12979
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 12979 |
Rozszerzenie: |
12979 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 12979 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12979 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
12979 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
z motylem
YDAWNICTWO1
Redaktor naczelny, dyrektor Wojciech Głuch
Redakcja
Daria Demidowicz-Domanasiewicz
Korekta Stanisława Trela
Projekt okładki Beata Zdęba
Projekt typograficzny Maciej Szłapka
Łamanie i przygotowanie do druku
Pracownia Składu Komputerowego TYPO-GRAF
t -
Wydanie pierwsze
© 2003 by Wydawnictwo EUROPA
Wszystkie prawa zastrzeżone, szczególnie prawo do przedruku i tłumaczeń na inne języki. Żadna z części tej książki nie może być publikowana bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawnictwa. Dotyczy to również sporządzania fotokopii, mikrofilmów oraz przenoszenia danych do systemów komputerowych.
ISBN 83-88962-28-0
Wydawnictwo EUROPA
50-011 Wrocław, ul. Kościuszki 35
tel. (071) 346 30 10, faks (071) 346 30 15
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwo-europa.pl
Druk i oprawa
Drukarnia Wydawnicza im. W L. Anczyca SA, Kraków
* * *
i i
Ta książka nie powstałaby nigdy, gdyby na mojej drodze życia nie pojawili się ludzie, którzy w najtrudniejszych chwilach podali mi rękę i byli dla mnie oparciem.
Dzięki ojcowskiej opiece, jaką otoczył mnie prof. dr hab. nauk medycznych Michał Krauss, mogłam pogodzić studia z leczeniem w Szpitalu Chirurgii Plastycznej.
Dzięki wysiłkom prof. dr. hab. nauk medycznych Kazimierza Kobusa, mogłam pewniej wkroczyć w świat złudnie nazywany elitarnym.
Dzięki pielęgniarkom, salowym i innym osobom zatrudnionym w szpitalu, które stwarzały serdeczną, rodzinną atmosferę, częste powroty na kolejne zabiegi nie napawały mnie lękiem czy grozą.
W czasie leczenia poznałam wiele kobiet i dziewcząt, wielu mężczyzn i chłopców. Z ich zwierzeń w bezsenne noce, z ich opowieści w słoneczne, radosne dni zrodziły się powieściowe postaci, których portrety stworzyłam z elementów kilku różnych życiorysów. Każdy spośród rzeszy pacjentów tego szpitala może odnaleźć siebie w bohaterach powieści.
Ta powieść istnieje dzięki Warn.
„Tango z motylem " jest więc o Was, dla Was, dla Waszych bliskich, dla znajomych i nieznajomych, którzy staną się znajomymi.
Dziękuję Warn za to, że byliście i jesteście ze mną, że towarzyszycie mi w życiu, pozostając w pamięci i we wspomnieniach.
ROZDZIAŁ
Inaczej
Mam mieć oczy szeroko otwarte, słuch wyostrzony, wyczulony na każde słowo, na każdy dźwięk. Mam zapamiętać zapach bloku operacyjnego, który przecież doskonale znam. Żeby wszystko dokładnie zarejestrować w pamięci jak na taśmie filmowej, ani wczoraj wieczorem, ani dziś rano nie zażyłam luminalu.
A mimo to spałam znakomicie.
Młodziutka pielęgniarka nie może wyjść z podziwu.
- Bez tabletek? I nic a nic się pani nie denerwuje? Pierwszy raz widzę taką pacjentkę.
Na blok operacyjny wchodzę bez lęku. Gdy proszą, bym się położyła na wózku, bo za chwilę Ewa wstrzyknie mi lek uspokajający i rozluźniający mięśnie, nie dygoczę ze strachu jak kiedyś.
Wręcz przeciwnie. Ogarnia mnie niezwykły spokój.
Mam wrażenie, że sala operacyjna, cały blok operacyjny, niebieski, sterylny od podłogi po sufit, wypełnia niewidzialna bania nadmuchana spokojem.
Po zastrzyku jest mi cudownie lekko i błogo. Mogłabym tak leżeć bez końca. Nie martwię się o efekt zabiegu. Czeka mnie zaledwie lcilka zygzakowatych cięć, kilkadziesiąt szwów na brodzie i policzku.
Niczego nie ryzykuję.
Takie drobiazgi nie grożą przecież komplikacjami. A właśnie komplikacji, nie bólu, bałam się zawsze najbardziej.
Spokojna jestem z kilku powodów.
Mam czas, nigdzie się nie spieszę.
Nikt niczego ode mnie nie chce.
Nie dzwonią telefony.
Nie muszę pędzić na kolejną konferencję prasową, gdzie politycy udają, że wiedzą, jak na nowo urządzić świat. Z konferencji trzeba w pośpiechu pisać relację, ścigać się z czasem, bo redakcja nie poczeka, drukarnia nie poczeka, koledzy nie poczekają.
Pracuję w dzienniku, jestem dziennikarką.
Dziś jednak, spokojna i wyciszona, leżę wygodnie, komfortowo na bloku operacyjnym. Chyba trzydziesty raz z rzędu.
Przy wózku, ze strzykawką w ręku, stoi pogodna i uśmiechnięta Ewa. Jedno ukłucie, w głowie zaczyna się wielkie kołowanie. Okno z lewej strony w ścianie jakby ożyło, niespokojnie podskakuje, przewraca się... Ręce, nogi, całe ciało wpółomdlałe, bezwładne.
ROZDZIAŁ
Inaczej
Mam mieć oczy szeroko otwarte, słuch wyostrzony, wyczulony na każde słowo, na każdy dźwięk. Mam zapamiętać zapach bloku operacyjnego, który przecież doskonale znam. Żeby wszystko dokładnie zarejestrować w pamięci jak na taśmie filmowej, ani wczoraj wieczorem, ani dziś rano nie zażyłam luminalu.
A mimo to spałam znakomicie.
Młodziutka pielęgniarka nie może wyjść z podziwu.
- Bez tabletek? I nic a nic się pani nie denerwuje? Pierwszy raz widzę taką pacjentkę.
Na blok operacyjny wchodzę bez lęku. Gdy proszą, bym się położyła na wózku, bo za chwilę Ewa wstrzyknie mi lek uspokajający i rozluźniający mięśnie, nie dygoczę ze strachu jak kiedyś.
Wręcz przeciwnie. Ogarnia mnie niezwykły spokój.
Mam wrażenie, że sala operacyjna, cały blok operacyjny, niebieski, sterylny od podłogi po sufit, wypełnia niewidzialna bania nadmuchana spokojem.
Po zastrzyku jest mi cudownie lekko i błogo. Mogłabym tak leżeć bez końca. Nie martwię się o efekt zabiegu. Czeka mnie zaledwie kilka zygzakowatych cięć, kilkadziesiąt szwów na brodzie i policzku.
Niczego nie ryzykuję.
Takie drobiazgi nie grożą przecież komplikacjami. A właśnie komplikacji, nie bólu, bałam się zawsze najbardziej.
Spokojna jestem z kilku powodów.
Mam czas, nigdzie się nie spieszę.
Nikt niczego ode mnie nie chce.
Nie dzwonią telefony.
Nie muszę pędzić na kolejną konferencję prasową, gdzie politycy udają, że wiedzą, jak na nowo urządzić świat. Z konferencji trzeba w pośpiechu pisać relację, ścigać się z czasem, bo redakcja nie poczeka, drukarnia nie poczeka, koledzy nie poczekają.
Pracuję w dzienniku, jestem dziennikarką.
Dziś jednak, spokojna i wyciszona, leżę wygodnie, komfortowo na bloku operacyjnym. Chyba trzydziesty raz z rzędu.
Przy wózku, ze strzykawką w ręku, stoi pogodna i uśmiechnięta Ewa. Jedno ukłucie, w głowie zaczyna się wielkie kołowanie. Okno z lewej strony w ścianie jakby ożyło, niespokojnie podskakuje, przewraca się... Ręce, nogi, całe ciało wpółomdlałe, bezwładne.
Dobrze znam i tę salę, i ten stół operacyjny, i wózek, na którym leży się w otępieniu tuż przed zabiegiem.
Pielęgniarki pomagają przejść z wózka na stół.
Tym razem jestem tu z własnej woli i chęci. Dla rzetelności opisu poddaję się zabiegowi chirurgii plastycznej. Kiedyś operacje były konieczne. Ta wygląda na kaprys. Ale w rzeczywistości nim nie jest. To kontynuacja leczenia, które rozpoczęłam w dzieciństwie.
- Co będziesz sobie teraz operować? - pyta Sonia.
Ewę i Sonię, pielęgniarki z bloku operacyjnego, znam wiele lat. Ich obecność zawsze budowała we mnie poczucie bezpieczeństwa.
- Tym razem nic poważnego. Zwykłe, proste wycięcie blizn.
- Przesuń się trochę wyżej... Głowa musi być dobrze oświetlona. Która strona będzie operowana?
- Chyba obie.
- No to trzeba umyć całą twarz.
Na tym stole w tej sali ostatni raz leżałam kilkanaście lat temu. Wtedy znałam wszystkich lekarzy, wszystkie pielęgniarki. Dziś otaczają mnie nowe twarze. Ale te nowe pielęgniarld są równie ciepłe i uczynne, jak tamte sprzed lat.
- Przykryjemy panią, dobrze? Proszę zamknąć powieki. I proszę się nie bać. To tylko tampon z wodą. I tampon z benzyną. I tampon ze spirytusem...
Nie cierpię zapachu benzyny, spirytusu, eteru, ale teraz, podczas mycia, muszę to znieść.
Oczy już zamknięte, przysłonięte sterylną serwetą. Cała jestem przykryta sterylnym prześcieradłem.
Słyszę kroki i szelest lekarskiego fartucha.
Profesor jest przy mnie.
- Symulantka - mówi z udawaną przyganą. Specjalnym pisaldem zaznacza linie cięć. Ukłucie jedno, drugie, trzecie... To znieczulenie. Drętwieją usta, policzek, broda.
- Proszę nóż...
Na szyi czuję ciepło od strużki krwi.
Pułapka
Przez okno sali operacyjnej widać błękit nieba i góry pokryte lasem. Na dworze czerwcowy upał.
7
8
Gdy odwiedziłam profesora zimą, nie przypuszczałam, że zdecyduję się na zabieg i kolejny raz wyląduję na stole operacyjnym.
Profesor także tego nie przewidział.
Był późny wieczór.
Rozmawialiśmy nie w szpitalu, lecz w jego nowym i obszernym domu, w salonie, gdzie kręcił się duży pies. Profesorowa odbierała telefony, które nie milkną do północy. Ludzie po wypadkach szukają ratunku.
Częściej niż mężczyźni ratunku szukają tu kobiety w depresjach.
Mąż, kochanek, przyjaciel odchodzi. Znalazł młodszą, ze świeżą urodą. Trzeba go zatrzymać.
To może się udać, gdy skrócimy nos, który nie wiadomo dlaczego wydłużył się, bo przecież dwadzieścia lat temu był znacznie krótszy. To uda się na pewno, gdy usuniemy zmarszczki wokół oczu i ust, podniesiemy policzki oraz zlikwidujemy niepotrzebny, obwisły fałd pod brodą.
Mężczyźni po wypadkach, kobiety w depresjach odnajdują prywatny adres i numer telefonu profesora.
Telefon dzwoni w porze, gdy uzdrowisko szykuje się do snu.
I pacjenci szpitala chirurgii plastycznej w Polanicy Zdroju także.
Dorośli - z twarzami bez nosów, bez żuchw po amputacjach, bez uszu, które spłonęły, stopiły się w ogniu - nie mogą zasnąć.
Obmyślają sposoby na życie w nowej, niespodziewanej dla siebie, sytuacji.
Przewracają się niespokojnie z boku na bok zanurzeni we własne myśli.
Dzieci z rozszczepami warg i podniebienia, ze spłaszczonymi nosami, z przesuniętymi na boki oczodołami, zniekształconymi czaszkami, z dłońmi bez paluszków, które nie wiadomo dlaczego nie wykształciły się, nie urosły, są spokojne.
Już śpią.
Uśmiechają się przez sen nieświadome bólu fizycznego i psychicznego, który czeka je po operacji, a potem w życiu.
Oddział dziecięcy w ostatnich latach został rozbudowany, powiększony. Wchłonął oddział męski i zajmuje całe skrzydło pierwszego piętra.
Teraz oddział męski przemieszany z żeńskim, jest przeniesiony na drugie piętro. W jednej sali kobiety, w drugiej obok, za ścianą, mężczyźni. Takie sąsiedztwo kiedyś nie byłoby możliwe.
Przed wielu laty gdy jako dziecko trafiłam do szpitala, maluchy zajmowały jedną dużą salę podzieloną na trzy mniejsze przeszklonymi ścianami. Zabudowana, oszklona weranda służyła nam za jadalnię i bawialnię. Oddział dziecięcy był wydzielony z oddziału męskiego.
Moje łóżko stało pod ścianą w sali dla starszaków obok umywalki i kranu z wodą.
Profesor był wówczas dopiero studentem medycyny. Spotkaliśmy się w tym szpitalu dziesięć lat później. Ja, u progu studiów, i on, młody chirurg po specjalizacji, ale jeszcze przed doktoratem.
Przez przypadek zostałam jego pacjentką.
Trudną.
Niepokorną.
Zbuntowaną.
Kilka dni po nieudanym zabiegu wpadałam z wrzaskiem do jego gabinetu, krzycząc od drzwi: - Gdy ja miałam kontakty z chirurgią plastyczną, pan biegał w krótkich majtkach! Proszę więc słuchać, co mówię!
Nie protestował.
Milczał, przeczekując awanturę.
Tak reagowałam na komplikacje i niepowodzenia.
Szloch, łzy i krzyk.
Rozpacz nie trwała jednak dłużej niż dwa dni.
Przecież w takim stanie nie wypuszczą mnie ze szpitala. Z dziurą, z otwartą raną w środku policzka? Coś muszą zrobić, coś wymyślić, coś postanowić.
Szukałam argumentów i kojących myśli, które dodawały mi otuchy, nie pozwalały zapaść się w beznadziejną, depresyjną otchłań.
Młody chirurg sprzed lat jest dziś profesorem o międzynarodowej sławie. Kieruje szpitalem.
Zajęty ponad miarę.
Osaczony pacjentami, ich nieszczęściami, łzami, rozpaczami, po wyjściu z bloku operacyjnego, po wielogodzinnych zabiegach stara się znaleźć czas na czytanie. Śledzi osiągnięcia i postępy kolegów na świecie.
W szpitalnym gabinecie stos literatury w kilku językach.
Najwięcej w angielskim.
W domu stos literatury.
10
Na szerokiej, wygodnej kanapie w salonie leży wpółotwarta książka na stronie z angielskim opisem kolorowego zdjęcia. Na zdjęciu zaznaczony mięsień pod łopatką. Strzałki pokazują, jak można go przesunąć, przenieść w miejsce amputowanej piersi.
- Pod ten mięsień, uszypułowany - powie profesor - kobietom wszywa się protezy.
Sonia wyjaśni mi potem, że mięsień jest potrzebny po to, by, ujmując rzecz w ogromnym uproszczeniu, proteza nie przesuwała się pod skórą.
- Protezę trzeba jakoś umocować, bo by zleciała, zsunęła się aż do pasa - mówi Sonia.
A kobieta, której amputują pierś z powodu raka, ma wycięte wszystko. I mięsień, i gruczoły, i tkankę tłuszczową, i węzły chłonne pod pachą.
- O szczegóły zapytaj profesora - radzi.
Profesor wymyśla własne metody, własne techniki operowania i leczenia. Z metalowych prętów, wkrętów, rozporek konstruuje aparaty, którymi rozciąga, wydłuża pacjentom kości czaszki i twarzy.
Ale dobrze jest poczytać, dowiedzieć się, jak to robią koledzy w USA czy we Francji. Jeszcze lepiej pojechać tam i zobaczyć wszystko na własne oczy. Podczas takich wyjazdów, szczególnie przy dłuższych pobytach, profesor zwykle trafia na podobnych sobie chirurgów.
A jest ich w świecie niewielu.
Zaledwie kilkudziesięciu.
I zaprzyjaźnia się.
Potem ci chirurdzy długo szukają na mapie kraju o nazwie „Polska" i punkciku z napisem „Polanica Zdrój".
Lecą samolotem do Warszawy, pociągiem jadą do uzdrowiska.
Tak właśnie zrobił Meksykanin F. Ortiz-Monasterio, jeden z nielicznych chirurgów plastyków na świecie, którzy - tak jak profesor - rozciągają kości twarzy i czaszki. Pierwszym był Amerykanin Joseph McCarthy. W lutym 1992 roku opublikował wyniki takiego zabiegu. Profesor w Polanicy poszedł jego śladem kilka miesięcy później. Ale rozwinął i udoskonalił metodę Amerykanina.
Niedawno Polanicy Zdroju uporczywie szukali na mapie chirurdzy plastycy z dwudziestu trzech krajów świata. Tu wyznaczyli sobie miejsce kongresu. Lecieli kilkanaście godzin, jak ci z Ameryki,
kilka godzin, jak ci z Wielkiej Brytanii i innych krajów Europy, by sprawdzić legendę o małym, lecz niezwykłym polskim szpitalu, która krąży po Europie, a w ostatnich latach także po USA i po Australii.
Przywieźli wiedzę, doświadczenie oraz najnowocześniejsze wkładki - protezy do powiększania piersi.
Jadwisia, pielęgniarka z bloku operacyjnego, od razu położyła się na stole.
Niech pokażą, co potrafią.
Martwiły ją małe piersi, które po urodzenia dziecka skurczyły się, prawie całkiem zanikły. Ślad międzynarodowego kongresu chirurgów plastyków w Polanicy Zdroju jest teraz trwały, widoczny. Ma kształt ślicznych, jędrnych, dziewczęcych piersi Jadwisi.
Profesor pisze referaty naukowe, recenzuje podręczniki medyczne, okazjonalnie ma wykłady w ośrodkach światowych, a regularnie na akademii medycznej, do której trzeba dojechać kilkadziesiąt kilometrów.
Pokonanie odległości nie jest problemem, ale na dojazd trzeba poświęcić czas, którego profesorowi ciągle brakuje.
Przed laty, kiedy jeszcze nie miał tytułów naukowych, wybrał się z zaprzyjaźnionym uzdrowiskowym internistą na wypoczynek do Zakopanego. Internista wrócił rozgoryczony i zawiedziony. Opowiadał, że profesor obłożył się książkami, w ogóle chyba nie widział gór. Naukę przerywał jedynie dla zrobienia kilkudziesięciu pompek na świeżym powietrzu.
Profesora znam od trzydziestu lat.
Profesorową krócej.
Oboje wpisali się w mój życiorys, co profesorowa uświadomiła sobie kilkanaście lat temu. Gdy zbierałam materiał do reportażu, poprosiła o interwencję:
- Niech pani przemówi mężowi do rozsądku. Zajmujemy mieszkanie córki. Powinniśmy rozpocząć budowę własnego domu, a mąż ciągle nie ma ani czasu, ani głowy do talach przedsięwzięć.
Profesora rzeczywiście bez reszty zajmowało wówczas modelowanie czaszek oraz przeszczepy kości i płatów, czyli skóry wraz z mięśniem, ścięgnem, naczyniami nerwowymi i krwionośnymi.
Rozwijał w Polsce mikrochirurgię, wprowadzał nowe techniki operacji twarzy i czaszki.
Ścigał się z kolegami na świecie.
11
12
Wymyślał nowe metody zabiegów, wracał z międzynarodowych kongresów uradowany tym, że wzbudził podziw a i zawodową zazdrość w renomowanych ośrodkach Europy Zachodniej i USA. Cieszył się, gdy inni korzystali z jego metod i je powielali, co zdarzało się coraz częściej.
W latach osiemdziesiątych przyszłam do szpitala na rozmowę już jako dziennikarka. Zastałam profesora w gabinecie pośród stosu kolorowych przeźroczy i gipsowych odlewów.
Zachwycał się kolekcją niezwykłych deformacji twarzy, którym przywrócił harmonię i piękno.
Rozsadzała go radość.
Pokonał niewidoczne bariery i opór natury. A jeszcze nie tak dawno wydawało się, że w organizmie człowieka istnieje granica, której chirurgowi plastykowi przekroczyć nie wolno.
Profesor znacznie ją przesunął.
Zobaczmy, co tu mamy, mówił wtedy. Tu na przykład jest przerost żuchwy, a tu niedorozwój. Chłopak i dziewczyna przed zabiegiem: dziewczyna ma zapadniętą górną wargę i wystającą brodę, a u chłopaka jest odwrotnie.
A oto jak wyglądają po zabiegach.
Normalnie. Ładny profil, prawidłowy zgryz, nic nigdzie nie wystaje.
Na tym przeźroczu, spójrzmy, są superkompłikacje. Szczęka niedorozwinięta, żuchwa przerośnięta i w dodatku skrzywiona.
Co trzeba było zrobić?
Nic szczególnego. Wystarczyło szczękę przesunąć do przodu, żuchwę cofnąć i zrotować. To wszystko robi się podczas jednej operacji. Ale taka zabawa trwa długo. Od rana do wieczora.
Za to po zabiegu dziewczyna wygląda tak.
Piękna, prawda?
Co tu jeszcze mamy? O, jest przepuklina mózgowa. Rozpycha oczodoły. Chłopak ma także rozszczep wargi i podniebienia. Do niedawna nikt nie operował takich ludzi w całej Europie Środkowo-Wschodniej. My ich przyjmujemy. Bez zabiegu też mogą żyć. Tylko co to za życie?
A tu, proszę spojrzeć, kolejna przepuklina mózgowa i środkowy rozszczep twarzy. Bardzo ciekawy przypadek. I niezwylde trudny. Trzeba było przesunąć oczodoły, wytworzyć nos, zszyć rozszczep i wysunąć szczękę do przodu, bo była niedorozwinięta.
Co z mózgiem?
A, nic. Wycina się przepuklinę, powiększa czaszkę i mózg przesuwa do tyłu. W takich zabiegach uczestniczą zaprzyjaźnieni neurochirurdzy, bo stopień komplikacji jest duży.
Profesor z zainteresowaniem przyglądał się twarzom na kolejnych przeźroczach. Znał je dobrze. Bo przecież sam je reperował, naprawiał, sztukował.
I zapamiętał.
Ten mężczyzna dostał siekierą między oczy. Stracił oko, zgryz ma cofnięty, nos płaski, z bliznami.
Ta dziewczyna trafiła do szpitala po wypadku samochodowym. Strzaskany oczodół i szczęka, ubytek żuchwy, co dobrze widać na gipsowym odlewie. Tu wystarczyło zrobić to, co u poprzednich pacjentów - przesunąć ścianę oczodołu, wymodelować szczękę, ubytek żuchwy uzupełnić przeszczepem kostnym z biodra.
Dziewczyna wygląda teraz wspaniale. Nie ma śladu szwów, profil piękny, twarz, jakby nigdy jej się nic szczególnego nie przydarzyło.
W zimowy wieczór przypomniałam profesorowi tamte fascynacje i rozmowę sprzed lat.
Gipsowe odlewy? To już odległa historia. Teraz przed operacją robi się trójwymiarowe modele za pomocą tomografii komputerowej. Taki model uwzględnia każdą kosteczkę. Żadnych odlewów nie trzeba.
W ogóle w ostatnich dwudziestu latach w chirurgii plastycznej dokonano takiego postępu, o jakim się ludziom kiedyś nie śniło. Przeszczepianie palca ze stopy na dłoń w tym szpitalu nie jest już czymś niezwykłym.
To prawie codzienność.
Profesora nadal jednak fascynują operacje naprawcze twarzy i czaszek. Pojawiły się zupełnie nowe, jeszcze kilkanaście lat temu niewyobrażalne możliwości.
Profesor mówi, że teraz przecina się i rozciąga kości czaszki, żuchwy, szczęki w trzech płaszczyznach.
Zdarza się, że dziecko ma niedorozwiniętą żuchwę po jednej stronie. Zniekształcenie jest bardzo widoczne, deformuje twarz.
Kiedyś trzeba było żuchwę rozciąć, wstawić tam kość i na wiele tygodni zadrutować, unieruchomić i związać szczękę z żuchwą. A teraz wystarczy przeciąć żuchwę wewnątrz, założyć aparacik, który rozciąga ją po milimetrze na dobę.
13
Szczelina kości wypełnia się sama.
Już nie trzeba przeszczepiać kości z biodra czy z żebra.
- Czy to nie jest coś fascynującego? Wspaniałego? - pyta profesor.
Jest.
Sama na chwilę ulegam złudzeniu, że wystarczy położyć się na stole operacyjnym i pozwolić profesorowi coś przyciąć, rozciągnąć, przeszczepić, by odzyskać utraconą w wypadku urodę i wiarę, że z tą poprawioną twarzą, z odtworzonym uchem, z nowym nosem, zrekonstruowaną żuchwą po koniecznej amputacji, by rak nie rozlał się na całą twarz, można żyć jak dawniej, jak żyją ludzie nie-dotknięci nieszczęściem.
A przecież tak nie jest.
Każdy, kto trafia do tego szpitala, wlecze za sobą psychiczny garb. I głównie chodzi o pozbycie się tego garbu, tego niewidocznego ciężaru, który tkwi gdzieś głęboko w człowieku.
Określenie „chirurgia plastyczna" kojarzy się z estetyką i pięknem.
Ze sztuką.
Ale chirurgia plastyczna to także skalpel, krew, ból, łzy, zwątpienie i długie, bezsenne noce.
Radość przychodzi dużo, dużo później.
Radość przychodzi często, ale też nie zawsze.
14
* * *
Chirurgią plastyczną można zarazić się jak ciężką, nieuleczalną chorobą.
Schorzenie dopada wielu pacjentów połanickiego szpitala i charakteryzuje się tym, że nawet po latach wracają do uzdrowiska, by chociaż z zewnątrz popatrzeć na mury starego, dziewiętnastowiecznego budynku, na okna sal operacyjnych, na przyległy do szpitala ni to sad, ni to park, gdzie w wiosenne i letnie dni kojarzą się pary, dopiero co poreperowanych, pozszywanych, połatanych, ale już przecież zakochanych dziewcząt i chłopców.
Ci pacjenci w sposób niezamierzony i bezwiedny przywiązują się do lekarzy, do pielęgniarek, do ludzi, którzy są tu przy nich w najtrudniejszych momentach życia.
Obcy świadkowie rozpaczy skrywanych przed światem zewnętrznym, nagle stają się osobami bliskimi.
Do tego szpitala jeździ się latami i wraca jak do rodzinnego domu. Często leczenie jest długie, wieloetapowe. Tak jeździliśmy my: Julia, Marta, Piotr i ja.
Tu nawiązują się trwałe przyjaźnie.
Bywa, że na całe życie.
Ja także uległam tej chorobie pod nazwą „chirurgia plastyczna". Jak w burzliwym małżeństwie kilka razy rozstawałam się ze szpitalem „na zawsze". Po przerwie wracałam.
Teraz także wróciłam, ale z zupełnie innego powodu. Mam opisać losy ludzi tu spotkanych i rozwój chirurgii plastycznej w Polsce, która pomogła im na nowo ułożyć sobie życie.
Ostatnia rozmowa z profesorem nie wystarczyła mi.
Inaczej się dzisiaj operuje.
Czyli jak?
Są nowe techniki.
Czyli jakie?
Muszę to zobaczyć. Najlepiej, gdy jeszcze raz położę się na stole operacyjnym. Byłby to mój dwudziesty szósty pobyt w szpitalu i trzydziesty zabieg.
Wojtek, wydawca i inspirator książki, zachwycony pomysłem. Warszawska redakcja tygodnika, który chce mieć świeży, drapieżny reportaż, także.
Telefonuję do profesora:
- Bez kolejnej operacji, bez zobaczenia jeszcze raz wszystkiego na własne oczy, bez przypomnienia sobie łęku i emocji przy wjeździe na blok operacyjny, nieznanych przecież chirurgowi plastykowi, bo nie jest pacjentem, opowieść nie będzie prawdziwa.
Profesor nie podziela entuzjazmu wydawcy. Milczy chwilę.
- Nie bardzo widzę, co jeszcze należałoby u pani operować.
- Ale ja widzę. Trzeba dokończyć korekcję blizn.
Wiem, że gdyby nagle trzeba by mi było dosztukować żuchwę, profesor nie miałby cienia wątpliwości co do sensu mojego pobytu w szpitalu. Ale usuwanie blizn, których prawie nie widać pod makijażem? To drobiazg niegodny ręki światowej sławy, jaką dziś jest profesor.
- Dobrze, niech będzie - wzdycha zrezygnowany, zniechęcony.
15
Jest to jednak zniechęcenie chwilowe, bo profesorowi od razu przychodzi do głowy nowy pomysł. Szpital właśnie kupuje specjalistyczny sprzęt, w tym i laser. Za pomocą lasera zmniejsza się, ściera blizny, a także niektóre naczyniaki.
Możemy spróbować.
Nie możemy.
Przywiązana jestem do dobrych, starych, sprawdzonych technik.
Żadnych eksperymentów. Dermobrazję, głębokie ścieranie naskórka elektryczną tarką w przekonaniu, że ranę pokryje piękna, gładka blizna, też mam już przecież za sobą. Blizna jest mniejsza, ale wcale nie taka znów piękna.
Zwyczajna, jak blizna.
W dodatku po takim eksperymencie dopiero po kilku miesiącach dochodzi się do sił i do tej chwili, gdy można wyjść na ulicę między ludzi, nie budząc sensacji.
Nie mam na to ani czasu, ani ochoty.
Tradycyjne, radykalne, głębokie wycięcie blizn i zszycie ran zupełnie mi wystarczy. To już także przerabialiśmy.
- A nie lepiej od razu odciąć całą głowę? - pyta profesor.
16
Julia
Do napisania książki skłonił mnie Wojtek. Wojtek należy do elity polskich reporterów, ale teraz jest wydawcą. W opowieści
0 szpitalu chirurgii plastycznej widzi świetny temat. Do pomysłu przekonywał mnie długo.
Wspierała go Julia.
Poznałam ją w tym szpitalu, gdy miałyśmy po kilkanaście lat.
Nie wiedziałyśmy wtedy, że nie można w pełni odtworzyć, powtórzyć natury. Teraz wiemy, że nawet najbardziej udany przeszczep skóry zawsze będzie tylko przeszczepem, zawsze jedynie łatą mniej lub bardziej widoczną.
- Opowiedz to, koniecznie opowiedz - mobilizowała mnie Julia. - Opisz. Napisz, że ten szpital był dla nas najbezpieczniejszym
1 najweselszym miejscem na świecie. Budował w nas optymizm. Nikt się tam na nas bez potrzeby nie gapił. Tam rodziły się nasze największe, najpiękniejsze marzenia i nadzieje.
Pomagali nam w tym lekarze.
* * *
Julia. Wysoka, szczupła, po czterdziestce, nosi świetnie dobrane peruki. Do szpitala przyjeżdżała jako blondynka. Teraz jest brunetką. Nikt nawet nie podejrzewa, że nie ma włosów. Koleżanki w pracy proszą:
- Zdradź adres fryzjera, który ścina ci włosy. Zawsze masz tak świetnie przystrzyżone i ułożone włosy.
Julia albo milczy, albo wykręca się od odpowiedzi. Ślad wypadku - rozległe oparzenie głowy - niewidoczny, bo starannie schowany pod peruką, wprawdzie pozostał także na jej twarzy, ale nie zepchnął Julii w cień, na margines.
Odważnie, do niedawna samotnie, szła przez życie.
Ostatnio zapytała:
- Nie wiesz, czy teraz w Polanicy przeszczepiają włosy?
Nie przeszczepiają. To zabieg kosmetyczny, a na kosmetykę nie ma tu ani miejsca, ani czasu.
Z powodu braku włosów Julia w dzieciństwie posprzeczała się z Bogiem. Mieszkała na wsi, gdzie wówczas nie było prądu. Wieczorami ludzie czyścili gazetą okopcone szkiełka lamp naftowych, potem przypalali zapałką knot nasączony naftą. W oknach domów pojawiały się chybocące światełka.
Julia miała wtedy pięć lat, już nieco okrzepła psychicznie po wypadku i w Boże Ciało stanęła z koszyczkiem pełnym kwiatków wśród innych dziewczynek. Ustawione w dwuszeregu miały poprzedzać księdza z monstrancją i słać płatkami drogę przed nim.
Ubrana w białą sukienkę, z wiankiem na głowie, niosła koszyczek ozdobiony różami.
Wianek nie zasłaniał jednak ani blizn, ani nie zastąpił brakujących włosów.
- Wtedy ksiądz chwycił mnie za rękę i publicznie, na oczach wszystkich, usunął z szeregu. Psułam estetykę procesji. To był moment, kiedy straciłam wiarę. Wiedziałam, że ksiądz jest sługą Boga. Myślałam, chlipiąc: „Skoro sługa jest tak okrutny, a Bóg go za to nie karze, to czyż może być sprawiedliwy? Dlaczego ksiądz mnie tak zawstydził, tak skrzywdził? Czy ja zrobiłam coś złego?".
Julia opowiada dziś o incydencie z pozornym spokojem. Usiadła wygodnie w fotelu, długie nogi wyciągnęła przed siebie. Pije kawę.
17
18
Ma atrakcyjną pracę, siedem lat młodszego męża, przytulne mieszkanie w wieżowcu. W jednym pokoju urządziła salonik retro: szezlong, fotel, ciężki, rzeźbiony, dębowy kredens, owalny stół, przykryty haftowanym obrusem. Na ścianach kilka obrazów - ciemne pejzaże w złoconych ramach.
Upłynęło tyle lat, odległe wspomnienia z dzieciństwa nie powinny boleć. Jednak wciąż bolą. Rzadko wracamy do nich w rozmowach, omijamy je, jak niebezpieczne, zaminowane miejsca, by nie rozkrwawiać zabliźnionych już przecież ran psychicznych.
Dziś jednak Julia pierwszy raz sama zaczęła opowieść o dzieciństwie.
- Mama zmarła, gdy miałam trzy i pół roku. Spłonęła w pożarze. Zapaliły się liście tytoniu w suszarni. Ja ocalałam. Wprost z wypadku trafiłam do szpitala. I ojciec także. Miałam poparzoną głowę, twarz, ręce. Ojciec był mniej poparzony niż ja. Przychodził i karmił mnie, bo pielęgniarki nie miały na to czasu. Włosy straciłam w szpitalu. Pielęgniarki zrywały mi z głowy opatrunki wraz z włosami. Byłam za mała, by się obronić. Po powrocie do domu zastałam pustkę po mamie. Kilka lat potem ojciec na nowo ułożył sobie życie. Macocha nie lubiła mnie, nie rozumiała. Rodzina nigdy nie była dla mnie oparciem. Ciotki radziły ojcu, by oddał mnie do zakonu. Uznały, że swoje nieszczęście powinnam ukryć w habicie.
- Kto weźmie taką z bliznami? - mówiły. - Ona nigdy nie wyjdzie za mąż.
Czułam się bezradna i straszliwie samotna. Chciałam być blisko medycyny, blisko lekarzy. Marzyłam o operacjach plastycznych. Nie miałam pieniędzy. Wymyśliłam więc zawód pielęgniarki.
W marzeniach sennych Julia widziała się w fartuchu i czepku z paskiem właśnie w szpitalu chirurgii plastycznej. Wierzyła, że wówczas miałaby szansę na poprawienie urody.
Po podstawówce zaczęła realizować marzenia.
Wybrała szkołę pielęgniarską.
Zdała egzaminy.
Została przyjęta.
Radość trwała krótko. Zaledwie tydzień. Nowa wychowawczyni przyniosła do domu tragiczną wiadomość: z powodu widocznego oszpecenia Julia musi zmienić szkołę.
- Z taką twarzą nie możesz być pielęgniarką. To nie jest zawód dla ciebie. Pielęgniarka powinna wyglądać estetycznie. Wybierz inną szkołę, inny zawód.
Przed laty jako malutkie dziecko, doznała szoku po awanturze z księdzem. Teraz rozmowa z nauczycielką znów zachwiała w niej wiarę w sens życia. Nie znalazła argumentów na własną obronę. Blizny były naprawdę widoczne, szpeciły. To wiedziała i widziała w lusterku.
Ze zwieszoną głową poszła do szkoły.
Posłusznie odebrała dokumenty.
Zaniosła je do zawodówki.
Potem skończyła technikum.
Została włókniarką.
Studia zaoczne podjęła już jako osoba dorosła.
Jednak urazy z dzieciństwa tkwią w niej do dziś.
Dopiero niedawno zdecydowała się na małżeństwo. Wcześniej testowała wiarę w męską stałość w związkach partnerskich. Nie miała szczęścia do mężczyzn. Odchodziła od nich. Nie trafiała na tych właściwych.
- Spotykałam powoje. Oplatali mnie. To ja musiałam ich dźwigać, pomagać wydobyć się z depresji i z byłych związków z byłymi żonami. Moimi problemami interesowali się na początku. Potem zrzucali na mnie wór ze swoimi kłopotami. Ja byłam ta dzielna, ambitna, otwarta, tolerancyjna i wyrozumiała. Niezwykła, jak mawiali. A ja chciałam być właśnie ta zwykła, najzwyklejsza.
Julia pomagała partnerom wrócić do równowagi psychicznej i życiowej. Kiedy zaczynali robić karierę, do pewnego momentu znosiła ich zachwyty młodziutkimi sekretarkami, asystentkami.
- Miłe, ładne, głupie dupeczki - mówiła bez złości.
W końcu jednak przychodził ten moment, gdy pragnęła zostać sama. Nigdy nie stawała do walki o mężczyznę. Usuwała się w cień. Sądziła, że ślad wypadku odbiera jej szansę na zwycięstwo.
Rozstaniom nie towarzyszyły ani łzy, ani dramaty. Julia nie jest sentymentalna. Nigdy nadmiernie nie ulegała romantycznym uniesieniom czy fascynacjom mężczyznami. Zdarzało się jednak, że na rozkwitającym uczuciu nieśmiało zaczynała budować trwały związek. Wtedy pojawiała się porażająca myśl:
- A gdy on zobaczy mnie bez peruki? Gdy dowie się, że nie mam włosów?
19
20
Z byłymi partnerami utrzymuje przyjazne kontakty. Żalą się na aktualne przyjaciółki. Julia już im nie pomaga, jedynie słucha uważnie. I myśli z ulgą:
- Jak dobrze, że nie muszę być z nimi dzień i noc.
W związkach Julię gubiła nadwrażliwość. Może bolało ją to, co boleć nie powinno?
Jest menedżerem w zachodnim koncernie, ciągle w podróżach, ciągle wśród ludzi. Nauczyła się pokonywać psychiczne bariery, które jej towarzyszą i pojawiają się każdego dnia.
- Telefonuję do jakieś firmy. Staram się być bardzo miła, uprzejma. Sekretarka odwzajemnia życzliwość przez telefon, dyrektor także. Przyjeżdżam, wchodzę do sekretariatu, do gabinetu dyrektora i już od drzwi stykam się z tą barierą, z tym ledwo zauważalnym, niezdrowym zainteresowaniem moją widoczną blizną. Zderzam się ze spojrzeniem sekretarki i dyrektora, udaję, że niczego nie widzę i nie czuję. A przecież czuję! Przystępuję do pertraktacji, jakbym niczego nie zauważyła, jakby nic się nie stało.
Julia zna różne odcienie spojrzeń. Z oczu potrafi odczytać myśli człowieka, który na nią patrzy. Ból niektórych spojrzeń odczuwa fizycznie.
- To jest tak, jakby cię ktoś smagnął rzemieniem, jakby cię nim uderzył w najboleśniejsze miejsce. Bywają dni, kiedy wracam do domu obita spojrzeniami. Wtedy wszystko mnie boli. Nie potrafię płakać. Gdybym potrafiła wyszlochać ból, byłoby mi lżej. Ale nie umiem.
Dziś Julia wróciła do domu lekka, zadowolona, uśmiechnięta. Nie przytrafiła się jej ani jedna barierka. Nawet taka cieniutka jak smużka światła, która wpada przez żaluzje do pokoju, bo właśnie mamy upalne lato.
W takie lato trudniej żyć. Nawet najdroższa peruka jest za ciepła w upały. No i pudry, fluidy, także te najdroższe, nie przykrywają porządnie blizn. Rozmazują się, rozpływają pod wpływem ciepła.
W ciągu dnia trzeba kilka razy zmieniać, poprawiać makijaż. Trzeba być czujnym cały czas. Gdy złowi przypadkowe, niezdrowe spojrzenie, symptom nadmiernego zainteresowania, biegnie do toalety, sprawdza makijaż.
- No tak - konstatuje, patrząc w lusterko. - Spod pudru znów widać bliznę. Trzeba ją przykryć.
I nakłada świeżą warstwę fluidu.
Julię odwiedzam rzadko, dzielą nas setki kilometrów. Za to często rozmawiamy telefonicznie.
Gdy na Wybrzeżu spłonęła dyskoteka i ofiary wypadku, głównie młodzież, trafiły do centrum oparzeń na Śląsku, w słuchawce usłyszałam jej głos:
- Dobrze, że oni jeszcze nie wiedzą, jakie życie ich teraz czeka. Wczoraj dwie panie opowiadały w telewizji o operacjach plastycznych. Obie usuwały zmarszczki. Jedna mówiła:
- Usuwanie nadmiaru skóry czułam tak, jakby ktoś ciął nożyczkami aksamit.
Druga uzupełniała pierwszą:
- Kolana można sobie przyciąć, wymodelować. Ja poprzycina-łam. I tłuszcz z bioder można odessać. Odessałam sobie, teraz wchodzę w spodnie, które od dawna były na mnie za ciasne.
Panie uczciwie dodały, że odsysanie tłuszczu nie jest bezpieczne. Jeśli drobinka tkanki tłuszczowej dostanie się do krwiobiegu, spowoduje zator.
Wtedy następuje zawał, udar mózgu albo śmierć.
Ale dlaczego od razu myśleć tak katastrof icznie? Tylu kobietom przecież się powiodło! Tylu kobietom się udało! Więc każdej może się udać. Prawie każdej. Tragiczne wyjątki, gdy finałem operacji plastycznej jest śmierć, zdarzają się niezwykle rzadko. Lepiej więc w ogóle nie zaprzątać sobie nimi głowy.
Z drugiego krańca Polski telefon od Julii:
- Słuchasz tych głupot? Musisz koniecznie, musisz czym prędzej opowiedzieć, musisz napisać, jak jest naprawdę.
Opowiem. Już się zdecydowałam.
Mężczyzna z fioletem
Zauważyłam go na ulicy w słoneczny, wiosenny dzień. Przemykał chyłkiem deptakiem w centrum miasta. Nie patrzył ani na przechodniów, ani na klomby z krzewami róż, których pąki już, już miały się rozwinąć.
Na ławkach przy deptaku tuliły się pary. Z budynku wyższej uczelni wychodzili studenci. Właśnie kończyli zajęcia.
Nie przewidział tego. Bał się tłumu. Skurczony, głowę wcisnął w ramiona. Starał się nie zwracać niczyjej uwagi.
21
22
A jednak budził zainteresowanie.
Przechodnie przystawali, gdy ich mijał. Oglądali się, wbijali wzrok w jego twarz.
Miał chyba ze czterdzieści lat. Wysoki, przystojny, gdyby nie lewa połowa twarzy uchodziłby za urodziwego mężczyznę. Ale ta lewa połowa niweczyła pierwsze wrażenie. Ciemny fiolet przechodzący w czerń nieregularną plamą rozlewał się od szyi po skronie, obejmując czoło, połowę nosa i brody.
Mężczyzna udawał, że nie widzi kłujących spojrzeń.
Patrzył pod nogi.
Dlaczego nie pojechał do tego szpitala? Może nie słyszał o jego istnieniu? E, to chyba niemożliwe. Przecież każdy lekarz wie, że plamę można usunąć. Można wyciąć fiolet, położyć w to miejsce przeszczep jaśniutkiej, zdrowej skóry z biodra, z pachwiny albo z innego miejsca. Wtedy nie musiałby iść przez życie ze wzrokiem wbitym we własne buty.
Zatrzymam go i powiem mu o tym.
Ale nie, nie teraz. Mam mało czasu. Na pewno jeszcze się spotkamy. Wtedy podejdę, zatrzymam go. On spojrzy i chyba nawet się nie zdziwi.
U mnie przecież też to widać.
Jestem umówiona z dermatologiem. Spieszę się.
Już jest budynek przychodni, wbiegam na piętro, otwieram drzwi gabinetu.
Za biurkiem siedzi lekarka. W średnim wieku.
Nie kryje przerażenia.
- O Jezu! Co się pani stało?
To jej odpowiedź na moje: „Dzień dobry". Milczę. Po chwili odzyskuję głos.
- A co się miało stać?
- Bo tak strasznie pani wygląda!
Wiem, że powinnam wstać z krzesła i natychmiast wyjść, starannie zamykając drzwi. Powinnam sobie powiedzieć, że nigdy tu nie wrócę.
Ale nie, nie wyjdę.
Nie wyjdę, bo wiem, że jeśli któregoś dnia przyjdzie tu mężczyzna z fioletową plamą, a lekarka przywita go tak jak mnie, on może tego nie wytrzymać.
A ja przecież wytrzymałam!
Mężczyzna wyjdzie z gabinetu, wróci do swojego mieszkania na ósmym piętrze w wieżowcu, chwilę pomyśli, a potem wjedzie windą na ostatnie, dziesiąte piętro. Otworzy okno korytarza i wyskoczy.
Spadnie na betonowe schodki przy bocznym wejściu wieżowca. Spadając, zahaczy o metalowe parapety okien kuchennych, bo kuchnie są właśnie z tej strony. Huk tylko na chwilę oderwie sąsiadów od telewizorów.
Wyjrzą przez okna. Wezwą pogotowie.
- A, ktoś znów wyskoczył... Mój Boże, pewnie miał depresję... - powiedzą.
Lekarz obejrzy mężczyznę, który jeszcze przed sekundą żył, i napisze:
- Zgon nastąpił natychmiast.
Uspokojeni mieszkańcy wrócą do swoich łóżek, do kolacji, do telewizorów, do swego życia. A on będzie leżeć na betonowych schodkach samotny, obcy, nikomu niepotrzebny. Tak jak pani M., która niedawno w ten właśnie sposób zakończyła swój życiowy dramat.
Do skoku przygotowywała się cały dzień. Wymaglowaną bieliznę ułożyła przy pojemniku na śmieci. Jej już nie będzie potrzebna. Niech służy ubogim szperaczom odpadów.
Klucze od mieszkania, z adresami i numerami telefonów bliskich, zostawiła sąsiadom.
Popołudnie spędziła z przyjacielem. A gdy wieczorem pożegnał ją i wrócił do swojego mieszkania, windą wjechała na dziesiąte piętro, bo tam w korytarzu jest właśnie to okno - pewne i niezawodne. Wygodne, bo dość nisko osadzone w ścianie, w dodatku z szerokim parapetem na długość stóp.
Na parapet nie trzeba się wdrapywać z mozołem, a przed śmiertelnym skokiem można mocno na nim oprzeć stopy i bez wysiłku nadać ciału ten niezbędny rozmach.
Z okna leci się głową w dół.
Huk uderzenia ciała o betonowe schody jest zwielokrotniony echem.
- Komuś przewróciła się meblościanka - myślą sąsiedzi w pierwszym odruchu. Dopiero po kilku minutach, gdy ci na parterze wybiegną z mieszkań, bo pod ich oknem kuchennym leży ofiara, piętra i korytarze wieżowca obiega wiadomość:
23
24
- Zabiła się. Wyskoczyła. Taka urodziwa, taka zadbana, zamożna. Sama w pięknym, świeżo wyremontowanym mieszkaniu. Z dochodzącym przyjacielem. Dlaczego to zrobiła? Niczego jej przecież nie brakowało!
- Miała depresję - wyjaśni najbliższa sąsiadka.
- Aha, depresja. No tak, mamy takie czasy, że depresji coraz więcej.
Nie wiem, dlaczego akurat teraz, w gabinecie lekarki, przypomniał mi się samobójczy skok pani M. Nie wiem też, dlaczego przypomniałam sobie nagle mężczyznę z fioletową plamą na twarzy i jego wzrok wbity w ziemię.
Patrzę na milczącą lekarkę, biorę głęboki oddech, wstaję z krzesła, podchodzę do umywalki z lustrem w ścianie.
- Ja strasznie wyglądam? Poprawiam makijaż.
- Wręcz przeciwnie, wyglądam ślicznie! Blizny na twarzy to ślady wypadku i pozostałość zabiegów plastycznych. Słyszała pani o chirurgii plastycznej? Nie? Gdzie pani kończyła studia? Pani jest dermatologiem?
Zaskoczenie. Lekarka spodziewała się ckliwej opowieści o wypadku, może nawet szlochu i łez, a ze mnie wyłazi chęć odwetu za nietakt. Nie robię tego z zemsty. Takie słowa nie bolą mnie już od dawna.
- Ja źle wyglądam? Niech pani spojrzy na siebie! Włosy tłuste, ręce zaniedbane, na twarzy zmarchy, skóra nieoczyszczona.
Już ją zgnębiłam. Skurczyła się pod ciosem słów. Nadal jednak czuję niedosyt.
- Kto panią przygotowywał do zawodu? Objechałam pół Europy i poza prymitywnym dyplomatą z Konina, nikt mi czegoś podobnego nie powiedział!
Mówię to jednym tchem, kolejne zdania, kolejne słowa cisną mi się na usta.
Patrzę na lekarkę, nagle zrobiło mi się jej żal.
Siedzi wbita w krzesło.
Milczy.
Chyba zaraz się rozpłacze.
Ma z pięćdziesiąt lat, pewnie obarczona rodziną albo zupełnie samotna. Po zniszczonych dłoniach, zmatowiałych, dawno farbowanych włosach, zmęczonej twarzy widać, że nie dba o siebie.
Może nie ma czasu?
W gabinecie cisza. Duża, czarna mucha, rozbudzona wiosną, wleciała przez uchylone okno. Słychać jak obija się o ściany, o lustro, o szyby...
Za oknem biało i różowo od kwiatów magnolii. Z ulicy dobiega gwar i śmiech.
- Bardzo panią przepraszam... Ja, ja, ja nie chciałam... Zaraz zrobimy badania, osobiście zaprowadzę panią do laboratorium...
Lekarka krztusi się, jąka, z zakłopotania nie może zbudować zdania. Gorąco zaprasza na rozmowę po badaniu. Wracam.
- Wie pani, zawsze starałam się ludziom pomagać. W zawodzie pracuję trzydzieści lat. Wydawało mi się, że robię wiele dobrego i za to pójdę do nieba.
Usiłuje zatrzeć nietakt, jakoś się usprawiedliwić. Nie daję jej szans:
- Jeśli rozmawia pani z pacjentami tak jak ze mną, trzeba raczej spodziewać się piekła. Co pani mówi osobom z czerwonymi plamami na pół twarzy? Co pani mówi ludziom z białymi plamami, bo takie też się zdarzają? Jak pociesza pani matki dzieci, które urodziły się z rozszczepami wargi i podniebienia? Lamentuje pani: „Ach, jaki straszny przypadek!?".
Prosi, żeby jej nie dobijać. Już jest załamana. Uświadomiła sobie, że nie powinna. Zrozumiała. Obiecuje, że już nigdy w życiu, nikomu...
Boi się także z innego powodu. Drży na myśl, że rozpowiem w środowislcu, jak się zachowała. Ma prywatną praktykę. Na szyldzie gabinetu napisała „Dermatolog kosmetołog". Wiadomość o tonie rozmowy może dostać się do mediów.
Media lubią sensacje. Wtedy zniszczą ją, jej prywatny gabinet, odstraszą klientów.
Lekarka już wie, że rozmawia z dziennikarką. Wie również, ile może stracić, jeśli mnie nie udobrucha.
- Pani też nie jest w porządku. To prawda, jestem zaniedbana. Ale o zmarszczkach mogła mi pani nie mówić. Rozbolało mnie serce, zaraz dostanę zawału...
Mówi płaczliwie, przerażona, zdruzgotana. Nagła histeria nie budzi mojego współczucia. Przed oczami ciągle mam pochyloną sylwetkę mężczyzny z fioletem na pół twarzy.
25
Gdyby dziś siedział w tej poradni, przy tym biurku, na moim miejscu i usłyszał to, co ja przed kilkoma minutami?
- Jeśli wierzy pani w przeznaczenie, a kres pani życia ma zaraz nastąpić, to nastąpi. Poznałyśmy się przed chwilą, więc gdyby coś się stało, na pewno przyjdę na pogrzeb z kwiatkami.
Mówię powoli, cedzę słowa. Lekarka patrzy zdumiona. Już także wie, że nie ugłaskała mnie, nie zatarła przykrego wrażenia po popełnionym nietakcie.
Znów milczy.
Wyjmuję z torebki lusterko, pudruję nos. Kątem oka obserwuję ją. Nawet nie udaje, że przestała się bać. W oczach wciąż ma lęk.
Z poradni wychodzę zadowolona. Tej lekcji, tej rozmowy pani doktor nie zapomni do końca życia. Może już naprawdę nigdy do nikogo nie powie:
- Ach, jak pan, jak pani strasznie wygląda!
26
Taki pejzaż
W tamtym szpitalu uczyłam się chodzić prosto, trzymać głowę wysoko i nie uciekać wzrokiem po kątach. Od lat patrzę ludziom w oczy, uśmiecham się i czasem nawet słyszę:
- Wiesz, tego u ciebie w ogóle nie widać.
Nieprawda, widać. To także wiem. Ale moja inność nie była i nie jest tak dotkliwa, bym kiedykolwiek rezygnowała z marzeń.
- Zostanę dziennikarką - oświadczyłam w szkole średniej. Przed maturą każdy mówił, co chce robić w dorosłym życiu.
Moja klasa nie miała wielkich, rozbudzonych ambicji. Szkoła jest największą instytucją w malutkim miasteczku. Uczniowie dojeżdżają autobusami z okolicznych wsi. Czas dzielą między dojazdy, naukę w szkole i ciężką harówkę po lekcjach w gospodarstwach rodziców.
Marzenia większości koleżanek i kolegów ograniczały się do dwuletniej szkoły pomaturalnej. A ja uparłam się na studia. W dodatku na najstarszym polskim uniwersytecie.
- Jak spaść, to z dobrego konia - mówiłam. Potem miało być dziennikarstwo.
Ani w szkole, ani w miasteczku, ani w mojej wsi nikt nie widział prawdziwego dziennikarza. Ja także nie. Dziennikarz to ga-
zety, to telewizja, to daleki, nierealny świat, w którym nie ma błota na podwórzu, zimą nie ma zasp za płotem ani zmartwienia, skąd wziąć pieniądze na bilet miesięczny na dojazdy do szkoły.
Postanowiłam wejść do tego nierzeczywistego świata głównie po to, by go poprawić, zmienić. Nie podobał mi się.
Był niesprawiedliwy.
Nie przystawał ani do mojej wsi, ani do miasteczka.
W nierzeczywistym, niesprawiedliwym świecie ludzie bez wysiłku zdobywają pieniądze, jeżdżą luksusowymi samochodami, wypoczywają nad ciepłymi morzami, a ja we wszystkie wakacje dźwigam w płachcie na plecach buraczane liście dla krów.
Liście buraczane są ciężkie jak kamienie. Od lata do jesieni, każdego dnia taszczę je przez pole i pastwisko do obory, żeby trzy krowy miały co jeść przed udojem.
Dzięki trzem krowom nie głodujemy.
- Nie będę tak harować przez całe życie. O nie! - powtarzam, gdy płachta z liśćmi gotowa do zarzucenia na plecy. - Nauczę się kilku języków, objadę cały świat. No, może nie cały świat, ale Europę na pewno.
- Dziennikarz spotyka się z wieloma ludźmi, musi dobrze wyglądać - gasi mój zapał wychowawca.
A ja nie wyglądam dobrze. Miałam wypadek. Niezwykły w historii wsi. Nikt czegoś podobnego nie pamięta.
Kiedy się zdarzył, na wsi nie było prądu, chociaż to właśnie wtedy pierwsi kosmonauci szykowali się do kolejnego lotu w kosmos. Ludzie kupowali naftę w sklepie. Lampy naftowe rozświetlały wiejskie ciemności. Czasem, gdy w magazynach gminnej spółdzielni w sąsiedniej wsi zabrakło nafty, nasz sklepowy przywoził w metalowych beczkach mieszankę naftowo-benzynową.
Dwie beczki stały w kącie. Sklepowy dla wygody przy jednej z nich ustawił wiadro. Gdy przez lejek nalewał ludziom naftę do konewek, resztki spływały do wiadra.
W naszym sklepie, chociaż malutki, kupić można było wszystko: chleb, wino, cukierki, zeszyty... I naftę.
Zaczęłam chodzić do szkoły. Cóż za przyjemność! Zamiast od świtu do nocy paść krowy, mam przerwę na lekcje. W szkole oglądamy kolorowe obrazki, mamy układanki, uczymy się wierszyków.
Jest nas w klasie jedenaścioro. To kolejny wielki wiejski powojenny wyż demograficzny.
27
Jestem jedyną dziewczynką, reszta sami chłopcy. Wieś mówi, że taka dysproporcja znów zapowiada wojnę.
W szkole klasy są łączone - pierwsza pisze literki, druga czyta.
Jestem mała, ale energii mam za trzech chłopaków. Siedzę z Marianem. Kiedy pani pisze coś na tablicy odwrócona do nas plecami, jednym kuksańcem wypycham Mariana z ławki. Nieprzygotowany na atak, z hukiem spada na podłogę.
Wieczorem mama Mariana przychodzi do ojca z pretensjami:
- Weronika poniewiera Maniusiem.
- Weronika? Taka drobna, filigranowa? Niemożliwe, by mogła pokonać Maniusia - broni mnie ojciec.
Naprawdę przyjaźnię się tylko z Franiem. Mieszkamy blisko, dzieli nas kilka domów, ze szko