozpaczliwie rozglądał się wokół, jakby miał nadzieję, że Siegfried, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyrośnie nagle spod ziemi. – Wcale nie powiedziałem, że nie wiem – rzuciłem przez ramię, biegnąc do samochodu. – To urticaria. Truchtał tuż za mną. – Urti... co to takiego, do diaska? – Pokrzywka – odparłem, szukając w torbie adrenaliny. – Pokrzywka! – Szeroko otworzył oczy. – Przecież nie mogła wywołać czegoś takiego! Nabrałem pięć mililitrów adrenaliny do strzykawki i ruszyłem z powrotem. – To nie ma nic wspólnego z pokrzywami. To reakcja alergiczna, zazwyczaj zupełnie nieszkodliwa, ale w niektórych przypadkach powodująca obrzęk krtani; to właśnie taki przypadek. Trudno było uwydatnić żyłę, bo klacz słaniała się na nogach, ale w końcu znieruchomiała na kilka sekund i zdołałem nacisnąć kciukiem tętnicę szyjną. Gdy ukazała się, wypukła i nabrzmiała, wbiłem igłę i wstrzyknąłem adrenalinę. Potem cofnąłem się i stanąłem obok trenera. Żaden z nas nie odezwał się słowem. Całkowicie zaabsorbował nas widok konającego zwierzęcia i jego rzężący oddech. Przytłaczała mnie świadomość ponurego faktu, że klacz jest bliska uduszenia się, a kiedy zatoczyła się i prawie upadła, mocno zacisnąłem dłoń na rękojeści schowanego w kieszeni skalpela. Aż za dobrze wiedziałem, że powinienem zrobić tracheotomię, ale nie miałem rurki tracheotomijnej. Jeśli klacz upadnie, powinienem przeciąć jej tchawicę, ale starałem się o tym nie myśleć. Teraz musiałem polegać na adrenalinie. – To beznadziejne, prawda? – Beamish bezradnym gestem wyciągnął rękę. – Jest jeszcze szansa. – Wzruszyłem ramionami. – Jeżeli zastrzyk na jakiś czas zmniejszy przesiąkanie płynu do błony śluzowej krtani... musimy zaczekać. Kiwnął głową, a z jego twarzy wyczytałem rozmaite uczucia; nie tylko obawę przed koniecznością przekazania złych wieści słynnemu właścicielowi, ale także przygnębienie rasowego koniarza obserwującego cierpienia pięknego zwierzęcia. Z początku sądziłem, że wyobraźnia płata mi figle, ale koń zaczął jakby nieco lżej oddychać. Dręczony niepewnością, zauważyłem, że klacz przestała się ślinić; mogła już przełykać. Od tej chwili wydarzenia potoczyły się niewiarygodnie szybko. Objawy uczulenia występują z dramatyczną nagłością, ale na szczęście równie szybko ustępują. Po piętnastu minutach klacz wyglądała niemal normalnie. Nadal miała trochę świszczący oddech, ale już rozglądała się wokół, zapomniawszy o wszystkim. Beamish, który obserwował ją jak człowiek w transie, wziął garść siana z beli i podał klaczce. Łapczywie wyrwała mu je z ręki i z apetytem zaczęła jeść. – Nie do wiary – mruczał pod nosem trener. – Nigdy nie widziałem, żeby coś podziałało tak szybko jak ten zastrzyk. Czułem się tak, jakbym płynął na różowej chmurce i w mgnieniu oka opadło ze mnie całe napięcie i przygnębienie. Dzięki Bogu, że w stresującej pracy weterynarza zdarzają się takie momenty jak ten; nagłe przejście od rozpaczy do triumfu, od wstydu do dumy. Niemal popłynąłem do samochodu, a kiedy usiadłem za kierownicą, w otwartym okienku zobaczyłem twarz Beamisha. – Panie Herriot... Nie był człowiekiem, któremu gładkie gadanie przychodzi bez trudu; mięśnie jego czerwonych i pobrużdżonych policzków drżały, kiedy szukał odpowiednich słów. – Panie Herriot, tak sobie myślę... że chyba nie trzeba być koniarzem, żeby leczyć konie? Gdy tak patrzyliśmy na siebie, w jego oczach dojrzałem coś jakby błaganie. Nagle roześmiałem się, co przyjął z wyraźną ulgą. – To prawda – powiedziałem i odjechałem. Rozdział trzynasty. Czy psy mają poczucie humoru? Stojąc na warcie przed „Grand Hotelem”, czułem, że potrzebne mi całe zasoby mojego własnego poczucia humoru. Minęła północ, przenikliwy wiatr świszczał nad pustym placykiem i było tak zimno i nudno, że z ulgą sprezentowałem broń przechodzącemu samotnemu oficerowi. Ze złością zastanawiałem się, jakim cudem romantyczny pomysł zaliczenia kursu dla pilotów uczynił mnie obrońcą „Grand Hotelu” w Scarborough. W tej sytuacji było niewątpliwie coś dziwnego i zapewne dlatego wróciłem myślami do Shepa, psa pana Bailesa. Niewielka farma Bailesa znajdowała się niedaleko drogi biegnącej przez wioskę Highburn, więc aby wejść na dziedziniec, trzeba było przejść jakieś osiem metrów między wysokimi na pięć stóp murkami. Po lewej był sąsiedni dom, a po prawej frontowy ogród farmy. W tym ogródku przez większość dnia czaił się Shep. Był sporym psem, o wiele większym od przeciętnego collie. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że był po części owczarkiem alzackim, gdyż oprócz typowego czarnobiałego futra miał niezwykle masywne kończyny i szlachetnie uformowany łeb ze sterczącymi uszami. Wcale nie przypominał chudych zwierząt, jakie widywałem podczas codziennych obchodów. Idąc między murami, myślami byłem już w oborze, widocznej na drugim końcu podwórza. Jedna z krów Bailesa, o imieniu Rosę, cierpiała na dziwne schorzenie przewodu pokarmowego. Choroba była z rodzaju tych, które tak trudno zdiagnozować, że nie dają weterynarzowi spać. Dwa dni temu krowa zaczęła posapywać i tracić mleko, a kiedy wczoraj ją ujrzałem, zacząłem snuć najrozmaitsze przypuszczenia. Może połknęła drut. Jednak czwarty żołądek kurczył się prawidłowo i wyraźnie słyszałem odgłosy trawienne. Ponadto krowa bez entuzjazmu pogryzała siano. Czyżby zadławienie...? Albo częściowy skręt kiszek...? Niewątpliwie stwierdziłem ból brzucha, a temperatura 102,5° Fahrenheita wskazywała, że przyczyną choroby może być połknięty drut. Oczywiście, mogłem wyjaśnić wszystko, rozcinając krowę, ale pan Bailes był tradycjonalistą i nie podobał mu się pomysł, bym gmerał w brzuchach jego zwierząt, jeżeli nie jestem pewny diagnozy. A nie byłem; to nie ulegało wątpliwości. W każdym razie ustawiłem ją tak, żeby stojąc przednimi nogami na połowie wyjętych drzwi, miała wyżej przód, a także dałem jej silny środek przeczyszczający. – Dbaj o żołądek i ufaj Bogu – powiedział mi kiedyś starszy wiekiem kolega. To bardzo sensowna rada. Szedłem przejściem między murkami, ciesząc się nadzieją na poprawę zdrowia pacjentki, gdy nagle tuż obok usłyszałem ogłuszający jazgot. To znowu Shep. Mur miał akurat taką wysokość, że pies mógł nań wskoczyć i szczekać tuż nad głowami przechodniów. To była jego ulubiona zabawa i już nieraz mnie zaskakiwał; jednak jeszcze nigdy tak skutecznie. Myślami błądziłem daleko, a pies tak dokładnie wyliczył swój skok, że warknął mi wprost do ucha, a jego zęby znalazły się o kilka cali od mojej twarzy. Ponadto głos miał odpowiedni do rozmiarów – przeciągły i basowy, dobywający się z głębi potężnej piersi. Podskoczyłem na pół metra w powietrze, a kiedy znów stanąłem na ziemi – z mocno walącym sercem i szumem w głowie – rzuciłem mu gniewne spojrzenie. Jednak, jak zwykle, zobaczyłem tylko kudłaty kształt, znikający w podskokach za narożnikiem domu. Zachowanie tego zwierzęcia zadziwiało mnie. Czy był złym psem i w ten sposób okazywał mi swoją niechęć, czy też po prostu sobie żartował? Nigdy nie podszedłem do niego dostatecznie blisko, żeby się o tym przekonać. Nie byłem w dość dobrej formie, aby odbierać złe wiadomości, ale właśnie taka oczekiwała na mnie w oborze. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na twarz farmera, aby zrozumieć, że krowa ma się gorzej. – Myślę, co ma zatwardzenie – mruknął ponuro pan Bailes. Zgrzytnąłem zębami. Mianem zatwardzenia starsze pokolenie farmerów określało wiele schorzeń układu pokarmowego. – A więc olej nie pomógł? – Nii, popuszcza tylko małe i twarde bobki. Jak nic zatwardzenie, mówię panu. – Racja, panie Bailes – powiedziałem z krzywym uśmiechem. – Będziemy musieli spróbować czegoś silniejszego. Przyniosłem z samochodu zestaw do płukania żołądka, który tak bardzo lubiłem, a który, niestety, wyszedł z użycia. Składał się z długiej gumowej rurki i drewnianego knebla z rzemiennymi jarzmami do wiązania za rogami. Wpompowując dwa galony ciepłej wody z formaliną i chlorkiem sodu, czułem się jak Napoleon, posyłający gwardzistów w bój pod Waterloo. Jeśli to nie przyniesie pożądanego rezultatu, to już nic nie pomoże. Mimo wszystko, nie czułem się zbyt pewnie. Ten przypadek wydawał mi się jakiś dziwny. Jednak musiałem spróbować. Musiałem zrobić coś, co pobudzi funkcjonowanie układu pokarmowego tej krowy, ponieważ nie podobał mi się jej wygląd. Posapywała cicho, a jej ślepia zaczęły zapadać w głąb czaszki, co jest najgorszym objawem u bydła. A ponadto zupełnie przestała jeść. Następnego ranka, jadąc jedyną ulicą wioski, zobaczyłem wychodzącą ze sklepu panią Bailes. Zatrzymałem wóz i wystawiłem głowę przez okienko. – Jak ma się dziś Rosę, pani Bailes? Postawiła koszyk na ziemi i obrzuciła mnie posępnym spojrzeniem. – Och, kiepsko, panie Herriot. Mąż uważa, że krowa się wykończy. Jeśli chce go pan znaleźć, musi pan przejść przez pole. Naprawia drzwi w tamtej obórce. Podjeżdżając do bramy wiodącej na pole, byłem mocno przygnębiony. – Do licha! Do licha! Do licha! – mamrotałem, wlokąc się przez pastwisko. Miałem ponure przeświadczenie, że zapowiada się kolejny dramat. Jeśli to zwierzę padnie, będzie to ciężki cios dla ubogiego farmera, mającego dziesięć krów i kilka świń. Powinienem temu zaradzić, tymczasem z przygnębieniem stwierdzałem, że nic nie mogę zrobić. A jednak, mimo wszystko, poczułem ogarniający mnie spokój. Pole było duże i brnąc przez sięgającą kolan trawę, widziałem stojącą na jego krańcu oborę. Łąka czekała na skoszenie i nagle uświadomiłem sobie, że jest środek lata, słońce jasno świeci, a wokół mnie w krystalicznym powietrzu unosi się woń koniczyny i traw. Gdzieś opodal kwitł na polu bób, roztaczając ciężki aromat kwiecia, który wdychałem z przymkniętymi oczami, jakby usiłując rozpoznać składniki tej mieszaniny zapachów. A ponadto ta cisza; właśnie ona działała uspokajająco. Ona i otaczająca mnie otwarta przestrzeń. Z rozmarzeniem spojrzałem na mile zielonych pól drzemiące w promieniach słońca. Żadnego dźwięku, ani śladu ruchu. Nagle ziemia pod moimi nogami poruszyła się z potwornym rykiem. Przez jedną okropną chwilę błękit nieba przysłonił jakiś kudłaty kształt, a z czerwonej gardzieli wydobyło się ogłuszające „hau, hau!” Bliski utraty przytomności odskoczyłem jak oparzony, wiodąc oszołomionym spojrzeniem za Shepem, który ile sił w nogach pędził w kierunku bramy. Ukryty w gęstej trawie na środku łąki, zaczekał, aż podejdę całkiem blisko, by wykonać swój popisowy numer. Nigdy się nie dowiem, czy znalazł się tam przypadkiem, czy też podkradł się, zauważywszy moje przybycie; jednak z jego punktu widzenia rezultat był nadzwyczaj zadowalający, ponieważ nigdy w życiu nie przestraszyłem się bardziej. Wiodę życie obfitujące w nagłe przypadki i chwile strachu, lecz ten wielki pies, wyrastający jak spod ziemi na środku pustego pola, całkiem wytrącił mnie z równowagi. Słyszałem o przypadkach nie kontrolowanej reakcji zwieraczy na nagły przestrach lub szok i jestem przekonany, że w tym momencie niewiele brakowało, a spotkałby mnie ten nieszczęsny los. Wciąż się trząsłem, dochodząc do obory i prawie się nie odzywałem, gdy pan Bailes poprowadził mnie z powrotem do farmy za drogą. Kiedy zobaczyłem moją pacjentkę, poczułem się jeszcze gorzej. Gwałtownie straciła na wadze i apatycznie wbijała w ścianę spojrzenie głęboko zapadniętych ślepi. Złowrogie pochrząkiwanie przybrało na sile. – Musiała połknąć drut! – wymamrotałem. – Niech pan ją spuści na chwilę, dobrze? Pan Bailes odpiął łańcuch; Rosę przeszła przez obórkę, po czym odwróciła się i niemal biegiem wróciła na swoje miejsce, zręcznie przeskakując przez kanał ściekowy. W tamtych czasach moją biblią była Praktyczna medycyna weterynaryjna Udalla, w której ten wielki człowiek głosił, że zwinnie poruszająca się krowa na pewno nie ma obcego ciała w przewodzie pokarmowym. Uszczypnąłem ją w kłąb i nie protestowała... to musiało być coś innego. – To najgorsze zatwardzenie, jakie widziałem – rzekł pan Bailes. – Dałem jej dziś rano trochę czegoś naprawdę mocnego, ale nic nie pomogło. – A co takiego, panie Bailes? – spytałem i ze znużeniem potarłem dłonią czoło. To zawsze zły znak, kiedy klient zaczyna stosować własne leki. Farmer sięgnął na zagracony parapet i podał mi butelkę. Napis na etykiecie głosił: „Eliksir żołądkowy doktora Hornibrooka. Niezrównany środek na wszelkie choroby bydła”. Doktor Hornibrook, we fraku i w cylindrze, z wyższością spoglądał na mnie z etykietki, gdy wyjąłem korek i powąchałem ciecz. Zamrugałem i zachwiałem się, a z oczu pociekły mi łzy. Płyn miał zapach czystego amoniaku, ale w tej sytuacji nie mogłem się wymądrzać. – To przeklęte chrząkanie! – rzekł zgnębiony farmer. – Co je powoduje? Nie było sensu mówić mu, że wygląda to na ograniczone zapalenie otrzewnej, ponieważ nie byłem pewien, czy to jest przyczyna tego stanu. Postanowiłem jeszcze raz spróbować płukania żołądka. Nadal pozostawało najsilniejszą bronią w moim arsenale, ale tym razem dodałem do roztworu dwa funty czarnej melasy. W tamtych czasach prawie każdy farmer miał w oborze beczkę tego produktu, więc musiałem tylko podejść do kąta i odkręcić kurek. Często żałuję, że beczka z melasą zniknęła z farm, gdyż ten syrop był dobrym lekarstwem dla bydła, ale wówczas nie wiązałem z nią wielkich nadziei. Instynkt świeżo upieczonego klinicysty mówił mi, że w trzewiach tej krowy coś jest nie tak. Dopiero następnego dnia po południu znów znalazłem się w Highburn. Postawiłem samochód przed farmą i już miałem przejść między murkami, gdy, przystanąwszy, spojrzałem na krowę pasącą się po drugiej stronie drogi. Pastwisko sąsiadowało z łąką, po której chodziłem poprzedniego dnia, a tą krową była Rosę. Nie mogłem się mylić; miała ładne, ciemnoczerwone umaszczenie z charakterystyczną białą łatą wielkości piłki. Otworzyłem bramę i w mgnieniu oka zapomniałem o wszystkich obawach. Była idealnie, cudownie zdrowa – w rzeczy samej, wyglądała jak najzupełniej zdrowe zwierzę. Podszedłem do niej i podrapałem ją w nasadę ogona. Była łagodnym stworzeniem, więc tylko obejrzała się na mnie, skubiąc trawę; jej ślepia nie były już zapadnięte, lecz jasne i błyszczące. Najwyraźniej spodobał jej się zielony spłachetek nieco dalej, bo powoli zaczęła się przesuwać w tamtym kierunku. Z zachwytem patrzyłem, jak niecierpliwie strząsając ze łba muchy, kroczyła przez pastwisko w poszukiwaniu świeższej zieleniny. Przestała posapywać, a wymię między jej nogami było pełne i twarde. Zmiana wydawała się wprost niewiarygodna. Gdy tak z uczuciem ulgi obserwowałem Rosę, nagle zauważyłem pana Bailesa, przechodzącego przez murek z sąsiedniej łąki. Pewnie znów naprawiał te drzwi obórki. Trochę mu współczułem. Muszę się wystrzegać jakichkolwiek oznak triumfu. Pewnie jest mu trochę głupio po wczorajszym dniu, kiedy to okazał taki brak wiary we mnie, stosując domowe środki i wątpiąc w efekt leczenia. Jednak nie mogłem go o to winić – biedaczysko tak się martwił. Nie, nie przystoi chełpić się sukcesem. – Dzień dobry, panie Bailes – powiedziałem życzliwie. – Rosę wygląda dziś doskonale, prawda? Farmer zdjął czapkę i otarł czoło. – Taa, jest całkiem inna, jak nic. – Nie sądzę, aby potrzebowała dalszego leczenia – powiedziałem z pewnym wahaniem. Może jedna szpileczka nie zaszkodzi. – Chyba dobrze, że zrobiłem jej wczoraj jeszcze jedno płukanie żołądka. – Płukanie? – Pan Bailes podniósł brwi. – To nie miało z tym nic wspólnego. – Co... co pan mówi? Przecież jej pomogło. – Nie, chłopcze, to Jim Oakley jej pomógł. – Jim..? Co też... – Taa. Jim wpadł tu wczoraj wieczorem. Często tu zachodzi wieczorami. Tylko zerknął na krowę i powiedział mi, co robić. Mówię panu, że prawie już padła – to płukanie nic jej nie pomogło. Kazał mi przegonić ją wokół pastwiska. – Co takiego? – No tak, właśnie tak powiedział. Widział już krowy w takim stanie, które wyzdrowiały, jak się je przegoniło. Wyprowadziliśmy Rosę, zrobiliśmy, jak mówił, i faktycznie, udało się. Od razu wyglądała lepiej. Wziąłem się w garść. – A kim – zapytałem z urazą – jest ten Jim Oakley? – To nasz listonosz, oczywiście. – Listonosz! – Taa, ale przed laty trzymał trochę zwierząt. On bardzo dobrze zna się na zwierzętach, ten Jim. – Z pewnością, ale zapewniam pana, panie Bailes... Farmer powstrzymał mnie gestem ręki. – Nic nie mów, chłopcze. Jim ją wyleczył i nie ma co zaprzeczać. Szkoda, że nie widziałeś, jak za nią ganiał. Jest tak samo stary jak ja, ale – jak rany! – umie biegać. Śmiga jak wszyscy diabli, ten Jim. – Zachichotał na samo wspomnienie. Miałem już dość. Podczas gdy farmer wygłaszał te peany, w roztargnieniu drapałem krowę w nasadę ogona i ubrudziłem sobie rękę. Zebrawszy resztę godności, skinąłem głową panu Bailesowi. – No cóż, muszę już iść. Mógłbym zajść do domu i umyć ręce? – Idź śmiało – odparł. – Żona zagrzeje dla ciebie trochę wody. Idąc z powrotem przez pole, czułem narastające rozgoryczenie. Jak we śnie przeszedłem przez bramę i znalazłem się na drodze. Zanim wszedłem w uliczkę między murkami, zajrzałem do ogrodu. Był pusty. Wlokąc się między kamiennymi ścianami, jeszcze bardziej pogrążałem się w żalu. Nie ulegało wątpliwości, że wyszedłem na kompletnego głupka. Jakkolwiek na to patrzeć, nie sposób dostrzec żadnej jaśniejszej strony tego zdarzenia. Miałem wrażenie, że upłynęła dłuższa chwila, zanim dotarłem do końca muru; już miałem skręcić w prawo, do kuchennych drzwi, gdy po lewej usłyszałem nagły szczęk łańcucha, po czym kudłate stworzenie skoczyło na mnie, donośnie zaszczekało mi w twarz i uciekło do budy. Tym razem myślałem, że dostanę zawału. Krańcowo zgnębiony, nie byłem przygotowany na kawały Shepa. Zupełnie zapomniałem, że pani Bailes czasem trzymała go w budzie przy furtce, aby zniechęcić nieproszonych gości. Bezwładnie opierałem się o ścianę, czując, jak krew łomocze mi w skroniach, i tępo spoglądałem na długi łańcuch leżący na kamieniach. Nie znoszę ludzi, którzy wyżywają się na zwierzętach, ale wtedy coś we mnie pękło. Wyładowałem ogrom nagromadzonej frustracji w serii nieartykułowanych okrzyków, po czym chwyciłem łańcuch i zacząłem ciągnąć zań ile sił. Pies, który tak mnie dręczył, siedział w budzie. Nareszcie wiedziałem, gdzie jest, i tym razem zamierzałem wyrównać z nim rachunki. Buda stała trzy metry dalej i z początku nie widziałem zwierzęcia. Było tylko nieruchomym ciężarem na drugim końcu łańcucha. Potem, w miarę jak ciągnąłem, najpierw wyłonił się nos, potem łeb, a w końcu cały pies, wleczony za obrożę. Chciał wstać i powitać mnie, ale byłem bezlitosny i ciągnąłem go po bruku, aż znalazł się u moich stóp. Wyszedłszy z siebie, przykucnąłem, potrząsnąłem mu pięścią przed nosem i ryknąłem z odległości kilku cali: – Ty draniu! Jeśli zrobisz to jeszcze raz, rozwalę ci ten cholerny łeb! Słyszysz, co mówię? Rozwalę ci ten cholerny łeb! Shep patrzył na mnie przerażonymi oczami, przepraszająco merdając podkulonym ogonem. Kiedy nie przestawałem krzyczeć, obnażył górne zęby w przepraszającym uśmiechu, a potem położył się na grzbiecie i legł nieruchomo z przymkniętymi oczami. Wreszcie zrozumiałem. Był mięczakiem. Wszystkie te jego gwałtowne ataki były tylko grą. Powoli uspokajałem się, ale chciałem, żeby dobrze mnie zrozumiał. – No dobra, kolego – powiedziałem groźnym szeptem. – Pamiętaj, co ci powiedziałem! Puściłem łańcuch i krzyknąłem ostatni raz: – Teraz do budy! Shep na ugiętych nogach i z podkulonym ogonem skoczył z powrotem do budy, a ja ruszyłem w kierunku domu, żeby umyć ręce. Wspomnienie tych niemiłych przeżyć na długo utkwiło w mojej podświadomości; było jak cierń. Wtedy nie miałem żadnych wątpliwości, że zostałem niesprawiedliwie oceniony, ale teraz jestem starszy i mądrzejszy, a po latach zrozumiałem, że się myliłem. Objawy, jakie wystąpiły u krowy pana Bailesa, były typowe dla przemieszczenia trawieńca (czwarty żołądek przesuwa się wtedy z prawej strony na lewą), którego w tamtych czasach po prostu nie rozpoznawano. Obecnie leczymy ten stan chirurgicznie, przepychając przemieszczony organ z powrotem do prawego boku i przyszywając go tam. Jednak czasem podobny rezultat można uzyskać, unieruchamiając krowę i przetaczając ją, więc dlaczego by nie spróbować jej przegonić...? Szczerze przyznaję, że wielokrotnie stosowałem metodę „przeganiania” Jima Oakleya, nieraz ze spektakularnymi wynikami. Do dziś często uczę się różnych rzeczy od farmerów, ale tylko wtedy nauczyłem się czegoś od listonosza. Zdziwiłem się, kiedy miesiąc później znów wezwano mnie do jednej z krów pana Bailesa. Miałem wrażenie, że po moich dokonaniach z Rosę, w razie jakichkolwiek kłopotów zwróci się raczej do Jima Oakleya. Jednak jego głos w słuchawce brzmiał uprzejmie i przyjaźnie jak zawsze, co bynajmniej nie świadczyło o tym, że stracił we mnie wiarę. To dziwne... Postawiwszy samochód przy drodze, czujnie zajrzałem do ogrodu przed domem, zanim wszedłem między murki. Cichy brzęk metalu oznajmił mi, że Shep czai się w budzie, więc zwolniłem kroku; nie dam się znów zaskoczyć. Na końcu zaułka przystanąłem, lecz dostrzegłem tylko czubek nosa, który zaraz schował się w budzie. A więc mój wybuch zrobił wrażenie na wielkim psie – zrozumiał, że nie zamierzam tolerować takich głupich dowcipów. Jednak, odjeżdżając po zakończeniu wizyty, wcale nie czułem się dobrze. Zwycięstwo odniesione nad zwierzęciem jest zbyt łatwe i miałem niemiłe wrażenie, że pozbawiłem Shepa jedynej przyjemności. W końcu każde stworzenie ma prawo do jakichś rozrywek i chociaż hobby Shepa mogło doprowadzić kogoś do zawału, było częścią jego osobowości. Niepokoiła mnie myśl, że mogłem go jej pozbawić. Bynajmniej nie byłem z tego dumny. Tak więc, kiedy – pod koniec tamtego lata – znów przejeżdżałem przez Highburn, zatrzymałem się przed farmą Bailesa. Wiejska uliczka, biała i zapylona, drzemała w popołudniowym słońcu. W spowijającej wszystko ciszy nic się nie poruszało – oprócz niewysokiego, grubego człowieczka podążającego w kierunku zaułka między murkami. Był to jeden z druciarzy z obozu opodal wioski; niósł naręcze patelni oraz garnków. Z miejsca, gdzie stałem, mogłem zajrzeć przez płot do ogrodu, w którym Shep bezszelestnie skradał się na pozycję za kamiennym ogrodzeniem. Zafascynowany patrzyłem, jak mężczyzna niespiesznie wchodzi w zaułek, a pies podąża w ślad za jego głową przesuwającą się nad murem. Tak jak oczekiwałem, wszystko wydarzyło się w połowie ścieżki. Idealnie wyliczony w czasie sus, króciutka przerwa na szczycie muru, a potem ogłuszające „hau!” wprost do ucha zaskoczonego nieszczęśnika. Efekt był zgodny z oczekiwaniami. Przez moment widziałem rozpaczliwie machające ramiona i fruwające garnki, potem usłyszałem przeciągły grzechot metalu i ujrzałem, jak człowieczek wypada z zaułka jak wystrzelony z katapulty, skręca w prawo i przemyka obok mnie ulicą. Zważywszy na jego obfite kształty, rozwijał zadziwiającą szybkość, rozpaczliwie przebierając krótkimi nóżkami. Nie przystanął, aż zniknął w głębi sklepu na końcu wioski. Nie wiem, po co tam wszedł, ponieważ nie można tam kupić nic wzmacniającego poza słodowym piwem. Shep, najwidoczniej głęboko usatysfakcjonowany, powędrował z powrotem do ogrodu i rozłożył się na trawie w miejscu, gdzie jabłoń rzucała długi cień. Oparłszy łeb na przednich łapach, spokojnie czekał na następną ofiarę. Uśmiechając się do siebie, wrzuciłem bieg i odjechałem. Przystanę przed sklepikiem i powiem temu człowieczkowi, że może pozbierać swoje garnki bez najmniejszej obawy, że nie zostanie rozszarpany na strzępy. Poczułem ulgę, ponieważ właśnie się przekonałem, że nie odebrałem wielkiemu psu jedynej radości w jego życiu. Shep nadal świetnie się bawił. Rozdział czternasty. Podejrzewam, że kiedy człowiek wkroczy już na drogę przestępczą, jest mu z każdą chwilą łatwiej. Najtrudniejsze są początki. W każdym razie tak mi się wydawało, gdy siedziałem w autobusie, znów urwawszy się na lewiznę. Bez jakichkolwiek problemów wymknąłem się z hotelu, a na ulicach Scarborough nie było żandarmów i nikt nie obrzucił mnie bacznym spojrzeniem, gdy spokojnie maszerowałem na dworzec autobusowy. Była sobota, 13 lutego. W czasie tego weekendu Helen miała urodzić. Mogło się to zdarzyć w każdej chwili, więc po prostu nie wyobrażałem sobie, że mógłbym siedzieć tam, kilka mil od niej i nic nie zrobić. Nie miałem wykładów ani tamtego dnia, ani nazajutrz, więc nikt nie zauważy mojej nieobecności. To tylko drobne wykroczenie, mówiłem sobie, a poza tym i tak nie miałem wyboru. Tak jak poprzednio, musiałem zobaczyć Helen. Nie zabawię tu długo, myślałem, spiesząc do znajomych drzwi jej domu. Wszedłem do środka i z rozczarowaniem spojrzałem na pustą kuchnię. Nie wiadomo dlaczego, byłem pewny, że będzie czekała tam na mnie z otwartymi ramionami. Zawołałem ją, lecz w domu nadal panowała cisza. Stałem tam, nasłuchując, gdy z sąsiedniego pokoju wyszedł jej ojciec. – Masz syna – powiedział. – Co...? – Chwyciłem poręcz krzesła. – Masz syna. Był taki spokojny. – Kiedy...? – Kilka minut temu. Właśnie dzwoniła siostra Brown. Zabawne, że wszedłeś akurat w tej chwili. Gdy oparłem się o krzesło, obrzucił mnie bacznym spojrzeniem. – Chciałbyś kapinkę whisky? – Whisky? Nie... dlaczego? – No, trochę zbladłeś, synu, to wszystko. Poza tym, powinieneś coś zjeść. – Nie, nie, muszę już iść. – Nie ma pośpiechu, chłopcze – uśmiechnął się. – I tak na razie cię tam nie wpuszczą. Lepiej zjedz coś. – Przepraszam, nie mogę. Czy mógłbym... czy mógłbym pożyczyć pański samochód? Wciąż byłem trochę rozdygotany, kiedy odjeżdżałem. Gdyby tylko pan Alderson stopniowo wyjawił mi prawdę... Mógł na przykład powiedzieć: „Mam dla ciebie wiadomość” lub coś takiego; tymczasem on bez ogródek oznajmił mi tę wstrząsającą nowinę. Kiedy zatrzymałem wóz przed domem siostry Brown, jeszcze do mnie nie docierało, że zostałem ojcem. Lecznica nosiła imponującą nazwę: „Greenside”, lecz mieściła się w małym domku siostry Brown, która miała zezwolenie Ministerstwa Zdrowia i zazwyczaj gościła dwie lub trzy miejscowe kobiety oczekujące porodu. Siostra, sympatyczna, ruchliwa kobieta o figlarnym spojrzeniu, osobiście otworzyła drzwi. – Pan Herriot! – zdziwiła się. – Ależ pan jest szybki! Skąd się pan wziął? – No, przypadkiem wpadłem i natknąłem się na pana Aldersona, który przekazał mi wiadomość – uśmiechnąłem się głupawo. – Mógł pan dać nam chwilę czasu na umycie małego – powiedziała – ale nic nie szkodzi, proszę wejść i obejrzeć go sobie. To ładne dziecko; waży dziewięć funtów. Wciąż jak we śnie wszedłem za nią po schodach do małej sypialni. Helen leżała w łóżku, wyglądała na wykończoną. – Cześć – powiedziała. Podszedłem i pocałowałem ją. – Jak było? – zapytałem nerwowo. – Okropnie – odparła bez entuzjazmu. Potem ruchem głowy wskazała łóżeczko obok. Po raz pierwszy zobaczyłem mojego syna. Jimmy był czerwony jak burak i miał nadętą, zniechęconą minę. Kiedy pochyliłem się nad nim, wcisnął obie piąstki pod brodę i zdawał się toczyć jakieś wewnętrzne zmagania. Wykrzywił się i jeszcze bardziej poczerwieniał, obrzucił mnie złośliwym spojrzeniem i wystawił język. – Mój Boże! – wykrzyknąłem. – Co się stało? – Położna popatrzyła na mnie z niepokojem. – Hmm, ten maluch dziwnie wygląda, prawda? – Co takiego?! – Zmierzyła mnie gniewnym wzrokiem. – Panie Herriot, jak pan może tak mówić? To śliczne dziecko! Znów zajrzałem do łóżeczka. Jimmy powitał mnie szyderczym grymasem, spurpurowiał i puścił kilka banieczek śliny. – Jest pani pewna, że wszystko z nim w porządku? Od strony łóżka usłyszałem zmęczony chichot, ale siostra Brown nie była ubawiona. – W porządku? Co właściwie ma pan na myśli? – Wyprostowała się groźnie. – Eee... czy nic mu nie jest? – Przestąpiłem z nogi na nogę. Myślałem, że zaraz mnie uderzy. – Czy nic...? Jak pan może? O czym pan mówi? Nigdy nie słyszałam takich bzdur! – Szukała wsparcia, odwracając się do łóżka, ale Helen, ze znużonym uśmiechem na ustach zamknęła oczy. Odciągnąłem rozzłoszczoną kobietę na bok. – Proszę posłuchać, siostro, czy ma pani tu jakieś inne dziecko? – Jakie inne? – spytała lodowatym tonem. – Niemowlę, noworodka. Chcę porównać Jimmy’ego z innym dzieckiem. – Porównać! – Szeroko otworzyła oczy. – Panie Herriot, nie zamierzam pana dłużej słuchać. Straciłam do pana cierpliwość! – Proszę, siostro – powtórzyłem. – Ma pani tu jakieś inne dziecko? Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie jak na jakiś zupełnie nieznany i fascynujący okaz. – Hmm, w pokoju obok leży pani Dewburn. Mały Sidney urodził się prawie w tym samym czasie co Jimmy. – Mogę na niego spojrzeć? – spytałem błagalnie położną. Zastanowiła się, a potem na jej ustach pojawił się współczujący uśmiech. – Och, jest pan... naprawdę... tylko na moment. Weszła do drugiego pokoju i usłyszałem niewyraźne głosy. Po chwili pojawiła się w progu i skinęła na mnie. Pani Dewburn była żoną rzeźnika, znałem ją bardzo dobrze. Jej twarz była zaczerwieniona i znużona, tak samo jak twarz Helen. – Aa, pan Herriot, nie spodziewałam się, że pana tu zobaczę. Myślałam, że jest pan w wojsku. – Dokładnie w RAF-ie, pani Dewburn. Ja... hmm... jestem na przepustce. Zajrzałem do łóżeczka. Sidney także był ciemnoczerwony i nadęty, i on również zdawał się z czymś walczyć. Te wewnętrzne zmagania objawiały się kilkoma groteskowymi grymasami, których kulminacyjnym momentem było wyszczerzenie nieistniejących zębów. – Jakie urocze dziecko – wymamrotałem, odruchowo cofnąwszy się o krok. – Tak, jest śliczny – powiedziała czule jego matka. – Naprawdę wspaniały. – Ponownie z niedowierzaniem zajrzałem do łóżeczka. – No cóż, bardzo dziękuję, pani Dewburn. To bardzo uprzejmie z pani strony, że pozwoliła mi go pani zobaczyć. – Bynajmniej, panie Herriot, to miło, że się pan zainteresował. Wyszedłszy za drzwi, głęboko odetchnąłem i otarłem pot z czoła. Co za ulga. Sidney był jeszcze zabawniejszy niż Jimmy. Kiedy wróciłem do pokoju Helen, siostra Brown siedziała na jej łóżku i obie najwyraźniej śmiały się ze mnie. Oczywiście, muszę przyznać, że miały powód. Sidney Dewbum i mój syn są teraz rosłymi, silnymi oraz dość przystojnymi młodzieńcami; moje obawy były zupełnie nieuzasadnione. Mała położna popatrzyła na mnie badawczo. Myślę, że mi wybaczyła. – Podejrzewam, że dla pana wszystkie cielęta i jagnięta są piękne już w chwili, gdy przychodzą na świat? – Hmm, tak – odparłem. – Muszę przyznać, że tak. Jak już mówiłem, dobre pomysły nieczęsto wpadają mi do głowy, ale w drodze powrotnej do Scarborough w mojej głowie zaczął się rodzić szatański plan. Przysługiwał mi urlop okolicznościowy, ale dlaczego miałbym brać go teraz? Helen przez dwa tygodnie pozostanie w lecznicy, a nie ma sensu, żebym przez ten czas kręcił się po Darrowby. Najlepiej będzie, jeśli za dwa tygodnie sam wyślę do siebie telegram zawiadamiający o narodzinach, co pozwoli nam spędzić ten urlop razem. To interesujące, że moje obiekcje moralne zniknęły w obliczu pokusy, ale – powiedziałem sobie – komu to szkodzi? Nie chciałem niczego wyłudzać, tylko przesunąć rzecz w czasie. RAF ani przygotowania wojenne w niczym przez to nie ucierpią. Podjąłem decyzję, zanim autobus ze zgaszonymi światłami dojechał do miasta, i następnego dnia napisałem do przyjaciela w Darrowby, aranżując wysłanie telegramu. Jednak nie byłem takim zatwardziałym przestępcą, jak sądziłem, ponieważ w miarę upływu dni zaczęły mnie dręczyć wątpliwości. W RAF-ie ściśle przestrzegano przepisów regulaminu. Miałbym poważne kłopoty, gdyby wykryto mistyfikację. Jednak perspektywa urlopu z Helen przyćmiła wszelkie obiekcje. Wreszcie nadszedł ten decydujący moment; moi koledzy i ja odbywaliśmy poobiednią sjestę w naszym pokoju, gdy na korytarzu zagrzmiał donośny głos: – AC2 Herriot! No już, pokaż się, Herriot! Żołądek podszedł mi do gardła. Nie wiadomo dlaczego, nie przewidziałem, że zajmie się tym sierżant Blackett. Myślałem, że zawiadomi mnie dyżurny albo kapral, może nawet któryś z sierżantów, ale nie sam szef. Sierżant Blackett był nieskorym do uśmiechu służbistą słusznej postury: metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, szerokie bary i kamienna twarz podkreślały powagę sprawowanej funkcji. Zazwyczaj młodsi podoficerowie zajmowali się naruszeniami dyscypliny, ale biada nieszczęśnikowi, jeśli zajął się nim sierżant Blackett. Znów to usłyszałem. Ten sam basowy ryk, który przetaczał się nad naszymi głowami każdego ranka na placu musztry. – Herriot! Natychmiast do mnie! Rączym kłusem wypadłem z pokoju i pognałem wypastowanym korytarzem. Stanąłem na baczność przed rosłym podoficerem. – Na rozkaz, panie sierżancie. – Ty jesteś Herriot? – Tak jest, panie sierżancie. Telegram w jego palcach lekko trącał niebieski serż spodni, gdy podoficer nieznacznie poruszał dłonią. Z mocno bijącym sercem czekałem, co nastąpi. – No cóż, chłopcze, mam przyjemność poinformować cię, że twoja żona urodziła bez komplikacji. Spojrzał na telegram. – „Chłopiec, oboje czują się dobrze. Siostra Brown”. Niech ci pogratuluję pierwszy. Wyciągnął rękę i kiedy ją uścisnąłem, uśmiechnął się. Nagle stwierdziłem, że wygląda jak Gary Cooper. – Pewnie zechcesz zaraz jechać i zobaczyć ich oboje, co? Tępo skinąłem głową. Na pewno pomyślał, że jestem flegmatykiem. Położył mi dłoń na ramieniu i zaprowadził do dyżurki. – Dalej, wiara, ruszać się! – huknął nad głowami lotników siedzących przy biurkach. – To ważne. Mamy tu świeżego tatusia. Przepustka urlopowa, bilet kolejowy, galopem! – Tak jest, sierżancie. Natychmiast, sierżancie. Zaczęły stukać maszyny do pisania. Olbrzymi sierżant podszedł do wiszącego na ścianie rozkładu jazdy. – Nie masz daleko. Popatrzmy... – Darrowby, Darrowby... tak, jest stąd pociąg do Yorku o trzeciej dwadzieścia. – Zerknął na zegarek. – Powinieneś zdążyć, jeśli się pospieszysz. Dojmujący wstyd, jaki czułem, jeszcze się pogłębił, gdy sierżant przemówił znowu: – Biegiem do pokoju i pakuj się. My przygotujemy ci dokumenty. Przebrałem się w najlepszy mundur, spakowałem worek i zarzuciłem go na ramię, po czym pospieszyłem z powrotem do dyżurki. Sierżant czekał na mnie. Wręczył mi podłużną kopertę. – Tu jest wszystko, synu, masz jeszcze mnóstwo czasu. Zmierzył mnie spojrzeniem, obszedł wkoło i poprawił białą patkę na czapce. – Tak, bardzo ładnie. Musisz wyglądać jak należy dla twojej pani, prawda? Znów rzucił mi ten uśmiech Gary’ego Coopera. Był przystojnym człowiekiem o miłym spojrzeniu, czego nigdy przedtem nie zauważyłem. Pomaszerował ze mną długim korytarzem. – To twój pierwszy dzieciak, prawda? – Tak jest, sierżancie. – No cóż, to dla ciebie wielki dzień. – Kiwnął głową. – Ja mam trójkę. Są już duże, ale diabelnie za nimi tęsknię. Wszystko przez tę przeklętą wojnę. Naprawdę zazdroszczę ci tego, że wejdziesz dziś do domu i po raz pierwszy zobaczysz syna. Poczucie winy ogarnęło mnie gorącą falą; kiedy przystanęliśmy na szczycie schodów, byłem pewny, że zdradzi mnie niepewna mina i niespokojne spojrzenie. Jednak on wcale na mnie nie patrzył. – Wiesz co, chłopie – rzekł łagodnie, spoglądając gdzieś nad moją głową. – To będzie najlepsza chwila w twoim życiu. Nie pozwalano nam używać głównych schodów, więc zbiegłem z hałasem wąskim bocznym wyjściem; byłem już na dole, kiedy znowu usłyszałem gromki głos. – Pozdrów ode mnie oboje. Spędziłem cudowne chwile z Helen, odbywając wielomilowe spacery, odkrywając radość popychania wózka z Jimmym, który cudownie wypiękniał. Urlop udał mi się znacznie lepiej, niż gdybym wziął go w wyznaczonym czasie, więc nie było cienia wątpliwości, że mój plan się powiódł. Jednak nie potrafiłem się tym cieszyć. Wyrzuty sumienia przyćmiły triumf i mam je aż do dziś. Sierżant Blackett popsuł mi zabawę. Rozdział piętnasty. – Trzeba być idiotą, żeby być wiejskim weterynarzem. Młody lotnik mówił to ze śmiechem, ale czułem, że w jego słowach jest trochę prawdy. Opowiadał mi o swojej pracy, którą wykonywał w cywilu i kiedy opisałem mu moją, spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Zdarzyła się taka chwila, kiedy przyznałbym mu rację. Dochodziła dziewiąta, był dżdżysty wieczór, a ja nadal pracowałem. Mocniej ścisnąłem kierownicę i poprawiłem się w fotelu, pojękując, gdy zaprotestowały moje obolałe mięśnie. Dlaczego wybrałem taki zawód? Mogłem zająć się czymś łatwiejszym i przyjemniejszym – mogłem na przykład pracować w kopalni albo zostać drwalem. Zacząłem użalać się nad sobą trzy godziny wcześniej, kiedy jechałem przez rynek w Darrowby do cielącej się krowy. Sklepy były pozamykane i mimo lodowatej mżawki wokół panowała atmosfera odpoczynku, zakończonej pracy, ciepłych kominków i otwartych książek oraz smug tytoniowego dymu. Miałem to wszystko, a ponadto Helen, w naszym saloniku. Myślę, że uświadomiłem to sobie wtedy, gdy ujrzałem grupkę młodych ludzi, wysiadających z samochodu przed „Drovers”; trzy dziewczyny i trzej młodzieńcy, wystrojeni i roześmiani, najwidoczniej udawali się na zabawę. Czekały ich wygody i miłe chwile; czekały one wszystkich oprócz Herriota, pędzącego w kierunku mokrych wzgórz, mającego przed sobą ciężką harówkę. Pacjentka bynajmniej nie poprawiła mi samopoczucia. Chuda, mała jałówka leżała na boku w walącej się budzie bez drzwi. Podłoga była zarzucona starymi puszkami, półcegłówkami oraz innym śmieciem; trudno powiedzieć, o co się potykałem, ponieważ jedynym źródłem światła była zardzewiała lampa naftowa, której płomyk migotał i przygasał na wietrze. Spędziłem dwie godziny w tej budzie, cal po calu wyciągając cielę. Nie był to przypadek wadliwego ułożenia, lecz zbyt wąskiej miednicy; jałówka nie podniosła się z ziemi, więc cały ten czas leżałem na podłodze, przetaczając się wśród cegieł i blaszanek, wstając tylko po to, by, dygocząc, dojść do wiadra z wodą. Wiatr lodowatymi podmuchami cały czas owiewał moją pierś i plecy. Wracałem do domu ze zdrętwiałą z zimna twarzą i czułem się tak, jakby grupka krzepkich mężczyzn z entuzjazmem kopała mnie przez cały wieczór. Rozczulając się tak nad sobą, wjechałem do maleńkiej wioski Copton. W ciepłych dniach lata wyglądała sielsko; zawsze przypominała mi pewien zakątek Pertshire, urzekając swą jedyną uliczką przyciśniętą do podnóża zielonego pagórka i ciemną falą drzew sięgającą aż po porośnięte paprociami hale na górze. Jednak tamtego wieczoru wieś była pusta i ciemna, a w smugach światła z reflektorów widziałem, jak deszcz smaga pozamykane na cztery spusty domy; słabą poświatę zauważyłem tylko tam, gdzie światła wiejskiego pubu łagodnie odbijały się w zalewanej deszczem jezdni. Zatrzymałem samochód pod rozkołysanym szyldem „Lisa i Ogarów”, po czym – pod wpływem nagłego impulsu – otworzyłem drzwi. Piwo dobrze mi zrobi. Kiedy wszedłem do pubu, poczułem miłe ciepło. Nie było tam szynkwasu, tylko ławy z wysokimi oparciami i dębowe stoły rozstawione pod bielonymi ścianami dawnej wiejskiej kuchni. Na jednym jej końcu ogień trzaskał w starym kuchennym piecu, a tykanie wiszącego nad nim zegara zagłuszało szmer rozmów. Nie było tu tak gwarno jak w nowoczesnych pubach, ale spokojnie. – Widzę, panie Herriot, że wraca pan z pracy – powiedział do mnie sąsiad, gdy usiadłem przy stole. – Tak, Ted, skąd wiesz? Mężczyzna zerknął na mój przybrudzony płaszcz przeciwdeszczowy i gumiaki, których nie zdjąłem na farmie. – No cóż, to nie jest pańskie niedzielne ubranie, a ponadto ma pan krew na nosie i krowie gówno na uchu. Ted Dobson był krępym trzydziestolatkiem i hodowcą krów; teraz wyszczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu. Ja również uśmiechnąłem się i wyjąłem chusteczkę. – To zabawne, że zawsze wtedy człowiek musi podrapać się w nos. Rozejrzałem się wokół. W pubie było około dwunastu mężczyzn; popijali piwo ze szklanych kufli, niektórzy grali w domino. Wszyscy byli robotnikami rolnymi, widywałem ich, kiedy przed świtem wyrywano mnie z łóżka; skuleni, w długich starych płaszczach, co dzień jechali na rowerach do pracy, deszcz czy wiatr pogodzeni z realiami swej trudnej egzystencji. Często myślałem sobie, że mnie zdarza się to tylko sporadycznie, natomiast oni robią to każdego ranka, w dodatku za trzydzieści szylingów tygodniowo. Patrząc na nich, poczułem lekki wstyd. Właściciel pubu, pan Waters, którego nazwisko często prowokowało do dowcipów, napełnił mój kufel, wysoko unosząc dzban, by wytworzyć profesjonalną piankę. – Prosze... panie Herriot, to bydzie sześć pensów. Za pół darmo. Każdą kroplę piwa przynoszono w tym dzbanie z drewnianych beczek stojących w piwnicy. W tłumnie odwiedzanym lokalu byłoby to wysoce niepraktyczne, ale ta knajpka rzadko pękała w szwach i pan Waters nigdy nie wzbogaci się jako szynkarz. Jednak w przylegającej do pubu obórce trzymał cztery krowy, po jego rozległym ogrodzie biegało pięćdziesiąt kur i co roku hodował kilka świń z miotów dawanych przez dwie maciory. – Dziękuję, panie Waters. Pociągnąłem długi łyk z kufla. Mimo zimna straciłem trochę potu i moje spragnione gardło chętnie powitało strumień mocnego Ale. Zaglądałem tu już wcześniej i znałem wszystkich obecnych. Szczególnie starego Alberta Close’a, emerytowanego owczarza, który co wieczór zajmował to samo miejsce na końcu ławy, tuż przy ogniu. Siedział tam, jak zwykle, patrząc gdzieś w dal, opierając brodę i dłonie na kosturze, który nosił przy pracy. Wyciągnięty pod jego nogami, jedną połową ciała pod ławą, a drugą pod stołem, leżał jego pies Mick, stary emeryt, tak jak jego pan. Zwierzę właśnie miało jakiś sen; gorączkowo przebierało nogami i poruszało wargami i uszami, od czasu do czasu cicho powarkując. – Założę się, że stary Mick cięgiem zagania owce. – Trącając mnie łokciem, Ted Dobson zaśmiał się. Kiwnąłem głową. Niewątpliwie piesek wspominał dni chwały, kiedy warował lub zaganiał, szerokim łukiem obiegając stado na gwizdek pana. A sam Albert? Co kryło się za tym pustym spojrzeniem? Mogłem wyobrazić go sobie za młodu, przemierzającego wietrzne wyżyny, pokonującego niekończące się mile wrzosowisk, skały i potoki, przy każdym kroku wbijającego ten kostur w murawę. Nie było wytrzymalszych ludzi od pasterzy z gór Dale, od owczarzy przez okrągły rok żyjących na otwartej przestrzeni, nielękających się deszczu ani śniegu. A teraz Albert stał się zgarbionym, artretycznym starcem, apatycznie spoglądającym spod wystrzępionego daszka starej tweedowej czapki. Zauważyłem, że właśnie dopił piwo, więc podszedłem do niego. – Dobry wieczór, panie Close – powiedziałem. Przyłożył dłoń do ucha i zamrugał. – Hę? – Jak się pan ma, panie Close? – podniosłem głos. – Nie narzekam, młodzieńcze – wymamrotał. – Nie narzekam. – Napije się pan? – Taa, dziękuję – rzekł, wskazując drżącym palcem na swój kufel. – Możesz wlać tu kapinkę, młodzieńcze. Wiedziałem, że kapinka oznacza pół litra, więc skinąłem na szynkarza, który wprawnie uwinął się z dzbankiem. Stary pasterz podniósł napełniony kufel i popatrzył na mnie. – Na zdrowie – mruknął. – Najlepszego – powiedziałem i już miałem wrócić na miejsce, gdy stary pies usiadł. Moje krzyki musiały zbudzić go ze snu, ponieważ przeciągnął się sennie, kilka razy potrząsnął łbem i rozejrzał się wkoło. Gdy obrócił się i spojrzał na mnie, przeżyłem szok. Jego ślepia wyglądały okropnie. Właściwie ledwie mogłem je dostrzec, gdy z trudem mrugały na mnie za gęstą zasłoną zlepionych ropą rzęs. Po obu stronach pyska białą sierść znaczyły ciemne, brzydkie smugi ropnej wydzieliny. Wyciągnąłem do niego rękę i pies lekko pomerdał ogonem, po czym zamknął oczy. Wyglądało na to, że tak jest mu lepiej. – Panie Close, od jak dawna to ma? – spytałem, kładąc dłoń na ramieniu Alberta. – Hę? – Mówię o oczach Micka. Są w kiepskim stanie. – Aha. – Staruszek ze zrozumieniem pokiwał głową. – Pewnie się przeziębił. Od szczeniaka miał do tego skłonności. – Nie, to coś gorszego niż przeziębienie, chodzi o powieki. – Hę? – Ma podwinięte powieki. To dość poważna sprawa – wrzasnąłem ile sił w płucach. – Tak, często leży z łbem przy drzwiach. – Stary znów pokiwał głową. – Tam jest przeciąg. – Nie, panie Close! – ryknąłem. – To nie ma z tym nic wspólnego. Nazywa się to entropion i wymaga operacji. – Racja, młodzieńcze – rzekł, upijając łyczek piwa. – Lekkie przeziębienie. Od szczeniaka miał do tego... Ze znużeniem odwróciłem się i wróciłem na miejsce. Ted Dobson spojrzał na mnie badawczo. – O co chodziło? – Hmm, paskudna historia, Ted. Entropion powoduje, że rzęsy ocierają o gałkę oczną. To bardzo bolesny stan, czasem prowadzi do owrzodzeń, a nawet do ślepoty. Nawet łagodny przypadek jest bardzo bolesny dla psa. – Rozumiem – zamyślił się Ted. – Już dawno zauważyłem, że stary Mick ma zaropiałe ślepia, ale ostatnio jeszcze mu się pogorszyło. – Tak, czasem tak się dzieje, ale najczęściej jest to dziedziczne. Podejrzewam, że Mick zawsze miał do tego skłonności, a ostatnio z jakiegoś powodu nagle wystąpił ostry stan zapalny. Znów spojrzałem na starego psa, cierpliwie siedzącego pod stołem i mocno zaciskającego powieki. – A więc cierpi? Wzruszyłem ramionami. – No cóż, wiesz, jak to jest, kiedy odrobina kurzu wpadnie ci do oka albo choćby podwinie ci się rzęsa. Powiedziałbym, że pies czuje się okropnie. – Biedny stary drań. Nie wiedziałem, że to coś takiego. – Ted zaciągnął się papierosem. – Czy można to usunąć operacyjnie? – Tak, Ted, to jeden z najbardziej satysfakcjonujących zabiegów, jakie może przeprowadzić weterynarz. Zawsze, kiedy to robię, mam pewność, że pies poczuje się lepiej. – Jasne, na pewno. Musi to być miłe uczucie. Jednak to na pewno kosztowny zabieg? – Zależy, jak na to patrzeć – uśmiechnąłem się krzywo. – To delikatna sprawa i wymaga czasu. Zazwyczaj liczymy funta. Lekarz chirurg uśmiałby się z takiej sumy, ale dla starego Alberta była zbyt duża. Przez chwilę obaj milczeliśmy, spoglądając na starca siedzącego w drugim końcu pokoju, na jego wytarty płaszcz i wystrzępione nogawki spodni opadające na popękane buty. Funt to dwutygodniowa emerytura tego starca. Fortuna. – W każdym razie ktoś musi mu powiedzieć. Wyjaśnię mu to. – Ted nagle podniósł się i przeszedł przez pub. – Masz ochotę na jeszcze jeden, Albercie? Stary pasterz obrzucił go roztargnionym spojrzeniem, a potem wskazał na swój kufel, znów pusty. – Taa, możesz wlać tu kapinkę, Ted. Hodowca machnięciem ręki przywołał pana Watersa, a potem pochylił się do ucha Alberta. – Zrozumiałeś, co powiedział ci pan Herriot? – krzyknął. – Taa... taa... Mick trochę się przeziębił... – Nie, wcale nie! To coś innego! To en... ęt... coś całkiem innego! – Cięgiem się przeziębią – wymamrotał Albert, trzymając nos w kuflu. – Ty głuchy draniu! – wrzasnął Ted. – Słuchaj, co mówię, musisz się nim zająć i... Jednak stary był daleko stąd. – Od szczeniaka... zawżdy miał... Mick sprawił, że zapomniałem o swoich kłopotach; wspomnienie jego oczu prześladowało mnie przez kilka dni. Miałem wielką ochotę zająć się nimi. Wiedziałem, że po godzinie pracy stary pies przeniesie się w świat, jakiego nie widział od wielu lat, i instynkt nakazywał mi pospiesznie wrócić do Copton, wrzucić go do samochodu i przywieźć do Darrowby na operację. Nie powstrzymywała mnie kwestia pieniędzy, jednak w ten sposób po prostu nie można prowadzić praktyki. Prawie każdego dnia widywałem kulawe psy na farmach i wychudłe koty na ulicach; byłoby cudownie, gdybym mógł się zająć każdym z nich zgodnie z posiadaną wiedzą. Prawdę mówiąc, próbowałem tego, lecz bez powodzenia. To Ted Dobson uwolnił mnie od tych rozterek. Przyjechał wieczorem do miasteczka, aby zobaczyć się z siostrą, i właśnie stanął w drzwiach przychodni, opierając się o rower. Jego sympatyczna, gładko ogolona twarz promieniała tak, że mogłaby oświetlić ulicę. Od razu przeszedł do rzeczy. – Zrobi pan tę operację staremu Mickowi, panie Herriot? – Tak, oczywiście, ale co z... co z...? – Och, wszystko w porządku. Zajmą się tym chłopcy z, „Lisa i Ogarów”. Zapłacimy z klubowych pieniędzy. – Klubowych pieniędzy? – Tak, latem co tydzień odkładamy troszeczkę. Na wycieczkę nad morze, albo coś takiego. – No cóż, to bardzo uprzejmie z waszej strony, Ted, ale czy jesteś pewien? Nie będą mieli nic przeciwko temu? – Nie, na pewno, nie będzie nam ich brakować – roześmiał się Ted. – I tak większość przepijamy. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał: – Wszyscy chłopcy chcą, żeby pan to zrobił. Od kiedy pan o tym powiedział, widok tego starego psa działa nam na nerwy. – No cóż, to wspaniale – powiedziałem. – Jak go tu przywieziecie? – Mój szef pożyczy mi furgonetkę. Czy może to być w środę wieczorem? – Doskonale. Patrzyłem, jak odjeżdża, po czym wróciłem do gabinetu. Dziś może się wydawać, że robiliśmy wiele szumu o jednego funta, ale w tamtych czasach była to spora kwota, o czym najlepiej może świadczyć fakt, że zarabiałem wtedy cztery funty tygodniowo. Kiedy nadszedł środowy wieczór, stało się jasne, że operacja Micka zmieniła się w swego rodzaju święto. Mała furgonetka była zapchana bywalcami „Lisa i Ogarów”, a kilku pedałowało w ślad za nią na rowerach. Stare psisko lękliwie przeszło korytarzem, kręcąc nosem na nieznane zapachy eteru i środków odkażających. Za nim podążał oddział robotników, dudniąc buciorami po kafelkowanej podłodze. Tristan, który miał uśpić psa, położył go na stole, a ja spojrzałem na rząd wyczekująco patrzących na mnie mężczyzn. Otaczało mnie niezwykłe audytorium. Co prawda, rzadko zdarza się, by taki tłum obserwował operację, ale ci ludzie sponsorowali całą imprezę, więc mieli prawo popatrzeć. Zapaliłem lampę i po raz pierwszy dokładnie przyjrzałem się Mickowi. Był ładnym, dobrze utrzymanym psem; tylko te okropne oczy... Odrobinkę uniósł powieki i zerknął na mnie, po czym znów zamknął oczy, oślepiony ostrym światłem. Chyba tak właśnie robił przez całe życie, szybko i ostrożnie zerkając na otoczenie. Podałem mu dożylnie barbituran i pomyślałem, że przynoszę mu ulgę, uwalniając na chwilę od cierpień. Kiedy był już nieprzytomny i wyciągnął się na boku, mogłem wreszcie zbadać go dokładniej. Rozchyliłem powieki, krzywiąc się na widok zlepionych rzęs, mokrych od łez i ropy; stwierdziłem przewlekłe zapalenie rogówki i spojówek, ale z ulgą odkryłem, że rogówka nie została uszkodzona. – Wiecie co – orzekłem – to paskudnie wygląda, ale chyba nie doszło do trwałych uszkodzeń. Robotnicy nie krzyknęli głośno z zachwytu, ale byli bardzo zadowoleni. Karnawałowy nastrój wzmógł się, gdy ze śmiechem wymieniali uwagi. Biorąc do ręki skalpel, uświadomiłem sobie, że jeszcze nigdy nie operowałem w takim hałasie. Jednak niemal z uciechą wykonałem pierwsze nacięcie; tak bardzo czekałem na tę chwilę. Zacząłem od lewego oka; ciąłem na całej długości, równolegle do brzegu powieki, a potem zrobiłem półksiężycowate cięcie, aby objąć pół cala tkanki nad okiem. Uchwyciwszy skórę kleszczykami, ściągnąłem ją i zszywając brzegi krwawiącej rany, z zadowoleniem zauważyłem, iż rzęsy zostały odciągnięte wysoko i odsunięte od powierzchni rogówki, którą drażniły, być może, od lat. Z dolnej powieki nigdy nie trzeba ujmować dużo, więc odciąłem z niej znacznie mniej skóry, a potem zabrałem się do prawego oka. Z radością machałem skalpelem, gdy nagle uświadomiłem sobie, że zgiełk przycichł; słyszałem jakieś pomruki. Podniosłem wzrok i ujrzałem ogromnego Kena Appletona, koniarza z Laurel Grove: trudno było go nie zauważyć, miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i był zbudowany jak jeden z koni pociągowych, którymi się zajmował. – O rany, ale tu gorąco – szepnął, a ja zauważyłem, że pot ścieka mu z czoła. Całkiem pogrążyłem się w pracy, więc nie zauważyłem, że był nie tylko spocony, ale także śmiertelnie blady. Właśnie odciągałem powiekę od gałki ocznej, gdy usłyszałem krzyk Tristana. – Łapcie go! Przyjaciele otaczający wielkoluda pochwycili go, gdy osuwał się na podłogę; leżał tam nieprzytomny, aż założyłem ostatni szew. Potem, kiedy razem z Tristanem oczyściliśmy i schowaliśmy instrumenty, zaczął rozglądać się wokół, a kompani pomogli mu wstać. Teraz, kiedy było już po zabiegu, towarzystwo odżyło i zaczęło żartować z Kena; jednak nie był on jedyny, który tak pobladł. – Myślę, że przyda ci się odrobinka whisky, Ken – powiedział Tristan. Opuścił pokój i wrócił z butelką whisky, której zawartość – z typową dla siebie gościnnością – rozdzielił między wszystkich, napełniając zlewki, menzurki oraz probówki. Niebawem uśpionego psa otaczał rozweselony tłumek. Kiedy furgonetka w końcu z rykiem silnika odjechała w noc, z jej ciasno upakowanego wnętrza słyszałem chóralny śpiew. Po dziesięciu dniach przywieźli Micka, abym zdjął mu szwy. Rany wygoiły się, ale zapalenie rogówki jeszcze nie ustąpiło i stary pies wciąż mrugał oczami. Dopiero miesiąc później ujrzałem rezultaty swojej pracy. Znów wracałem do domu z wieczornej wizyty i gdy przejeżdżałem przez Copton, oświetlone wejście do „Lisa i Ogarów” przypomniało mi o tamtym zabiegu. Wszedłem do środka i usiadłem wśród znajomych twarzy. Wszystko wyglądało zupełnie tak samo jak poprzednim razem. Stary Albert Close na swym zwykłym miejscu, Mick wyciągnięty pod stołem i przebierający łapami, co świadczyło o kolejnym barwnym śnie. Obserwowałem go uważnie, ale nie mogłem powstrzymać ciekawości. Przeszedłem przez pub, jakby przyciągał mnie niewidzialny magnes, i pochyliłem się nad psem. – Mick! – powiedziałem. – Obudź się, stary! Drżące łapy znieruchomiały, a ja na dłuższą chwilę wstrzymałem oddech, gdy kudłaty łeb odwracał się ku mnie. Potem z radosnym niedowierzaniem spojrzałem w szeroko otwarte, bystre, jasne ślepia młodego psa. Poczułem, jak krew żywiej pulsuje mi w ciele, gdy na mnie patrzył, rozchylając pysk w dyszącym uśmiechu i zamiatając ogonem kamienną posadzkę. Nie stwierdziłem żadnego zapalenia czy wydzieliny, a suche i czyste rzęsy rosły miękkim łukiem z dala od powierzchni rogówki, którą tak długo drażniły i ocierały. Pogłaskałem psa po łbie i gdy zaczął rozglądać się wokół, poczułem ogromną satysfakcję; stary pies cieszył się wolnością, chłonął widok nowego świata, który się przed nim otworzył. Kiedy wstałem, zauważyłem, że Ted Dobson i inni uśmiechają się konspiracyjnie. – Panie Close – wrzasnąłem. – Napije się pan? – Taa, możesz wlać mi tu kapinkę, młody człowieku. – Oczy Micka wyglądają o wiele lepiej. – Na zdrowie. – Stary podniósł kufel. – Taa, to było tylko małe przeziębienie. – Ależ, panie Close...! – Paskudna sprawa, jak się rzuci na oczy. Ten stary drań wyleguje się przy drzwiach i założę się, że znów to złapie. Od szczeniaka miał do tego... Rozdział szesnasty. Gdy pochyliłem się nad umywalką, żeby dokonać ablucji i dostałem kolejnego ataku gwałtownego kaszlu, zacząłem nabierać przekonania, że jestem tylko pionkiem. Różnica między moją obecną egzystencją a dawnym życiem polegała przede wszystkim na tym, że dotychczas przywykłem sam decydować o wszystkim, tymczasem w RAF-ie każdą dotyczącą mnie decyzję podejmowali inni ludzie. Niezbyt odpowiadała mi rola pionka, gdyż na wspaniały żywot lotników wpływały przeróżne pomysły i idee zrodzone w umysłach ludzi postawionych tak wysoko, że nigdy ich nie widzieliśmy. A tak wiele tych pomysłów wydawało się czystym idiotyzmem. Kto, na przykład, zdecydował o tym, że wszystkie okna naszych sypialni mają być otwarte na oścież podczas mroźnej zimy, tak by zdrowa mgła mogła napływać znad czarnego oceanu i lodowatym tchnieniem owiewać w nocy nasze łóżka? W rezultacie niemal sto procent naszego szwadronu cierpiało na przewlekłe zapalenie gardła i rankiem „Grand Hotel” zamieniał się w sanatorium dla gruźlików, rozbrzmiewając przeraźliwym chórem prychań i pokasływań. Znów złapał mnie kaszel, wstrząsający całym ciałem i grożący wysadzeniem oczu z oczodołów. Miałem ochotę zgłosić się jako chory, ale na razie z tym zwlekałem. Wszyscy tu na ogół odkładali wizytę w izbie chorych, dopóki nie dostali gorączki. Do tej pory prawie każdy z nas przeleżał kilka dni, a ja byłem jednym z nielicznych, którzy tego uniknęli. Może z mojej strony było w tym nieco brawury; miałem wokół siebie osiemnasto – lub dziewiętnastolatków, więc jako dwudziestokilkulatek byłem niemal weteranem; jednak miałem też dwa inne powody. Po pierwsze, bardzo często czułem się chory dopiero wtedy, kiedy, już ubrany, nie mogłem zjeść śniadania. Jednak wtedy było już za późno. Chorobę trzeba zgłosić przed siódmą rano albo cierpieć do następnego dnia. Drugim powodem było to, że nie podobała mi się parada chorych. Gdy z ręcznikiem na ramieniu szedłem korytarzem, sierżant czytał listę, nadwerężając płuca. – Chorzy, do przeglądu! – ryczał. – Dalej, dalej, ruszać się! W drzwiach sal pojawiali się nieszczęśnicy; człapali po linoleum, taszcząc „mały zestaw”, czyli plecak zawierający piżamę, tenisówki, łyżkę, nóż, widelec itd. – W szeregu zbiórka! – Rozlegał się kolejny ryk. – No już, banda, ruszać się, żwawo! Patrzyłem na kulących się młodych ludzi, bladych i drżących. Większość z nich kaszlała i kichała, a jeden trzymał się za brzuch, jakby pękł mu wyrostek. – Przegląd! – krzyczał sierżant. – Do przeglądu, baaczność! Spocznij! Baaczność! W lewo zwrot! Naprzód marsz! Lewa, prawa, lewa, prawa, lewa, prawa! Nieszczęsna banda ruszała przed siebie. Musieli maszerować prawie milę w deszczu do innego hotelu w Spa, a ja wracałem do mojego pokoju, na nowo utwierdziwszy się w postanowieniu, by trzymać się jak najdłużej. Inną poronioną ideą, która nas przeraziła, był wykoncypowany przez kogoś na górze pomysł, byśmy podczas porannych treningów nie tylko biegali wokół Scarborough, ale co jakiś czas przystawali i walczyli z cieniem jak bokserzy. To wydawało się zbyt idiotyczne, aby mogło być prawdą, ale usłyszeliśmy o tym od sierżanta, który prowadził treningi. Myśl poddał jakiś VIP, twierdząc, iż to zaszczepi w nas wolę walki. Przez jakiś czas obawialiśmy się tego wszyscy, również sierżant, który nie miał ochoty pokazywać się na czele zgrai wariatów, tańczących i młócących powietrze. Na szczęście ktoś miał dość siły woli, aby dać odpór i sprawa przycichła. Spośród wszystkich tych błyskotliwych pomysłów najlepiej pamiętam ten, abyśmy poranną rozgrzewkę kończyli donośnym okrzykiem. Codziennie odbywaliśmy wielomilowe biegi wokół miasta, a podczas długich godzin musztry na smaganej deszczem promenadzie wiatr od morza smagał nasze pokryte gęsią skórką ciała. Tak dobrze wykonywaliśmy te ćwiczenia, że postanowiono urządzić pokaz dla wizytującego jednostkę marszałka lotnictwa. Nie tylko nasza eskadra, ale również kilka innych miało ćwiczyć jednocześnie przed „Grand Hotelem”. Miesiącami przygotowywaliśmy się na ten wielki dzień, do znudzenia powtarzając te same ćwiczenia. Z początku brzuchaty sierżant prowadzący musztrę wykrzykiwał komendy przez cały czas, ale w miarę jak stawaliśmy się coraz lepsi, wydawał tylko krótkie rozkazy typu: „Ćwiczenie trzecie, wykonać”. W końcu nabraliśmy takiej wprawy, że wystarczyłoby lekko dmuchnął w gwizdek, a już zaczynaliśmy kolejne ćwiczenie. Gdy przyszła wiosna, naprawdę robiliśmy wrażenie: setki mężczyzn w szortach i podkoszulkach, maszerujących jak jeden mąż przed sierżantem patrzącym na to z balkonu nad głównym wejściem, gdzie będzie stał razem z marszałkiem. Ten widok miał swoją dramaturgię: kompletna cisza oraz las machających rąk lub zginających się w rytm cichych piśnięć gwizdka ciał. Wszystko szło doskonale, dopóki ktoś nie wymyślił tego okrzyku. Dotychczas wszyscy w milczeniu schodziliśmy z placu, ale najwidoczniej komuś to nie wystarczało. Teraz mieliśmy po zakończeniu ostatniego ćwiczenia odliczyć do pięciu, a potem podskoczyć, wrzasnąć ile sił w płucach i jak najszybciej pobiec do hotelu. Muszę przyznać, że ten pomysł robił wrażenie. Po kilku próbach zaczęliśmy podchodzić do tego z entuzjazmem: podskakiwaliśmy wysoko, wyjąc jak derwisze, a potem umykaliśmy do stojących wokół placu hoteli. Z balkonu z pewnością wyglądało to wspaniale. Ogromny tłum odzianych na biało postaci ćwiczących w nabożnej ciszy, potem kilka sekund całkowitego bezruchu, przerażający wrzask i ucieczka z rozbrzmiewającego echem placu. Ten ostatni manewr miał jeszcze jeden pożądany aspekt; podobno dowodził naszej woli walki. Wróg natychmiast poda tyły, słysząc ten przerażający dźwięk. Sierżant miał kłopoty z chłopakiem z mojej eskadry, wysokim, chudym rudzielcem nazwiskiem Cromarty, który szedł w szeregu przede mną. Cromarty najwidoczniej nie potrafił wczuć się w sytuację. – No już, chłopcze – powiedział kiedyś sierżant. – Przyłóż się trochę! Masz wrzeszczeć jak morderca, a zawodzisz jak niedołężna staruszka! Cromarty próbował, ale był wyraźnie stremowany. Podskoczył, przepraszająco zamachał rękami i wydał słaby okrzyk. Sierżant przeganiał palcami włosy. – Nie, nie! Musisz włożyć w to więcej serca! – Rozejrzał się wokół. – O, Devlin, wystąp i pokaż mu, jak to się robi. Devlin, uśmiechnięty Irlandczyk, wyszedł z szeregu. Tylko na to czekał. Przez chwilę stał nieruchomo, a potem nagle wyskoczył wysoko w powietrze, rozkładając ręce i nogi, odchylając głowę i wydając straszliwy, zwierzęcy ryk. Sierżant odruchowo cofnął się o krok. – Dziękuję, Devlin, doskonale – rzekł lekko drżącym głosem, a potem zwrócił się do Cromarty’ego. – Teraz widzisz, czego oczekuję, chłopcze; właśnie tak ma być. Popracuj nad tym. Cromarty kiwnął głową. Jego pociągła, poważna twarz mówiła, że będzie się starał. Obserwowałem go codziennie i nie miałem wątpliwości, że robi postępy. Stopniowo pozbywał się zahamowań. Wydawało się, że natura popiera nasze wysiłki, gdyż ranek wielkiego dnia powitał nas błękitnym niebem i ciepłym słonkiem. Każdy z setek mężczyzn stojących na placu przygotował się na tę chwilę. Świeżo wykąpani, ostrzyżeni, ubrani w nieskazitelnie białe szorty i podkoszulki, czekaliśmy w nieruchomych szeregach przed świeżo pomalowanymi drzwiami „Grand Hotelu”, podczas gdy na balkonie błyszczały złote zdobienia czapki marszałka lotnictwa. Stał wśród gromadki wyższych oficerów RAF-u ze Scarborough; dostrzegłem też naszego sierżanta, wyprężonego, w białym mundurze, z wydatnym brzuchem wypiętym bardziej niż zwykle. Za nami lśniło morze, a złota plaża ciągnęła się łukiem aż po urwiska Filey. Sierżant podniósł rękę. Świsnął gwizdek i zaczęliśmy. Jest coś wzniosłego w tym, że jest się częścią takiej gładko działającej machiny. Miałem cudowne poczucie jedności z poruszającymi się wokół mnie rękami i nogami. Robiłem wszystko bez wysiłku. Mieliśmy wykonać dziesięć ćwiczeń i po zakończeniu pierwszego staliśmy nieruchomo przez dziesięć sekund, po czym świsnął gwizdek i zaczęliśmy następne. Czas mijał zbyt szybko; napawałem się naszym perfekcyjnym zgraniem. Po zakończeniu dziewiątego ćwiczenia stanąłem na baczność, czekając na gwizdek i odliczając w myślach. Nikt się nie poruszył, panowała głęboka cisza. Nagle z nieruchomych szeregów, niespodziewanie jak eksplodująca bomba, wyskoczył w powietrze stojący przede mną Cromarty. Machał kończynami i wydawał przeciągły, bulgocący ryk, wkładając w ten skok tyle siły, że wydawał się długo opadać na ziemię, a nawet kiedy się na niej znalazł, po placu niosło się echo jego okrzyku. Cromarty w końcu zrobił to jak należy. Dziki okrzyk bojowy i podskok tak wysoki, jak sobie życzył sierżant. Sęk w tym, że trochę za wcześnie. Kiedy świst gwizdka dał sygnał do następnego ćwiczenia, wielu z nas nie usłyszało go przez ten krzyk, a inni byli tak zaszokowani, że się spóźnili. W każdym razie zrobił się bałagan, a końcowy okrzyk i bieg jeszcze zwiększyły zamieszanie. Ja sam, chociaż zdołałem podskoczyć na kilka centymetrów, nie byłem zdolny wydobyć z siebie głosu. Gdyby Cromarty służył w siłach zbrojnych kraju o mniej utrwalonej demokracji, zapewne po cichu postawiono by go pod murem i rozstrzelano. Tymczasem nikt nie mógł mu nic zrobić. Podoficerom nie wolno było nawet przeklinać. Współczułem sierżantowi od musztry. Musiał mieć wiele do powiedzenia, ale powstrzymywały go przepisy. Widziałem, jak później dopadł Cromarty’ego. Stanął oko w oko z młodym rekrutem. – Ty... ty... – Krzywił się potwornie, szukając odpowiednich słów. – Ty PRZEDMIOCIE, ty! Odwrócił się i odszedł zgarbiony. Jestem pewien, że w tamtej chwili i on czuł się jak pionek. Rozdział siedemnasty. Niewątpliwie, kiedy wspominałem swoje życie w Darrowby, zbyt często widziałem wszystko w różowych barwach, ale od czasu do czasu przypominały mi się jakieś niemiłe chwile. Pamiętam na przykład tego zdenerwowanego i zdyszanego człowieka stojącego na schodach przychodni. – To na nic – sapał. – Nie mogę go ruszyć. Jest sztywny jak deska! Żołądek podszedł mi do gardła. Jeszcze jeden. – Mówi pan o Jasperze? – Tak, jest w wozie, na tylnym siedzeniu. Wybiegłem na chodnik i otworzyłem drzwi samochodu. Tego właśnie się obawiałem; ładny dalmatyńczyk wyprężony w tężcowym skurczu, z wygiętym grzbietem i rozpaczliwie odrzuconym w tył łbem, z łapami sterczącymi jak cztery drewniane kołki. Nie tracąc czasu na rozmowy, pobiegłem z powrotem do domu po strzykawkę i lek. Wskoczyłem do samochodu, podłożyłem psu pod głowę gazetę, wstrzyknąłem apomorfinę i czekałem. – Co to takiego? – Mężczyzna patrzył na mnie niespokojnym wzrokiem. – Zatrucie strychniną, panie Bartle. Podałem mu emetyk, żeby pobudzić wymioty. Gdy to mówiłem, zwierzę zwróciło zawartość żołądka na gazetę. – Czy postawi go pan na nogi? – To zależy, ile trucizny wchłonął organizm. Nie chciałem mu mówić, że takie zatrucie na ogół jest śmiertelne, że przez ostatni tydzień przywieziono mi sześć psów w takim stanie i żaden nie przeżył. – Musimy mieć nadzieję. – Co pan teraz robi? – spytał, patrząc, jak napełniam strzykawkę barbituranem. – Znieczulam go. Wbiłem igłę w żyłę promieniową, a gdy powoli wprowadziłem płyn do krwiobiegu, napięte mięśnie rozluźniły się i pies zapadł w głęboki sen. – Już wygląda lepiej – rzekł pan Bartle. – Owszem, ale problem polega na tym, że kiedy ustanie działanie zastrzyku, znów może dostać skurczów. Tak jak powiedziałem, wszystko zależy od tego, ile strychniny dostało się do jego organizmu. Należy trzymać go w spokojnym miejscu, gdzie jest jak najciszej. Każdy dźwięk może wywołać skurcz. Kiedy zacznie odzyskiwać przytomność, proszę do mnie zadzwonić. Wróciłem do domu. Siedem przypadków w ciągu tygodnia! To było tragiczne i niewiarygodne, ale nie miałem już żadnych wątpliwości. Ktoś robił to specjalnie. Jakiś psychopata celowo podkładał truciznę, aby zabijać psy. Zatrucia strychniną zdarzały się co jakiś czas. Gajowi i inni leśnicy używali jej do trucia szkodników, ale zazwyczaj stosowano ją bardzo ostrożnie i wykładano w miejscach niedostępnych dla zwierząt domowych. Czasem wałęsający się pies przypadkiem trafiał na truciznę i wtedy dochodziło do tragedii. Jednak w tym przypadku było inaczej. Musiałem jakoś ostrzec właścicieli psów. Podniosłem słuchawkę i porozmawiałem z jednym z reporterów „Darrowby and Houlton Timesa”. Obiecał zamieścić wiadomość w następnym wydaniu, wraz z radą, by trzymać psy na smyczy i w ogóle zwracać na nie większą uwagę. Potem zadzwoniłem na policję. Sierżant wysłuchał mojej relacji. – Racja, panie Herriot, zgadzam się z panem, że mamy do czynienia z jakimś wariatem i z pewnością zajmę się tym. Gdyby tylko zechciał pan podać mi nazwiska właścicieli psów... dziękuję... dziękuję. Odwiedzimy tych ludzi, a także sprawdzimy w miejscowej aptece, czy ktoś ostatnio kupował strychninę. Ponadto, oczywiście, będziemy mieli oczy otwarte na wszelkie przejawy podejrzanego zachowania. Odszedłem od telefonu z przekonaniem, że powinienem zrobić coś, aby powstrzymać tę falę śmiertelnych zatruć; nie opuszczało mnie przeczucie, że to jeszcze nie koniec. Jednak poprawił mi się humor, gdy w poczekalni zobaczyłem Johnny’ego Clifforda. Johnny zawsze poprawiał mi nastrój, ponieważ wiecznie tryskał optymizmem. Chociaż był niewidomy, z jego twarzy nigdy nie znikał szeroki uśmiech. Miał prawie tyle samo lat co ja i siedział tu w swojej zwykłej pozie, trzymając dłoń na łbie psa przewodnika, Fergusa. – Czyżby już przyszedł czas na kontrolę, Johnny? – spytałem. – Tak, panie Herriot, już czas, pół roku minęło błyskawicznie. Przykucnąłem i spojrzałem w oczy wielkiego wilczura, siedzącego godnie i spokojnie u boku pana. – No i jak się ma ostatnio Fergus? – Och, jest w świetnej formie. Ma apetyt i chęć do życia. Przesunął dłoń za uszy zwierzęcia i natychmiast koniec ogona zamerdał lekko, zamiatając kafelki posadzki. Patrząc na tego młodego człowieka o twarzy rozjaśnionej dumą i czułością, kolejny już raz uświadomiłem sobie, ile znaczy dla niego ten pies. Powiedział mi, że kiedy jego wada wzroku przeszła w zupełną ślepotę, był załamany do czasu, gdy zaczął ćwiczyć poruszanie się z psem przewodnikiem. Wtedy spotkał Fergusa i znalazł w nim coś więcej niż tylko żywe stworzenie, które miało zastąpić mu oczy; znalazł przyjaciela i towarzysza, który dzielił z nim każdą chwilę życia. – No cóż, zatem zaczynajmy – powiedziałem. – Wstań na chwilę, stary, zmierzę ci temperaturę. Później wyjąłem stetoskop i zbadałem klatkę piersiową wilczura, słuchając miarowego bicia jego serca. Gdy rozchyliłem mu futro na karku i grzbiecie, żeby zbadać stan skóry, roześmiałem się. – Tracę czas, Johnny. Utrzymujesz jego sierść w doskonałym stanie. – Tak, nie ma dnia, żebym go porządnie nie wyszczotkował. Wyobrażałem sobie, jak niestrudzenie szczotkuje i czesze psa, żeby nadać jego sierści piękny połysk. Największą przyjemność sprawiało się Johnny’emu, mówiąc: „Jakiego pięknego masz psa”. Był z niego niezmiernie dumny, chociaż nigdy nie widział jego urody. Leczenie psów przewodników zawsze wydawało mi się jednym z najwdzięczniejszych zadań weterynarza. Możliwość badania i leczenia tych wspaniałych zwierząt to przywilej, nie tylko dlatego, że są świetnie wyszkolone i cenne; są one żywym przykładem tego, co zawsze było bliskie memu sercu: obopólnej zależności, zaufania i zażyłości między człowiekiem a zwierzęciem. Kontakty z ludźmi niewidomymi były pouczającym doświadczeniem, które sprawiało, że pracowałem ze zdwojoną energią, doceniając zalety swojego zawodu. Rozchyliłem psu pysk i zerknąłem na wielkie, lśniące kły. W przypadku niektórych wilczurów mogło to być dość ryzykowne, ale wiedziałem, że Fergus w odpowiedzi na taki manewr najwyżej poliże mnie w ucho. I właśnie to zrobił. Mój policzek znalazł się tak blisko, że liznął mnie szybkim machnięciem jęzora. – Hej, uważaj, Fergus! – Cofnąłem się i wyjąłem chusteczkę. – Dziś rano brałem kąpiel. A ponadto, liżą tylko małe pieski, a nie wielkie wilczury. Johnny odchylił głowę i wybuchnął śmiechem. – Nie ma w nim odrobiny złości. To najłagodniejszy pies pod słońcem. – No cóż, właśnie takie lubię – rzekłem. Sięgnąłem po skrobaczkę. – Ma trochę kamienia na jednym z trzonowych zębów. Zaraz go zeskrobię. Kiedy skończyłem, zajrzałem mu w uszy przez otoskop. Nie znalazłem zgorzeli, ale usunąłem trochę woskowiny. Potem zająłem się łapami, badając poduszki i pazury. Te stopy zawsze mnie fascynowały; niezwykle szerokie, z rozstawionymi palcami. Musiały być takie, żeby utrzymać to wielkie cielsko i masywne kości. – Wszystko w porządku oprócz jednego krzywego pazura, Johnny. – Taak, zawsze musi go pan przycinać, prawda? Czułem, że znowu mu urósł. – Tak, ten paluch jest chyba lekko wykrzywiony, inaczej pies starłby ten pazur przy chodzeniu tak samo jak inne. Masz frajdę, spacerując przez cały dzień, prawda, Fergus? Uniknąłem następnego liźnięcia i chwyciłem pazur kleszczami. Musiałem cisnąć, aż oczy wychodziły mi z orbit, zanim przerośnięty pazur pękł z głośnym trzaskiem. – O rany, wykosztowalibyśmy się na szczypce, gdyby wszystkie psy miały takie pazury – jęknąłem. – Ilekroć mu to robię, niewiele brakuje, żeby pękły. Johnny znów się roześmiał i wiele mówiącym gestem położył rękę na psim łbie. Wziąłem kartę zdrowia, by wpisać dane o stanie psa oraz odnotować dokonane czynności, po czym oddałem kartę Johnny’emu. – To na razie tyle, Johnny. Jest w świetnej formie i niczego więcej nie muszę robić. – Dziękuję, panie Herriot. A zatem do widzenia. Młody człowiek chwycił psa za obrożę, a ja poszedłem za nimi korytarzem do frontowych drzwi. Patrzyłem, jak Fergus przystanął na chodniku, czekając aż przejedzie samochód, zanim przeszedł przez ulicę. Nie uszli daleko, kiedy zatrzymała ich jakaś kobieta z siatkami. Zaczęła mówić coś z ożywieniem, raz po raz zerkając na wielkiego psa. Mówiła o Fergusie, a Johnny położył dłoń na jego pięknie uformowanym łbie, skinął głową i uśmiechnął się. Fergus był jego ulubionym tematem rozmowy. Zaraz po południu zadzwonił pan Bartle z wiadomością, że Jasper znów zaczyna mieć skurcze, więc jeszcze przed lunchem pospieszyłem do jego domu i powtórzyłem zastrzyk barbituranu. Pan Bartle, właściciel jednej z miejscowych fabryczek produkujących paszę dla bydła, był bardzo bystrym człowiekiem. – Panie Herriot – rzekł. – Proszę mnie źle nie zrozumieć. Mam do pana całkowite zaufanie, ale czy nie mógłby pan zrobić czegoś więcej? Jestem bardzo przywiązany do tego psa. – Przykro mi, ale nic więcej nie mogę zrobić – odpowiedziałem, bezradnie wzruszając ramionami. – Nie ma antidotum na tę truciznę? – Nie, niestety, nie ma. – No cóż... – Ze ściągniętą twarzą spojrzał na nieprzytomne zwierzę. – Co się właściwie dzieje? Co się dzieje z Jasperem, kiedy tak sztywnieje? Jestem laikiem, ale chciałbym to zrozumieć. – Spróbuję wyjaśnić – zacząłem. – Strychnina dostała się do układu nerwowego i zwiększyła przewodzenie impulsów w rdzeniu kręgowym. – Co to oznacza? – To, że mięśnie stają się bardziej podatne na bodźce zewnętrzne, tak bardzo, że najmniejszy dźwięk czy dotknięcie powodują ich gwałtowny skurcz. – A dlaczego pies tak się wypręża? – Ponieważ mięśnie kurczące są silniejsze od rozkurczających, co powoduje wygięcie grzbietu i wyciągnięcie nóg. – Rozumiem. – Pokiwał głową. – Ale... o ile wiem, zatrucie jest na ogół śmiertelne. Co... co je zabija? – Zwierzę umiera w wyniku uduszenia wywołanego paraliżem układu oddechowego lub skurczem przepony. Może chciał pytać dalej, lecz było to dlań zbyt bolesne, więc zamilkł. – Chcę, żeby wiedział pan o czymś jeszcze, panie Bartle – powiedziałem. – To prawie na pewno nie jest bolesne. – Dziękuję. – Pochylił się i pogłaskał śpiącego psa. – A więc nic więcej nie można zrobić? Potrząsnąłem głową. – Barbituran zapobiega skurczom i pozostaje nam mieć nadzieję, że pies nie wchłonął za dużo strychniny. Zadzwonię wieczorem, ale proszę mnie zawiadomić, gdyby mu się pogorszyło. Przyjadę natychmiast. Odjeżdżając, zastanawiałem się nad ironią losu, który uczynił Darrowby rajem zarówno dla morderców, jak i dla miłośników psów. Wszędzie widziałem trawiaste ścieżki; biegły wzdłuż brzegu rzeki, pięły się na zbocza, wiły się – zielone i kuszące – wśród paproci porastających szczyty wzgórz. Często współczułem właścicielom psów z miast, którzy usiłują znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogliby pospacerować z ulubieńcem. Tutaj, w Darrowby, mogliśmy wybierać do woli. Jednak truciciel też. Mógł niepostrzeżenie podrzucać śmiercionośną przynętę w stu rozmaitych miejscach. Kończyłem popołudniowy dyżur w przychodni, kiedy znów zadzwonił telefon. To był pan Bartle. – Czy pies znów ma skurcze? – spytałem. – Nie, obawiam się, że Jasper nie żyje. Nie odzyskał przytomności – odparł po chwili milczenia. – Och, bardzo mi przykro. – Byłem zrozpaczony. To już siódmy zgon w ciągu tygodnia. – No cóż, dziękuję za leczenie, panie Herriot. Jestem pewny, że nic nie mogło go uratować. Ze znużeniem odłożyłem słuchawkę. Miał rację. W tym przypadku nikt nie mógł niczego zrobić, lecz ten fakt wcale nie poprawiał mojego samopoczucia. Kiedy zwierzę umiera, zawsze ma się poczucie klęski. Następnego dnia, podczas wizyty na jednej z farm zawołała mnie żona farmera. – Mam dla pana wiadomość. Jack Brimham właśnie jest w przychodni ze swoim psem. Sądzę, że to kolejne zatrucie strychniną. Przeprosiłem i jak najszybciej pojechałem z powrotem do Darrowby. Jack Brimham prowadził jednoosobową firmę budowlaną. Gdy naprawiał dachy, mury lub kominy, cokolwiek robił, zawsze towarzyszył mu jego biały, szorstkowłosy terier. Wiecznie widziało się tego pieska węszącego wśród stert cegieł lub przemierzającego okoliczne pola. Jack był moim przyjacielem, często piłem z nim piwo w Drovers’ Arms”. Rozpoznałem jego furgonetkę stojącą przed przychodnią. Przebiegłem przez korytarz i zastałem go opartego o stół w gabinecie. Piesek leżał wyprężony w sposób, jakiego się obawiałem. – Już po nim, Jim – mruknął. Spojrzałem na kudłate ciałko. Terier leżał z wyciągniętymi łapami na gładkiej powierzchni stołu, oczy miał nieruchome. Wszystko było jasne, ale przesunąłem dłonią po udzie i odszukałem tętnicę udową. Nie wyczułem tętna. – Przykro mi, Jack – powiedziałem. Przez moment nie odpowiadał. – Czytałem o tym w gazecie, Jim, ale nie przypuszczałem, że to się przydarzy mojemu psu. To okropne, prawda? Kiwnąłem głową. Miał wyrazistą twarz twardego mieszkańca Yorkshire, zdradzającą wewnętrzny spokój i poczucie humoru, które tak lubiłem, oraz wielkie serce, w którym sporą część zajmował ten piesek. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć. – Kto to robi? – odezwał się, na pół do siebie. – Nie wiem, Jack. Nikt nie wie. – No cóż, chciałbym dostać go w swoje ręce, to wszystko. Wziął w ramiona zesztywniałe ciałko i wyszedł. Moje kłopoty tego dnia jeszcze się nie skończyły. Dochodziła jedenasta i właśnie położyłem się do łóżka, gdy Helen szturchnęła mnie łokciem. – Chyba ktoś stuka do frontowych drzwi, Jim. Otworzyłem okno i wyjrzałem. Na schodach stał stary Boardman, kulawy weteran pierwszej wojny światowej, który wykonywał dla nas różne drobne prace. – Panie Herriot – zawołał. – Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze, ale Patch jest chory. – Co robi? – Wychyliłem się bardziej. – Jest jak kawał drewna; sztywny jak kij i leży na boku. Nie traciłem czasu na ubieranie się, naciągnąłem robocze sztruksowe ubranie na piżamę i zbiegłem na dół, przeskakując po dwa stopnie naraz. Staruszek chwycił mnie za ramię. – Proszę, szybko, panie Herriot! Pokuśtykał przede mną do swego domku, znajdującego się jakieś dziesięć metrów za rogiem. Patch był w takim samym stanie jak poprzednie psy. Często widywałem tego spasionego spaniela, kręcącego się po podwórku obok swego pana. Teraz leżał w tej okropnej pozycji na kuchennej podłodze, ale wymiotował, co budziło nadzieję. Zrobiłem mu dożylny zastrzyk, lecz gdy tylko wyjąłem igłę, oddech ustał. Pani Boardman, w nocnej koszuli i kapciach, opadła na kolana i wyciągnęła drżącą dłoń do nieruchomego psa. – Patch... – Odwróciła się i spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. – On nie żyje! Położyłem dłoń na ramieniu staruszki i powiedziałem kilka współczujących słów. Nawiedziła mnie ponura myśl, że nabieram w tym wprawy. Wychodząc, odwróciłem się i spojrzałem na parę starych ludzi. Boardman klęczał obok żony i nawet kiedy już zamknąłem drzwi, wciąż słyszałem ich głosy: – Patch... och, Patch... Niemal się zataczałem, wracając do Skeldale House, i zanim wszedłem do środka, przez chwilę stałem na pustej ulicy, wdychając chłodne powietrze i usiłując uspokoić rozbiegane myśli. Miałem wrażenie, że to zbliża się do naszego domu. Widywałem Patcha codziennie. Prawdę mówiąc, wszystkie otrute psy były moimi starymi znajomymi; w takim małym miasteczku jak Darrowby zna się wszystkich pacjentów. Kiedy to się skończy? Tej nocy niewiele spałem, a przez parę następnych dni nie opuszczał mnie niepokój. Przy każdym telefonie oczekiwałem kolejnego przypadku zatrucia i w pobliżu miasteczka w ogóle nie wypuszczałem mojego psa, Sama, z samochodu. Dzięki mojej pracy mogłem odbywać z nim wielomilowe spacery po szczytach wzgórz, lecz nawet tam nie spuszczałem go z oka. Czwartego dnia zacząłem się uspokajać. Może ten koszmar się skończył. Późnym popołudniem, wracając do domu, mijałem rząd szarych domków na końcu Houlton Road, kiedy na drogę wypadła jakaś kobieta, machając rękami. – Och, panie Herriot – zawołała, gdy zatrzymałem samochód. – Właśnie biegłam do telefonu, żeby do pana zadzwonić. – Pani Clifford, prawda? – Tak, Johnny dopiero co wrócił i Fergus jest jakiś dziwny. Upadł i wciąż leży na podłodze. – Och nie! Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach i przez moment patrzyłem na nią, nie mogąc się ruszyć. Potem otworzyłem drzwi samochodu i pobiegłem za matką Johnny’ego do ostatniego domku. Wpadłszy do małej izby, stanąłem jak wryty i z przerażeniem spojrzałem na psa. Już sam widok tego wspaniałego zwierzęcia bezradnie wijącego się na podłodze zdawał się świętokradztwem, ale strychnina nie ma szacunku dla takich rzeczy. – O Boże! – westchnąłem. – Czy on wymiotował, Johnny? – Tak, mama mówiła, że chorował w ogrodzie zaraz po tym, jak wróciliśmy. Młody człowiek siedział sztywno wyprostowany na krześle, obok swego ulubieńca. Nawet teraz miał ślad uśmiechu na ustach, ale wyglądał na przybitego, gdy odruchowo wyciągnął rękę i nie znalazł psiego łba tam, gdzie zawsze. Buteleczka z barbituranem trzęsła mi się w drżącej dłoni, gdy napełniałem strzykawkę. Usiłowałem odepchnąć od siebie myśl, że robię to samo, co robiłem w przypadku wszystkich innych zwierząt i że żadne z nich nie przeżyło. Fergus ciężko dyszał u moich stóp, a kiedy pochyliłem się nad nim, nagle znieruchomiał i wyprężył się w okropnym skurczu, gwałtownie wyciągając w powietrze tak dobrze mi znane łapy i groteskowo odchylając łeb do tyłu. Ofiary umierały właśnie w wyniku tego silnego skurczu. Gdy barbituran płynął żyłami psa, czekałem na zwiotczenie mięśni, lecz na próżno. Fergus był niemal dwukrotnie cięższy od dotychczasowych ofiar i zastrzyk nie przyniósł pożądanego rezultatu. Szybko przygotowałem następną dawkę i zacząłem ją wstrzykiwać z rosnącym napięciem; wtedy uświadomiłem sobie, ile leku podaję. Zalecana dawka wynosiła 1 ml na 2,5 kilograma wagi ciała; większa mogła zabić zwierzę. Patrzyłem na podziałkę strzykawki i zaschło mi w ustach, gdyż dawka znacznie przekroczyła bezpieczną normę. Wiedziałem jednak, że muszę opanować skurcz, więc nadal naciskałem tłoczek strzykawki. Robiłem to z nieprzyjemną świadomością faktu, że jeśli pies teraz umrze, to nigdy się nie dowiem, czy będzie to efekt działania strychniny czy moich zabiegów. Wielki wilczur otrzymał większą od śmiertelnej dawkę barbituranu. Wreszcie jego wyprężone ciało zaczęło wiotczeć, a ja wciąż kucałem przy nim, niemal bojąc się patrzeć, nie chcąc widzieć, jak umiera. Przez niezmiernie długą chwilę leżał nieruchomo i pozornie bez życia, a potem jego klatka piersiowa zaczęła się nieznacznie unosić w oddechu. Jednak jego los nadal pozostawał niepewny. Znieczulenie było tak silne, że pies ledwie żył, ale wiedziałem, że jedyna nadzieja w tym, by utrzymać go w takim stanie. Poprosiłem panią Clifford, żeby zadzwoniła do Siegfrieda z wiadomością, że przez jakiś czas będę musiał tu zostać, a potem przysunąłem sobie krzesło i usiadłem. Mijały godziny; Johnny i ja wciąż siedzieliśmy obok wyciągniętego na podłodze psa. Młody człowiek mówił o tym spokojnie, nie użalając się nad sobą. W żaden sposób nie okazał, że leżący u jego stóp pies jest czymś więcej niż tylko ulubieńcem; jednak gest, jakim bezskutecznie wyciągał rękę do psiego łba, mówił sam za siebie. Fergus kilkakrotnie wykazywał objawy zapowiadające kolejne skurcze i za każdym razem znieczulałem go znowu, coraz bardziej przekraczając dawkę barbituranu. Miałem nieprzyjemną świadomość, że to jedyne wyjście. Było już dobrze po północy, gdy zaspany wyszedłem na ulicę. Byłem wykończony. Widok tego przyjaznego, mądrego zwierzęcia walczącego ze śmiercią, leżącego nieruchomo i bezwładnie na podłodze był okropnie przygnębiający. Jednak pozostawiłem go śpiącego; był pod działaniem środka znieczulającego, ale oddychał głęboko i regularnie. Czy gdy się obudzi, znów dostanie tych okropnych skurczów? Nie wiedziałem, lecz nie mogłem dłużej tam zostać. Miałem pod opieką również inne zwierzęta. Jednak niepokój obudził mnie nazajutrz wcześnie rano. Kręciłem się po domu do siódmej trzydzieści, mówiąc sobie, że weterynarz nie może w ten sposób postępować, bo tak się nie da żyć. Jednak niepokój był silniejszy niż głos rozsądku, więc jeszcze przed śniadaniem ruszyłem do małego domu przy Houlton Road. Z nerwami napiętymi jak postronki zapukałem do drzwi. Otworzyła mi pani Clifford i już miałem zarzucić ją pytaniami, gdy z pokoju przytruchtał Fergus. Wciąż nieco oszołomiony po ogromnej dawce barbituranu, ale żywy i szczęśliwy, bez objawów skurczu, znów był sobą. W przypływie radości klęknąłem i wziąłem w dłonie ogromny łeb wilczura. Radośnie obślinił mnie szerokim jęzorem, aż musiałem go odpychać. Poszedł za mną do saloniku, gdzie Johnny siedział przy stole, pijąc herbatę. Pies zajął swoją zwykłą pozycję, usiadł prosto i dumnie u boku pana. – Ma pan ochotę na filiżankę herbaty, panie Herriot? – spytała pani Clifford, podnosząc dzbanek. – Dziękuję, z przyjemnością, pani Clifford – odparłem. Nigdy herbata nie smakowała mi bardziej, a popijając ją, patrzyłem na uśmiechniętą twarz młodzieńca. – Co za ulga, panie Herriot! Siedziałem przy nim całą noc, słuchając bicia kościelnego zegara. Tuż po czwartej zrozumiałem, że wygraliśmy, bo usłyszałem, jak wstaje i zatacza się. Wtedy przestałem się martwić, tylko słuchałem tupotu jego łap. To było cudowne! Obrócił się ku mnie i zobaczyłem lekko zezujące oczy w sympatycznej mordzie. – Nie poradziłbym sobie bez Fergusa – rzekł cicho. – Nie wiem, jak panu dziękować. Lecz gdy bezwiednie położył dłoń na łbie wielkiego psa, który był jego dumą i oparciem, poczułem, że nie potrzeba mi innych podziękowań. Na tym zakończyły się zatrucia strychniną w Darrowby. Starzy ludzie do dziś o tym mówią, ale tożsamość truciciela po dziś dzień pozostaje zagadką. Uważam, że działania policji i nagłośnienie sprawy przez prasę wystraszyły tego wariata; nie było kolejnych przypadków, a jedyne zatrucia od tego czasu były czysto przypadkowe. Dla mnie pozostaje to smutnym wspomnieniem klęski i frustracji. Jedynie Fergus ocalał i nawet nie jestem pewien, dlaczego wyzdrowiał. Może w wyniku tego, że rozpaczliwie pragnąc coś zrobić, przekroczyłem dopuszczalną dawkę, a może wchłonął mniej trucizny niż inne psy. Nigdy się tego nie dowiem. Jednak zawsze potem, gdy widziałem wielkiego psa, majestatycznie kroczącego w uprzęży i bezbłędnie prowadzącego pana po ulicach Darrowby, zawsze myślałem o tym samym. Jeśli mogłem uratować tylko jednego, cieszę się, że to był on. Rozdział osiemnasty. Widok starszej pani podającej mi filiżankę herbaty poruszył czułą strunę. Ta dama była podobna do pani Beck. Jeden z miejscowych kościołów urządził wieczorek towarzyski, aby rozerwać nas, samotnych lotników. Wziąłem filiżankę i usiadłem, nie mogąc oderwać oczu od twarzy staruszki. Pani Beck! Nawet teraz widzę ją, jak stoi pod oknem gabinetu. – Ooch, nie sądziłam, że jest pan człowiekiem bez serca, panie Herriot. Broda staruszki drżała, a w jej oczach widziałem przyganę. – Ależ, pani Beck – odparłem. – Zapewniam panią, że wcale nie jestem bez serca. Po prostu nie mogę wykonać tak poważnej operacji za dziesięć szylingów. – No cóż, a ja myślałam, że zrobi pan to dla takiej biednej starej wdowy jak ja. Spojrzałem na nią w zadumie, szacując drobną postać, rumiane policzki, gładki hełm siwych włosów zebranych w schludny kok. Czy rzeczywiście była biedną wdową? Miałem powody, by w to wątpić. Jej sąsiad z wioski Rayton mocno w to powątpiewał. – Tylko tak gada, panie Herriot – mówił. – Wciska taką gadkę każdemu, ale powiem panu, że ona ma pełną pończochę. Wszędzie ma jakieś nieruchomości. – Pani Beck – powiedziałem, zrobiwszy głęboki wdech. – Często pracujemy po obniżonych stawkach dla ludzi, którzy nie mogą zapłacić, ale ten zabieg zaliczamy do luksusowych. – Luksusowych! – Starsza dama była wstrząśnięta. – Przecież mówiłam panu, że Georgina wciąż ma te kociaki. Ma je wciąż i nie mogę sobie dać rady. – Otarła oczy. – Nie śpię po nocach, zamartwiając się, kiedy będą następne. – Rozumiem to i przykro mi. Mogę tylko powtórzyć, że jedyna rada to wysterylizować pani kotkę, a to kosztuje funta. – No nie, nie stać mnie na to! – Prosi mnie pani, żebym zrobił to za pół ceny – odparłem, rozkładając ręce. – To śmieszne. Podczas tej operacji trzeba usunąć macicę i jajniki pod ogólnym znieczuleniem. Czegoś takiego nie robi się za dziesięć szylingów. – Och, jest pan okrutny! – Odwróciła się, spojrzała przez okno i jej ramiona zaczęły drżeć. – Nie ma pan cienia litości dla biednej wdowy. Rozmawialiśmy w ten sposób już dziesięć minut i powoli zaczynałem rozumieć, że napotkałem osobę o charakterze silniejszym od mojego. Stawało się oczywiste, że nie wygram w tym sporze. Zerknąłem na zegarek; powinienem już zacząć obchód. Westchnąłem. Może naprawdę była biedną wdową. – W porządku, pani Beck, zrobię to za dziesięć szylingów, tylko ten jeden raz. Czy wtorek po południu będzie odpowiednią porą? Odwróciła się od okna, a jej twarz, jak za dotknięciem magicznej różdżki, zmarszczyła się w uśmiechu. – Bardzo odpowiednią! Eee, to bardzo uprzejmie z pana strony. Przemknęła obok mnie, a ja poszedłem za nią korytarzem. – Jeszcze jedno – powiedziałem, otwierając jej drzwi. – Proszę nie dawać Georginie jeść od poniedziałku w południe. Musi mieć pusty żołądek, kiedy ją pani przyniesie. – Przynieść ją? – Wyglądała jak uosobienie zdumienia. – Przecież ja nie mam samochodu. Myślałam, że pan ją zabierze. – Mam ją zabrać? Przecież Rayton leży pięć mil stąd! – Tak, a potem przywieźć. Ja nie mam środka transportu. – Zabrać... zoperować... przywieźć! I wszystko za dziesięć szylingów! Wciąż się uśmiechała, lecz w jej oczach pojawił się stalowy błysk. – Przecież na tyle się pan zgodził, dziesięć szylingów. – Ależ... ależ... – Och, znów pan zaczyna. – Uśmiech zniknął i nieznacznie pochyliła głowę. – Jestem tylko biedną wdową... – Dobrze, dobrze – powiedziałem pospiesznie. – Zadzwonię we wtorek. Kiedy nadszedł wtorek, przeklinałem swoje miękkie serce. Gdyby przyniesiono mi tę kotkę, mógłbym zoperować ją o drugiej i już o drugiej trzydzieści byłbym w drodze, wizytując farmy. Nie miałem nic przeciwko temu, żeby popracować za darmo przez pół godziny, ale ile czasu mi to zajmie? Wychodząc, zerknąłem przez otwarte drzwi do saloniku. Tristan miał się uczyć, tymczasem smacznie spał w swoim ulubionym fotelu. Podszedłem i spojrzałem na niego, podziwiając swobodną pozę, właściwą jedynie zadeklarowanym śpiochom. Twarz miał gładką i spokojną jak niemowlę, na jego piersi leżała „Daily Mirror” otwarta na stronie z komiksami, a w opuszczonej dłoni trzymał niedopalonego woodbine’a. – Chcesz ze mną pojechać, Tris? – Potrząsnąłem nim. – Jadę po kotkę. Powoli wstał, przeciągając się i krzywiąc, ale w końcu jego dobroduszna natura wzięła górę. – Jasne, Jim – rzekł po ostatnim ziewnięciu. – Z przyjemnością. Pani Beck mieszkała po lewej stronie drogi, w środku wioski. Na pomalowanej jaskrawą farbą furtce widniał napis „Jaśminowy domek” i kiedy szliśmy przez ogród, mała staruszka otworzyła drzwi i wesoło pomachała nam ręką. – Dzień dobry panom. Miło mi panów widzieć. Wprowadziła nas do saloniku pełnego dobrych, solidnie wyglądających mebli, bynajmniej nieświadczących o ubóstwie. W otwartym mahoniowym kredensie dostrzegłem kilka butelek i kieliszków. Zdołałem zidentyfikować szkocką, wiśniówkę i sherry, zanim zamknęła drzwiczki, trąciwszy je kolanem. Wskazałem na kartonowe pudło, luźno owiązane wstążką. – Świetnie, jest tutaj, prawda? – Nie, skądże, jest w ogrodzie. Zawsze bawi się tam trochę po południu. – W ogrodzie, tak? – powiedziałem nerwowo. – Hmm, to proszę ją przynieść, bo trochę się spieszymy. Przeszliśmy przez wykafelkowaną kuchnię do tylnych drzwi. Do większości z tych domków przylegał z tyłu zdumiewająco duży kawałek ziemi, a ogród pani Beck był bardzo dobrze utrzymany. Rabaty otaczały równo przystrzyżony trawnik, a wiszące na gałęziach drzew jabłka i gruszki połyskiwały w słońcu. – Georgino – wabiła pani Beck. – Gdzie jesteś, moja miła? Nie pojawił się żaden kot i staruszka zwróciła się do mnie z figlarnym uśmiechem. – Pewnie mała psotnica chce się z nami bawić. Często tak robi, wie pan? – Naprawdę? – powiedziałem bez entuzjazmu. – Hmm, wolałbym, żeby się pokazała. Nie mam zbyt wiele... W tym momencie bardzo gruba kocica, ścigana przez Tristana, wypadła z grządki chryzantem i śmignęła przez trawnik w kępę rododendronów. Młodzieniec zanurkował w krzaki, a kot wyłonił się po drugiej stronie, wykonał kilka błyskawicznych susów i wskoczył na drzewo. Tristan z błyskiem w oku podniósł z ziemi kilka spadłych jabłek. – Zaraz strącę stamtąd drania, Jim – szepnął i zamachnął się. – Rany boskie, Tris! – syknąłem, łapiąc go za rękę. – Nie możesz tego zrobić. Rzuć te jabłka. – Och... no dobrze. – Upuścił owoce i ruszył ku drzewu. – I tak ci ją złapię. – Czekaj chwilę. – Pociągnąłem go za płaszcz, zanim odszedł. – Ja to zrobię. Ty zostań tutaj i spróbuj ją złapać, kiedy zeskoczy. Tristan był nieco rozczarowany, ale rzuciłem mu ostrzegawcze spojrzenie. Kotka poruszała się tak szybko, że uznałem, iż w wyniku niefrasobliwości mojego kolegi może zaraz rączym kłusem zniknąć za granicą okręgu. Zacząłem się wspinać na drzewo. Lubię koty, zawsze je lubiłem; a ponieważ, jak sądzę, zwierzęta to wyczuwają, więc zazwyczaj bez trudu je łapałem i radziłem sobie nawet z najtrudniejszymi kocimi pacjentami. Można rzec, iż byłem dumny z mojego podejścia do kotów; nie przewidywałem tu żadnych problemów. Lekko zasapany dotarłem na najwyższą gałąź i wyciągnąłem rękę do przyczajonego tam kota. – Kici, kici – wabiłem moim najłagodniejszym głosem, któremu nie oprze się żaden kot. Georgina zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem i nie zareagowała, tylko jeszcze bardziej wygięła grzbiet. Wychyliłem się jeszcze trochę. – Kici, kici! kici, kici!... Mój głos był słodki jak miód, a palce blisko jej pyszczka. Zaraz delikatnie pogłaszczę ją po łbie i będzie moja. To niezawodny sposób. – Pff! – odparła ostrzegawczo Georgina, ale nie zwróciłem na to uwagi i dotknąłem futerka pod jej brodą. – Pff, pff! – prychnęła Georgina, popierając to błyskawicznym lewym hakiem, który pozostawił krwawe rysy na grzbiecie mojej ręki. Mamrocząc pod nosem, wycofałem się i obejrzałem rany. Z dołu dobiegał mnie dźwięczny śmiech pani Beck. – Och, czyż to nie mała diablica? Ona tak lubi się bawić. Zakląłem pod nosem i znów zacząłem przesuwać się po gałęzi. Tym razem, pomyślałem ponuro, dam spokój finezyjnym sztuczkom. Tutaj jest wskazany szybki chwyt. Jakby czytając w moich myślach, kotka wycofała się na koniec gałęzi i gdy ta ugięła się pod jej ciężarem, zwinnie zeskoczyła na trawę. Tristan natychmiast rzucił się na nią, padając na ziemię i łapiąc ją za tylne łapy. Georgina odwróciła się i bez chwili wahania wbiła zęby w kciuk Tristana, który w tym momencie wykazał swój nieugięty charakter. Wydawszy przeciągły ryk bólu, błyskawicznie zmienił chwyt i złapał ją za kark. Po chwili już stał, trzymając w powietrzu miotający się wściekle kłębek futra. – Dobra, Jim! – zawołał wesoło. – Mam ją! – Doskonale! Trzymaj! – zawołałem bez tchu i ześlizgnąłem się z drzewa najszybciej, jak mogłem. Nawet trochę za szybko, gdyż złowieszczy trzask oznajmił mi o trójkątnym ubytku materiału na łokciu marynarki. Jednak nie było czasu, by przejmować się drobiazgami. Galopem wpadliśmy z Tristanem do domu, gdzie otworzyłem kartonowe pudło. W tamtych czasach nie było specjalnych pojemników na koty, więc z trudem zdołaliśmy zamknąć Georginę, która miotała się na wszystkie strony i protestowała przeraźliwym miauczeniem. Dopiero po dziesięciominutowych wysiłkach zdołaliśmy uwięzić kotkę, lecz choć owiązaliśmy karton kilkoma jardami mocnego sznurka, nadal nie czułem się zbyt pewnie, gdy nieśliśmy ją do samochodu. Już mieliśmy odjeżdżać, gdy pani Beck podniosła palec. Czekając, co powie, uważnie oglądałem podrapaną dłoń, a Tristan ssał swój kciuk. – Panie Herriot, mam nadzieję, że będzie pan się z nią obchodził łagodnie – powiedziała z niepokojem. – Wie pan, ona jest taka nieśmiała. Ledwie ujechaliśmy pół mili, gdy na tylnym siedzeniu wybuchło jakieś zamieszanie. – Z powrotem! Właź tam. Wracaj, ty cholero! Obejrzałem się. Tristan miał kłopoty. Georginie wyraźnie nie podobało się kołysanie samochodu i z rozdarć w kartonie raz po raz wysuwały się jej pazurzaste łapy; w pewnej chwili zdołała wystawić cały wściekle prychający łeb. Tristan dzielnie wpychał wszystkie wystawiane przez nią części ciała z powrotem, lecz – sądząc po coraz bardziej rozpaczliwych okrzykach – toczył z góry przegraną walkę. Po chwili usłyszałem nieunikniony okrzyk: – Wyrwała się, Jim! Uciekła z pudła! No, wspaniale. Każdy, kto prowadził samochód z miotającym się w środku rozhisteryzowanym kotem, zrozumie moją sytuację. Kuliłem się za kierownicą, gdy włochate stworzenie śmigało wokół foteli lub skakało po suficie i desce rozdzielczej, a Tristan na próżno próbował je schwytać. Los był dla nas okrutny. Kotka używała każdej możliwej broni. Mój kolega na tylnym siedzeniu na moment przestał posapywać i wzdychać, po czym wrzasnął rozpaczliwie: – Ona tu sra, Jim! Obsrywa wszystko! Wcale nie musiał tego mówić. Mój nos poinformował mnie o tym znacznie wcześniej, więc gorączkowo otworzyłem okno. Jednak zamknąłem je równie szybko, gdy oczami duszy ujrzałem obraz Georginy wyskakującej przez nie i znikającej na zawsze. Nie lubię wspominać reszty tej podróży. Usiłowałem oddychać przez nos, a Tristan puszczał gęste chmury dymu woodbine’ów, ale i tak było po prostu strasznie. Tuż przed Darrowby zatrzymałem samochód i wspólnymi siłami natarliśmy na kocicę; kosztem kilku kolejnych ran, w tym szczególnie bolesnego zadrapania na moim nosie, zagnaliśmy ją w kąt i ponownie zamknęliśmy w pudle. Nawet na stole operacyjnym Georgina miała dla nas kilka sztuczek. Używaliśmy mieszaniny eteru z tlenem jako środka usypiającego, a ona doskonale umiała wstrzymywać oddech, kiedy miała maskę na pysku, po czym niespodziewanie ożywała, gdy już myśleliśmy, że śpi. Zanim zasnęła, obaj byliśmy spoceni. Zapewne można było przewidzieć, że okaże się trudnym przypadkiem. Histerektomia u kota jest dość prostym zabiegiem i dziś wykonujemy bez żadnych kłopotów niezliczoną liczbę takich operacji, ale w latach trzydziestych, szczególnie na wsi, była robiona nieczęsto, wymagała więc odpowiednich przygotowań. Osobiście miałem własne preferencje i awersje w związku z tym zabiegiem. Na przykład, bez trudu wykonywałem go na chudych kotkach, a z operowaniem grubych miałem kłopoty. Georgina była nadzwyczaj tłustym kotem. Kiedy otworzyłem jej brzuch, ujrzałem ocean zasłaniającego wszystko sadła i przez długą, stresującą chwilę chwytałem kleszczykami to żołądek, to sieć, oglądałem je ponuro i wpychałem z powrotem. Zanim zdołałem uchwycić różowy jajnik i wyciągnąć wąski pasek macicy, czułem ogarniające mnie zmęczenie. Potem wszystko już poszło rutynowo, ale zakładając ostatni szew, byłem zupełnie wyczerpany. Włożyłem śpiącą kotkę do pudła i skinąłem na Tristana. – Chodź, odwieźmy ją, zanim się obudzi. Ruszyłem w kierunku korytarza, ale powstrzymał mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Jim – rzekł poważnie. – Wiesz, że jesteś moim przyjacielem. – Tak, Triss, oczywiście. – Zrobiłbym dla ciebie wszystko, Jim. – Jestem tego pewien. – Oprócz jednego. – Wziął głęboki wdech. – Nie wsiądę do tego cholernego samochodu. Tępo skinąłem głową. Nie mogłem mieć mu tego za złe. – W porządku – powiedziałem. – No to jadę. Przed odjazdem spryskałem wnętrze środkiem dezynfekcyjnym o sosnowym zapachu, ale nic to nie dało. Myślałem tylko o tym, by Georgina nie obudziła się, zanim dotrę do Rayton, a i te nadzieje legły w gruzach, zanim przejechałem przez rynek Darrowby. Włos zjeżył mi się na głowie, gdy z pudła na tylnym siedzeniu wydobył się złowieszczy pomruk, przypominający odgłos roju nadlatujących os; wiedziałem, co to oznacza; środek usypiający przestawał działać. Wyjechawszy z miasta, wcisnąłem gaz do dechy. Rzadko to robiłem, ponieważ ilekroć zmuszałem mój wehikuł do jazdy z prędkością czterdziestu mil na godzinę, tylekroć protestował takim grzechotaniem silnika i karoserii, że tylko czekałem, kiedy się rozpadnie. Jednak w tamtej chwili wcale się tym nie przejmowałem. Z zaciśniętymi zębami i wytrzeszczonymi oczami gnałem naprzód, nie widząc dobrze szosy ani migających za oknami murków. Całą uwagę skupiłem na tylnym siedzeniu; rój był coraz bliższy i bardziej rozjątrzony. Kiedy pomruk przeszedł we wściekłe miauczenie, któremu towarzyszył odgłos rozszarpywanego kartonu, zacząłem dygotać. Wpadłszy do Rayton, obejrzałem się. Georgina już prawie wydostała się z pudła. Sięgnąłem, złapałem ją za kark i stanąwszy przed „Jaśminowym domkiem”, jedną ręką trzymałem ją na kolanach, a drugą zaciągnąłem ręczny hamulec. Osunąłem się w fotelu i odetchnąłem z ulgą; niemal zdołałem się uśmiechnąć na widok pracującej w ogródku pani Beck. Z okrzykiem radości wzięła ode mnie kotkę, ale jęknęła ze zgrozy na widok wygolonego boku i dwóch szwów. – Och, moje kochanie! Co ci paskudni panowie z tobą zrobili? – Przytuliła kotkę i zmierzyła mnie gniewnym spojrzeniem. – Nic jej nie będzie, pani Beck, wszystko w porządku – powiedziałem. – Dziś wieczorem może pani dać jej trochę mleka, a jutro stały pokarm. Nie ma powodów do obaw. – Och, bardzo dobrze. A teraz... – Zerknęła na mnie z ukosa, wydymając wargi. – Pewnie chce pan swoje pieniądze? – Hmm, ja... – To proszę zaczekać. Zaraz przyniosę. – Odwróciła się i weszła do domu. Stałem tam, trzymałem śmierdzącego kota, czułem pieczenie zadrapań na rękach i nosie, miałem rozdarty rękaw marynarki, a do tego byłem fizycznie i emocjonalnie wykończony. Jedyne, czego dokonałem tego popołudnia, to sterylizacja kotki, ale nie byłem zdolny zrobić nic więcej. Apatycznie patrzyłem, jak starsza pani wraca z torebką w dłoni. Przy furtce przystanęła i popatrzyła na mnie. – Miało być dziesięć szylingów? – Zgadza się. Przez chwilę grzebała w torebce, po czym wyjęła dziesięcioszylingowy banknot i spojrzała na niego ze smutkiem. – Och, Georgino, Georgino, ile ty mnie kosztujesz – powiedziała do siebie. Wyciągnąłem rękę, ale staruszka zatrzymała banknot. – Chwileczkę, byłabym zapomniała. Musi pan jeszcze wyjąć szwy, prawda? – Tak, za dziesięć dni. – No to mam jeszcze sporo czasu, żeby zapłacić. – Mocno zacisnęła wargi. – Przyjedzie pan tu jeszcze raz. – Jeszcze raz...? Chyba nie oczekuje pani... – Zawsze mówię, że płacenie z góry przynosi pecha – powiedziała. – Georginie może się przydarzyć coś strasznego. – Ale... ale... – Nie, już postanowiłam – oświadczyła. Schowała pieniądze i stanowczym ruchem zatrzasnęła torebkę, po czym odwróciła się i ruszyła w kierunku domku. W połowie drogi rzuciła mi przez ramię spojrzenie i uśmiech. – Taak, tak właśnie zrobię. Zapłacę panu, kiedy pan znów tu przyjedzie. Rozdział dziewiętnasty. Byliśmy gotowi do wymarszu ze Scarborough. Ironia losu sprawiła, że opuszczaliśmy to miejsce wtedy, kiedy zaczęliśmy się tu dobrze czuć. O siódmej rano, w promieniach majowego słońca stanęliśmy do apelu przed „Grand Hotelem”. Robiliśmy to codziennie przez całą zimę, przeważnie w ciemnościach, często w lodowatym deszczu zacinającym w twarz. Jednak teraz poczułem ukłucie żalu, gdy patrzyłem nad głowami innych na szeroką, piękną plażę, ciągnącą się pod urwistymi brzegami aż do odległego cypla, na czysty i zapraszający piasek, na błyszczącą i migoczącą toń błękitnego morza. Czułem wszechobecny, delikatny zapach morskiej soli i wodorostów, niosący wspomnienia wakacji oraz szczęśliwych chwil zatarte przez wojnę. – Baaczność! – Usłyszeliśmy krzyk sierżanta Blacketta i wyprężyliśmy się; staliśmy w pełnym rynsztunku, z plecakami usztywnionymi kartonami lub kocami nadającymi im idealnie prostokątny kształt. Byliśmy krótko ostrzyżeni, buty błyszczały, a guziki lśniły, jakby były ze złota. Nie wiadomo, kiedy obóz szkoleniowy numer dziesięć zmienił nas w zgrany, zdyscyplinowany oddział, zupełnie nieprzypominający zgrai niedowarzonych rekrutów sprzed pół roku. Wszyscy zdaliśmy egzaminy i nie byliśmy już AC2, lecz starszymi szeregowcami. Żołd starszego szeregowego Herriota wzrósł od trzech szylingów do oszałamiającej kwoty siedmiu szylingów i trzech pensów dziennie. – W prawo zwrot! Naprzód marsz! Wysoko unosząc ramiona, miarowym krokiem, po raz ostatni przeszliśmy przed frontem „Grand Hotelu”. Obrzuciłem pożegnalnym spojrzeniem ten ogromny budynek, przypominający dystyngowaną wiktoriańską damę odartą z ozdób. Obiecałem sobie, że wrócę tu kiedyś, kiedy skończy się wojna, i zobaczę „Grand Hotel” taki, jaki powinien być. I tak też zrobiłem. Po latach usiedliśmy z Helen w miękkich fotelach hallu, tam gdzie stała budka wartownicza. Po grubych dywanach biegali kelnerzy, roznosząc herbatę i bułeczki, a orkiestra smyczkowa grała utwory z Rosę Marie. A wieczorem jedliśmy kolację w eleganckim pokoju z wielkim oknem z widokiem na morze. Kiedy uczyłem się odczytywać sygnał migającej z latarni morskiej lampy Aldissa, ten pokój był zimnym tarasem; teraz siedzieliśmy w miłym cieple, jedząc pieczoną solę i patrząc, jak w zapadającym zmroku migoczą światła portu i miasta. Jednak ta chwila była jeszcze odległą przyszłością, gdy Huntriss Row rozbrzmiewała echem kroków żołnierzy zmierzających na dworzec, a niekończące się szeregi niebieskich mundurów opuszczały plac. Nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy, niczego nie byliśmy pewni. Słownik weterynaryjny Blacka wbijał mi się w plecy mimo warstwy kartonu. Był nieporęczny i ciężki, ale przypominał mi dobre czasy i dawał nadzieję, że jeszcze takie wrócą. Rozdział dwudziesty. – Wszędzie jest tak samo, wszystko skrupia się na biednych. Tylko bogaci dobrze się mają... Byliśmy na „obozie kondycyjnym”; mieszkaliśmy w namiotach w głębi Shropshire i właśnie zebraliśmy się wszyscy – setki opalonych mężczyzn – w jednym miejscu, pod ogromną plandeką, czekając, aż przemówi do nas wizytujący jednostkę pułkownik lotnictwa. Przed przybyciem tej szychy podium zajmował sierżant żartowniś, który zabijał czas, sypiąc sprośnymi dowcipami, popartymi energiczną gestykulacją. Tylko bogaci dobrze się mają... – podśpiewywał, ale zamiast słów „się mają”, zrobił kilka wymownych gestów zgiętą ręką. Zaintrygowała mnie reakcja kolegi z lewej. Był szczupłym, różowiutkim facetem w wieku około dziewiętnastu lat, o blond włosach, które opadały mu na oczy, gdy podskakiwał z uciechy. Naprawdę wczuwał się w te opowieści, rykami śmiechu kwitując niecenzuralne słowa i z maniakalną radością powtarzając gesty sierżanta. Nieco wcześniej dowiedziałem się, że jest synem biskupa. Podczas tego kursu dołączyła do nas Eskadra Powietrzna Uniwersytetu w Oksfordzie. Była to grupka dobrze urodzonych i wychowanych młodych ludzi; przez całe trzy dni razem obieraliśmy ziemniaki, więc dość dobrze poznałem większość z nich. Dyżur w kuchni jest niezrównaną okazją do zawarcia znajomości, więc gdy przez długie godziny napełnialiśmy niezliczone wiadra wytworami naszej pracy, lody powoli pękały i po trzech dniach nie mieliśmy już przed sobą żadnych tajemnic. Syn biskupa znalazł coś zabawnego w tym, że doświadczony weterynarz zostawia swoją praktykę po to, by wspomóc swój kraj, pozbawiając skórki tysiące ziemniaczanych bulw. Ja z kolei świetnie się bawiłem, obserwując jego zachowanie. Był czarującym i sympatycznym chłopakiem, ale też niezwykle spragnionym wszystkiego, co miało choć niewielki posmak nieprzyzwoitości. Mówią, że synowie pastorów szaleją, kiedy spuścić ich z oka, a podejrzewam, że uciekinier z biskupiego pałacu jest jeszcze bardziej podatny na pokusy wielkiego świata. Spojrzałem na niego ponownie. Wszyscy wokół zarykiwali się ze śmiechu, lecz jego głos, z lubością wykrzykujący czteroliterowe słowa, zagłuszał inne głosy, a jego właściciel jak oddany akolita powtarzał wymowne gesty sierżanta. Tu było tak inaczej niż w Darrowby. Już pierwsze dni w RAF-ie, pełne przekleństw i swobodnych rozmów, sprawiły, że zrozumiałem – może dopiero wtedy – wśród jakich ludzi dotąd żyłem. Często myślę sobie, że rolnicza społeczność Yorkshire z lat trzydziestych była jedną z najbardziej purytańskich w historii ludzkości. W środowisku farmerów nigdy nie wspominano o czymkolwiek, co miało coś wspólnego z seksem lub fizjologicznymi potrzebami ludzkiego organizmu. To znacznie utrudniało mi pracę, ponieważ jeśli schorzenie jakiegoś zwierzęcia miało choćby najsłabszy kontekst seksualny, jego właściciel nie podawał żadnych szczegółów, gdy telefon odebrała Helen lub nasza sekretarka, pani Harbottle. „Chcę, żeby weterynarz przyjechał i obejrzał moją krowę” – tylko tyle mówili. Ten przypadek należał do typowych; pamiętam, że z lekką irytacją spojrzałem wówczas na pana Hoppsa. – Dlaczego nie powiedział pan, że pańska krowa jeszcze nie weszła w ruję? Jest na to nowy zastrzyk, ale nie mam go przy sobie. Wie pan, że nie mogę wozić w samochodzie wszystkiego. Farmer pilnie oglądał swoje stopy. – Hmm, telefon odebrała jedna z pań i nie chciałem jej mówić, że Snowdrop nie miała rui. Może pan coś na to poradzić? – Spojrzał na mnie błagalnie. – Być może – westchnąłem. – Proszę przynieść wiadro ciepłej wody i kawałek mydła. Byłem trochę rozczarowany. Chętnie wypróbowałbym ten nowy prolan w zastrzykach. Ale cóż, badanie przez prostnicę też może być interesujące. – Proszę potrzymać jej ogon – powiedziałem i zacząłem powoli wpychać dłoń w odbyt. Ostatnio często to robiliśmy. Przedstawiciele naszej profesji nagle odkryli, że niepłodność bydła przestała już być niezgłębioną tajemnicą. Przeprowadzaliśmy coraz więcej i więcej takich badań i, jak już powiedziałem, dawały one niezwykle ciekawe wyniki. Pewnego ranka Siegfried ujął to w typowy dla niego, lapidarny sposób. – Jamesie – powiedział. – Z krowiego tyłka można się dowiedzieć więcej niż z niejednej encyklopedii. Teraz, wpychając dłoń w zwierzę, zrozumiałem, co miał na myśli. Przez ścianę odbytu uchwyciłem szyjkę macicy, a potem obmacałem jej prawy róg. Wydawał się zupełnie normalny, tak samo jak jajowód, którego też dotknąłem. Ująłem w dłoń jajnik przypominający włoski orzech; jednak był to orzech z wydatnym wybrzuszeniem, więc uśmiechnąłem się w duchu. Ta wypukłość to corpus luteum, ciałko żółte wywierające wpływ na jajnik i uniemożliwiające rozpoczęcie normalnego cyklu rujowego. Lekko ucisnąłem podstawę wypukłości i poczułem, jak oddziela się i odsuwa od jajnika. Doskonale – właśnie tak jak trzeba – z satysfakcją spojrzałem na farmera pod krowim zadem. – Sądzę, że teraz będzie dobrze, panie Hopps. Za dzień lub dwa powinna mieć ruję i wtedy może pan dopuścić do niej byka. Wyjąłem rękę umazaną łajnem niemal po pachę, po czym zacząłem ją obmywać w ciepłej wodzie. Właśnie w takim momencie młodzi ludzie marzący o tym, by w przyszłości zostać weterynarzami, zazwyczaj wybierali jednak zawód prawnika lub pielęgniarki. Wielu nastolatków towarzyszyło mi podczas wizyt i zawsze uważałem, że im prędzej zapoznają się z realiami naszej pracy, tym dla nich lepiej. Poranne badanie doodbytnicze krowy lub coś podobnego w cudowny sposób pozwalało oddzielić owieczki od tryków. Opuszczając farmę, miałem miłe wrażenie, że naprawdę czegoś tu dokonałem, a także czułem ulgę, gdyż mimo delikatności pana Hoppsa nie przyjechałem tu na darmo. To dziwne, ale wróciwszy do przychodni, natychmiast zetknąłem się z następnym takim przypadkiem. Pan Pinkerton, właściciel niewielkiej farmy, siedział w biurze opodal biurka panny Harbottle. Obok niego warował jego owczarek collie. – Co mogę dla pana zrobić, panie Pinkerton? – zapytałem, zamknąwszy za sobą drzwi. – Chodzi o mojego psa. – Farmer zawahał się. – Coś z nim jest nie tak. – A co mu dolega? Jest chory? Pochyliłem się i podrapałem kudłaty łeb, a pies podniósł się i z zadowolenia zaczął rytmicznie uderzać ogonem o bok biurka. – Nie, nie, właściwie jest całkiem zdrów... Mężczyzna był wyraźnie nieswój. – No to w czym problem? Wygląda mi na okaz zdrowia. – Tak, ale trochę się martwię. Widzi pan, to jego... jego... – Niespokojnie zerknął na pannę Harbottle. – Jego ołówek. – Co takiego? Na chudych policzkach pana Pinkertona wykwitł słaby rumieniec. Ponownie obrzucił udręczonym spojrzeniem pannę Harbottle. – Jego... ołówek. To coś z jego ołówkiem. Nieznacznym ruchem skierował wskazujący palec w stronę psiego brzucha. Spojrzałem. – Przykro mi, ale nie widzę niczego niezwykłego. – A jednak. – Twarz farmera skrzywiła się boleśnie i przysunął się do mnie. – Tam coś jest – powiedział ochrypłym szeptem. – Coś wychodzi z jego... ołówka. Opadłem na kolana i dokładniej przyjrzałem się psu; nagle wszystko stało się jasne. – O tym pan mówi? – Wskazałem na kropelkę nasienia na końcu napletka. Nieznacznie kiwnął głową z miną cierpiętnika. Roześmiałem się. – Cóż, może pan przestać się martwić. To zupełnie normalne. Można nazwać to ulewaniem. To jeszcze młody pies, prawda? – Taak, ma ledwie osiemnaście miesięcy. – No właśnie. Po prostu go rozpiera. Mnóstwo dobrego jedzenia i niewiele roboty, co? – Aha, dostaje dobre żarcie. Wszystko co najlepsze. I ma pan rację, nie mam dla niego wiele roboty. – Widzi pan. – Wyciągnąłem rękę na pożegnanie. – Proszę ograniczyć mu posiłki, zadbać, żeby miał więcej ruchu, a samo mu przejdzie. – I nie zamierza pan nic robić z jego... jego... – Pan Pinkerton wytrzeszczył oczy i znów rzucił niespokojne spojrzenie w kierunku naszej sekretarki. – Nie, nie – odparłem. – Zapewniam pana, że jego... ee... ołówek jest w całkowitym porządku. Żadnych miejscowych zmian. Widziałem, że nie jest przekonany, więc sięgnąłem po inny argument. – Dam panu kilka tabletek z łagodnie działającym środkiem uspokajającym. Trochę mu pomogą. Poszedłem do laboratorium i odliczyłem kilka tabletek. Wróciwszy do biura, z uśmiechem wręczyłem je farmerowi, ale na jego twarzy ujrzałem jeszcze większą udrękę. Widocznie nie wyjaśniłem mu tego dostatecznie jasno, więc kiedy szliśmy korytarzem do frontowych drzwi, mówiłem bez przerwy, ujmując rzecz w proste słowa, które powinien zrozumieć. Kiedy dotarł do drzwi, obdarzyłem go ostatnim pokrzepiającym klepnięciem w ramię i chociaż brakowało mi tchu po całej tej paplaninie, uznałem, że powinienem jakoś ją podsumować, zanim farmer odejdzie. – I to wszystko – powiedziałem z uśmiechem. – Proszę dawać mu mniej jeść, zadbać o to, aby miał więcej pracy i ruchu, a rano i wieczorem dawać po jednej tabletce. Farmer wykrzywił usta w podkówkę, jakby zaraz miał się zalać łzami, a potem odwrócił się i zszedł po schodkach. Zrobił dwa niezdecydowane kroki po ulicy, a potem obejrzał się i jęknął błagalnie: – Panie Herriot... a co z jego ołówkiem? Kiedy mały pan Gilby wił się, jęcząc na kamiennej podłodze obory, pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, była ta, jak niesprawiedliwe jest, że przytrafiło się to właśnie jemu. Był uosobieniem delikatności i powściągliwości typowej dla tamtych czasów. Nawet jego wygląd był nieco eteryczny; sześćdziesiąt kilogramów drobnych kości opiętych skórą bez grama tłuszczu oraz łagodna, niewinna twarz, niemal chłopięca mimo przekroczonej pięćdziesiątki. Nikt nigdy nie słyszałby pan Gilby przeklinał lub używał wulgarnych słów; prawdę mówiąc, był jedynym znanym mi farmerem, który mówił o krowim „nawozie”. Ponadto, jako głęboko wierzący metodysta nie pił, nie korzystał z grzesznych uciech i nigdy nie kłamał. Właściwie był tak porządny, że gdyby chodziło o kogoś innego, budziłoby to moje głębokie wątpliwości. Jednak dobrze poznałem pana Gilby’ego. Był miłym facetem, czystym jak kryształ. Bez wahania powierzyłbym mu własne życie. Właśnie dlatego z przykrością patrzyłem na jego upadek. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Weszliśmy do obory, gdzie pokazał mi czarną krowę, stojącą niemal naprzeciw drzwi. – To ta. Chyba jest trochę przeziębiona. Wiedział, że będę chciał zmierzyć jej temperaturę, więc chwycił ją za ogon, uprzednio postawiwszy jedną nogę za kanałem ściekowym, żeby wepchnąć się między krowę a jej sąsiadkę. W tym momencie to się stało; w najgorszej możliwej chwili, kiedy miał szeroko rozstawione nogi. Właściwie nie byłem specjalnie zaskoczony; ten ogon gniewnie smagał krowie boki, kiedy wchodziliśmy, a poza tym zawsze wystrzegam się czarnych krów. Tej nie spodobało się nagłe najście i błyskawicznie wierzgnęła tylną nogą, trafiając twardym jak kamień kopytem w krocze gospodarza. Miał na sobie wystrzępione i sprane robocze spodnie, które nie dawały żadnej ochrony. Skrzywiłem się, gdy kopyto z nieprzyjemnym odgłosem trafiło w cel, ale pan Gilby nie okazał jakiejkolwiek emocji. Runął jak kłoda i leżał nieruchomo na twardych kamieniach, przyciskając dłonie do podbrzusza. Dopiero po kilku sekundach zaczął cicho jęczeć. Spiesząc mu na pomoc, czułem zażenowanie na myśl o tym, że stałem się świadkiem jego upadku. Byłem pewien, że ten mały farmer wolałby umrzeć, niż być widziany w tak nieeleganckiej sytuacji, kiedy tarza się po podłodze, rozpaczliwie przyciskając dłonie do intymnych części ciała. Klęknąłem na kamieniach i poklepywałem go po ramieniu, gdy z trudem łapał oddech. Po chwili poczuł się na tyle dobrze, że usiadł, więc objąłem go ramieniem i podtrzymałem, podczas gdy jego zielonkawo-blada twarz oblała się potem. Dopiero wtedy zmieszał się i zabrał ręce z kompromitującego miejsca, najwyraźniej zawstydzony, że przyłapano go na czymś takim. Czułem się dziwnie bezradny. Ten biedak nie mógł ulżyć sobie w normalny sposób, przeklinając zwierzę i swój pech, a ja nie mogłem mu pomóc, zbywając całą sprawę paroma rubasznymi uwagami. Takie wypadki do dziś zdarzają się od czasu do czasu i zazwyczaj są powodem do wesołych komentarzy, często dotyczących ewentualnego wpływu kopnięcia na życie seksualne ofiary. To pomaga. Jednak w oborze pana Gilby’ego panowała dręcząca cisza. Po jakimś czasie jego twarz zaczęła odzyskiwać naturalny kolor i mały farmer powoli dźwignął się na nogi. Zrobił kilka głębokich wdechów, po czym spojrzał na mnie udręczonym wzrokiem. Widocznie uważał, że jest mi winien jakieś wyjaśnienie, a nawet przeprosiny za takie niewłaściwe zachowanie. W miarę jak płynęły minuty, rosło napięcie. Wargi pana Gilby’ego wykrzywiły się raz czy dwa, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie znajdował słów. W końcu podjął decyzję. Odchrząknął, ostrożnie rozejrzał się wokół i przysunął się do mnie. Wyjaśnił całą tę sytuację jednym krótkim zdaniem, wypowiedzianym ochrypłym i poufnym szeptem: – Prosto w słabiznę, panie Herriot. Wspomniałem wcześniej o tym, jak wstydliwym tematem były naturalne potrzeby fizjologiczne, co stanowiło częste źródło rozmaitych kłopotów. Jeden z wielu problemów, z którymi boryka się każdy wiejski weterynarz, polega na tym, że podczas długotrwałego obchodu przychodzi chwila, kiedy trzeba oddać mocz. Kiedy przybyłem do Yorkshire, wydawało mi się najnaturalniejszą rzeczą w świecie, aby ulżyć sobie w kącie obory, i nie przyszło mi do głowy, że jakiegokolwiek przedstawiciela tej samej płci może to wprawiać w zakłopotanie. Jednak szybko się przekonałem, że farmerzy szurają wtedy nogami, znacząco spoglądają w drugą stronę lub okazują inne oznaki zmieszania. Podejmowane przeze mnie próby obrócenia wydarzenia w żart były bezowocne. Rzucane przez ramię żartobliwe uwagi w stylu „Muszę odcedzić kartofelki” albo „Teraz połączę się z morzem” kwitowano poważnym skinieniem głowy i wymamrotanym „Aha... hmm... no tak... racja”. Często zaraz po przyjeździe zakradałem się do jakiejś zrujnowanej przybudówki, ale bywało, że farmer zaskakiwał mnie i umykał zawstydzony. Gościnni farmerzy jeszcze pogarszali sytuację, przy każdej okazji wciskając mi w dłoń wielkie kubki z herbatą. Aby uniknąć zamieszania w zabudowaniach, czasami, kiedy mnie przycisnęło, stawałem w szczerym polu. Jednak nawet tam nie byłem bezpieczny, bo chociaż zawsze wybierałem pustą drogę z wrzosowiskami rozpościerającymi się aż po horyzont, po kilku sekundach na drodze nieuchronnie pojawiał się sznur samochodów, zawsze prowadzonych przez kobiety i nadjeżdżających z ogromną szybkością. Ze zgrozą wspominam, jak kiedyś zatrzymał się przy mnie samochód pełen starych panien, które długo dopytywały się, jak najszybciej dojechać do Darrowby, podczas gdy u moich stóp ciemniała zdradziecka ciemna kałuża. Jednak od każdej reguły są wyjątki i pewnego razu spotkałem się z krańcowo odmienną reakcją. Po znojnym kastrowaniu buhajków w szopie z blaszanym dachem wypiłem spory kubek herbaty, a potem uprzejmy gospodarz otworzył parę butelek ciemnego piwa. Zanim przyjechałem do pana Ainsleya, zaczęło mnie już mocno cisnąć. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo. Na palcach wszedłem do obory, zakradłem się do kąta i z ulgą podniosłem śluzę. Jeszcze nie skończyłem, gdy na kamieniach za plecami usłyszałem stukot ciężkich butów. Stary farmer, zgarbiony, z rękami w kieszeniach, stał tam, patrząc na mnie. O rany, znowu to samo; ale nie mogłem już przestać. Rzuciłem mu przez ramię zbolały uśmiech. – Przepraszam, że pozwalam sobie na to w pańskiej oborze, panie Ainsley – powiedziałem z nadzieją, że mój głos brzmi swobodnie i beztrosko. – Jednak nie miałem innego wyjścia. Kiedy już muszę, to muszę. Może mam słaby pęcherz, albo co. Stary przez dłuższą chwilę spoglądał na mnie beznamiętnie, a potem kilkakrotnie kiwnął głową. – Ta, ta, jo wim – rzekł ponuro. – Jezd pon taki jak jo, panie Herriot. Zawżdy chce mi się loć. Rozdział dwudziesty pierwszy. W moich myślach pojawiały się kolejne obrazy. Wspomnienia pierwszych dni spędzonych w Skeldale House. Jeszcze przed RAF-em, przed Helen... Jedliśmy z Siegfriedem śniadanie w dużej jadalni. Mój kolega oderwał wzrok od listu, który czytał. – Jamesie, czy pamiętasz Stewiego Brannana? – Jak mógłbym zapomnieć – uśmiechnąłem się. – Cóż to był za dzień na wyścigach w Brawton. Na zawsze zachowam w pamięci obraz przyjacielskiego kolegi Siegfrieda. – Tak... tak, oczywiście. – Siegfried kiwnął głową. – Dostałem od niego list. Ma już sześcioro dzieci i chociaż nie narzeka, nie sądzę, aby praca w takiej dziurze jak Hensfield była lekka. Szczególnie, że ledwie pozwala mu związać koniec z końcem. – Wiesz co, Jamesie... – Siegfried w zadumie skubał koniuszek ucha. – Byłoby naprawdę miło, gdyby Stewie zrobił sobie mały urlop. Czy zechciałbyś pojechać tam i na kilka tygodni przejąć jego praktykę, żeby mógł zabrać rodzinę na wakacje? – Oczywiście. Chętnie. Jednak będziesz się zamęczał, kiedy zostaniesz tu sam, prawda? – To mi dobrze zrobi. – Siegfried machnął ręką. – Poza tym i tak mamy teraz mniej pracy. Jeszcze dziś odpiszę na list. Stewie natychmiast przyjął propozycję i parę dni później byłem już w drodze do Hensfield. Yorkshire jest największym hrabstwem w Anglii i chyba najbardziej urozmaiconym. Zostawiłem za sobą zielone wzgórza i krystaliczne powietrze Darrowby i ledwie mogłem uwierzyć własnym oczom, gdy niecałe dwie godziny później ujrzałem las kominów fabrycznych wyrastający z brązowej chmury smogu. Było to przemysłowe West Riding; mijałem czarne, diabolicznie wyglądające fabryki jak z najkoszmarniejszego snu oraz rzędy okropnych, niekształtnych domów, w których mieszkali robotnicy. Wszystko było czarne: domy, fabryki, mury, drzewa, a nawet okoliczne wzgórza, przyprószone pyłem i zakopcone od dymu, który z setki fabrycznych kominów bił w niebo nad miastem. Przychodnia Stewiego – ponura budowla na tarasie z brudnego kamienia znajdowała się w samym centrum. Dzwoniąc do drzwi, odczytałem napis namalowany na tabliczce: „Stewart Brannan MRCVS, weterynarz, specjalista kynolog”. Zastanawiałem się, jaka byłaby reakcja Royal College’u na ostatnią część tego napisu, gdy drzwi otworzyły się i stanął w nich nasz kolega. Zdawał się wypełniać całe drzwi. Był chyba jeszcze grubszy niż przedtem, ale to pewnie jedyna różnica. Był sierpień, więc Stewie nie miał na sobie marynarskiego płaszcza, jednak wciąż wyglądał tak, jak go zapamiętałem z Darrowby; szeroka, owalna, dobroduszna twarz i tłuste czarne włosy opadające na wiecznie spocone czoło. Wyciągnął rękę, uścisnął mi dłoń i z radością wciągnął mnie do środka. – Jim! Miło mi cię widzieć! – Kiedy szliśmy ciemnym korytarzem, położył mi dłoń na ramieniu. – To wspaniale, że pomożesz mi wyrwać się stąd. Zarezerwowaliśmy już pokoje w Blackpoolu. – Uśmiechał się jeszcze serdeczniej niż zawsze. Weszliśmy do pokoju na tyłach, gdzie na brązowym linoleum stał rozchwierutany kuchenny stół. Zobaczyłem zlew w rogu, kilka półek z butelkami i pomalowaną na biało szafkę. Wokół unosił się słaby zapach karbolu i kocich sików. – Tutaj badam zwierzęta – rzekł z zadowoleniem Stewie. Spojrzał na zegarek. – Dwadzieścia po piątej; przyjmuję od piątej trzydzieści. Zdążę pokazać ci wszystko. Nie zajęło mu to wiele czasu, ponieważ nie było co oglądać. Wiedziałem, że w Hensfield jest znacznie modniejsza przychodnia weterynaryjna, a Stewie zarabia na życie, praktykując wśród biednych mieszkańców miasta. Wyposażenie gabinetu było nadzwyczaj skromne. Chyba wszystkiego miał po jednej sztuce: jedną prostą igłę, jedną zakrzywioną, parę nożyczek, jedną strzykawkę. Skromny zestaw leków oraz pustych opakowań: cały zestaw rozmaitych buteleczek i słoiczków. Te opakowania miały rozmaite kształty, co mnie zdziwiło, ponieważ nie widziałem czegoś takiego w żadnym laboratorium. – To nic takiego, Jim. – Stewie zdawał się czytać w moich myślach. – Mam niewielką i niezbyt dochodową praktykę, ale jakoś wiążę koniec z końcem, a to najważniejsze. Słyszałem już to stwierdzenie. „Wiążę koniec z końcem”... to samo powiedział, kiedy po raz pierwszy spotkałem go w Brawton. Wydawało się, że jest to motyw przewodni jego życia. Pokój przegradzała kotara, którą mój kolega odsunął na bok. – Można to nazwać poczekalnią. – Uśmiechnął się, gdy z lekkim zdumieniem popatrzyłem na pół tuzina krzeseł ustawionych pod ścianami. – Żadnych bajerów, Jim, żadnych kolejek aż na ulicę, ale jakoś sobie radzę. Paru klientów już czekało na Stewiego: dwie dziewczynki z czarnym psem, staruszek w cyklistówce z terierem na smyczy, nastolatek z królikiem w koszyku. – Dobrze – powiedział gospodarz. – Zaczynamy. Włożył biały fartuch, odsunął kotarę i rzekł: – Pierwszy pacjent, proszę. Dziewczynki postawiły psa na stole. Wielorasowy kundel z długim ogonem stał, drżąc ze strachu, i z niepokojem spoglądając na biały fartuch. – W porządku, bracie – mruknął Stewie. – Nie zrobię ci krzywdy. Pogłaskał i poklepał psa po łbie, a potem zapytał: – Co mu jest? – Chodzi o jego nogę... on kuleje – odparła jedna z nich. Jakby na potwierdzenie tych słów, piesek uniósł tylną łapę i z żałosną miną trzymał ją w powietrzu. Stewie złapał kończynę swą wielką dłonią i bardzo delikatnie obmacał. Natychmiast zwróciłem na to uwagę, na tę delikatność, niezwykłą u tak ogromnego mężczyzny. – Nie jest złamana – orzekł. – Po prostu nadwyrężył sobie bark. Dajcie mu odpocząć kilka dni i nacierajcie go tym rano oraz wieczorem. Nalał trochę białego mazidła z butli do jednej z pustych buteleczek o dziwnym kształcie i wręczył dziewczynkom. Jedna z nich wyciągnęła rękę i rozchyliła palce, ukazując leżącego na dłoni szylinga. – Dzięki – rzekł Stewie, nie okazując zdziwienia. – Do widzenia. Przyjął kilku następnych pacjentów i kiedy znowu ruszył w kierunku zasłony, w drzwiach pojawiła się dwójka umorusanych urwisów. Nieśli siatkę zawierającą rozmaite szklane opakowania. Stewie pochylił się nad nią, wyjmując słoiki po keczupie, sosach oraz marynatach i oglądając je z miną konesera. W końcu podjął decyzję. – Trzy pensy – rzekł. – Sześć pensów – brzmiała zgodna odpowiedź. – Cztery pensy – mruknął Stewie. – Sześć pensów – odparł dwugłosy chór. – Pięć pensów – wymamrotał ustępliwie mój kolega. – Sześć pensów! – zawołali triumfalnie. Stewie westchnął. – No dobrze. Wręczył im pieniądze i zaczął ustawiać szkło pod zlewem. – Zeskrobię etykiety i dobrze je wygotuję, Jim. – Rozumiem. – To ogromna oszczędność. – Tak, oczywiście. Zagadka przedziwnych kształtów opakowań została wyjaśniona. Była szósta trzydzieści, gdy zza zasłony wyszedł ostatni klient. Patrzyłem, jak Stewie dokładnie, bez pośpiechu badał każde zwierzę. Sprawnie leczył pacjentów, korzystając ze skromnego wyposażenia swego gabinetu. Wszystkie jego honoraria wynosiły od jednego do dwóch szylingów, więc łatwo było zrozumieć, dlaczego ledwie wiąże koniec z końcem. Zauważyłem ponadto, że wszyscy ci ludzie bardzo go lubią. Nie miał luksusowego gabinetu, ale był miły i troskliwy; było to dla mnie ogromnie pouczające. Ostatnią klientką była postawna dama o wyniosłym sposobie bycia i niezwykle poprawnej wymowie. – Mój pies został pogryziony w zeszłym tygodniu – oznajmiła. – Niestety, chyba wywiązało się zakażenie. – Ach tak. – Stewie pokiwał głową. Grube paluchy leciutko, jakby były z muślinu, musnęły opuchliznę na karku zwierzęcia. – Rzeczywiście, wygląda paskudnie. Gdybyśmy to zaniedbali, mógłby wytworzyć się ropień. Starannie wystrzygł sierść, po czym przemył głębokie skaleczenie wodą utlenioną. Następnie posypał ranę talkiem, położył na nią tampon z gazy i przymocował go bandażem. Później zrobił zastrzyk przeciwgronkowcowy i w końcu wręczył właścicielce psa butelkę po sosie, wypełnioną po szyjkę roztworem akryflawiny. – Proszę to stosować zgodnie z zaleceniami na etykiecie – powiedział, po czym cofnął się o krok, gdy dama wyczekująco otworzyła torebkę. Toczył długie wewnętrzne zmagania, o czym świadczyło lekkie drganie policzków i mruganie powiek, ale wreszcie podjął decyzję. – To będzie – rzekł dzielnie, prostując ramiona – trzy szylingi i sześć pensów. Było to ogromne honorarium jak na Stewiego, ale zapewne minimalna stawka u innych weterynarzy; nie pojmowałem, jak mu się udaje cokolwiek zarobić przy takich stawkach. Kiedy dama wyszła, w głębi domu rozległ się przeraźliwy hałas. Stewie obdarzył mnie anielskim uśmiechem. – To Meg i dzieciaki. Chodź i poznaj je. Wyszliśmy do hallu i znaleźliśmy się w samym środku niesamowitego zamieszania. Pociechy krzyczały, wrzeszczały i śmiały się; szczękały wiaderka i łopatki; duża piłka odbijała się od ścian, a wszystkie te odgłosy zagłuszał płacz dziecka. Stewie wszedł w tłum i wyciągnął z niego drobną kobietkę. – Oto moja żona – wymruczał z cichą dumą i spojrzał na nią jak mały chłopiec adorujący gwiazdę filmową. – Miło mi – powiedziałem. Meg Brannan uścisnęła moją dłoń i uśmiechnęła się. Nikt poza mężem nie dostrzegłby w niej pięknej kobiety. Na jej twarzy wciąż widać było ślady dawnej urody, zatartej przez wiele lat ciężkiej pracy. Mogłem sobie wyobrazić jej życie jako matki, gospodyni, kucharki, sekretarki, recepcjonistki i pielęgniarki. – Och, panie Herriot, jak miło ze strony pana i pana Farnona, że zechcieliście pomóc nam w ten sposób. Nie możemy się już doczekać tego wyjazdu. Jej oczy miały nieco zdesperowany wyraz, ale spoglądały z sympatią. – Och, to drobiazg, pani Brannan. – Wzruszyłem ramionami. – Jestem przekonany, że to będzie czysta przyjemność, i mam nadzieję, iż spędzicie wspaniałe wakacje. Naprawdę tak myślałem; wyglądało na to, że bardzo ich potrzebowała. Przedstawiono mi dzieci, ale nie zdołałem zapamiętać ich imion. Oprócz niemowlaka, który darł się jak opętany przez cały czas, chyba byli tam trzej chłopcy i trzy dziewczynki, ale nie jestem tego pewny – dzieci poruszały się zbyt szybko. Zamilkły tylko na krótką chwilę przy kolacji, gdy Meg nalała na talerze zupę, w której pływały kawałki baraniny, ziemniaki i marchewka. Zupa była bardzo dobra, a po niej podano galaretkę z dżemem. Kiedy młódź pochłonęła posiłek i wróciła do zabawy, znów zaczął się tumult. Najbardziej niepokoiło mnie to, że kiedy jedliśmy, dwaj najstarsi chłopcy rzucali sobie nad stołem dużą, nową, lakierowaną piłkę. Rodzice nie zwracali na to uwagi; Meg pewnie przestała już na to zważać, a Stewie nigdy się tym nie przejmował. Dopiero kiedy piłka śmignęła mi przed nosem, o mało nie strącając z łyżki kopiastej porcji galaretki, ojciec zareagował. – No, no, spokojnie – mruknął z roztargnieniem i chłopcy przesunęli się nieco dalej. Następnego ranka zobaczyłem, jak rodzina Stewiego zamiast do starego austina siedem, wsiada do wielkiego pordzewiałego forda osiem. Siedząc za kierownicą, pan domu pomachał do mnie wesoło i uśmiechnął się zza popękanej bocznej szyby. Siedząca przy nim Meg zdobyła się na umęczony uśmiech, a do pozostałych okien cisnął się tłum dzieci i psów. Samochód ruszył, wózek i walizki na jego dachu zachybotały się niebezpiecznie, dzieci wrzasnęły, psy zaszczekały, niemowlę zawyło – i po chwili zniknęli mi z oczu. Wróciłem do domu, gdzie otoczyła mnie niezwykła cisza, w której poczułem się odrobinę nieswojo. Miałem prowadzić tę praktykę przez dwa tygodnie, a wspomnienie skąpo wyposażonego gabinetu nie było zbyt krzepiące. Nie miałem odpowiednich instrumentów, by uporać się z poważniejszymi przypadkami. Jednak po chwili uspokoiłem się. Jak zdążyłem zauważyć, do tego gabinetu rzadko trafiały jakieś ciężkie przypadki. Stewie powiedział kiedyś, że zarabia na życie głównie kastrowaniem kocurów, więc zapewne nie powinienem spodziewać się niczego więcej niż narośli na uszach i innych łagodnych schorzeń. Ranny dyżur zdawał się potwierdzać to wrażenie; ubodzy ludzie z niepozornymi ulubieńcami; niegroźne przypadki. Potraktowałem ich lekami ze skromnych zasobów Stewiego, w butelkach po keczupie lub słoiczkach po pasztecie. Miałem tylko jeden kłopot: stół przewracał się, gdy stawiałem na nim zwierzęta. Z jakiegoś niejasnego powodu metalowe wsporniki przytrzymujące składane nogi puszczały w kulminacyjnych momentach, w wyniku czego pacjent gwałtownie zsuwał się na podłogę. Po pewnym czasie doszedłem do wprawy i podczas badania podtrzymywałem wsporniki kolanem. Dochodziła dziesiąta trzydzieści, kiedy rozsunąwszy kotarę, zobaczyłem pustą poczekalnię, w której unosił się tylko wyraźny zapach psów i kotów. Gdy zamykałem drzwi, uświadomiłem sobie nagle, że do rozpoczęcia popołudniowych przyjęć nie mam nic do roboty. W Darrowby właśnie wyruszałbym na długi obchód okolicznych farm, lecz tu prawie wszystkie przypadki leczyło się w gabinecie. Zastanawiałem się, co będę robił po załatwieniu jedynej wizyty domowej zapisanej w książce, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Po chwili znów usłyszałem dzwonek, a po nim gwałtowne stukanie. Pospieszyłem do drzwi. W progu zobaczyłem parę dobrze ubranych młodych ludzi. Mężczyzna trzymał w ramionach złotego labradora, a za ich plecami ujrzałem przyczepę kempingową i duży błyszczący samochód. – Czy pan jest weterynarzem? – jęknęła dziewczyna. Mogła mieć dwadzieścia cztery lata, była rudowłosa i bardzo atrakcyjna; w jej oczach ujrzałem strach. Skinąłem głową. – Tak, proszę pani. W czym problem? – To nasz pies. – Mężczyzna miał ochrypły głos i śmiertelnie bladą twarz. – Wpadł pod samochód. – Czy jest ciężko ranny? – Spojrzałem na nieruchomy żółty kształt. Zapadła długa chwila ciszy, a potem dziewczyna powiedziała szeptem: – Niech pan spojrzy na jego tylną łapę. Zrobiłem krok do przodu i gdy zerknąłem w zagięcie ręki mężczyzny, poczułem, jak oblewa mnie zimny pot. Kończyna zwisała bezwładnie. Nie była złamana, lecz przecięta w stawie i zdawała się trzymać tylko na cienkim pasku skóry. Białe końce kości upiornie lśniły w jasnym porannym słońcu.. Wydawało mi się, że minął długi czas, zanim ochłonąłem z pierwszego szoku i stwierdziłem, że głupio gapię się na ranne zwierzę. Kiedy się wreszcie odezwałem, nie poznawałem swojego głosu. – Wnieście go do środka – wymamrotałem i kiedy prowadziłem ich przez cuchnącą poczekalnię, nagle zrozumiałem, jak bardzo się myliłem, sądząc, że tutaj nigdy nic się nie dzieje. Rozdział dwudziesty drugi. Przytrzymałem odsuniętą zasłonę, a młody człowiek wszedł za nią i położył psa na stole. Teraz mogłem obejrzeć wszystko dokładniej; typowe ślady wypadku na drodze; żwir tkwiący w lśniącym futrze, liczne otarcia. Jednak ta okaleczona łapa nie była czymś typowym. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z takim przypadkiem. Spojrzałem na dziewczynę. – Jak to się stało? – Och, to był moment. – W jej oczach stanęły łzy. – Jesteśmy na wakacjach. Nie zamierzaliśmy zatrzymywać się w Hensfield – (mogłem to zrozumieć) – ale kiedy stanęliśmy, żeby kupić gazetę, Kim wyskoczył z samochodu i wtedy to się stało. Spojrzałem na psa, leżącego nieruchomo na stole. Wyciągnąłem rękę i lekko przesunąłem palcami po kształtnym łbie. – Biedaczysko – mruknąłem i natychmiast piękne orzechowe oczy spojrzały na mnie, a ogon uderzył o drewniany blat. – Skąd państwo jesteście? – Z Surrey – odparł młody człowiek. Wyglądał na dobrze sytuowanego maklera giełdowego. Potarłem brodę. – Rozumiem... – Przez chwilę dostrzegłem światełko w tunelu. – W takim razie założę mu opatrunek, a wy odwieziecie go do waszego weterynarza. Przez chwilę patrzył na żonę, a potem spojrzał na mnie. – I co oni zrobią? Amputują mu nogę? Milczałem. Gdyby zwierzę w tym stanie przywieziono do jednej z tych modnych przychodni na południu, dysponującej doświadczonym personelem i wszelkimi instrumentami chirurgicznymi, prawdopodobnie tak by się stało. To było jedyne rozsądne wyjście. Dziewczyna przerwała mi te rozważania. – Jeśli w ogóle można uratować tę łapę, to trzeba coś zrobić natychmiast. Czyż nie? – Spojrzała na mnie błagalnie. – Tak – powiedziałem ochryple. – Racja. Zacząłem badać psa. Otarcia skóry były powierzchowne. Był w szoku, lecz jego różowe błony śluzowe świadczyły, że nie ma wewnętrznego krwotoku. Oprócz tej okropnie okaleczonej łapy, nie stwierdziłem poważnych obrażeń. Obejrzałem ją uważnie, przerażony gładkimi, błyszczącymi powierzchniami stawu piszczelowo-stępowego. Było coś obscenicznego w tym, że widziało się je u żywego zwierzęcia. Jakby jakieś brutalne ręce przecięły ten staw. Zacząłem gorączkowo przeszukiwać gabinet, wyciągając szuflady, otwierając szafki, puszki i pudełka. Serce drżało mi przy każdym znalezisku: słoik katgutu w spirytusie, pudełko szarpi, pojemnik z jodoformem i – prawdziwy skarb – butelka znieczulającego barbituranu. Potrzebowałem przede wszystkim antybiotyków, lecz oczywiście wtedy jeszcze ich nie stosowano. Jednak miałem szczerą nadzieję, że znajdę choćby uncję sulfonamidu, i rozczarowałem się, gdyż nie było go w zestawie lekarstw Stewiego. Kiedy natknąłem się na pudełko gipsu do opatrunków, coś zaświtało mi w głowie. W owym czasie, pod koniec lat trzydziestych, wojna w Hiszpanii była wciąż żywa w ludzkiej pamięci. W chaosie jej ostatnich dni brakowało odpowiednich medykamentów do opatrywania okropnych ran. Często zakładano na nie gips i tak zostawiano, aby – jak głosiło popularne powiedzenie – „wygotowały się we własnym sosie”. Czasami uzyskiwano zdumiewająco dobre rezultaty. Chwyciłem opatrunki. Wiedziałem już, co zrobię. Z ponurą determinacją wprowadziłem igłę do tętnicy promieniowej i powoli podałem anestetyk. Kim zamrugał ślepiami, ziewnął leniwie i zasnął. Szybko rozłożyłem swoje skromne wyposażenie i spróbowałem ułożyć psa w dogodniejszej pozycji. Jednak zapomniałem o chwiejnym stole i kiedy uniosłem psi zad, nogi stołu złożyły się i pacjent zaczął zjeżdżać na podłogę. – Łapcie go! Słysząc mój rozpaczliwy krzyk, mężczyzna chwycił bezwładnego psa, a wtedy ponownie umocowałem nogi stołu i ustawiłem blat poziomo. – Niech pan przyciśnie tu nogą – wysapałem, a potem zwróciłem się do dziewczyny. – A pani zechce zrobić to samo z drugiej strony. Ten stół nie może upaść, kiedy zacznę operować. Usłuchali w milczeniu, a ja patrząc, jak mocno przytrzymują stół, poczułem głęboki wstyd. Co sobie o mnie pomyśleli? Jednak po chwili zapomniałem o wszystkim. Najpierw poskładałem staw, wsuwając wypukłości bloczka piszczelowo-stępowego we wgłębienia dystalnego końca piszczeli, co tak często robiłem na zajęciach z anatomii. Poczułem odrobinę nadziei, gdy zauważyłem, że niektóre więzadła pozostały nietknięte i – co ważniejsze – kilka nienaruszonych naczyń krwionośnych wciąż biegnie do dolnej części kończyny. Bez słowa oczyściłem i zdezynfekowałem pole, obficie posypując je jodoformem, po czym zacząłem szyć. Zszywałem bez końca, łącząc pozrywane ścięgna, rozerwaną torebkę stawową i powięź. Ranek był ciepły i przez okno zaglądało słońce, więc na czoło wystąpił mi pot. Zanim skończyłem zszywać skórę, strumyk potu spływał mi po nosie i kapał z jego czubka. Teraz znów jodoform, potem bandaż i w końcu dwa plastry gipsowe, tworzące mocny opatrunek obejmujący staw. Wyprostowałem się i spojrzałem na młodych ludzi. Ani na chwilę nie ruszyli się ze swych niewygodnych pozycji, ale popatrzyłem na nich tak, jakbym widział ich po raz pierwszy. Otarłem czoło i zrobiłem głęboki wdech. – No cóż, to wszystko. Radzę zostawić to przez tydzień, a potem niech obejrzy to miejscowy weterynarz, gdziekolwiek państwo będą. – Wolałabym, żeby to pan go obejrzał – odezwała się dziewczyna po chwili milczenia, a jej mąż przytaknął skinieniem głowy. – Naprawdę? – zdziwiłem się. Sądziłem, że już nigdy nie zechcą mnie widzieć, tak samo jak tej cuchnącej poczekalni i chwiejącego się stołu. – Tak, oczywiście – rzekł mężczyzna. – Zadał pan sobie tyle trudu. Cokolwiek się stanie, jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni, panie Brannan. – Och nie, ja nie nazywam się Brannan; on jest na urlopie. Ja go tylko zastępuję i nazywam się Herriot. – No cóż, jeszcze raz dziękuję, panie Herriot. – Wyciągnął rękę. – Ja jestem Peter Gillard, a to moja żona Marjorie. Podaliśmy sobie ręce, po czym Gillard wziął psa i zaniósł go do samochodu. Przez kilka następnych dni nie mogłem zapomnieć o nodze Kima. Czasami wydawało mi się, że byłem szalony, usiłując uratować psią łapę, trzymającą się tylko na pasku skóry. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z podobnym przypadkiem i widok tego przeciętego stawu stawał mi przed oczami w każdej wolnej chwili. A było ich wiele, ponieważ nie skarżyłem się na nadmiar roboty. Po trzech godzinach przyjęć nie miałem co robić, zwłaszcza że nie zdarzały się tu żadne uciążliwe poranne wezwania, tak częste w Darrowby. Brannanowie pozostawili dom i mnie pod opieką pani Holroyd, wdowy w podeszłym wieku, która kręciła się w kwiecistym fartuchu obsypanym popiołem z wiecznie zwisającego z jej ust papierosa. Nie lubiła wcześnie wstawać, a ja musiałem się do tego przyzwyczaić. Kiedy kilkakrotnie nie zastałem jej rano w kuchni, zacząłem sam robić sobie śniadania i tak już pozostało. Jednak muszę przyznać, że opiekowała się mną całkiem dobrze. Przygotowywała dobre, choć niewyszukane posiłki i regularnie stawiała przede mną obfite i smakowite dania, mówiąc „Masz, kochasiu” i patrząc beznamiętnie, jak zaczynam jeść. Jedyne, co mnie niepokoiło, to długi wałeczek popiołu z jej nieodłącznego papierosa, który zawsze zwisał pół metra nad moim talerzem. Ponadto pani Holroyd odbierała telefony, kiedy nie było mnie w pobliżu. Rzadko chodziłem na wizyty domowe, ale dwie utkwiły mi w pamięci. Do pierwszej doszło, gdy w notatniku przeczytałem zapis: „Iść do pana Pimmarova, obejrzeć buldoga”, skreślony starannym, pochyłym pismem przez panią Holroyd. – Pimmarov? – zapytałem. – Czy to Rosjanin? – Nie wiem, kochasiu, nie pytałam go. – Hmm, czy miał obcy akcent? To znaczy, czy mówił łamaną angielszczyzną? – Nie, kochasiu, gadał tak, jak mówią w Yorkshire. – Och, w porządku, nieważne, pani Holroyd. Gdzie mieszka? – Skąd mam wiedzieć? – Obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem. – Nie powiedział. – Przecież... pani Holroyd... Jak mogę do niego pójść, jeśli nie wiem, gdzie mieszka? – No, ty wiesz najlepiej, kochasiu. – Przecież musiał pani powiedzieć. – Byłem zbity z tropu. – Proszę posłuchać, młodzieńcze. Powiedział tylko, że nazywa się Pimmarov. Mówił, że będziesz wiedział. Wysunęła podbródek, aż zadrżał jej papieros, i zmierzyła mnie wojowniczym spojrzeniem. Może miała już podobne starcia ze Stewiem; tak czy owak nie ulegało wątpliwości, że audiencja została zakończona. Następnego dnia usiłowałem o tym nie myśleć, lecz niepokoiła mnie myśl, że gdzieś w pobliżu jest chory buldog, któremu nie mogę pomóc. Miałem tylko nadzieję, że to nic poważnego. Telefon o siódmej wieczorem rozproszył moje obawy. – Mówię z weterynarzem? – spytał rozsierdzony stetryczały głos. – Tak... przy telefonie. – No, czekałem na pana cały dzień. Kiedy przyjedzie pan obejrzeć mojego buldoga? Dostrzegłem światełko w tunelu. Mimo to... ten akcent... nic nie sugerowało Kremla... czy choćby nadwołżańskich stepów. – Och, strasznie mi przykro – paplałem. – Niestety, zaszło małe nieporozumienie. Zastępuję pana Brannana i nie znam rejonu. Mam nadzieję, że pański pies nie jest poważnie chory. – Nie, nie, tylko trochę kaszle, ale chciałbym, żeby pan go zobaczył. – Pewnie, pewnie, zaraz jadę, panie... hm... – Nazywam się Pym i mieszkam tuż obok poczty w wiosce Roff. – Roff? – Tak, dwie mile od Hensfield. – Bardzo dobrze, panie Pym – odetchnąłem z ulgą. – Już jadę. – Dziękuję – rzekł ułagodzony głos. – No, teraz pan już wie. Jestem Pym z Roff. Światełko rozbłysło oślepiająco. Pym z Roff! Jakie to proste! Niektóre wiadomości zapisane przez panią Holroyd były równie enigmatyczne, ale zazwyczaj rozszyfrowywałem je po namyśle. Pod koniec tygodnia pozostawiła mi następną niesamowitą notatkę, która głosiła po prostu: „Johnson, Back Lane 12, Smiling Harry ma syfilis”. Biedziłem się nad tym przez długi czas, zanim nieśmiało zwróciłem się do pani Holroyd. Zagniatała ciasto na drożdżówki i nawet nie podniosła głowy, gdy wszedłem do kuchni. – Ach, pani Holroyd. – Nerwowo zatarłem ręce. – Zanotowała pani, że mam wpaść do pana Johnsona. – Zgadza się, kochasiu. – Hmm, tak... świetnie, ale niezbyt rozumiem resztę; to o syfilisie Harry’ego. – Przecież tak się to pisze, prawda? – Rzuciła mi kuse spojrzenie. – Kiedyś sprawdziłam to w jednej książce pana doktora. – Och tak, tak, napisała to pani poprawnie. Po prostu ten Smiling Harry... – No, tak powiedział tamten gość. Powtórzył trzy razy. Nie ma tu żadnej pomyłki. – Jej oczy groźnie błysnęły i dmuchnęła we mnie kłębem dymu. – Rozumiem. Czy mówił, jakie to zwierzę? – Nie. Powiedział tylko to. Nic więcej. Szary stożek popiołu wpadł do dzieży i natychmiast stał się częścią przyszłych bułeczek. – Staram się, jak mogę, wie pan! – Oczywiście, pani Holroyd – powiedziałem pospiesznie. – Zaraz wpadnę na Back Lane. Pan Johnson wyjaśnił mi wszystko w kilka sekund, prowadząc mnie do stojącej w ogrodzie szopy. – Proszę obejrzeć moją świnię. Cała jest pokryta wielkimi czerwonymi plamami. Założę się, że to różyca*. [* Różyca świń – ang. swine erysipelas, termin fonetycznie zbliżony do słów Smiling Harry’s syphilis.] Nazwa choroby brzmiała w ustach pana Johnsona jak „arrysipelas”, a trzeba przyznać, że mówił bardzo niewyraźnie. Tym razem nie mogłem winić pani Holroyd. Takie drobne wydarzenia urozmaicały czas, ale wciąż rosło we mnie napięcie wywołane oczekiwaniem na powrót Kima. Siódmego dnia wciąż pozostawałem w niepewności, gdyż Gillardowie nie pojawili się w porze rannych przyjęć. Kiedy nie zjawili się także po południu, zacząłem przypuszczać, iż rozsądnie wrócili na południe, szukając lepiej wyposażonego gabinetu. Jednak przyszli o piątej trzydzieści. Domyśliłem się tego, zanim odsunąłem zasłonę. Wszędzie unosiła się woń klęski. Wypełniała całe pomieszczenie i uderzyła mnie jak obuchem, gdy zajrzałem za kotarę; mdlący odór rozkładu. Gangrena. Obawiałem się tego przez cały tydzień, a teraz miałem już pewność. W poczekalni było pół tuzina innych klientów; trzymali się jak najdalej od pary młodych ludzi, którzy spojrzeli na mnie z wymuszonymi uśmiechami. Kim na mój widok usiłował wstać, ale ja patrzyłem tylko na jego podkuloną tylną łapę, na której miał namoknięte resztki niegdyś twardego jak kamień gipsu. Oczywiście, tak się złożyło, że Gillardowie byli ostatni w kolejce i musiałem najpierw zająć się innymi zwierzętami. Badałem je i przepisywałem leki, czując przygnębienie i wstyd. Co zrobiłem temu pięknemu zwierzęciu? Chyba oszalałem, żeby próbować takiej metody leczenia. Zgangrenowana noga oznaczała, że teraz, być może, nawet amputacja nie uratuje mu życia. Mógł umrzeć w wyniku zakażenia krwi, a jak miałem mu pomóc w tak prymitywnych warunkach? Kiedy w końcu nadeszła ich kolej, Gillardowie weszli z kusztykającym Kimem. Kiedy znów spojrzałem na to piękne stworzenie, wpadłem w jeszcze większe przygnębienie. Pochyliłem się nad wielkim złotym łbem, a pies przez moment spoglądał na mnie przyjaznymi ślepiami i machał ogonem. – Proszę chwycić z drugiej strony – powiedziałem do Petera Gillarda, obejmując Kima. – Podniesiemy go. Gdy położyliśmy psa na stole, chwiejny mebel natychmiast zaczął się składać, lecz tym razem młodzi byli na to przygotowani i sprawnie przycisnęli mebel nogami, tak że znów stanął równo. Położyłem Kima na boku i obmacałem opatrunek. Zazwyczaj potrzebna jest cierpliwość i specjalna piła, aby usunąć gips, ale ten zmienił się w cuchnącą papkę. Ręka drżała mi lekko, gdy przeciąłem go nożyczkami i zdjąłem z psiej łapy. Przygotowałem się na widok obumarłej kończyny z pozieleniałą tkanką, ale odsłonięte ciało, choć zalane ropą, miało zadziwiająco zdrowy, różowy kolor. Chwyciłem kończynę i serce zabiło mi mocniej. Była ciepła, cała, aż do stopy. Nie było gangreny. Czując nagłą słabość, oparłem się o stół. – Przepraszam za ten okropny zapach. Ropa i osocze przez cały tydzień rozkładały się pod gipsem, ale nie jest tak źle, jak przypuszczałem. – Sądzi pan... sądzi pan, że uda się panu uratować tę nogę? – spytała drżącym głosem pani Gillard. – Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Jeszcze wszystko może się zdarzyć. Jednak mogę powiedzieć, że, jak na razie, jest dobrze. Dokładnie przemyłem kończynę spirytusem, posypałem jodoformem, po czym założyłem świeże szarpie i nowy opatrunek gipsowy. – Teraz poczujesz się znacznie lepiej, Kim – powiedziałem, a wielki pies na dźwięk swego imienia uderzył ogonem o drewniany blat. Spojrzałem na jego właścicieli. – Chcę, żeby jeszcze tydzień był w gipsie, więc co państwo zrobią? – Och, zostaniemy w pobliżu Hensfield – odparł Peter Gillard. – Znaleźliśmy nad rzeką dobre miejsce na obóz; jest całkiem niezłe. – Bardzo dobrze, a więc do następnej soboty. Patrzyłem, jak Kim odchodzi, kulejąc, w nowym, białym gipsie i kiedy wracałem do domu, poczułem miłą falę ulgi. Jednak jakiś głos w głębi duszy ostrzegał mnie. To jeszcze nie koniec... Rozdział dwudziesty trzeci. Następny tydzień minął bez żadnych incydentów. Dostałem umiarkowanie nieprzyzwoitą pocztówkę od Stewiego i kartkę z widokiem Blackpool Tower od jego żony. Mieli wspaniałą pogodę i najlepsze wakacje w ich życiu. Usiłowałem wyobrazić sobie, jak się bawią, ale musiałem zaczekać parę tygodni, żeby zobaczyć to na własne oczy – na zdjęciu zrobionym przez plażowego fotografa. Cała rodzina stała w morzu, radośnie uśmiechając się do obiektywu. Fale omywały im kostki, dzieciaki trzymały łopatki i wiaderka, a niemowlę machało krzywymi nóżkami. Jednak najbardziej zadziwił mnie Stewie; z chusteczką zawiązaną na głowie i promiennym uśmiechem na ustach, w szerokich spodniach na szelkach i z nogawkami podwiniętymi do połowy łydek był typowym przykładem angielskiego ojca rodziny na wakacjach. Ostatnim wydarzeniem podczas mego pobytu w Hensfield była wizyta na miejscowym psim torze wyścigowym. Stewie miał umowę, zgodnie z którą co piątek badał tam psy. Oglądany z zewnątrz stadion w Hensfield nie robił nadzwyczajnego wrażenia. Mieścił się w naturalnym zagłębieniu wśród zakopconych wzgórz i był otoczony walącym się parkanem. Tamtego chłodnego wieczoru, przejeżdżając przez bramę, słyszałem metaliczny ryk megafonów. George Formby śpiewał Kiedy myją okna, akompaniując sobie na swoim słynnym ukulele. Bywają rozmaite tory wyścigowe. Miałem pewne doświadczenia z czasów studenckich, kiedy towarzyszyłem weterynarzowi pracującemu pod auspicjami Narodowego Klubu Psów Wyścigowych, ale ten stadion był nie licencjonowany, inaczej mówiąc „pozaklasowy” i zupełnie inny. Wiem, że jest wiele cenionych nie licencjonowanych torów wyścigowych, lecz ten wyglądał na zaniedbany. Pomyślałem sobie, że jest właśnie taki, jakim mógł opiekować się Stewie. Najpierw musiałem zajść do biura dyrektora. Pan Coker, mężczyzna o twardym spojrzeniu, nosił jaskrawy garnitur w prążki; kiwnął mi głową, po czym obrzucił taksującym wzrokiem. – Pana obowiązki tutaj to czysta formalność – rzekł, krzywiąc twarz w uśmiechu. – Nie będzie żadnych problemów. Miałem wrażenie, że mnie ocenia, z cichą satysfakcją mierzy mnie od stóp do głów, zauważając pomiętą marynarkę i spodnie, chłonąc moją wyraźnie zauważalną młodość i niedoświadczenie. Nie przestając się uśmiechać, zdusił niedopałek cygara. – Cóż, mam nadzieję, że przyjemnie spędzi pan wieczór. – Dziękuję – odparłem i wyszedłem. Poznałem sędziego, kontrolera czasu oraz innych oficjeli, po czym przeszedłem do długiego, przeszklonego baru nad torem. Nagle poczułem, że znalazłem się w obcym środowisku. Trybuny zapełniały się szybko, a otaczający mnie ludzie byli ulepieni z zupełnie innej gliny niż mieszkańcy wsi wokół Darrowby. Widziałem mężczyzn w płaszczach z wielbłądziej wełny, z wystrzałowymi blondynkami u boku. Podejrzane typki studiowały program wyścigów, bacznie przyglądając się migoczącym liczbom na tablicy wyników. Zerknąłem na zegarek. Czas obejrzeć psy biegnące w pierwszej gonitwie. Kiedy myję okna! – ryczał George Formby, gdy przeciskałem się wzdłuż toru do padoku, brukowanego placyku ogrodzonego siatką. Wprowadzono tam pięć psów, a ja stanąłem na środku i obserwowałem je przez minutę czy dwie. Potem kazałem je przytrzymać i obejrzałem wszystkie po kolei, zaglądając w ślepia i pyski, a w końcu obmacując im brzuchy. Wszystkie wyglądały zdrowo i normalnie oprócz psa z numerem czwartym, który miał zbyt pełny brzuch. Ogar powinien dostać w dniu wyścigu tylko jeden lekki posiłek rano, więc zwróciłem się do człowieka, który trzymał to zwierzę. – Czy pies był karmiony przed godziną czy dwiema? – Nie – odparł. – Od śniadania nic nie jadł. Gdy ponownie położyłem dłonie na brzuchu psa, miałem wrażenie, że kilku widzów przygląda mi się z niezwykłą uwagą. Uznałem to jednak za przywidzenie i zająłem się następnym zwierzęciem. Numer czwarty był faworytem, ale już na starcie został w tyle. Skończył bieg jako ostatni i na ciemnych trybunach podniósł się chóralny ryk. Dotarło do mnie kilka głośniejszych uwag. „Otwórz te cholerne oczy, weterynarzu!” – tak brzmiała jedna z nich. Gdy usiadłem w długim i jasno oświetlonym barze, widziałem, jak ludzie na mój widok trącają się łokciami. Wpadłem w gniew. Może niektórzy z tych panów liczyli, że skorzystają z nieobecności Stewiego. Zapewne uznali mnie za naiwniaka. Moją następną wizytę na padoku powitały przyjazne uśmiechy i ukłony ze wszystkich stron. Panowała niezwykle sympatyczna atmosfera. Badanie przebiegało pomyślnie, dopóki nie zająłem się numerem piątym; tym razem nie mogłem się mylić. Pod palcami wyczułem napięty żołądek, a zwierzę cicho warknęło, gdy nacisnąłem mocniej. – Musi pan wycofać psa z tej gonitwy – powiedziałem. – Ma pełny żołądek. – Nie ma mowy! – wybuchnął stojący obok właściciel. – On nic nie jadł! Wyprostowałem się i spojrzałem mu w oczy, ale unikał mojego wzroku. Znałem takie sztuczki; miska pokruszonego chleba i litr mleka – okruchy szybko pęcznieją. – Chce pan, żebym wywołał wymioty? Mam trochę sody w samochodzie, zaraz się przekonamy. – Nie, nie, nie chcę, żeby wyrabiał pan coś z moim psem. – Mężczyzna zamachał ręką. Obrzucił mnie złowrogim spojrzeniem i odszedł. Ledwie zdążyłem wejść do baru, kiedy usłyszałem komunikat: „Weterynarz proszony o zgłoszenie się w dyrekcji”. Pan Coker podniósł się zza biurka i przeszył mnie gniewnym spojrzeniem. – Wycofał pan psa z wyścigów! – Zgadza się, przykro mi, ale miał pełny żołądek. – A niech to szlag...! – Wycelował we mnie palec, opanował się i zmusił do udręczonego uśmiechu. – No, panie Herriot, musimy wykazywać w takich sprawach trochę rozsądku. Nie wątpię, że zna pan swój fach, ale nie uważa pan, że to mogła być pomyłka? – Niedbale pomachał cygarem. – W końcu każdy może się pomylić, więc może zechce pan to ponownie rozważyć. – Na jego twarzy znowu pojawił się uśmiech. – Nie, przykro mi, panie Coker, ale to niemożliwe. Zapadło długie milczenie. – A więc to pańskie ostatnie słowo? – Tak. Uśmiech zniknął, zastąpiony groźnym grymasem. – Niech pan słucha. Popsuł pan wyścig, a to poważna sprawa. Nie chcę, żeby to się powtórzyło, rozumie pan? – Gniewnie zdusił cygaro. – Mam nadzieję, że nie będzie już takich kłopotów. – Ja też, panie Coker – powiedziałem i wyszedłem. Droga na padok wydała mi się dłuższa niż przedtem. Było całkiem ciemno i jeszcze wyraźniej słyszałem pomruk tłumu, okrzyki bukmacherów oraz George’a i jego ukulele. Och, niech nie wieje tak zimny wiatr! – zawodził. Tym razem był to pies z numerem drugim. Badając go, znów wyczułem napięty i pełny brzuch. – Ten nie biegnie – zawyrokowałem. Napotkałem kilka ponurych spojrzeń, ale nie było żadnych sprzeciwów. Powiadają, że złe wieści szybko się rozchodzą, więc ledwie ruszyłem z powrotem, wyłączono George’a, a megafony poprosiły mnie o zgłoszenie się w biurze dyrektora. Pan Coker już nie siedział za biurkiem. Przechadzał się tam i z powrotem, a kiedy mnie zobaczył, jeszcze raz przemierzył pokój, zanim przystanął. Miał groźną minę i najwidoczniej postanowił mnie przestraszyć. – W co, do cholery, pan sobie pogrywa! – warknął. – Próbuje pan przerwać te wyścigi? – Nie – odparłem. – Po prostu wycofałem następnego psa, który nie nadawał się do wyścigu. Na tym polega moja praca. Po to tu jestem. – Nie sądzę, żeby pan wiedział, po co pan tu jest. – Poczerwieniał jak burak. – Pan Brannan jedzie na wakacje i zostawia nas na łasce takich młodych dyletantów jak pan, strugających ważniaków i psujących ludziom przyjemność. Poczekaj pan, aż się z nim zobaczę! – Pan Brannan zrobiłby dokładnie to samo. Tak jak każdy weterynarz. – Głupstwa! Niech mnie pan nie poucza; jest pan jeszcze zielony. – Zbliżył się do mnie. – Mówię panu, mam tego dość! Powtarzam po raz ostatni. Dość tych głupstw. Daj pan spokój! Z mocno bijącym sercem poszedłem obejrzeć psy startujące w następnej gonitwie. Gdy badałem piątkę zwierząt, właściciele z psiarczykami nie odrywali ode mnie hipnotycznych spojrzeń, jakbym był jakimś dziwadłem. Powoli zacząłem się uspokajać, kiedy tym razem nie znalazłem żadnego pełnego brzucha i jeszcze raz z ulgą spojrzałem na zwierzęta. Już miałem odejść, kiedy zauważyłem, że pies z numerem piątym wygląda trochę dziwnie. Zawróciłem i pochyliłem się nad nim. Już po chwili wiedziałem, co zwróciło moją uwagę: pies był senny. Miał lekko zwieszony łeb i wyglądał apatycznie. Uniosłem mu łeb i zajrzałem w oczy. Miał rozszerzone źrenice i lekki oczopląs. Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości – podano mu jakiś środek uspokajający. Dostał zastrzyk. Na padoku zapadła głucha cisza, gdy podniosłem się z klęczek. Przez chwilę spoglądałem przez ogrodzenie z siatki na jasno oświetlony stadion, czując, jak nocne powietrze chłodzi mi policzki. George wciąż ryczał przez głośniki. – Och, panie Wu – zawodził. – Co mam robić? No cóż, ja wiedziałem, co robić. Poklepałem psa po grzbiecie. – Ten nie biegnie – powiedziałem. Nie czekałem na komunikat i byłem już w połowie schodów do gabinetu dyrektora, gdy usłyszałem, jak wzywają mnie przez głośniki. Kiedy otwierałem drzwi, niemal oczekiwałem tego, że pan Coker mnie zaatakuje. Byłem więc nieco zdziwiony, gdy zobaczyłem go siedzącego za biurkiem z twarzą schowaną w dłoniach. Stałem przed nim przez jakiś czas, nim zwrócił ku mnie udręczone oblicze. – Czy to prawda? – szepnął z rozpaczą. – Znów pan to zrobił? – Niestety, tak. – Kiwnąłem głową. Zadrżały mu wargi, ale nic nie powiedział i, obrzuciwszy mnie pełnym niedowierzania spojrzeniem, znów skrył twarz w dłoniach. Zaczekałem minutę czy dwie, ale widząc, że trwa tak w bezruchu, pojąłem, iż audiencja dobiegła końca i wycofałem się. Nie wykryłem żadnych nieprawidłowości u psów startujących w następnej gonitwie i opuściłem padok, czując, że odzyskuję spokój ducha. Nie wierzyłem własnym uszom, gdy znów usłyszałem z głośników „Weterynarz proszony o zgłoszenie się...” Jednak tym razem wzywano mnie do padoku, więc zastanawiałem się, czy jakiś pies jest ranny. No nic, z przyjemnością dla odmiany zajmę się zwierzęciem. Po przybyciu na miejsce zastałem tylko dwóch mężczyzn, podtrzymujących grubego towarzysza. – O co chodzi? – zapytałem. – Ambrose spadł ze schodów na trybunie i rozbił sobie kolano. – Jestem weterynarzem, nie lekarzem – odparłem, wytrzeszczając oczy. – Na trybunach nie ma żadnego lekarza – wymamrotał jeden z mężczyzn. – Pomyśleliśmy, że mógłby go pan opatrzyć. O rany, co za noc! – Posadźcie go na ławce – poleciłem. Podciągnąłem nogawkę, odsłaniając obrzydliwie tłustą i piegowatą nogę. Ambrose wydał głuchy jęk, gdy dotknąłem powierzchownego skaleczenia na rzepce. – To nic poważnego – powiedziałem. – Zdarł pan sobie tylko trochę skóry. – Tak, ale może się paprać, prawda? – Ambrose spojrzał na mnie z przestrachem. – Nie chcę mieć zakażenia. – W porządku, zaraz czymś posmaruję. Zajrzałem do torby lekarskiej Stewiego. Wybór był dość ograniczony, ale znalazłem jodynę, polałem nią kłębek waty i przemyłem rankę. – Jasna cholera, to boli! Co pan robi? – wrzasnął przeraźliwie Ambrose. Machnął nogą, mocno trącając mnie w łokieć. Wyglądało na to, że nawet moi pacjenci ludzie wierzgają. Uśmiechnąłem się krzepiąco. – Nie ma obawy, zaraz przestanie szczypać. Teraz założę panu bandaż. Owinąłem kolano, opuściłem nogawkę i klepnąłem grubasa w ramię. – Gotowe, jest pan jak nowy. Wstał z ławki, kiwnął głową i boleśnie się krzywiąc, ruszył ku wyjściu. Jednak po chwili przypomniał sobie o czymś i wyjął z kieszeni garść drobnych. Pogmerał w nich wskazującym palcem, po czym wcisnął mi w dłoń monetę. – Masz pan – powiedział. Spojrzałem na pieniążek. Sześć pensów, honorarium za jedyny zabieg, jaki przeprowadziłem na przedstawicielu mojego rodzaju. Patrzyłem na nie przez dłuższy czas i zanim zaczęła mi kiełkować myśl, by cisnąć monetę w twarz Ambrose’a, facet, kusztykając, wmieszał się w tłum i zniknął. Wróciwszy do baru, apatycznie spoglądałem przez szybę na psy paradujące przed trybuną, kiedy ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Odwróciłem się i rozpoznałem człowieka, którego zauważyłem już wcześniej. Należał do grupki złożonej z trzech mężczyzn i trzech kobiet; panowie nosili dopasowane garnitury i wyglądali na obcokrajowców, kobiety były hałaśliwe i krzykliwie ubrane. Mieli w sobie coś groźnego i pamiętam, że pomyślałem sobie, iż bez trudu zostaliby przyjęci do mafii. Mężczyzna przysunął się do mnie i dostrzegłem czarne, niespokojne oczy oraz drapieżny uśmiech. – Czy numer trzeci nadaje się? – szepnął. Nie zrozumiałem pytania. Zdawał się wiedzieć, że jestem weterynarzem, a przecież to oczywiste, że jeśli dopuściłem psa, to musiał się nadawać do biegu. – Tak – odparłem. – Nadaje się. Mężczyzna energicznie kiwnął głową i porozumiewawczo zerknął na mnie spod gęstych brwi. Wrócił na miejsce i przeprowadził krótką poufną rozmowę z przyjaciółmi, a potem cała szóstka obejrzała się i popatrzyła na mnie z aprobatą. Zdziwiło mnie to, ale zaraz zrozumiałem, że zapewne uznali, iż udzieliłem im poufnej informacji. Do dziś nie jestem tego pewny, ale podejrzewam, że o to chodziło, bo kiedy numer trzeci nie zajął żadnego z pierwszych miejsc, ich zachowanie uległo dramatycznej zmianie i rzucili mi kilka kusych spojrzeń, które jeszcze bardziej upodobniły ich do członków mafii. Na szczęście przez resztę wieczoru nie miałem już żadnych kłopotów na padoku. Nie musiałem wycofać ani jednego psa, co mnie cieszyło, gdyż dość już narobiłem sobie wrogów jak na jeden wieczór. Po ostatnim wyścigu rozejrzałem się po długim barze. Większość stolików okupowali ludzie dopijający ostatnie drinki, ale znalazłem jedno wolne krzesło i opadłem na nie z ulgą. Stewie prosił, żebym został jeszcze pół godziny po zakończeniu gonitw i upewnił się, że żadnemu psu nic się nie stało, więc zamierzałem dotrzymać umowy, chociaż najbardziej w świecie pragnąłem uciec stamtąd i nigdy nie wracać. George wciąż nadawał przez głośniki. Zawsze idą spać o wpół do dziesiątej – nucił, a ja miałem nieodparte wrażenie, że dobrze robi. Przy barze zebrali się prawie wszyscy ludzie, z którymi wcześniej miałem scysje: pan Coker, inni oficjele oraz właściciele psów. Poszeptywali i trącali się łokciami, a ja doskonale wiedziałem, co jest tematem tych rozmów. Mafia też rzucała mi kuse spojrzenia; czułem, że otacza mnie niemal namacalna nieprzyjazna atmosfera. Te ponure myśli przerwało mi przybycie bukmachera z księgowym. Bukmacher opadł na krzesło naprzeciw mnie i wysypał na stolik zawartość dużego, skórzanego worka. Nigdy w życiu nie widziałem tylu pieniędzy. Spoglądałem na mężczyznę ponad górą banknotów, z której spływały strumyki i lawiny monet. Obaj zaczęli starannie układać i przeliczać pieniądze, a ja patrzyłem na to jak zahipnotyzowany. Zerodowali górę mniej więcej do połowy, kiedy bukmacher pochwycił moje spojrzenie. Może uznał, że jestem zazdrosny lub ubogi, ponieważ przyłożył wskazujący palec do zabłąkanej półkoronówki i wprawnym prztyknięciem posłał ją w moim kierunku po gładkiej powierzchni stołu. – Stawiam ci kolejkę, synu – powiedział. Już drugi raz w ciągu godziny dostałem pieniądze i byłem równie zaskoczony jak za pierwszym razem. Bukmacher przez chwilę spoglądał na mnie z nieprzeniknioną miną, a potem uśmiechnął się. Miał ciekawą, brzydką, lecz sympatyczną twarz. Poczułem do niego wdzięczność, nie za pieniądze, lecz za ten przyjazny uśmiech, jedyny, jaki widziałem przez cały wieczór. Odpowiedziałem uśmiechem. – Dzięki – powiedziałem. Podniosłem półkoronówkę i podszedłem do baru. Następnego ranka obudziłem się, wiedząc, że to mój ostatni dzień w Hensfield. Stewie miał wrócić przed lunchem. Rozchylając dobrze mi już teraz znaną zasłonę, żeby rozpocząć poranne przyjęcia, czułem lekkie przygnębienie i niesmak po poprzednim wieczorze na torze wyścigowym. Kiedy jednak zajrzałem do poczekalni, natychmiast odzyskałem dobry humor. Wśród rozmaitej wielkości krzeseł czekał tylko jeden pacjent; był nim Kim, wielki, złocisty i piękny; siedział między właścicielami, a na mój widok zerwał się, machając ogonem i wywieszając jęzor. Nie było odoru, który tak przeraził mnie poprzednio, ale patrząc na psa, czułem inną woń – słodki, och, jakże słodki zapach sukcesu, ponieważ Kim uszkodzoną łapą dotykał ziemi; wprawdzie nie opierał się na niej, ale zdecydowanie stawiał ją na podłodze. W mgnieniu oka wróciłem do mego świata i pan Coker oraz wydarzenia minionego wieczoru zmieniły się w ulotną mgiełkę koszmarnego snu. Nie mogłem się doczekać oględzin. – Połóżcie go na stole – zawołałem i roześmiałem się, gdy Gillardowie odruchowo przytrzymali nogami niepewny mebel. Zdążyli nabrać wprawy. Kiedy zdjąłem gips, z trudem powstrzymałem chęć, by zatańczyć z radości. Było jeszcze trochę wydzieliny, ale gdy przemyłem ranę, wszędzie znalazłem zdrową ziarninę gojącej się tkanki. Różowe, nowe ciało opinało przecięty staw, wygładzając i ukrywając skaleczenia. – Czy jego łapie już nic nie grozi? – zapytała cicho Marjorie Gillard. – Nie, nic. Teraz nie ma co do tego wątpliwości. – Spojrzałem na nią z uśmiechem. Podrapałem psa za uchem i kosmaty ogon zaczął bębnić w ekstazie o blat stołu. – Prawdopodobnie będzie miał sztywny staw, ale to chyba bez znaczenia, prawda? Po raz ostatni użyłem opatrunków Stewiego, a potem zdjęliśmy Kima ze stołu. – No, to byłoby wszystko – powiedziałem. – Za dwa tygodnie zaprowadźcie go do waszego weterynarza. Wtedy gips chyba nie będzie mu już potrzebny. Gillardowie ruszyli z powrotem na południe, a kilka godzin później wrócił Stewie z rodziną. Dzieci były ciemnobrązowe; nawet niemowlę, wciąż krzyczące rezolutnie, miało ładną opaleniznę. Meg straciła trochę skóry z nosa, ale była cudownie zrelaksowana. Stewie, w rozpiętej pod szyją koszuli i twarzą jak gotowany homar, chyba jeszcze przybrał na wadze. – Te wakacje uratowały nam życie, Jim – powiedział. – Nie wiem, jak ci dziękować. Proszę, przekaż Siegfriedowi, jak jesteśmy mu wdzięczni. Czule spojrzał na swą niespokojną trzódkę biegającą po domu, po czym, tknięty nagłą myślą, zwrócił się do mnie: – Z praktyką wszystko w porządku? – Tak, Stewie. Oczywiście, miałem wzloty i upadki. – Któż ich nie ma – roześmiał się. – To prawda, ale wszystko już jest dobrze. Rzeczywiście, wszystko wydawało się w najlepszym porządku, gdy wyjeżdżałem z zadymionego miasta. Patrzyłem, jak budynki przedmieść znikają w tyle, aż otworzył się przede mną czysty, wolny świat i ujrzałem zieloną linię wzgórz otaczających Darrowby. Podejrzewam, że wszyscy wolimy pamiętać tylko o dobrych rzeczach i – jak się okazało – nie miałem wyboru. W następne święta Bożego Narodzenia otrzymałem od Gillardów list ze zdjęciami ukazującymi wielkie psisko przeskakujące przez bramę, bawiące się piłką, dumnie truchtające z patykiem w zębach. Pisali, że noga jest tylko nieznacznie sztywna; pies zupełnie wyzdrowiał. Tak więc teraz, kiedy wspominam Hensfield, najlepiej pamiętam Kima. Rozdział dwudziesty czwarty. W RAF-ie wciąż krzyczano. Podoficerowie nieustannie pokrzykiwali na nas, a wielu z nich miało bardzo donośne głosy. Jednak nie sądzę, żeby którykolwiek mógł się równać siłą głosu z Lenem Hampsonem. Jechałem na farmę Lena i pod wpływem nagłego impulsu zatrzymałem na chwilę samochód i oparłem się o kierownicę. Był skwarny dzień, jeden z ostatnich tego lata. Znajdowałem się w jednym z cieplejszych zakamarków gór Dale, osłoniętym przez okoliczne wzgórza przed ostrymi wiatrami, które mroziły wszystko prócz paproci i twardych traw na halach. Tutaj wielkie drzewa – dęby, wiązy i platany – stały w delikatnym majestacie wśród zielonych pagórków i kotlinek, obsypane liśćmi, z konarami nieruchomymi w bezwietrznej ciszy. Pośród otaczających mnie mil łąk nie dostrzegałem żadnego ruchu i nie słyszałem żadnych dźwięków oprócz brzęczenia pszczół i odległego beczenia owiec. Przez otwarte okno wpadały zapachy lata: rozgrzanej trawy, koniczyny i słodka woń polnych kwiatów. Jednak w samochodzie ścierały się z przenikającym wszystko odorem krów. Przez ostatnią godzinę zaszczepiłem pięćdziesiąt niesfornych cieląt, a teraz siedziałem w brudnych spodniach i przepoconej koszuli, sennie patrząc na sielankowy krajobraz. Otworzyłem drzwi; Sam wyskoczył i potruchtał do pobliskiego lasku, a ja poszedłem za nim w chłodny cień, w wilgotny i tajemny aromat sosnowych igieł oraz opadłych liści, napływający z ciemnego serca otaczających mnie pni. Gdzieś wysoko w konarach słyszałem najbardziej kojący z dźwięków – gruchanie dzikiego gołębia. Później, chociaż farma Lena Hampsona znajdowała się dwie miedze dalej, usłyszałem jego głos. Nie pokrzykiwał na bydło ani nic takiego; po prostu rozmawiał z rodziną, tak jak zawsze, wrzeszcząc ile tchu w płucach. Kiedy przyjechałem na farmę, otworzył bramę i wpuścił mnie na podwórze. – Dzień dobry, panie Hampson – powiedziałem. – AAA, PAN HERRIOT! – ryknął. – ŁADNY MAMY DZIEŃ! Ten ogłuszający krzyk sprawił, że odruchowo cofnąłem się o krok, ale trzej synowie farmera uśmiechnęli się z zadowoleniem. Niewątpliwie przywykli do tego. Trzymałem się w bezpiecznej odległości. – Chciał pan, żebym obejrzał świnię. – TAAK, DOBRY TUCZNIK. COŚ MU JEST. OD TRZECH DNI NIC NIE JADŁ. Weszliśmy do chlewa i bez trudu rozpoznałem pacjenta. Większość wielkich, białych świń przestraszyła się nieznajomego, lecz jedna spokojnie stała sobie w kącie. Nieczęsto się zdarza, by świnia nie stawiała oporu przy mierzeniu temperatury; ta nawet nie drgnęła, gdy wepchnąłem jej termometr w odbyt. Stwierdziłem tylko lekką gorączkę, ale to nieruchome zwierzę wyglądało nie najlepiej; miało lekko wygięty grzbiet oraz zapadnięte i niespokojne ślepia. Spojrzałem na czerwoną twarz Lena Hampsona, zaglądającego zza ścianki zagrody. – Czy to zaczęło się nagle czy stopniowo? – zapytałem. – BARDZO NAGLE! – W zamkniętej przestrzeni ten przeraźliwy krzyk był wprost ogłuszający. – W PONIEDZIAŁEK WIECZOREM BYŁ ZDRÓW JAK RYBA, A WE WTOREK RANO WYGLĄDAŁ JUŻ TAK. Obmacałem brzuch świni. Mięśnie były napięte i deskowate, co utrudniało badanie palpacyjne; stwierdziłem też znaczną wrażliwość na dotyk. – Widziałem już takie przypadki – orzekłem. – Ta świnia ma przerwane jelito. Zdarza się to, kiedy walczą lub przepychają się między sobą, szczególnie po obfitym posiłku. – I CO Z NIĄ TERAZ BĘDZIE? – No cóż, treść pokarmowa wyciekła do jamy brzusznej, powodując zapalenie otrzewnej. Otwierałem już takie świnie i widziałem same zrosty; wszystkie wnętrzności zrastają się ze sobą. Obawiam się, że szanse wyleczenia są bardzo nikłe. Zdjął czapkę, podrapał się po łysinie i znów umieścił sfatygowane nakrycie głowy na swoim miejscu. – CHOLERA, TAKA DOBRA ŚWINIA. NAPRAWDĘ NIC NIE MOŻNA ZROBIĆ? Mimo rozczarowania nadał darł się ile tchu w płucach. – Tak, obawiam się, że to beznadziejny przypadek. Zazwyczaj takie zwierzę mało je i po prostu niknie w oczach. Naprawdę, najlepiej byłoby ją zarżnąć. – NIE, NIE MA MOWY! ZAWSZE TRZEBA PRÓBOWAĆ. CO MOŻEMY ZROBIĆ? POWIADAJĄ, ŻE PÓKI ŻYCIA, POTY NADZIEI. – Zawsze jest jakaś nadzieja, panie Hampson – uśmiechnąłem się. – A ZATEM SPRÓBUJMY! – Dobrze. – Wzruszyłem ramionami. – To nie jest bolesne, raczej nieprzyjemne, więc chyba możemy spróbować. Zostawię panu różne proszki. Wychodząc z chlewika, nie mogłem nie zauważyć, w jakiej wspaniałej formie są pozostałe zwierzęta. – Daję słowo – powiedziałem – te świnie są bardzo dorodne. Nigdy nie widziałem lepszego stada. Musi pan je dobrze karmić. To był błąd. Entuzjazm wzmocnił jego głos o kilka decybeli. – TAAK! – ryknął. – TRZEBA DOBRZE KARMIĆ, JEŚLI SIĘ CHCE, ŻEBY BYŁY TŁUSTE! Wciąż dzwoniło mi w uszach, kiedy dotarłem do samochodu i otworzyłem bagażnik. Wręczyłem farmerowi garść moich wypróbowanych sulfonamidów. Często dokonywały cudów, ale tym razem nie oczekiwałem wiele. Przedziwne, ale prosto od najbardziej hałaśliwego klienta pojechałem do najcichszego. Elijah Wentworth porozumiewał się wyłącznie sotto voce. Zastałem go przy czyszczeniu obory; odwrócił się i spojrzał na mnie ze swym zwykłym, poważnym wyrazem twarzy. Był wysokim i chudym mężczyzną o wyważonych ruchach i oszczędnym w mowie. Wcale nie wyglądał na ciężko pracującego farmera. Wrażenie to pogłębiało jego ubranie, odpowiedniejsze do pracy biurowej niż do zajęć gospodarskich. Podszedł do mnie w swym nowym kapelusiku, równo osadzonym na głowie. Mogłem dokładnie obejrzeć ten nabytek, ponieważ farmer przysunął się tak blisko, że prawie dotykaliśmy się nosami. Szybko rozejrzał się wokół. – Panie Herriot – szepnął. – Mam tu naprawdę paskudny przypadek. Zawsze mówił tak, jakby każde zdanie było tajemnicą wagi państwowej. – Och, przykro mi to słyszeć. W czym problem? – Piękny biały byczek, panie Herriot. Marnieje w oczach. – Przysunął się jeszcze bliżej, tak że mruczał mi prosto do ucha. – Podejrzewam gruźlicę – rzekł i cofnął się, robiąc zbolałą minę. – To nie brzmi najlepiej – mruknąłem. – Gdzie on jest? Farmer wskazał palcem, a ja poszedłem za nim do zagrody. Byczek hereford powinien ważyć pół tony, tymczasem był chudy i mizerny. Rozumiałem obawy pana Wentwortha, ale zacząłem już nabierać wprawy i nie wyglądało mi to na gruźlicę. – Czy on kaszle? – Nie, nigdy, ale jest trochę płochliwy. Ostrożnie zbadałem zwierzę. Kilka objawów – obrzęk podszczękowy, wzdęty brzuch, bladość śluzówek – pozwoliło na natychmiastowe postawienie diagnozy. – Myślę, że ma motylicę, panie Wentworth. Wezmę próbkę kału do badań na jajeczka motylicy, ale chcę od razu rozpocząć leczenie. – Motylicę? Skąd? – Zwykle z podmokłego pastwiska. Gdzie się ostatnio pasł? – Oo, tam. – Farmer wskazał na łąkę, widoczną przez otwarte drzwi. – Pokażę panu. Przeszedłem z nim kilkaset jardów; minęliśmy parę bram i znaleźliśmy się na szerokim, równym pastwisku leżącym u podnóża pagórka. Miękki grant i porozsiewane w trawie kłaczki sitowia powiedziały mi wszystko. – Właśnie w takich miejscach występuje motylica – powiedziałem. – Jak pan wie, jest to pasożyt wątroby, lecz jednym z ogniw jej cyklu życiowego jest ślimak, a ten potrzebuje do życia wody. Kilkakrotnie ze smutkiem i powagą pokiwał głową, a potem zaczął rozglądać się wokół, więc zrozumiałem, że zamierza coś powiedzieć. Znów zbliżył się do mnie i niespokojnie rozejrzał się dokoła. Jak okiem sięgnąć, otaczały nas puste pola, tymczasem on jakby się obawiał, że ktoś nas podsłucha. Staliśmy prawie przytuleni do siebie, gdy szepnął mi do ucha: – Wiem, czyja to wina. – Naprawdę? Czyja? Ponownie rozejrzał się szybko, sprawdzając, czy nikt nie wyrósł spod ziemi, a potem znów poczułem jego gorący oddech. – Właściciela od którego dzierżawię. – Naprawdę? Jak to? – Nigdy mnie nie słucha. Przysunął twarz do mojej i spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami, po czym wrócił na poprzednią pozycję przy moim uchu. – Od lat zamierza osuszyć to pole i nic nie robi. – Cóż, nic na to nie poradzę, panie Wentworth. – Cofnąłem się. – W każdym razie może pan zrobić coś innego. Może pan wytruć ślimaki siarczanem miedzi; później powiem, jak to zrobić, ale na razie muszę podać lek pańskiemu byczkowi. Miałem w samochodzie trochę heksachloroetanu, więc zmieszałem go z wodą i podałem zwierzęciu. Mimo swych rozmiarów byk nie stawiał oporu, gdy przytrzymałem go za dolną szczękę i wlałem lekarstwo do gardła. – Jest bardzo słaby, prawda? – powiedziałem. Farmer rzucił mi zgnębione spojrzenie. – Tak, prawda. Nie wiem, czy nie jest już za późno. – Och, proszę nie tracić nadziei, panie Wentworth. Wiem, że wygląda okropnie, ale jeśli to motylica, lekarstwo mu pomoże. Proszę mnie informować, jak się miewa. Chyba miesiąc później, w dzień targowy, chodziłem wśród porozstawianych na bruku straganów. Przed wejściem do „Drovers Arms” stał jak zwykle tłumek farmerów, gwarzących, załatwiających interesy z handlarzami bydła i kupcami zbożowymi, a krzyki przekupniów zagłuszały wszystko dookoła. Szczególnie fascynował mnie mężczyzna w kramie ze słodyczami. Trzymał papierową torbę i napychał ją garściami rozmaitych słodkości, jednocześnie nieustannie wygłaszając zachęcające komentarze. – Cudowne dropsy miętowe! Pyszna mieszanka czekoladowa! A może ciasteczka kokosowe! Parę batonów czekoladowych! A do tego trochę karmelków! I kawałek tureckiej chałwy! – Triumfalnie potrząsał torbą i wołał: – Do mnie, do mnie! Kto da mi za to wszystko dziesiątaka? Zdumiewające, pomyślałem, przechodząc dalej. Jak on to robi? Mijałem wejście do „Drovers’ Arms”, gdy pozdrowił mnie znajomy głos. – HEJ, PANIE HERRIOT! – Nie było wątpliwości, że to Len Hampson. – PAMIĘTA PAN MOJĄ ŚWINIĘ, KTÓRĄ PAN LECZYŁ? Widocznie wypił kilka piw z okazji targu, bo mówił jeszcze głośniej niż zwykle. Zbity tłum farmerów nadstawił uszu. Nie ma nic ciekawszego od schorzeń cudzego inwentarza. – Tak, oczywiście, panie Hampson. – CÓŻ, NIC NIE POMOGŁO! – ryczał Len. Widziałem, jak rozpromieniają się twarze farmerów. Jeszcze lepiej, jeśli coś się nie udaje. – Naprawdę? Przykro mi. – NO, NIE OZDROWIAŁA. NIGDY NIE WIDZIAŁEM, ŻEBY ŚWINIA PADŁA TAK SZYBKO! – Rzeczywiście? – TAAK, PO PROSTU NIKŁA W OCZACH! – Och, jaka szkoda. Jednak może pan pamięta, że spodziewałem się... – ZOSTAŁA Z NIEJ TYLKO SKÓRA I KOŚCI! – Donośny krzyk przetoczył się po targowisku, zagłuszając nikłe okrzyki straganiarzy. Sprzedawca słodyczy przestał wabić klientów i słuchał z takim samym zainteresowaniem jak inni. Niespokojnie rozejrzałem się wokół. – Hmm, panie Hampson, przecież ostrzegałem pana, że... – JAK ŻYWY KOŚCIOTRUP! NIGDY NIE WIDZIAŁEM CZEGOŚ TAKIEGO! Zrozumiałem, że Len wcale nie narzeka. On tylko mnie o tym informował, ale z całego serca pragnąłem, żeby już przestał. – Cóż, dziękuję, że mi pan o tym mówi – powiedziałem. – A teraz naprawdę muszę już... – NIE WIEM, CO TO ZA PROSZKI PAN PRZEPISAŁ... – Ściśle mówiąc... – Odchrząknąłem. – ... ALE NI CHOLERY NIE POMOGŁY! – Rozumiem. Jak już mówiłem, muszę iść... – W ZESZŁYM TYGODNIU MUSIAŁEM WEZWAĆ MALLOCKA, ŻEBY JĄ UBIŁ. – O rany... – POSZŁA NA KARMĘ DLA PSÓW BIEDACZKA! – Tto... to.. – NO, DO WIDZENIA, PANIE HERRIOT! Odwrócił się i odszedł, pozostawiając za sobą głuchą ciszę. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że stałem się ośrodkiem zainteresowania i już miałem wziąć nogi zapas, kiedy ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Obejrzałem się i zobaczyłem Elijaha Wentwortha. – Panie Herriot – szepnął. – Co do tego byczka... Wytrzeszczyłem oczy, zdumiony takim zbiegiem okoliczności. Farmerzy też się gapili, czekając na dalsze rewelacje. – Tak, panie Wentworth? – Jest zdrów, mówię panu. – Przysunął się do mnie i sapał mi do ucha. – To był istny cud. Jak tylko podał mu pan lekarstwo, zaraz przybrał na wadze. – To wspaniale! – Cofnąłem się o krok. – Niech pan mówi głośniej, nie słyszę pana. Z nadzieją rozejrzałem się wokół. Znów podszedł bliżej i prawie oparł podbródek o moje ramię. – Tak, nie wiem, co mu pan dał, ale to cudowny środek. Nie wierzyłem własnym oczom. Z każdym dniem przybierał na wadze. – Świetnie! Niech pan mówi trochę głośniej – zachęcałem. – Teraz jest tłusty jak masło. – Ledwie słyszalny szept musnął mi policzek. – Jestem pewien, że osiągnie dobrą cenę na licytacji. Znowu się cofnąłem. – Tak, tak... Co pan mówił? – Byłem pewny, że padnie, panie Herriot, ale pańska zręczność go uratowała – rzekł cichuteńko pod nosem. Farmerzy nic nie usłyszeli i – straciwszy zainteresowanie – wrócili do przerwanych rozmów. Kiedy sprzedawca słodyczy zaczął znów napełniać torebki i pokrzykiwać, pan Wentworth przysunął się do mnie i konfidencjonalnie wyznał mi do ucha: – To była najlepsza i najcudowniejsza kuracja, jaką widziałem w życiu. Rozdział dwudziesty piąty. To chyba dość niezwykłe, jeśli ktoś czuje się starcem, mając dwadzieścia parę lat, ale właśnie tak było ze mną. Wśród kolegów z RAF-u miałem kilku rówieśników, ale przeważnie otaczali mnie osiemnasto – i dziewiętnastoletni młodzieńcy. Najwidoczniej komisje rekrutacyjne uważały, że jest to najlepszy wiek dla pilotów, nawigatorów oraz strzelców pokładowych, więc często zastanawiałem się, w jaki sposób wkręciliśmy się między nich my, starsi panowie. Ci chłopcy wciąż stroili sobie ze mnie żarty. Fakt, że byłem nie tylko żonaty, ale w dodatku dzieciaty, kwalifikował mnie do ramoli, a najsmutniejsze było to, że w ich towarzystwie naprawdę czułem się staro. Oni wszyscy wspaniale się bawili; ganiali za miejscowymi dziewczynami, chodzili na potańcówki i przyjęcia, dawali się ponieść beztrosce zrodzonej przez wojnę. Często myślałem sobie, że gdyby to wszystko wydarzyło się kilka lat wcześniej, ja robiłbym to samo. Jednak teraz nie miałem ochoty. Duchem wciąż byłem w Darrowby. W dzień absorbowały mnie liczne obowiązki, lecz wieczorem, w wolnym czasie, myślałem tylko o prostych radościach, które dzieliłem z Helen: o długich partiach bezika przy kominku naszego saloniku, o zaciętych pojedynkach w cymbergaja; czasem nawet rzucaliśmy kółkami na wbite w ścianę haki. Były to dziecinne zabawy, jednak przynosiły ulgę po całodziennej ciężkiej harówce. Nawet teraz, po latach, kiedy je wspominam, myślę, że zawsze pozostaną dla mnie najlepszym sposobem na życie. Pewnej nocy, kiedy leżeliśmy w łóżku, Helen skierowała rozmowę na Granville’a Benneta. – Jim – zamruczała sennie. – Dzisiaj znowu telefonował pan Bennet. A jego żona dzwoniła w zeszłym tygodniu. Wciąż zapraszają nas na kolację. – Tak... tak... Nie miałem ochoty na rozmowę. To były zawsze najlepsze chwile, kiedy dogasające płomienie rzucały błyski i cienie, które tańczyły na suficie. W radiu, które dał nam w prezencie ślubnym Ewan Ross orkiestra Oscara Rabina grała Deep Purple, a przed chwilą odniosłem niespodziewane zwycięstwo w grze w cymbergaja. Helen była prawdziwą mistrzynią w tej grze; wprawiała monety w ruch zręcznym ruchem kciuka, wydymając usta w skupieniu. Oczywiście, ona grała w to przez całe życie, podczas gdy ja dopiero się uczyłem, zatem bardzo rzadko wygrywałem. Jednak tego wieczoru udało mi się ją pokonać, więc czułem się doskonale. Żona trąciła mnie kolanem. – Jim, nie rozumiem cię. Zachowujesz się, jakby wcale cię to nie obchodziło. A przecież mówisz, że go lubisz. – Och tak, to wspaniały gość, jeden z najlepszych, jakich znam. Wszyscy lubili Granville’a, a zarazem wielu twardych facetów skręcało w boczną uliczkę na jego widok. Nie chciałem mówić Helen, że ilekroć się z nim zetknąłem, opalałem sobie skrzydła. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że miał dobre chęci, a wszystko, co mi się przytrafiało, było naturalną konsekwencją jego szczodrości. Jednak to nie zmieniało faktu, że obawiałem się kolejnego spotkania. – I mówiłeś, że jego żona też jest bardzo miła. – Zoe? O tak, jest cudowna. Tak, ona też, ale dzięki staraniom jej męża widywała mnie zawsze jako pijanego obdartusa. Chociaż byłem przykryty kocem, dostałem gęsiej skórki. Zoe była piękna, miła, inteligentna. Czy przez taką właśnie kobietę chciałbyś być widziany, kiedy zataczasz się i bekasz jak prosię? W mroku poczułem, jak policzki oblewa mi rumieniec wstydu. – A zatem – ciągnęła Helen z uporem typowym dla najsłodszych nawet kobiet – dlaczego nie przyjmujemy zaproszenia? Chciałabym ich poznać, a ponadto jestem trochę zażenowana tym, że już tyle razy dzwonili. – Dobrze, pewnego dnia pojedziemy do nich, obiecuję – odparłem i obróciłem się na bok. Jednak nie sądzę, byśmy się kiedykolwiek tam wybrali, gdyby nie mały brodawczak na wardze Sama. Zauważyłem tę narośl, mniejszą od ziarnka groszku, kiedy dawałem naszemu psu, rasowemu beagle, niedozwolonego biszkopta w czekoladzie. Był to typowy łagodny nowotwór i gdybym wykrył go u jakiegokolwiek innego psa, podałbym środek miejscowo znieczulający i wyciął go w minutę. Jednak chodziło o Sama, więc zbladłem i zadzwoniłem do Granville’a. Zawsze trząsłem się jak stara baba nad moimi ulubieńcami i podejrzewam, że wielu moich kolegów także. Z niepokojem wsłuchiwałem się w sygnał, aż wreszcie usłyszałem basowy głos. – Tu Bennett. – Cześć, Granville, mówi... – Jim! – Radosny okrzyk bardzo mi pochlebił. – Gdzie się chowałeś, chłopcze? Nie wiedział, jak bliski jest prawdy. Powiedziałem mu o Samie. – To nie brzmi groźnie, stary, ale z przyjemnością go obejrzę. Powiem ci coś. Próbowaliśmy ściągnąć was tu na kolację; może przyjechalibyście z pieskiem? – Noo... Cały wieczór w rękach Granville’a – przerażająca perspektywa. – Nie, nie wykręcaj się, Jim. Wiesz co, w Newcastle jest wspaniała hinduska restauracja. Zoe i ja z radością was tam zabierzemy. Chyba najwyższy czas, żebyśmy poznali twoją żonę, prawda? – Tak... oczywiście... hinduska restauracja, tak? – Właśnie. Wspaniałe curry, łagodne, umiarkowane i takie, od jakiego łeb odpada. Cebulowe bhajis, jagnię bhuna, niezrównany chleb nan. – To brzmi cudownie. – Pospiesznie zbierałem myśli. Propozycja brzmiała dość niewinnie. Najniebezpieczniejszy był na własnym terenie, a do Newcastle obaj mieliśmy czterdzieści pięć minut jazdy. Potem może półtorej godziny w restauracji. Powinienem być dość bezpieczny przez większość wieczoru. Jedynym prawdziwym zagrożeniem była przecież ta mała przekąska w jego domu. To niesamowite, ale zdawał się czytać w moich myślach. – Przed odjazdem, Jim, posiedzimy chwilę w ogrodzie. – W waszym ogrodzie? – W listopadzie brzmiało to trochę dziwnie. – Zgadza się, chłopie. No dobrze, może jest dumny ze swoich późnych chryzantem; nie widziałem w tym żadnego ryzyka. – Doskonale, Granville. Może w środę wieczorem? – Cudownie, cudownie, cudownie. Nie mogę się doczekać, kiedy poznam Helen. Środa była jednym z tych jasnych i mroźnych jesiennych dni, które po południu robią się mgliste; o szóstej cała okolica tonęła w jednej z najgęściejszych mgieł, jakie widziałem w Yorkshire. Kuliłem się w naszym małym samochodziku, niemal dotykając nosem przedniej szyby i mamrotałem raz po raz: – Wielki Boże, Helen, nie dojedziemy dziś do Newcastle! Wiem, że Granville jest świetnym kierowcą, ale nie widać dalej jak na dwa metry. W żółwim tempie dotarliśmy do rezydencji Bennettów i ze szczerą ulgą zobaczyłem wynurzającą się z mgieł jasno oświetloną bramę wjazdową. Granville, ogromny i imponujący jak zawsze, czekał na nas w hallu. Nieśmiałość nigdy nie była jego problemem, więc zamknął moją żonę w niedźwiedzim uścisku. – Helen, moja miła – powiedział, po czym ucałował ją mocno i czule. Przerwał, aby nabrać tchu, przez moment spoglądał na nią z aprobatą, a potem ucałował jeszcze raz. Ceremonialnie uścisnąłem dłoń Zoe i przedstawiliśmy nasze panie. Wyglądały wspaniale. Atrakcyjna kobieta jest darem niebios, a widok naszych żon stanowił prawdziwą ucztę dla oczu. Jedna była niebieskooką czarnulką, a druga ciemną blondynką o szarozielonych oczach, obie równie miłe i uśmiechnięte. Zoe działała na mnie tak jak zawsze. Poczułem dobrze mi znaną chęć, by wyglądać jak najlepiej, wręcz lepiej niż kiedykolwiek. Ukradkiem zerknąłem w lustro. Nienagannie ubrany, w czystej koszuli, świeżo ogolony, byłem pewny, że – zgodnie z zamierzeniami – wyglądam jak wysportowany weterynarz, młody żonkoś o niewzruszonych zasadach i nienagannych manierach. W duchu odmówiłem dziękczynną modlitwę za to, że Zoe nareszcie widzi mnie trzeźwego i normalnie ubranego. Dziś postaram się zatrzeć w jej pamięci wszystkie przykre wspomnienia. – Zoe, moja kochana – zanucił Granville. – Pokaż Helen ogród, a ja zajmę się psem Jima. Zamrugałem oczami. Jak oglądać ogród w takiej mgle? Nie pojmowałem, o co chodzi, ale zbyt się martwiłem o Sama, żeby zastanawiać się nad tym dłużej. Otworzyłem drzwi samochodu i owczarek wszedł do domu. Mój kolega powitał go okrzykiem radości. – Wchodź, mój mały! – A potem zawołał donośnie: – Phoeble! Victoria! Hop, hop! Chodźcie tu i przywitajcie kuzyna Sama! Spasiony bulterier wmaszerował do pokoju, a tuż za nim pokazał się yorkshire terrier, pokazując wszystkie zęby w szerokim uśmiechu. Kiedy psy poznały się i wymieniły uprzejmości, Granville wziął Sama na ręce. – O to ci chodziło, Jim? Martwiłeś się takim głupstwem? Ociężale skinąłem głową. – Wielki Boże, mógłbym wziąć głęboki wdech i zdmuchnąć mu to świństwo z pyska! – Popatrzył na mnie z niedowierzaniem i uśmiechnął się. – Jim, stary druhu, czy nie za bardzo przejmujesz się swoim psem? – A dlaczego ty nazywasz Phoebe „Phoebles”? – skontrowałem natychmiast. – No tak... – odchrząknął. – Przygotuję instrumenty. Zaczekaj chwilę. Zniknął i wrócił ze strzykawką i nożyczkami. Bez trudu znieczulił wargę, a potem wyciął brodawczak, zaaplikował środek powstrzymujący krwawienie i postawił pieska na podłodze. Cała operacja zajęła mu najwyżej dwie minuty, ale nawet ten krótki zabieg dowodził jego nadzwyczajnej biegłości. – Dziesięć gwinei, panie Herriot – wymamrotał i ryknął śmiechem. – Chodźmy do ogrodu. Sam będzie się świetnie bawił z moimi psami. Wyprowadził mnie przez tylne drzwi i weszliśmy w spowijającą krzaki róż i skalniak mgłę. Właśnie zacząłem się zastanawiać, jak, u licha, zamierza mi coś pokazać w taką pogodę, kiedy doszliśmy do kamiennej przybudówki. Granville otworzył drzwi i wszedłem do jasno oświetlonej groty Aladyna. Był to po prostu świetnie wyposażony barek. Pod ścianą stał politurowany szynkwas z kurkami do piwa, a za nim długi rząd butelek z wszelkimi możliwymi trunkami. Na kominku trzaskał ogień, a ze ścian spoglądały na nas zdjęcia z polowań, obrazki wycięte z komiksów i wielobarwne plakaty. Bar wyglądał zupełnie jak prawdziwy. Granville zauważył moje zdumienie i roześmiał się. – W porządku, no nie, Jim? Pomyślałem sobie, że miło byłoby mieć własny pub w ogrodzie. Niezłe miejsce, prawda? – Tak... rzeczywiście... czarujące. – Doskonale, doskonale – mruczał mój kolega, wchodząc za kontuar. – Czego się napijecie? Helen i Zoe poprosiły o sherry, a ja szybko postanowiłem wybrać stosunkowo najsłabszy drink. – Poproszę dżin z tonikiem, Granville. Dziewczyny dostały normalne porcje sherry, lecz kiedy olbrzymi gospodarz podstawił moją szklaneczkę pod zawieszoną na ścianie butelkę z dżinem, najwidoczniej nie mógł opanować drżenia ręki. Butelka była zaopatrzona w jeden z tych małych dozowników, które popycha się brzegiem szklaneczki. Jednak, jak już powiedziałem, kiedy Granville włożył szyjkę butelki do szklanki, jego ramię zadrgało kilkakrotnie, jakby w konwulsjach. Oczywistym rezultatem była sześciokrotna porcja dżinu i już miałem zaprotestować, kiedy cofnął rękę i szybko dopełnił szkło tonikiem, lodem i plasterkami cytryny. Patrzyłem na to z niepokojem. – Dość duży drink, nieprawdaż? – Wcale nie, staruszku, prawie sam tonik. No, zdrowie, miło was widzieć. Rzeczywiście tak uważał. Oboje byli szczodrymi, miłymi ludźmi, związanymi z weterynarią, tak jak my. Byłem im wdzięczny za przyjaźń, jaką zawsze mi okazywali, i sącząc koktajl, który był zatrważająco silny, kolejny już raz pomyślałem o tym, jak wielką przyjemność sprawiają mi te spotkania. Granville wyciągnął rękę. – Na drugą nogę, stary. – Hmm, może lepiej ruszajmy w drogę? Jest okropna pogoda; prawdę mówiąc, nie wiem, czy w ogóle dojedziemy w tej mgle do Newcastle. – Nonsens, staruszku. – Wziął moją szklankę, podstawił ją pod butelkę z dżinem i znów zatrzęsła mu się ręka. – To żaden problem, Jim. Pojedziemy północną drogą. Znam ją na pamięć, zajmie nam to najwyżej pół godziny. Staliśmy we czwórkę przy kominku. Dziewczyny miały sobie wiele do opowiedzenia, a Granville i ja, jak wszyscy weterynarze, rozmawialiśmy o pracy. To nieprawdopodobne, jak łatwa wydaje się praca weterynarza w ciepłym pokoju, w miłym towarzystwie i z odrobinką alkoholu w żołądku. – Strzemiennego, Jim – rzekł mój kolega. – Nie, naprawdę mam już dość, Granville – odparłem stanowczo. – Ruszajmy. – Jim, Jim. – Jego twarz przybrała znajomy, urażony wyraz. – Nie ma pośpiechu. No, wypijmy jeszcze jednego i opowiem ci o tej restauracji. Znów podszedł do butelki i tym razem trzęsło nim tak długo, że zastanawiałem się, czy nie ma malarii. Ze szklanką w dłoni podjął opowieść. – Nie tylko curry jest świetne, w ogóle mają tam znakomitą kuchnię. – Przycisnął palce do ust i posłał czuły całus w powietrze. – Niewiarygodne zapachy. Wszystkie orientalne przyprawy, Jim. Mówił dłuższą chwilę, aż zapragnąłem, by już skończył, bo robiłem się głodny. Miałem za sobą ciężki obchód po farmach i niewiele zjadłem, mając na względzie wieczorną ucztę, więc gdy mój kolega, raźnie gestykulując, roztaczał kuszące obrazy mięsiwa oraz ryb duszonych z rzadkimi ziołami i podawanymi na ryżu z szafranem, ślinka ciekła mi z ust. Ulżyło mi, gdy dopiłem trzeciego potężnego drinka i Granville wyszedł zza baru, jakby zamierzał ruszać. Właśnie mieliśmy wyjść, gdy w progu pojawiła się jakaś postać. – Raymond! – zawołał zachwycony Granville. – Wejdź, chcę ci przedstawić Jima Herriota. Jim, to jeden z moich sąsiadów; lubi pracę w ogrodzie, prawda, Raymondzie? – Racja, stary! To wspaniały ogród! – powiedział mężczyzna ze śmiechem. Granville najwyraźniej znał wielu rosłych, serdecznych ludzi o rumianych twarzach i ten był jednym z nich. Mój przyjaciel znów wszedł za barek. – Musisz wypić z nami jednego, Raymondzie. Poczułem się jak w pułapce, gdy znów przycisnął szklanką dozownik i znów chwycił go skurcz, lecz panie nie miały nic przeciwko temu. Pogrążone w ożywionej rozmowie, zdawały się nie odczuwać upływu czasu ani głodu. Raymond już wychodził, gdy wpadł Tubby Pinder. On też był miłośnikiem ogrodnictwa i również był rosły, rumiany i serdeczny. Musieliśmy napić się z Tubbym i z lekkim przestrachem zauważyłem, że po ponownym napełnieniu mojej szklaneczki Granville zastąpił pustą butelkę nową. Jeśli pierwsza była pełna, to wypiłem większą jej część. Nie wierzyłem swemu szczęściu, gdy w końcu znaleźliśmy się w hallu i włożyliśmy płaszcze. Granville prawie mruczał z zadowolenia. – Spodoba wam się to miejsce. Z przyjemnością pokażę wam menu. Mgła na zewnątrz była jeszcze gęściejsza niż przedtem. Mój kolega wyprowadził z garażu wielkiego bentleya i ceremonialnie zaprosił nas do środka. Helen i Zoe umieścił z tyłu, z wielkimi ceregielami, a potem pomógł mi usiąść na siedzeniu z przodu, jakbym był zgrzybiałym staruszkiem, podnosząc poły mojego płaszcza, troskliwie ustawiając nachylenie fotela, demonstrując działanie zapalniczki, pokazując oświetlenie schowka na rękawiczki, pytając, którego programu radiowego życzę sobie słuchać. W końcu sam usadowił się za kółkiem, wielki i skupiony. Mgła za szybą rozwiała się na moment, ukazując stromą, niemal pionową skarpę za domem, a potem opadła jak brudnożółta kurtyna, zasłaniając wszystko. – Granville – powiedziałem. – Nie dojedziemy do Newcastle w tej mgle. To ponad trzydzieści mil. – To żaden problem, staruszku. – Posłał mi łagodny uśmiech. – Za pół godziny będziemy kosztowali to cudowne jedzonko. Kurczaki tandoori ze wszystkimi orientalnymi przyprawami. O nic się nie martw, naprawdę znam te drogi. Nie ma mowy, żebym się zgubił. Włączył silnik i ruszył, lecz niestety, zamiast wybrać ortodoksyjny wariant i pojechać drogą, wjechał prosto na trawiastą skarpę. Zdawał się nie zauważać, że przód samochodu unosi się coraz wyżej, ale gdy odchylił się o czterdzieści pięć stopni od poziomu, Zoe łagodnie zwróciła mu na to uwagę. – Granville, mój drogi, jedziesz po trawie. Kolega obejrzał się z lekkim zdziwieniem. – Wcale nie, kochanie. O ile pamiętasz, droga tu lekko się wznosi. Nie zdejmował nogi z gazu. Nic nie mówiłem, gdy moje kolana wędrowały w górę, a głowa w tył. W pewnej chwili bentley stanął prawie pionowo i już myślałem, że będziemy dachować, gdy znów usłyszałem głos Zoe. – Granville, kochanie – powiedziała z lekkim naciskiem. – Wjeżdżasz na skarpę. Tym razem jej małżonek był skłonny do niewielkich ustępstw. – Tak, tak, moja miła – zamruczał, gdy wszyscy czworo patrzyliśmy wprost w zamglone niebo. – Może odrobinkę mnie zniosło. Zdjął nogę z hamulca i wóz z zatrważającą szybkością zaczął staczać się w tył. Nagle zatrzymaliśmy się z głuchym chrzęstem. Zoe znów upomniała małżonka: – Uderzyłeś w mur pani Thompson, najdroższy. – Naprawdę, kochanie? Ach, momencik. Zaraz wyjedziemy na drogę. Z niezmąconym zapałem wrzucił bieg i pojechaliśmy. Jednak niedaleko. Dwie sekundy później w mroku przed nami rozległ się głuchy szczęk, a po nim brzęk szkła i metalu. – Kochanie – pisnęła Zoe. – To był znak ograniczenia prędkości. – Naprawdę, mój aniele? – Granville przetarł dłonią szybę. – Wiesz co, Jim, widoczność istotnie nie jest dziś najlepsza. Może będzie lepiej, jeśli przełożymy tę podróż na inny dzień – orzekł po chwili zastanowienia. Wstawił wielki samochód do garażu i wysiedliśmy. Ujechaliśmy, jak sądzę, mniej więcej pięć jardów w kierunku Newcastle. Po powrocie do barku Granville wkrótce odzyskał animusz. Ja też byłem zadowolony. Pozbywszy się uprzednich zahamowań, unosiłem się w różowej mgiełce i nie oponowałem, gdy mój kolega spazmatycznymi ruchami znów napełnił mi szklaneczkę. Nagle uniósł rękę. – Na pewno wszyscy jesteśmy głodni. Zróbmy hot dogi! – Hot dogi? – zawołałem. – Wspaniały pomysł! Wprawdzie to nie to samo co wszystkie przyprawy orientu, ale w tamtej chwili zjadłbym wszystko. – Zoe, kochanie – rzekł nasz gospodarz. – Podgrzej, proszę, tę podsuszaną kiełbasę z puszki. Jego żona poszła do kuchni, a Helen trąciła mnie w ramię. – Jim – powiedziała. – Podsuszana...? Wiedziałem, o czym myśli. Mam bardzo zdrowy żołądek, ale pewnych rzeczy po prostu nie jadam. Zazwyczaj jedna taka podsuszana kiełbaska wystarczała, żeby wstrzymać mój metabolizm, ale wówczas wydawało się to nieistotnym szczegółem. – Och, nie martw się, Helen – szepnąłem, obejmując ją ramieniem. – Nic mi nie będzie. Zoe wróciła z talerzami i Granville znalazł się w swoim żywiole, rozcinając podsuszane kiełbaski, smarując je musztardą i wpychając do bułek. Kiedy ugryzłem pierwszego hot doga, pomyślałem, że nigdy w życiu nie jadłem niczego smaczniejszego. Przeżuwając ze smakiem, nie mogłem zrozumieć swoich dotychczasowych obiekcji. – Masz ochotę na następnego, stary? – Granville podsunął mi nowego hot doga. – Jasne! Są po prostu wspaniałe. Najlepsze hot dogi, jakie jadłem w życiu! Szybko przeżułem drugi i sięgnąłem po trzeci. Zdaje się, że kiedy pochłonąłem ich pięć, przyjaciel szturchnął mnie w żebra. – Jim, chłopie – rzekł pomiędzy kęsami. – Przydałoby się przepłukać to odrobinką piwa, nie sądzisz? – Oczywiście! – Niedbale machnąłem ręką. – Ten cholerny dżin nie nadaje się do tego! Granville nalał dwa kufle jasnego. Mocny, chłodny napój spłynął kojącą falą po moich błonach śluzowych; poczułem, że czekałem na to przez całe życie. Nurzając się w euforii, wypiliśmy po trzy kufle piwa i zjedliśmy jeszcze co najmniej po jednym hot dogu. Zaniepokojone spojrzenia, jakie rzucała mi czasem Helen, wcale mnie nie martwiły. Dawała mi znaki, że czas wracać do domu, ale nie miałem na to ochoty; bawiłem się jak nigdy, świat był cudowny, a ten mały prywatny barek to jego najwspanialszy zakątek. Granville odłożył nadgryzionego hot doga. – Zoe, moja śliczna, byłoby miło zjeść teraz coś słodkiego. Czemu nie przyniesiesz tych słodkości, które zrobiłaś wczoraj? Przyniosła talerz smakowicie wyglądających ciasteczek. Nie lubię słodyczy i zazwyczaj pomijam tę część przyjęcia, ale z przyjemnością wbiłem zęby w dzieło Zoe. Ciastko było pyszne; czułem czekoladę, marcepan, karmel i inne rzeczy. Dojadałem trzecie, kiedy sprawy przybrały zły obrót. Nagle stwierdziłem, że przestałem trajkotać i cały trud rozmowy pozostawiłem Granville’owi, a słuchając go w ponurym milczeniu, ze zdziwieniem zobaczyłem, jak jego twarz dzieli się na dwie identyczne, raz po raz rozdwajające się i znów łączące ze sobą. To zdumiewające zjawisko objęło wszystko, co znajdowało się w tym pokoju. Ponadto nie czułem się najlepiej. Niespożyta energia gdzieś zniknęła, pozostawiając ogromne znużenie i coraz silniejsze mdłości. Wtedy straciłem poczucie czasu. Niewątpliwie nadal rozmawialiśmy o czymś, ale nie wiem, o czym; przypominam sobie jedynie zakończenie przyjęcia. Granville pomagał Helen włożyć płaszcz i panował nastrój miłego pożegnania. – Gotów, Jim? – spytał raźnie mój przyjaciel. Kiwnąłem głową, powoli stanąłem na nogi, a kiedy lekko się zachwiałem, objął mnie ramieniem i zaprowadził do drzwi. Na zewnątrz mgła znikła i nad domami rozpościerało się rozgwieżdżone niebo. W zimnym nocnym powietrzu poczułem się jeszcze gorzej i szedłem przez mrok jak lunatyk. Kiedy dotarłem do samochodu, gwałtowny skurcz żołądka brutalnie przypomniał mi o kiełbaskach, dżinie i całej reszcie. Jęknąłem i oparłem się o dach samochodu. – Może lepiej ty poprowadź, Helen – rzekł mój kolega. Już miałem otworzyć drzwiczki, gdy – z uczuciem kompletnej bezsilności – zacząłem osuwać się na ziemię. Granville złapał mnie za ramiona. – Chyba powinien usiąść z tyłu – mruknął i zaczął upychać mnie do środka. – Zoe, najdroższa, Helen, kochana, złapcie go za nogi, dobrze? Świetnie, a ja chwycę go z drugiej strony i wciągnę do środka. Obiegł samochód, otworzył tylne drzwiczki i ujął mnie za ramiona. – Opuść troszkę, Helen. Teraz do mnie. Zoe, najmilsza, podnieś odrobinę. A teraz do siebie. Cudownie, cudownie. Najwyraźniej robił to z przyjemnością. Komenderował jak ekspert od transportu mebli i w spowijającej mnie mgle zastanawiałem się, ilu takich sztywniaków upychał do samochodów po podobnych przyjęciach. W końcu jakoś umieścili mnie w środku i ułożyli na tylnym siedzeniu. Twarz miałem przyciśniętą do bocznej szyby, co z zewnątrz musiało wyglądać groteskowo; z przekrzywionym nosem tępo gapiłem się jednym okiem w mrok. Z trudem zogniskowałem wzrok i zobaczyłem przyglądającą mi się z niepokojem Zoe. Czule pomachała mi ręką na pożegnanie, lecz ja zdołałem jej odpowiedzieć jedynie słabym mrugnięciem. Granville serdecznie ucałował Helen i zatrzasnął drzwi samochodu. Cofnął się, spojrzał na mnie i pomachał ręką. – Mam nadzieję, że wkrótce zobaczymy się znowu, Jim. Co za cudowny wieczór! Z jego szerokiej twarzy nie schodził radosny uśmiech. Kiedy odjeżdżaliśmy, zdążyłem jeszcze pomyśleć, że był całkowicie usatysfakcjonowany. Rozdział dwudziesty szósty. Będąc daleko od Darrowby i wiodąc inne życie, mogłem spojrzeć na różne sprawy z dystansu i ocenić je obiektywnie. Zadawałem sobie wiele pytań. Na przykład, dlaczego nasza spółka z Siegfriedem była tak udana? Nawet dziś, gdy mija trzydzieści pięć lat naszej owocnej współpracy, zastanawiam się nad tym. Z pewnością polubiłem go już wtedy kiedy, po raz pierwszy ujrzałem go w ogrodzie Skeldale House tamtego popołudnia, ale czuję, że jest jeszcze inny powód tego, że tak dobrze się zgadzamy. Może to dzięki temu, że jesteśmy tak odmienni. Niewyczerpana energia Siegfneda nieustannie skłania go do podejmowania prób poprawiania wszystkiego, natomiast ja nie znoszę jakichkolwiek zmian. Wielu ludzi nazywa go błyskotliwym, podczas gdy mnie nie określają w ten sposób nawet najlepsi przyjaciele. W jego umyśle nieustannie rodzą się nowe idee – wspaniałe, kontrowersyjne, a czasem dziwaczne. W przeciwieństwie do niego, ja rzadko miewam jakiekolwiek pomysły. On lubi polować, strzelać i łowić ryby; ja wolę piłkę nożną, krykiet i tenis. Mógłbym tak wyliczać bez końca – nawet pod względem budowy fizycznej stanowimy skrajne przeciwieństwo – a jednak, jak już mówiłem, doskonale się zgadzamy. Oczywiście, to wcale nie oznacza, że nigdy nie dzieli nas różnica zdań. W ciągu tych długich lat zdarzało nam się toczyć spory o różne drobne sprawy. Pamiętam, że jeden z nich dotyczył plastikowych wtryskiwaczy do podawania wapna. Były wtedy nowością, więc Siegfriedowi się podobały, a ja z tego samego względu traktowałem je bardzo podejrzliwie. Trudności związane z ich stosowaniem podsycały moje wątpliwości. Te usterki zostały już usunięte, ale z początku były tak irytujące, że przestałem posługiwać się wtryskiwaczami. Mój kolega żartował sobie ze mnie, kiedy zobaczył, jak przemywam dozownik wodą destylowaną. – Rany boskie, Jamesie, chyba nie używasz nadal tego starocia? – Tak, używam go. – Nie próbowałeś tych nowych, plastikowych? – Próbowałem. – I co...? – Nie podobają mi się, Siegfriedzie. – Nie... Co przez to rozumiesz? Skończyłem przepłukiwać rurkę, złożyłem dozownik i schowałem go do pudełka. – No cóż, kiedy stosowałem ostatnio jeden z nich, wapno pryskało na wszystkie strony. To jest lepki, brudzący roztwór i miałem cały płaszcz w białych plamach. – Och, Jamesie! – roześmiał się z niedowierzaniem. – To szaleństwo. Przecież są dziecinnie proste w użyciu. Nigdy nie miałem z nimi najmniejszych problemów. – Wierzę ci. Jednak znasz mnie. Nie mam talentu do mechaniki. – Rany boskie, tu nie potrzeba talentu. One są idiotoodporne. – Nie dla mnie. Mam ich już dość. Siegfried położył mi dłoń na ramieniu, a jego twarz przybrała wyraz niezmąconej cierpliwości. – Jamesie, Jamesie, więcej wytrwałości – rzekł, unosząc palec. – Ponadto jest jeszcze jeden ważny powód, aby je stosować. – Jaki? – Unikanie zakażeń. Skąd wiesz, że ta twoja gumowa rurka jest czysta? – Hmm, przecież myję ją po zabiegu, używam wygotowanej igły i... – Czy nie rozumiesz, mój chłopcze, że to właśnie plastikowe opakowanie zapewnia sterylną czystość? Każde jest wyjałowione i jednorazowe. – Och, dobrze o tym wiem, ale co z tego, jeśli nie można tym podać krowie wapna? – powiedziałem kłótliwie. – Och, marudzisz, Jamesie! – Siegfried przybrał poważny wyraz twarzy. – Wystarczy tylko odrobina dobrych chęci; muszę ci powiedzieć, że upierasz się jak zatwardziały reakcjonista. Przypominam ci, że musimy nadążać za postępem, a ilekroć wyjmujesz ten twój antykwaryczny przyrząd, robisz krok wstecz. Spierając się, staliśmy oko w oko, aż nagle się uśmiechnął. – Słuchaj, właśnie idziesz zobaczyć tę krowę Johna Tillota, którą leczyłem na gorączkę mleczną, prawda? O ile wiem, jeszcze jej nie przeszło. – Zgadza się. – Hmm, zrób mi przyjemność i spróbuj wykorzystać jeden z tych nowych zestawów! – W porządku, Siegfriedzie, spróbuję jeszcze raz – zgodziłem się po zastanowieniu. Kiedy dotarłem na farmę, zastałem krowę spokojnie leżącą na łące pośród żółtego oceanu jaskrów. – Kilkakrotnie próbowała wstać – powiedział mi farmer – ale nie udało się jej. – Pewnie jest potrzebny jeszcze jeden zastrzyk. Poszedłem do samochodu, podjechałem nim bliżej, kołysząc się i podskakując na górkach i dołkach pastwiska, po czym wyjąłem z bagażnika plastikowy wtryskiwacz. Pan Tillot podniósł brwi, gdy zobaczył, z czym wracam. – Czy to jedna z tych nowych rzeczy? – Tak, panie Tillot, to najnowszy wynalazek. Dokładnie wysterylizowany. – Nieważne, co to jest; nie podoba mi się! – Nie? – Nie! – Hmm... a dlaczego? – Powiem panu. Dziś rano pan Farnon też użył czegoś takiego. Część płynu prysnęła mu w oko, część do ucha, a reszta na spodnie. Nie sądzę, żeby ta cholerna krowa dostała choć odrobinę! Pewnego razu klient w podeszłym wieku przyprowadził do przychodni kundelka, którego trzymał na kawałku sznurka. Wskazałem na stół. – Zechce pan postawić go tutaj, dobrze? Staruszek pochylił się powoli, sapiąc i postękując. – Chwileczkę. – Postukałem go w ramię. – Może ja to zrobię. Postawiłem zwierzę na gładkim blacie. – Dziękuję panu. – Mężczyzna wyprostował się, masując nogę i plecy. – Mam paskudny artretyzm i nie mogę dźwigać. Nazywam się Bailey, mieszkam w czynszówce. – Dobrze, panie Bailey, w czym problem? – On kaszle. Bez przerwy. Aż w końcu zaczyna wymiotować. – Rozumiem. Ile ma lat? – W zeszłym miesiącu skończył dziesięć. – No tak... Zmierzyłem psu temperaturę i ostrożnie osłuchałem klatkę piersiową. Kiedy przykładałem do niej stetoskop, wszedł Siegfried i zaczął grzebać w Szafce. – To chroniczne zapalenie oskrzeli, panie Bailey – orzekłem. – Wiele starszych psów na to cierpi, tak samo jak starzy ludzie. – Taak, jak też czasem pokasłuję – roześmiał się. – Pewnie, ale nie czuje się pan źle, prawda? – Nie, skądże. – Tak samo jak pański pies. Zrobię mu zastrzyk i dam kilka proszków, to mu trochę pomoże. Obawiam się, że nigdy nie pozbędzie się całkiem tego kaszlu, ale proszę go przyprowadzić, gdyby mu się pogorszyło. – Bardzo dobrze, proszę pana. – Energicznie skinął głową. – Serdecznie dziękuję. Podczas gdy Siegfried buszował w szafce, zrobiłem psu zastrzyk i odliczyłem dwadzieścia nowych tabletek M&B 693. Staruszek zerknął na nie z zaciekawieniem, po czym schował do kieszeni. – Ile jestem winien, panie Herriot? Zerknąłem na podniszczony krawat, starannie zawiązany przy wystrzępionym kołnierzyku koszuli, na wytartą, starą marynarkę. Spodnie były pocerowane na kolanach, lecz w pewnym miejscu dostrzegłem przezierające przez materiał różowe ciało. – Nie, wszystko w porządku, panie Bailey. Zobaczymy, czy to mu pomoże. – Hę? – Nic pan nie płaci. – Ale... – Proszę się nie martwić, to drobiazg. Proszę tylko zadbać, żeby regularnie dostawał te tabletki. – Tak zrobię, proszę pana, to bardzo miło z pana strony. Nie oczekiwałem... – Wiem, że nie, panie Bailey. Na razie do- widzenia i niech go pan przyprowadzi, jeśli nie polepszy mu się w ciągu paru dni. Ledwie kroki staruszka ucichły na korytarzu, zza szafy wyłonił się Siegfried. Podsunął mi pod nos kleszcze do usuwania koniom zębów. – Boże, szukałem ich od wieków. Jestem przekonany, że celowo je przede mną schowałeś, Jamesie. Pozostawiłem to bez odpowiedzi, a kiedy odkładałem strzykawkę na tacę, mój kolega odezwał się znowu. – Jamesie, niechętnie o tym wspominam, ale czy nie postępujesz zbyt lekkomyślnie, pracując za darmo? – To staruszek, emeryt. – Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. – Sądzę, że jest bardzo biedny. – Możliwe, ale wiesz, że nie możesz świadczyć usług za darmo. – Och, robię to tylko sporadycznie, Siegfriedzie, w takich przypadkach jak ten... – Nie, Jamesie, nawet sporadycznie. Tak nie można prowadzić praktyki. – Przecież sam też tak robisz. Widziałem nie raz! – Ja! – Szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. – Nigdy! Zbyt dobrze zdaję sobie sprawę z ponurej rzeczywistości. Wszystko jest tak okropnie drogie. Na przykład te tabletki M&B 693, które tak ochoczo rozdajesz. Boże, dopomóż, czy wiesz, że kosztowały po trzy pensy za sztukę? Tak nie można. Nigdy nie powinieneś pracować bez zapłaty. – Do licha, przecież sam wciąż to robisz! – wybuchnąłem. – Nie dalej jak w zeszłym tygodniu... – Proszę, Jamesie, proszę. – Siegfried powstrzymał mnie machnięciem ręki. – Masz zbyt bujną wyobraźnię, ot co. Chyba obrzuciłem go jednym z moich najbardziej rozjątrzonych spojrzeń, ponieważ wyciągnął rękę i poklepał mnie po ramieniu. – Wierz mi, chłopcze, ja to rozumiem. Kierowałeś się najszlachetniejszymi pobudkami i często ja też mam ochotę postępować tak samo. Jednak mamy ciężkie czasy i trzeba być twardym i stanowczym, żeby przetrwać. Dlatego w przyszłości pamiętaj, żadnych numerów w stylu Robin Hooda; nie stać nas na to. Kiwnąłem głową i odszedłem, trochę zdezorientowany, jednak szybko zapomniałem o całym incydencie i nie wspominałbym o nim, gdyby pan Bailey nie zjawił się tydzień później. Jego pies znów wylądował na stole w gabinecie i Siegfried zrobił mu zastrzyk. Nie chciałem przeszkadzać, więc poszedłem korytarzem do biura i usiadłem, żeby uzupełnić dziennik. Przez szparę w zasłonie widziałem frontowe schody. Po chwili usłyszałem, że Siegfried i staruszek przechodzą obok, zmierzając do frontowych drzwi. Przystanęli na schodach. Piesek, nadal uwiązany na sznurku, wyglądał prawie tak samo jak przedtem. – W porządku, panie Bailey – rzekł mój kolega. – Mogę powiedzieć panu to samo co doktor Herriot. Obawiam się, że będzie tak kaszlał do końca życia, ale gdyby mu się pogorszyło, proszę do nas przyjść. – Dobrze, proszę pana. – Stary włożył rękę do kieszeni. – Proszę powiedzieć, ile mam zapłacić? – Zapłacić, ach tak, zapłacić... Siegfried kilkakrotnie odchrząknął, ale zdawał się mieć trudności z mówieniem. Wodził spojrzeniem od kundelka do znoszonego ubrania staruszka i z powrotem. Potem obejrzał się niespokojnie i powiedział ochrypłym szeptem: – Nic pan nie płaci, panie Bailey. – Ależ panie Farnon, nie mogę pozwolić... – Cii! Cii! – Siegfried gwałtownie pomachał ręką przed nosem staruszka. – Ani słowa więcej! Nie chcę już o tym słyszeć! Uciszywszy pana Baileya, podał mu dużą torebkę. – Tu jest sto tabletek M&B – powiedział, niespokojnie zerkając przez ramię. – Pies będzie ich potrzebował, więc daję ich panu więcej. Widziałem, że mój kolega zauważył dziurę na kolanie spodni. Patrzył na nią przez chwilę, po czym sięgnął do kieszeni marynarki. – Chwileczkę... Wyjął garść rozmaitych drobiazgów. Kilka monet upadło i potoczyło się po schodach, gdy grzebał wśród nożyczek, termometrów, kawałków sznurka i otwieraczy do butelek. W końcu poszukiwania zostały nagrodzone – znalazł jednofuntowy banknot. – Proszę – szepnął i ponownie nie dopuścił gościa do głosu. Pan Bailey zrozumiał, że wszelki opór jest z góry skazany na niepowodzenie, i schował pieniądze do kieszeni. – No cóż, dziękuję, panie Farnon. Zabiorę za to moją żonę do Scarborough. – Dobrze, dobrze – wymamrotał Siegfried, nadal płochliwie rozglądając się wokół. – Niechże już pan idzie. Staruszek z szacunkiem uchylił czapki i powlókł się ulicą. – Zaraz, chwileczkę – zawołał za nim mój kolega. – Co się stało? Ledwie pan chodzi. – To przez ten przeklęty artretyzm. Rzeczywiście ledwie chodzę. – Musi pan dojść aż do czynszówek? – Siegfried w zadumie podrapał się po brodzie. – To spory kawałek. Po raz ostatni czujnie zerknął w głąb korytarza i skinął na staruszka. – Wie pan co – szepnął. – Tam stoi mój samochód. Wskakuj pan, to odwiozę pana do domu. Niektóre nasze utarczki były ostre i krótkie. Siedziałem przy stole, rozcierając i rozprostowując rękę w łokciu. Siegfried, z entuzjazmem krojący pieczone udo baranie, oderwał się od tego zajęcia. – Co ci jest, Jamesie? Masz reumatyzm? – Nie, dziś rano ubodła mnie krowa. Prosto w nerw. – A to pech. Próbowałeś chwycić ją za nos? – Nie, chciałem zrobić jej zastrzyk. Siegfried, nakładający właśnie kawał baraniny na mój talerz, znieruchomiał. – Zastrzyk? W tym miejscu? – Tak, w szyję. – Tam kłujesz? – Owszem, zawsze tak robię. Dlaczego pytasz? – Ponieważ, jeśli mogę coś powiedzieć, to dość niefortunne miejsce. Ja zawsze kłuję w zad. – Naprawdę? – Nałożyłem sobie tłuczonych ziemniaków. – A co złego jest w kłuciu w kark? – No, przecież sam doświadczyłeś tego na sobie, prawda? Przede wszystkim, to o wiele za blisko rogów. – No dobrze, ale zad jest cholernie blisko tylnych nóg. – Och, daj spokój, Jamesie, dobrze wiesz, że rzadko się zdarza, by krowa kopnęła po zastrzyku w zad. – Możliwe, ale wystarczy jeden raz. – Tak samo jak jedno uderzenie rogiem, prawda? Nie odpowiedziałem, Siegfried przechylił sosjerkę nad naszymi talerzami i zaczęliśmy jeść. Jednak ledwie przełknął pierwszy kęs, ponowił atak. – Ponadto zad jest łatwiej dostępny. Ty musisz się przeciskać między krowami. – I co z tego? – Tylko to, że ściskają ci żebra i depczą po palcach, to wszystko. – W porządku. – Nałożyłem sobie zielonego groszku. – A tobie może się zdarzyć, że będziesz miał twarz umazaną krowim gównem. – Mówisz głupstwa, Jamesie, po prostu się wykręcasz! – rzekł, zaciekle piłując mięso. – Wcale nie – odparłem. – Ja w to wierzę. A ponadto, nie uzasadniłeś swojej niechęci do mojej metody. – Nie uzasadniłem? Jeszcze nie zacząłem. Mógłbym bez końca wymieniać powody. Na przykład, szyja jest bardziej wrażliwa. – Natomiast zad jest bardziej podatny na zakażenia – zripostowałem. – Kark bywa słabo umięśniony – odparł Siegfried. – Trudno znaleźć dobre miejsce do wkłucia igły. – Może, ale nie ma też ogona – warknąłem. – Ogona? O czym ty, do diabła, mówisz? – Mówię o cholernym ogonie! Dobrze, jeśli ktoś go trzyma, w przeciwnym razie stanowi poważne zagrożenie. Siegfried przeżuł kęs i szybko go przełknął. – Zagrożenie? Jakie? – Bardzo poważne – odparłem. – Może ty lubisz obrywać obesranym ogonem po twarzy, ale ja nie. Na moment zapadła głucha cisza, a potem mój kolega przemówił złowieszczo spokojnym głosem: – Jeszcze coś o ogonie? – Tak, owszem. Niektóre krowy wytrącają ci strzykawkę z ręki uderzeniem ogona. Pewnego dnia jedna trafiła prosto w moją pięćdziesięciomililitrową i roztrzaskała ją o ścianę. Wszędzie było pełno szkła. Siegfried lekko poczerwieniał i odłożył nóż oraz widelec. – Jamesie, nie lubię mówić do ciebie w ten sposób, ale muszę ci powiedzieć, że pleciesz wierutne bzdury, dyrdymały i koszałki-opałki. – Tak uważasz, co? – Obrzuciłem go ponurym spojrzeniem. – Właśnie, Jamesie. – No i dobrze. – Dobrze. – W porządku. – Doskonale. W milczeniu dokończyliśmy posiłek. Jednak przez kilka następnych dni wciąż wracałem myślą do tej rozmowy. Siegfried zawsze mówił bardzo przekonująco, więc męczyła mnie myśl, że w jego słowach mogło być wiele racji. Tydzień później zawahałem się ze strzykawką w reku, zanim wepchnąłem się między krowy. Zwierzęta, jak zawsze wyczuwające moje zamiary, przycisnęły się do siebie zadami, blokując mi drogę. Tak, na Boga, Siegfried miał słuszność. Po co miałbym się między nimi przepychać, skoro drugi koniec mam tuż pod nosem? Podjąłem decyzję. – Proszę przytrzymać ogon – powiedziałem do farmera i wbiłem igłę w krowi zad. Krowa nawet nie drgnęła i kiedy skończyłem zabieg, poczułem lekkie ukłucie wstydu. Ta wspaniała poducha mięśnia pośladkowego, ta dostępność – mój kolega miał świętą rację, a ja byłem upartym głupcem. Znowu czegoś się nauczyłem. Farmer roześmiał się, przechodząc przez ściek. – Zabawne, że każdy z was robi to inaczej. – O czym pan mówi? – No, wczoraj był tu pan Farnon; robił zastrzyk tamtej krowie. – Naprawdę? Przez moją głowę przemknęła nieprawdopodobna myśl. Czy to możliwe, że z nas dwóch nie tylko Siegfried miał taki dar przekonywania? Czyżby...? – Tyle że on robił to inaczej niż pan. Kłuł w szyję. Rozdział dwudziesty siódmy. Oparłem się o stylisko łopaty, otarłem zalewający mi oczy pot i popatrzyłem na setki ludzi rozsiane po zakurzonym polu. Wciąż byliśmy na szkoleniu kondycyjnym. A przynajmniej tak nam mówiono. Osobiście podejrzewałem, iż po prostu nie wiedzieli, co począć z taką liczbą ludzi i ktoś wymyślił ten sposób, żeby nas czymś zająć. Budowaliśmy zbiornik wodny w pobliżu uroczego miasteczka Shropshire, opodal którego wyrosła cała wioska namiotów, w których zamieszkaliśmy. Nikt nie był całkiem pewien, że ma to być właśnie zbiornik, ale mieliśmy coś wybudować. Zaopatrzyli nas w robocze kombinezony, kilofy oraz łopaty i całymi godzinami prowadziliśmy chaotyczne prace na skalistym zboczu pagórka. Chociaż był okropny skwar, nieustannie przekonywałem sam siebie, że mogłem trafić o wiele gorzej. Mieliśmy wspaniałą pogodę i przyjemność przebywania przez cały dzień na świeżym powietrzu. Spojrzałem na stok i dalej, na łagodnie pofalowany krajobraz, aż po wznoszące się w oddali wzgórza; ten widok był mniej urozmaicony od hal i wrzosowisk, które pamiętałem z Yorkshire, ale niezmiernie uspokajający. Zza koron drzew wyzierały obiecująco dachy domów. Przez długie godziny pracy na słońcu i łykania skalnego pyłu dokuczało nam gargantuiczne pragnienie, które troskliwie podsycaliśmy, czekając na wieczór, kiedy pozwalano nam opuścić obóz. Tam, w chłodnych tawernach, w towarzystwie miejscowych, gasiliśmy je litrami wspaniałego, młodego jabłecznika. Dzisiaj chyba już takiego nie znajdziecie. Obecnie w południowej Anglii pija się głównie jabłecznik produkowany w dużych winiarniach, podczas gdy kiedyś wiele pubów miało własne tłocznie i na miejscu wyciskano sok z jabłek zebranych w okolicznych sadach. Spanie pod namiotem zawsze budziło we mnie szczególne wspomnienia. Każdego ranka, kiedy wczesne słońce przezierało przez cienkie ściany namiotu, czułem się tak, jakbym znów znalazł się na wzgórzach nad Firth of Clyde na długo przed wybuchem wojny. Zapach nagrzanego płótna, gumowej podłogi i zdeptanej trawy oraz chmara much brzęczących wokół głównego wspornika, przywoływały wspomnienia. W mgnieniu oka przenosiłem się do Rosneath i kiedy otwierałem oczy, byłem prawie pewien, że ujrzę Alexa Taylora i Eddiego Hutchinsona, moich przyjaciół z dzieciństwa, leżących obok w śpiworach. Obozowaliśmy wówczas we trójkę co tydzień, od Wielkanocy do października, pozostawiając za sobą smog i brud Glasgow. W Shropshire, kiedy czułem ten silny zapach namiotu i zamykałem oczy, widziałem tamten sosnowy zagajnik za namiotem, zielone zbocze opadające do rzeczułki, a daleko w dole długie błękitne lustro jeziora Gareloch, lśniące u stóp wyniosłych gór Argyll. Teraz Rosneath i Gareloch straciły swój dawny charakter, lecz dla chłopca, którym wtedy byłem, stały się baśniową krainą wiodącą ku wszystkim cudom i urokom świata. To dziwne, że w Shropshire wspominałem moje chłopięce lata; Alex był na Środkowym Wschodzie, Eddie w Birmie, a ja w innym namiocie, z gromadą innych młodych ludzi. Czułem się tak, jakby cały ten czas zniknął, a Darrowby, Helen i wszystkie przypadki, z którymi się zetknąłem w swojej praktyce, były tylko snem. A przecież te lata w Darrowby to najważniejszy okres w moim życiu. Musiałem otrząsać się z tych wspomnień, myśląc o tym, jak bardzo ta wojna pomieszała mi w głowie. Jednak, jak już mówiłem, bardzo podobało mi się Shropshire. Jedynym przykrym akcentem był ten zbiornik, czy cokolwiek to miało być, wykopywany w zboczu wzgórza. Nigdy nie potrafiłem wykrzesać z siebie entuzjazmu do tej roboty. Dlatego nadstawiłem uszu, gdy pewnego ranka nasz sierżant oznajmił dobrą nowinę. – Niektórzy miejscowi farmerzy potrzebują pomocy przy żniwach – zawołał na porannym apelu. – Czy są ochotnicy? Pierwszy podniosłem rękę, po chwili namysłu w moje ślady poszło paru innych, ale żaden z moich przyjaciół nie zgłosił się do tej pracy. Kiedy wszystko załatwiono, okazało się, że zostałem przydzielony do niejakiego Edwardsa, razem z trzema nieznajomymi lotnikami z innych szwadronów. Pan Edwards przyjechał następnego dnia i zapakował naszą czwórkę do typowego, dużego, staromodnego samochodu. Siedziałem z przodu, podczas gdy trzej pozostali usiedli z tyłu. Farmer zapytał, jak się nazywamy, ale o nic więcej, jakby uważał, że nasze życie w cywilu to nie jego interes. Miał około trzydziestu pięciu lat, kruczoczarne włosy i ogorzałą twarz, w której błyszczały białe zęby i jasnoniebieskie oczy. Kiedy wjechaliśmy na jego farmę, spojrzał na nas z dobrodusznym uśmiechem. – No, jesteśmy, panowie – rzekł. – Tutaj będziemy was wyzyskiwać. Jednak ja prawie go nie słyszałem. Rozglądałem się wokół, po scenie, która zaledwie kilka miesięcy wcześniej była częścią mojego życia. Brukowane podwórze, drzwi wiodące do obory, stodoły, chlewika i zagród. Jakiś starszy mężczyzna wyrzucał gnój z obory i gdy doleciał nas silny, bydlęcy zapach, jeden z moich kompanów skrzywił się. Jednak ja wdychałem tę woń jak perfumy. Farmer zaprowadził nas na pola, gdzie pracowała kosiarka i snopowiązałka, pozostawiając za sobą złociste pokosy. – Pracowaliście kiedyś w polu? – zapytał. W milczeniu potrząsnęliśmy głowami. – Nic nie szkodzi, szybko się nauczycie. Ty chodź ze mną, Jim. Rozstawiliśmy się na rozległym polu, przy czym każdemu z moich kolegów towarzyszył ktoś starszy, a mnie wziął pod opiekę pan Edwards. Niebawem zrozumiałem, że przypadło mi najtrudniejsze zadanie. Farmer chwytał w ręce dwa snopki, wtykał sobie pod pachy, przechodził kilka kroków i stawiał je na ziemi, opierając jeden o drugi. Ja robiłem to samo, aż uzbierało się osiem snopków, które tworzyły stóg. Pokazał mi, jak wbić łodygi w ziemię, żeby snopki stały prosto, a czasem trącał je kolanem, by ustawić we właściwy sposób. Robiłem, co mogłem, ale moje snopki często się wywracały, więc musiałem podbiegać i ustawiać je ponownie. Z lekkim niepokojem zauważyłem, że pan Edwards uwija się prawie dwa razy szybciej niż pracujący nieopodal trzej starsi mężczyźni. Kończyliśmy już rząd, gdy oni ledwie doszli do połowy, a ból ramion i pleców zapowiadał, że czekają mnie ciężkie chwile. Pracowaliśmy tak przez prawie dwie godziny; schylając się i podnosząc, schylając się i podnosząc, bez chwili odpoczynku. Kiedy zacząłem pracować jako wiejski weterynarz, szybko doszedłem do wniosku, że praca na roli jest najcięższym sposobem zarabiania na życie, a teraz przekonałem się o tym osobiście. Wydawało mi się już, że lada chwila padnę na ściernisko, gdy na pole przyszła pani Edwards z młodszym synem i córką. Nieśli koszyki, a w nich kawałki szarlotki i dzbanki jabłecznika. Farmer patrzył na mnie z politowaniem, gdy z ulgą opadłem na ziemię i piłem jak zbłąkany podróżnik po kilku dniach na pustyni. Jabłecznik pochodzący z jego własnej piwniczki był doskonały; piłem go z zamkniętymi oczami. Pomyślałem, że dobrze byłoby przez resztę dnia poleżeć sobie na słońcu z galonem tego wspaniałego trunku, ale pan Edwards miał inne plany. Jeszcze przeżuwałem szarlotkę, a on już złapał dwa kolejne snopki. – Dobra, chłopie, trzeba ruszać – mruknął i znów zaczęliśmy harówkę. Nie licząc przerwy na obiad, złożony z chleba z serem popijanego jabłecznikiem, zwijaliśmy się jak w ukropie przez cały dzień. Zawsze będę wdzięczny RAF-owi za to, co zrobiono wówczas z moją kondycją. Kiedy mnie powołano, niewątpliwie zacząłem już tyć na wspaniałym wikcie Helen. Zbyt wiele dobrego jedzenia i uroki fotela sprawiły, że obrastałem tłuszczem. Jednak RAF zmienił to i już nigdy potem nie miałem kłopotów z nadwagą. Po sześciu miesiącach w Scarborough z pewnością nie ważyłem ani pół kilo za wiele. Marsze, musztra, gimnastyka, biegi; bez trudu mogłem przebiec pięć mil po plaży i skalistych urwiskach. Kiedy przyjechałem do Shropshire, byłem naprawdę w dobrej formie. Jednak nie mogłem się równać z panem Edwardsem. On miał po prostu niespożyte siły. Niezbyt wysoki, ale żylasty i wytrzymały jak większość farmerów, których poznałem w Yorkshire. Wydawał się niestrudzony; prawie się nie pocił, stawiając rząd za rzędem. Muskuły rozpychały mu rękawy wypłowiałej koszuli, a lekko krzywe nogi poruszały się bez wysiłku. Postąpiłbym rozsądnie, mówiąc mu od razu, że za nim nie nadążę, lecz jakiś demon dumy nakazywał mi dotrzymać mu kroku. Jestem pewien, że wcale nie zamierzał się popisywać. Tak jak każdy farmer, widział tylko pracę, którą należy wykonać. Podczas przerwy obiadowej popatrzył na mnie z lekkim współczuciem. Stałem z koszulą przylepioną do pleców i ciężko dyszałem rozdziawionymi ustami. – Nieźle się spisujesz, Jim – rzekł, jakby dopiero teraz zauważył mój stan i przestąpił z nogi na nogę. – Wiem, że wy, miastowi, nie nawykliście do takiej pracy i... no... to nie jest kwestia siły, po prostu trzeba wiedzieć, jak to robię. Kiedy wieczorem jechaliśmy do obozu, z tylnego siedzenia docierały do mnie pojękiwania kolegów. Oni też ucierpieli, ale nie tak jak ja. Po kilku dniach nabrałem wprawy i chociaż nadal musiałem wkładać w to zajęcie wszystkie siły, nie byłem już bliski omdlenia. Pan Edwards zauważył to i żartobliwie poklepał mnie po plecach. – A nie mówiłem? Trzeba tylko wiedzieć, jak to robić. Jednak nowe męczarnie oczekiwały mnie, kiedy zaczęliśmy ładować snopki na wóz. Widłami unosiliśmy je w górę, wiązaliśmy i układaliśmy, coraz wyżej, w miarę jak rósł stóg. Z przygnębieniem stwierdziłem, że stawianie stogów było łatwe. W tym zajęciu pomagała nam pani Edwards. Stała z mężem na stogu, zręcznie podając mu snopki, które układał w odpowiedni sposób. Mnie przypadła w udziale praca niewykwalifikowanego robotnika; zwijałem się jak opętany, z obolałym krzyżem i dłońmi w pęcherzach od styliska wideł. Nie mogłem nadążyć, więc pan Edwards zeskoczył, chwycił widły i zaczął rzucać snopki lekkimi ruchami nadgarstków. Spojrzał na mnie tak samo jak przedtem i wypowiedział słowa zachęty: – Wspaniale się spisujesz, Jim. Trzeba tylko wiedzieć, jak to robić. Jednak ta praca miała też wiele zalet. Największą było to, że znów znalazłem się wśród rolników. Pani Edwards na swój sposób okazywała gościnność czterem biednym chłopcom, którzy znaleźli się tak daleko od domów, więc co wieczór przygotowywała nam wspaniały posiłek. Była ciemnowłosa tak jak mąż, miała szczupłą a zarazem zgrabną sylwetkę, a jej ogromne oczy zawsze były skore do uśmiechu. Nie miała okazji utyć, bo cały czas pracowała. Była albo na polu, gdzie rzucała snopki razem z mężczyznami, albo w domu, gdzie gotowała lub piekła, zajmowała się dziećmi albo gospodarstwem. Te wieczorne posiłki były czymś godnym opisania i zapamiętania. Dymiąca pieczeń ze świeżym groszkiem i ziemniakami z ogrodu. Pierogi z jagodami, kruche ciasto z jabłkami, a do tego wielki dzban gęstej śmietany. Chleb domowego wypieku i wiejski ser. Wszyscy czterej opychaliśmy się po uszy, zachwyceni odmianą po wojskowej kuchni. Mówiono, że lotnicy są najlepiej karmioną formacją. Wierzyłem w to, ale po pewnym czasie wszystko smakowało tak samo. Może nie było najgorsze, ale traciło urok. Kiedy tak siedziałem przy kuchennym stole, patrząc na podającą nam panią Edwards, na spokojnie jedzącego gospodarza oraz na ich dwoje dzieci: dziesięcioletnią dziewczynkę o czarnych oczach, zapowiadających urodę matki i krzepkiego, opalonego, ośmioletniego chłopczyka, za każdym razem myślałem, że są solą tej ziemi. Różni sprytni ekonomiści, którzy powtarzają nam, że brytyjskie rolnictwo jest niepotrzebne, a nasze farmy należy zmienić w parki narodowe, zdają się ignorować dość oczywisty fakt, iż wówczas nieprzyjaciel w tydzień zmusiłby nas głodem do kapitulacji. Jednak dla mnie jeszcze większą tragedią byłoby zniknięcie takich ludzi jak Edwardsowie. Było późne popołudnie i czułem się bardziej zmęczony niż zwykle; pan Edwards ciskał snopkami, jakby nic nie ważyły, a ja robiłem to z trudem i postękiwaniem. Farmera wezwano do cielącej się krowy; zwinnie zeskoczywszy ze stogu, poklepał mnie po ramieniu. – Nie przejmuj się, Jim – zaśmiał się. – Trzeba po prostu wiedzieć, jak to robić. Kiedy godzinę później zaszliśmy do kuchni na posiłek, pani Edwards powiedziała: – Mąż wciąż jest przy tej krowie. Pewnie ma jakieś kłopoty. – Może pójdę i zobaczę, jak mu idzie? – Zatrzymałem się w progu. – Dobrze, jeśli pan chce – uśmiechnęła się. – Podgrzeję panu kolację. Przeszedłem przez dziedziniec do obory. Jeden ze starszych mężczyzn trzymał ogon wielkiej czerwonej jałówki i spokojnie pykał fajkę. Pan Edwards, rozebrany do pasa, trzymał rękę po pachę wewnątrz krowy. Jednak był to zupełnie inny pan Edwards. Jego pierś i plecy lśniły od potu, który spływał mu z czoła i kapał z czubka nosa. Miał otwarte usta i dyszał, tocząc samotną bitwę z cielakiem. Spojrzał na mnie szklistym wzrokiem. W pierwszej chwili chyba mnie nie poznał, ale niebawem skojarzył, kim jestem. – Cześć, Jim – wysapał. – Trafiła mi się niezła robótka. – Przykro mi to słyszeć. W czym problem? Chciał odpowiedzieć, lecz nagle się wykrzywił. – Aach! Ta stara wiedźma! Znów ściska mi rękę! Chyba mi ją złamie, zanim skończy! Urwał i zwiesił głowę, łapiąc oddech, a potem spojrzał na mnie. – Cielę jest nieprawidłowo ułożone, Jim. Wchodzi ogonem w ujście i nie mogę go obrócić. Przodowanie pośladkowe. Moje ulubione ułożenie płodu, z którym farmerzy nigdy sobie nie radzą. Nie można ich o to winić, ponieważ nigdy nie mieli okazji, by przeczytać klasyczny podręcznik Franza Benescha Położnictwo weterynaryjne, tak jasno objaśniający mechanizm porodu. Jedno zdanie na zawsze utkwiło mi w pamięci: „Konieczność jednoczesnego zastosowania przeciwstawnych sił”. Benesch twierdzi, że w wielu przypadkach nieprawidłowego ułożenia należy jednocześnie ciągnąć i odpychać, czego nie da się zrobić jedną ręką. Jakby na poparcie tych rozważań pan Edwards krzyknął ponownie: – Do licha, znów się nie udało! Wciąż odpycham stęp i łapię za racicę, ale stara wiedźma znów wypycha na mnie cielę. Robię to już od godziny i jestem wykończony. Nigdy nie myślałem, że usłyszę takie słowa od tego twardego człowieka, ale nie wątpiłem, że dostał za swoje. Krowa była potężnym zwierzęciem o grzbiecie szerokim jak stół i bez trudu odpychała farmera za każdym razem, gdy zaczynała przeć. W Yorkshire rzadko widywało się krowy Red Polis; te, z którymi miałem do czynienia, były uparte i silne jak słonie. Na myśl o tym, że miałbym szarpać się z nią przez godzinę, robiło mi się słabo. Pan Edwards wyjął rękę z krowy i stał przez chwilę oparty o jej włochaty zad. Zwierzę stało nieporuszone mimo działań tego śmiesznego człowieczka, ale farmer był kompletnie wyczerpany. Ostrożnie poruszył palcami, a potem spojrzał na mnie. – Na Boga! – mruknął. – Ale dała mi szkołę! Prawie nie czuję ręki. Nie musiał mi tego mówić. Wiele razy miałem takie wrażenie. Nawet Benesch pośród swych chłodnych naukowych „repozycji”, „retropulsji”, „wadliwych ułożeń” i „przeciwstawnych parć” zniża się do stwierdzenia, że „stanowi to ogromne wyzwanie dla siły operującego”. Pan Edwards na pewno zgodziłby się z nim. Farmer zrobił głęboki wdech i podszedł do stojącego na podłodze wiadra z gorącą wodą. Umył ręce, a potem znów odwrócił się do krowy. W jego oczach dostrzegłem lekkie przerażenie. – Niech pan posłucha – powiedziałem. – Pomogę. – Dzięki, Jim, ale nic nie możesz zrobić. – Posłał mi blady uśmiech. – Te nogi muszą się obrócić. – O to mi chodzi. Mogę to zrobić. – Jak...? – Z pańską niewielką pomocą. Jest tu gdzieś kawałek sznura? – Tak, tak, mamy całe jardy, ale do takiej roboty jest potrzebne doświadczenie. Nie masz pojęcia... Umilkł, ponieważ już ściągałem koszulę przez głowę. Był zbyt zmęczony, żeby się spierać. Powiesiwszy koszulę na wbitym w ścianę gwoździu, nachyliłem się nad wiadrem i namydliłem ręce; zapach antyseptyku natychmiast wywołał falę wspomnień. Wyciągnąłem rękę i pan Edwards bez słowa podał mi kawałek sznura. Zamoczyłem go w wodzie, a potem szybko zawiązałem pętlę na jednym końcu i wepchnąłem rękę w krowę. Ach tak, jest ogon, tak dobrze mi znany, zwisający między kośćmi miednicy cielęcia. Och, naprawdę uwielbiam takie ułożenie; z głęboką satysfakcją przesunąłem rękę wzdłuż włochatej kończyny, aż uchwyciłem małą raciczkę. W mgnieniu oka założyłem pętlę na pęcinę cielaka i zacisnąłem ją, po czym przeciągnąłem sznur między palcami racicy. – Proszę – powiedziałem do farmera. – Niech pan równo ciągnie, kiedy panu powiem. Oparłem dłoń na stawie stepu i zacząłem spychać w głąb macicy. – Już – poleciłem. – Tylko ostrożnie. Bez szarpania. Zrobił to jak człowiek we śnie i po kilku sekundach pokazała się mała raciczka. – A niech to! – powiedział pan Edwards. – A teraz druga – mruknąłem, zdejmując pętlę. Powtórzyłem czynności, a farmer – nieco wstrząśnięty – pociągnął za sznur. Draga raciczka, żółta i wilgotna, niemal natychmiast dołączyła do pierwszej. – A niech to wszyscy diabli! – powiedział pan Edwards. – Dobrze – podsumowałem. – Proszę chwycić nóżkę; za kilka sekund będziemy je mieli. Chwyciliśmy za nóżki i zaczęliśmy ciągnąć, ale wielka krowa wyręczyła nas, jednym silnym skurczem wypychając mokre i wijące się cielątko w moje ramiona. Zachwiałem się i usiadłem z nim na słomie. – Wspaniały byczek, panie Edwards – powiedziałem. – Niech go pan wytrze. Farmer rzucił mi osłupiałe spojrzenie, a potem skręcił wiecheć ze słomy i zaczął wycierać stworzonko. – Pokażę panu, co robić, gdyby kiedyś znów trafił pan na ułożenie pośladkowe – powiedziałem. – Należy jednocześnie ciągnąć i odpychać, dlatego trzeba się posłużyć sznurem. Kiedy spycha pan cielę w głąb macicy, żeby wyprostować staw stepu, wtedy pomocnik ciągnie za sznur założony na pęcinę. Nóżka się prostuje i wchodzi do kanału miednicy. Zauważył pan, że przeciągnąłem sznur przez szparę międzyracicową – to jest bardzo ważne. W ten sposób podnosi się ostre kopytko i zapobiega uszkodzeniu ściany pochwy. Farmer pokiwał głową i nie przestawał wycierać cielaka. Kiedy skończył, spojrzał na mnie z niedowierzaniem i kilkakrotnie poruszył wargami, zanim odzyskał głos. – Jak... jak... skąd, do licha, wiedziałeś, jak to zrobić? Powiedziałem mu. – Ty draniu! Ukrywałeś to, prawda? – wybuchnął po długim milczeniu. – No cóż... nigdy pan mnie nie pytał. Podrapał się po głowie. – Hmm, nie chciałem być wścibski i wypytywać chłopaków, którzy mi pomagają. Niektórzy ludzie tego nie lubią... W milczeniu wytarliśmy ręce i włożyliśmy koszule. Zanim wyszedł, obejrzał się na cielę, które już uparcie próbowało wstać, wylizywane przez matkę. – Żywotny maluch – rzekł farmer. – A mogliśmy go stracić. Jestem ci bardzo wdzięczny. – Uścisnął mnie. – No cóż, chodźmy, panie weterynarzu, zjemy kolację. Na środku podwórka przystanął i spojrzał na mnie ze skruchą. – Wiesz co, pewnie uznałeś mnie za głupka, gdy tak przez godzinę szarpałem się z krową i o mało nie padłem. Podszedłeś i załatwiłeś sprawę w parę minut, a ja czuję się słaby jak dziecko. – Wcale nie, panie Edwards – odparłem. – To nie jest... – Zastanawiałem się przez chwilę. – To nie jest kwestia siły; trzeba po prostu wiedzieć, jak to robić. Kiwnął głową, zamilkł i gapił się na mnie przez bardzo długą chwilę. Nagle błysnął białymi zębami; jego brązową twarz przeciął szeroki uśmiech, który przeszedł w głośny śmiech. Wciąż trząsł się ze śmiechu, gdy doszliśmy do domu, a kiedy otworzyłem drzwi do kuchni, oparł się o ścianę i otarł łzy z oczu. – Ty młody diable! – rzekł. – Musiałeś się odgryźć, no nie? Rozdział dwudziesty ósmy. Nareszcie jechaliśmy do szkoły lotniczej. Znajdowała się w Windsorze. Droga pozornie wydawała się prosta, lecz okazała się typową wojenną podróżą, złożoną z niezliczonych przystanków i przesiadek oraz niekończącego się czekania. Trwała całą noc i wciąż wyrywano nas ze snu. Uciąłem sobie godzinną drzemkę na stole w poczekalni jakiejś bezimiennej stacyjki i mimo twardego łoża oraz braku poduszki miałem miły sen o Darrowby. Trząsłem się na wyjeżdżonym trakcie do Nether Less Farm, ściskając wyrywającą się z rąk kierownicę. W dole widziałem dom z wyblakłymi czerwonymi dachówkami wyzierającymi zza osłony drzew, a dalej porośnięte krzakami zbocze, które wznosiło się aż do wrzosowisk na szczycie. Drzewa były karłowate i rzadko rozsiane na stromych stokach. Jeszcze wyżej były tylko piargi i urwiska, a na samym szczycie dostrzegłem wrzosowiska, kuszące w promieniach słońca, gładkie, rozległe i puste. Szrama na szerokim pasie zielonej łąki znaczyła miejsce, skąd dawno temu zwieziono kamienie na budowę farm i murków, które przez setki lat opierały się ostremu klimatowi. Wiedziałem, że kiedyś stąd odejdę i zostanę zapomniany, a te domy i biegnące w nieskończoność murki będą tu zawsze. Helen siedziała obok mnie w samochodzie. Uwielbiałem, kiedy jechała ze mną na obchód; po skończonych wizytach wspięliśmy się na zbocze, wdychając woń ciepłych paproci i czując rosnące podniecenie, w miarę jak zbliżaliśmy się do szczytu. W końcu znaleźliśmy się na górze i stanęliśmy twarzą w twarz z dzikimi wrzosowiskami, chłodnym wiatrem Yorkshire i z cieniami obłoków, przemykającymi po zielono-brązowych wierzchołkach. Ciepła dłoń Helen spoczywała w mojej dłoni, gdy wędrowaliśmy wśród wrzosów, mijając wyskubane przez owce zielone wysepki aksamitnej murawy. Helen uniosła głowę, gdy nad szczytami rozległ się krzyk samotnego kulika, a za ciemną chmurą rozwiewanych przez wiatr włosów dostrzegłem jej zachwycone, błyszczące oczy. Lekkie potrząsanie za ramię przywróciło mnie do rzeczywistości, do syku pary i tupotu buciorów. Blat stołu uwierał mnie w biodro i zesztywniał mi kark, który opierałem o plecak. – Przyjechał pociąg, Jim – powiedział stojący nade mną lotnik. – Żal mi było cię budzić. Uśmiechałeś się przez sen. Dwie godziny później, spoceni, nieogoleni, zaspani, obładowani ekwipunkiem, dowlekliśmy się do lotniska w Windsorze. Siedzieliśmy w drewnianym baraku i ledwie słuchaliśmy kaprala, który podawał nam miejsca zakwaterowania. Nagle dotarł do nas sens jego słów. – Jeszcze jedno – mówił. – Pamiętajcie, żeby zawsze nosić znaczki identyfikacyjne. W zeszłym tygodniu mieliśmy dwie ofiary; piloci byli zupełnie spaleni i żaden z nich nie miał znaczka. Nie wiedzieliśmy, kim są. – Bezradnie rozłożył ręce. – Takie przypadki przysparzają nam wiele pracy, więc pamiętajcie o tym, co wam powiedziałem. Po tych słowach wszyscy się ocknęli i zaczęliśmy uważnie słuchać. Zapewne do tej pory myśleliśmy, że tylko bawimy się w lotników. Spojrzałem za okno, na rękaw wiatrowskazu powiewający nad długim, płaskim polem, na porozstawiane tu i tam samoloty, na zbiornik przeciwpożarowy i na rząd niskich drewnianych baraków. Koniec zabawy. Zaczęła się wojna.