z motylem YDAWNICTWO1 Redaktor naczelny, dyrektor Wojciech Głuch Redakcja Daria Demidowicz-Domanasiewicz Korekta Stanisława Trela Projekt okładki Beata Zdęba Projekt typograficzny Maciej Szłapka Łamanie i przygotowanie do druku Pracownia Składu Komputerowego TYPO-GRAF t - Wydanie pierwsze © 2003 by Wydawnictwo EUROPA Wszystkie prawa zastrzeżone, szczególnie prawo do przedruku i tłumaczeń na inne języki. Żadna z części tej książki nie może być publikowana bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawnictwa. Dotyczy to również sporządzania fotokopii, mikrofilmów oraz przenoszenia danych do systemów komputerowych. ISBN 83-88962-28-0 Wydawnictwo EUROPA 50-011 Wrocław, ul. Kościuszki 35 tel. (071) 346 30 10, faks (071) 346 30 15 e-mail: europa@wydawnictwo-europa.pl www.wydawnictwo-europa.pl Druk i oprawa Drukarnia Wydawnicza im. W L. Anczyca SA, Kraków * * * i i Ta książka nie powstałaby nigdy, gdyby na mojej drodze życia nie pojawili się ludzie, którzy w najtrudniejszych chwilach podali mi rękę i byli dla mnie oparciem. Dzięki ojcowskiej opiece, jaką otoczył mnie prof. dr hab. nauk medycznych Michał Krauss, mogłam pogodzić studia z leczeniem w Szpitalu Chirurgii Plastycznej. Dzięki wysiłkom prof. dr. hab. nauk medycznych Kazimierza Kobusa, mogłam pewniej wkroczyć w świat złudnie nazywany elitarnym. Dzięki pielęgniarkom, salowym i innym osobom zatrudnionym w szpitalu, które stwarzały serdeczną, rodzinną atmosferę, częste powroty na kolejne zabiegi nie napawały mnie lękiem czy grozą. W czasie leczenia poznałam wiele kobiet i dziewcząt, wielu mężczyzn i chłopców. Z ich zwierzeń w bezsenne noce, z ich opowieści w słoneczne, radosne dni zrodziły się powieściowe postaci, których portrety stworzyłam z elementów kilku różnych życiorysów. Każdy spośród rzeszy pacjentów tego szpitala może odnaleźć siebie w bohaterach powieści. Ta powieść istnieje dzięki Warn. „Tango z motylem " jest więc o Was, dla Was, dla Waszych bliskich, dla znajomych i nieznajomych, którzy staną się znajomymi. Dziękuję Warn za to, że byliście i jesteście ze mną, że towarzyszycie mi w życiu, pozostając w pamięci i we wspomnieniach. ROZDZIAŁ Inaczej Mam mieć oczy szeroko otwarte, słuch wyostrzony, wyczulony na każde słowo, na każdy dźwięk. Mam zapamiętać zapach bloku operacyjnego, który przecież doskonale znam. Żeby wszystko dokładnie zarejestrować w pamięci jak na taśmie filmowej, ani wczoraj wieczorem, ani dziś rano nie zażyłam luminalu. A mimo to spałam znakomicie. Młodziutka pielęgniarka nie może wyjść z podziwu. - Bez tabletek? I nic a nic się pani nie denerwuje? Pierwszy raz widzę taką pacjentkę. Na blok operacyjny wchodzę bez lęku. Gdy proszą, bym się położyła na wózku, bo za chwilę Ewa wstrzyknie mi lek uspokajający i rozluźniający mięśnie, nie dygoczę ze strachu jak kiedyś. Wręcz przeciwnie. Ogarnia mnie niezwykły spokój. Mam wrażenie, że sala operacyjna, cały blok operacyjny, niebieski, sterylny od podłogi po sufit, wypełnia niewidzialna bania nadmuchana spokojem. Po zastrzyku jest mi cudownie lekko i błogo. Mogłabym tak leżeć bez końca. Nie martwię się o efekt zabiegu. Czeka mnie zaledwie lcilka zygzakowatych cięć, kilkadziesiąt szwów na brodzie i policzku. Niczego nie ryzykuję. Takie drobiazgi nie grożą przecież komplikacjami. A właśnie komplikacji, nie bólu, bałam się zawsze najbardziej. Spokojna jestem z kilku powodów. Mam czas, nigdzie się nie spieszę. Nikt niczego ode mnie nie chce. Nie dzwonią telefony. Nie muszę pędzić na kolejną konferencję prasową, gdzie politycy udają, że wiedzą, jak na nowo urządzić świat. Z konferencji trzeba w pośpiechu pisać relację, ścigać się z czasem, bo redakcja nie poczeka, drukarnia nie poczeka, koledzy nie poczekają. Pracuję w dzienniku, jestem dziennikarką. Dziś jednak, spokojna i wyciszona, leżę wygodnie, komfortowo na bloku operacyjnym. Chyba trzydziesty raz z rzędu. Przy wózku, ze strzykawką w ręku, stoi pogodna i uśmiechnięta Ewa. Jedno ukłucie, w głowie zaczyna się wielkie kołowanie. Okno z lewej strony w ścianie jakby ożyło, niespokojnie podskakuje, przewraca się... Ręce, nogi, całe ciało wpółomdlałe, bezwładne. ROZDZIAŁ Inaczej Mam mieć oczy szeroko otwarte, słuch wyostrzony, wyczulony na każde słowo, na każdy dźwięk. Mam zapamiętać zapach bloku operacyjnego, który przecież doskonale znam. Żeby wszystko dokładnie zarejestrować w pamięci jak na taśmie filmowej, ani wczoraj wieczorem, ani dziś rano nie zażyłam luminalu. A mimo to spałam znakomicie. Młodziutka pielęgniarka nie może wyjść z podziwu. - Bez tabletek? I nic a nic się pani nie denerwuje? Pierwszy raz widzę taką pacjentkę. Na blok operacyjny wchodzę bez lęku. Gdy proszą, bym się położyła na wózku, bo za chwilę Ewa wstrzyknie mi lek uspokajający i rozluźniający mięśnie, nie dygoczę ze strachu jak kiedyś. Wręcz przeciwnie. Ogarnia mnie niezwykły spokój. Mam wrażenie, że sala operacyjna, cały blok operacyjny, niebieski, sterylny od podłogi po sufit, wypełnia niewidzialna bania nadmuchana spokojem. Po zastrzyku jest mi cudownie lekko i błogo. Mogłabym tak leżeć bez końca. Nie martwię się o efekt zabiegu. Czeka mnie zaledwie kilka zygzakowatych cięć, kilkadziesiąt szwów na brodzie i policzku. Niczego nie ryzykuję. Takie drobiazgi nie grożą przecież komplikacjami. A właśnie komplikacji, nie bólu, bałam się zawsze najbardziej. Spokojna jestem z kilku powodów. Mam czas, nigdzie się nie spieszę. Nikt niczego ode mnie nie chce. Nie dzwonią telefony. Nie muszę pędzić na kolejną konferencję prasową, gdzie politycy udają, że wiedzą, jak na nowo urządzić świat. Z konferencji trzeba w pośpiechu pisać relację, ścigać się z czasem, bo redakcja nie poczeka, drukarnia nie poczeka, koledzy nie poczekają. Pracuję w dzienniku, jestem dziennikarką. Dziś jednak, spokojna i wyciszona, leżę wygodnie, komfortowo na bloku operacyjnym. Chyba trzydziesty raz z rzędu. Przy wózku, ze strzykawką w ręku, stoi pogodna i uśmiechnięta Ewa. Jedno ukłucie, w głowie zaczyna się wielkie kołowanie. Okno z lewej strony w ścianie jakby ożyło, niespokojnie podskakuje, przewraca się... Ręce, nogi, całe ciało wpółomdlałe, bezwładne. Dobrze znam i tę salę, i ten stół operacyjny, i wózek, na którym leży się w otępieniu tuż przed zabiegiem. Pielęgniarki pomagają przejść z wózka na stół. Tym razem jestem tu z własnej woli i chęci. Dla rzetelności opisu poddaję się zabiegowi chirurgii plastycznej. Kiedyś operacje były konieczne. Ta wygląda na kaprys. Ale w rzeczywistości nim nie jest. To kontynuacja leczenia, które rozpoczęłam w dzieciństwie. - Co będziesz sobie teraz operować? - pyta Sonia. Ewę i Sonię, pielęgniarki z bloku operacyjnego, znam wiele lat. Ich obecność zawsze budowała we mnie poczucie bezpieczeństwa. - Tym razem nic poważnego. Zwykłe, proste wycięcie blizn. - Przesuń się trochę wyżej... Głowa musi być dobrze oświetlona. Która strona będzie operowana? - Chyba obie. - No to trzeba umyć całą twarz. Na tym stole w tej sali ostatni raz leżałam kilkanaście lat temu. Wtedy znałam wszystkich lekarzy, wszystkie pielęgniarki. Dziś otaczają mnie nowe twarze. Ale te nowe pielęgniarld są równie ciepłe i uczynne, jak tamte sprzed lat. - Przykryjemy panią, dobrze? Proszę zamknąć powieki. I proszę się nie bać. To tylko tampon z wodą. I tampon z benzyną. I tampon ze spirytusem... Nie cierpię zapachu benzyny, spirytusu, eteru, ale teraz, podczas mycia, muszę to znieść. Oczy już zamknięte, przysłonięte sterylną serwetą. Cała jestem przykryta sterylnym prześcieradłem. Słyszę kroki i szelest lekarskiego fartucha. Profesor jest przy mnie. - Symulantka - mówi z udawaną przyganą. Specjalnym pisaldem zaznacza linie cięć. Ukłucie jedno, drugie, trzecie... To znieczulenie. Drętwieją usta, policzek, broda. - Proszę nóż... Na szyi czuję ciepło od strużki krwi. Pułapka Przez okno sali operacyjnej widać błękit nieba i góry pokryte lasem. Na dworze czerwcowy upał. 7 8 Gdy odwiedziłam profesora zimą, nie przypuszczałam, że zdecyduję się na zabieg i kolejny raz wyląduję na stole operacyjnym. Profesor także tego nie przewidział. Był późny wieczór. Rozmawialiśmy nie w szpitalu, lecz w jego nowym i obszernym domu, w salonie, gdzie kręcił się duży pies. Profesorowa odbierała telefony, które nie milkną do północy. Ludzie po wypadkach szukają ratunku. Częściej niż mężczyźni ratunku szukają tu kobiety w depresjach. Mąż, kochanek, przyjaciel odchodzi. Znalazł młodszą, ze świeżą urodą. Trzeba go zatrzymać. To może się udać, gdy skrócimy nos, który nie wiadomo dlaczego wydłużył się, bo przecież dwadzieścia lat temu był znacznie krótszy. To uda się na pewno, gdy usuniemy zmarszczki wokół oczu i ust, podniesiemy policzki oraz zlikwidujemy niepotrzebny, obwisły fałd pod brodą. Mężczyźni po wypadkach, kobiety w depresjach odnajdują prywatny adres i numer telefonu profesora. Telefon dzwoni w porze, gdy uzdrowisko szykuje się do snu. I pacjenci szpitala chirurgii plastycznej w Polanicy Zdroju także. Dorośli - z twarzami bez nosów, bez żuchw po amputacjach, bez uszu, które spłonęły, stopiły się w ogniu - nie mogą zasnąć. Obmyślają sposoby na życie w nowej, niespodziewanej dla siebie, sytuacji. Przewracają się niespokojnie z boku na bok zanurzeni we własne myśli. Dzieci z rozszczepami warg i podniebienia, ze spłaszczonymi nosami, z przesuniętymi na boki oczodołami, zniekształconymi czaszkami, z dłońmi bez paluszków, które nie wiadomo dlaczego nie wykształciły się, nie urosły, są spokojne. Już śpią. Uśmiechają się przez sen nieświadome bólu fizycznego i psychicznego, który czeka je po operacji, a potem w życiu. Oddział dziecięcy w ostatnich latach został rozbudowany, powiększony. Wchłonął oddział męski i zajmuje całe skrzydło pierwszego piętra. Teraz oddział męski przemieszany z żeńskim, jest przeniesiony na drugie piętro. W jednej sali kobiety, w drugiej obok, za ścianą, mężczyźni. Takie sąsiedztwo kiedyś nie byłoby możliwe. Przed wielu laty gdy jako dziecko trafiłam do szpitala, maluchy zajmowały jedną dużą salę podzieloną na trzy mniejsze przeszklonymi ścianami. Zabudowana, oszklona weranda służyła nam za jadalnię i bawialnię. Oddział dziecięcy był wydzielony z oddziału męskiego. Moje łóżko stało pod ścianą w sali dla starszaków obok umywalki i kranu z wodą. Profesor był wówczas dopiero studentem medycyny. Spotkaliśmy się w tym szpitalu dziesięć lat później. Ja, u progu studiów, i on, młody chirurg po specjalizacji, ale jeszcze przed doktoratem. Przez przypadek zostałam jego pacjentką. Trudną. Niepokorną. Zbuntowaną. Kilka dni po nieudanym zabiegu wpadałam z wrzaskiem do jego gabinetu, krzycząc od drzwi: - Gdy ja miałam kontakty z chirurgią plastyczną, pan biegał w krótkich majtkach! Proszę więc słuchać, co mówię! Nie protestował. Milczał, przeczekując awanturę. Tak reagowałam na komplikacje i niepowodzenia. Szloch, łzy i krzyk. Rozpacz nie trwała jednak dłużej niż dwa dni. Przecież w takim stanie nie wypuszczą mnie ze szpitala. Z dziurą, z otwartą raną w środku policzka? Coś muszą zrobić, coś wymyślić, coś postanowić. Szukałam argumentów i kojących myśli, które dodawały mi otuchy, nie pozwalały zapaść się w beznadziejną, depresyjną otchłań. Młody chirurg sprzed lat jest dziś profesorem o międzynarodowej sławie. Kieruje szpitalem. Zajęty ponad miarę. Osaczony pacjentami, ich nieszczęściami, łzami, rozpaczami, po wyjściu z bloku operacyjnego, po wielogodzinnych zabiegach stara się znaleźć czas na czytanie. Śledzi osiągnięcia i postępy kolegów na świecie. W szpitalnym gabinecie stos literatury w kilku językach. Najwięcej w angielskim. W domu stos literatury. 10 Na szerokiej, wygodnej kanapie w salonie leży wpółotwarta książka na stronie z angielskim opisem kolorowego zdjęcia. Na zdjęciu zaznaczony mięsień pod łopatką. Strzałki pokazują, jak można go przesunąć, przenieść w miejsce amputowanej piersi. - Pod ten mięsień, uszypułowany - powie profesor - kobietom wszywa się protezy. Sonia wyjaśni mi potem, że mięsień jest potrzebny po to, by, ujmując rzecz w ogromnym uproszczeniu, proteza nie przesuwała się pod skórą. - Protezę trzeba jakoś umocować, bo by zleciała, zsunęła się aż do pasa - mówi Sonia. A kobieta, której amputują pierś z powodu raka, ma wycięte wszystko. I mięsień, i gruczoły, i tkankę tłuszczową, i węzły chłonne pod pachą. - O szczegóły zapytaj profesora - radzi. Profesor wymyśla własne metody, własne techniki operowania i leczenia. Z metalowych prętów, wkrętów, rozporek konstruuje aparaty, którymi rozciąga, wydłuża pacjentom kości czaszki i twarzy. Ale dobrze jest poczytać, dowiedzieć się, jak to robią koledzy w USA czy we Francji. Jeszcze lepiej pojechać tam i zobaczyć wszystko na własne oczy. Podczas takich wyjazdów, szczególnie przy dłuższych pobytach, profesor zwykle trafia na podobnych sobie chirurgów. A jest ich w świecie niewielu. Zaledwie kilkudziesięciu. I zaprzyjaźnia się. Potem ci chirurdzy długo szukają na mapie kraju o nazwie „Polska" i punkciku z napisem „Polanica Zdrój". Lecą samolotem do Warszawy, pociągiem jadą do uzdrowiska. Tak właśnie zrobił Meksykanin F. Ortiz-Monasterio, jeden z nielicznych chirurgów plastyków na świecie, którzy - tak jak profesor - rozciągają kości twarzy i czaszki. Pierwszym był Amerykanin Joseph McCarthy. W lutym 1992 roku opublikował wyniki takiego zabiegu. Profesor w Polanicy poszedł jego śladem kilka miesięcy później. Ale rozwinął i udoskonalił metodę Amerykanina. Niedawno Polanicy Zdroju uporczywie szukali na mapie chirurdzy plastycy z dwudziestu trzech krajów świata. Tu wyznaczyli sobie miejsce kongresu. Lecieli kilkanaście godzin, jak ci z Ameryki, kilka godzin, jak ci z Wielkiej Brytanii i innych krajów Europy, by sprawdzić legendę o małym, lecz niezwykłym polskim szpitalu, która krąży po Europie, a w ostatnich latach także po USA i po Australii. Przywieźli wiedzę, doświadczenie oraz najnowocześniejsze wkładki - protezy do powiększania piersi. Jadwisia, pielęgniarka z bloku operacyjnego, od razu położyła się na stole. Niech pokażą, co potrafią. Martwiły ją małe piersi, które po urodzenia dziecka skurczyły się, prawie całkiem zanikły. Ślad międzynarodowego kongresu chirurgów plastyków w Polanicy Zdroju jest teraz trwały, widoczny. Ma kształt ślicznych, jędrnych, dziewczęcych piersi Jadwisi. Profesor pisze referaty naukowe, recenzuje podręczniki medyczne, okazjonalnie ma wykłady w ośrodkach światowych, a regularnie na akademii medycznej, do której trzeba dojechać kilkadziesiąt kilometrów. Pokonanie odległości nie jest problemem, ale na dojazd trzeba poświęcić czas, którego profesorowi ciągle brakuje. Przed laty, kiedy jeszcze nie miał tytułów naukowych, wybrał się z zaprzyjaźnionym uzdrowiskowym internistą na wypoczynek do Zakopanego. Internista wrócił rozgoryczony i zawiedziony. Opowiadał, że profesor obłożył się książkami, w ogóle chyba nie widział gór. Naukę przerywał jedynie dla zrobienia kilkudziesięciu pompek na świeżym powietrzu. Profesora znam od trzydziestu lat. Profesorową krócej. Oboje wpisali się w mój życiorys, co profesorowa uświadomiła sobie kilkanaście lat temu. Gdy zbierałam materiał do reportażu, poprosiła o interwencję: - Niech pani przemówi mężowi do rozsądku. Zajmujemy mieszkanie córki. Powinniśmy rozpocząć budowę własnego domu, a mąż ciągle nie ma ani czasu, ani głowy do talach przedsięwzięć. Profesora rzeczywiście bez reszty zajmowało wówczas modelowanie czaszek oraz przeszczepy kości i płatów, czyli skóry wraz z mięśniem, ścięgnem, naczyniami nerwowymi i krwionośnymi. Rozwijał w Polsce mikrochirurgię, wprowadzał nowe techniki operacji twarzy i czaszki. Ścigał się z kolegami na świecie. 11 12 Wymyślał nowe metody zabiegów, wracał z międzynarodowych kongresów uradowany tym, że wzbudził podziw a i zawodową zazdrość w renomowanych ośrodkach Europy Zachodniej i USA. Cieszył się, gdy inni korzystali z jego metod i je powielali, co zdarzało się coraz częściej. W latach osiemdziesiątych przyszłam do szpitala na rozmowę już jako dziennikarka. Zastałam profesora w gabinecie pośród stosu kolorowych przeźroczy i gipsowych odlewów. Zachwycał się kolekcją niezwykłych deformacji twarzy, którym przywrócił harmonię i piękno. Rozsadzała go radość. Pokonał niewidoczne bariery i opór natury. A jeszcze nie tak dawno wydawało się, że w organizmie człowieka istnieje granica, której chirurgowi plastykowi przekroczyć nie wolno. Profesor znacznie ją przesunął. Zobaczmy, co tu mamy, mówił wtedy. Tu na przykład jest przerost żuchwy, a tu niedorozwój. Chłopak i dziewczyna przed zabiegiem: dziewczyna ma zapadniętą górną wargę i wystającą brodę, a u chłopaka jest odwrotnie. A oto jak wyglądają po zabiegach. Normalnie. Ładny profil, prawidłowy zgryz, nic nigdzie nie wystaje. Na tym przeźroczu, spójrzmy, są superkompłikacje. Szczęka niedorozwinięta, żuchwa przerośnięta i w dodatku skrzywiona. Co trzeba było zrobić? Nic szczególnego. Wystarczyło szczękę przesunąć do przodu, żuchwę cofnąć i zrotować. To wszystko robi się podczas jednej operacji. Ale taka zabawa trwa długo. Od rana do wieczora. Za to po zabiegu dziewczyna wygląda tak. Piękna, prawda? Co tu jeszcze mamy? O, jest przepuklina mózgowa. Rozpycha oczodoły. Chłopak ma także rozszczep wargi i podniebienia. Do niedawna nikt nie operował takich ludzi w całej Europie Środkowo-Wschodniej. My ich przyjmujemy. Bez zabiegu też mogą żyć. Tylko co to za życie? A tu, proszę spojrzeć, kolejna przepuklina mózgowa i środkowy rozszczep twarzy. Bardzo ciekawy przypadek. I niezwylde trudny. Trzeba było przesunąć oczodoły, wytworzyć nos, zszyć rozszczep i wysunąć szczękę do przodu, bo była niedorozwinięta. Co z mózgiem? A, nic. Wycina się przepuklinę, powiększa czaszkę i mózg przesuwa do tyłu. W takich zabiegach uczestniczą zaprzyjaźnieni neurochirurdzy, bo stopień komplikacji jest duży. Profesor z zainteresowaniem przyglądał się twarzom na kolejnych przeźroczach. Znał je dobrze. Bo przecież sam je reperował, naprawiał, sztukował. I zapamiętał. Ten mężczyzna dostał siekierą między oczy. Stracił oko, zgryz ma cofnięty, nos płaski, z bliznami. Ta dziewczyna trafiła do szpitala po wypadku samochodowym. Strzaskany oczodół i szczęka, ubytek żuchwy, co dobrze widać na gipsowym odlewie. Tu wystarczyło zrobić to, co u poprzednich pacjentów - przesunąć ścianę oczodołu, wymodelować szczękę, ubytek żuchwy uzupełnić przeszczepem kostnym z biodra. Dziewczyna wygląda teraz wspaniale. Nie ma śladu szwów, profil piękny, twarz, jakby nigdy jej się nic szczególnego nie przydarzyło. W zimowy wieczór przypomniałam profesorowi tamte fascynacje i rozmowę sprzed lat. Gipsowe odlewy? To już odległa historia. Teraz przed operacją robi się trójwymiarowe modele za pomocą tomografii komputerowej. Taki model uwzględnia każdą kosteczkę. Żadnych odlewów nie trzeba. W ogóle w ostatnich dwudziestu latach w chirurgii plastycznej dokonano takiego postępu, o jakim się ludziom kiedyś nie śniło. Przeszczepianie palca ze stopy na dłoń w tym szpitalu nie jest już czymś niezwykłym. To prawie codzienność. Profesora nadal jednak fascynują operacje naprawcze twarzy i czaszek. Pojawiły się zupełnie nowe, jeszcze kilkanaście lat temu niewyobrażalne możliwości. Profesor mówi, że teraz przecina się i rozciąga kości czaszki, żuchwy, szczęki w trzech płaszczyznach. Zdarza się, że dziecko ma niedorozwiniętą żuchwę po jednej stronie. Zniekształcenie jest bardzo widoczne, deformuje twarz. Kiedyś trzeba było żuchwę rozciąć, wstawić tam kość i na wiele tygodni zadrutować, unieruchomić i związać szczękę z żuchwą. A teraz wystarczy przeciąć żuchwę wewnątrz, założyć aparacik, który rozciąga ją po milimetrze na dobę. 13 Szczelina kości wypełnia się sama. Już nie trzeba przeszczepiać kości z biodra czy z żebra. - Czy to nie jest coś fascynującego? Wspaniałego? - pyta profesor. Jest. Sama na chwilę ulegam złudzeniu, że wystarczy położyć się na stole operacyjnym i pozwolić profesorowi coś przyciąć, rozciągnąć, przeszczepić, by odzyskać utraconą w wypadku urodę i wiarę, że z tą poprawioną twarzą, z odtworzonym uchem, z nowym nosem, zrekonstruowaną żuchwą po koniecznej amputacji, by rak nie rozlał się na całą twarz, można żyć jak dawniej, jak żyją ludzie nie-dotknięci nieszczęściem. A przecież tak nie jest. Każdy, kto trafia do tego szpitala, wlecze za sobą psychiczny garb. I głównie chodzi o pozbycie się tego garbu, tego niewidocznego ciężaru, który tkwi gdzieś głęboko w człowieku. Określenie „chirurgia plastyczna" kojarzy się z estetyką i pięknem. Ze sztuką. Ale chirurgia plastyczna to także skalpel, krew, ból, łzy, zwątpienie i długie, bezsenne noce. Radość przychodzi dużo, dużo później. Radość przychodzi często, ale też nie zawsze. 14 * * * Chirurgią plastyczną można zarazić się jak ciężką, nieuleczalną chorobą. Schorzenie dopada wielu pacjentów połanickiego szpitala i charakteryzuje się tym, że nawet po latach wracają do uzdrowiska, by chociaż z zewnątrz popatrzeć na mury starego, dziewiętnastowiecznego budynku, na okna sal operacyjnych, na przyległy do szpitala ni to sad, ni to park, gdzie w wiosenne i letnie dni kojarzą się pary, dopiero co poreperowanych, pozszywanych, połatanych, ale już przecież zakochanych dziewcząt i chłopców. Ci pacjenci w sposób niezamierzony i bezwiedny przywiązują się do lekarzy, do pielęgniarek, do ludzi, którzy są tu przy nich w najtrudniejszych momentach życia. Obcy świadkowie rozpaczy skrywanych przed światem zewnętrznym, nagle stają się osobami bliskimi. Do tego szpitala jeździ się latami i wraca jak do rodzinnego domu. Często leczenie jest długie, wieloetapowe. Tak jeździliśmy my: Julia, Marta, Piotr i ja. Tu nawiązują się trwałe przyjaźnie. Bywa, że na całe życie. Ja także uległam tej chorobie pod nazwą „chirurgia plastyczna". Jak w burzliwym małżeństwie kilka razy rozstawałam się ze szpitalem „na zawsze". Po przerwie wracałam. Teraz także wróciłam, ale z zupełnie innego powodu. Mam opisać losy ludzi tu spotkanych i rozwój chirurgii plastycznej w Polsce, która pomogła im na nowo ułożyć sobie życie. Ostatnia rozmowa z profesorem nie wystarczyła mi. Inaczej się dzisiaj operuje. Czyli jak? Są nowe techniki. Czyli jakie? Muszę to zobaczyć. Najlepiej, gdy jeszcze raz położę się na stole operacyjnym. Byłby to mój dwudziesty szósty pobyt w szpitalu i trzydziesty zabieg. Wojtek, wydawca i inspirator książki, zachwycony pomysłem. Warszawska redakcja tygodnika, który chce mieć świeży, drapieżny reportaż, także. Telefonuję do profesora: - Bez kolejnej operacji, bez zobaczenia jeszcze raz wszystkiego na własne oczy, bez przypomnienia sobie łęku i emocji przy wjeździe na blok operacyjny, nieznanych przecież chirurgowi plastykowi, bo nie jest pacjentem, opowieść nie będzie prawdziwa. Profesor nie podziela entuzjazmu wydawcy. Milczy chwilę. - Nie bardzo widzę, co jeszcze należałoby u pani operować. - Ale ja widzę. Trzeba dokończyć korekcję blizn. Wiem, że gdyby nagle trzeba by mi było dosztukować żuchwę, profesor nie miałby cienia wątpliwości co do sensu mojego pobytu w szpitalu. Ale usuwanie blizn, których prawie nie widać pod makijażem? To drobiazg niegodny ręki światowej sławy, jaką dziś jest profesor. - Dobrze, niech będzie - wzdycha zrezygnowany, zniechęcony. 15 Jest to jednak zniechęcenie chwilowe, bo profesorowi od razu przychodzi do głowy nowy pomysł. Szpital właśnie kupuje specjalistyczny sprzęt, w tym i laser. Za pomocą lasera zmniejsza się, ściera blizny, a także niektóre naczyniaki. Możemy spróbować. Nie możemy. Przywiązana jestem do dobrych, starych, sprawdzonych technik. Żadnych eksperymentów. Dermobrazję, głębokie ścieranie naskórka elektryczną tarką w przekonaniu, że ranę pokryje piękna, gładka blizna, też mam już przecież za sobą. Blizna jest mniejsza, ale wcale nie taka znów piękna. Zwyczajna, jak blizna. W dodatku po takim eksperymencie dopiero po kilku miesiącach dochodzi się do sił i do tej chwili, gdy można wyjść na ulicę między ludzi, nie budząc sensacji. Nie mam na to ani czasu, ani ochoty. Tradycyjne, radykalne, głębokie wycięcie blizn i zszycie ran zupełnie mi wystarczy. To już także przerabialiśmy. - A nie lepiej od razu odciąć całą głowę? - pyta profesor. 16 Julia Do napisania książki skłonił mnie Wojtek. Wojtek należy do elity polskich reporterów, ale teraz jest wydawcą. W opowieści 0 szpitalu chirurgii plastycznej widzi świetny temat. Do pomysłu przekonywał mnie długo. Wspierała go Julia. Poznałam ją w tym szpitalu, gdy miałyśmy po kilkanaście lat. Nie wiedziałyśmy wtedy, że nie można w pełni odtworzyć, powtórzyć natury. Teraz wiemy, że nawet najbardziej udany przeszczep skóry zawsze będzie tylko przeszczepem, zawsze jedynie łatą mniej lub bardziej widoczną. - Opowiedz to, koniecznie opowiedz - mobilizowała mnie Julia. - Opisz. Napisz, że ten szpital był dla nas najbezpieczniejszym 1 najweselszym miejscem na świecie. Budował w nas optymizm. Nikt się tam na nas bez potrzeby nie gapił. Tam rodziły się nasze największe, najpiękniejsze marzenia i nadzieje. Pomagali nam w tym lekarze. * * * Julia. Wysoka, szczupła, po czterdziestce, nosi świetnie dobrane peruki. Do szpitala przyjeżdżała jako blondynka. Teraz jest brunetką. Nikt nawet nie podejrzewa, że nie ma włosów. Koleżanki w pracy proszą: - Zdradź adres fryzjera, który ścina ci włosy. Zawsze masz tak świetnie przystrzyżone i ułożone włosy. Julia albo milczy, albo wykręca się od odpowiedzi. Ślad wypadku - rozległe oparzenie głowy - niewidoczny, bo starannie schowany pod peruką, wprawdzie pozostał także na jej twarzy, ale nie zepchnął Julii w cień, na margines. Odważnie, do niedawna samotnie, szła przez życie. Ostatnio zapytała: - Nie wiesz, czy teraz w Polanicy przeszczepiają włosy? Nie przeszczepiają. To zabieg kosmetyczny, a na kosmetykę nie ma tu ani miejsca, ani czasu. Z powodu braku włosów Julia w dzieciństwie posprzeczała się z Bogiem. Mieszkała na wsi, gdzie wówczas nie było prądu. Wieczorami ludzie czyścili gazetą okopcone szkiełka lamp naftowych, potem przypalali zapałką knot nasączony naftą. W oknach domów pojawiały się chybocące światełka. Julia miała wtedy pięć lat, już nieco okrzepła psychicznie po wypadku i w Boże Ciało stanęła z koszyczkiem pełnym kwiatków wśród innych dziewczynek. Ustawione w dwuszeregu miały poprzedzać księdza z monstrancją i słać płatkami drogę przed nim. Ubrana w białą sukienkę, z wiankiem na głowie, niosła koszyczek ozdobiony różami. Wianek nie zasłaniał jednak ani blizn, ani nie zastąpił brakujących włosów. - Wtedy ksiądz chwycił mnie za rękę i publicznie, na oczach wszystkich, usunął z szeregu. Psułam estetykę procesji. To był moment, kiedy straciłam wiarę. Wiedziałam, że ksiądz jest sługą Boga. Myślałam, chlipiąc: „Skoro sługa jest tak okrutny, a Bóg go za to nie karze, to czyż może być sprawiedliwy? Dlaczego ksiądz mnie tak zawstydził, tak skrzywdził? Czy ja zrobiłam coś złego?". Julia opowiada dziś o incydencie z pozornym spokojem. Usiadła wygodnie w fotelu, długie nogi wyciągnęła przed siebie. Pije kawę. 17 18 Ma atrakcyjną pracę, siedem lat młodszego męża, przytulne mieszkanie w wieżowcu. W jednym pokoju urządziła salonik retro: szezlong, fotel, ciężki, rzeźbiony, dębowy kredens, owalny stół, przykryty haftowanym obrusem. Na ścianach kilka obrazów - ciemne pejzaże w złoconych ramach. Upłynęło tyle lat, odległe wspomnienia z dzieciństwa nie powinny boleć. Jednak wciąż bolą. Rzadko wracamy do nich w rozmowach, omijamy je, jak niebezpieczne, zaminowane miejsca, by nie rozkrwawiać zabliźnionych już przecież ran psychicznych. Dziś jednak Julia pierwszy raz sama zaczęła opowieść o dzieciństwie. - Mama zmarła, gdy miałam trzy i pół roku. Spłonęła w pożarze. Zapaliły się liście tytoniu w suszarni. Ja ocalałam. Wprost z wypadku trafiłam do szpitala. I ojciec także. Miałam poparzoną głowę, twarz, ręce. Ojciec był mniej poparzony niż ja. Przychodził i karmił mnie, bo pielęgniarki nie miały na to czasu. Włosy straciłam w szpitalu. Pielęgniarki zrywały mi z głowy opatrunki wraz z włosami. Byłam za mała, by się obronić. Po powrocie do domu zastałam pustkę po mamie. Kilka lat potem ojciec na nowo ułożył sobie życie. Macocha nie lubiła mnie, nie rozumiała. Rodzina nigdy nie była dla mnie oparciem. Ciotki radziły ojcu, by oddał mnie do zakonu. Uznały, że swoje nieszczęście powinnam ukryć w habicie. - Kto weźmie taką z bliznami? - mówiły. - Ona nigdy nie wyjdzie za mąż. Czułam się bezradna i straszliwie samotna. Chciałam być blisko medycyny, blisko lekarzy. Marzyłam o operacjach plastycznych. Nie miałam pieniędzy. Wymyśliłam więc zawód pielęgniarki. W marzeniach sennych Julia widziała się w fartuchu i czepku z paskiem właśnie w szpitalu chirurgii plastycznej. Wierzyła, że wówczas miałaby szansę na poprawienie urody. Po podstawówce zaczęła realizować marzenia. Wybrała szkołę pielęgniarską. Zdała egzaminy. Została przyjęta. Radość trwała krótko. Zaledwie tydzień. Nowa wychowawczyni przyniosła do domu tragiczną wiadomość: z powodu widocznego oszpecenia Julia musi zmienić szkołę. - Z taką twarzą nie możesz być pielęgniarką. To nie jest zawód dla ciebie. Pielęgniarka powinna wyglądać estetycznie. Wybierz inną szkołę, inny zawód. Przed laty jako malutkie dziecko, doznała szoku po awanturze z księdzem. Teraz rozmowa z nauczycielką znów zachwiała w niej wiarę w sens życia. Nie znalazła argumentów na własną obronę. Blizny były naprawdę widoczne, szpeciły. To wiedziała i widziała w lusterku. Ze zwieszoną głową poszła do szkoły. Posłusznie odebrała dokumenty. Zaniosła je do zawodówki. Potem skończyła technikum. Została włókniarką. Studia zaoczne podjęła już jako osoba dorosła. Jednak urazy z dzieciństwa tkwią w niej do dziś. Dopiero niedawno zdecydowała się na małżeństwo. Wcześniej testowała wiarę w męską stałość w związkach partnerskich. Nie miała szczęścia do mężczyzn. Odchodziła od nich. Nie trafiała na tych właściwych. - Spotykałam powoje. Oplatali mnie. To ja musiałam ich dźwigać, pomagać wydobyć się z depresji i z byłych związków z byłymi żonami. Moimi problemami interesowali się na początku. Potem zrzucali na mnie wór ze swoimi kłopotami. Ja byłam ta dzielna, ambitna, otwarta, tolerancyjna i wyrozumiała. Niezwykła, jak mawiali. A ja chciałam być właśnie ta zwykła, najzwyklejsza. Julia pomagała partnerom wrócić do równowagi psychicznej i życiowej. Kiedy zaczynali robić karierę, do pewnego momentu znosiła ich zachwyty młodziutkimi sekretarkami, asystentkami. - Miłe, ładne, głupie dupeczki - mówiła bez złości. W końcu jednak przychodził ten moment, gdy pragnęła zostać sama. Nigdy nie stawała do walki o mężczyznę. Usuwała się w cień. Sądziła, że ślad wypadku odbiera jej szansę na zwycięstwo. Rozstaniom nie towarzyszyły ani łzy, ani dramaty. Julia nie jest sentymentalna. Nigdy nadmiernie nie ulegała romantycznym uniesieniom czy fascynacjom mężczyznami. Zdarzało się jednak, że na rozkwitającym uczuciu nieśmiało zaczynała budować trwały związek. Wtedy pojawiała się porażająca myśl: - A gdy on zobaczy mnie bez peruki? Gdy dowie się, że nie mam włosów? 19 20 Z byłymi partnerami utrzymuje przyjazne kontakty. Żalą się na aktualne przyjaciółki. Julia już im nie pomaga, jedynie słucha uważnie. I myśli z ulgą: - Jak dobrze, że nie muszę być z nimi dzień i noc. W związkach Julię gubiła nadwrażliwość. Może bolało ją to, co boleć nie powinno? Jest menedżerem w zachodnim koncernie, ciągle w podróżach, ciągle wśród ludzi. Nauczyła się pokonywać psychiczne bariery, które jej towarzyszą i pojawiają się każdego dnia. - Telefonuję do jakieś firmy. Staram się być bardzo miła, uprzejma. Sekretarka odwzajemnia życzliwość przez telefon, dyrektor także. Przyjeżdżam, wchodzę do sekretariatu, do gabinetu dyrektora i już od drzwi stykam się z tą barierą, z tym ledwo zauważalnym, niezdrowym zainteresowaniem moją widoczną blizną. Zderzam się ze spojrzeniem sekretarki i dyrektora, udaję, że niczego nie widzę i nie czuję. A przecież czuję! Przystępuję do pertraktacji, jakbym niczego nie zauważyła, jakby nic się nie stało. Julia zna różne odcienie spojrzeń. Z oczu potrafi odczytać myśli człowieka, który na nią patrzy. Ból niektórych spojrzeń odczuwa fizycznie. - To jest tak, jakby cię ktoś smagnął rzemieniem, jakby cię nim uderzył w najboleśniejsze miejsce. Bywają dni, kiedy wracam do domu obita spojrzeniami. Wtedy wszystko mnie boli. Nie potrafię płakać. Gdybym potrafiła wyszlochać ból, byłoby mi lżej. Ale nie umiem. Dziś Julia wróciła do domu lekka, zadowolona, uśmiechnięta. Nie przytrafiła się jej ani jedna barierka. Nawet taka cieniutka jak smużka światła, która wpada przez żaluzje do pokoju, bo właśnie mamy upalne lato. W takie lato trudniej żyć. Nawet najdroższa peruka jest za ciepła w upały. No i pudry, fluidy, także te najdroższe, nie przykrywają porządnie blizn. Rozmazują się, rozpływają pod wpływem ciepła. W ciągu dnia trzeba kilka razy zmieniać, poprawiać makijaż. Trzeba być czujnym cały czas. Gdy złowi przypadkowe, niezdrowe spojrzenie, symptom nadmiernego zainteresowania, biegnie do toalety, sprawdza makijaż. - No tak - konstatuje, patrząc w lusterko. - Spod pudru znów widać bliznę. Trzeba ją przykryć. I nakłada świeżą warstwę fluidu. Julię odwiedzam rzadko, dzielą nas setki kilometrów. Za to często rozmawiamy telefonicznie. Gdy na Wybrzeżu spłonęła dyskoteka i ofiary wypadku, głównie młodzież, trafiły do centrum oparzeń na Śląsku, w słuchawce usłyszałam jej głos: - Dobrze, że oni jeszcze nie wiedzą, jakie życie ich teraz czeka. Wczoraj dwie panie opowiadały w telewizji o operacjach plastycznych. Obie usuwały zmarszczki. Jedna mówiła: - Usuwanie nadmiaru skóry czułam tak, jakby ktoś ciął nożyczkami aksamit. Druga uzupełniała pierwszą: - Kolana można sobie przyciąć, wymodelować. Ja poprzycina-łam. I tłuszcz z bioder można odessać. Odessałam sobie, teraz wchodzę w spodnie, które od dawna były na mnie za ciasne. Panie uczciwie dodały, że odsysanie tłuszczu nie jest bezpieczne. Jeśli drobinka tkanki tłuszczowej dostanie się do krwiobiegu, spowoduje zator. Wtedy następuje zawał, udar mózgu albo śmierć. Ale dlaczego od razu myśleć tak katastrof icznie? Tylu kobietom przecież się powiodło! Tylu kobietom się udało! Więc każdej może się udać. Prawie każdej. Tragiczne wyjątki, gdy finałem operacji plastycznej jest śmierć, zdarzają się niezwykle rzadko. Lepiej więc w ogóle nie zaprzątać sobie nimi głowy. Z drugiego krańca Polski telefon od Julii: - Słuchasz tych głupot? Musisz koniecznie, musisz czym prędzej opowiedzieć, musisz napisać, jak jest naprawdę. Opowiem. Już się zdecydowałam. Mężczyzna z fioletem Zauważyłam go na ulicy w słoneczny, wiosenny dzień. Przemykał chyłkiem deptakiem w centrum miasta. Nie patrzył ani na przechodniów, ani na klomby z krzewami róż, których pąki już, już miały się rozwinąć. Na ławkach przy deptaku tuliły się pary. Z budynku wyższej uczelni wychodzili studenci. Właśnie kończyli zajęcia. Nie przewidział tego. Bał się tłumu. Skurczony, głowę wcisnął w ramiona. Starał się nie zwracać niczyjej uwagi. 21 22 A jednak budził zainteresowanie. Przechodnie przystawali, gdy ich mijał. Oglądali się, wbijali wzrok w jego twarz. Miał chyba ze czterdzieści lat. Wysoki, przystojny, gdyby nie lewa połowa twarzy uchodziłby za urodziwego mężczyznę. Ale ta lewa połowa niweczyła pierwsze wrażenie. Ciemny fiolet przechodzący w czerń nieregularną plamą rozlewał się od szyi po skronie, obejmując czoło, połowę nosa i brody. Mężczyzna udawał, że nie widzi kłujących spojrzeń. Patrzył pod nogi. Dlaczego nie pojechał do tego szpitala? Może nie słyszał o jego istnieniu? E, to chyba niemożliwe. Przecież każdy lekarz wie, że plamę można usunąć. Można wyciąć fiolet, położyć w to miejsce przeszczep jaśniutkiej, zdrowej skóry z biodra, z pachwiny albo z innego miejsca. Wtedy nie musiałby iść przez życie ze wzrokiem wbitym we własne buty. Zatrzymam go i powiem mu o tym. Ale nie, nie teraz. Mam mało czasu. Na pewno jeszcze się spotkamy. Wtedy podejdę, zatrzymam go. On spojrzy i chyba nawet się nie zdziwi. U mnie przecież też to widać. Jestem umówiona z dermatologiem. Spieszę się. Już jest budynek przychodni, wbiegam na piętro, otwieram drzwi gabinetu. Za biurkiem siedzi lekarka. W średnim wieku. Nie kryje przerażenia. - O Jezu! Co się pani stało? To jej odpowiedź na moje: „Dzień dobry". Milczę. Po chwili odzyskuję głos. - A co się miało stać? - Bo tak strasznie pani wygląda! Wiem, że powinnam wstać z krzesła i natychmiast wyjść, starannie zamykając drzwi. Powinnam sobie powiedzieć, że nigdy tu nie wrócę. Ale nie, nie wyjdę. Nie wyjdę, bo wiem, że jeśli któregoś dnia przyjdzie tu mężczyzna z fioletową plamą, a lekarka przywita go tak jak mnie, on może tego nie wytrzymać. A ja przecież wytrzymałam! Mężczyzna wyjdzie z gabinetu, wróci do swojego mieszkania na ósmym piętrze w wieżowcu, chwilę pomyśli, a potem wjedzie windą na ostatnie, dziesiąte piętro. Otworzy okno korytarza i wyskoczy. Spadnie na betonowe schodki przy bocznym wejściu wieżowca. Spadając, zahaczy o metalowe parapety okien kuchennych, bo kuchnie są właśnie z tej strony. Huk tylko na chwilę oderwie sąsiadów od telewizorów. Wyjrzą przez okna. Wezwą pogotowie. - A, ktoś znów wyskoczył... Mój Boże, pewnie miał depresję... - powiedzą. Lekarz obejrzy mężczyznę, który jeszcze przed sekundą żył, i napisze: - Zgon nastąpił natychmiast. Uspokojeni mieszkańcy wrócą do swoich łóżek, do kolacji, do telewizorów, do swego życia. A on będzie leżeć na betonowych schodkach samotny, obcy, nikomu niepotrzebny. Tak jak pani M., która niedawno w ten właśnie sposób zakończyła swój życiowy dramat. Do skoku przygotowywała się cały dzień. Wymaglowaną bieliznę ułożyła przy pojemniku na śmieci. Jej już nie będzie potrzebna. Niech służy ubogim szperaczom odpadów. Klucze od mieszkania, z adresami i numerami telefonów bliskich, zostawiła sąsiadom. Popołudnie spędziła z przyjacielem. A gdy wieczorem pożegnał ją i wrócił do swojego mieszkania, windą wjechała na dziesiąte piętro, bo tam w korytarzu jest właśnie to okno - pewne i niezawodne. Wygodne, bo dość nisko osadzone w ścianie, w dodatku z szerokim parapetem na długość stóp. Na parapet nie trzeba się wdrapywać z mozołem, a przed śmiertelnym skokiem można mocno na nim oprzeć stopy i bez wysiłku nadać ciału ten niezbędny rozmach. Z okna leci się głową w dół. Huk uderzenia ciała o betonowe schody jest zwielokrotniony echem. - Komuś przewróciła się meblościanka - myślą sąsiedzi w pierwszym odruchu. Dopiero po kilku minutach, gdy ci na parterze wybiegną z mieszkań, bo pod ich oknem kuchennym leży ofiara, piętra i korytarze wieżowca obiega wiadomość: 23 24 - Zabiła się. Wyskoczyła. Taka urodziwa, taka zadbana, zamożna. Sama w pięknym, świeżo wyremontowanym mieszkaniu. Z dochodzącym przyjacielem. Dlaczego to zrobiła? Niczego jej przecież nie brakowało! - Miała depresję - wyjaśni najbliższa sąsiadka. - Aha, depresja. No tak, mamy takie czasy, że depresji coraz więcej. Nie wiem, dlaczego akurat teraz, w gabinecie lekarki, przypomniał mi się samobójczy skok pani M. Nie wiem też, dlaczego przypomniałam sobie nagle mężczyznę z fioletową plamą na twarzy i jego wzrok wbity w ziemię. Patrzę na milczącą lekarkę, biorę głęboki oddech, wstaję z krzesła, podchodzę do umywalki z lustrem w ścianie. - Ja strasznie wyglądam? Poprawiam makijaż. - Wręcz przeciwnie, wyglądam ślicznie! Blizny na twarzy to ślady wypadku i pozostałość zabiegów plastycznych. Słyszała pani o chirurgii plastycznej? Nie? Gdzie pani kończyła studia? Pani jest dermatologiem? Zaskoczenie. Lekarka spodziewała się ckliwej opowieści o wypadku, może nawet szlochu i łez, a ze mnie wyłazi chęć odwetu za nietakt. Nie robię tego z zemsty. Takie słowa nie bolą mnie już od dawna. - Ja źle wyglądam? Niech pani spojrzy na siebie! Włosy tłuste, ręce zaniedbane, na twarzy zmarchy, skóra nieoczyszczona. Już ją zgnębiłam. Skurczyła się pod ciosem słów. Nadal jednak czuję niedosyt. - Kto panią przygotowywał do zawodu? Objechałam pół Europy i poza prymitywnym dyplomatą z Konina, nikt mi czegoś podobnego nie powiedział! Mówię to jednym tchem, kolejne zdania, kolejne słowa cisną mi się na usta. Patrzę na lekarkę, nagle zrobiło mi się jej żal. Siedzi wbita w krzesło. Milczy. Chyba zaraz się rozpłacze. Ma z pięćdziesiąt lat, pewnie obarczona rodziną albo zupełnie samotna. Po zniszczonych dłoniach, zmatowiałych, dawno farbowanych włosach, zmęczonej twarzy widać, że nie dba o siebie. Może nie ma czasu? W gabinecie cisza. Duża, czarna mucha, rozbudzona wiosną, wleciała przez uchylone okno. Słychać jak obija się o ściany, o lustro, o szyby... Za oknem biało i różowo od kwiatów magnolii. Z ulicy dobiega gwar i śmiech. - Bardzo panią przepraszam... Ja, ja, ja nie chciałam... Zaraz zrobimy badania, osobiście zaprowadzę panią do laboratorium... Lekarka krztusi się, jąka, z zakłopotania nie może zbudować zdania. Gorąco zaprasza na rozmowę po badaniu. Wracam. - Wie pani, zawsze starałam się ludziom pomagać. W zawodzie pracuję trzydzieści lat. Wydawało mi się, że robię wiele dobrego i za to pójdę do nieba. Usiłuje zatrzeć nietakt, jakoś się usprawiedliwić. Nie daję jej szans: - Jeśli rozmawia pani z pacjentami tak jak ze mną, trzeba raczej spodziewać się piekła. Co pani mówi osobom z czerwonymi plamami na pół twarzy? Co pani mówi ludziom z białymi plamami, bo takie też się zdarzają? Jak pociesza pani matki dzieci, które urodziły się z rozszczepami wargi i podniebienia? Lamentuje pani: „Ach, jaki straszny przypadek!?". Prosi, żeby jej nie dobijać. Już jest załamana. Uświadomiła sobie, że nie powinna. Zrozumiała. Obiecuje, że już nigdy w życiu, nikomu... Boi się także z innego powodu. Drży na myśl, że rozpowiem w środowislcu, jak się zachowała. Ma prywatną praktykę. Na szyldzie gabinetu napisała „Dermatolog kosmetołog". Wiadomość o tonie rozmowy może dostać się do mediów. Media lubią sensacje. Wtedy zniszczą ją, jej prywatny gabinet, odstraszą klientów. Lekarka już wie, że rozmawia z dziennikarką. Wie również, ile może stracić, jeśli mnie nie udobrucha. - Pani też nie jest w porządku. To prawda, jestem zaniedbana. Ale o zmarszczkach mogła mi pani nie mówić. Rozbolało mnie serce, zaraz dostanę zawału... Mówi płaczliwie, przerażona, zdruzgotana. Nagła histeria nie budzi mojego współczucia. Przed oczami ciągle mam pochyloną sylwetkę mężczyzny z fioletem na pół twarzy. 25 Gdyby dziś siedział w tej poradni, przy tym biurku, na moim miejscu i usłyszał to, co ja przed kilkoma minutami? - Jeśli wierzy pani w przeznaczenie, a kres pani życia ma zaraz nastąpić, to nastąpi. Poznałyśmy się przed chwilą, więc gdyby coś się stało, na pewno przyjdę na pogrzeb z kwiatkami. Mówię powoli, cedzę słowa. Lekarka patrzy zdumiona. Już także wie, że nie ugłaskała mnie, nie zatarła przykrego wrażenia po popełnionym nietakcie. Znów milczy. Wyjmuję z torebki lusterko, pudruję nos. Kątem oka obserwuję ją. Nawet nie udaje, że przestała się bać. W oczach wciąż ma lęk. Z poradni wychodzę zadowolona. Tej lekcji, tej rozmowy pani doktor nie zapomni do końca życia. Może już naprawdę nigdy do nikogo nie powie: - Ach, jak pan, jak pani strasznie wygląda! 26 Taki pejzaż W tamtym szpitalu uczyłam się chodzić prosto, trzymać głowę wysoko i nie uciekać wzrokiem po kątach. Od lat patrzę ludziom w oczy, uśmiecham się i czasem nawet słyszę: - Wiesz, tego u ciebie w ogóle nie widać. Nieprawda, widać. To także wiem. Ale moja inność nie była i nie jest tak dotkliwa, bym kiedykolwiek rezygnowała z marzeń. - Zostanę dziennikarką - oświadczyłam w szkole średniej. Przed maturą każdy mówił, co chce robić w dorosłym życiu. Moja klasa nie miała wielkich, rozbudzonych ambicji. Szkoła jest największą instytucją w malutkim miasteczku. Uczniowie dojeżdżają autobusami z okolicznych wsi. Czas dzielą między dojazdy, naukę w szkole i ciężką harówkę po lekcjach w gospodarstwach rodziców. Marzenia większości koleżanek i kolegów ograniczały się do dwuletniej szkoły pomaturalnej. A ja uparłam się na studia. W dodatku na najstarszym polskim uniwersytecie. - Jak spaść, to z dobrego konia - mówiłam. Potem miało być dziennikarstwo. Ani w szkole, ani w miasteczku, ani w mojej wsi nikt nie widział prawdziwego dziennikarza. Ja także nie. Dziennikarz to ga- zety, to telewizja, to daleki, nierealny świat, w którym nie ma błota na podwórzu, zimą nie ma zasp za płotem ani zmartwienia, skąd wziąć pieniądze na bilet miesięczny na dojazdy do szkoły. Postanowiłam wejść do tego nierzeczywistego świata głównie po to, by go poprawić, zmienić. Nie podobał mi się. Był niesprawiedliwy. Nie przystawał ani do mojej wsi, ani do miasteczka. W nierzeczywistym, niesprawiedliwym świecie ludzie bez wysiłku zdobywają pieniądze, jeżdżą luksusowymi samochodami, wypoczywają nad ciepłymi morzami, a ja we wszystkie wakacje dźwigam w płachcie na plecach buraczane liście dla krów. Liście buraczane są ciężkie jak kamienie. Od lata do jesieni, każdego dnia taszczę je przez pole i pastwisko do obory, żeby trzy krowy miały co jeść przed udojem. Dzięki trzem krowom nie głodujemy. - Nie będę tak harować przez całe życie. O nie! - powtarzam, gdy płachta z liśćmi gotowa do zarzucenia na plecy. - Nauczę się kilku języków, objadę cały świat. No, może nie cały świat, ale Europę na pewno. - Dziennikarz spotyka się z wieloma ludźmi, musi dobrze wyglądać - gasi mój zapał wychowawca. A ja nie wyglądam dobrze. Miałam wypadek. Niezwykły w historii wsi. Nikt czegoś podobnego nie pamięta. Kiedy się zdarzył, na wsi nie było prądu, chociaż to właśnie wtedy pierwsi kosmonauci szykowali się do kolejnego lotu w kosmos. Ludzie kupowali naftę w sklepie. Lampy naftowe rozświetlały wiejskie ciemności. Czasem, gdy w magazynach gminnej spółdzielni w sąsiedniej wsi zabrakło nafty, nasz sklepowy przywoził w metalowych beczkach mieszankę naftowo-benzynową. Dwie beczki stały w kącie. Sklepowy dla wygody przy jednej z nich ustawił wiadro. Gdy przez lejek nalewał ludziom naftę do konewek, resztki spływały do wiadra. W naszym sklepie, chociaż malutki, kupić można było wszystko: chleb, wino, cukierki, zeszyty... I naftę. Zaczęłam chodzić do szkoły. Cóż za przyjemność! Zamiast od świtu do nocy paść krowy, mam przerwę na lekcje. W szkole oglądamy kolorowe obrazki, mamy układanki, uczymy się wierszyków. Jest nas w klasie jedenaścioro. To kolejny wielki wiejski powojenny wyż demograficzny. 27 Jestem jedyną dziewczynką, reszta sami chłopcy. Wieś mówi, że taka dysproporcja znów zapowiada wojnę. W szkole klasy są łączone - pierwsza pisze literki, druga czyta. Jestem mała, ale energii mam za trzech chłopaków. Siedzę z Marianem. Kiedy pani pisze coś na tablicy odwrócona do nas plecami, jednym kuksańcem wypycham Mariana z ławki. Nieprzygotowany na atak, z hukiem spada na podłogę. Wieczorem mama Mariana przychodzi do ojca z pretensjami: - Weronika poniewiera Maniusiem. - Weronika? Taka drobna, filigranowa? Niemożliwe, by mogła pokonać Maniusia - broni mnie ojciec. Naprawdę przyjaźnię się tylko z Franiem. Mieszkamy blisko, dzieli nas kilka domów, ze szkoły wracamy razem. Franio jeździ gdzieś daleko, aż do Krakowa. Pod koszulą nosi skórzany gorset nabijany metalowymi guzikami. Franiowi na plecach rośnie garb. Franio mówi, że garb mu rośnie, bo spadł ze stołu podczas przewijania, gdy był całkiem malutki. Rodzice sprzedali krowę, sprzedali konia, każdy grosz przeznaczają na leczenie Frania. Franio nikomu nie pokazuje gorsetu, ale mnie pokaże. W upale siadamy na łące w środku wsi. Zrzucamy tornistry. Rozpina koszulę. Oglądam rzemienny gorset. Mama przywiązuje Frania przed snem tak, aby leżał na jednym boku. To ostatni gorset. Za rok trzeba będzie kupić większy, ale w gospodarstwie nie ma już nic do sprzedania. Odtąd uwolniony z więzów garb będzie rósł swobodnie, przyginając Frania do ziemi. Jego tato jest chłopem, czyli rolnikiem, tak jak mój. Za leczenie Frania musi płacić, bo chłopi nie są ubezpieczeni. Ich dzieci także nie. Za leczenie nie płacą tylko ci, którzy pracują na państwowych posadach, którzy mieszkają w miasteczku i ci, którzy mają pensje. Za opiekę i miejsce w szpitalu nie płacą też kołchoźnicy. * # * Lata sześćdziesiąte. Nasi rodzice zamiast posad i pensji mają po 28 trzy hektary pola. Za psi grosz muszą sprzedawać w gminie zboże, ziemniaki i mięso. To są obowiązkowe dostawy, czyli kontyngenty. Jeśli urodzaj jest zły, kupują ziemniaki, zboże, mięso, by cały kontyngent oddać państwu za pół darmo. Czasem na wsi pojawia się komornik. Wtedy przez wszystkie opłotki niesie się szeptana wieść: - Zielony przyjechał! To ostrzeżenie. Komornik nosi zielony mundur, chodzi od domu do domu. Tym, którzy nie odstawili kontyngentu, chce coś zająć. Ale nie ma co zabierać. Wieś jest biedna i harda. A nasi rodzice uparci. Wieczorami siedzą przy lampie naftowej i radzą, jak nie dać się wciągnąć do kołchozu. Kołchozy to największa zaraza, już się rozpleniła w okolicznych wsiach. Ludzie muszą oddać do kołchozu wszystko, co mają - pola, które po wojnie dostali z reformy rolnej, konie i krowy. Swoje krowy i konie pędzą do nowej, długiej, wspólnej kołchozowej obory. Nie zostaje im nic własnego poza domami. Niektórym kołchoz nawet domy buduje. Kołchozy to komuna, tworzą je Mochy, czyli Związek Radziecki. Powstają we wszystkich państwach socjalistycznych. Tak szepczą sąsiedzi. Wieczorem przychodzą do taty, rozsiadają się wokół stołu, na którym stoi lampa naftowa. Radzą do późnej nocy. O tej porze powinnam spać. Moje łóżko stoi pod ścianą. Leżę pod pierzyną, oczy mam zamknięte, udaję, że śpię. Podsłuchuję, staram się wyłowić z szeptu sąsiadów każde słowo. Zżera mnie ciekawość, chcę wiedzieć, o czym mówi pan Michał, pan Karol, wujek Luka, wujek Kazik. - U nas kołchozu nie będzie - mówi tato. Ma poważanie i posłuch u sąsiadów. Przychodzą do niego po porady. Tato całej okolicy pisze podania i odwołania do gminy, do starostwa, do sądów. W gazecie napisali o nim: „Chłopski filozof, hamuje postęp socjalizmu". Gazeta, wraz ze stosem innych, leży na szafie. Tato widział kawał świata. Cztery lata przesiedział w Oświęcimiu, koniec wojny zastał go w Ravensbriick. - Kiedy nadleciały amerykańskie samoloty, kto miał siłę, czołgał się z baraku na podwórze. Byliśmy wygłodzeni. Od tygodnia 29 30 nie dostawaliśmy nic do jedzenia. Piekarnia obok piekła dla nas chleb. Z mąki i trocin. To miał być nasz ostatni posiłek. Amerykanie prosili, by na początku nie jeść dużo, tylko często, ale po kilka kęsów. Nie wszyscy posłuchali. Umierali z przejedzenia, chociaż wcale dużo nie jedli - opowiada mi, gdy już w liceum z książek poznaję historię drugiej wojny światowej. Historia w książkach różni się od tej, którą zna tato i wieś. W podręczniku nie ma słowa o czwartym rozbiorze i granicy na Sanie. A wieś leży właśnie nad Sanem i Wisznią. I przecież ciocia Józia pamięta, że czwarty rozbiór Polski nastąpił zaraz na początku drugiej wojny światowej. Rozgrabili ją, podzielili między siebie Niemcy i Sowieci. Nasza wieś należała do strefy radzieckiej, a miasteczko za Sanem do strefy niemieckiej. Wujcio Jasio tajemnie przeprawiał się łódką przez San na drugi brzeg, którego pilnowali Niemcy, by w miasteczku zrobić zakupy. Wujcio był na wojnie zaledwie kilkanaście dni. Wrócił i powiedział: - Już po wojnie. Nad Wisznią i Sanem wojska radzieckie pojawiły się jesienią. Niektórzy mieszkańcy wsi musieli jechać na Sybir. - Dlaczego musieli? - pytam tatę. - Zostali zesłani przez sowieckich komunistów. Wrócili z Sybiru jacyś inni. Babcia Szozdzicha ma grube, opuchnięte nogi. - To z Sybiru - mówią na wsi. - Od czego na Sybirze dostawało się grubych nóg? - znów pytam. - Od ciężkich mrozów, od pracy ponad siły, z głodu i wycieńczenia. Wtedy, gdy mnie jeszcze nie było na świecie, gdy trwała wojna, gdy Rosjanie i Niemcy podzielili się Polską, a babcię Szozdzichę wywieźli na Sybir, granica biegła tuż za naszym płotem obok betonowej studni, przez sad kuzynki Baśki, między starymi jabłoniami. Rozłożysta grusza należała do Sowietów, a pochyłe drzewo papierówki, na której mamy teraz z Baśką huśtawkę ze sznura, i polana, do Niemców. Sowieci wszystkich stąd wysiedlili do sąsiedniej wsi. Ducha żywego nie było. Za to wokół, gdzie dziś sady i ogrody, rosła bujna, soczysta trawa. Ciocia miała wtedy kilkanaście lat i też pasła krowy, tak jak ja teraz. - Krowy właziły w obszar graniczny, bo trawa była po pas. Kiedy na horyzoncie pojawiał się oficer radziecki na koniu i wrzeszczał z daleka, krowy same uciekały. Takie były mądre - opowiada ciocia z uznaniem dla krów. Słucham tej opowieści, jakby to była baśń. Dwadzieścia lat minęło od zakończenia wojny, a wieś wciąż nią żyje. Nie mogę sobie wyobrazić, że tuż za naszym domem kończyła się Polska. Po wojnie tato nie wracał z Niemiec. Amerykanie dożywiali oświęcimiaków, przywracali ich życiu. Przyjechał po roku. Tak opowiada mama. Wiem, że tato był w świecie. Ze świata przywiózł smoking, biały, jedwabny szal, kapelusze, buty oficerki, fotografie, a także żurnale, z których wycinam lalki i ubieram w papierowe ubranka. To wszystko jest w przepastnej szafie. W szufladzie szafy leżą też inne cenne rzeczy rodziców: prawdziwe korale mamy, krakowski strój, stara kantyczka z kolędami, gromnica i Pan Tadeusz. Reszta skarbów jest na strychu w kufrze. Są to książki sprzed wojny. Tato przywoził je ze Lwowa, gdzie krótko był listonoszem. Z naszej wsi do Lwowa jest trochę dalej niż do Przemyśla, dokąd mama wozi osełki masła w liściach kapusty lub chrzanu. Wprawdzie w domu jest papier maślany, ale mama mówi, że w liściu masło długo jest świeże, zachowuje aromat i smak. Masło sprzedaje wprost na targu albo zanosi zakonnicom. Albo dentyście, który jest Czechem i naprawia mamie zęby. Mama spłaca naprawę masłem, serem, jajkami i kogutkami. Jest pierwszą kobietą we wsi, która wstawia sobie zęby. Sąsiadki patrzą na mamę podejrzliwie, ale i z uznaniem. Na wsi jest przecież nędza, ludzi nie stać na takie zbytki, jak zęby. Ubezpieczenia nie mają. Dentyście trzeba płacić z własnej kieszeni. Gdy mama wyprawia się do Przemyśla z tobołkiem na plecach, po kryjomu wdrapuję się na strych. Uwielbiam to miejsce. Mroczne i straszne. Stoi tam wielki, przepastny kufer z ciężkim wiekiem. Do kufra na strychu zaglądam w tajemnicy przed rodziną. Wyjmuję z niego 31 32 skarby. Oglądam je w świetle jasnej smugi, która przebija się przez szczeliny w dachówkach. Najciekawszy jest album z obrazami. Nimfy leśne, naga pani w kąpieli i panowie, którzy ją podglądają. Naga pani na koniu, ułan na koniu i dziecko na łące, które patrzy w chmury. To klasyka malarstwa polskiego i światowego, o czym wtedy jeszcze nie wiem. Nie jestem pewna, czy dzieciom wolno oglądać takie albumy. Ja oglądam. W albumie są też panowie w kapeluszach podobni do taty. W kapeluszu tato wygląda wspaniale. Lubię jeździć z tatą do miasteczka. Siedzę na ramie roweru, tato kłania się paniom w miasteczku: - Dzień dobry panno Dziuniu, dzień dobry panno Maniu... Zdejmuje kapelusz. Panie rumienią się nie wiadomo dlaczego, uśmiechają do taty i do mnie, mówią: - Jaka śliczna dziewczynka! To pana córeczka? Tato pęcznieje z dumy. Tato jest towarzyski, nasz dom odwiedzają jego znajomi ze świata, czyli z obozów w Oświęcimiu i Ravensbriick. Często przyjeżdża pan Kamiński z Bytomia. Nocuje u nas. Ma egzotyczną urodę. Oczy jak węgle, siwe włosy, siwy wąsik, smagłą cerę. Handluje wełnianymi chustkami, obrusami, fartuszkami. Krąży po okolicy, dorabia sobie. Jest emerytowanym kolejarzem, nosi kolejarskie ubranie. Na przedramieniu ma wytatuowany długi fioletowy numer. Jak tato. Rzadziej przyjeżdża pan Skrodzki z Wrocławia, też z numerem na przedramieniu. Pan Skrodzki jest smutny, poważny i ma skrzypiące buty. Gdy spaceruje po naszym domu, słyszę skrzyp, skrzyp... Często późnym wieczorem zjawiają się nieznajomi. Nasz dom stoi na początku wsi na niewielkim pagórku. Nowy, drewniany, tato wybudował go po powrocie z Oświęcimia. Okno największego pomieszczenia, które jest kuchnią z dużym piecem chlebowym, a także miejscem, gdzie wieczorami przesiadują sąsiedzi i słuchają, co tato mówi im o świecie, z którego niedawno wrócił, znajduje się we wschodniej ścianie. Mamy najjaśniejszą lampę na wsi. Numer jedenaście. Sąsiadom wystarcza lampa numer pięć. Światło lampy z okna naszego domu we wschodniej ścianie widać z daleka. Ci nieznajomi przychodzą od strony mostu, od strony rzeki, od strony granicy. Ostrożnie pukają w szybę. Tato otwiera drzwi, o nic nie pyta. Mama stawia na stole talerz z gorącą zupą, częstuje czym może. I też o nic nie pyta. Rozkłada gościnne spanie na drewnianej kanapie, siennik wypchany świeżym sianem przykrywa czystym prześcieradłem. Rano tato informuje nieznajomych, w którą stronę powinni iść. Jeśli wybierają drogę na skróty, przez pola, to radzi im, by zarzucili snopek na plecy. Będzie wyglądało, jakby byli tutejsi i wracali do siebie, do domu. Trzydzieści kilometrów od naszej wsi biegnie granica polsko-radziecka. Od nas do Lwowa jest niecałe sto kilometrów. Przed wojną tato jeździł do Lwowa rowerem. Mówi, że to piękne polskie miasto. Za granicą są i inne polskie miasta - Stanisławów, Stryj... Jak to polskie? Przecież leżą za granicą, na Ukrainie, w Związku Radzieckim. Ale były polskie. I nadal mieszkają w nich Polacy. Nieznajomi, wieczorni goście docierają do naszego domu zwabieni światłem lampy naftowej właśnie od strony granicy. Przyszli ze wschodu, mówią po polsku. Następnego dnia, gdy nieznajomi już sobie poszli przez pola ze snopkami na plecach, we wsi pojawia się milicja i wojsko. Szukają szpiega. Uciekł ze Związku Radzieckiego. Kto go złapie i zawiadomi milicję, dostanie dużo pieniędzy. Świtem pędzę trzy krowy na łąkę. Pasę je. O krowy bardzo dbam. Są piękne, mają duże granatowe oczy, krótkie rogi, ciemnoczerwoną sierść i kilka białych łat. Rozmawiam z nimi. Żołnierze i milicjanci krążą po wsi, a ja leżę na łące, patrzę w niebo i marzę o złapaniu szpiega. Mielibyśmy wtedy dużo pieniędzy. Tato kupiłby nam - całej L? ii * UJ 1 trójce, czyli mnie, starszej siostrze i młodszemu bratu - cukierki, chałwę, a może nawet pomarańcze. Jak może wyglądać prawdziwy szpieg? Z marzeń zwierzam się najstarszej krowie - Mince. Mama dostała ją w wianie. Minka daje najwięcej mleka, jest żywicielką rodziny. Traktujemy ją wyjątkowo, bo podobno wszystko rozumie. Gdy mama przy Mince powiedziała, że trzeba będzie ją kiedyś sprzedać, sama widziałam, jak z jej dużych, granatowych oczu płynęły łzy. Więc o sprzedaży już się przy niej nie mówi. Myślę, że Minka ma duszę i rozum, tak jak ludzie. Tylko mówić nie potrafi. Góralka i Maluśka, córki Minki, są młode, głupie i narowiste. W ogóle mnie nie słuchają. Skaczą przez kolczaste ogrodzenia, włażą w buraki, w koniczynę, muszę się nauganiać, namęczyć, żeby je wypędzić z pól, czyli ze szkody. Jestem mała, mam sześć lat, a muszę zapanować nad Góralką i Maluśką. Nad Minką nie muszę. Spokojna, posłuszna, uważnie słucha, co jej szepczę do ucha. Wcześnie rano, gdy nad okolicą jeszcze wisi gęsta mgła, gdy słońce, czerwona, wielka kula, dopiero podnosi się nad linią horyzontu, czyli tam, gdzie ziemia styka się z niebem, gdy na łące zimna rosa kłuje w bose stopy, lubię przytulić się do Minki. Jest ciepła i pachnie mlekiem. 34 Ręce Pogodna, złota jesień. Na niebie gwiazdy i rogal księżyca. Już jestem duża, prawie dorosła - mam dziewięć lat. Lubię chodzić do szkoły, gdzie pani mnie chwali i mówi: - Weronika to wzór. Chłopcy powinni brać z niej przykład. Dziś, jak wszystkie dzieci na wsi, pomagałam przy wykopkach buraków. Buraki cukrowe mocno siedzą w ziemi, wyrywamy je ręcznie, znosimy w jedno miejsce i układamy w równe rzędy. Dbamy, by liście się nie zmarnowały. Są cenną paszą dla krów. Wieczorem bolą mnie ręce i nogi. Ale to wcale nie znaczy, że nie pójdę na nieszpory. Na nieszpory chodzimy nie tyle z pobożności, ile z ciekawości. Pociąga nas magia wieczornych nabożeństw. Na wsi mamy drewniany kościół, najważniejszy punkt spotkań mieszkańców z całej okolicy. W niedzielę do kościoła idzie się w najlepszym ubraniu, bo wszyscy wszystkich oglądają. Potem przez następne dwa dni jest o czym rozmawiać. - Jagusia wyglądała ślicznie! Dopiero jesień, a ona już włożyła oficerki. Zgrabne, robione na miarę. Chodzi w nich, żeby się pochwalić - mówi i stryjna Hanka, i stryjna Kaśka. Jagusia mieszka w sąsiedniej wsi. Jest piękna. Ma długi, jasny warkocz, który upina na głowie w koronę. Zimą nosi wyszywany serdaczek i zakopianie. Zakopianie, wysokie buty z cholewkami z białego filcu, obszy-wane brązową skórą, zapinane na klamerki, są marzeniem wszystkich dziewcząt. Ale mają je tylko dwie panny w całej okolicy, bo to bardzo drogie buty i trzeba po nie jechać aż do Zakopanego. Ja nawet nie marzę ani o zakopiankach, ani o oficerkach. Ale popatrzeć na nie mogę. Na nieszpory biegnę, bo to także wydarzenie towarzyskie w naszej wsi. A dla nas, dzieci, magiczne. W kościele jest ciemno, tajemniczo, unosi się zapach wosku, świece płoną na ołtarzu, a także w dłoniach dziewczynek. Dziewczynki ustawiają się przed ołtarzem parami, zaś chłopcy - ministranci, ubrani w komeżki - ukradkiem odwracają głowy, bo warto poobserwować, której z dziewcząt mdleją ręce od trzymania świecy, a którą bolą kolana od Męczenia na drewnianej posadzce. Chłopcy udają rozmodlenie, dziewczynki udają pobożność, tylko sędziwy ksiądz proboszcz zdaje się nie zauważać tej gry. Zanim dotrę do kościoła, po drodze wstąpię do sldepu po zeszyt. Wzorowa uczennica powinna mieć wszystlde zeszyty. W malutkim sldepie pełno łudzi. Pachnie naftą, sklepowy przywiózł świeżą dostawę w metalowych beczkach. Błysk, huk... Oddychasz? Oddychasz? - pyta lekarz w karetce. Nie rozumiem. Dlaczego wciąż pyta o to samo? Oddycham, nic mnie nie boli, tylko coś mi się stało z oczami. Nie widzę lekarza. W szpitalu wciąż nic nie widzę, ale słyszę kobiece głosy. - Jak dobrze, że dożyliśmy takich wspaniałych czasów. Przed wojną takie dziecko włożyłoby się do trumienki i mach, na cmentarz. 35 Albo pod płot. A teraz są lekarze, są szpitale... Co one mówią? Dlaczego miałyby mnie wkładać do trumny? Wraca pamięć. Stałam w sklepie przy ladzie, nagły błysk powalił mnie na podłogę. Nie wiem, jak się wyczołgałam. Błysk ciągle mi towarzyszył. Przez ogień i dym zobaczyłam tatę Frania. - Wujku, ratujcie! - Leć dziecko do domu! W którą stronę? Do domu daleko, będzie z kilometr... Przez szum płomieni słyszę głos: - Nie pędź! Pani Hania z naszej wsi, spóźniona na nieszpory, zobaczyła żywą, biegnącą pochodnię. Zdjęła płaszcz, zarzuciła mi na głowę. Teraz już wiem, już sobie wszystko przypomniałam. Był pożar w sklepie, ludzie uciekali, ja też. Potknęłam się na progu, podeptali mnie, oblali płonącą naftą, wybiegli. Zostawili mnie w korytarzu. Wyczołgałam się. Piecze twarz, pieką ręce. - Może będzie widzieć - rano uspokaja tatę lekarz w szpitalu. Po kilku dniach widzę. - Dać jej lusterko? - naradzają się głośno pielęgniarki. - E, może lepiej nie. Pielęgniarka co drugi dzień zdejmuje bandaże i każe mi zanurzyć dłonie w fioletowej wodzie w miednicy. Widzę ręce w ranach. Tylko dwa paluszki są chude i bez ran. Nie czuję ich. - One umarły, nie są żywe - tłumaczy pielęgniarka w czasie opatrunku. - Po co ci martwe paluszki? Oderwę je pincetą. Kiwam głową na zgodę. Odrywa palce, teraz pływają osobno w miednicy, obce, nie moje, jak dwa patyczki. Z dłoni leje się krew. Na wizycie lekarz pyta: - Siostro? Po co siostra to zrobiła? Siostra milczy. 36 * * * Relacji z wypadku słucham z uwagą kilka miesięcy później. Gdy wróciłam ze szpitala, wieś chce mnie zobaczyć. Ciekawe, co z tego dziecka zostało? Sąsiadki wcześniej mówiły mamie: - Takie ładne, takie mądre, na pewno się nie uchowa. Teraz mamie współczują. Stoją, patrzą, kiwają nade mną głowami. Wiadomo, nic już z tego dziecka nie będzie. Ale może się przydać do roboty. Jeśli pracowite, zyska uznanie. Tato nienawidzi takiego babsldego gadania, lamentowania. Dużo czyta, pochłania gazety i książki, w antykwariacie kupuje mi bajkę w języku niemieckim ze słowniczkiem na końcu. Przy pasieniu krów sylabizuję obce słowa. Któregoś dnia przyszedł do nas Staś Niemiec. Staś, rówieśnik taty, naprawdę nosi inne nazwisko. Wieś nazwała go Niemcem, bo jest głuchoniemy, tak jak pozostali bracia. Wysoki, chudy brunet o żywych, czarnych oczach. Ma wielką wyobraźnię, opowiada wspaniale, barwnie, ale w bezokolicznikach. - Jędruch stać w sklepie, zapalić papierosa, zapałkę wrzucić do wiadra. Wybuchnąć ogień. Jędruch gasić ogień czapką. Czapka się zapalić, Jędruch myśleć - szkoda czapki. I tą czapką po nogach, po portkach... Zapalić się portki. Jędruch myśleć - szkoda portek... Staś pokazuje, jak Jędruch uderza płonącą czapką po udach, zanosi się ze śmiechu, mama też się śmieje, ja się śmieję, można zrywać boki. Jędruch, dorosły mieszkaniec wsi, który spowodował pożar, poparzył sobie nogi. Trafił do tego samego szpitala, co ja. Syn Stasia jest w moim wieku. Chodzimy do jednej klasy. Staś nie biadoli nade mną jak wiejskie kobiety, lecz mówi z podziwem: - Ono mądre, ono zdolne, najlepsze w klasie. Bardzo lubię słuchać opowieści Stasia Niemca. Wcale nie są śmieszne, jak mówią na wsi. Są piękne, kolorowe i bardzo ciekawe. Doktor od cudów Tato poznał posła. Poseł mieszka w miasteczku i ma córkę nieco starszą ode mnie. Córka posła urodziła się z brunatnym, owłosionym znamieniem na brodzie. Poseł znalazł w Polsce szpital, w którym młody lekarz usuwa dzieciom i dorosłym blizny, wszel- 37 38 kie znamiona, przyprawia nosy, robi cuda. Córka posła nie ma już znamienia na brodzie, lecz tylko małą, zaróżowioną łatkę. Operował ją lekarz od cudów. - Zobaczysz, panno, tobie pan doktor też buzię naprawi. Za Martynką w szkole wołali: „Myszka, myszka!" A ona już nie ma myszki. Już jej w szkole nie dokuczają. Poseł daje tacie adres. Za pożyczone pieniądze, noc i dzień, jedziemy na drugi kraniec Polski. - Popatrz, jakie piękne góry - mówi tato, gdy wysiadamy z pociągu. Rzeczywiście wokół małej stacyjłd wyrastają góry połcryte lasami. Nigdy nie widziałam ani gór, ani lasów. U nas jest płasko, łąki i pastwiska wyglądają jak okrągły, równy placek drożdżowy opasany linią horyzontu. Tato pokazuje mi góry, bo czuje mój strach. Boję się lekarza, boję się szpitala, boję się bólu. Mam dziesięć lat i chcę wracać do domu. Najlepiej od razu zapytajmy o pociąg powrotny. - Tylko porozmawiamy z panem doktorem. Spójrz, jakie ładne schodki prowadzą pod górę do szpitala, w dole płynie rzeczka, a wokół też jest las. - Wracajmy do domu! - szlocham, połykając łzy. - Nie chcę rzeczki, lasów, szpitala ani pana doktora! Pierwszy raz w życiu widzę, że tato też płacze. Stoimy przed drzwiami szpitala chirurgii plastycznej. Pierwszego i jedynego w Polsce. - Po operacji będziesz ładna, będziesz się chłopcom podobać... Mam cierpieć, żeby się podobać chłopcom? Nigdy! Mietkowi i tak się podobam. Pasiemy razem krowy, on na swojej łące, ja na swojej, robimy zegar słoneczny - patyk wbijamy na sztorc i bosymi stopami mierzymy cień. Najkrótszy cień oznacza południe. Z Mietkiem opowiadamy sobie o gwiazdach, o samolotach, o świecie, który jest hen, daleko, tam, gdzie słońce zachodzi. Mietkowi wcale nie przeszkadzają moje blizny. A Kazikowi nie muszę się podobać. Nie lubię go. Mówi o mnie: - Weronika, kureczka. Pasie trzy krowy na swojej łące obok naszej, tuż za polną drogą. Przypędza je z sąsiedniej wsi. Zazdroszczę mu. Zanim krowy do- trą do łąki, muszą pokonać kilka kilometrów polnych dróg. Wzdłuż polnych dróg ciągną się rowy porośnięte bujną trawą. Ka-zik pozwala zatrzymać się krowom w tych rowach. Gdy spotykamy się na polnej drodze, krowy Kazika już są napasione. Już mają pełne boki i brzuchy, wyglądają jakby połknęły dużą, okrągłą piłkę. A moje lcrowy dopiero zaczynają mozolne napełnianie brzuchów. Trawa na naszej łące nie jest taka bujna, jak w rowach. Wczesną wiosną łąka złoci się, jest żółta od kwitnącego mleczu. Potem bieleje i różowieje od kwiatów rumianku i od stokrotek. W połowie lata szarzeje od szypułek kminku. Nie marnuję czasu przy pasieniu krów. Wyrywam krzaczki z dojrzałym kminkiem, wiążę je w małe wiązki. Mama powiesi je potem pod okapem. Gdy porządnie wyschną, w dłoniach złuszczy-my nasionka, wsypiemy do lnianego woreczka. Będziemy mieli pachnącą przyprawę na cały rok. Kazik jest starszy ode mnie, ale ani nie zbiera kminku, ani nie śpiewa na całe gardło, tak jak ja, tylko w milczeniu, w skupieniu buduje samochody. Z błota i patyków. Gdy błoto porządnie wyschnie, koła samochodu kręcą się jak prawdziwe. - Zobacz, zobacz, jaki mam samochód! - woła i stawia na polnej drodze prawdziwe, duże cudo. Z reflektorami, z oknami, z kierowcą także ulepionym z błota. Kiwam głową z podziwem, ale nadal wolę Mietka od Kazika, mimo że nie ulepił żadnego samochodu. - Wejdźmy do środka, to dla twojego dobra - mówi tato łamiącym się głosem. Łzy taty bolą jak nic na świecie. Tatę kocham nad życie, mogę z nim rozmawiać o wszystkim, zapytać o wszystko. Tato wszystko wie. Chroni mnie przed wzrokiem wścibskich bab, chodzi na szkolne wywiadówki i wraca z nich dumny. - Gdy podpowiadasz innym, rób to tak, żeby pani nie widziała - mówi niby to groźnie, niby z przyganą, ale widzę przecież, że jest ze mnie dumny, zadowolony. Dla taty wejdę do tego strasznego szpitala. W korytarzu, wąskim i ciemnym, pełno ludzi. Dzieci takich jak 39 ja, z bliznami po oparzeniach, jest dziś kilkanaścioro. Ale tylko niektóre zostaną przyjęte. # * * Doktor od cudów wygląda zwyczajnie. Wysoki, barczysty, z kruczymi włosami. Siedzi w małym pokoju, na parterze. Z bliska długo przygląda się mojej twarzy. Za plecami ma okno, więc w świetle padającym przez szybę dokładnie widzi moje blizny. - Najpierw zrobimy ręce. Potem twarz. Przyjmujemy cię, moja panno. Tato uradowany. Decyzja pana dyrektora bardzo go cieszy. Nie na darmo jechaliśmy tak daleko, nie zmarnowaliśmy pieniędzy pożyczonych na bilet. Inne dzieci muszą czekać na przyjęcie do szpitala kilka miesięcy, dla mnie doktor od cudów robi wyjątek. Wchodzimy po schodach na pierwsze piętro. Musimy się rozstać przed drzwiami oddziału dziecięcego. Tato znów ma łzy w oczach, ja płaczę głośno. Ale wiem, że muszę wejść za te drzwi, które się zaraz za mną zatrzasną. Rozdzielą mnie z tatą, który jest moim oparciem, bezpieczeństwem, wszystkim. Zostaję w sali, gdzie już jest kilkanaścioro dzieci. Są tu dziewczynki jeszcze bardziej poparzone niż ja, z brodami przyrośniętymi do piersi. Są chłopcy ze zrośniętymi palcami i jest Helenka z wykrzywioną buzią. Pan doktor ma jej dosztukować brodę i wyprostować buzię. Tato odjechał. Zostawił mnie w tym cudzym, nieznanym świecie. Z okien szpitala patrzę na góry. Mam czarną duszę, czarne myśli, w oczach rozpacz. Nagle zostałam bez podpory, bez ściany, za którą można się bezpiecznie schować. Wokół obcy ludzie. Jak żyć wśród obcych ludzi w obcym świecie? 40 * * * Minęło kilka dni i już po rozpaczy. Pierwszego dnia było dużo płaczu, ale następnego już tylko Bronią rozpacza. Chce do domu, do mamy. Sześcioletnia Bronią, poparzona wrzątkiem, pochodzi ze wsi. Głowa, uszy, broda w bliznach. Bronią ma wywiniętą dolną wargę - blizna na brodzie, na szyi ściąga i deformuje wargę, odsłania zęby. Pan dyrektor zrobi tak, że Bronią nie będzie mieć ciągle odsłoniętych zębów. Wstawi jej łatę na szyi. Dziećmi opiekują się zakonnice. Noszą białe, wysokie, wy-krochmalone kornety i szare fartuchy. Pracują na oddziale, mieszkają na trzecim, najwyższym piętrze szpitala. Mówią po polsku z obcym akcentem. A między sobą także po niemiecku. - To Ślązaczki, jadwiżanki - powie mi potem tato. Podobno kiedyś cały budynek należał do nich. Wieczorem na chwilę opuszczają oddział. Idą na wspólną kolację. Na oddziale zostaje salowa. Siedzi w podręcznej, oddziałowej kuchni. I to jest ten moment, kiedy do woli możemy pobawić się zużytymi, chirurgicznymi rękawicami. Z rękawic odcina się paluchy i wsadza pod kran. Z paluchów napełnionych wodą powstają przepiękne, przezroczyste kule. - Popatrz, Weronika, jaką dużą zrobiłem! - woła Andrzej. Andrzejowi nie wolno chodzić. Ma osiem lat i dopiero co zrobioną kiełbaskę na brzuchu. Kiedyś będzie z niej ucho, którego Andrzej nie ma. Powinien leżeć. Z łóżka wyskoczył więc tylko na chwilkę, tylko do kranu... Pac, chlust, paluch pękł na środku pokoju, woda leje się po brązowym, dopiero co wypastowanym i wyfroterowanym linoleum. Na oddziale jesteśmy z Helenką najstarsze. Wiemy, gdzie szczotka, gdzie szmaty do podłogi, szast, prast i nie ma śladu po wodzie. - Czy ktoś wstawał z łóżka? - pyta siostra Fabiana, wróciwszy z kolacji. - Nieee... Nikt nie wstawał - kłamiemy zgodnym chórem. - Wiedziałam, że będziecie grzeczni - chwali nas. Siostrę Fabianę uwielbiamy. Wysoka, tęga, smagła, z pogodną, zawsze roześmianą buzią, z wesołymi oczami. Uczy nas piosenek, lituje się nad nami, sprawia nam niespodzianki. Z przepastnych kieszeni zakonnego fartucha wyjmuje czekoladki, cukierki, podobno potajemnie uszczupla dla nas zakonne zapasy. Nie mamy apetytu. Nie chcemy jeść. Tęsknimy za rodzicami, za naszymi domami. Siostra Fabiana wymyśla zabawy. 41 42 Dziś jest wesele. Robi dla nas małe kanapki, na weselnym stole stawia to wszystko, czego nie zjedlibyśmy na kolację. Z własnych, zakonnych zapasów dodaje słodycze. Marysia ma welon z gazy, Jurek jest panem młodym. Są druhny i drużbowie oraz my - goście weselni. Śpiewamy, jemy, jak na prawdziwym weselu. Lekarz od cudów to pan dyrektor. Następnego dnia ogląda mnie i rozmawia ze mną poważnie. Tłumaczy jak osobie dorosłej: - Z brzucha pobierzemy przeszczep, rozetniemy zrośnięte palce najpierw jednej dłoni, potem drugiej. Uzupełnimy ubytki. Będziesz mieć sprawniejsze ręce. Po tej rozmowie już się tak nie boję ani szpitala, ani operacji. Nie jestem tu sama wśród obcych. Wprawdzie nie ma taty, ale jest przecież pan dyrektor, który mi wszystko wyjaśnia tak jak tato. On też chyba wszystko wie. Znów mam się o kogo oprzeć, znalazłam ścianę bezpieczeństwa. Pan dyrektor to ktoś bardzo, bardzo bliski. I bardzo ważny. Ale trochę się go boję. Trudny dzień czeka każde dziecko. To wiemy. Przed trudnym dniem wieczorem siostra Fabiana przynosi specjalną tabletkę. Rano kręci się po niej w głowie. Nie je się śniadania, a potem, zaraz po wizycie lekarskiej, przychodzi siostra z bloku operacyjnego i prowadzi nas pojedynczo za te straszne, duże, niebieskie drzwi. Za niebieskimi drzwiami każą mi się położyć na specjalnym wózku. Potem na stole, nad którym wisi wielka lampa, większa niż w naszym wiejskim kościele. Do stołu specjalnymi paskami przywiązują mi ręce i nogi. I zaczynają mnie dusić. Na gazik położony na nos po kropelce wlewają coś obrzydliwego, śmierdzącego. - Wdychaj, wdychaj - mówi siostra, ale ja wcale nie wdycham. Wstrzymuję oddech, zaciskam usta. Duszę się! Szarpię przywiązane do stołu nogi i ręce, chcę się uwolnić z pęt. - Licz do dziesięciu - prosi siostra. Raz, dwa, trzy... Lecę w czarną czeluść. Po zabiegu szybko wracamy do sił. Tylko Helenka nie wraca. Helenka była tu już kilka razy. Wtedy pan dyrektor też zrobił jej na brzuchu kiełbaskę, tak jak Andrzejowi. Zszył fałd skóry i odciął od podłoża. Powstał równiutki wałeczek, jak uchwyt w koszyku. Po kilku tygodniach jeden koniec wałeczka odciął od brzucha i przyszył do przedramienia. Helenka kilka tygodni nosiła rękę połączoną z brzuchem jednym końcem wałeczka. Potem cały wałeczek pan dyrektor przeniósł na rękę i Helenka mogła nią ruszać swobodnie. Dopiero wtedy pojechała do domu. W czasie tego zabiegu kiełbaska z ręki powędrowała do buzi. Helenka jeden jej koniec ma nadal przyszyty do ręki, ale drugi chyba do dziąsła. Z trudem oddycha, chociaż buzię ma cały czas otwartą. Gipsem ręka przymocowana jest do głowy. Wiemy, że to, co Helenka ma teraz na głowie, w szpitalu nazywają helikopterem. Będzie go nosić kilka tygodni, aż pan dyrektor odetnie drugi koniec kiełbaski od ręki i od środka, w buzi, uformuje z niej policzek czy dziąsło. Dokładnie nie wiemy. Helenka przed operacją mówiła niewyraźnie, teraz prawie wcale nie mówi. Nie może jeść, nawet przecieranych zupek przez szklaną rurkę nie chce pić. Żal mi jej, taka dobra koleżanka, a teraz ani z nią porozmawiać, ani pobawić się. Leży blada, bez sił. Pan dyrektor przychodzi do niej kilka razy w ciągu dnia. Chyba się martwi, bo ciągle pyta: - Jak się masz, córcia? Dla Wandzi z brodą przyrośniętą do piersi (lekarz potem powie, że to przykurcz po oparzeniu) i dla mnie siostra Fabiana ma dziś wyjątkową niespodziankę. Jesteśmy najstarsze na oddziale, już wykaraskałyśmy się z pooperacyjnej niemocy, już chodzimy, biegamy, wkrótce wyjdziemy do domu. Siostra uważa, że jesteśmy zdrowe. Tak się składa, że pan dyrektor, którego w szpitalu wszyscy się boją, wyjechał na kilka dni. Siostra realizuje szalony pomysł. 43 Pobiera ze szpitalnego magazynu nasze buty i w piżamach -Wanda i ja - maszerujemy z nią do lasu na jagody. Jagody są blisko, na górce, za szpitalnym ogrodem, ale wiemy, że siostra naraża się dla nas, bo nie wolno jej wyprowadzać ze szpitala dzieci w piżamach. Jest lato, słońce świeci, jagód moc, siostra karmi nas kanapkami. Wanda nazbierała sporo jagód, ja znalazłam poziomki. Świat jest piękny. W dole widać miasteczko, park zdrojowy, nasz szpital i obok wieżę kościoła. Widać też pijalnię wód. W drodze powrotnej, gdy schodzimy ze zbocza góry i jesteśmy już na ulicy, znajoma siostry ostrzega: - Wrócił dyrektor! Siostra robi znak krzyża. Cichcem wchodzimy do budynku szpitala, skradamy się chyłkiem, chyłkiem przez portiernię, korytarzem, schodami i... myk na pierwsze piętro, na oddział. Jesteśmy uratowane! I siostra Fabiana też. Pan dyrektor nie widział nas. Teraz już chcę tu przyjeżdżać. Znam siostrę Fabianę, wysoką, tęgą i bardzo wesołą, znam siostrę Aleksję, szczupłą, surową, której się boimy, znam dzieci, które wracają do szpitala latami, a przede wszystkim Helenkę i Wandę, moje rówieśnice, z którymi już się bardzo zaprzyjaźniłam. Operacje nie są takie straszne, góry są piękne, a szum rzeczki przy szpitalu wcale nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - działa kojąco. - Jeszcze zrobimy kilka zabiegów, a twarz ostatecznie poprawimy, gdy będziesz dorosła - mówi pan dyrektor przy wypisie ze szpitala. Lata sześćdziesiąte. Weronika nie wie, że na następne operacje poczeka długo. Jej pobyt w szpitalu rujnuje rodzinę. Trzeba płacić za każdy dzień pobytu i za operacje. W socjalistycznej Polsce rodzice Weroniki uważani są za kapitalistów. Mają majątek - trzy hektary gruntu. Chłopi nie są ubezpieczeni, za leczenie i pobyt w szpitalu muszą płacić. Taka sytuacja potrwa do polowy lat siedemdziesiątych. Dopiero wtedy wieś 44 zostanie ubezpieczona. Tato Weroniki pisze podanie o umorzenie należności. Pan dyrektor mu w tym pomaga. Umorzyć można raz, drugi, ale nie ciągle! Franiowi z braku pieniędzy swobodnie rośnie garb, a Weronika - doroślejąc - jeszcze długo obnosić będzie niepoprawioną twarz z bliznami, chociaż rzeczywistość wokół niej się zmienia. Mamy cywilizację Na wsi wielkie wydarzenie. Elektrycy stawiają słupy, będziemy mieli prąd. Już, już prawie skończyli robotę. Ze ścian w sieni, gdzie mają być liczniki, wystają druty. Elektrycy zostają na noc na wsi, u nas też jeden nocuje. Ten nasz zakładał przewody u cioci Józi. Kiedy skończył robotę w sieni, zawołał ciocię. - Gospodyni, tu pod tymi drutami na ścianie trzeba zawiesić worek. - Po co? - dziwi się ciocia. - Jak piorun wleci, żebyście mieli go w co złapać. Prąd włączyli wieczorem. Wieś się zupełnie zmieniła. Największe zmiany widać w oborze, gdzie na grzędzie siedzą kury. W wieczornym świetle kury są kolorowe, piękne, ładniejsze niż na obrazku. Ze sklepu znikają beczki z naftą. W Wigilię tato pojechał do powiatu. Wrócił z dużym pudłem. Otwiera pudło... Kupił prawdziwe radio! Z magicznym, zielonym oczkiem! Na szybce radia nazwy miast pisane są po niemiecku. Ale w radiu mówią po polsku. I po niemiecku, i po angielsku, i po rosyjsku... W radiu kolędują. Inaczej niż my. Pierwszy raz słyszę Białe Boże Narodzenie. Jaka to piękna kolęda! Prawie tak piękna jak nasza W nocnej głębinie. Tylko dlaczego te obce kolędy takie powolne, poważne, smutne? Nasze są wesołe, skoczne, rytmiczne, dałoby się przy nich nawet polkę zatańczyć. Gdy ludzie pełnym głosem, ile sił w płucach, radośnie kolędują podczas pasterki, wydaje się, że od tego kolędowania zaraz uniesie się dach naszego kościoła, że rozstąpią się drewniane ściany. 45 Może nie trzeba wyjeżdżać daleko w świat, żeby dowiedzieć się, co tam słychać? Może wystarczy uważnie słuchać radia? Już nie chodzę do malutkiej szkoły w naszej wsi. Przez pola, zaspy i błota brnę codziennie kilka kilometrów do szkoły gromadzkiej. Od niedawna przez naszą wieś jeździ autobus. Wygląda jak przerobiony ciągnik. Zamiast przyczepy ma budkę z oknami, w środku drewniane ławki. Do miasteczka teraz nie trzeba chodzić pieszo, można jechać autobusem. Tato mówi, że przeniesie mnie ze szkoły gromadzkiej do szkoły w miasteczku. Tam wyższy poziom, poznam nowe koleżanki. I nie będę tak marzła zimą, pokonując śnieżne zaspy w drodze do szkoły. A marznie mi przede wszystkim twarz. I ręce. Tato boi się, że mogę odmrozić twarz i ręce, po wypadku bardzo wrażliwe na mróz. Przeniesie mnie więc ze szkoły gromadzicie) do miejskiej głównie z powodu mrozów. Ale jest i inny powód. Po podstawówce w miasteczku może łatwiej dostanę się do liceum, które też tam jest? Zwierzam się z planów taty Ewce, mojej najlepszej przyjaciółce w klasie. Ewka mówi to wychowawczyni. Wychowawczyni pani lderowniczce. Pani kierowniczka innym nauczycielom. Grono jest oburzone. - Obniżymy Weronice stopnie i poziom się wyrówna - mówi wychowawczyni przy całej klasie. Słowa dotrzymuje. Zakończenie roku szkolnego uroczyste. Koleżanki o wiele słabsze ode mnie, mają lepsze stopnie na świadectwie. Dostają nagrody. Stoję w kącie, zaciskam zęby. Chce mi się płakać. Dlaczego wychowawczyni i kierowniczka są takie mściwe? Za co mnie ukarały? - Zdam maturę, zostanę inspektorem oświaty. Jako inspektor przyjdę skontrolować i kierowniczkę, i wychowawczynię. Widziałam, jak bały.się inspektora. Jeszcze im pokażę! Siedzę nad brzegiem rzeki niedaleko domu. Jem czereśnie, pluję pestkami. Planuję zemstę. * * * W liceum już nikogo nie wypycham z ławki, wręcz przeciwnie 46 - bronię koleżanki i kolegów. Jestem przewodniczącą Masy. Na lekcjach polskiego zadaję prowokacyjne pytania. O sojusz ze Związkiem Radzieckim, o prawdę historyczną, o niedawną przeszłość nad Sanem. Wychowawcą jest młody polonista, dopiero co skończył uniwersytet. Dzielnie stawia nam czoło, ceni nasze zacietrzewienie. Odsyła do źródeł. Umiejętnie rozbudza, podsyca nasze zainteresowanie literaturą i historią. Kłótnie o prawdę historyczną w literaturze trwają czasem dwie lekcje. Rezygnujemy wtedy nawet z pauzy. Na przerwach stoję w drzwiach i strzelam papierowymi kulkami. Żeby strzał był dobry i celny, trzeba dwa palce owinąć gumką, jakby to była proca. W drzwiach obok stoją chłopcy z sąsiedniej klasy. Rywalizujemy, kto celniej, kto dalej. Nagle niespodziewanie na korytarzu pojawia się dyrektor. Wysoki, zwalisty, łysy. Trafiam prosto w środek czoła. Dyrektor nawet na mnie nie patrzy. Wchodzi do klasy obok. - Który to strzelił? No, który? Niech się przyzna! Chłopcy solidarnie milczą. W maju matury, słońce grzeje, mamy dodatkowe lekcje fizyki, chemii, część nauczycieli siedzi w sali gimnastycznej, egzaminuje. Nie lubię ani chemii, ani fizyki. - Trzeba iść na wagary - mówi Ziutka. - Skończymy szkołę i nawet nie będziemy mieli ciekawych wspomnień. Miasteczko jest małe, a w klasie prawie czterdziestu uczniów. Nie ma się gdzie schować. - Ucieknijmy do kościoła pod ambonę. Tam nas nie znajdą! Uciekamy. Na drugi dzień dochodzenie. - Przewodnicząca, proszę wskazać tych, którzy organizowali, namawiali do wagarów. Przecież nie powiem, że to ja. Stoję i milczę. Klasa też milczy. Tato Ach, żeby jak najprędzej zdać maturę, pójść na studia lub do państwowej pracy. Wtedy będę mieć ubezpieczenie i wrócę do szpitala na bezpłatne operacje plastyczne. 47 48 Tato zna moje marzenia. Cieszy się, że chcę studiować. Pomoże mi. W Krakowie i w Poznaniu ma znajomych z obozu w Oświęcimiu. Będę pierwszą studentką na wsi. Maturzyści już u nas są. Tato ledwo przekroczył pięćdziesiątkę, a chodzi jakby miał dwadzieścia lat więcej. Z trudem oddycha, puchną mu nogi. Dwa razy machnie kosą przy żniwach i odpoczywa. Błagam, by szedł do lekarza. Odkłada wizytę. Szkoda pieniędzy. Zresztą wciąż ich brakuje. Na wszystko. Już chodzę do maturalnej klasy i wiem więcej, niż tato przypuszcza. Razem słuchamy Głosu Ameryki i Wolnej Europy. O Katy-niu tato opowiadał mi, gdy chodziłam do szkoły gromadzkiej. Powtórzyłam to na lekcji. - Skąd o tym wiesz? - zapytała wychowawczyni. - Znalazłam stare gazety na strychu. Tam tak było napisane -kłamałam. Wiedziałam, że prawdy nie wolno mówić. Tato miałby kłopoty. - Przynieś jutro te gazety - poleciła wychowawczyni. Z tatą oglądamy przedwojenne atlasy, które on za ostatni grosz kupuje w antykwariacie w miasteczlai. Na starych mapach sprzed wojny rysujemy powojenne granice Polski. Ile straciliśmy? Ile zyskaliśmy? - Jesteśmy pośrodku, trzeba z kimś trzymać - mówi tato, chociaż nie kryje niechęci do Sowietów. - Ucz się niemieckiego. Pamiętaj, niemiecki powinnaś znać. Już trochę znam, a nauczę się go tak, że Junio zdębieje. Junio jest urodziwym kolegą z klasy. Podkochuje się w nim wiele dziewcząt, ale on chodzi z jedną. Słaby ze wszystkich przedmiotów, oprócz niemieckiego. W niemieckim nikt go nie prześcignie. Brat Junia jest asystentem na germanistyce. Pracuje na uniwersytecie. Podrzuca mu książki, o których my nawet marzyć nie możemy. - Nigdy nie będziesz z niemieckiego tak dobra, jak ja - mówi Junio po lekcjach. - Co? Ja nie będę dobra? Zobaczysz! Będę dziesięć razy lepsza od ciebie! Wracam ze szkoły, mama stawia talerz z zupą na stole, a ja przed talerzem kładę podręcznik do niemieckiego. Idę w pole plewić buraki, ziemniaki, a za pazuchą książka. Nie będzie mi taki Junio mówić, co potrafię, a czego nie! Na lekcjach niemieckiego Junio z podziwem patrzy i na mnie. Jestem coraz lepsza, germanista mnie chwali. - A nie mówiłam? Patrz sobie, patrz - myślę zadowolona. Jesień, ostatnia Masa w liceum. Trzeba poważnie myśleć o studiach. Tato oddycha coraz trudniej. Awanturuję się: - Dlaczego nie zapisałeś się do organizacji kombatanckiej? Miałbyś ubezpieczenie i leczenie za darmo! Po kilku awanturach ulega, wypełnia deklarację. Na legitymację trzeba jednak czekać. Mama opowiada, że kiedy rok po wojnie, po Oświęcimiu i Ra-vensbruck, wrócił z Niemiec, przyszli po niego i zabrali do więzienia w powiecie. Siedział miesiąc. Mama nie wie za co. W dokumentach oświęcimskich i w legitymacji wystawionej przez Amerykanów czytam, że w obozie koncentracyjnym siedział jako więzień polityczny. Tato pojechał kiedyś do powiatu, wszedł do biura kombatantów, zobaczył kogoś, z kim nie chce być w jednej organizacji. Kto to mógł być? Chcę wiedzieć, jak trafił do Oświęcimia. Mama mówi, że zwyczajnie. Najpierw przyszedł gestapowiec z bratem Jewki, Januszem. Jewka mieszka w naszej wsi lalka domów dalej. Janusz, Ukrainiec, był w granatowej policji. Kiedy przyszedł z gestapowcem, obaj bili tatę długo i mocno. Miał sine, prawie czarne plecy. Ból po biciu musiał być ostry i dolegliwy. Tato szukał ulgi w długich, rzecznych kąpielach. Mama i Staś Niemiec opowiadają wieczorami, że w czasie wojny ludzie w okolicy pogłupieli. W naszej wsi nie ma Ukraińców, ale w sąsiedniej są. A przed wojną było ich jeszcze więcej. Przed wojną wszyscy, Polacy i Ukraińcy, o których mama mówi Rusini, żyli w zgodzie. Mieszały się rodziny i małżeństwa. Wspólnie obchodzili święta i w kościele, i w cerkwi. Z tamtych czasów mama pamięta dwie ukraińskie kolędy. Są piękne, już się ich nauczyłam, chociaż nie wszystkie słowa rozumiem. Stare babcie na wsi, jak na przykład babcia Paźga czy stryjna 49 50 Hanka, jeszcze teraz wtrącają do rozmowy pojedyncze ukraińskie słowa, a nawet całe ukraińskie zwroty. Chodzą do studni z żurawiem, noszą wiadra z wodą na drewnianych nosidłach, a mówią, że na koromysłach. Gdy zobaczyły moją koleżankę Ewkę, powiedziały: - Deuwcze z pyskom jak pampuch. Mama opowiada, że po dwóch latach od rozpoczęcia wojny z naszej wsi uciekli Rosjanie, w ich miejsce pojawili się Niemcy. Przyjaźni dotąd Ukraińcy nagle zaczęli mówić o samostijnej Ukrainie. Nie wszyscy oczywiście, nie wszyscy. Wujek Stefan z sąsiedniej wsi, nasz daleki krewny, też jest pół--Ukraińcem. Kiedy na początku wojny tato wynajął konie i pojechał do wujka kupić siano, wujek wyszedł na podwórze i wyszeptał: - Uciekaj stąd! Jak najprędzej uciekaj! Nikogo, oprócz wujka, nie było na podwórzu. Konie, przerażone nie wiadomo czym, strzygły uszami, tacie mróz przeleciał po plecach, zawrócił, strzelił z bata i zwolnił dopiero za wsią. Po wojnie wujek powiedział tacie, że na strychu jego domu siedzieli w sianie uzbrojeni banderowcy z UPA. I dokładnie tatę obserwowali. Wujek bał się nieszczęścia, więc ostrzegł tatę. Kiedy Janusz od Jewki przyszedł z gestapowcem po tatę kolejny raz, już go tak nie bili. Związali mu ręce i zaprowadzili do sąsiedniej wsi. Tam już było kilku związanych mężczyzn. Potem furmanką wieźli wszystkich do miasteczka, potem do powiatu, wreszcie do Tarnowa, a stamtąd do Oświęcimia. Na wsi mówili, że z Oświęcimia nikt nie wróci. Mama w to nie wierzyła. Wysyłała paczki do obozu, dbała, by w każdej był czosnek i cebula. Nie wiadomo, dlaczego tato zawsze o to prosił. Kiedy okazało się, że tato przeżył, na kilka osób we wsi padł strach. Może tato wie, kto doniósł gestapowcom, że bronił wsi przed spaleniem przez UPA? Ogień pojawiał się nocą, płonęły okoliczne wsie, za Sanem widać było łuny. Tato wyciągał broń zakopaną w stodole w sianie i z kilkoma sąsiadami strzelał w brzeg rzeki. Nikt obcy nie pojawiał się nocą w naszej wsi. Wieś ocalała. Następnego dnia rano Niemcy szukali broni. Janusz z gestapowcem przyszli po tatę wtedy, gdy granicy na Sanie już nie było, gdy z pejzażu wsi znikli Rosjanie, a ich miejsce zajęli Niemcy. Zamieszkali w majątku, czyli w resztówce po dziedzicu. Pod koniec wojny, gdy tato był w Oświęcimiu i wszyscy mówili, że stamtąd nie wróci, w naszej wsi wśród Niemców pojawił się Kurt. Miał osiemnaście lat. Zakochał się w Marceli. Na Marcelę mówił: Pacela. Powtarzał: - Ja nie chcę wojny, ja chcę do swojej Mutti. Marcela to biedna dziewczyna z naszej wsi, przyjaciółka cioci Józi. Obie miały wtedy po kilkanaście lat i litowały się nad Kur-tem. Kiedy szedł na front wschodni, Marcela dała mu grubą, dużą, wełnianą chustę, lekką i ciepłą jak koc. Taką chustę dziewczęta w naszej wsi dostawały w wianie. Mama ma taką chustę, ciocia ma, chusta leży na dnie szafy, posypana naftaliną. Dla Kurta Marcela zrezygnowała z wiana. Kurt nie dał znaku życia z frontu. Może nie przeżył? Marcela nigdy nie wyszła za mąż. O tych wydarzeniach na wsi opowiada mi mama, opowiada ciocia Józia, opowiadają wujkowie. Tato milczy. Czasem, ale bardzo rzadko, wyciągam z taty oświęcimskie wspomnienia. Wraca wtedy najczęściej do jasnych, radosnych chwil. Jest słoneczne, niedzielne popołudnie, dwaj więźniowie pracują przy małym samolocie. Nagle samolot się wzbija, więźniowie w napięciu patrzą w niebo: - Zdążą, czy ich zestrzelą? Zdążyli. Tato wędruje do obozowego szpitala. Cierpi na skręt kiszek. Operuje go lekarz z Krakowa. Po operacji dba o niego Polak - sanitariusz. Uderza dłonią w posłanie. Pchły i wszy uspokajają się na moment. Rano ma być wizytacja szpitala. Los najsłabszych więźniów przesądzony. Pójdą do gazu. 51 52 Lekarz z sanitariuszem ciągną tatę do magazynu z brudną szpitalną bielizną. Tu Niemcy nie zaglądają. Boją się tyfusu. Tato w magazynie przeczekuje wizytację. Jest ocalony. Jak długo wytrzyma? Bardzo chce żyć, ma dopiero trzydzieści trzy lata. Ratuje go podstęp. Został przydzielony do grupy więźniów zatrudnionych w pralni. Jedna zmiana idzie do pracy, tato zostaje z tą, która wróciła. Następna wraca, tato znów z nią zostaje. Tak nielegalnie śpi i nabiera sił przez trzy miesiące. Nikt go nie zdradza. W Oświęcimiu działa polska konspiracja. Zimą w nocy więźniów budzi miarowy krok. Stuk, stuk, stuk... Esesmani przyszli po Polaka. Był w konspiracji. Dostał karę śmierci. Wyprowadzają skazańca za bramę obozu. Przez piętra szeptem niesie się wieść: - Poszedł na rozstrzelanie. Rano apel. Brakuje jednego. Jak to brakuje? Został skazany na śmierć! Niemcy przyszli po niego nocą, z wyrokiem. Zabrali go... Nic podobnego. Jeszcze nie ma wyroku, nikt z Niemców go nie wyprowadzał. Obóz tryumfuje i znów szepcze: - Polscy partyzanci przebrani za esesmanów uratowali więźniowi życie! Radość trwa krótko. W następną noc Niemcy wypędzają wszystkich na apel. Mróz prawie trzydzieści stopni. Więźniowie stoją w bezruchu w drewniakach do rana. Mają patrzeć, jak na szubienicy przed blokiem zawiśnie młody chłopak. Uciekał, złapali go. Przed świtem wykonują wyrok. - Jeszcze Polska nie zginęła! - krzyczy, zanim Niemiec zdążył kopnąć w stołek, na którym chłopak stał. - Ci, którzy pracowali przy piecach krematoryjnych i na specjalnych wózkach dowozili zwłoki do pieców, dostawali wódkę. Ciągle byli pijani. Wiedzieli, że oni też trafią do pieców. To byli Żydzi - dodaje tato. Nie wiem, co to są piece krematoryjne ani kto to Żyd. Żydów u nas nie ma. Byli przed wojną, czyli bardzo, bardzo dawno, za życia rodziców, ale nie za mojego życia. - Icek prowadził karczmę przy gościńcu, miał żonę Bajłę - opowiada mama. Ale na wsi chyba żaden Żyd nie mieszkał. Nie pojmuję, dlaczego Niemcy tak mordowali? Po co były im potrzebne tak duże obozy? O tym, że były duże, wiem. W szufladzie stołu tato ma pocztówkę z Oświęcimia. Są na niej szeregi baraków, przy jednym tato postawił krzyżyk. Tu mieszkał? W szufladzie są też trójkątne znaczki z literką „P", a na strychu, na bieliźnianym sznurze, wisi pasiaste ubranie. Tato nosił je w Oświęcimiu. Zachował na pamiątkę. * * * Z oddechem coraz gorzej. Z chodzeniem też. Już nie martwię się swoją twarzą, teraz zdrowie taty najważniejsze. Zgodził się na szpital w powiecie. Pojedzie na krótko. Przed odjazdem pociesza nas: - Lekarz mówił, że po serii leków moje serce ozdrowieje, będzie jak dzwon. O własnych siłach bez zadyszłd wejdę na trzecie piętro. Bardzo, ale to bardzo tego pragnę. Listopad, zawierucha, wracam ze szkoły. Tato w domu. Leży w łóżku, z trudem łapie powietrze. Wyszedł ze szpitala na własne żądanie. Wynajął taksówkę, przyjechał do domu. - Natychmiast zawiozę cię do innego szpitala! Natychmiast! - Nie dzisiaj, nie dzisiaj... Może jutro? Wieczorem prosi mamę, by zawołała wujka. - Karol, usiądź tu... - wskazuje krzesło przy łóżku i opada na poduszld. Zakrztusił się? - Podnieście go, podnieście mu głowę... Potrzebne będą dwie monety. Po jednej na każdą powiekę. Żeby oczy nie były w trumnie otwarte. To tak się umiera? W jednej chwili? Na dworze jesienna plucha, hula wiatr. Wychodzę w ciemność przed dom, na podwórze. Chcę zobaczyć, jak świat się wali. Jest noc. Wieś śpi. Nawet psy nie szczekają. Wszystko na swoim miejscu. Jakby nic się nie stało. 53 ROZDZIAŁ II. Marzenia Może nie iść na studia, tylko do takiej szkoły, gdzie uczą kilku języków? Gazety drukują teksty obcych piosenek - włoskich, angielskich. Obok jest zapis fonetyczny, są tłumaczenia. Języki obce to naprawdę nic trudnego. Wycinam teksty piosenek, na nich uczę się włoskiego. Roberti-no Loretti śpiewa O sole mio i ja też potrafię. Nawet włoską piosenkę Czterdzieści tysięcy pocałunków śpiewam prawie tak, jak ten cudzoziemski artysta. Po niemiecku koresponduję z Sieghar-dem z NRD - odpisuje, więc chyba rozumie, co piszę. Tak, pójdę do szkoły hotelarskiej, do wielkiego miasta. Tam uczą czterech języków. Marlenka z mojej ldasy wybiera się do tej szkoły, będziemy razem. Najpierw jednak napiszę do dyrekcji, zapytam, czy ktoś, kto ma blizny na twarzy, może chodzić do takiej szkoły i potem pracować w hotelu. Na mój list odpowiada pani dyrektor. Szanowna Pani! Lepiej będzie dla Pani, gdy wybierze Pani technikum fotograficzne. Praca w ciemni z pewnością sprawi Pani przyjemność i przyniesie dużo zadowolenia. Technikum hotelarskie nie jest miejscem dla Pani. Praca w hotelu także nie. Życzę powodzenia. Ty głupia, beznadziejna matolico! Ty zołzo bez mózgu! Sama siedź w ciemni! Ja lubię słońce i światło, kretynko jedna! Kto takim głupim ludziom pozwala pracować w szkole? Dobrze, że napisałam list. Nie chcę chodzić do szkoły, którą kieruje taka kretynka, taka idiotka, taka... Nawet nie rozpłakałam się przy lekturze listu. 54 Oswajanie lęków - Mamo! Idę na studia! Jesień. Mama motyką kopie ziemniaki, nawet nieźle obrodziły w tym roku. Jest zmartwiona, nie może związać końca z końcem. Dziś w szkole trzeba było powiedzieć, kto i gdzie zamierza studiować po maturze. Oświadczyłam, że idę na uniwersytet. - Idź, ale wiesz, że ci nie pomogę. Nie mamy pieniędzy - mówi mama. Nie trzeba. Poradzę sobie. Ciocia Franka pożycza mi torbę, pani Staszka, szwagierka cioci Józi, białą bluzkę. Tak wyposażona i wystrojona jadę na egzamin wstępny. Pierwszy raz wybieram się w daleką podróż. Przede mną wielki, nieznany świat. Daleki świat wcale nie jest daleko. Do dalekiego świata pociągiem jedzie się zaledwie pięć godzin. Pociągiem podróżują mili ludzie. Nieznajoma Anka wsiada po drodze i od razu staje się koleżanką. Ona też jedzie na egzamin wstępny. Denerwuje się bardziej niż ja. - Nigdy nie byłam w Krakowie. Jak odnajdziemy akademik? - Nie martw się, zaprowadzę cię. Uspokajam ją, chociaż ja też nigdy nie byłam w tym mieście. Sympatyczna pani w przedziale słyszy naszą rozmowę. Jest siwiutka. Jedzie do Warszawy. Uśmiecha się życzliwie, przyjaźnie. - Na pewno znajdą panie akademik i uniwersytet. Na pewno dostaną się panie na studia. Siwiutka, uśmiechnięta pani widzi w naszych oczach strach i niepokój. Chce wyciszyć w nas lęk i dodać nam odwagi. Może ta pani to znak opatrzności? Oczywiście, dostaniemy się. Bardzo tego chcemy. Ci, którzy już studiują, wcale nie musieli być lepsi od nas. A jednak zostali przyjęci. My też będziemy studentkami. To jest teraz moje największe pragnienie. Musi się spełnić. i * * * Kraków to miasto magiczne. Ludzie na ulicy tylko troszeczkę gapią się na mnie. Koleżanki w akademiku udają, że niczego nie widzą. Są miłe, boją się egzaminu wstępnego. Całą noc powtarzają historię. A mnie się chce spać. Jestem nieludzko zmęczona. Przed egzaminami musiałam motyką oblecieć hektar buraków. Deszcz padał, zarosły po pas. - Nie śpij! Jesteśmy przy Chrobrym. Powtarzaj z nami. 55 - Obudźcie mnie, jak dojdziecie do Jagiełły. Zmęczenie jest silniejsze od chęci studiowania i od lęku przed egzaminem. Przesypiam całą noc. Wierzę, że nie przespałam swojej szansy. Egzamin wcale nie jest taki straszny, wręcz przeciwnie - bardzo przyjemny. Po pisemnym, ustny. Odpowiadam na wszystkie pytania, mówię długo i dużo. Komisja to trzej mili, starsi panowie. Kiedy już odpowiedziałam na wszystkie pytania, starszy pan wdaje się w towarzyską, wcale nieegzaminacyjną rozmowę. - Zna pani teatr? - Nie znam. Tyle co z telewizji. Na wsi mamy jeden telewizor. W świetlicy. Oglądałam regularnie telewizyjne spektalde. Ale gdybym się tak dostała na studia, o, chodziłabym do teatru co tydzień! A może nawet częściej... Zapewnienie jest szczere i żarliwe. Dlaczego ten miły pan tak bardzo się śmieje? Powiedziałam coś niestosownego? - Zna pani „Piwnicę pod Baranami"? To taki kabaret, mieści się w piwnicy budynku, na którym są kamienne, baranie głowy. - Nie znam kabaretu. Nie widziałam też tej kamienicy, w Krakowie jestem pierwszy raz. Ale gdybym się tak dostała na studia, o, na pewno zobaczyłabym to wszystko... Teraz śmieją się wszyscy. Komisja dziękuje za odpowiedź, chwali moją rozległą wiedzę. Wychodzę z sali bez przekonania, że naprawdę tak wiele umiem. Koleżanki i koledzy z Krakowa biją mnie na głowę. Wiedzą, gdzie są teatry i gdzie „Piwnica pod Baranami". Ale może nie wypadłam najgorzej? Może ja też mam szansę? 56 * * * Zażenowanie dopadnie mnie dopiero podczas studiów. Wówczas dowiem się, kim są trzej sympatyczni panowie z komisji egzaminacyjnej. To najwybitniejsi historycy literatury polskiej XX wieku, najwięksi humaniści naszej epoki. Jak dobrze, że podczas egzaminu wstępnego nie wiedziałam, przed jakimi autorytetami odpowiadam na pytania i przed kim tak straszliwie kaleczę nazwiska francuskich pisarzy. Gdybym to wtedy wiedziała, spaliłabym się ze wstydu! I i * * * Całe wakacje we łzach. Koleżanki z akademika przysyłają pocztówki. - Jestem szczęśliwa, dostałam się! Ty też pewnie jesteś szczęśliwa. Wręcz przeciwnie. Siedzę i płaczę. Nie wiem, czy się dostałam. Listonoszem jest mąż kuzynłd. Codziennie wypatruję go z nadzieją, że może nie niesie grubej, różowej teczki z moimi dokumentami, które odesłała uczelnia. Na wsi nie ma telefonu. Nie mam pieniędzy na podróż do Krakowa, nie mogę sprawdzić nazwisk na liście przyjętych. Ale mam plan awaryjny. Jeśli nie studia, to postaram się o pracę w gminie. Byle była państwowa posada i ubezpieczenie. Wtedy zrealizuję największe marzenie - pojadę do Polanicy Zdroju, do szpitala, na operacje plastyczne na koszt państwa. Ostatnie dni września. Witamy koleżankę w naszym gronie. Oczekujemy na koleżankę w gmachu głównym... Pozdrawiamy. Koledzy ze Związku Studentów Polskich. Informujemy, że uczelnia przyznała pani stypendium mieszkaniowe, stołówkowe i pieniężne... Dziekanat Nikt nie może być szczęśliwszy ode mnie! Nikt! Jestem studentką, jestem studentką! - Ciociu! Ciociu! - pędzę przez wieś. - Jestem studentką! Dostałam się na studia! Dostałam się na uniwersytet! Wreszcie naczytam się do syta. W domu czytałam po kryjomu. Książka pod pachę i już leżę w ziemniaczanej bruździe. Zamiast machać motyką, przenoszę się w świat faraonów, śledzę losy mu- 57 szkieterów, lituję się nad bohaterką Wiernej rzeki, współczuję naszym romantykom, którzy koczują na paryskim bruku. Pochłaniam wszystko, co mi wpadnie w rękę. Do rzeczywistości przywraca mnie głos mamy: - Weronika! Weronika! Jak długo będziesz kopać ziemniald na obiad? Nie mam wyjścia. Zamiast spod każdego krzaka wybrać delikatnie po lalka ziemniaków, by pozostałe rosły, wyrywam cały krzak, szybko zbieram ziemniaki do koszyka. Wieczorem mama lamentuje: - Znów ktoś nie przypilnował krów! Wlazły w ziemniaki, tyle szkody narobiły, taka strata... 58 * * * Akademik to bardzo wesołe miejsce, a koleżanki z pokoju -największe śmieszld na całym piętrze. Akademik jest bardzo stary. Najstarszy w Krakowie. Z olden pokoju mamy piękny widok na park Jordana. Mieszkamy w czwórkę. Na piętrowym, żelaznym łóżku śpi Mirka. Czasem w nocy spada z łóżka na stół, ze stołu na podłogę. Klnie i poobijana z trudem wstaje z podłogi, a my dusimy się ze śmiechu z głowami pod poduszką. Żadna z nas nie pochodzi z zamożnej rodziny. Tylko Mirce, ale też rzadko, mama przysyła nadziewaną gęś. Mirka rozkłada gęś na stole, tańczymy wokół stołu w rytm muzyki z głośnika i ucztujemy do północy. Uwielbiamy modną teraz piosenkę francuską Skandal w rodzinie. Sufit trzęsie się od naszych tańców, ale nie sposób usiedzieć, bo właśnie śpiewają Beatlesi. Z piętra niżej interweniuje Zośka. - Zgłupiałyście? Spać nie można, sufit się zarwie... Cóż począć, rozsadza nas energia. Jedzenie stołówkowe skromne. Ciągle chodzimy głodne. Oszukujemy głód, opychamy się chlebem. W stołówce z wiklinowego kosza można brać tyle kromek, ile kto chce. Wynosimy chleb. Poznałyśmy kolegów z Akademii Górniczo-Hutniczej. Ich akademik sąsiaduje z naszym. Oni też nie mają pieniędzy. Mieszkają na waleta, czyli nielegalnie. I też zamulają pusty żołądek stołówkowym chlebem. Mietek z AGH jest waletem. Na noc rozkłada spanie pod stołem w pokoju kolegów - Nie są to dobre warunki do studiowania - konstatuje filozoficznie. - Budzę się rano i od razu walę głową w blat stołu. Poszukam większej przestrzeni życiowej. Walet w pokoju nobilituje. Jest dowodem na to, że legalni mieszkańcy nie są egoistami, wręcz przeciwnie - są życzliwi i potrafią zrozumieć innych niezamożnych. My też już mamy waletkę. Benek z AGH wynalazł sposób robienia twarogu. Mówi, że to patent. Na zajęciach z chemii studenci dostają mleczny deputat. Po butelce na osobę. Benek czeka, aż mleko skwaśnieje. Podgrzewa je w akademiku na kuchence gazowej, gotowy twarożek odciska w poszewce na poduszkę. Nie mam pieniędzy na porządne pudry i kremy. Kupuję najtańsze, nieporadnie maskuję nimi blizny. Uczę się pokonywania nowych barier psychicznych. Mieszkam na drugim piętrze, a na dole, w holu chłopcy czekają na swoje dziewczyny. Już potworzyły się pary. Chłopcy siedzą w fotelach na wprost schodów i uważnie obserwują schodzące studentki. Wiemy o tym i czujemy się jak modelki na wybiegu podczas pokazu mody. Nosimy bardzo krótkie spódnice, bo w modzie mini. Która ma krzywe, niezgrabne nogi, stawia je tak, by nie było widać krzywizny. Ja akurat z nogami nie mam kłopotów. Przeciwnie - nogi to mój powód do dumy. Poskracałam spódnice, ile się dało. Niech chłopcy patrzą. - Skończysz studia, znajdziesz pracę wśród kulturalnych ludzi. Nawet nie zauważą twoich blizn - tłumaczy mi Włodek. Jest synem lekarza i chłopakiem Mirki. Bardzo go lubię. Wrażliwy, zagubiony, być może z powodu kompleksów, które skrywa głęboko. Rodzice nie dopilnowali, Włodek ma widoczny, nieprawidłowy zgryz. Pozuje na mężczyznę z siłą przebicia. Zmienił kilka kierunków i lalka uczelni. Mnie wada w urodzie Włodka wcale nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Uważam, że dodaje mu wdzięku. Wesoły, bezpośredni, na razie nie układa mu się z Mirką. Kiedy Mirka umawia 59 60 się z innym, dopiero co poznanym chłopakiem, obrzydzam jej tę znajomość. Chronię Włodka, jak mogę, o czym on na razie nie wie. - Ten nowy może i jest urodziwy ale lepiej, żeby się nie odzywał. Niech siedzi i milczy. Gdy otworzy usta, czar pryska. Bez wiedzy, bez ogłady... Po co ci taki prymityw? Mirka nawet nie staje w obronie nowego. Rzeczywiście, przy Włodku nowy jest bez szans. Godzinami przesiaduję w bibliotece. Nie mam pieniędzy na podręczniki, ale nie jest to powód do narzekań. W bibliotece tętni życie towarzyskie, tu kojarzą się pary, tu się przychodzi także po to, by posiedzieć na korytarzu, spotkać znajomych z innych uczelni, posłuchać plotek i popatrzeć na wystrojone koleżanki. Włodek odkrył, że Wiktoria z piątego roku filologii dożywia w bibliotece swojego chłopaka. Chłopak wcale nie jest chłopakiem, tylko starym dziadem. Ma chyba ze dwadzieścia siedem lat. Podobno skończył studia. Podobno za pieniądze pisze innym prace roczne i magisterskie. Wiktoria, wysoka, ładna blondynka, uznana za najmilszą studentkę uczelni, mieszka w moim akademiku. Obserwujemy, jak ze stołówki wynosi po kilkanaście kromek chleba. Chleb potrzebny jej na kanapki. Robi je i zostawia temu staremu dziadowi na drugim piętrze biblioteki w futrynie podwójnych okien. Koledzy z AGH podkradają i zjadają kanapki. Są przecież zawsze głodni. Śmiechu jest co niemiara. Nasz pokój w akademiku przyjaźni się z pokojem slawistek. One też nie są zamożne. Ostatnio Marysia przeżyła dramat. Poznała chłopaka. Miły, przystojny. Już zaczęła biegać na randki. Marysia ma plastikowe, białe koronki na przednich zębach. Wcale nie widać, że to nakładki. Z jedynki koronka spada. Marysia zdejmuje ją na noc, kładzie na szafce. Boi się, że we śnie połknie sztuczny ząb. Byłaby to ogromna strata, a nie ma przecież pieniędzy na nowy. Widok szczerbatej Marysi wcale nas nie razi. Nie ma jedynki, ale ma za to długie, proste, jasne włosy, które zaplata w warkocz, okrągłą, uśmiechniętą twarz i duże niebieskie oczy. Wczoraj mieszkanki z dwu pokoi przetrząsały kosze ze śmiecia- mi z całego piętra. Rano, gdy Marysia jeszcze spała, koleżanka robiła porządki. Wycierała blaty szafek. Koronki nie zauważyła. Śmieci wyrzuciła do kosza. Od rana starannie, uważnie, papierek po papierku, przeszukujemy olbrzymi, wiklinowy kosz, który stoi w kącie wspólnej łazienki przeznaczonej dla całego piętra. I nagle... Jest zguba! Wieczorem Marysia znów biegnie na randkę. Wraca zapłakana. Chłopak opowiadał dowcip. Parsknęła, roześmiała się gwałtownie, koronka wypadła. Jest późny wieczór, płoną uliczne latarnie. Pochylone chodzimy tam i z powrotem. Uważnie wpatrujemy się w szpary między płytami chodnika i w jezdnię. - Czego panie szukają? Przechodząca kobieta zatrzymuje się, chce nam pomóc. - Plastikowej koronki. Z jedynki. Koleżanka właśnie tu stała z chłopakiem, roześmiała się, zgubiła sztuczny ząb.. - Powiem tatusiowi, żeby jutro rano uważał przy zamiataniu ulicy. Tatuś jest tu dozorcą. Ulica nazywa się Czysta. Powrót Już jestem studentką. Mam ubezpieczenie. Mogę się leczyć. Jadę do szpitala chirurgii plastycznej. Pociąg powoli wspina się na wzniesienia, potem zapada w tunel. Malutka stacyjka ta sama, uzdrowisko takie jak dawniej, budynek szpitala ten sam. Już widzę czerwony dach i jasne ściany, nawet okna oddziału dziecięcego rozpoznaję z daleka. Schody wiodące do budynku pod górę również te same, te same korytarze... tylko siostry Fabiany nie ma. Choruje na cukrzycę. Zgromadzenie przeniosło ją do dużego miasta. Szkoda, bardzo szkoda... Ale jest siostra Aleksja, no i jest pan dyrektor. Wysoki brunet o przenikliwym spojrzeniu. W ogóle się nie zmienił. Pamięta mnie. - Ależ panna z ciebie wyrosła! - mówi na powitanie. Przygląda mi się uważnie. I pyta o sprawy osobiste. 61 62 - Ojciec nie żyje. Studiuję na najstarszym polskim uniwersytecie. Utrzymuję się sama. Co studiuję? Jakie mam plany? Zamierzam studiować na dwu fakultetach? Chcę się uczyć języków obcych? Zadowolony, uśmiechnięty. Najwyraźniej cieszą go moje zamiary. - Na zabiegi mogę przyjeżdżać tylko po sesjach egzaminacyjnych w przerwach semestralnych. Krztuszę się, mówiąc te słowa, bo jest to prośba o dogodne terminy leczenia. Pan dyrektor w milczeniu słucha tego, co mówię. W sposobie bycia przypomina mi tatę. Jest wyrozumiały i serdeczny. Tato pewnie też ucieszyłby się z wiadomości, że studiuję. W stosunku pana dyrektora do mnie odnajduję coś z ojcowskiej troskliwości. - Możesz Weroniko przyjeżdżać po egzaminach, po zaliczeniu semestru. Tylko wcześniej napisz, na kiedy mamy ci wysłać zawiadomienie o terminie leczenia. Oddycham z ulgą. Nie mogę ukryć radości. A więc nie będę miała trudności w łączeniu studiów z operacjami. Wiem, że w szpitalnej kolejce na przyjęcie czeka się latami. Miejsc jest 75, a ludzie zjeżdżają z całego kraju i zza granicy. Jeśli jednak wpadnie się w operacyjny rytm, po pierwszym zabiegu wezwanie na kolejne przychodzi regularnie. A u mnie leczenie potrwa długo. Rozłożone na wiele etapów, ciągnąć się będzie przez wiele lat. Wtedy jeszcze nie wiem, jak wielkie czekają mnie komplikacje. Nie wiedzą tego również lekarze. Dobrze żyć w złudzeniu, że wystarczy czegoś bardzo, bardzo chcieć, a pragnienie na pewno się spełni. Wiarę w spełnienie pragnienia umacnia nazwa szpitala. Napawa optymizmem. Chirurgia plastyczna kojarzy się z rzeźbą, malarstwem, pięknem, z wielką sztuką. Rodzi marzenia i ogromne nadzieje. Nie tylko we mnie. Mają je również ci wszyscy, którzy w środy tłoczą się w wąsldm, ciemnym korytarzu, a po przyjęciu zapełniają oddział dziecięcy, kobiecy i męski. Mój rytm zacznie się latem, po pierwszym roku studiów. Pan dyrektor od razu wyznacza mi dogodny termin. Od tej chwili leczenie, pobyty w szpitalu, operacje będę godzić ze studiami. Z uzdrowiska wracam pociągiem. Z nowymi nadziejami, z głową pełną pomysłów na życie, uspokojona i radosna z okien wagonu oglądam wspaniałe pejzaże. Zbocza gór porośnięte lasem wyglądają tak pięknie jak wtedy, gdy jeździłam tędy z tatą. Robię plany. Zmobilizuję siły i szybko pozdaję egzaminy. Żadnego przekładania, przesuwania terminów. Z operacji plastycznych nie zrezygnuję. Będę jeździć i jeździć do upadłego. Zrealizuję marzenia swoje i taty. Usunę blizny. Tato mówił, że muszę znać niemiecld. Nauczę się. A dla przyjemności pokonam strach przed wodą i poznam sztukę pływania. Zapisuję się do sekcji pływackiej. Już przy zapisie pojawia się problem, o którym nikomu nie mówię. Na co dzień blizny osłaniam makijażem. A na basenie? Makijaż spłynie, blizny będzie widać. Wszyscy będą patrzeć... Rusycyści, slawiści, prawnicy, po prostu wszyscy. Z nimi właśnie mam pływać. Wytrzymam tyle spojrzeń? A może na basenie wcale nie będą na mnie patrzeć? Trzeba zaryzykować. Woda pachnie chlorem. Wkładamy białe stroje, białe czepki, wyglądamy jak odmiana bardzo chudych pingwinów. Jest nas dużo. Chłopcy też tu pływają, chociaż basen mały. Odkrywam, że nikt się na mnie nie gapi. Każdy przejęty strachem, przerażony myślą, że w takiej grupie, w tłoku łatwo się utopić. Trener podaje deski, wkładamy je między uda. Pupa w górze, głowa pod wodą... Dlaczego pupa jest ciężka jak kamień i bez deski ciągnie człowieka na dno? Spróbuję jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze... Zaczynam pływać. Polubiłam basen. Uparcie pływam po sześć, siedem godzin tygodniowo. Wciąż się zachłystuję. Po roku nauki trener pyta: - Nie zechciałaby się pani zapisać do sekcji wyczynowej? 63 64 * * * Koleżanki biegają na randki, kojarzą się pary, ja romanse odkładam na później. Pojadę do szpitala, pan dyrektor wytnie mi blizny na twarzy i wtedy nikt się za mną nie obejrzy na ulicy. Marzę, by nikt na mnie nie zwracał uwagi. Ale ludzie zwracają. Najtrudniejszą próbą, oprócz schodów w akademiku, jest przejście przez czytelnię główną w bibliotece uniwersyteckiej. Czytelnia ogromna. Panuje w niej półmrok, przez oszklony sufit wpada nieco światła. Na stolikach palą się lampki, siedzą przy nich studenci ze wszystkich uczelni. Siedzenie godzinami w półmroku nad opasłymi tomami męczy i nuży. Dla relaksu studenci odrywają wzrok od mądrych ksiąg i obserwują przechodzące środkiem czytelni studentki. Dziewczyny wiedzą, że są obserwowane. Idą wolno, kołysząc biodrami, stukają obcasami. Gdy przechodzę przez czytelnię, udaję, że nie widzę tych kilkudziesięciu spojrzeń. A może chłopcy patrzą na mnie bez powodu? A może jedynie z nudów? A może z powodu szalonego mini i wcale nie patrzą na twarz? Spódnice mam krótkie do pępka, jak mówią zgorszone babcie w mojej wsi. - Takie panny ksiądz na Kalwarii publicznie przy wszystkich wyprowadzał z kościoła - opowiadają sobie głośno. Wracają z nabożeństwa. Idę przed nimi, wciągam brzuch, spódnica podnosi się jeszcze wyżej i jeszcze wyżej, wystają spod niej nogawki koronkowych majtek z falbankami. - Co za zgorszenie! Co za rozpusta! - komentują tak, żebym słyszała. Z trudem powstrzymuję śmiech. Prowokuję je. Są wakacje, a ja właśnie zdawałam egzaminy z filozofii. Wspaniały jest Kartezjusz. To on stanął w obronie pań lekkiego obyczaju. Napisał, że ich zachowanie krytykują przede wszystkim stetryczałe, zasuszone stare panny i dewotki. Naturalnie z zazdrości. Filozof żył tyle wieków wstecz i już wtedy wiedział, co o moich spódnicach będą opowiadać wiejskie babcie. Ach, może studiować jeszcze jeden fakultet, filozofię właśnie? Tyle wspaniałych koncepcji istnienia świata wymyślili filozofowie, tyle wizji porządku otaczającej człowieka rzeczywistości w różnych epokach tworzyli! Gdyby tak tę wielowiekową wiedzę zgłębić, poznać? Czyż nie jest to kusząca myśl? - Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie - mawiał Immanuel Kant, spacerując ulicami Królewca trzysta lat temu. Patrzył w niebo tak samo, jak ja patrzę na nie teraz w mojej wsi. Był wielkim niemieckim filozofem, profesorem. Chciał zrozumieć porządek świata, prawa i ład, jaki istnieje w naturze. Wątpił w logikę ludzkiego myślenia. Pewnie miał rację, bo ja też nie wierzę, że babcie na wsi mają rację, gdy publicznie krytykują mnie za ekstrawaganckie stroje. Noszę krótkie spodnie, co na wsi budzi jeszcze większe zgorszenie niż spódnice mini. A mimo to zyskuję szacunek sąsiadek. Wprawdzie bezpowrotnie straciłam w wypadku urodę, ale jestem zgrabna, studiuję, no i przy żniwach zwijam się jak żadna inna wiejska dziewczyna. Nadążam za najlepszym kosiarzem, snopki wiążę szybko i sprawnie, mendle ustawiam fachowo, a potem to wszystko ładuję na furę i zwożę zboże do stodoły z o wiele młodszym bratem. Żal mi brata. Ma czternaście lat, kruchy, mały, z trudem dźwiga pług. Po pogrzebie taty z dnia na dzień musiał zastąpić dorosłego mężczyznę. Wiosną orał pole za drogą. Szarpał się z ciężkim pługiem, nie mógł go unieść. Konie obejrzały się raz i drugi, stanęły, jakby im nogi wrosły w ziemię. Nie pomogły bat ani krzyki. Dziecka nie usłuchały. Brat płakał ukradkiem. Udałam, że nie widzę jego łez. Ale od tamtej chwili już wiedziałam, że nie zostawię go samego przy najcięższych pracach aż do momentu, gdy wydorośleje i założy własną rodzinę. Odtąd czas będę dzielić między studia, szpital, żniwa, omłoty i wykopki. Przy omłotach stoję na stole młocarni, w locie łapię snopki, które ze stogu zrzucają sąsiedzi. Czasem ciężki snop spada mi wprost na głowę. Szybko przecinam powrósło, odwracam snop i podaję Michałowi, który wrzuca go w paszczę maszyny. Michał to mąż kuzynki zza płotu. Kombajnów ani pras jeszcze u nas nie ma. Podobno są w pege-erze, ale pegeer mamy w pogardzie, tak jak ldedyś kołchozy, które 65 66 szybko się rozleciały. Pegeer jest państwowy, czyli niczyj. A my robimy żniwa i omłoty na swoim, każdy u siebie. Pomagamy sobie po sąsiedzku, bo do maszyny potrzeba kilkunastu osób. Maszyna wędruje od sąsiada do sąsiada, po omłotach u każdego gospodarza jest przyjęcie, czyli rosół z kury, drugie danie albo dużo kolorowych kanapek, obowiązkowo ozdobionych na brzegach ząbkami białego twarogu na przemian z różowym. Twaróg robi się różowy po dodaniu sproszkowanej papryki. Do omłotów każda gospodyni przygotowuje się jak do uroczystego święta. Lubię omłoty. To część życia towarzyskiego wsi. Wprawdzie po kilkunastu godzinach stania na stole maszyny nie mogę ruszać ani rękami, ani nogami, a huk młocarni słyszę długo po jej wyłączeniu, ale w grupie nawet taka harówka jest wesoła. Mężczyźni opowiadają dowcipy, kobiety piszczą i uciekają, gdy pod snopami pojawia się gniazdo myszy. Do pomocy przy omłotach garną się panny na wydaniu i kawalerowie. To przecież okazja do flirtu, do popisywania się siłą i sprawnością, tak bardzo ważną w gospodarstwie. - Kto wie, może jeszcze będzie z niej pociecha, skoro taka pracowita? - mówi o mnie wieś. Mój nowy świat Po sesji, po egzaminach, w czerwcu stawiam się w szpitalu. Szukam śladów z dzieciństwa. Do starego budynku wchodzę jak do domu. Wszystko w nim już oswojone, zapamiętane. Korytarze, schody, trzy piętra, sale opatrunkowe i budzący trwogę blok operacyjny. Przed głównym wejściem stałam kilka lat temu z tatą i płakałam. Na parterze ze strachem pierwszy raz wchodziłam do gabinetu pana dyrektora. Oddział dziecięcy jest tam, gdzie był, blok operacyjny, z niebieskim światłem za drzwiami, także w tym samym miejscu. Tylko lekarze są nowi. I pielęgniarki również. Trzeba się z nimi także oswoić, poznać, a najlepiej od razu zaprzyjaźnić. Już wiem, że będę tu wracać przez co najmniej lalka lat. Nawet nie zakładam, że to potrwa o wiele dłużej. Horyzont trzydziestoletni w ogóle wtedy dla mnie nie istnieje. Za trzydzieści lat będę zgrzybiałą, pięćdziesięcioletnią staruszką. Po co zgrzybiałej staruszce operacje plastyczne? - Agata jestem, Stasia jestem, Sonia, Toła, Ewa, Iza, Ela, Baśka... Pielęgniarki dopiero co skończyły szkołę. Są moimi rówieśnicami. Mają po osiemnaście, po dziewiętnaście lat. Boją się szpitalnego drylu, tak jak ja operacji. Lęk nas zbliża. Mieszkają w kilku pokojach służbowych na trzecim piętrze w budynku szpitala. Jedno skrzydło trzeciego piętra zajmują też zakonnice, sąsiadując z salami oddziału wewnętrznego. W szczycie korytarza zakonnice urządziły ołtarz. W niedzielę przychodzi ksiądz, odprawia nabożeństwa. Na trzecie piętro w niedzielę idzie się z krzesłem. Msze wnoszą do szpitalnej atmosfery szczególny akcent. Tu modlą się i ci, którym lekarze mają zmniejszyć nos, i ci, którzy w wypadku stracili połowę twarzy, i ci z naczyniakami, i ci z brązowymi znamionami... Podczas mszy pacjenci siedzą lub stoją gęsiego pod ścianami. Omiatamy się spojrzeniami, testujemy, co kogo tu przywiodło. * * * Na oddziale kobiecym dzielę salę z trzema sąsiadkami. Są starsze ode mnie, doświadczone, mężatki z długim stażem. Obok mnie łóżko zajmuje Matylda, urodziwa czterdziestolatka, która chce skrócić nos, a dwa następne Lusia z olbrzymim biustem i Irena z pooparzeniowymi bliznami szyi. Lusia, szczupła, niska, już jako młoda dziewczyna miała kłopoty z nadmiernym biustem. Ani wyjść na plażę, ani włożyć bluzkę na ramiączkach. - Bałam się przytulić do chłopaka. Bałam się przykrych komentarzy - opowiada w bezsenne noce w oczekiwaniu na zabieg. Synka urodziła w klinice. Kilka tygodni po porodzie na wizycie ogólnej jeden ze studentów zapytał: - Dlaczego pani obkłada piersi poduszkami? 67 68 Lusia nosi biustonosze szyte na miarę. Obszernej szóstki nie kupi przecież w sklepie. Ma kłopoty z dobraniem sukienek, bluzek, marynarek. Najchętniej sięga po rozciągnięte, zbyt obszerne swetry. Pan dyrektor obiecał Lusi zmniejszyć biust. Mówi, że tak duży biust zanadto obciąża kręgosłup. Do zmniejszenia biustu szykowała się też Jasia. Drobniutka, z piersiami wgniecionymi w biustonosz numer pięć. Pobyła tu dwa dni, ropień na pośladku przekreślił jej plany. Musi odczekać z pół roku na ponowne przyjęcie. Do tego czasu może się rozmyśli? Może zrezygnuje z operacji? Bardzo się jej boi. Jasia ma osiemnaście lat, jeszcze jest bez pary, nie zdążyła się zakochać. Sierota, mieszka u ciotki. Brunetka z jasną cerą, piegami na nosie i z tymi nadmiernie rozrośniętymi piersiami. Jasia mówi, że jeśli spotka chłopaka, który zniechęci ją do zabiegu, z pewnością mu ulegnie. Szpital opuszczała z ulgą. Jest wciąż niezdecydowana. Waha się. Irena i ja jesteśmy zdecydowane. Nie mamy wyjścia. Irenie właśnie rozsypało się małżeństwo. Skończyła geografię, jest asystentką, wykłada na uniwersytecie. Podczas ćwiczeń, przy wypalaniu modeli w piecu ceramicznym, nastąpił wybuch. Zapaliła się odzież, najgroźniejsza była bluzka z syntetyku. Stopiła się, przylgnęła do piersi, do szyi. Twarz ocalała, głowa ocalała, piękne włosy w kolorze platyny też ocalały. Najgłębiej poparzona jest szyja. Już powstaje przykurcz, blizny ściągają brodę do klatki piersiowej, mimo że Irena ćwiczy obroty i skłony głowy. Po wypadku dwa miesiące leżała w szpitalu. Kiedy niespodziewanie wróciła do domu, zastała w nim męża z inną panią. O nic nie pytała, nie zrobiła awantury, spakowała walizki i pojechała kilka ulic dalej do rodziców. Nie wróci do męża. Zresztą on wcale o to nie zabiega. Nie telefonuje do niej, nie pisze. Może nawet nie wie, że czeka ją operacja? Niezbyt skomplikowana. Lekarz już powiedział Irenie, że szyję pokryją przeszczepy skóry z ud. Jeśli nie pojawi się martwica, jeśli przeszczep się przyjmie, jest nadzieja, że - kto wie? - może będzie mogła w przyszłości nawet odsłonić szyję? Tylko Matylda nie jest tu z konieczności, chociaż głośno mówi coś zupełnie innego. Wersja oficjalna dla lekarzy - za długi nos, lekko skrzywiona przegroda. Przegroda przeszkadza jej w oddychaniu, nos szpeci twarz. Mnie zwierza się z zupełnie innej udręki. Skończyła czterdzieści lat, mąż jest też w tym wieku. Są zamożni. Mąż rzeźbi w granicie. Dorobili się dużego domu, syn dorasta. Niedawno spostrzegła, że już nie mają wspólnych planów na przyszłość, że coraz rzadziej rozmawiają. Mąż milczy, przestał się nią interesować. A jeszcze rok temu podniecała go do obłędu, do szaleństwa! - Najwspanialszy seks jest w dużej wannie, w wodzie. Tych przeżyć nie sposób opowiedzieć, wyrazić. Musisz sama spróbować, Weroniko. To jest wielkie, wielkie szczęście, przyjemność nie do zastąpienia - szepcze, gdy sala już prawie zasypia. Nasze łóżka stoją obok. Słucham jej szeptu, kiwam głową ze zrozumieniem. W opowieści Matyldy dziwi mnie seks w tak dużej wannie. Mamy lata siedemdziesiąte, w sklepach pusto, glazura w łazienkach prawie nieznana. Wanny w sklepach są, ale zwyczajne, na długość człowieka. Skąd oni wzięli taką dużą, że mieszczą się w niej we dwoje? To pytanie nie daje mi spokoju. Ale za nic w świecie nie zapytam o to Matyldy. Skompromitowałabym się. Matylda traktuje mnie jak osobę światłą, dojrzałą, a ja nie mam pojęcia o seksie. Dopiero niedawno dowiedziałam się o istnieniu prostytutek. Zawsze myślałam, że występują tylko w literaturze, jako fikcja literacka. Wprawdzie w mojej wsi u jednej kobiety bywało wielu mężczyzn, ale nikt jej nie nazywał prostytutką. Gdy szła do kościoła, inne kobiety spluwały na jej widok, ale był to jedynie wyraz dezaprobaty dla zachowania sąsiadki. Z wątpliwości na temat istnienia prostytutek zwierzyłam się Włodkowi. Włodkowi mogę powiedzieć prawie wszystko. Kolejny rok studiuje na AGH, doświadczony, obyty w wielkim świecie, a co najważniejsze, jest dla mnie bardzo serdeczny. Prawdziwy przyjaciel, prawie tak bliski jak Mietek, z którym pasłam krowy. - Istnieją prawdziwe prostytutki? Sypiają z różnymi mężczyznami w ciągu jednej nocy? Ja w to nie wierzę. Włodek, dotąd taktowny i subtelny, tym razem nie wytrzymał. Najpierw powstrzymywał, dusił w sobie śmiech, w końcu roześmiał się na całe gardło. - Chodź, wybierzemy się wieczorem na spacer Floriańską, naj- 69 słynniejszą ulicą Krakowa. Pokażę ci żywe, prawdziwe, autentyczne prostytutki. Powiedział to takim tonem, jakby chciał przeprosić za śmiech, za nietakt. Zgodziłam się od razu. Włodek wziął scyzoryk, bo wiedział, że na bruku odkręca mi się obcas od szpilek. Co kilka ulic przystawaliśmy, Włodek wyjmował scyzoryk i przykręcał nim metalową końcówkę obcasa. Na Floriańskiej wskazał na stojącą w bramie dziewczynę. Była normalnie ubrana, w spódnicę mini, w sweterek z dekoltem, na nogach wysokie szpilki. Niczym się nie wyróżniała. - Skąd wiesz, że to prostytutka? Po czym poznałeś? - Po makijażu, po sposobie poruszania się, po spojrzeniu. - Coś podobnego?! Umalowana jest może za mocno, ale stoi jak człowiek i patrzy normalnie. Kpisz? Przecież to zwyczajna dziewczyna! - Nie widzisz jej wyzywającej pozy? - Nie widzę. Stoi normalnie, z ręką wspartą na biodrze... Każdy może tak stać. - A ten jaskrawy makijaż? - Przecież to brunetka, musi się tak malować... Włodek mówił potem, że jestem naiwną idealistką i nie mam pojęcia o życiu. Więc już się nie wypowiadam na takie tematy, tylko uważnie słucham tego, co mówi Matylda. I przytakuję. Ale Matyldę naprawdę rozumiem. Wiem, dlaczego tu przyjechała. Boi się utraty męża. Nie chce zrezygnować z seksu, o którym mówi, że jest piękny. Wymyśliła więc skrócenie nosa. Operacja plastyczna ma sprawić, że będzie znów atrakcyjna. Tylko dlaczego Matylda tak myśli? Przecież jest atrakcyjna! Nawet bardzo! I wcale, ale to wcale nie widać po niej starości. Rozmawiam z nią jak z koleżanką, a ona ma już przecież czterdzieści lat! 70 Narkoza I Irenę, i mnie zabieg czeka następnego dnia. Podczas wieczornej wizyty lekarz mówi: - Jutro proszę nie jeść śniadania. Po wizycie biegnę do dyżurki pielęgniarek. Dziś dyżur ma Aga- ta. Już jestem z nią zaprzyjaźniona. Wprawdzie pielęgniarka nie powinna mówić pacjentom za wiele, ale dla mnie Agata łamie tę zasadę. Rozkłada na biurku plan jutrzejszych zabiegów. Będę operowana trzecia z kolei, na sali operacyjnej A (bo są trzy sale - A, B i C), po dwóch dziecięcych rozszczepach wargi i podniebienia, czyli, jak my tu mówimy, po zajączkach. Operować mnie jednak będzie nie pan dyrektor, którego zapamiętałam z dzieciństwa, lecz młody lekarz, a jest tu kilku młodych. Ten jest pewny siebie. Wysoki, przystojny, szybko biega po schodach. Pacjentki mówią o nim, że zdolny i ma dobrą rękę. Myślę, że dobrą i bezpieczną dla mnie rękę ma przede wszystkim pan dyrektor. Gdzież temu młodemu równać się z panem dyrektorem, który mówi do mnie ciepło, serdecznie, jak kiedyś do Helenki: - Jak się masz, córcia? Młody zdolny nawet nie zauważył, że pan dyrektor troszczy się 0 mnie szczególnie, że pyta o moje studia, o egzaminy i plany na przyszłość. Już wiem, że mam względy u pana dyrektora. Boję się młodego. Nie przepadam za nim. Obcy, chłodny, z dystansem. Pewnie go nie polubię. Ani mu nie zaufam. Niech sobie biega szybko po schodach. Oparciem dla mnie jest 1 zawsze będzie pan dyrektor. W przeddzień operacji, późnym wieczorem, pielęgniarka przynosi tabletkę. - Żeby się dobrze spało - mówi. Ale wcale nie śpi się dobrze. W każdej z nas pęcznieje niepokój. Rośnie jak nadmuchiwany balon. Czuje się go przyspieszonym biciem serca, lekkim ukłuciem, natłokiem spłoszonych myśli, które trudno pozbierać, uporządkować, jakoś uładzić. Strach rozlewa się niepohamowaną falą, czuje się go w nogach, w rękach, w głowie, wszędzie. Niby nic się jutro nie stanie, nie wydarzy, zwykły zabieg, w dodatku w uśpieniu. Czego się bać? - Nie dam sobie oskalpować ud na przeszczepy! Za nic w świecie! Po zabiegu zostają brzydkie ślady. A ja noszę spódnice mini. Mam zrezygnować z mini, z opalania, z plaży? Nigdy! Powiem, że- 71 72 by pobrali przeszczep skóry z biodra, wysoko. Może mnie posłuchają? Zamiast spać po tabletce, obmyślam jutrzejszą strategię działania. W dniu zabiegu, rano, zaraz po wizycie, pacjenci wyznaczeni na operację stoją na korytarzu w kolejce przed salą opatrunkową. W sali odbywają się oględziny. Stół opatrunkowy, na którym kładzie się pacjent, wianuszkiem otaczają lekarze. Lekarz operujący wyjaśnia, jak będzie przeprowadzał zabieg. Pan dyrektor, jeśli trzeba, podpowiada inną metodę. Oględziny są dla nas bolesnym, psychicznym doświadczeniem. Na co dzień prawie wszystkie nakładamy delikatny makijaż. Pudrami tuszujemy blizny, naczyniaki, malujemy brwi i rzęsy. Sięgamy po treski i peruki, jak której wygodnie. Ukrywamy to, co nas tak bardzo uwiera psychicznie. W dniu zabiegu, bez pudrów, bez makijażu, wystawione na spojrzenia lekarzy, w końcu młodych mężczyzn, jesteśmy gorzej niż nagie. Upokorzone i bezbronne. Rano, przed oględzinami, zdążyłam powiedzieć temu młodemu chirurgowi, którego wciąż się boję, żeby mi nie skalpował ud. - Nie może pan pobrać przeszczepu z bioder? Cóż to panu szkodzi? Dla mnie to takie ważne! - Zobaczymy - powiedział i gdzieś pobiegł, bo, jak zwykle, ciągle się spieszy. Gdy wchodzę do sali na oględziny i po schodkach wdrapuję się na stół, młody lekarz już mówi-: - Pani prosi, by oszczędzić uda i pobrać przeszczep z bioder. Zapada cisza. Mam oczy zamknięte, boję się je otworzyć. Po chwili słyszę głos pana dyrektora: - Dobrze. Niech będzie z biodra. Nie mogę ukryć zdumienia. Pan dyrektor zgadza się z propozycją młodego chirurga, nie protestuje, chociaż to wbrew przyjętej tu zasadzie! Przy pobieraniu przeszczepu najłatwiej, najwygodniej przejechać dermatomem po udzie, skóra od razu nawija się na bęben. Chyba źle oceniłam młodego chirurga. Jest przecież odważny, nie przestraszył się pana dyrektora, chociaż wszyscy się go boją. No i poważnie potraktował moją prośbę. k Może więc wcale nie jest taki nieprzystępny zimny - a wręcz przeciwnie - wrażliwy, pełen ciepła i zrozumienia? Może tylko ukrywa emocje? W końcu wyłamał się z przyjętej procedury. Moje uda ocaleją. Jest mi lżej. - Usuniemy blizny z lewego policzka... Leżę na stole, młody lekarz wyjaśnia, co wytnie, jak ubytek wypełni przeszczepem skóry. Kilka głów pochyla się nade mną, kilka par oczu wpatruje się we mnie. Znów mocno zaciskam powiela. Wracam do sali. Obie z Ireną czekamy na zabieg jak na wyrok. Po Irenę już idzie pielęgniarka z bloku operacyjnego. Irenie kręci się w głowie od tabletki nasennej, od tabletki uspokajającej, od niespokojnych myśli i z trudem tłumionego strachu. Zdejmuje obrączkę, pierścionki, kolczyki... Zostawia je w szufladzie szafki. Żegna się z nami, jakby odchodziła gdzieś daleko, na zawsze. A przecież idzie tylko na zabieg, który musi się udać i potrwa najwyżej godzinę lub dwie... Irena prześpi ten czas. Ja wolałabym operację w znieczuleniu miejscowym. Chciałabym wszystko słyszeć, widzieć, czuć, nawet ból, ale jednak czuć. Uśpienie, to nagłe odchodzenie w ciemność, to gwałtowny lot w bezdenną czeluść, nagłe zapadanie się w niepamięć jak w niebyt. Nie cierpię tego lotu w niebyt i potem powolnego powrotu z innego świata, z nicości, z niepamięci. Już jest pielęgniarka z bloku. Teraz kolej na mnie. Strach pokonuje się łatwo. Wystarczy mocno zacisnąć zęby, które nagle dzwonią, jakby wokół był przeraźliwy chłód, choć przecież jest ciepło. Wystarczy w drodze na blok operacyjny bez przerwy powtarzać: - Musi się udać, musi się udać, musi się... Technicznie przeszczepianie skóry jest proste. Chirurg starannie wycina blizny, naczynia krwionośne w powstałej ranie przypala i zamyka ich światło diatermią. Potem bierze do ręki derma-tom, półotwarty bęben z wystającym ostrzem po jednej stronie. Przykłada do miejsca, skąd pobiera przeszczep. Prowadzi go po skórze jak wałek po cieście. Odcinana ostrzem bębna skóra nawija się na półokrągłą, walcowatą obudowę. 73 74 Wystarczy potem skórę z bębna położyć w miejscu wyciętych blizn, zszyć brzegi przeszczepu ze zdrową skórą i tak mocno uci-snąć go specjalnym opatrunkiem, by żadne naczynie pod nim nie krwawiło. Krwawiące naczynie pod przeszczepem zapowiada nieszczęście, czyli martwicę. Najpierw na przeszczepie pojawia się siny punkcik, potem ciemnieje, w końcu staje się czarny. Nie ma rady, martwicę trzeba wyciąć i dziurę łatać kolejnym przeszczepem. A wtedy czeka nas ponowny wjazd na blok, znowu tabletka na uspokojenie, operacja, znowu wielki stres. Powodzenie i efekt zabiegu niepewne, zagrożone. Mnie się to nie może zdarzyć. Mnie się musi udać. Nie lubię zapachu eteru, który unosi się na bloku operacyjnym. Tym zapachem dusili mnie tu w dzieciństwie. Szarpałam się wtedy, mocowałam, aż do zaśnięcia. Do dziś nie znoszę spalin. Przypominają mi narkozę. Sala operacyjna jak dawniej - niebieska i zimna. Stół twardy. Nogi i ręce już przywiązane. Zanim zapadnę się w ciemność, w mrok, przypominam młodemu chirurgowi o udach. - Pamięta pan? Przeszczep ma być z biodra, koniecznie z biodra... - Pamiętam. Będzie z biodra. - Na pewno nie z ud? - Nie z ud. - Koniecznie wysoko, żeby nie było widać. - Nie będzie widać. - Ale czy na pewno? - Marysiu! - to do pielęgniarki. - Zaznacz, gdzie ona nosi majtki, bo nie wytrzymam! Młody chirurg nie kryje irytacji. - Przecież jest ślad, gdzie je noszę. Tam nie ma opalenizny! Czy pan tego nie widzi? Jestem głęboko dotknięta, urażona. Nie po to godzinami, z książką w ręku, wystawiałam się do słońca na balkonie akademika, nie po to się męczyłam, żeby teraz lekarz nie docenił tego trudu i nawet nie zauważył mojej opalenizny! W głowie kołowanie, język się plącze, mimo rosnącego lęku ogarnia mnie radość. Uda raczej mam uratowane. Chirurg mi sprzyja. Mini będę nosić nadal! * * * - Weronika! Weronika! Otwórz oczy! Słyszysz mnie? Otwórz oczy... - nade mną pochyla się Iza. Jest oddziałową. Szczupła, filigranowa, energiczna, o pięknych, lśniących, kasztanowych włosach, rządzi na oddziale męskim i żeńskim. Dyscyplinę trzyma drobną rączką, czasem popada w spór z lekarzami, a z jednym, o czym wiedzą wszyscy, w romans. Ale nie mamy jej tego za złe. Jest wolna, niezamężna, niech romansuje, byle dla nas była miła. A przecież jest miła. Romansujący lekarz budzi w nas mieszane uczucia. Wiemy, że jest kochliwy i raczej niezbyt wierny Izie. Dużo, dużo starszy od niej. Samotny. Dba o siebie nad wyraz. Podobno dla utrzymania kondycji kupił rower, który mocuje na dachu samochodu. Jedzie autem za uzdrowisko i dopiero tam ćwiczy. Tak plotkują pielęgniarki. Słuchamy ich z najwyższą uwagą i ciekawością, plotki o lekarzach uwielbiamy. Romansowy lekarz nie irytuje nas, bo dla każdej z kobiet ma zawsze komplement. - O, jak pięknie pani dziś wygląda - mówi podczas wizyty i uśmiecha się zwodniczo. A pani wcale nie wygląda pięknie. Po niedawnym zabiegu twarz jeszcze z sińcami, w opatrunku, włosy związane na czubku głowy w mysi ogonek. Lekarz jednak wie, że jesteśmy spragnione takich słów. Mówi to, na co czekamy. Wczoraj romansowy pytał, czy mam chłopaka. - Weroniko? Ma pani narzeczonego? - zapytał, przechodząc korytarzem. Zaskoczył mnie i pytaniem, i gestem, o który go nie podejrzewałam. Objął mnie serdecznie ramieniem, jakby chciał posiąść moją najskrytszą tajemnicę. Po co mu taka wiedza? Po co w ogóle pytał? Nie mam chłopaka i na razie nie chcę mieć. Najpierw muszę skończyć leczenie. i. 75 i 76 Kiedy Stoję przed lustrem w szpitalnej łazience, widzę, że przydałyby się jeszcze ze dwa, trzy przeszczepy. Pięknie wygojone, wrośnięte, przykrywające blizny. Jaśniutkie jak reszta cery na twarzy. Wtedy inaczej mog\a\>ym patrzeć, m ciAocców, t\a. świat, snuć plany, mieć nadzieje. Na razie nie mam takich planów, wystrzegam się randek. Wprawdzie Krzysiek z mojego roku, teatrolog z zamiłowania, zwraca na mnie większą uwagę na zajęciach niż na inne koleżanki, ale myślę, że to wyłącznie z powodu szczególnej wrażliwości, jaka cechuje ludzi teatru. Krzyśka lubię bardziej niż innych kolegów, ale nawet nie flirtujemy. Romansowemu powiedziałam prawdę. - No, no... - mruknął z uśmiechem i nie wiedziałam, czy jest to aprobata, czy wręcz przeciwnie. W sobotę i niedzielę romansowy dostarczył nam rozrywki na kilka dni. Do szpitala na praktyki przyjeżdżają lekarze z kraju, bywa że i z zagranicy. Teraz mamy praktykantkę z kraju. Ładną, zgrabną brunetkę. Dyżurowała z romansowym w sobotę i niedzielę. Jest lato, upał, na wieczorną wizytę praktykantka założyła prześwitujący biały fartuch zapinany na plecach. Poza kusymi majtkami pod fartuchem nie miała żadnego odzienia. Weszła do naszej sali z romansowym, fartuch jej się rozchylił, zobaczyłyśmy pielenie opalone plecy i uda. A na policzkach i szyi romansowego liczne ślady szminki. Beata, moja rówieśnica, sąsiadka z sali obok, mówi, że dla niepoznaki mógł się umyć przed wizytą. Żal nam Izy, jesteśmy do niej przywiązane. Trudno nam znieść myśl, że prawie na naszych oczach romansowy ją zdradza. Ale nie powiemy jej tego za nic w świecie. Niech nie cierpi, niech nie przeżywa, niech ma świetny nastrój i dba o nas po zabiegu. - Weronika! Weronika! Otwórz oczy! Otwórz... - powtarza Iza. Wybudzanie pacjentów z uśpienia nie należy do jej obowiązków. Ale Iza traktuje chorych bardzo poważnie. - Weronika... Z wysiłkiem otwieram oczy. Już jestem w sali, w swoim łóżku. Iza wyjmuje mi z ust metalową rurkę. Gdy byłam na oddziale dziecięcym, pielęgniarki przynosiły z bloku operacyjnego uśpione dzieci z językami na brodzie. Do języków umocowane były chirurgiczne zaciski, peany, które wyglądają jak nożyczki. W narkozie język wiotczeje, może zapaść się w gardziel. Wtedy łatwo się udusić, zadławić na śmierć własnym językiem. Przed dwoma dniami przeżyłyśmy szok. Siedemnastoletnia Ewelinka już się zbudziła z narkozy, już rozmawiała z nami świadoma i trzeźwa, a potem znów usnęła. I nagle, nie wiadomo dlaczego, zaczęła sinieć, charczeć. Wezwany na pomoc lekarz przybiegł natychmiast. Nie namyślał się długo. Całą dużą dłoń wsadził do gardła Ewelinki, wyciągnął zapadnięty język. Dla bezpieczeństwa pacjentom w narkozie wkłada się do ust i gardła spłaszczoną, lekko zakrzywioną metalową rurkę. Nie wyjmuje się jej, dopóki nie otrzeźwieją, nie wyjdą ze sztucznego snu. Już jestem trzeźwa. Już nie śpię. Głowa zabandażowana, jedno oko przysłonięte, szukam ręką opatrunku na udzie. Nie ma. Jest na biodrze. Młody chirurg dotrzymał słowa. Jest uczciwy i solidny. Oszczędził mi uda. Na pewno wrażliwy. To się przecież czuje. A najważniejsze, że rozumie, dlaczego chcę oszczędzić nogi. Chyba źle go oceniałam na początku. Może naprawdę jest taki utalentowany jak opowiadają i efekt zabiegu będzie wspaniały? Irena gorzej znosi operację niż ja. Zbudziła się i płacze. Na odtworzenie szyi poszły duże przeszczepy skóry z uda. - Boli cię udo? - Nie. - A szyja? - Też nie. - Nie płacz Irenko, od teraz wszystko się zmieni. Spotkasz wyjątkowego mężczyznę, ułożysz sobie życie. Po co ci taki mąż, który znalazł inną? Lusia szuka słów pociechy. Ale chyba nie znajduje tych najwłaściwszych. Irena wciąż szlocha. A Matylda, zasępiona i poważna, milczy. 77 * # * 78 Nie wolno mi chodzić z powodu rany na biodrze. Nie wolno mi mówić z powodu przeszczepu na twarzy. Nie wolno jeść nic twardego, nie wolno gryźć ani ruszać szczę-ką. Przez najbliższe tygodnie będę jedynie pić przecierane zupki przez szklaną rurkę. I marzyć o kawałeczku chleba. A nade wszystko nie wolno mi się śmiać. Śmiech jest absolutnie zabroniony. Policzek napięty obrzękiem powinien być nieruchomy. Każdy grymas, każdy uśmiech może zniweczyć pracę chirurga. Przy gwałtownym śmiechu popękają szwy i pod przeszczepem może pojawić się krew, czyli zapowiedź nieszczęścia. Leżę wyprostowana, patrzę w sufit i, by poskromić śmiech, wyszukuję w pamięci najsmutniejsze wydarzenia z życia. Staram się nie słyszeć, nie widzieć, co się wokół dzieje, bo wszystko mnie śmieszy. Nawet kapcie ustawione byle jak przy łóżku. - Weronika! Gdybyś zobaczyła, moje ucho, pękłabyś ze śmiechu! - woła od drzwi Basia. Widziałam je. Uśmiać się można! Zamykam oczy, zaciskam zęby, walczę z sobą. Byle tylko nie parsknąć! Byle nie parsknąć! Skąd wziąć tyle sił, by zapanować nad śmiechem? Basia, chemiczka z wykształcenia, optymistka z natury, jest sąsiadką z sali naprzeciwko. Bawi cały oddział. Pracuje w zakładach farmaceutycznych. Przeprowadzała badania. Broniła się przed nimi, jakby coś przeczuwała. Nie chroniło jej żadne zabezpieczenie. Ale też nic nie zapowiadało nieszczęścia. Tego dnia jak zwykle usiadła nad retortami. Do szklanych pojemników we właściwych proporcjach wlewała chemiczne odczynniki. Wybuch nastąpił nagle. Basia mówi, że reakcje zachodziły na jej twarzy. Od razu trafiła do szpitala wojskowego, gdzie świetnie leczą. Na twarzy nie został ślad rozległego przecież oparzenia. Gdyby jeszcze udało się uratować ucho! Oparzenie musiało być groźne, skoro prawe ucho stopiło się, spłonęło całe. Basia jest bardzo ładna. Ma okrągłą, pełną twarz, roześmiane usta i oczy. Brak jednego ucha tuszuje fryzurą. Długie, kasztanowe włosy upina nisko na karku w kok babuni. Do szpitala przyjechała odtworzyć małżowinę. Takie rekonstrukcje rozkłada się na etapy. Przy pierwszym chrząstka spod żebra wędruje w miejsce małżowiny. Chrząstkę przylcrywa się przeszczepem skóry. Na końcu trzeba to wszystko jeszcze wymodelować. Basia wróciła z sali opatrunkowej. Swoje nowe, odtwarzane ucho zobaczyła pierwszy raz. Nie jest talde, jak prawdziwe, ani talde, o jakim marzy. Ale to przecież dopiero pierwszy etap rekonstrukcji. Na razie w miejscu, gdzie powinno być śliczne, zgrabne uszko, jest obrzęknięty, siny fałd. Basia ma łzy w oczach. Ratuje się dowcipem. - Mój mąż mówił: - Pójdę z toporem do dyrektora zakładów farmaceutycznych, odetnę mu ucho i powiem, żeby ci przyszyli. A ja na to: - Jak mam mieć talde ucho jak dyrektor, wolę nie mieć żadnego. Sala chichocze, krztusi się ze śmiechu. Basia ciągnie dalej: - Przy wypisie ze szpitala dam lekarzowi tylko jeden goździk. I powiem: - Jaka praca, taka płaca. Teraz już i Lusia trzyma się za brzuch, i Matylda, nawet Irena przestała płakać. Mąż Basi jest pilotem. Ona też już poznała kawał świata. Mąż nie nalegał na zabieg. Podoba mu się taka, jaka jest. Ale niech nagle wiatr rozwieje włosy i odsłoni miejsce bez ucha... Niech ktoś to z bolcu zauważy. Zresztą, nawet nie chodzi o obcych. Basia chciałaby się pozbyć natrętnej myśli o bralcu ucha. Po wypadku boi się plaży, boi basenu, chce mieć te lęki za sobą. Wczoraj zapraszała mnie do siebie, do domu. - Weroniko! Jeśli zechcesz przygotowywać się do egzaminów, przyjedź do mnie. Wyjeżdżamy z mężem na miesiąc. Będziesz miała do dyspozycji cały dom i zaopatrzoną spiżarnię. Jest tam wór fasoli, wór kaszy, wór mąki. Nie umrzesz z głodu. Ucho Basi nabierze odpowiedniego kształtu dopiero za kilka miesięcy po modelowaniu. Fioletowo-granatowa fałdka zblednie wcześniej. Na to wszystko trzeba jednak cierpliwości i czasu. A nam brakuje i jednego, i drugiego. 79 80 * * * Po kilku dniach czuję, że obrzęk na twarzy mniejszy. Ból biodra także mniej dolegliwy. Za oknem słoneczny, letni dzień. Pokryte lasem góry w pełnym słońcu. Budynek szpitala stoi na wzniesieniu. Z okien, z balkonów patrzymy w dół, na tętniące życiem ulice uzdrowiska. Wprawdzie nie wolno mi chodzić, ale jak długo można wytrzymać w bezruchu w łóżku? Nie wolno mi mówić, więc rano napisałam list do tego młodego lekarza: Panie Doktorze! Czuję się wspaniale niczym na Wyspach Kanaryjskich. Mam. tylko kilka malutkich próśb. Chyba zginę śmiercią głodową. Mam dość kroplówek i przymusowego odchudzania. Nie dałoby się czymś zastąpić płynnej diety! Z niechęcią piję przez rurkę przecierane zupki. Poza tym, nie mógłby mi Pan odkryć oka przykrytego bandażem! Nie mogę czytać, nudzę się! I czy pozwoliłby mi Pan chociaż raz dziennie przejść się, przespacerować po pokoju! We wszystkich kościach coś mi skrzypi, trzeszczy, kłuje od leżenia. Proszę o zrozumienie! Weronika Prośby nie pomogły. - Chodzić jeszcze nie wolno, rana po przeszczepie na biodrze rozległa - powiedział lekarz. - Płynna dieta musi być utrzymana co najmniej przez dwa tygodnie. Odsłonięcie oka jest możliwe, ale dopiero po pierwszym opatrunku. Lekarz wie swoje, a ja swoje. W taki piękny, słoneczny dzień nie wytrzymam w łóżku. Jest po wizycie, po śniadaniu, chirurdzy zajęci operacjami. Pielęgniarki roznoszą leki, czekają na powrót z bloku pierwszych dziś operowanych. Nikt nic nie zauważy. Nożyczkami przycinam bandaż na biodrze. Zmniejszam opatrunek, nadaję mu kształt opalaczy. Trzeba poopalać uda. Wkładam bikini i powolutku, jedną ręką trzymając opatrunko- wy hełm na głowie, drugą opatrunek na biodrze, w narzuconym szlafroku, trzymając się ściany, maszeruję krok po kroku na balkon, który jest tuż przy naszej sali. Jeszcze rzut oka na korytarz, czy na horyzoncie nie ma lekarza. Pusto. Nad drzwiami bloku operacyjnego pali się światło. Znak, że trwają zabiegi. Na balkonie można usiąść przy ścianie i wtedy przez oszklone drzwi nikt mnie nie zauważy. Szlafrok już przerzucony przez balustradę, leżak rozłożony. Do słońca wystawiam tylko brzuch i nogi. Cóż za rozkosz siedzieć tak leniwie, beztrosko i wyobrażać sobie dzień, w którym zdejmę szpitalne odzienie i włożę spódnicę mini. Za dwa tygodnie wyjdę stąd i pospaceruję ulicami uzdrowiska. Z balkonu widzę je w dole, a na nich roześmianych wczasowiczów. Tam toczy się normalne, radosne życie, bez trosk, bez bólu i strachu. Zupełnie inne niż to nasze, szpitalne. Gdy stąd wyjdę, wtopię się w tłum kuracjuszy. Przeszczep przykryję pudrem albo malutkim opatrunldem. A może od razu będzie się nadawać do oglądania? Zabieg na pewno się udał. - Mnie pewnie wypiszą ze szpitala wtedy, kiedy ciebie. Zanim się rozstaniemy, razem pochodzimy po uzdrowisku - mówiła dziś rano Irena. Irena jest karna i posłuszna. Leży w łóżku kamieniem, jak przykazali lekarze. Lusia też unika słońca, zgodnie z ich zaleceniem. Po zabiegu ma piersi mniejsze o trzy rozmiary. Już przymierzyła nowy biustonosz. - Leży jak ulał! - cieszy się, paradując wieczorem w negliżu po sali. Mimo urodzenia dziecka zachowała dziewczęcą sylwetkę. Nie przytyła, ma pięknie zaznaczoną talię, a teraz doszły jeszcze kształtne piersi. Lusia nie kryje radości. Pozbyła się i za dużych piersi, i wielkiego kompleksu. Teraz obmyśla plany na najbliższe dni: - Po wyjściu ze szpitala natychmiast kupię sobie tuzin nowych biustonoszy. I ze trzy bikini. Już nie będę się skradać i chyłkiem wchodzić na plażę. Teraz niech wszyscy na mnie patrzą. Wiecie, jak mi lekko po zabiegu? Zgubiłam kilka kilogramów. A o ileż lżej mi na duszy! 81 82 Lusia i Irena z lęku przed lekarzami nie zaznają tej przyjemności, tej rozkoszy, jaką można mieć także tu, w szpitalu, gdy człowiek złamie zakazy i wyciągnie się leniwie na leżaku. Słońce muska brzuch, uda i nogi, twarz w bandażach schowana w cieniu. Na balkonie słyszę szept. Dobiega z dołu, z oddziału męskiego. Chłopcy mówią półgłosem. Może nie chcą rozbudzić kolegi, który właśnie wrócił z zabiegu i jeszcze śpi? Z rozleniwienia, z tego błogostanu, w jaki człowiek zapada w upały, na równe nogi stawia mnie dziwny odgłos - ni to trzask, ni to stuknięcie. Ktoś uderzył kamieniem w drewnianą balustradę? Nagle znika mój szlafrok. Spadł z balkonu na pierwsze piętro, a ja siedzę na drugim. Nie mogę opanować przerażenia. Na balkonie zostałam jedynie w opatrunkach i bikini. Jak teraz taka poro-zbierana, pół naga, dotrę do pokoju? Jeśli zobaczy mnie pan dyrektor, jest pewne, że dyscyplinarnie wylecę ze szpitala. Pana dyrektora boimy się wszyscy. I pacjenci, i pielęgniarki, i lekarze. Pan dyrektor mieszka na parterze w budynku szpitala. Jest wysoki, nieco przy kości, a porusza się lekko, stąpa cicho, bezszelestnie. - Jak miś - mówią z rozgoryczeniem pielęgniarki. Narzucił dyscyplinę sobie, lekarzom, pielęgniarkom i także nam, pacjentom. Szpital, który stworzył w 1951 roku, wypełnia mu życie. Operuje wiele. Do nocy robi opatrunki. Wiemy, że ciągle się uczy. I innych też uczy. Już zrobił doktorat z chirurgii plastycznej, jeden z pierwszych w Polsce. Studiował nie tylko w kraju, ale i w Pradze. To właśnie czeski profesor zaraził go pasją do chirurgii plastycznej. Pan dyrektor przyjmuje ciężko doświadczonych pacjentów albo po wypadkach, albo z wadami wrodzonymi. Niezwykle rzadko w tym pejzażu pojawia się ktoś, kto pragnie poprawić urodę, czyli skrócić nos lub usunąć zmarszczki. Takie osoby przyjmuje w drodze wyjątku, z ministerialnego nakazu. A ministerialny nakaz lat siedemdziesiątych mówi wyraźnie, że prawo do skrócenia nosa czy likwidacji zmarszczek w państwowym szpitalu mają ludzie, którzy pracują twarzą - aktorzy, śpiewacy, piosenkarze i inni artyści, nauczyciele, a także osoby z życia publicznego. Artyści wśród pacjentów należą do wyjątków. Ich obecność w szpitalu budzi ogólne podniecenie i poruszenie. Na popularnego artystę patrzymy jak na osobę nierealną, nierzeczywistą, która zeszła z plakatu, z ekranu telewizyjnego i tylko na chwilę, przez nieporozumienie znalazła, się w naszym świecie, pełnym blizn, rozszczepów, naczyniaków i wielkich, niewidocznych urazów psychicznych. Mody na operacje upiększające w tym środowisku jeszcze nie ma. Upowszechni się dopiero za dwadzieścia, trzydzieści lat, na przełomie XX i XXI wieku. Po 2000 roku. A są właśnie lata siedemdziesiąte. Polska otwarta na Zachód. W powietrzu czuje się zapowiedź zmian. Jeszcze nie wiemy jakich, ale poza szpitalem już się je czuje. My, pacjenci, z perspektywy sal operacyjnych i opatrunkowych gwałtownych zmian w laajobrazie społecznym jednak nie przewidujemy. Zresztą w ogóle nas to nie obchodzi. Tu obchodzi nas ból po operacji i efekt zabiegu. Zanurzeni jesteśmy we własne myśli, wsłuchani we własne niepokoje, we własne nieszczęścia, których tu chcemy się pozbyć. Wpisani jesteśmy w rytm życia szpitala. O szóstej dźwiękiem wiader z wodą i stukiem szczotek budzą nas salowe. - Wstawać, moje panie, zapowiada się piękny dzień - mówi pani Zosia i szczotką owiniętą w wilgotną gazę macha zamaszyście, ściera ledwo widoczne pyłki z brązowego linoleum. W dyżurce pielęgniarskiej gwar, słychać śmiechy. Pielęgniarki, młode dziewczyny, dzielą się wczorajszymi wrażeniami i przeżyciami. - Mówię wam, ledwo ruszałam nogami. Wzięłyśmy ze Stasia tabletki na odwodnienie, żeby schudnąć. Co prawda straciłyśmy na wadze, ale i sił nam ubyło. Czuję się okropnie, rezygnuję z odchudzania. - A ja nie rezygnuję. I przestaję jeść. Zobaczymy, ile wytrzymam. - Wiecie, jak wystraszyłyśmy się wczoraj? Jest nowa maść, wybiela blizny. Wysmarowałam sobie twarz, żeby mieć jaśniejszą cerę. Budzę się rano, patrzę do lusterka, cała twarz w plamach. Jak u nieboszczyka... - Ależ jesteś głupia! Po co ci jasna cera? Teraz czekoladki są w modzie. 83 1 84 Wśród wielu głosów najwyraźniej, najdonośniej słychać Izę. Dyryguje pielęgniarkami. Przed ósmą wizyta. Naszym oddziałem opiekuje się młody chirurg. Do sal wchodzi szybkim, energicznym krokiem, za nim gęsiego pielęgniarki z otwartym kajetem, gotowe do zapisania każdej jego dyspozycji. Lekarze noszą niebieskie ubrania, pielęgniarki niebieskie mundurki, białe wykrochmalone fartuchy i białe czepki. Dwa razy w tygodniu w napięciu, podekscytowane czekamy na wizytę ogólną. Wtedy na czele orszaku kroczy pan dyrektor, za nim wszyscy lekarze, potem oddziałowa Iza, a za nią pielęgniarki. Procesję zamykają fizykoterapeutka i masażysta. Przed wizytą ogólną na oddziałach panuje mobilizacja i duży ruch. Salowe sprzątają dokładniej niż zwykle, zaglądają w każdy kąt. Pielęgniarki poprawiają na łóżkach złożone w kostkę kołdry. Natomiast my rozczesujemy świeżo umyte włosy, układamy fryzury i która może, nakłada delikatny makijaż. Pan dyrektor lubi, gdy pacjentki są schludne, zadbane. Więc staramy się, by podczas wizyty spojrzał na nas łaskawie, by powiedział coś miłego lub okazał zadowolenie z naszego wyglądu. Bardzo zależy nam na akceptacji pana dyrektora. Młodzi lekarze drżą, by ich nie skarcił i przy nas nie zwrócił im uwagi. Wiedzą, że nie cierpi nawet najdrobniejszych zaniedbań. Pacjent jest dla niego najważniejszy. Lekarz, który operuje pacjenta, zajmuje się nim potem w ciągu całego pobytu w szpitalu, aż do dnia wypisu. Podczas wizyty ogólnej informuje pana dyrektora o stanie podopiecznego. - Pani jest po korekcji nosa - mówi młody chirurg, gdy orszak zatrzymuje się przy łóżku Matyldy. - Dziś zrobimy opatrunek. Ela, pielęgniarka z sali opatrunkowej, zapisuje polecenie w zeszycie. - Pani jest czwarty dzień po zabiegu. Tu było wycięcie blizn lewego policzka i wolny przeszczep skóry pośredniej grubości z biodra. Pani musi leżeć. Młody chirurg już wszystko powiedział, pan dyrektor jednak zatrzymuje się przy mnie. - Jak się masz, córcia? - pyta ciepło, serdecznie. Od samego pytania można od razu ozdrowieć i poczuć się jak wybraniec losu. Kiwam głową, że dobrze. Przykryta kołdrą, starań- nie wygładzoną rękę Izy, leżę karnie, potulna i cicha. Dobrze, że pan dyrektor nie wie, jak bardzo zmienia mi się charakter natychmiast po jego wizycie. W ciągu dnia nie jestem ani potulna, ani karna. Wymyślam różne sposoby na urozmaicenie sobie szpitalnego życia. Nożyczki Dyrektor jest dla nas niedościgłym wzorem człowieka z wysoko ustawioną poprzeczką moralną. Dla lekarzy i dla pielęgniarek także. Wyróżnia się na tle środowiska medycznego w Polsce. Za leczenie można mu podziękować jedynie kwiatkiem przy wypisie ze szpitala. Próba wręczenia koperty źle się kończy dla ofiarodawcy. - Proszę to natychmiast zabrać! - krzyczy do niezorientowanych, którzy chcą dziękować panu dyrektorowi w zaciszu gabinetu. A potem widzimy, jak niezorientowany wychodzi z gabinetu speszony i spłoniony ze wstydu. O zasadach, którymi kieruje się pan dyrektor w życiu, świadczy dobór pacjentów. Najwięcej w szpitalu ludzi ze środowisk ubogich, najwięcej dzieci ze wsi i z malutkich miast. To tam niedopilnowa-ne najczęściej wpadają pod koła samochodów, pod kosiarki i kombajny albo do balii z wrzątkiem. Albo płoną w suszarni tytoniu. Jak Julia właśnie. Dyrektor jako wzór wzbudza w nas respekt i lęk. Nigdy nie wiadomo, kiedy nagle pojawi się w dyżurce czy na piętrze. Mieszka w budynku szpitala, na parterze. Na weekendy wyjeżdża. Gdy jest na miejscu, wszyscy mamy się na baczności. Agata, wesoła i radosna, drobna, z długimi włosami zawiązanymi w dwa kucyki, spośród młodych pielęgniarek chyba najbardziej stara się wzbudzić zaufanie pana dyrektora. Stoi przed nim na baczność jak żołnierz do raportu. Kiwa głową i powtarza: - Tak jest, panie dyrektorze. Pan dyrektor zakazał pielęgniarkom malowania paznokci. Malowane paznokcie można mieć po pracy, ale nie w szpitalu. Agata spotyka się z chłopakiem, wczoraj przed randką nałożyła na paznokcie lakier w kolorze zgaszonego różu. Przed nocnym dyżurem nie zdążyła go zmyć. Wieczorem do dyżurki wszedł dyrektor. 85 86 - Poproszę... - wymienił nazwę potrzebnego leku. Lekarstwo znajdowało się w wiszącej szafce. Agata, otwierając drzwi szafki, odwróciła dłonie tak, aby nie było widać paznokci. - Żeby tylko nie zobaczył lakieru - myślała przerażona. Pan dyrektor wziął tabletkę, wyszedł z dyżurki. Odetchnęła z ulgą. Na szczęście niczego nie zauważył. Po chwili wrócił, stanął w progu i zapytał: - Siostro? Teraz na paznokciach modny jest właśnie taki zgaszony róż? To druga wpadka Agaty, co bardzo ją martwi. Ceni pana dyrektora, na swój sposób go lubi, nie chciałaby z powodu takich drobiazgów rozstawać się ze szpitalem. Poza tym uwielbia swój zawód, pędzi na zawołanie do każdego pacjenta, rozpromieniona tworzy wokół pogodną atmosferę. Pierwszy incydent zdarzył się niedawno, dotyczył rejestracji leku. Pielęgniarki mają przykazane, że każdy lek, każdą tabletkę, którą pobiera personel z podręcznej szafki w dyżurce, muszą zapisać w specjalnym zeszycie. Przed dwoma dniami pan dyrektor poprosił o tabletkę. Agata wyjęła lek, podała mu i gwałtownie zaczęła szukać specjalnego zeszytu, który powinien być, ale gdzieś się zapodział. Otwierała kolejno wszystkie szuflady w szafkach dyżurki. Bez rezultatu. Przepadł jak kamień w wodę. Nagle zauważyła na blacie szafki czarny kajet. Sięgnęła po brulion jak po ostatnią deskę ratunku. Otworzyła na ostatniej stronie, starannie zapisała nazwisko dyrektora, bo jemu wydała lek, datę i nazwę tabletki. Ręce jej się trzęsły, a pan dyrektor stał w milczeniu i patrzył. Gdy już wszystko zapisała, sięgnął po kajet. Wyszedł z zeszytem pod pachą, nie powiedziawszy słowa. Agata nagle pojęła dramatyczną pomyłkę. Zapis zrobiła w jego osobistym notatniku! - Trzeba być w ciągłym pogotowiu, wszystko musi być zapięte na ostatni guzik, pan dyrektor wymaga bezwzględnej dyscypliny -żalą się pielęgniarki. Pana dyrektora najbardziej boi się Józia. Dopiero co skończyła szkołę pielęgniarską, dopiero co dostała upragniony czepek. Do pracy dojeżdża z pobliskiej wsi. Józia pracuje na naszym oddziale, jest wysoka, szczupła, zagubiona i wystraszona. Wczoraj po wieczornej wizycie pan dyrektor postanowił zrobić opatrunek Wacusiowi. Wacuś ma trzydzieści lat i średnie gospodarstwo rolne kilkadziesiąt kilometrów stąd. Założył rodzinę, dorobił się trójki dzieci. Jest lato. Usiadł na siodełku konnej kosiarki, kosił siano. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego siodełko pękło, ani dlaczego i jak Wacuś spadał. Do szpitala pogotowie wiozło go na sygnale. Oddział kobiecy szepcze, a oddział męski wiadomość potwierdza, że Wacuś ma uszkodzoną męskość. Podobno kosa zraniła, a może nawet podcięła, jądra i prącie. Oddziałowi kobiecemu żal Wacusia. Takie nieszczęście. Jak będzie teraz żyć? Żona zostawi go, czy zostanie z nim i poszuka kochanka na boku? A może Wacuś nadał będzie sprawny? Podobno prącie udało się uratować. Podobno lekarze pozszywali wszystko jak trzeba. Pytałyśmy o to pielęgniarki, ale milczą jak grób. I właśnie wczoraj wieczorem, gdy sala opatrunkowa była zamknięta na cztery spusty, pan dyrektor poprosił Józię, by przywiozła Wacusia na opatrunek. Na salach opatrunkowych zwykle pracują pielęgniarld opatrunkowe. Wiedzą, gdzie są nożyczki, gdzie pincety, gdzie leki i gazild. Wystraszona Józia, która akurat pełniła dyżur na naszym oddziale, nagle miała je zastąpić. Kiedy już przywiozła Wacusia na wózku do sali opatrunkowej, pan dyrektor poprosił o nożyczld. Józi ze strachu zaczęły się trząść ręce, rozpaczliwie, ale bez skutku, szukała nożyczek. - O Boże, o k..., gdzie mogą być te nożyczld - szeptała. Pan dyrektor usłyszał szept, skarcił Józię surowo: - Siostro! Proszę nie ldąć, tylko proszę mi podać nożyczld! Leżą tu... Józia opowiedziała o incydencie koleżankom. Już wie o nim cały oddział. Zanosimy się ze śmiechu, ale współczujemy Józi. Wiemy, że z lęku i respektu dla pana dyrektora można zapomnieć języka w gębie. W soboty i niedziele pan dyrektor często opuszcza szpitalne mieszkanie i jedzie do ośrodka akademickiego. Dopiero wtedy w atmosferze czuje się odprężenie i luz. Jeśli dyżur wypadnie ro- 87 mansowemu, wiemy, że zejdzie do ogrodu, rozbierze się, wystawi tors i twarz do słońca, tak jak my. Pielęgniarki też zdejmą czepki, rozepną fartuchy i będą się opalać na werandzie. 88 * * * Ale dziś jest poniedziałek. Pan dyrektor operuje i w każdej chwili może pojawić się na oddziale. A ja - w opatrunkach i w bikini -bez szlafroka - siedzę na balkonie, czego mi absolutnie robić nie wolno. Ogarnia mnie przerażenie, rozpacz. Piętro niżej słyszę męski śmiech. To pacjenci, młodzi chłopcy, nudzą się. Przywiązali sznurek do kapcia, zarzucili na mój szlafrok, złapali go jak rybę na haczyk. Teraz domagają się okupu. Jak będziemy wychodzić ze szpitala, pójdziemy na kawę? Pójdziemy. Albo na kawę i ciastka. Na ciastka też pójdziemy. Albo na lampkę wina. Nie, o alkoholu nie ma mowy. I po cóż rozmawiam z nimi przez zaciśnięte zęby, skoro mi nie wolno? Do pertraktacji angażuję Szemsję. Szemsja to Albanka, po ciężkim oparzeniu twarzy i dłoni. Ma siedemnaście lat, jest żywa i wesoła. Nauczyła się polskiego, mówi z obcym akcentem, zabawnie przekręca słowa. Prawie całą jej twarz chirurdzy pokryją przeszczepami. Wczoraj w naszej sali grała w tysiąca. - Szemsja, wyjdź królem... - zachęcała Lusia. - Ale ja mam tylko tego z wąsami! - broniła się Szemsja. W talii kart miała waleta, ale nie umiała go nazwać. Beata, partnerka do gry, przed tygodniem operowana, ma świeży przeszczep na brodzie. Zabieg udany, po dużym brązowym znamieniu ani śladu. W tym miejscu jest sinoróżowa łatka. Ledwo Szemsja powiedziała „Mam tego z wąsami", Beata zerwała się, gwałtownie wstała od stoły, wybiegła na korytarz. Beacie nie wolno się śmiać. - Proszę ograniczyć mówienie, nie ruszać nadmiernie brodą, nie dopuszczać do gwałtownych ruchów mimicznych twarzy - powiedział lekarz podczas opatrunku. Beata, podobnie jak ja, powinna zachować kamienną twarz. A więc żadnych grymasów, żadnego śmiechu. Z korytarza wróciła zdruzgotana. Puściły dwa szwy. Lusia z Matyldą przyjrzały się pęknięciu uważnie, z bliska. - E tam... Nie widać. Zrośnie ci się. Lekarz nie zauważy, ślad nie zostanie. Zobaczysz. Pocieszały Beatę. Na szwie pojawiła się kropelka' krwi. Na wszelki wypadek unikam Szemsji. Boję się, że mogłoby mnie spotkać to, co wczoraj Beatę. Gdy Szemsja się odzywa, gdy mówi łamaną polszczyzną, nie można nie parsknąć śmiechem. A przecież mi nie wolno. Popękają szwy. Pod przeszczepem pojawią się krwiaki. Boże, jak zachować kamienną twarz? Teraz jednak Szemsja jest moim ratunkiem. Proszę ją na migi, by zeszła piętro niżej i przyniosła szlafrok z oddziału męskiego. Chcę szybko wrócić na salę. Żeby mnie pan dyrektor nie zobaczył. Błagam los i opatrzność, żeby mi sprzyjały i żeby wszystko dobrze się skończyło. Robię rachunek sumienia, postanawiam poprawę: Jeśli Szemsja wróci ze szlafrokiem, a ja, trzymając się ściany, dotrę bez przeszkód do pokoju i lekarz mnie nie zobaczy, za pokutę co najmniej tydzień będę kamieniem leżeć w łóżku. I nie uśmiechnę się ani razu. Nie zrobię żadnego grymasu. Niech wszyscy wokół opowiadają dowcipy, ja się zmobilizuję i będę śmiertelnie poważna. Wiem, że to niezwykle trudne zobowiązania. Na oddziale, w całym szpitalu kipi młode, radosne życie. Pacjenci to w większości młodzi i bardzo młodzi ludzie. Roznosi ich energia. Fizycznie są zdrowi. Tylko psychikę mają okaleczoną wypadkiem, niedorozwojem, fioletową plamą na pół twarzy, nadmiernym garbem nosa. 89 90 Chłopcy mówią, że garbaty, za duży lub zniekształcony nos przekreśla ich szansę u kobiet, przeszkadza im w ułożeniu sobie życia. Nie jest to prawda. W środę wraz ze mną przyjęty został Staszek, góral spod Tatr. Krucze włosy, ciemne oczy, garbaty, wydatny nos. - Charakterystyczna, piękna twarz Greka - pomyślałam. Staszek przyjechał zlikwidować ten garb. Chce mieć nos prosty, zwyczajny. - Idę ulicą, jest zakręt. I co widzisz, zanim wyjdę zza zakrętu? Najpierw mój nos, potem długo, długo nic i wreszcie mnie. - Nie boisz się operacji? Przecież będą ci dłutować kość, ciosać, ścinać garb jak konar z jodły. Będziesz mieć zupełnie inną twarz. Chcesz tego? Tak. Marzy o innym profilu. Mały prosty nos sprawi, że pozna odpowiednią dziewczynę, że zakocha się z wzajemnością, że założy rodzinę i będzie mieć dużo dzieci. Ma sześcioro rodzeństwa, wszyscy są urodziwi, tylko jemu przytrafił się garb. Dwa dni po zabiegu Staszek idzie do łazienki, trzymając się ściany. Wokół oczu aż po policzki rozległe granatowe sińce, białka nabiegłe krwią, na nosie opatrunek. Twarz opuchnięta jak po ciężkim urazie. - Ach, gdybym wiedział, że to taki ból, nigdy bym się nie zdecydował - szepcze. Przed wyjściem ze szpitala przyszedł się pożegnać. - Nie mam garbu, nie mam kompleksu. Teraz wszystko mi się uda - mówi. Przytakujemy. Gdy wyszedł, Lusia westchnęła: - Nos rzeczywiście ładny, ale nie ma już tamtego Staszka 0 charakterystycznej urodzie. Teraz jest zwyczajny, przeciętny, a tamten był naprawdę piękny, bo inny. My wszyscy wiemy, gdy przekraczamy progi szpitala, że czeka nas strach przed operacją, a potem ból po niej. Ale nie warto przejmować się bólem. Przecież i Lusia, i Irena, 1 Basia, i Beata, i ja, i chłopcy z piętra niżej - my wszyscy wierzymy, że gdy wyjdziemy stąd pozszywani, poreperowani, połatani, zaczniemy zupełnie nowe, wspaniałe życie. Wtedy odmieni się nasz los. Kompleksy zrzucimy z siebie jak stare odzienie. Pozbawieni psychicznego ciężaru, tego dokuczliwego balastu, który tkwi w nas gdzieś głęboko, poczujemy się lekko. Wykorzystamy wszystkie szansę, które pojawiać się będą każdego dnia natychmiast po wyjściu ze szpitala. Dzięki chirurgom plastykom odzyskamy utraconą urodę. A urodziwi - zaskoczymy nasze rodziny, znajomych. Zawojujemy świat! Pytania Piotra Letnie, szpitalne noce bywają radosne, pełne optymistycznych wizji, ale zdarzają się też duszne, bezsenne, niespokojne. Na bezsenność nie pomagają tabletki. Niepokój i pytanie, co zrobić z dalszym życiem, co zrobić z przyszłością, odbierają sen takim osobom jak Piotr. Wysold, przystojny, ledwo przelcroczył trzydziestkę. Nagle jeden błysk przekreślił jego sportową karierę. Piotr mówi, że przekreślił całe jego życie. Piotr jest legendą szpitala. Opowiadają o nim obydwa oddziały - żeński i męsld. Uprawiał sport. Pływał. Był członkiem kadry narodowej. Odnosił sukcesy. Jechał z zespołem na zawody. Zapamiętał huk w samochodzie, ogień, a potem długi powrót do świadomości. Piotrowi spłonęły ręce do przegubów, stopiły się uszy, powieki, nos. Zostały mu oczy. I fragmenty owłosionej skóry na głowie. W tamtym szpitalu, gdzie przywracali go życiu zaraz po wypadku, nie chciał się obudzić. A gdy otworzył oczy, nie chciał z nikim rozmawiać. W tym szpitalu już się oswoił z nową sytuacją. Nocami przesiaduje w dyżurce pielęgniarek, w rozmowach z nimi szuka otuchy i pocieszenia. Jest tu już kilka miesięcy. Lekarze odtwarzają mu twarz po kawałku. Najpierw zajęli się rękami. Zamiast dłoni i palców odbudowali mu dwa duże paluchy. Są jak szczypce. Na paluchy poszły kości z biodra i przeszczepy skóry z brzucha. Twarz już fragmentami odtworzona. Przeszczep na czole, przeszczep na brodzie, przeszczep na powiekach. Piotr nosił na głowie helikopter, jak ldedyś Helenka. 91 92 Wędrujący przeszczep uczeni nazywają płatem Fiłatowa, od nazwiska twórcy metody. My mówimy kiełbaska. Fałd skóry z brzucha uformowany w kształt wałeczka, najpierw jednym końcem przyszyty do przedramienia, w czasie kolejnego zabiegu - drugim końcem w miejscu ubytków, służy do formowania nosów, policzków i innych fragmentów twarzy. Na odtwarzanej twarzy Piotra pojawił się rekonstruowany, nie-foremny nos. Piotr musi być cierpliwy i poczekać na modelowanie nosa. Poznałam go niedawno. Już chodzę, już biegam od sali do sali, a noce spędzam w dyżurce z pielęgniarkami. Tym razem, gdy weszłam do dyżurki, Piotr już tam był. Spłoszony moją obecnością, wstał. Chciał wyjść. - Zostań, Weronika także jeździ tu od dawna, jej możesz się nie krępować. Słowa Agaty zatrzymały go, uspokoiły. Usiadł. Patrzył na mnie kątem oka spod wpółprzymkniętych, odtworzonych powiek. Opaska na głowie przytrzymywała włosy i maskowała brak uszu. Pielęgniarki żartowały: - Wyglądasz jak Indianin. Ale Piotrowi wcale nie było do śmiechu. Nie pogodził się ani z sobą, ani z tą inną, nie swoją twarzą, z nie swoimi, przyprawionymi palcami. W kieszeni nosił zdjęcie sprzed wypadku. Teraz je wyjął. Chce bym zobaczyła, jak wyglądał kiedyś. Ze zdjęcia patrzył na mnie przystojny mężczyzna. Kończył wtedy trzydzieści lat. W szpitalu nie wolno pić alkoholu. Bywały noce, gdy Piotr pił. Przepłacał salowe, przynosiły mu buteleczkę na połcrzepienie duszy. Pił sam, w ukryciu, w tajemnicy przed lekarzami. Palucha-mi-szczypcami wkładał szklaną rurkę do butelki. Wódkę pił tak, jak się pije wodę zdrojową. Którejś nocy rozbudziły mnie jęki. Wyszłam na korytarz. Drzemiąca salowa też się obudziła. - Znów rzyga - powiedziała spokojnie. W toalecie Piotr walczył z torsjami. Tej nocy Piotr jest jednak trzeźwy i załamany. - Jak mam teraz żyć? Jak pokażę się ludziom? - Nie martw się, wszystko ci tu zrobią. I nos, i uszy, a powiela przecież już masz. Młodziutkie pielęgniarki pocieszały go jednak bez przekonania. Odtworzona, nowa twarz nie przypominała tej ze zdjęcia, ani tego mężczyzny, który podobał się kobietom. Piotr zdążył założyć rodzinę. Cieszył się z narodzin syna. - Czy żona mnie teraz zaakceptuje? Czy jeszcze mnie zechce? - Zechce, zechce, po to jest żoną - uspokajały go pielęgniarki. * * * Dzień wypisu ze szpitala jest dla nas radosny, ale nie wolny od lęku. Prawie nikt stąd nie wychodzi gotowy do pokazywania się na ulicy. Kobietom łatwiej przystosować się do nowej sytuacji niż mężczyznom. Wbrew zakazom lekarzy panie starają się przykryć ślady świeżych cięć i świeżych przeszczepów warstwami pudru. A mężczyźni bez osłony muszą wystawić się na widok publiczny. Ślady szwów znikną po kilku tygodniach. Nad świeżymi przeszczepami, sinymi i wgniecionymi, jakby człowiekowi ktoś pięścią przyłożył, trzeba długo i cierpliwie popracować, by zmiękły i nabrały jasnej barwy. Czasem trwa to nawet rok. Jeśli nie pojawią się komplikacje. - Codziennie masować opuszkiem palca, nie odrywając od powierzchni skóry, co najmniej trzy minuty w jednym miejscu. Raz koło razu - mówi lekarz przy wypisie. Od tej solidności i cierpliwości zależeć będzie efekt zabiegu. Najlepsza skóra na przeszczepy twarzy jest nie na biodrach i udach, lecz za uchem. Gdy łata dobrze się wygoi, ma taką samą barwę jak reszta twarzy. Ale za uchem skóry niewiele. A bywa że pacjentom, szczególnie po rozległych oparzeniach, trzeba pokryć całą twarz. Największą radość i wielki niepokój przeżywamy więc w środy. Tego dnia jedni wychodzą, nowi przychodzą, a starzy pacjenci po prostu wracają. Wiesia (cała twarz w przeszczepach, ma dwadzieścia pięć lat) była tu jedenasty raz. Jeszcze tylko ze dwa, trzy zabiegi, czysta kosmetyka. Tu przyciąć, tam poprawić, i rozstanie się ze szpitalem na zawsze. 93 94 Tym razem Wiesia wyjeżdża z odtworzoną górną wargą. Siny przeszczep pod nosem wygląda jak wąsy. Związała bujne włosy w koński ogon, twarz pokryła grubą warstwą pudru, usta pociągnęła szminką i konturówką. Założyła duże okulary przeciwsłoneczne. Przysłaniają przeszczepy na czole, na powiekach i odtworzony nos. Wiesia ma ciemną karnację i to jest jej powód zmartwienia. Przeszczepiona skóra, szczególnie na twarzy, pod wpływem słońca o wiele szybciej ciemnieje niż reszta ciała. Wiesia unika słońca, ale to nie pomaga. Każdą łatę przeszczepu widać wyraźnie. Jedyny ratunek w pudrach, fluidach, różach. Biegnie do miasta. Ubrana sportowo, dżinsy, kamizelka, buty na koturnach, szczupła, wysoka, wygląda atrakcyjnie. Wiesia ma opracowaną strategię poruszania się ulicami. Pochodzi z niewielkiego miasteczka na Podkarpaciu, gdzie do jej widoku przywykli. Strategia przydaje się w miastach obcych, w miejscach nieznanych. - Idę chodnikiem i patrzę, po której stronie ulicy naprzeciwko mnie więcej osób. Przechodzę na tę, gdzie mniej ludzi. Jest gwarancja, że po tej stronie mniej osób na mnie spojrzy, mniej się za mną obejrzy. Po chwili wraca z miasta obładowana naszymi zakupami. Radosna, szczęśliwa. - Wiecie, ile osób obejrzało się za mną? Tryumfalnie, wysoko podnosi dłoń i dwa palce układa w kształt litery V - Tylko dwie. Zaledwie dwie! * * * U mnie już po pierwszym opatrunku. Ciemna, wgnieciona w policzek łata przeszczepu na razie nie wygląda dobrze. Ale wiem, że na początku zawsze tak jest. Dopiero po kilku tygodniach, po kilku miesiącach siny placek pojaśnieje, nabierze barwy zdrowej skóry. W naszej sali pojawiła się Julia. Dostała łóżko pod oknem. Jest moją rówieśnicą. Ma niewielką bliznę na twarzy. Powiedziała: - Dzień dobry! Mam na imię Julia. I uciekła wzrokiem w kąt. W milczeniu zajęła się wyjmowaniem drobiazgów z torby, układaniem ich w szafce. O nic jej nie pytam. Julia potrzebuje tych pierwszych minut i godzin na oswojenie się z sąsiadkami. - Są taktowne, życzliwe i serdeczne, czy też wścibskie, gotowe zadawać pytania, które bolą jak razy? - zastanawia się, porządkując drobiazgi. Spojrzała raz i drugi w moją stronę, uśmiechnęła się, uspokoiła. Po opatrunku na mojej twarzy widać przecież, że przyjechałyśmy tu z tego samego powodu. Rozumiemy się bez słów. Jeszcze nie wiemy, że zaprzyjaźnimy się na długie lata. Julia to szczupła, wysoka, wysportowana blondynka, z długimi puklami loków. Pukle opadają na ramiona, gdy pochyla głowę, gęste, rozwichrzone przysłaniają twarz. Do szpitala przyjechała siódmy raz, co znaczy, że jest weteranką. Tutaj pacjenci dzielą się na jednorazowych i weteranów. Weterani wracają latami i przebywają tygodniami, miesiącami, jak Piotr. Julia miała w dzieciństwie wypadek. W suszarni liści tytoniu, dopiero co nanizanych na sznury, wybuchł pożar. Trzyletnia Julia bawiła się tam ze starszą o dwa lata kuzynką. Mama w głębi suszarni poprawiała liście. Nie zdążyła wybiec. Potknęła się, przewróciła i została. Spłonęła żywcem. Kuzynka zdołała się uratować. Zaczadzoną, płonącą Julię wyniósł ojciec. Razem trafili do szpitala. Ojciec z poparzonymi rękami, Julia z raną na twarzy, z ranami na głowie i na lewej ręce, którą zasłoniła oczy. Tyle nam opowiedziała, chociaż nie pytałyśmy o szczegóły. W sali naprzeciwko też nowy rzut. Jest Krystyna do skrócenia nosa, Marzenka z rozszczepem wargi, nosa i podniebienia, Wisia z niedorozwiniętą żuchwą i Tereska z czerwoną plamą na pół twarzy, czyli z naczyniakiem. Intryguje nas Krystyna. Nie widać u niej znamion na twarzy czy szyi. Piersi też ma w sam raz - ani za małe ani za duże. Spojrzałyśmy na uszy - obie małżowiny są w porządku. Widać je, kiedy Krystyna śmieje się i potrząsa głową. Nosi krótką fryzurę, włosy 95 96 ufarbowała na kasztanowo. Nic tu ani poprawiać, ani sztukować nie trzeba. Czego Krystyna, czterdziestolatka o pięknym uśmiechu, może szukać wśród nas? Wieczorem, po wizycie, kiedy układamy się w łóżkach, Krystyna mówi nam swoją prawdę. Zupełnie inną niż opowiedziała lekarzom. Jest nauczycielką. Przyjechała skrócić nos, chociaż wydawałoby się, że jest w sam raz. Jej historia życia przypomina historię Matyldy. Małżeństwo Krystyny także się chwieje. Nie jest pewna, czy na horyzoncie nie pojawiła się rywalka. Przed rokiem mąż przestał się interesować i żoną, i dorastającymi córkami. To trwa i trwa. Krystyna powiedziała lekarzom, że za duży nos budzi śmiech i uszczypliwe uwagi młodzieży. Utrudnia pracę, burzy jej spokój. Nam mówi o małżeńskim kryzysie. Najgorsze są dni świąteczne. Mąż milczy, patrzy w telewizor, jakby obok nie było rodziny. Czasem nagle zrywa się, wstaje z fotela, wychodzi. - Muszę się przewietrzyć - rzuca od drzwi, już gotowy do wyjścia. Wraca po kilku godzinach. Krystyna przypuszcza, że kogoś ma. Przecież nie krążyłby tak długo sam po parku. Są małżeństwem dwadzieścia lat. Ona chciałaby za wszelką cenę utrzymać ten związek. Wybaczyłaby nawet mężowi krótkotrwały flirt, gdyby jej o tym powiedział. Ale on milczy. - Musisz wzbudzić w nim zazdrość. Nie ma lepszego sposobu na mężczyzn niż utrzymywanie ich w przekonaniu, że za atrakcyjną żoną oglądają się inni. Mężczyźni mają atawistyczną, samczą potrzebę panowania nad stadem, czyli nad kobietami. Trzeba im uświadomić, że mogą stracić partnerkę, że ktoś inny, potencjalny rywal, może im ją zabrać. Kuzynka długo wbijała Krystynie w głowę tę filozofię, w końcu ją przekonała. Zamiast po lekcjach biec do domu, gdzie przecież zawsze jest tyle roboty - pranie, sprzątanie, gotowanie, prasowanie, bo mąż lubi dobrze zjeść i mieć wszystko uprasowane na czas Krystyna do wieczora siedziała u kuzynki. - Uspokój się, nie denerwuj, wypijemy kawę i po małym ko-niaczku na rozluźnienie. Kuzynka wyjmowała z kredensu butelkę, nie mogła patrzeć na zestresowaną Krystynę. Znała ten stan, rozwód miała już za sobą. Ale nie żałowała tamtego rozstania. - Spójrz na mnie. Byłam zrozpaczona, a teraz jestem szczęśliwa. Partnerem dla mnie jest Jerzy, Andrzej nim nie był. Ale nie wiedziałam tego wtedy, gdy wylewałam łzy z powodu zdrad Andrzeja. Dziś jestem mu wdzięczna za tamtą niewierność. - A nie bolała cię zraniona duma? - Bolała. Ale opłaciło się cierpieć. Dzięki temu wpadłam w ramiona Jerzego. Krystyna nie jest jeszcze gotowa wpadać w ramiona komu innemu. Chce, by zawsze były to ramiona męża. Dlatego poświęcała się, jak na szpilkach siedziała u kuzynki do wieczora. Trwało to z tydzień, a może nawet dwa, wydawało jej się, że bardzo długo. Mąż nie reagował, w ogóle nie dostrzegał jej nieobecności w domu. Obie uznały, że Krystyna powinna wracać wieczorem do domu z kwiatami. Jeśli on zapytałby przypadkiem: O, znów dostałaś kwiaty. Od kogo? - miała się uśmiechnąć i zbyć odpowiedź machnięciem ręki. Kupowała więc sobie kwiaty, a to róże, a to gerbery, żadnych droższych, żeby się za wiele nie wykosztować. Bukiety stawiała w wazonie na stole. Mąż tego też nie zauważał. Wymyśliła więc skrócenie nosa. Przyglądamy się jej uważnie. Rzeczywiście, może nos i jest nieco za długi. Wystarczy zlikwidować koniuszek, a cała twarz nabierze innego wyrazu. Współczujemy Krystynie. Taka ładna i taka nieszczęśliwa. Po tygodniu oglądamy nos. Zabieg udany. Skrócony koniuszek nosa sprawił, że twarz stała się inna. Niewielki zabieg, a profil od razu odmieniony, usta wyraźniej zarysowane. Zamiast Krystyny z wiecznie poważną, zasmuconą miną, widzimy radosną kobietę, która uśmiecha się filuternie, zagadkowo, zwodniczo. Właśnie wróciła z sali opatrunkowej bez gazika. Przegląda się w dwu lusterkach. Patrzy z jednej strony, z drugiej strony. Testuje, sprawdza nowy profil. W porządku. 97 98 Jest zadowolona. Tak, teraz mężowi pokaże. W dniu, w którym opuszcza szpital, obiecuję, że na kolorowych pocztówkach będę jej słać miłosną korespondencję. Trzeba dziabnąć męża talami kartkami. Wzbudzić zazdrość. Niech więc Krystyna kładzie moją korespondencję w widocznych miejscach, żeby mąż mógł przeczytać. Ani rodzina, ani znajomi, nikt poza kuzynką nie wie, że wylądowała w szpitalu. W domu powiedziała: Jadę na wczasy. Dwa dni po wyjeździe Krystyny, piszę pierwszą kartkę. Droga Krysiu! Brak nam Ciebie. Często Cię wspominamy, przede wszystkim ja, Władysław i Roman. Tęsknię za rozmowami, jakie wiedliśmy w długie, wieczorne godziny. Byłaś ozdobą naszego grona. Czy jest możliwe, byśmy się znów spotkali, ale może już na innych wczasachl Pozdrawiam Cię najserdeczniej i pozostaję w nadziei, że nie zapomnisz o mnie. Stęskniony i pamiętający Remigiusz Teksty kolejnych kartek redagujemy wspólnie. Ja piszę, a Julia i Beata podpowiadają po zdaniu. Mamy uciechę, bo a nuż mąż Krystyny nabierze się na podstęp? Po dwu tygodniach Krystyna zdaje nam relację z reakcji męża. Zgodnie z tym, co jej przykazałyśmy, kartki zostawia na komodzie. Mąż czytał korespondencję. Przygląda się jej coraz uważniej. Mówi, że bardzo dobrze wygląda po wczasach. Że wyładniała. Że jest wypoczęta, szczuplejsza, świeża, jakaś inna. W ich związku znów harmonia. Mąż już tak często nie wychodzi z domu, nie przepada na długie godziny. Krystyna dziękuje więc za korespondencję. Więcej kartek słać nie trzeba. Beata zdradziła nasz babski sekret. Zaśmiewając się, opowiedziała o wszystkim chłopcom z piętra niżej. - Widzicie naiwniacy, jak można was pięknie podejść? Najbardziej irytuje się Józek. Kolejarz. Stracił palce w prawej ręce, wagon przejechał mu przez dłoń, gdy w ślizgawicę potknął się na torze. Ma blizny na dłoni i skurczone palce. Rozprostuje je dopiero po wycięciu blizn i po wszyciu w ich miejsce dużej łaty z przeszczepionej skóry. Brunet, o smagłej cerze i kruczych włosach, przesiaduje w świetlicy z Marysią z sali obok. Ona też przyjechała na rekonstrukcję dłoni - wsadziła rękę w potężny walec, który miażdży masę drzewną. Marysia pracuje w największej w Polsce fabryce papieru. Jeszcze teraz nie wiemy, że szpitalny flirt już wkrótce doprowadzi ich do ołtarza. Józek słucha kpin Beaty. - Zobaczycie! Napiszę do męża Krystyny i wszystko mu wyjaśnię! - grozi. Niech grozi. To są jedynie puste słowa, bo adresu przecież nie damy. * * * W szpitalu są nie tylko młodzi pacjenci i młode pielęgniarki. Są również młodzi chirurdzy. Najmłodszych dwóch lekarzy nazywamy bliźniakami, chociaż ani to krewniacy, ani nie są nawet do siebie podobni. Obaj wysocy i chudzi. Marek szatyn, Jacek blondyn, obaj noszą okulary. Niedawno po studiach. Robią specjalizacje. Różni ich stosunek do nas, różni sposób bycia, różni niemal wszystko poza wiekiem i niewielkim doświadczeniem. Marek spokojny, elegancki w obyciu, zawsze ma dla pacjenta dobrą, optymistyczną wiadomość. - Zasinienie na przeszczepie? Najlepszym lekarstwem jest czas. Zobaczy pani, te ciemne punkciki znikną, będzie pięknie, będzie dobrze - mówi Beacie, która martwi się brodą. Łata na brodzie po usunięciu brunatnego, owłosionego znamienia na razie byle jaka. Sina po brzegach, wklęsła, wprawdzie już jasna, różowa, ale jeszcze nie nadaje się do pokazywania na ulicy. Wieczorami Beata chlipie w poduszkę: - Zupa kapnie mi na brodę, a ja nic nie czuję... Po wizycie Marka, pod wpływem kilku krzepiących słów, uspokaja się. Marek powiedział, że czucie w pełni odzyska po kilku tygodniach, po serii masaży. Może rzeczywiście niepotrzebnie, za wcześnie wpadła w panikę? 99 100 Bliźniacy już operują pod okiem pana dyrektora, a po zabiegach, w czasie dyżurów, uczą się do egzaminów. Lubię Marka, a Jackowi demonstracyjnie okazuję niechęć. Gdy Marek ma popołudniowy dyżur, zaprasza mnie do pokoju lekarskiego na kawę. Rozmawiamy o literaturze, o filozofii, o lęku i wątpliwościach, które nachodzą go, gdy operuje. I o życiowych planach. Marka pociąga wielki świat, uzdrowisko jest dla niego za ciasne, dusi się w małomiasteczkowej atmosferze. Chciałby gdzieś wyjechać, zmienić otoczenie, środowisko, chciałby uciec od tego, co go otacza. A ja myślę, że, z nieznanych mi powodów, chciałby też uciec od siebie. Marek jest zdolny. I ambitny. Wprawdzie nie mówi tego otwarcie, ale chyba zawodowo rywalizuje z chirurgiem, który mnie operuje. - Ale udał mi się nos u Magdy! Chyba ładniejszy, zgrabniejszy niż u tej dziewczyny, którą operował twój chirurg. Marek już wie, że zaakceptowałam młodego chirurga, że jestem mu wdzięczna, przede wszystkim za oszczędzenie moich nóg. Nie komentuje tego przywiązania, ale czuję, że go to drażni. Może za krótko pracuje w zawodzie, by wiedzieć, że prawie zawsze między pacjentem a operującym go lekarzem rodzi się silna więź emocjonalna. Tę więź wzmacniają kolejne zabiegi i kolejne pobyty w szpitalu. Po latach leczenia nasz lekarz na sali opatrunkowej, na bloku operacyjnym to ktoś tak bliski jak rodzina. Zna nas, my znamy jego spojrzenie, grymas twarzy oznaczający zniechęcenie lub irytację. Wiemy też, co znaczy jasny, promienny uśmiech naszego lekarza. To dowód, że zabieg udany, rezultat dobry, radosny sygnał, że powiodło się i nam, i jemu. Jak żaden inny związek między ludźmi, ten, łączący pacjenta z lekarzem, jest niezwykły, bo wolny od zawiści, od zazdrości. Sukces lekarza zawsze jest też naszym sukcesem, a jego porażka -naszą porażką. Marek zrozumie to po latach. Dziś oglądał efekt swojej pracy podczas opatrunku. Jest bardzo z siebie zadowolony. A Magda radosna, szczęśliwa. Nos ma wciąż osłonięty. Nos dziewczyny z sąsiedniej sali, którą operował młody chirurg, też piękny, leciutko zadarty. Będzie zgrabniej szy, gdy znikną obrzęki. Dziewczyna również ma opatrunek na nosie. Obie krążą po szpitalu jednakowo radosne, uśmiechnięte, zupełnie nieświadome tego, iż między chirurgami trwa cicha, ambicjonalna, zawodowa rywalizacja, co przecież służy przede wszystkim im, dziewiętnastolatkom. Sąsiadki z sali zazdroszczą mi przyjaźni i rozmów z Markiem, ale w mojej obecności nie komentują tej zażyłości. Przekroczyłam niewidzialną granicę, jaka dzieli pacjenta od lekarza. Lekarzy postrzegamy jak półbogów, istoty z innego świata, wyposażone w nadzwyczajną moc. Dzięki tej nadzwyczajnej mocy zmienią nasze życie. Zażyłość pacjentki z taką nadzwyczajną istotą w naszym szpitalu prawie się nie zdarza. A mnie się zdarzyła. Gdy wracam z pogawędek z Markiem i wchodzę do sali, sąsiadki przerywają rozmowę. Milkną. Wiem, że plotkują na mój temat. Mieć w szpitalu zaprzyjaźnione pielęgniarki to wielka sprawa. Mieć zaprzyjaźnionego lekarza - to coś znacznie, znacznie więcej. Człowiek czuje się pewniej, bezpieczniej. Takiemu lekarzowi mogę szczerze wyznać, że nie śpię ze zgryzoty, bo martwię się o efekt zabiegu. O tej zgryzocie mogę jednak także powiedzieć panu dyrektorowi, przed którym wprawdzie czuję respekt, ale wiem, że traktuje mnie wyjątkowo. - Jak się masz, córcia? - pyta serdecznie, ciepło, gdy po południu, po operacjach, niezapowiedziany zagląda do sal. Mówi do mnie tak, jak kiedyś do Helenki. Pan dyrektor ma córkę w moim wieku. A mnie zna od dziecka. Może stąd ta ojcowska czułość i troskliwość? Marek i Jacek zdają u pana dyrektora kolokwia. Kiedy wchodzą pojedynczo do jego gabinetu, siedzę na schodach drugiego piętra i za obu trzymam kciuki. Wprawdzie Jacka nie lubię, ale źle mu nie życzę. Niech zda egzamin. Widziałam, że obaj byli bardzo zdenerwowani przed wejściem do gabinetu. Znam te emocje z własnych sesji egzaminacyjnych. Wczoraj Jacek bardzo mi się naraził. Zgodnie ze szpitalną dyscypliną i obyczajem, który wprowadził pan dyrektor, podczas każdej wizyty lekarsldej pacjent powinien 101 stać przy łóżku, jeśli nie musi leżeć, jeśli wolno mu chodzić. Powinien stać prawie na baczność i czekać na lekarza. Wieczorem wizyta o godzinie dziewiętnastej. Jacek miał dyżur. - To panna Weronika nie wie, że podczas wizyty trzeba być w swojej sali, przy łóżku? Krzyknął na mnie z drugiego końca korytarza, co słyszał cały oddział. Stałam w drzwiach sąsiedniej sali, rozmawiałam z Martą, która jest teraz w centrum zainteresowania i lekarzy, i pacjentów. Poczułam się bardzo dotknięta. Taki Jacek! Nie dość, że go nie lubię, to jeszcze na mnie krzyczy? Marek nigdy by się tak nie zachował. Gdy Jacek wszedł do sali i zapytał zwyczajowo: „Jak się panna Weronika czuje?", wzięłam odwet. - Nie jestem dla pana żadną panną Weroniką! I proszę na mnie nie krzyczeć. Oburza mnie takie zachowanie. Lekarzowi nie wolno drzeć się na pacjenta! Jacek powiedział krótko: - Przepraszam. Byłam zawiedziona. Myślałam, że będzie się jakoś zapierał, bronił, może znów na mnie nakrzyczy i coś się wreszcie będzie działo. Na oddziale lubimy sensacje. Kłótnia z Jackiem mogłaby nią być. Analizowałybyśmy jego zachowanie co najmniej przez dwa wieczory. Krótkim „przepraszam" pozbawił nas przyjemności plotkowania. Szkoda, straciłyśmy taką świetną okazję. 102 Pomysł na patent Jutro ósmy dzień po zabiegu. Czeka mnie bolesny opatrunek biodra. Fragment skóry pobranej do przeszczepu jest duży. Rana po wyciętej łacie obejmuje prawie całe biodro. W czasie zabiegu lekarz z pielęgniarką zakładają na ranę opatrunek. Najpierw gazik, potem bandaż. I chodzi o ten gazik, który uciśnięty bandażem wrasta w świeży naskórek. Czasem na bandażu pojawia się krew i przysycha, tworząc twardą skorupę. . Po siedmiu, ośmiu dniach trzeba zdjąć opatrunek. Żeby oszczędzić pacjentowi bólu, lekarz jednym szarpnięciem zrywa ostatni gazik z prawie zagojonej rany. Bólu mniej, ale krew się leje i raczej prawdopodobne, że w tym miejscu pojawią się brzydkie, gruzłowa-te blizny. A ja nie chcę mieć blizn. Wymyśliłam nową technikę zdejmowania opatrunku. To mój patent. Żeby go zastosować, potrzebny jest kubek wazeliny od siostry Aleksji, zakonnicy, którą znam od dzieciństwa, a która teraz pracuje na sali opatrunkowej, woreczek foliowy, może być najzwyklejszy, nawet po owocach, oraz mnóstwo czasu i cierpliwości. Wieczorem trzy godziny okupuję łazienkę. Odwijam bandaż ostrożnie, powoli, polewając stwardniałą powierzchnię wodą z prysznica. Gazika nie zdejmuję, bo widzę, że mi wrósł w nowy naskórek. Na gazik kładę warstwę wazeliny, na wazelinę następny gazik, a na gazik woreczek foliowy, który akurat został z zakupów. Potem owijam biodro świeżym bandażem, zostawiam na całą noc. I czekam świtu. O świcie znów na dwie godziny idę do łazienki, gdzie powoli, milimetr po milimetrze, odrywam gazik, który zmięld pod wazeliną. Biodro uwolnione od gazika. Miejsce po przeszczepie nierozkrwawione, różowy naskórek pokrywa duży kwadrat wyciętej skóry. Kwadrat jest w miejscu, które przykryję paskiem bikni. Nic nie będzie widać, nic nie będzie wystawać spod opalaczy! Cieszę się, jakbym nagle dostała drogi prezent. Chyba jednak coraz bardziej lubię młodego chirurga. Podczas rannej wizyty młody chirurg mówi: - U pani dziś opatrunek biodra. - Ale ja już nie mam opatrunku. Spadł mi. Zsunął się... - Spadł? Zsunął się? Tak po prostu? Bez niczyjej pomocy? - lekarz nie kryje zdumienia. - Spadł, spadł - kłamie siostra Aleksja, zakonnica przecież. -Widziałam, jak Weronika wlokła bandaż po podłodze. Siostrę Aleksję inaczej zapamiętałam z oddziału dziecięcego, inaczej widzę ją teraz. Budziła w nas lęk. Dziś jest osobą, której się zwierzam, a młodziutkie pielęgniarki bez skrępowania proszą ją o wspomnienia z jej młodości. I siostra Aleksja opowiada. Pochodzi ze Śląska. Kiedyś, zanim wstąpiła do zakonu, spacerowała w niedzielny wieczór. Zatrzymała się na mostku przy strumyku. 103 104 - I wtedy podszedł do mnie znajomy chłopiec. Oj, jak on mnie brzydko obłapił, jak brzydko... - Siostro, niech siostra opowie jak - proszą pielęgniarki. Siostra peszy się, rumieni, zmienia temat: - Weroniko! Teraz są modne takie kreski, takie rybki na powiekach. One powiększają oko. Namaluj sobie... Przed siostrą Aleksją czują respekt młodzi lekarze, a pan dyrektor darzy ją wyjątkowym zaufaniem. Siostra ma ogromne doświadczenie i intuicję. Gdy zdarzają się powikłania, gdy rany po przeszczepach nie chcą się goić, lekarze mówią: - Niech siostra Aleksja zrobi opatrunek. Ona ma swoje sposoby na leczenie takich trudnych ran. Siostra Aleksja nałożyła mi do kubka wazelinę, gdy jej opowiedziałam, jak chcę zrobić sobie opatrunek. Z doświadczenia wie, że woda, mydło i wazelina żadnej ranie na powierzchni skóry nie zaszkodzą. Wynalazek chciałam sprawdzić na Irenie. Jej lekarze pobrali duży przeszczep skóry z uda, bo poparzenie szyi było i głębokie, i rozległe. Irena boi się opatrunku, więc powiedziałam, że wyręczę chirurgów. Zgodnie z moją instrukcją wieczorem poprosiła pielęgniarkę o kubek wazeliny. Dostała. Poszłyśmy do łazienki. Zdejmowanie bandażu zajęło nam trzy godziny, bo w wielu miejscach opatrunek był zakrwawiony i przyschnięty. - Niech pani nie patrzy na udo! Proszę odwrócić głowę i albo zamknąć oczy, albo patrzeć na sufit - rozkazałam Irenie, bo wiedziałam, że jest wrażliwa i nie znosi widoku krwi. Ranek zaczęłyśmy od okupowania łazienki. Irena weszła do wanny, spojrzała na udo i... zemdlała. Zsunęła się na dno wanny, wiotka i bezwładna. Dobrze, że nie napuściłam wody. Dwa chlaśnięcia po policzku i otrzeźwiała. Otworzyła oczy. Wezwałam na pomoc pielęgniarkę. - Wiesz, nawet fachowo zrobiłaś ten opatrunek - pochwaliła mnie Ela. Po incydencie z Ireną zaprzestałam medycznej działalności na innych. Autorską metodę stosowałam jeszcze wiele razy, ale już tylko u siebie. Zawsze z powodzeniem. Powódź W środę wychodzę ze szpitala. Przeszczep siny, wklęsły, nawet pudrem nie można zmienić jego barwy. Policzek wygląda źle. Ja wyglądam źle. Pan dyrektor przy wypisie mówi: - Będzie dobrze. Młody chirurg także to powtarza. Przy pożegnaniu zapewnia: - Będzie ładnie po masażach. Przeszczep trzeba masować codziennie, opuszkiem palca, nie przesuwać po powierzchni, trzy minuty w każdym miejscu. Czuję niepokój. Lekarze nie przekonali mnie. Chyba jednak nie będzie dobrze. Za trzy miesiące mam wrócić do kontroli, a potem, po egzaminach, po przerwie semestralnej, zimą, na kolejny zabieg. Jadę do domu, na wieś. W autobusie i w pociągu udaję, że nie widzę niezdrowego zainteresowania moim sinym, wklęsłym policzkiem. W przedziale wybieram miejsce przy oknie. Można przecież tak odwrócić głowę, by wyglądało, że z najwyższą uwagą oglądam to, co widzę za oknem. Są wakacje. I, jak co roku o tej porze, żniwa. W domu czeka mnie moc pracy. Nie mam czasu na przeglądanie się w lusterku. Zresztą sięgam po nie niechętnie. Przeszczep nieco pojaśniał, ale wciąż nie wygląda dobrze. Godzinami masuję policzek raz koło razu, jak przykazał młody chirurg. Żeby nie marnować czasu, robię to wieczorem, wkuwając łacinę. Palec na policzku, nos w skrypcie do łaciny. Z powodu operacji, pięć egzaminów zdałam, a szósty - z łaciny - przełożyłam na jesień. Pogoda fatalna. Dwa tygodnie leje bez przerwy. Wreszcie rozpogodziło się, zaświeciło słońce. Z okna kuchni widzę, że daleko na horyzoncie wśród pól coś błyszczy, jakby słońce odbijało się od tafli jeziora. A przecież tam nie ma żadnego jeziora! Są łąki, są łany dojrzałych zbóż, gotowych do koszenia. I jest stare, nieczynne, zarośnięte koryto rzeki Wiszni. Niemożliwe, by stamtąd szła woda do naszej wsi! Baśka, kuzynka zza płotu, także nie wierzy w groźbę powodzi. 105 106 Ileż to wody musiałoby być, żeby zalało całą okolicę! Chyba tyle co w morzu. Maryśka, też kuzynka, mieszka dwa domy dalej, takiej myśli nawet nie dopuszcza. - Ale mój Edek zbił duże paki i powsadzał tam kurczęta. Na wszelki wypadek. Żeby się nie potopiły. Paki wnieśliśmy na strych. Edek, mąż Maryśki, spawacz i mechanik, dojeżdża rowerem do pracy w miasteczku, a tam już mówią, że idzie wielka fala, jak nic pochłonie okoliczne wsie, czyli zaleje, zatopi także nasze domy. Nie mogę uwierzyć. Najlepiej sprawdzić, jak jest z tą wodą na horyzoncie. Po co dręczyć się niepotrzebnie? Biegniemy z Baśką na przełaj, przez zagony ziemniaków, buraków w kierunku rzekomej tafli jeziora, bo przecież z pewnością tylko wydaje nam się, że tam jest woda. W bruzdach ziemniaków grzęźniemy po kolana. Ziemia nasączona jak gąbka. Spod nóg z piskiem wyskakują polne myszy i chomiki. Zwierzęta zatraciły lęk przed człowiekiem. Na naszych oczach wychodzą z nor i pędzą przed siebie jak oszalałe. Już prawie pływają. Czy to zapowiedź biblijnego potopu? Na łąkach w dolinie stoi woda. I w zbożu też. W niżej położonych miejscach sięga pszenicznych kłosów. Sączy się wąskimi, niewidocznymi w trawie wgłębieniami i tworzy nowe rozlewiska na łąkach. Napływa cicho, podstępnie, bezszelestnie, ze starego, nieczynnego koryta. We wsi mamy dwie rzeki - Wisznię i San. Ale u nas z pewnością nie wyleją, bo jeden ogromny zbiornik jest na Ukrainie, w Sądowej Wiszni, skąd płynie Wisznia, a drugi w Bieszczadach, gdzie gromadzi się nadmiar wody z Sanu. Trzeba szybko dobiec do mostu, tam już zbierają się ludzie, coś przecież uradzą, postanowią. Nie będziemy z założonymi rękami stać i czekać na katastrofę. Poziom, wody w Wiszni wysoki, ale do wystąpienia z brzegów brakuje metra. No a ile musiałoby być tej wody, by na długości całej rzeki poziom był wyższy o metr? Eeee, u nas nic nie będzie. Nigdzie się nie przenosimy, nie ewakuujemy. % Rzeka wprawdzie blisko, ale wszystkie domy - Danki, Maryśki, 'i Baśki i nasz - stoją na niewielkim wzniesieniu. Przed domami pas I pastwiska, za pasem asfaltowa droga, za asfaltową drogą uprawne ?¦ pola. To duża przestrzeń. j: Nieeee, tak wielkiego obszaru woda nie może zalać. ; O zmierzchu wpada Tomek. Wydoroślał, nie jest już taki kru- i. chy, jak po śmierci tata. Jeszcze nie założył rodziny. Jest z mamą. j Teraz, na szczęście dla Tomka i dla mnie, mamy nie ma. Płakałaby, rozpaczałaby, musielibyśmy ją pocieszać zamiast myśleć trzeźwo, co i jak ratować. Mama pojechała w odwiedziny do siostry na drugi kraniec Polski. Tomek był w sąsiedniej wsi, tam już jest woda. Pomagał ludziom, wywoził ciągnikiem ich dobytek. Jeden człowiek utopił się. Na oczach bliskich porwał go wodny nurt. My też musimy się zabezpieczyć. Owce zapędzimy w wyżej położoną część wsi, cielęta i krowy także. Prosięta są malutkie, wsadzamy je do wielkich skrzyń na zboże, skrzynie umieszczamy wysoko w stodole na sianie. Stado gęsi może nie popłynie nie wiadomo dokąd? Najgorzej ze stadem indyków. To najgłupsze ptaki w gospodarstwie. Pozbawio-! ne instynktu, czy co? Gdy małe kurczątko, kaczątko czy gąsiątko gubi matkę, rozpaczliwie biega, szukając stada, i piszczy żałośnie. A mały indyk stanie pod lcrzakiem porzeczek czy agrestu, oczy zamknie, drze się wniebogłosy i krokiem się nie ruszy. Trzeba go zanieść do indyczki. Już wiem, co zrobię z głupimi indykami. Połapię je i wsadzę do ogromnych beczek, które stoją na strychu domu. Nie mamy dużo indyków, chyba ze trzydzieści sztuk. Podrośnięte, ładne. Nieświadome zagrożenia, usadowiły się w rzędzie na słupkach drewnianego parkanu jak na wystawie. Indyki i kury nie potrafią pływać. W głębokiej wodzie potopią się od razu. Kwoka z kurczętami, pies i kot niech zostaną w kuchni. Będzie mi raźniej w nocy, gdy zostanę sama. Tomek pojedzie ciągnikiem do sąsiedniej wsi, gdzie woda już jest i ciągle jej przybywa. Tam ludzie czekają na niego, chcą wywieźć, co się da. 107 108 Nasz drewniany dom ma duży, otwarty ganek. Stoi na wysokim fundamencie. Kilkaset metrów od brzegów Wiszni. Tomek chce budować nowy ze starych, zdrowych, stuletnich bali. Już zgromadził część materiału. Kupił stary dwór. Bale z rozebranego dworu leżą na stosie obok nowej stodoły. Są zdrowe, pachną żywicą, a drzewa rosły przecież przed wiekiem! Cieśle nie użyli wówczas ani jednego gwoździa. W balach wiercili otwory. Ściany, w ogóle całą konstrukcję przysadzistego, dworskiego budynku spięli drewnianymi kołkami. Wbijali je w otwory tak, jak by to były grube, toczone, drewniane gwoździe. Tomek rozgląda się po okolicy, szuka ostatnich miejscowych mistrzów budowlanych. Znalazł. Chcą ułożyć ściany na podwórzu, dopasować bale tak, jak się dopasowuje klocki lego. Potem ściany podniosą i postawią w pionie. Pod naszą nową stodołą leży kawał historii polskiego rzemiosła. Trzeba się zabezpieczyć przed powodzią, chociaż ja ciągle nie wierzę, że woda dojdzie aż do nas. Będziemy z Baśką czuwać całą noc. Na razie mierzymy poziom wody na pastwisku przed domem. Trzeba wbić w ziemię palik. Po godzinie sprawdzamy, ile go wystaje ponad powierzchnię. Niestety, palik coraz bardziej zanurzony. Ale do drogi przez pastwisko można jeszcze przejść w butach gumowych i woda wcale nie przelewa się przez cholewy. Nie będzie źle, wyższy poziom już być nie może. Tomek wsiada na ciągnik, odjeżdża, warkot silnika długo słychać z oddali. Już pewnie dotarł do sąsiedniej wsi. Ciemno, noc, ciężko oddychać z powodu nadmiernej wilgoci w powietrzu i z powodu grozy, która już ogarnęła mnie, Baśkę, kuzynki, całą wieś. Zdrzemniemy się. Na siedząco. Z głową na blacie stołu. O świcie potężny huk wyrywa nas z drzemki, stawia na nogi. Betonowe kręgi studni oberwały się, zapadły w czeluść nie wiadomo jak głęboką. Już nie mamy wody do picia. Wybiegamy na ganek przed dom. Szara, brudna maź rwącym strumieniem wdziera się na podwórze. Po chwili dom jest jak wyspa na morzu. Na podwórzu woda po pas. Świta. O brzasku z ganku patrzę na wieś. W miejscu, gdzie były pastwiska, które przecinała asfaltówka, teraz jest morze. Nad tym morzem, nad lustrem wody, unosi się niezwykła postać mężczyzny. Jak z surrealistycznego filmu. Mężczyzna ma czarny kapelusz i czarną odświętną marynarkę, spod której wystaje biała koszula. Pod pachą niesie spodnie złożone w kostkę i buty. Jest w białych, płóciennych gatkach do kolan, spod których widać chude, starcze, białe, nieopalone nogi. W ręce trzyma pałkę. Szuka nią gruntu pod nogami. Kroczy dostojnie, powoli. - Panie Macieju! A gdzie to idziecie? Głos Maryśki, która z piętra swego domu obserwuje okolicę, odbija się od lustra wody i niesie echem przez całą wieś. - A na mszę świętą idę, Marysiu. Na mszę świętą... Dziadek Maciej to solidny parafianin. Mieszka w sąsiedniej wsi. Nawet powódź nie jest w stanie zburzyć jego świątecznego porządku. Niedzielę zawsze przecież zaczyna od mszy. Dziś także przebrnie przez brudną maź i dotrze do kościoła, który stoi w górnej połowie wsi. Tam wciąż jest sucho. Na wiejskim morzu przed południem wielki ruch. W pełnym słońcu, w kolorowych, plastikowych miednicach, w baliach i na tratwach zrobionych naprędce z drewnianych drzwi od stodół, obór i komórek pływają dzieci. Uradowane, roześmiane, piszczą, krzyczą, wreszcie mają ciekawe wakacje. Dzięki powodzi nie muszą paść krów ani iść do żniw. Bawią się w Wenecję. Sierpień. Przestało padać. Świeci słońce. Pewnie będzie upał. Ale morze, które jest wokół nas, nie wyparuje ani dziś, ani jutro, ani nawet za tydzień. Wody wciąż przybywa, widać to na betonowej podmurówce naszego domu. Nad lustrem szarej bryi pasek podmurówki coraz węższy. Głupie indyki kotłują się na strychu. Powyskakiwały z beczek, stoją na progu otwartych drzwi poddasza, patrzą w dół, kręcą głowami zdumione własnym odbiciem w wodzie. Szykują się do skoku. Wprost do głębokiej, brudnej mazi. 109 110 Wiedziałam, że tak będzie. Włożyłam strój kąpielowy. Indyk pac do wody, już się topi. Wskakuję za nim. Woda zimna, cuchnąca, ale szkoda indyków. Po sztuce, po dwie wynoszę je na strych. Mokre, przestraszone, otrząsają się z wody. Już nie wyskakują. Uważnie oglądam biodro i tak niedawno pielęgnowany ślad po przeszczepie. Nie powstanie w tym miejscu rana? Nie zainfekuję się? Eee tam, nic mi nie będzie. Przecież muszę ratować rodzinny dobytek. Nawet młody chirurg pewnie by to zrozumiał. Maryśka wie, że jestem sama. Przysłała Edka. Za tratwę służą mu drzwi od obory, za wiosło kawałek drąga, pływa szybko, z wprawą, jak wenecki gondolier. - Nie trzeba ci w niczym pomóc? Trzeba. Wysoko na sianie w stodole został jęczmień w workach. Lepiej przenieść worki na strych domu. Przenosimy. Teraz na strychu jest już wszystko. Worki ze zbożem, pierzyny, kołdry, pościel, naczynia... Tylko lodówkę i leżankę zostawiam w kuchni. I radio. I kuchenkę elektryczną. W radiu niedzielne audycje. Wesołe, rozrywkowe. W dziennikach słyszę, że gdzieś tam ludzie wypoczywają, bawią się. Tak jest w zupełnie innym świecie. W naszym, wiejskim świecie pogrążamy się w rozpaczy. Wody przybywa i przybywa, już jest w stodole i w stajni. Wcale nie chcę płakać, ale łzy same płyną, nie mogę nad nimi zapanować. Przed południem na podwórzu zjawia się Tadzio, mój kuzyn, syn cioci Józi, którą tak bardzo lubię. Ich dom stoi wysoko, woda im nie zagraża. - Weronika, nie siedź sama. Zapłaczesz się. Zaraz skonstruuję ci środek lokomocji. Zdejmuje drzwi od stodoły, z wody wyławia drąg. - Wejdź na tratwę, płyń do nas. Musisz z kimś rozmawiać, nie możesz się zadręczać, to nic nie pomoże. Słońce świeci, deszcz nie pada, a wody coraz więcej. Zbiornik w Sądowej Wiszni był pełny. Ukraińcy otworzyli zawór. Zbiornik w Bieszczadach był pełny. Polacy otworzyli zawór. Morze, które powstało w jedną noc i nagle zatopiło naszą wieś, całą okolicę, to efekt otwarcia śluz w dwóch zbiornikach w tym samym czasie. Poziom wody na podmurówce wciąż się podnosi. Nie ma już podwórza, nie ma sadu, ogrodu, studni ani drogi. Wokół szarobu-ra ciecz, cuchnąca maź. Płynie wolno, unosząc snopki zboża, na-pęczniałe kadłuby potopionych świń, cieląt, owiec, drewniane kloce, deski... Nie ruszam się z miejsca. Nigdzie nie pójdę, nigdzie nie popłynę, rodzinny dom to tak jakby kawałek mnie samej. W południe przed ganldem zatrzymuje się amfibia. Żołnierze przywieźli lekarza. Lekarz szczepi wszystkich przeciwko tężcowi i innej zarazie. - Pani po leczeniu szpitalnym? Odradzam wchodzenie do zimnej wody. Odradzam w ogóle wchodzenie do wody. Żołnierze mówią, że mam wziąć tobołek z najpotrzebniejszymi rzeczami i wsiadać do amfibii. Zawiozą mnie w bezpieczne miejsce. - W nocy przyjdzie duża fala, wtedy nikt pani nie uratuje. Niech pani jedzie z nami. Nie pojadę. Nie zostawię psa, kota, kwoki z kurczętami, prosiąt w stodole na sianie ani głupich indyków na strychu. Nawet małe dzieci na wsi wiedzą, że ptactwu i zwierzynie trzeba dać jeść. Nie można tak sobie zostawić czegoś, co jest na łasce człowieka. Żołnierze, sympatyczni i uczynni, chyba nie pochodzą ze wsi. Nie pojmują, dlaczego się upieram ani dlaczego się narażam. - Nie zostanę tu na noc. Mam tratwę, popłynę do kuzynki -obiecuję. Ale wiem, że nigdzie nie popłynę. Wrosłam w ten dom, w podwórze, w sad i ogród. Po podwórzu, po ogrodzie chodził tato. Ciągle go widzę, chociaż nie żyje od kilku lat. Nie ruszę się stąd, nie opuszczę śladów po nim. Za nic na świecie. Dopiero teraz w pełni rozumiem, co znaczy ojcowizna, jak silną więzią łączy człowieka z miejscem urodzenia i jak silne jest we mnie poczucie własności. W radiu mówią, że powodzianie zostali otoczeni opieką. U nas nie ma żadnej opieki. Tomek pojawił się w południe. 111 112 Zmęczony i utrudzony. Nie spał kolejną noc. Gdy jechał ciągnikiem przez pastwisko, umierałam ze strachu, że woda zaleje silnik, bo przykrywała duże koła. Ciągnik może zapaść się w rozmokłej ziemi. A co wtedy z Tomkiem? Lepiej nie myśleć. Przywiózł mleko z udoju naszych krów, a także chleb i masło. To dostawa z miasteczka. - U nas jeszcze nie jest tak źle. W Łazach katastrofa, w Przemyślu na Zasaniu katastrofa, w Radymnie katastrofa... Musisz na noc iść do cioci Józi. Albo do Janki. Albo... - Pójdę, pójdę... W tym kącie wsi mieszka cała nasza rodzina. Pradziadkowie dzielili pola, ogrody i place między swoje dzieci, czyli dziadków, dziadkowie też tak dzielili, nasi rodzice dzielili, tłoczymy się więc rodzinnie na niezbyt dużej przestrzeni. W innej części wsi także mieszkają rodzinne klany. Janka, kuzynka, bo tu są sami kuzyni, mówiła mi rano, bym się przeniosła z noclegami do niej. Na pagórku za naszym sadem wybudowała nowy dom z cegły. Woda zalała piwnicę, ale do parteru nie sięgnie. W studni u Janki jest jeszcze czysta woda. Przywiozłam na tratwie kilka wiader, musi mi starczyć co najmniej na dwa dni. Pod wieczór tratwą podpływam do stodoły. Karmię prosięta. Są śliczne, kilkutygodniowe, okrąglutkie, zwinne. Zdziwione nowym miejscem w dużej skrzyni. Podskakują radośnie na mój widok. Czy mogłabym je tak po prostu zostawić z myślą, że zginą? - Moje malutkie, moje śliczne... Reagują na głos. Podnoszą głowy, stawiają uszy, na chwilę zamierają w bezruchu, odpowiadają chrząkaniem. Ludzie bezmyślnie mówią: „Brudny jak świnia". A świnie są przecież bardzo czyste. W chlewiku w jednym kącie urządzają sobie toaletę. Nasze pro-siaczki, chociaż takie małe, instynktownie przeznaczyły na nią jeden kąt skrzyni. Nienawidzę przyjęć z pieczonym prosiakiem na stole. Taki widok, to barbarzyństwo. - Nie jadam dzieci - wyjaśniam zdziwionym gospodarzom. Nie jem też cieląt ani cielęciny, bo wiem, jak rozpacza krowa matka, gdy jej się zabiera niemowlę i wiezie na rzeź. Jagniąt także nie jadam. Czy ktoś, kto widział śliczne, bielutkie, radośnie podskakujące jagnię, może je potem spokojnie jeść? Ja nie mogę. Złe przeczucia Woda powoli opada, po powodzi zostaje cuchnący szlam. Szlam pokrył drogi, podwórza, pastwiska i ogrody. Całą okolicę. Nie uratował się nawet skrawek zieleni. Wszędzie szara, błotnista maź. Grzęznę w śmierdzącej mazi na podwórzu, na pastwisku, na drodze. W ogrodzie nie ma żadnych jarzyn. Zgniły. W polu nie ma ziemniaków ani buraków. Też zgniły. Łąki pokryte mazią, nie ma więc trawy, nie ma paszy dla krów. Dojrzałe zboże sczerniało, zgniło na pniu. Czyżby wsi groził głód? Powódź mnie także zaszkodziła. Na policzku pod przeszczepem pojawiły się zgrubienia i niewielkie, ropne wycieki. Wiem, co to znaczy. Chyba trzeba będzie powtórzyć zabieg. Nie pomogą żadne masaże, maści ani naświetlania. Pewnie konieczne będzie wycięcie całego przeszczepu i położenie nowego. Zbliża się jesień i czas studiów. Wracam na uczelnię z opatrunkiem na twarzy. Nie mogę doczekać się powrotu do szpitala. Szpital, operacja, pan dyrektor i młody chirurg, który wytnie mi stary przeszczep na policzku i położy nowy, to teraz moja obsesja i wielka nadzieja. Szpital śni mi się po nocach, zaprząta myśli. W marzeniach sennych wchodzę do szpitala, wwożą mnie na blok operacyjny, a tam już czeka i pan dyrektor, i młody chirurg. Obaj zgodnie mówią: - Nie będziemy cię operować, Weroniko. Jest dobrze, nic nie trzeba poprawiać. Budzę się z nocnego koszmaru spocona z przerażenia. Na jawie chyba by mi tak nie powiedzieli. 113 114 Mirka, Lucyna, Anka, Zośka i Miśka, koleżanki z akademika, marzą o wielkiej miłości. A ja dniami i nocami marzę o udanym zabiegu. Z widocznym opatrunkiem na twarzy biegam na zajęcia, chodzę do czytelni. Nie bywam na tańcach, za to uwielbiam wyprawy w góry. Przez przypadek poznałam Wojtka. Studiuje fizykę, jest synem wybitnego, popularnego reżysera teatralnego. Współtworzył harcerski krąg instruktorów przy uniwersytecie. Do lcręgu należy elita studenckich intelektualistów. Nikt z elity nie zrobi w przyszłości błyskotliwej kariery politycznej, bo elicie wcale na tym nie zależy. Intelektualiści z kręgu za nic mają doraźne awanse, niepoparte wiedzą i talentem. Gardzą karierowiczami. Jesienne i wiosenne soboty i niedziele spędzają na górskich wędrówkach. Przylgnęłam do elity. Podoba mi się jej sposób bycia i niepisane zasady, jakimi kieruje się w życiu. Rajdy przygotowuje i obmyśla Wojtek. Siedzi nad mapą, wytycza trasy, potem przemierza je, sprawdza wraz z Anką (to jego dziewczyna, matematyczka; mają po dwadzieścia lat i tworzą wspaniałą, urodziwą parę - on wysoki, szczupły brunet, ona smukła, wiotka blondynka). Kiedy trasa jest sprawdzona, wyruszamy całą grupą, w kilkanaście osób. W góry jedziemy pociągiem, już na dworcu kolejowym robi się wesoło. Grupa rozśpiewana, w repertuarze mamy piosenki polskie, słowackie, czeskie i sporo rosyjskich. Siedzimy na podłodze w wagonie wsparci o plecaki, śpiewamy pełnym głosem. Mietek, przyszły chemik, gra na gitarze. Podróżni życzliwie przysłuchują się śpiewom, niektórzy dołączają do chóru. Nocujemy w stodole na sianie u gazdy. Gazda jest nas pewny. Wie, że w naszej grupie nie pali się papierosów, nie pije wódki ani nie używa wulgarnych słów. To są niepisane zasady, obowiązujący regulamin, którego nikt nie wymyślał, nie układał. Po prostu jest i każdy z nas wie, że należy go przestrzegać. W naszej grupie nie wypada zachowywać się niestosownie. Nikt więc tu nie gapi się na mnie, nie pyta, dlaczego noszę opatrunek. Wszyscy udają, że niczego nie widzą, niczego nie dostrzegają. Jestem wdzięczna grupie za to udawanie. Udawanie buduje we mnie cień nadziei i podejrzenie, że może przesadzam, może naprawdę nie wyglądam źle? Może tylko ja widzę zielonożółtą, nierówną plamę na policzku, a inni jej nawet nie zauważają? Takie myślenie sprawia, że cieszy mnie słońce, góry, przeszkody i niespodzianki na szlaku, wspólne ogniska i wspólne śpiewanie. Kiedy wyruszamy na trasę, zawsze mamy dwóch przewodników. Jeden prowadzi, drugi idzie jako ostatni, za najsłabszą osobą w grupie. To jest żelazna zasada, której nikt nie waży się złamać. Najczęściej czoło zaczyna się od Wojtka, w ogonie, na samym końcu kroczy Anka. Wojtek nie narzuca tempa, dba, by było dostosowane do słabszych. Górskie rajdy to nie wyścigi, lecz wielka, wielka przyjemność. W grupie nie czuję się ani obco, ani źle. Donośny, mocny głos, który ćwiczyłam przy pasieniu krów, tutaj bardzo się przydaje. W nocy, gdy po całodziennej wędrówce padamy zmęczeni w stodole na sianie, mówię Mietkowi, że mam culderki w kieszeni plecaka. Pyszne, miękkie krówki. Wystarczy sięgnąć ręką. W stodole ciemno, przez szczeliny dachu widać gwiazdy. Na zewnątrz świerki i jodły pokrył szron. Budzę się rano. Mietek nie śpi. - Jasny gwint! Całą noc nie mogłem zasnąć. Szukałem tych krówek i nie znalazłem. Masz je naprawdę w plecaku? W której kieszeni? Trasa rajdu wiedzie przez najpiękniejsze okolice Tatr. Nie jest trudna, stromych podejść zaledwie kilka, nawet najsłabsi idą bez większej zadyszki. Na dole, w miasteczku spotkają się grupy z różnych uczelni. Która uzbiera najwięcej punktów, wygra. Bylibyśmy pierwsi, gdyby nie Mała. Skręciła stopę. Chłopcy na zmianę znoszą ją ze stolcu. Na metę najszybciej docierają medycy. Zdobywają nagrodę główną. Jest nią dorodna, żywa kura. * * * Jurek z Włodkiem zapraszają mnie na tańce. Odmawiam. Nie będę publicznie pokazywać twarzy w opatrunku. Za nic nie zejdę do studencldego klubu. 115 Klub mieści się na parterze akademika, mój pokój jest na drugim piętrze. - Trudno, zaraz cię zniesiemy. Jurek bierze mnie na ręce, mimo mego protestu znosi po schodach na dół. Szarpię się, wyrywam, bez skutku. Jestem szczupła, filigranowa, ważę 53 kilogramy, Jurek nawet się nie zasapał. Włodek niesie za nim moje szpilki. Już jestem w klubie. Przyciemnione, migające, kolorowe światła, falujący tłum, nikt na mnie nie patrzy. Poddaję się rytmowi muzyki. Obaj wiedzą, że przełamali we mnie coś, czego nie mogłam pokonać sama. Są zadowoleni. Z siebie? Z udanego eksperymentu? Czy ze mnie? Następnego dnia stoję na szczycie schodów, a Jurek z Włod-kiem na parterze. Zatopieni w dyskusji, czymś zaabsorbowani. Dla dowcipu zdejmuję kierpca, rzucam z góry w ich kierunku. Chwytają but w locie. Mam małe, drobne stopy. - Będziemy z bucika pić trunki, jak kiedyś pijał Zagłoba. Kierpec palcują do kieszeni. W swoim pokoju, w akademiku wieszają go na ścianie jako główną ozdobę. Mówią, że potrzebne są im jeszcze dwie szable. Zawieszone ukośnie na krzyż pod kierp-cem tworzyć będą pełny obraz. Zesztywniały, twardy but oddadzą mi w czerwcu. Nie będę go już mogła nosić. 116 * * * Luty. Zima, śnieg. Koniec sesji. Szczęśliwie zdałam wszystkie egzaminy, już piszę pracę magisterską. Ostatni rok studiów. Koleżanki jadą na narty. A ja? Oczywiście też w góry, tyle że do szpitala. Zawiadomienie o terminie leczenia już dostałam. Pan dyrektor dotrzymuje słowa. Tak wyznacza mi daty pobytu w szpitalu, bym mogła godzić leczenie z egzaminami, ze studiami. Kolejki mnie nie obowiązują. Znów pociąg, znów autobus... Uzdrowisko zastaję w bieli. Biegiem pod górkę po ośnieżonych schodach obok budynku kościoła. Trzeba chwilę postać przed wejściem, trzeba złapać oddech i potem jak najszybciej przekroczyć próg szpitala. Tu na pewno spełnią się teraz moje marzenia. Powtórzony zabieg musi się udać. Mam coraz mniej czasu. Za pół roku kończę studia, będę szukać pracy. Albo... rozpocznę nowe studia. Gdybym jeszcze dostała stypendium na drugi fakultet! Na razie dorabiam sobie tłumaczeniami. W antykwariacie kupuję romansidła i kryminały w małym formacie. Wszystkie w języku niemieckim. Tłumaczę po pięćdziesiąt stron na język polski. Obok tekstu na marginesie podaję znaczenie każdego słowa. Jeśli powtarza się sto pięćdziesiąt razy, sto pięćdziesiąt razy wyrzucam je na margines. Robota wymaga benedyktyńskiej cierpliwości i czasu. Ale jest opłacalna. Biorę dwieście złotych za jedno tłumaczenie. Zbyt mam duży. Kupują je koleżanki i koledzy z różnych uczelni i z różnych wydziałów. Żeby zaliczyć lektorat z języka obcego, trzeba przynieść na egzamin samodzielnie przetłumaczony tekst. Pięćdziesiąt stron. Lektorat z języka niemieckiego jest bardzo popularny. Popyt na moje usługi rośnie. Nie zarabiam tyle, ile koledzy z AGH, którzy strącają śnieg z dachów starych krakowskich kamienic. W tym roku mamy śnieżną zimę. Od grudnia Kraków otulony jest grubą, białą pierzyną. W styczniu, gdy słońce nieco przygrzało, dla Renka z AGH zaczęły się prawdziwe żniwa. W ciągu jednego sezonu zarobił tyle, że starczyło mu na prawdziwy motocykl. Leszek z politechniki zarabia jeszcze więcej. Gra na trąbce na weselach. Wraca do akademika dopiero po kilku dniach. Z dużą gotówką i z wałówką. Zmęczony, skacowany, utrudzony, nie ma głowy do nauki. Weselne kilkudniowe granie bardzo trudno pogodzić ze studiami. Leszek studiuje już ósmy rok. Zarobki są dla nas bardzo ważne. Nie dostajemy pomocy z domu, utrzymujemy się sami. Dzięki zarobkom i stypendium stać 117 118 mnie na podróże do szpitala. Ale nie na wysokie kozaki. Piękne, do kolan. Z cieniutkiej, delikatnej, czarnej skóry. Stoją w witrynie sklepu przy ulicy Szewskiej. Kosztują majątek. Całe tysiąc złotych. Renek i Leszek robią zrzutkę. Pożyczą mi pieniądze na wymarzone luksusowe buty. Kupiłam je, już wkładam na nogi. Żeby nogę wydłużyć, do środka, pod piętę wkładam podwójne podkładki. Ostre mini, długie buty, czuję się wspaniale. Nawet opatrunek na twarzy teraz tak mi nie przeszkadza. - Pokaż to cudo - mówi Renek. Wpadł do pokoju w akademiku, patrzy, jak przechadzam się wyprostowana i wyprężona, jak demonstruję urodę butów i sztucznie przedłużonych nóg. - No wiesz? Takie kapcie kupiłaś za taaakie pieniądze? Po chwili bawi kolegów opowieścią o wizycie u mnie. Siedzą w klubie na parterze w akademiku. Pękają ze śmiechu. - Weronika wyrzuciła mnie. Obraziła się za słowo „kapcie". Pewnie trzeba będzie to odwołać z różą w zębach. W butach z cholewami do kolan stawiam się w szpitalu. * * * - Jak sesja? Jak egzaminy? Zdane? Wszystko zaliczone? - pyta pan dyrektor. - Zdane. Zaliczone. Chyba zacznę jeszcze coś studiować. Nie chcę iść do pracy, wolałabym się uczyć, studiować równolegle na drugim fakultecie. - Na jakim? Świetny pomysł. Dobrze sobie radzisz, Weroniko. Bardzo dobrze. Pan dyrektor zadowolony, uśmiechnięty, czuję, że ceni mój zapał i konsekwencję. Ma rozległą wiedzę, nie tylko medyczną. Zna biegle niemiecki, czego mu bardzo zazdroszczę. Podobno studiował nie tylko w Pradze, lecz również w Niemczech. Słyszałam, jak pięknie mówi po niemiecku, gdy oprowadzał po szpitalu zagranicznych gości. Wiem, że zależy mu, by mi się wiodło na uczelni. Uważnie ogląda policzek. - Trzeba będzie wyciąć fragment przeszczepu i uzupełnić nowym. Tak przypuszczałam. Trudno, skoro nie można zrobić nic innego? Na oddziale radość. Z mojego pobytu cieszą się pielęgniarki -Agata, Ela, Ewa, Sonia, Iza. Nawet groźna, szefowa salowych, pani Wera, wita mnie serdecznie. - Weronika? To dobrze, że znów jesteś! Będzie wesoło na oddziale. I w sali porządek. Nie cierpię bezczynności. Podczas każdego pobytu staram się wprowadzić do szpitalnej sali domowy nastrój. Rano i wieczorami, w oczelciwaniu na wizyty lekarskie, dziergam na szydełku serwety, obrusy, firanki. Dzierganie bardzo mnie uspokaja. Skupiam się na liczeniu oczek, słupków, półsłupków, rzędów. Odsuwam lęki i myśl o zabiegu. Ażurowe serwety leżą potem na szafkach i na stole. Gdy łączę je w całość, tworzą duży, owalny obrus. - Ile lat siedziałaś w kryminale? Żeby wydziergać tak duże obrusy i firanki, trzeba zasłużyć na co najmniej kilkuletni wyrok - dowcipkują koleżanki, które podziwiają mój szpitalny dorobek po powrocie do domu. - W waszej sali jak w salonie - chwali mnie pani Wera, szefowa salowych. Zaskarbiłam sobie jej życzliwość, co jest szczególnie ważne przy pobieraniu szpitalnego odzienia. Pani Wera, przysadzista, niska, tęga brunetka o donośnym głosie, dzwoni kluczami od zamka magazynku. Magazynek jest na półpiętrze. Tu przechowujemy cywilną garderobę, tu znajduje się także szpitalna bielizna. Nad tym wszystkim pieczę sprawuje pani Wera. Wydaje pościel, koszule, piżamy i obszerne szlafroki frotte. Kobietom w kolorze czerwonym, mężczyznom w niebieskim. Piżamy i szlafroki są za duże, za obszerne. Panie, szczególnie te filigranowe, mogłyby się szpitalnymi etolami owinąć ze dwa razy. Nie wyglądają w nich atrakcyjnie. Ale w końcu nie na pokaz mody tu przyjechały. W szpitalu nie wolno nosić prywatnej bielizny. Żadnych peniu-arów, żadnych koszulek z falbankami, żadnych fikuśnych piża-mek. Na dowolność nie ma tu miejsca. 119 ! 120 Szpitalna bielizna jest sprana, cerowana, łatana, ale czysta. Regularnie zmieniana. Szlafrokowa zasada równości obejmuje wszystkich. I mnie, niedożywioną studentkę z anemią, i Julię, i sławną panią reżyser, i młodą, debiutującą aktorkę. Od pani Wery zależy jednak, czy dostanie się szlafrok i piżamę tylko o dwa rozmiary większe, czy 0 cztery. Panom rozmiar nie przeszkadza. Już pierwszego dnia widać, że należę do osób faworyzowanych. Dostaję piżamę dziecięcą. Nie za dużą, w sam raz. - Wyglądasz jak paź - mówi pani Wera zadowolona, że w stosie bielizny natrafiła na mój rozmiar. Szlafrok wybieramy najmniejszy z możliwych, ale i tak jest na mnie za duży o trzy rozmiary. Oddział ma jeden, jedyny pokój trzyłóżkowy. Narożny. W pozostałych jest więcej łóżek. Iza, oddziałowa, zawsze przydziela mi łóżko w tej najładniejszej, najmniejszej, trzyosobowej sali. - To twoje stałe miejsce - mówi. Niedawno leżała tu sławna pani reżyser, a po sąsiedzku, łóżko obok zajmowała młoda aktorka. Aktorka weszła do sali w dramatycznej dla nas chwili. Po opatrunku Moniki. Monika ma dwadzieścia lat, własną kawalerkę, pracę w kombinacie miedziowym i chłopaka - górnika. Ma też plan na dorosłe życie we dwoje. Realizm miesza jednak z marzeniami, z fantazją 1 złudzeniami. Do szpitala przyjechała z powodu nosa. W kieszeni tłamsiła kolorową fotografię francuskiej aktorki wyciętą z gazety. Taki profil, taki nos chciałaby mieć po operacji. Młody chirurg właśnie wrócił z kilkumiesięcznego pobytu we Francji. Panie z sali naprzeciwko mówią, że przywiózł specjalne gipsowe foremki. - I te formy zakłada na nos po zabiegu. Dzięki temu profil ma się taki, jaki się chce - informują się wzajemnie. Jest to oczywiście mit. Wprawdzie młody chirurg rzeczywiście był we Francji, ale wrócił z wiedzą, z nowym doświadczeniem, a nie z foremkami. Monika w marzeniach o francuskim profilu nie zakładała, nie przypuszczała, że skrócony, zmniejszony nos, zmieni również jej wygląd. Wprawdzie przy przyjęciu lekarz jej o tym mówił, ale uwagę puściła mimo uszu. W końcu po to tu przyjechała, by wyjść z innym wizerunkiem. Nie pomyślała jednak, że do tej odmienionej, innej twarzy trzeba się przyzwyczaić, a nowy profil zaakceptować. Monika jest już kilka dni po zabiegu, wciąż z opatrunkiem na nosie. Rano przed wizytą lekarską przymierzała się do innej fryzury. Dotąd półdługie włosy puszczała luźno na ramiona w nadziei, że jakoś zamaskuje nimi wydatny, garbaty nos. Usiadła na łóżku po turecku, z szuflady szpitalnej szafki wyjęła duże, okrągłe lustro. - Wiecie? Teraz nawet będę mogła nosić koński ogon. Ale nie, nie będę mogła. Uszy mam odstające. Beata spojrzała na nią uważnie. - To, po co skracałaś sobie nos? Trzeba było powiedzieć, żeby ci najpierw uszy zrobili! Monika nie kryła kompleksów. Wysoka, szczupła, ciemna blondynka, o drobnej, pociągłej twarzy i dużych, niebieskich oczach. - A nos? Jak kościelna gaśnica - komentowała pani Wera. Cztery lata czekała w kolejce na przyjęcie do szpitala i jeszcze wczoraj była pewna, że ma szczęście w zasięgu ręki. Bała się ulicy, ciekawych spojrzeń, niespodziewanych, przykrych komentarzy. - Idę ulicą, a za mną dwaj chłopcy. Fajna laska - mówią. Odwróciłam się zadowolona, popatrzyłam na nich z wdzięcznością. Zaskoczeni chwilę milczeli. A potem głośno skomentowali: Z tyłu fajna, z przodu wiedźma. Dziś, po wizycie i po opatrunku, miała być wielka radość, a jest wielki szloch. - Nie chcę takiego nosa, wyglądam jak rozkwaszony ratlerek! Monika wróciła z sali opatrunkowej z odsłoniętym, nowym nosem. Nos jeszcze w obrzęku, w odciskach po gipsie, jeszcze z pooperacyjnymi sińcami. Zgrabny, prosty, ładny, nieznacznie skrócony, zmienił twarz. Monika nie chce tej twarzy, wolałaby tamtą sprzed operacji. Głowę przykryła kołdrą, płacze. Z pociechą przybiegły koleżanki z sąsiedniej sali. 121 122 - Pokaż, pokaż, dlaczego płaczesz? Nos nie jest wcale taki, jak opowiadały panie w łazience. Naprawdę. Jak ci się nadał nie będzie podobać, możesz włożyć duże okulary. Wtedy nosa w ogóle nie widać. Nagle szloch ustał. Monika usiadła, wyprostowała się, uważnie, w milczeniu, spojrzała na pocieszycielki. Zapadła cisza. Wyszłam na korytarz. Pod drzwiami naprzeciwko stała młoda para. - Kiedy ja się tak strasznie boję - mówiła ona. - Przecież to wcale nie boli. Lekarz powiedział, że trzeba tylko skrócić. Nie bój się, kochanie - mówił on. I ona została. Wśród nas, przytłoczonych kompleksami, rozpaczami, nieszczęściami, pojawiła się gwiazda. Gwiazda powiedziała lekarzom, że nos przeszkadza jej w pracy, a ona przecież pracuje twarzą. Twarz na ekranie telewizyjnym, twarz wielokrotnie powiększona na ekranie w kinie, twarz z oddalenia, pod warstwą pudrów i szminek w teatrze. Nam jednak szczerze wyznaje, że przyjechała tu głównie z powodu kamerzystów. - No, niechże się pani inaczej odwróci, bo w kamerze widać tylko pani nos. Można by zmienić kamerzystów. Gwiazdka myśli, że chyba łatwiej nos. W teatrze ma koleżankę, która właśnie tu poddała się zabiegowi. - Naprawdę pani W, ta wspaniała aktorka, bohaterka popularnego filmu i serialu, wiele razy nagradzanego, była operowana w naszym szpitalu? Nie możemy uwierzyć. Gwiazdy zdarzają się tu naprawdę rzadko, chociaż korytarzowa plotka głosi coś wręcz przeciwnego. - Wie pani, kto się tu operował? Aktorka X. A aktorka Y była tu chyba z pięć razy. Widziała pani tę z telewizji? Ona ma z siedemdziesiąt lat z okładem, a wygląda na czterdzieści. Była tu jesienią. Na własne oczy widziała ją ta z przeszczepem. Nie wiadomo, ile w plotce prawdy, ile mitów, zmyśleń, fantazji. Ale sławna pani W. rzeczywiście tu skracała nos. Nasza gwiazda zachęca do obejrzenia archiwalnych spektaldi telewizyjnych, gdzie pani W. ma jeszcze wydatny, duży i długi nos. A teraz? Proszę, jaka śliczna. Nikt by nawet nie przypuszczał. Tę opowieść potwierdza mi potem Marek. Asystował przy zabiegu, a panią W. operował sam pan dyrektor. Twarze Mój pobyt zapowiada się wspaniałe. Jest znakomite towarzystwo, sporo znajomych. Tuż przed wejściem do gabinetu pana dyrektora i przed rozmową z nim, na parterze, w tłumie pacjentów czekających na przyjęcie, w świetlicy wypatrzyłam Martę. Siedziała w kącie, przy oknie. W płaszczu, w dużej lisiej czapie i ciemnych okularach. Zasłoniła nimi pół twarzy. - Marta? Jak dobrze, jak wspaniale, że jesteś! - ucieszyłam się szczerze. Ona też uradowana. Co za traf, co za szczęście, że znów będziemy w szpitalu w tym samym czasie. Przed nami dnie i noce do przegadania, Marta jest kilka lat ode mnie starsza. Średniego wzrostu, szczupła, bardzo zgrabna, o smagłej cerze i kasztanowych włosach. Przyjechała dziesiąty raz. Jeszcze przeszczepy na powiela, jeszcze łata pod nos, modelowanie górnej wargi i właściwie to wszystko, co mogą zrobić chirurdzy plastycy. Pamiętam jej wejście do szpitala sprzed kilku lat. Ciche, nagłe, niespodziewane. Nie w dniu przyjęć. Przywiozła ją karetka. Tu na ogół pacjenci przyjeżdżają sami. Idą o własnych siłach, samodzielnie wchodzą po schodach na piętro. Martę sanitariusze wnieśli na noszach do sąsiedniej sali, jak tych po wypadkach. A przecież od jej wypadku minęło wiele tygodni. Na początku prawie nie wychodziła z sali. Unikała przypadkowych spotkań na korytarzu i w łazience. Czaiła się, kurczyła w sobie, gdy przyszło jej czekać w kolejce na opatrunek. Poznałam ją dopiero podczas kolejnego pobytu. Nasze łóżka stały obok i którejś nocy Marta zaczęła opowiadać. Miała osiemnaście lat, za sobą boje o małżeństwo i o życie dziecka. Ciąża nie była planowana. Chłopaka znała od roku. Miejscowy, z miasteczka. Przystojny. Zadurzyła się. 123 124 Rodzina namawiała ją do przerwania ciąży. Nie posłuchała. - Nie masz zawodu, nie masz studiów, on także nic nie umie. Jak i z czego będziecie żyli? - Najważniejsza jest miłość. A my się bardzo kochamy - odpowiadała. Szli do dyskoteki, wracali szczęśliwi. Oboje uwielbiali muzykę i taniec. Na przyjęciu u znajomych słyszeli: - Jaka ładna, jaka świetnie dobrana para! Wesele było skromne, chociaż rodzice obojga są dość zamożni. Zamieszkali u jej rodziców w dużym, przedwojennym, piętrowym domu. Oni na parterze, rodzice na piętrze. Wkrótce po ślubie Marta urodziła syna. - Duży, dorodny chłop. Waży prawie pięć kilogramów - powiedziała położna. Mąż, młody ojciec, sprawdził się w nowej roli. Wspaniały, kochający, zatroskany o nią i o dziecko. Lubiła obserwować go niepostrzeżenie, z boku, gdy pochylał się nad łóżeczkiem. - Taki przystojny, taki niezwykły, w dodatku mój - myślała z rozrzewnieniem. To zdarzyło się latem, rano, w słoneczną niedzielę. Rodzice jeszcze spali, dziecko jeszcze spało, a oni wprawdzie jeszcze też w łóżku, ale z nosami w ekranie telewizyjnym. Nagle usłyszeli dzwonek. Zerwali się oboje. Oboje, nie wiadomo dlaczego, podeszli do drzwi. Otworzyła ona. On stał za nią. Poczuła chluśnięcie w twarz. Zamknęła oczy. Przetarła powieki dłonią, bo bardzo ją piekły. Cała twarz straszliwie ją piekła. Karetka, sanitariusze, szpital w miasteczku i wyrok miejscowych lekarzy: - Natychmiast usunąć gałki oczne. Kwas solny uszkodził tkanki. Wzroku nie da się uratować. Trzeba ratować życie. - Nie zgadzamy się, nie zgadzamy - łkała zrozpaczona mama. Sanitarka lotnicza, ośrodek akademicki. Tu trafiła od razu w dniu wypadku. W rodzinie jest lekarka. Zawiadomiła okulistów z kliniki i dyrektora z Polanicy Zdroju. Poparzenie kwasem solnym jest głębokie. Natychmiastowe, kliniczne leczenie sprawiło, że wprawdzie Marta ma poparzoną całą twarz, ale blizny są gładkie, płaskie, elastyczne, miękkie, wprost do wycięcia. I oczy też jej zostały. Musi teraz nosić okulary, ma uszkodzony wzrok, ale przecież widzi! Sprawcy chluśnięcia nie udało się ustalić. Rodzice dowiedzieli się jedynie, że ich córka została oblana kwasem solnym przez pomyłkę. Dom prokuratora stoi obok, po sąsiedzku. Prokurator zbagatelizował wcześniejsze ostrzeżenia aż do tej letniej niedzieli. Po pierwszym powrocie ze szpitala, zaraz po wypadku, kiedy za wcześnie było na operacje plastyczne, Marta prawie trzy lata nie opuszczała domu. O zmierzchu, ukradkiem, żeby nikt jej nie zauważył, wychodziła tylko do ogrodu. Przez ogrodzenie obserwowała ulicę. Chodnikiem przechodzili, spacerowali jej dawni znajomi. Wiedziała, że już nie jest tą osobą sprzed wypadku. Znajomi nie rozpoznaliby w niej dawnej Marty. Cała twarz pokryta gładką, różową blizną, ze zdeformowanymi powiekami, bez brwi i rzęs... Nie mogła patrzeć w lusterko. Nie akceptowała osoby, którą widziała w odbiciu. Odcięła się od świata, który zaczynał się za ogrodzeniem ogrodu. Wyjątek zrobiła dla przyjaciółki. To był jedyny kontakt ze światem spoza domu. Teraz jej świat wypełniali rodzice, syn i mąż. Któregoś dnia zacisnęła zęby. Wzięła głębszy oddech i wyszła na ulicę. Dzień później starczyło jej odwagi, by pójść trochę dalej i wstąpić do najbliższego sklepu. Udawała, że nie zauważa przerażenia w oczach ekspedientki, kioskarki i sąsiada z naprzeciwka. Od początku, od pierwszych chwil po wypadku uczepiła się nadzieją tego szpitala. Postanowiła jeździć tu do upadłego. Tak jak ja. Jej mąż także tu trafił. Kwasu musiało być sporo, skoro resztki chluśniętej cieczy znalazły się także na jego szyi, barku i przedramieniu. Poparzenie nie było na szczęście ani rozległe, ani głębokie. Gdy oboje tu leżeli, każde na innym oddziale, pielęgniarki zauważyły, że mąż Marty flirtuje z jedną z pacjentek. 125 126 Mówiły o tym z niesmakiem. Nie doniosły Marcie. Nie wiedziała o niczym. W tamtą bezsenną noc, gdy zaczęła nam opowiadać o sobie, wyznała, że męża wykreśliła ze swego życia. Skreśliła go na zawsze. Już dla niej nie istnieje. Dlaczego? Taką pochopną decyzją czasem bardzo krzywdzi się człowieka. Może potrzebny jest czas i głębszy namysł? I zaraz pada ten argument, wobec którego stajemy bezradne. Kochający nie tak dawno mąż, odmienił się po wypadku. Już nie był ani tak czuły, ani troskliwy, ani opiekuńczy. Z każdym dniem stawał się coraz bardziej obcy. Oddalał się. W dodatku zranił ją tak, że ból jego słów czuje do dziś. Gdy pokonała lęk przed wyjściem na ulicę, zmuszała się do codziennych spacerów, zaczynała robić zakupy. I wtedy przyszedł ów moment, gdy zapragnęła potańczyć. Przed wypadkiem bardzo lubiła taniec. Bliskość partnera, rytm muzyki wyzwalający harmonijny, zgodny ruch dwu ciał budziły w niej niezwykłe doznania. Lekki zawrót głowy na granicy upojenia, podniecające uniesienie, jak w miłosnej ekstazie. - Muszę pokonać w sobie paraliżujący strach, nie mogę bać się przelcroczyć progu pomieszczenia, gdzie jest kilka osób. Muszę się przełamać. Od tygodnia powtarzała te zdania, taką maksymą zaczynała i kończyła kolejne dni. Potrzeba wyjścia do ludzi stała się jej obsesją. Dojrzała do takiego myślenia i do ryzykownej decyzji. Akurat nadarzała się okazja. Zostali zaproszeni na ślub znajomych. Chciała iść na ten ślub, na wesele, chciała się sprawdzić, zabawić i wreszcie znów zatańczyć. - Na wesele? Na przyjęcie? Na tańce? Spójrz do lustra, zobacz, jak wyglądasz! Gdy mąż to powiedział, zrozumiała, że muszą się rozstać. Potem żałował tych słów. Przynosił kwiaty, przepraszał. - Musieliby mi amputować kawał mózgu, żebym zapomniała. Nigdy ci tego nie wybaczę. Mówiła spokojnie, bez złości. Najpierw milczał, potem płakał. Ale nawet jego łzy nie były w stanie zmienić tego, co postanowiła. Już się rozstali, są po rozwodzie. On ciągle sam, odwiedza syna, chciałby do niej wrócić. Marta wciąż jednak uparcie twierdzi, że nie jest to możliwe. Dba o zachowanie pięknej sylwetki. Ma ładne, długie nogi. To główny atut kobiecości, jaki pozostał jej z wyjątkowej urody sprzed wypadku. Oprócz Marty spotykam i Julię. Przyjechała wcześniej, już jest na oddziale żeńskim. Siedzi w szpitalu od tygodnia, czeka na zabieg. Mój pokój narożny wolny. Jedno łóżko zajmuje Julia. Dwa pozostałe oddziałowa Iza rezerwuje dla mnie i dla Marty. Wreszcie jesteśmy razem. Znamy się od lat. Wracamy tu co kilka miesięcy, ale w różnych terminach. Pisujemy do siebie, utrzymujemy kontakt listowny. Trzy razy byłam w tym samym czasie co Julia, dwa razy w tym samym czasie co Marta. Teraz, dzięki szczęśliwemu przypadkowi, jesteśmy razem, we trzy zajmujemy najpiękniejszy, narożny pokój. Wreszcie naopowiadamy się, nagadamy, naśmiejemy do syta. Marek już wie, że przyjechałam i że zostaję. Doniosły mu pielęgniarki. Odnajduje mnie w sali. Wchodzi uśmiechnięty, uradowany, wita serdecznie. Ma dla mnie wspaniałą wiadomość. Zrobił specjalizację. Bardzo, bardzo się cieszę. Ale dlaczego tak mnie to uradowało? I w ogóle dlaczego tak bardzo obchodzą mnie sukcesy Marka? I dlaczego zupełnie, ale to zupełnie obojętny jest mi fakt, że specjalizację ma już także Jacek? Przecież za obu trzymałam kciuki! * * * Od chwili wejścia na oddział wpadamy w szpitalny rytm. Poddajemy się badaniom, sprawdzianom, wstępnym oględzinom, opisom. Ważą nas, fotografują, sprawdzają stan uzębienia, wypytują o ostatnio przebyte choroby. Każdy pobyt to kolejny rozdział dopisywany przez lekarza do historii choroby pacjenta. 127 128 Moja historia choroby jest opasła. Teczka z dokumentami, opisami i fotografiami po każdym zabiegu, po każdej wizycie, pęcznieje. Zawiera szczególny rodzaj zapisu z mojego życia. Najbardziej dramatyczny, najboleśniejszy. Od dzieciństwa po wiek dorosły. Już mnie zważyli, zmierzyli, zbadali krew i mocz. Wyniki mam marne. Czerwonych krwinek mało, poziom hemoglobiny niski, waga mała. To już prawie anemia. Nie pierwszy raz w takim stanie przyjeżdżam do szpitala. Pan dyrektor nic nie mówi, młody chirurg nic nie mówi, wiem tylko, że poszły dyspozycje do kuchni. Kuchnia kręci dla mnie ko-gel-mogel z żółtek i cukru, do posiłków dodaje szpinak, sok z marchwi i innych jarzyn. Dostaję desery wzmocnione witaminami, często budynie z sokiem malinowym. Wiem, że na zabieg pójdę dopiero wtedy, gdy kuchnia trochę mnie wzmocni, trochę odżywi, trochę podkarmi. W podkarmianie angażuje się pani Wera. Drugie śniadania i podwieczorki dostaję takie, jak niedożywione maluchy z oddziału dziecięcego. Pani Wera specjalnie dla mnie zamawia dodatkową porcję z puli przeznaczonej dla dzieci. Po kilku dniach pan dyrektor prosi na rozmowę. Uważnie ogląda policzek. Już wie, co trzeba zrobić. - Wytniemy tylko fragment przeszczepu. Uzupełnimy ubytek. Powtarza to, co usłyszałam w dniu przyjęcia. Następnego dnia po południu dyżuruje młody chirurg. On też prosi mnie na rozmowę, przygląda mi się uważnie. Na zabieg idę jutro. - Po co ci kilka łat, jak proponuje dyrektor? Wytniemy wszystko, także te dobrze wygojone fragmenty. Położymy jeden duży przeszczep. Będą tylko dwie linie cięć. Zgadzam się od razu. Młody chirurg zaimponował mi. Ryzykuje. A ja uwielbiam ryzyko! Robi po swojemu, według własnej wizji. Kto wie, może lepszej ? Wprawdzie nie nakazuje mi milczenia, ale wiem, że jego propozycję powinnam zachować w tajemnicy. Tworzymy konspiracyjny wspólny front, opozycję wobec pana dyrektora. Dlaczego godzę się na to? Dlaczego ustawiam się przeciwko panu dyrektorowi? Przecież pan dyrektor naprawdę chce dla mnie jak najlepiej! Mam wyrzuty sumienia, czuję się tak, jakbym zdradziła kogoś bliskiego. Wieczorem Julia także już wie, że następnego dnia będzie operowana. Jak zawsze przed zabiegiem czeka nas ciężka noc. W dyżurce pielęgniarskiej przestudiowałyśmy grafik jutrzejszych zabiegów. Grafik sporządza pan dyrektor. Przydzielił nas młodemu chirurgowi. Młody chirurg robi doktorat z przeszczepów skóry, gromadzi ciekawe przypadki. Julia, Marta i ja z pewnością jesteśmy ciekawymi przypadkami, ale głównie psychicznymi. Każdy normalny człowiek boi się szpitala, operacji i bólu. My wprawdzie także się boimy, ale lubimy tu przyjeżdżać. Lubimy szpitalną atmosferę, przyjaźnimy się z pielęgniarkami, sympatią darzymy lekarzy. Nie wszystldch w takim samym stopniu. Najbliższy jest nam ten, który nas operuje i który wyjątkowo troskliwie, nie tylko z lęku przed panem dyrektorem, opiekuje się nami. On wie o nas to, czego nie wiedzą nawet nasze rodziny, nasi bliscy. Rodzinom nie mówimy, co tu przeżywamy. A lekarz widzi, jak płaczemy, jak zaciskamy zęby podczas opatrunku, by nie krzyknąć z bólu, jak mocujemy się z lękiem, jak walczymy z losem. Jest naszym najlepszym, wyjątkowym sprzymierzeńcem w tej walce, pomaga nam. Do rodzin, do bliskich ślemy uspokajającą, pogodną korespondencję. Ja wysyłam ze szpitala kolorowe kartki z widokiem ośnieżonych gór. Kochani! Czuję się wspaniale! Pogoda piękna, dużo śniegu, wesołe towarzystwo. Pozdrawiam Was. Weronika Czy pocztówka z takim tekstem może zaniepokoić rodzinę? Rodzina myśli, że pewnie jestem na wczasach albo w sanatorium pełnym uciech. Nie martwi się. Nic nie wie o moim lęku, o nieprzespanych nocach ani o łzach. Zmartwienie rodziny i tak mi nie pomoże. Lepiej niech bliscy żyją w przekonaniu, że w uzdrowisku prowadzę wesoły, beztroski żywot utracjusza. Niech wierzą, że cieszę się, bawię, korzystam z praw młodości. 129 130 Marta wysłała synkowi pocztówkę z dziećmi na sankach. Zjeżdżają z góry. Właśnie tu jestem. Dzieci w twoim wieku lepią bałwana, bo śniegu dużo. Gdy wrócę, my też pójdziemy na sanki. I ulepimy bałwana w ogrodzie przed domem. Ucałuj dziadków. Bardzo Cię kocham. Mama Julia nie ma do kogo napisać. Od dawna nie mieszka z macochą. Zresztą macochę nie obchodzi ani jej życie, ani leczenie. Julia nie utrzymuje kontaktów z rodziną. Wciąż bolą ją rady ciotek. Nie może zapomnieć tej chwili, gdy, zezłoszczone na ojca, mściwie odegrały się na niej. W snach często słyszy ich jadowite, syczące głosy: - Idź do zakonu, włóż habit, bo kto cię zechce? Usamodzielniła się. Pracuje w kadrach zakładów włókienniczych w małym miasteczku. Koleżankom nie opowiada, co czuje. Nie ma pewności, czy potrafiłyby ją zrozumieć. Wynajmuje pokój. Jest sama. Przyjaciółkami i najbliższymi osobami jesteśmy my. Nie zadajemy zbędnych pytań, nie pytamy o samopoczucie, jakie miewa tam, na zewnątrz szpitala, bo przecież je znamy. Julia na razie jest włókniarką, o studiach zaocznych pomyśli później, po zabiegu, gdy przeszczepem zostanie uregulowana linia ust, które deformuje, wykrzywia wydatna blizna. Przed snem odprawiamy przedzabiegowy rytuał. Myjemy głowy, zmywamy lakier z paznokci, porządkujemy drobiazgi w szafce. Trzeba zająć czymś głowę i ręce, żeby stłamsić w sobie to wewnętrzne drżenie, ten pęczniejący balon. Balon z niepokojem uciska żołądek i wtedy czuje się w dołku tępy ból. Dostajemy po tabletce luminalu. Może jednak zaśniemy? - Wiecie? Gdy wyjeżdżałam, syn płakał. Ma siedem lat i już wiele rozumie. Zatrzymywał mnie w drzwiach. Byłam spakowana, stałam z torbą w ręku, a on uwiesił się moich kolan i prosił: „Nie jedź do szpitala. Dla mnie i tak jesteś najpiękniejsza na świecie. Zawsze będę cię kochał". Nie wiadomo dlaczego Marta akurat teraz to mówi. Przecież ona jutro nie idzie na blok operacyjny. Poczeka na zabieg kilka dni. A takie sytuacje, takie zdania przypominają się zwykle tuż przed operacją. Noc przespałyśmy dobrze. O świcie pielęgniarka znów przyniosła luminal. Druga tabletka wycisza w nas wieczorne niepokoje, znika ucisk i tępy ból żołądka. Rano zdarza się coś, czego nie przewidziała ani Marta, ani ja. Dokonujemy niezwykłego odkrycia. Julia jest inna niż myślałyśmy. Nosi w sobie dramat, którego nie odsłania osobom postronnym. Nawet tak bliskim jak my. W szpitalu jesteśmy wobec siebie szczere. Nie ukrywamy ułomności, bo wiemy, że po zabiegu opatrunek, a potem odsłonięte szwy i tak zdradzą przyczynę pobytu w szpitalu każdego pacjenta. Wydawało się, że Julia jest wobec nas otwarta, szczera, a ona mimo lat znajomości i przyjaźni zachowała swoją tajemnicę. Nam jej nie zdradziła. Tajemnicę znali lekarze, znały pielęgniarki, ale nawet o niej nie napomknęły. Do szpitala przyjeżdżała jako blondynka, z puklami długich, gęstych włosów. Przed zabiegiem myła głowę, pukle nawijała na papiloty. Następnego dnia, przed wizytą, układała fryzurę. Dzisiaj zdarzył się przykry wypadek. Gdy szykowałyśmy się do wizyty lekarskiej, Julia rozczesywała umyte wczoraj włosy. Zdjęła papiloty. Chyba za mocno pociągnęła grzebieniem. Pukle spadły na podłogę. Pierwszy raz zobaczyłyśmy Julię bez włosów. - Doznałyście szoku? Podniosła i założyła perukę. Milczałyśmy. Zapadła kłopotliwa cisza, która zwykle towarzyszy przykrym sytuacjom. Nie wiadomo wtedy ani co powiedzieć, ani jak się odezwać, by nie pogłębiać czyjegoś bólu i nie wpadać w kolejną niezręczność. - Daj spokój, nas mogłabyś się nie krępować. Perukę dobrałaś świetnie. Gdybym nie wiedziała, nie uwierzyłabym, że nie masz włosów. Marta przerwała nieznośną ciszę, starała się zatrzeć przykre wrażenie. 131 Brak włosów u Julii wcale nas nie zaszokował. Zabolało nas jedynie to, że nie była z nami szczera do końca. Ale czy musiała mówić, zwierzać się ze swego największego bólu? Czy miałyśmy prawo tego od niej oczekiwać? Na blok operacyjny zawsze szła w peruce. Z głową w puklach wracała z zabiegu. Przed położeniem się na stół operacyjny perukę musiała zdejmować. Zanim wjedzie się na wózku na blok, trzeba zdjąć biżuterię, wyjąć z ust protezę, zdjąć perukę i wszystko zostawić w sali. Wyobraziłyśmy sobie, jak wielka musiała być desperacja Julii, skoro zdecydowała się złamać surowy szpitalny regulamin. Po latach przypomniałam Julii tamto zdarzenie. - Tak, to był rzeczywiście mój wielki dramat. Wiesz, że do pewnego momentu oszukiwałam także lekarzy i pielęgniarki na bloku operacyjnym? Podczas jednego z wielu zabiegów na sali operacyjnej zobaczyłam nowego, młodego sanitariusza. Tu odbywał staż. Miły, uśmiechnięty, troskliwy. Omal nie dostał zawału przeze mnie. Leżałam na stole w uśpieniu. Gdy po zabiegu zdejmował czepek, który nałożyli mi na głowę, nagle zsunęła się peruka. Chłopak trzymał w ręku czepek wraz z włosami. Oniemiał. Przeraził się, był przekonany, że pod wpływem narkozy wypadły mi wszystkie włosy! Julia wspominając tamten wypadek, nie może powstrzymać śmiechu. Ja też nie mogę. Śmiejemy się w głos, jak z wybornego dowcipu. Wyobrażamy sobie minę nieszczęsnego sanitariusza. Naprawdę musiał być bliski ataku serca. 132 * * * Dziś znów mam zabieg. Dwudziesty raz? Dwudziesty pierwszy? To zupełnie bez znaczenia. Młody chirurg pamięta, że zależy mi na zachowaniu ud bez blizn. Rano podczas oględzin uprzedza moją prośbę i od razu mówi, że przeszczep pobierze z drugiego biodra. Wysoko, nic nie będzie widać. Mam nogi z waty, w głowie też wata, po oględzinach leżę otępiała na łóżku, czekam na swoją kolej. Zaraz nadejdzie ten moment, ta chwila, którą przecież dobrze znam. A jednak nie oswoiłam się z atmosferą przed zabiegiem do tego stopnia, bym mogła pokonać wewnętrzny lęk, ten niewidoczny dygot, to drżenie, którego nie można ujarzmić, nie można nad nim zapanować. Znów idę na blok podtrzymywana przez pielęgniarkę. W głowie kołowanie, wirowanie, ale uśmiecham się, udaję optymizm, chociaż serce kołacze ze strachu, tłucze się jak żywe, przerażone zwierzątko. Na bloku wita mnie uśmiechnięta Ewa. Puszysta blondynka, ciepła i życzliwa. - Będzie dobrze, zobaczysz. Nie martw się na zapas. Zaraz zrobię ci zastrzyk. Będziesz miała kolorowe sny. Sonia, instrumentariuszka, smagła brunetka o piwnych oczach, też już ubrana i gotowa do asystowania przy zabiegu. Wychyliła głowę z sąsiedniej sali. - Weronika? Będę przy tobie w czasie operacji. Nie denerwuj się, przeszczep pewnie nie będzie duży. Wiem, że chirurg ma pomysł na duży. I ja się na tę jego koncepcję zgodziłam. Niech mnie już usypiają. Niech się dzieje, co chce. Przecież nie mam żadnego wpływu na powodzenie operacji. I wiem już także, że wpływ chirurga na jej wynik też jest ograniczony. Wiele zależy od organizmu. Jak wiele? O tym przekonam się za kilka dni. Ewa ze strzykawką już jest obok mojego wózka. Ukłucie i spadam, lecę w jakąś przestrzeń głową w dół, zapadam się w watę, w mgławicę, w niebyt. Już mnie nie ma. * * * Popołudnie. Marta krąży między naszymi łóżkami. Jest na chodzie, bo jeszcze przed zabiegiem. Julia ma zabandażowaną głowę, ja mam zabandażowaną głowę, już zbudziłyśmy się z narkotycznego snu. Na stoliku stoją kubki ze szldanymi rurkami. Przez najbliższe tygodnie zastąpią nam łyżki. Będziemy pić przez nie przecierane zupki. I łakomie patrzeć, jak inni jedzą chleb, bułki i ziemniaki. 133 Znów mam obandażowane biodro, a na głowie opatrunkowy hełm. Ale nastrój wspaniały. Pewnie wszystko się uda. Marek zajrzał do pokoju. Skończył pracę, wychodzi ze szpitala. Już jest w cywilnym ubraniu, bez szpitalnego uniformu. Serdeczność Marka buduje mnie, uskrzydla, jest dla mnie bardzo, bardzo ważna. - Weronika? Jak się czujesz? Nic nie boli? Uśmiecha się serdecznie, jak ktoś bliski i niezwykle życzliwy. Kiwam głową, że jest dobrze, że w porządku, lym razem naprawdę nie będę nic mówić. Zachowam milczenie, bo może rzeczywiście niepotrzebne gadanie, nawet najmniejsze poruszenie szczęką powoduje podskórne krwawienia? Potem powstają krwiaki, potem martwica... Nie chcę znów wracać na blok. Jeszcze nie wiem, że wrócę tam. I to już za lalka dni. 134 Poniedziałek. Marta też już po zabiegu. Teraz Julia i ja pochylamy się nad nią. Ma nieduży przeszczep na powiece. Powinien być wyjątkowo ładny. Skórę na powiekę lekarz pobrał zza ucha. Mija tydzień od zabiegu Marty, teraz już wszystkie chodzimy. Ja i Julia siorbiemy zupki przez rurki, roznosi nas energia. Trzeba się czymś zająć. Intryguje nas Janeczka z sąsiedniej sali. Urodziła się ze zniekształconą głową. To podobno efekt porodu kleszczowego. Spłaszczona, wąska głowa, z cofniętym czołem, bez łuków brwiowych. Janeczka ma oczy na wierzchu jak u żaby. Smagła czarnulka, z kędzierzawą fryzurą. Dziś operuje ją młody chirurg. Ciekawe, jak odtworzy łuki brwiowe? Janeczka wraca po kilku godzinach z zabandażowaną głową. Mamy przecieki z blolcu operacyjnego. Chirurg pobrał kość z biodra, pociął ją na blaszki i ułożył z nich łuki brwiowe. Cięcia schowane są w liniach brwi. Pielęgniarki w zdumieniu przyglądały się jego precyzyjnej robocie. To jeden z pierwszych takich zabiegów. Przeczuwamy, że w szpitalu rodzi się coś nowego. Coś, czego nie potrafimy nazwać. Po tygodniu w sali Janeczki zbiegowisko. Są tam prawie wszystkie panie z oddziału. Janeczka wróciła z opatrunku. Ma odsłoniętą twarz, odsłonięte czoło. Przygląda się w lusterku. Nie dowierza, że osoba, którą widzi w odbiciu, to ona. Julia, Marta i ja, czyli cała nasza sala, też chcemy zobaczyć zmianę jej profilu. Już w progu przystajemy zdumione. Zamurowało nas. Zamiast Janeczki zobaczyłyśmy siedzącą na łóżku skośnooką, egzotyczną piękność z wyraźnie zarysowanymi łukami brwi. Duże, brązowe oczy nie wyłupiaste, nie na wierzchu, jak przed zabiegiem, lecz jakoś schowane, na swoim miejscu. Piękne, roziskrzone radością. Głowa kształtna. Nawet uśmiech wydaje się być inny. To można tak odmienić człowieka? Podczas jednej operacji? Z dnia na dzień? Porażka Już wiem, że jutro młody chirurg zdejmie mi opatrunek z twarzy. Nie mogę spać z niepokoju. Tym razem naprawdę mało mówiłam, jak mogłam powstrzymywałam śmiech. Chyba tylko raz złamałam się, i po okruszynce wkładając do ust pół bułki, zjadłam zakazane mi pieczywo. Może będzie dobrze? Po południu idę do sali opatrunkowej jak na ścięcie. Mam złe przeczucia. Gdy leżę na stole, uważnie obserwuję minę chirurga. Zdjął opatrunek. Skrzywił się. - Do diabła! - powiedział i już wiem, co to znaczy. Na części przeszczepu pojawiły się sine, martwe punkciki. Połykam łzy. Martwicę trzeba wyciąć. Dziury załatać. Kolejny zabieg za tydzień. - Nie martw się, nie przejmuj, przecież nie wypiszą cię ze szpitala, dopóki nie będzie dobrze. Twój chirurg ma świetną rękę, na pewno uda się i jemu, i tobie. 135 136 Julia i Marta szukają słów pociechy. One najlepiej wiedzą, co się czuje po takim opatrunku. Marcie też raz zdarzyła się niewielka martwica. Ale w końcu i jej się powiodło. Teraz obie są dobrej myśli. Zadowolone. Jasnoniebieskie przebarwienia, które pojawiły się i na ich przeszczepach, niczym nie grożą. Wchłoną się, znikną z czasem. A pod wpływem długich, żmudnych, codziennych masaży te na razie zasinione, przeszczepione łaty zmiękną, nabiorą elastyczności. Tylko barwą będą się nieco różnić od reszty twarzy. Obie liczą dni do następnej środy. W dniu wypisu zrzucają z siebie szpitalne ubrania. Marta podkreśla urodę zgrabnych nóg krótką spódnicą, Julia sportowymi spodniami. - Dojadę do domu, przywitam się z synem i zaraz do ciebie napiszę - obiecuje Marta. - Nie upadaj na duchu, proszę. Spotkamy się tu za kilka miesięcy? To miał być jeden z ostatnich zabiegów Marty. Ale zgodziła się na dwa kolejne. Na przeszczep pod nosem i modelowanie górnej wargi. Tylko Julia nie wie, czy jeszcze raz trafi na oddział. To się okaże po trzech miesiącach, po wizycie kontrolnej. - Bądź dzielna jak dotąd - szepcze Julia przy pożegnaniu i, nie wiadomo dlaczego, ma łzy w oczach. Wiem, że Julia wraca do samotności, do niechętnego jej, małomiasteczkowego otoczenia. Jest silna i odważna. Ale na jak długo starczy jej sił, by bez oparcia w rodzinie, bez oparcia w kimś bliskim, mocować się z codziennymi kłopotami? Właśnie walczy o miejsce na ziemi, czyli o samodzielne mieszkanie. - Po co jej mieszkanie? Jest sama, nie ma dzieci, nie ma męża - mówią w zakładzie. Julia pójdzie na kompromis. Zapisze się do partii. Zdobędzie mieszkanie. Innej drogi dla siebie nie widzi. - Uśmiechnij się i licz dni do następnego spotkania - mówi Marta. Już stoi w drzwiach, gotowa do wkroczenia w świat poza szpitalem. Duża, lisia czapka, duże okulary na nosie, broda schowana w puszystym kołnierzu płaszcza. Twarzy prawie nie widać, blizn prawie nie widać, można bez lęku pokazać się na ulicy. Obie wychodzą. Ja zostaję. Znów zabieg, znów przeszczep. A po tygodniu w sali opatrunkowej chirurg mówi: - Teraz nic już przeszczepiać nie będziemy. Tym razem zasinienie wypadło na brzegu przeszczepu. Wystarczy wyciąć martwicę i zszyć ranę. Siedzę na łóżku, tępo patrzę w sufit. Czeka mnie trzeci zabieg w ciągu jednego pobytu. Chyba nie wytrzymam tego psychicznie. Ani lekarze, ani ja nie wiemy, jak długo tu jeszcze posiedzę. Znów wjazd na blok. Dziś nie będzie narkozy, tylko znieczulenie miejscowe. Leżę na wózku w korytarzu bloku, rozglądam się, chcę poznać to miejsce, oswoić je, może wtedy nie będę się tak bardzo bała? Blok operacyjny jak kiedyś - niebieski, zimny, obcy. Po zastrzyku nie śpię. Nasłuchuję. - Pani na salę „A"? Pielęgniarka ciągnie mój wózek, już jestem na sali operacyjnej. - Proszę przesunąć się na stół... Jest mi źle. Wiążą mi nogi, wiążą ręce i jeszcze jeden rzemień przez talię, przez brzuch... Narzekam na stół. Twardy. Okropny. Głowa leci gdzieś w dół. - Okropny? Dlaczego? Radziecki, znakomity, kosztował dwieście tysięcy przed inflacją. Nagle swędzi mnie nos, a ręce przywiązane. W którym miejscu? Podrapiemy. Pielęgniarki wiedzą, że swędzenie to symptom emocji, objaw zdenerwowania. I ucho też mnie swędzi. Drapią. Nie jest mi za zimno? Jeśli marznę, to przykryją mnie jeszcze jedną kołdrą. Nie chcę wygodnego stołu ani za ruble, ani za dolary. Nie chcę ciepła, drapania ani niczego. Dziś mam ochotę stąd uciec. Zerwać się i biegiem do drzwi, na schody, na ulicę... Już, zaraz, natychmiast... 137 Gdybym tylko mogła, gdyby ucieczka miała jakikolwiek sens. - Spokojnie - mówi młody chirurg. - Teraz ukłujemy. I jeszcze raz, i jeszcze... Siostro, skalpel proszę, nożyczki, drugie nożyczki, diatermia, suszyć, suszyć, suszyć. Szew proszę, szew, szew, szew... 138 * * * Wczoraj wieczorem podczas wizyty lekarskiej romansowy okazał mi niezwykłą życzliwość. Przejął się moim stanem ducha, moją psychiką. - Siostro, od dzisiaj, trzy razy dziennie, proszę pani podawać... Tu wymienił nazwę leku. - Co to za lek? - Bardzo dobry. Po nim się świetnie śpi, a i nastrój ma się lepszy... Przekona się pani. Po wizycie, gdy romansowy poszedł sobie, już jestem w dyżurce pielęgniarskiej. Agata wyciąga opasłą księgę z charakterystyką leków. Szukamy nazwy przepisanych mi tabletek. Mamy. To psychotrop! Uspokaja, wycisza napięcie i uczucie lęku. Nie będę łykać żadnych uspokajających psychotropowi Z lękami i rozpaczą poradzę sobie sama. Muszę się uczyć, mam się tu przygotować do egzaminów, muszę mieć umysł jasny, nie zamulony chemią. Tabletki chomikuję, gromadzę w szufladzie. Przydadzą się nowym, którzy histeryzują, są wystraszeni, z przerażeniem patrzą na twarze z naczyniakami, z przeszczepami, z bliznami. Nas, doświadczonych, zasiedziałych pacjentów, nowi irytują. Bywają nietaktowni, zadają niestosowne pytania. - To przeszczep po zabiegu wygląda tak strasznie? - mówi nowa, wpatrując się w twarz Justyny. Justyna miała naczyniak, fioletowe znamię na pół twarzy. Powierzchnia duża, lekarz podzielił leczenie na dwa etapy. Najpierw przeszczepem pokrył skroń i pół policzka. Drugą połowę i część szyi pokryje podczas drugiego zabiegu. Justynka, dziewiętnastolatka, blondynka o jasnej karnacji i jasnych włosach, co dobrze wróży leczeniu, bo przeszczep nie będzie się opalać na brązowo, trzymając się ściany szła do łazienki. Była środa. Nowa dopiero co została przyjęta na oddział. Z niewielkim znamieniem na szyi. Z takim przebarwieniem można żyć, można je schować pod golf, przysłonić apaszką. Nowa jest stara, ma chyba ze trzydzieści pięć lat. A może nawet czterdzieści. Po co takiej starej babie operacje plastyczne? Justynce potrzebne są operacje, mnie są potrzebne, Julii i Marcie także. Bo albo zbliżamy się do dwudziestki, albo dopiero ją przekroczyłyśmy. Ludzie starzeją się już od trzydziestki. Tego jesteśmy pewne. A gdy przekroczą czterdzieści lat, są już naprawdę bardzo starzy. Przed wyjazdem do szpitala Miśka, moja waletka z akademika, obchodziła dwudziestą piątą rocznicę urodzin. Najpierw złożyłyśmy jej życzenia, a gdy wyszła z pokoju, lamentowałyśmy wszystkie: - Mój Boże, Miśka żyje już ćwierć wieku. Taka stara! Zresztą ona też ma świadomość starzenia się. - Już jestem dojrzałą kobietą - mówi. - Muszę kupić sobie kostium, może nawet także sztuczne futerko. I odpowiednie buty. I rękawiczki ze skóry. W moim wielcu trzeba się już ubierać stosownie. Miśka niby jest w związku z inżynierem. Okropnie starym. Inżynier już po studiach z sześć, z siedem lat. I po rozwodzie. Bardzo zamożny. Ma kawalerkę, ma prawdziwą łódź. Byli razem na Mazurach. Inżynier jest skąpy. I dziwny. Nie zaprosi jej do siebie na stałe, chociaż wie, że ona waletuje. Gości ją tylko dwa, trzy razy w tygodniu. Wtedy Miśka uprzedza nas, że nie wróci na noc. Chodzą ze sobą kilka lat. Ale chyba się nie pobiorą. Miśka jest slawistką, studiuje język chorwacki. Inżynier zaraził się slawistyką. Pojechał na wczasy do Złotych Piasków, poznał Bułgarkę. Na naszych oczach rozgrywa się dramat. Przyjechała Bułgarka. Młodsza od Miśki. Zamieszkała u inżyniera. Slawistki zza ściany zaprosiły ją na rozmowę do akademika. Studiują bułgarski, chcą ostrzec dziewczynę. - To oszust. Mówił ci, że jest rozwodnikiem? Mówił ci, że chodzi z Miską? Obiecał ci małżeństwo? Tak? On się przecież z tobą nie ożeni. Nigdy! Kłamie jak najęty. Straszny drań. Nie powinnaś mieć złudzeń. 139 W spotkaniu uczestniczy Miśka - przeciwieństwo czarnej, smagłej i krępej Bułgarki. Miśka jest wysoka, bardzo szczupła, o pięknych, regularnych rysach, piwnych oczach i jasnych, tlenionych, prostych, długich włosach. Obie płaczą. Przez takiego starucha! Nie szkoda im łez? Myślę o tym wszystkim, gdy patrzę na starość, czyli na „czterdziestkę". Więc ta stara „czterdziestka" zobaczyła wczoraj Justynkę i powiedziała głośno: - To tak strasznie wygląda się po operacji? Justynka przystanęła, spojrzała na nową, nie odezwała się słowem. Świeży przeszczep, dopiero co po zdjętym opatrunku, nie wyglądał pięknie. Bo nigdy od razu nie jest ładny. My, starzy praktycy, starzy bywalcy szpitala, wiemy, że pojaśnieje dopiero za miesiąc, za dwa. „Czterdziestkę" szybko przywołałam do porządku: - U Justynki jest pięknie. U pani, to ja już sobie wyobrażam, co będzie. Następnego dnia „czterdziestka" wypisuje się ze szpitala. Rezygnuje z zabiegu. Przed wyjściem starannie nakłada makijaż. Wysokim golfem osłania znamię na szyi. Zadowolona z nagle podjętej decyzji. - Życzę paniom szczęścia, powodzenia i udanych operacji -mówi, stojąc w drzwiach naszej sali. Przyszła się pożegnać. Chyba nawet nie czuje do mnie żalu. Rozwiałam jej wątpliwości i pomogłam podjąć właściwą decyzję? Pewnie bardzo bała się operacji. „Czterdziestka" już opuściła szpital. A ja cały dzień mam wyrzuty sumienia. Może zupełnie niepotrzebnie? 140 * * * Koleżanki z akademika wypożyczyły pół biblioteki, wysyłają mi lektury. Paczki z książkami dostaję partiami. Pan dyrektor przychodzi popołudniami i, tak jak Marek, pyta o samopoczucie. - Fizyczne? Dobre. Psychiczne? Kompletne dno - odpowiadam. Widzi, że jestem udręczona. Wszyscy to widzą. Oddziałowa Iza daje mi klucz od gabinetu z napisem na drzwiach: „Fizykoterapia". - Będziesz się tu mogła uczyć popołudniami, wieczorami i nocami. Będziesz mieć spokój. Gdybym się uparła, w sali też mogłabym się uczyć. Ale trudno tu o skupienie. Przedpołudnia i popołudnia wypełnia nam przecież życie towarzyskie. Biegamy do świetlicy na kawę, przesiadujemy przed telewizorem. W soboty i niedziele, gdy pan dyrektor poza szpitalem, o czym wiemy, bo jego mieszkanie sąsiaduje ze świetlicą, oglądamy filmy nie do godziny dwudziestej drugiej, jak nakazuje regulamin szpitalny, lecz do późnej nocy. Robimy też rzeczy absolutnie zakazane, niedozwolone. Do budynku szpitala przylega ni to sad, ni to park, po którym spacerujemy. W letnie, upalne dni siadamy na ławkach albo wprost na murawie i opalamy się, czego oczywiście nie powinniśmy robić. W parku-sadzie rosną drzewa ozdobne i owocowe. Głównie jabłonie i śliwy. Poprzednim razem spotkałyśmy się tu z Julią wczesną jesienią, w porze dojrzewania śliwek. W sobotni późny wieczór, pod nieobecność pana dyrektora, całe towarzystwo zasiedziało się w świetlicy przed telewizorem prawie do północy. O północy zachciało nam się śliwek. Wprawdzie budynek szpitala zamknięty na cztery spusty, ale w świetlicy są przecież okna. Doraźnie można je potraktować jak drzwi. Julia jednym susem przeskoczyła parapet, ja za nią i teraz już bez trudu mogłyśmy się wdrapać na dorodne, rozłożyste śliwy. W jasną, księżycową noc trzęsłyśmy śliwki. Fioletowy grad dojrzałych, słodkich owoców spadał z drzew. Trawa pod drzewami oszroniona, zimna, śliwki oszronione, zimne, ręce zgrabiałe z zimna przy zbieraniu owoców, ale ileż zadowolenia! Miejsca po przeszczepach - u mnie na biodrze, a u Julii na udzie - wcale, ale to wcale nie bolały nas podczas wspinaczki na drzewa. To znak, że rana chyba już zagojona. Miewamy tu jeszcze inne rewelacyjne pomysły. Latem, kiedy Stasia miała nocny dyżur, dyżurowaliśmy wraz z nią w pięć osób. Rozsiedliśmy się w dyżurce pielęgniarskiej: 141 Józek z ręką, Heniek z długim nosem, Piotr po oparzeniu, Julia i ja. O świcie Józek wpadł na genialny pomysł. Otóż włoży na głowę czepek Stasi i dla żartu wejdzie do swojej sali. Będzie mierzyć kolegom temperaturę. Jako pielęgniarka. Marian, po korekcji nosa, trzeci dzień po zabiegu, obudził się, zobaczył nad sobą twarz Józka w pielęgniarskim czepku. Nie wiadomo, dlaczego się przestraszył, przeraził, dlaczego zaniemówił. Józek w czepku naprawdę wyglądał dobrze. Marian z emocji dostał krwotoku. Józek musiał opuścić szpital wcześniej. Stasia została wezwana do pana dyrektora. Skończyło się na wielkiej awanturze. A przecież było tak wesoło. Pytania o miłość Podczas tego pobytu coraz częściej spędzam noc w gabinecie fizykoterapii. Czytam lektury, przygotowuję się do magisterium. Mogę palić światło tak długo, jak zechcę. Regulamin szpitala już mnie nie obowiązuje. Po południu, wieczorem i nocą gabinet fizykoterapii staje się moim gabinetem naukowym. Wie o tym pan dyrektor, wiedzą lekarze. Oni też się uczą. Rozumieją, że studia są dla mnie tak samo ważne jak zabiegi. Młodzi chirurdzy wprawdzie nie mają dostępu do literatury zachodniej, do specjalistycznego sprzętu wysokiej klasy, ale są głodni wiedzy. Ten głód pomaga im zaspokoić Ada. 142 * * * Ada. Wysoka, szczupła, szatynka, z pięknymi, dużymi, niebieskimi oczami. Historyk z wykształcenia, kustosz biblioteki akademii medycznej w dużym mieście. Grubo po czterdziestce. Z natury idealistka, przeświadczona o wielkiej, ludzkiej dobroci. Wokół siebie tworzy atmosferę spokoju i bezpieczeństwa. Od dzieciństwa dźwiga wielki, niewidzialny wór z kompleksem z powodu nosa. Nos jest rzeczywiście duży, wydatny, zakłóca harmonię i proporcje jej drobnej twarzy. Być może z powodu nosa nie wyszła za mąż. A może z powodu zdjęcia pięknego, młodego mężczyzny, które nosi w torebce? - To znajomość ze studiów - mówi któregoś dnia. - Układaliśmy życiowe plany. Ale on nie żyje. Był jedynakiem. Do dziś odwiedzam i opiekuję się jego matką. To pogodna, miła staruszka, czeka na mnie, traktuje jak córkę. Może więc Ada nie ułożyła sobie życia, bo uważa, że powinna być wierna przyrzeczeniu, które kiedyś złożyła mężczyźnie ze zdjęcia? Poznałam ją w bibliotece akademii medycznej. Szukałam literatury na temat rozwoju chirurgii plastycznej. Poprosiłam o pomoc w zebraniu bibliografii. - Proszę chwileczkę zaczekać - powiedziała i krokiem baletni-cy opuściła czytelnię. Po chwili ustawiła przede mną na stoliku stos książek i kilka czasopism. Gdy zrobiłam sobie przerwę w czytaniu i wyszłam na korytarz, zaprosiła mnie na herbatę. Nie kryła, że chirurgia plastyczna interesuje ją z tego samego powodu, co mnie. Już jest po pierwszej wizycie w uzdrowisku i wstępnych rozmowach z panem dyrektorem. Ma wyznaczony termin zabiegu. Bardzo się boi, bardzo denerwuje. Może niepotrzebna ta operacja w jej wieku? W jakim wieku? Akurat u Ady wieku nie widać. Z duszy i postrzegania świata poetka, piękno ma wypisane na twarzy, widać je w oczach. - Nos powinnaś zmniejszyć. Po operacji będziesz innym człowiekiem. Pierwszy raz zachęcam kogoś do poddania się bolesnemu zabiegowi. Polubiłam Adę. Takich niecodziennych, subtelnych osób, nie spotyka się często. Dzieli nas różnica wieku, łączy zainteresowanie chirurgią plastyczną i polanickim szpitalem oraz chęć pozbycia się ciężaru psychicznego, który obie dźwigamy. Ale akurat o tym nie musimy rozmawiać. Pan dyrektor z Polanicy Zdroju sprzyja Adzie. Docenia jej starania. Ada odkłada dla tamtejszych lekarzy zachodnie pisma specjalistyczne. Wypożycza je albo na własną rękę daje im na zawsze po jednym egzemplarzu, gdy biblioteka dostaje dwa identyczne. Ustalamy, że obie, każda oddzielnie, poprosi pana dyrektora 143 144 o taki termin przyjęcia do szpitala, byśmy mogły być tam w tym samym czasie. - Będzie mi raźniej, gdy pojadę z tobą, gdy razem pobędziemy w szpitalu - mówi, bo już wie, że od lat jestem związana z Polanicą, a szpital stał się moim drugim domem. Zamiar realizujemy. Latem zajmujemy trzyłóżkową, narożną salę. Ada trzęsie się, denerwuje przed zabiegiem. Za dużo wie na temat korekcji nosów? Za dużo się naczytała? - Zobaczysz, wszystko się uda i wcale nie będzie bolało. Kłamię świadomie, bo przecież wiem, że żaden zabieg nie jest tu bezbolesny. Bólu nie czuje się podczas operacji, ale kilka godzin po niej, gdy środki znieczulające przestają działać... Wtedy poznajemy różne odcienie bólu. Adę będzie operować młody chirurg. Już jej powiedział, że trzeba ściąć kość, zmniejszyć garb nosa. - Weroniko? Naprawdę uważasz, że dobrze zrobiłam, decydując się na zabieg? - To świetna, mądra decyzja. Będzie ci lżej na duszy. Uwierz mi. Ada, krucha i wiotka, źle znosiła stan po operacji. Długo dochodziła do siebie. Za to szpital opuszczała odmieniona i radosna. Pobyt w uzdrowisku bardzo nas zbliżył. Polubiłyśmy to miejsce. Teraz mamy już wspólnych znajomych i wspólne tematy. Kiedy spotykamy się w bibliotece, Ada wypytuje o lekarzy, o pielęgniarki, o atmosferę w szpitalu. Śledzi ich publikacje. - Młody chirurg znów ma artykuł w prestiżowym miesięczniku medycznym. Daleko zajdzie - mówi Ada. Pośredniczę w przekazywaniu polaniczanom zachodniej literatury, którą dla nich gromadzi. Szczególnymi względami obdarza Marka i młodego chirurga. U obu bardzo ceni ambicje. Marek dość często pojawia się w bibliotece. Lubi towarzystwo Ady. Lubi posiedzieć z nią przy herbacie i porozmawiać w jej służbowym pokoju. Pokój jest nieduży, narożny, przytulny i ciemny, prawie na poddaszu. Latem szyby dwu okien muskają liście wiekowego kasztanowca. To jest świetne miejsce na filozoficzne rozmowy, jakie godzinami mogą wieść i Ada, i Marek. - Markowi chyba za ciasno w uzdrowisku. Był tu niedawno. Jest bardzo ambitny. Wierzę, że po specjalizacji szybko zrobi doktorat. Ada zakończyła leczenie. A ja jeżdżę tu i jeżdżę bez końca. Bywa że w roku mam cztery operacje. - Jesteś moim osobistym doręczycielem - żartuje, gdy w drodze do szpitala wpadam do bibliotelci. Paczki z zachodnią literaturą już są przygotowane. Wiem, że lekarze ucieszą się bardzo. Za obce czasopisma niezmiernie są jej wdzięczni najmłodsi chirurdzy. Przeczuwają nadchodzące zmiany, biegają na prywatne lekcje języka angielskiego. Robią specjalizacje pod kierunkiem pana dyrektora i pracują nad doktoratami. Za dziesięć, za dwadzieścia lat ich wiedza wprowadzi polską chirurgię plastyczną na światowe szczyty. Młody, ambitny lekarz, który szybko biega po schodach, który mnie operuje i którego ciągle trochę się boję, nie ma jeszcze doktoratu. Ale za kilka lat ulepszy metody przeprowadzania najtrudniejszych zabiegów twarzy, z przemieszczaniem oczodołów włącznie. Wymyśli sprzęt do wydłużania kości żuchwy i szczęki. Z jego metod korzystać będą i Amerykanie, i Anglicy. Młody lekarz, a w niedalekiej przyszłości profesor i dyrektor szpitala, zostanie prezydentem elitarnego Europejskiego Towarzystwa Chirurgii Twarzowo-Czaszkowej z siedzibą we Francji. Oferty współpracy będą mu słać renomowane kliniki z całego świata. Ale on nigdy nie wyjedzie stąd na dłużej. Nawet wtedy, gdy zrobi habilitację, gdy zostanie profesorem, gdy zastąpi swego mistrza na dyrektorskim stanowisku i będzie sławny w świecie. W szarych, ubogich latach osiemdziesiątych fala polskiej inteligencji popłynie na Zachód, a on, już wtedy profesor, będzie wracać z Niemiec, z Francji i Szwajcarii, podróżując pod prąd emigracyjnego nurtu. - Wszyscy nie mogli stąd wyjechać. Ktoś musiał przecież zostać, by operować polskich pacjentów. Dokąd oni mieliby pójść? Tak za kilka lat profesorowa tłumaczyć będzie postawę i zachowanie męża. * * * Tym razem najgorsze chwile mam już chyba za sobą. Po wycięciu i zszyciu martwicy jeszcze tylko dwa tygodnie siedzenia w szpi- 145 146 talu. Ale już się wygrzebałam z beznadziejnej, czarnej, depresyjnej dziury. Zanurzam się w lektury, wyobraźnią wędruję po innych krajach i innych epokach. Jak dawniej, jak przy kopaniu ziemniaków na obiad w rodzinnej wsi, towarzyszę tragicznym, romantycznym bohaterom literackim w ich wzlotach i upadkach. Wreszcie mogę się naczytać do syta. Po południu, gdy Jasia, fizykoterapeutka i masażystka, idzie do domu, wyciągam się na kozetce w gabinecie fizykoterapii i obkładam książkami. Na godzinę, na dwie zapominam o sobie, o szpitalu i myślę już tylko o szaleństwach bohemy lat dwudziestych minionego wieku, bo właśnie zanurzyłam się w lektury z tego okresu. Artyści, literaci tworzyli niezwykły krąg w moim ulubionym Krakowie. Chodzili tymi samymi ulicami, co ja. Patrzyli na znane mi kamienice, spotykali się w znanych mi kawiarniach. Często wyprawiali się na Podtatrze, do Zakopanego, gdzie romansowali, kochali się. Tam powstawały ich najwspanialsze dzieła. Dziś posiedzę i poczytam do rana. W środku nocy, gdy uzdrowisko śpi, z lektur, które porozkładałam na kozetce, na podłodze i na biurku, jak żywi wychodzą: Witkacy, Szymanowski, Iwaszkiewicz i romantyczna, lekka jak muślinowa mgiełka, Pawlikowska-Jasnorzewska. Fiołkowymi oczami patrzy na swojego Jaśka. Zakochana w nim nieprzytomnie. Krakowski dworek, krakowskie salony zamieniła na zamożną góralską chałupę pod Giewontem, bo jej Jasiek to góral z krwi i kości. Poetka szamocze się w bezsenne noce, nie może pomieścić w sobie uczucia. To, co czuje, przelewa na papier. Moja miłość przeszła w wichr wiosenny -w wichr wiosenny - me szaleństwo w burzę -w burzę - moja rozkosz w dreszcz senny -w dreszcz senny - moja wiosna w róże - Z wichru spłynie moja miłość nowa -miłość nowa - z burzy szał wystrzeli -szał wystrzeli - sen rozkosz wychowa, wiosna wstanie w różanej kąpieli. Ci najwybitniejsi pojawili się w mojej wyobraźni właśnie teraz, w zimową noc. Przemawiają do mnie najpiękniejszym językiem. Opowiadają o górach i szlakach, które ja przecież także znam. W lekturach odnajduję coś bliskiego. Już wiem, że do pięknych, szalonych, niezwykłych i heroicznych działań prawie zawsze mobilizowała artystów miłość do kobiety. Najpiękniejsza miłość często rodziła się właśnie w górach. Potrzebna jej jest ta niezwykła oprawa, jaką są góry. Leżę na kozetce w gabinecie fizykoterapii, w kącie pali się lampa solluxu. W mojej sali panie śpią. Cały szpital śpi. Za oknem, na zboczach gór, tylko gdzieniegdzie migoce światełko. Uzdrowisko, ośnieżone, błękitne w księżycowej poświacie, także w głębokim śnie. W dyżurce pielęgniarskiej, z głową na biurku, drzemie drobna, krępa Stasia. Zdjęła czepek, nogi podkurczyła na fotelu, owinęła się moim kocem, który dziś nie będzie mi potrzebny. Czytanie w bezsenne noce staje się nie tyle obowiązkiem, przygotowaniem do obrony pracy magisterskiej, ile przyjemnością, chwilą zapomnienia, ucieczką od tego, co mnie otacza, w czym tkwię. Teraz rozmyślam, analizuję stan ducha nazywany miłością. Pewnie musi to być niezwykle silne i ważne uczucie, skoro mężczyźni z powodu miłości pojedynkowali się, strzelali do siebie, ginęli, oddawali za nie życie. Kobiety z wielkiej miłości jechały za swoimi mężczyznami do innych krajów, wyprawiały się za nimi nawet na zesłanie, na Sybir. Albo przenosiły się z krakowskich luksusów do góralsłdej izby, byle być blisko Jaśka, Józka, Jędrka. Uczucie popychało ludzi do nadzwyczajnych działań, jakby byli w hipnozie. Czy mnie byłoby stać na taki zryw, na taki heroizm? Nie wiem. Dotąd nie doznałam uczucia, które nazywają miłością. To pewnie jeszcze przede mną. To mi się przydarzy, gdy poznam kogoś, kto mnie zafascynuje. To mi się przydarzy, gdy komuś się spodobam i ten ktoś mnie zaakceptuje. Tak, to z pewnością i mnie się przydarzy, ale dopiero po operacjach. Gdy przeszczep pięknie się wygoi, gdy zblednie. Na razie, połatany, poprzycinany, pozszywany, nie wygląda do- 147 148 brze. W tym stanie muszę jednak wytrwać tylko kilka miesięcy. Pan dyrektor już mi powiedział, że do czerwca wygląd twarzy może się korzystnie zmienić, znacznie poprawić. W czerwcu mam się tu stawić kolejny raz. Już nie liczę, który. Pewnie znów czeka mnie zabieg. Nie wierzę zapewnieniom pana dyrektora, że będzie lepiej. Nie będzie. Każdego dnia coraz bardziej jestem tego pewna. Ale już nie rozpaczam. Nie dźwigam przecież sama, w pojedynkę, psychicznego ciężaru, który tak bardzo mnie przytłacza. Pan dyrektor jest obok mnie, więc coś postanowi. Młody chirurg jest obok mnie, więc coś wymyśli. Gdy znów wpadnę w depresyjną czarną dziurę, rękę poda mi Marek. Wrócę tu w czerwcu jak do domu. Pielęgniarki się ucieszą, salowe się ucieszą, nawet sekretarka pana dyrektora powita mnie serdecznie. Szpital pełen jest bliskich mi ludzi. A zresztą, może i mnie się wreszcie powiedzie? Tak jak Natal-ce, która trafiła do mojej sali. Filigranowa blondynka, z długimi, prostymi włosami. Ma zaledwie dwadzieścia dwa lata, a już jest po amputacji obu piersi. Dzisiaj usnęła zaraz po wieczornej wizycie. Uspokojona, radosna, szczęśliwa. Ani nie zdążyła wyjść za mąż, ani założyć rodziny, gdy lekarz powiedział: - Nowotwór złośliwy. Rak, rozlewa się wyjątkowo szybko. Trzeba jak najszybciej amputować obie piersi. Natalce już odrosły włosy po terapii chemicznej i naświetlaniach. Codziennie rano i wieczorem, pół godziny starannie szczotkuje bujną fryzurę. Cieszy się włosami tak, jakby nagle odzyskała coś drogiego, bezpowrotnie utraconego. Przed dwoma tygodniami, po wieczornej wizycie pielęgniarka powiedziała: - Jutro idzie pani na zabieg. Proszę się przygotować. Natalkę ogarnęła panika. Najpierw zaczęła dygotać, potem bez sił opadła na łóżko. Nie mogła ruszyć ani nogą, ani ręką. To prawda, marzyła o odtworzeniu piersi. To prawda, że przyjęcie do szpitala uznała za dar i uśmiech losu. Dotychczas operacja była jednak dla niej czymś odległym, prawie nierealnym. Dlatego teraz, gdy pielęgniarka powiedziała: - Jutro idzie pani na zabieg - wpadła w popłoch. - Uwolnisz się od zmartwień, będziesz mieć śliczne, nowe piersi - pocieszały ją sąsiadki. Słów pociechy chyba nawet nie słyszała. Porcelanowo blada, podniosła się, usiadła na łóżku. Patrzyła na nas, nie kryjąc przerażenia. Milczała cały wieczór i cały ranek. Dwie tabletki luminalu nieco wyciszyły w niej lęk, ale gdy pielęgniarka prowadziła ją na blok operacyjny, znów dopadł ją ten nieznośny dygot. Na piersi Natalki poszły mięśnie i skóra z pleców. Za kilka, za kilkanaście lat chirurdzy będą odtwarzać piersi, wszywając specjalne protezy pod przeszczepiony mięsień i pod skórę. Na razie szpital protez nie dostaje, kupić ich w kraju jeszcze nie można, a sprowadzić z Zachodu bardzo trudno. Są niewyobrażalnie drogie. Po tygodniu, podczas opatrunku, Natalka obejrzała swój nowy, naturalny, nie sztuczny, biust. - Jest jak prawdziwy! - wyszeptała. W łazience w lustrze obejrzała ślad na plecach. Spodziewała się większego spustoszenia. A zobaczyła, dwie kreski po cięciach. Piersi rekonstruował młody chirurg. Natalka jest nim zachwycona. - Taki zdolny, taki wspaniały, taki... Dziś od rana obnosiła się z wielką radością. Wieczorem, zmęczona euforią, szczęściem, usnęła wcześniej niż zwykle. Przed chwilą byłam w swojej sali. Minęła północ. Weszłam na palcach, z pudła pod łóżkiem wyciągnęłam dwie lektury. Spojrzałam na Natalkę. Oddychała głęboko, uśmiechała się przez sen. - Nawet we śnie jest szczęśliwa - pomyślałam. * * * Znów środa, dzień wypisów. Czas na mnie. 149 Z ciężkim sercem, z widocznym opatrunkiem na twarzy, opuszczam szpital. Tu, otoczona serdecznością, czułam się bezpiecznie. Pan dyrektor martwił się moim stanem i samopoczuciem, młody chirurg przejmował się moim wyglądem i efektem zabiegu, Marek pocieszał mnie, stawiał psychicznie na nogi w czasie popołudniowych dyżurów, pielęgniarki zajmowały się mną jak kimś bliskim. Nawet salowe i kucharki okazywały mi nadzwyczajną życzliwość. Za murami szpitala zderzę się z inną, bezwzględną rzeczywistością. 150 Od trzech lat mieszkam w nowoczesnym akademiku, w pokoju dwuosobowym. Dwie dwójki łączą wspólny balkon, łazienka i przedpokój. Mamy komfort. W akademiku koleżanki już wiedzą, bo wysłałam im pocztówkę ze szpitala, że zabieg chyba trzeba będzie powtórzyć, że są komplikacje. Gdy wracam, o nic nie pytają, nie przyglądają mi się natarczywie. Są taktowne, życzliwe, przyjazne, gotowe i chętne do pomocy. Chcą mi przynosić posiłki ze stołówki - nie będę musiała od razu stykać się z tłumem studentów, jaki ustawia się w kolejce po posiłki. Stołówka jest ogromna, nowoczesna, z oszkloną ścianą. Jednorazowo wydaje kilka tysięcy posiłków. Stołuje się w niej i uniwersytet, i politechnika, i AGH. - Dziękuję wam, ale nie możecie mi pomóc. Muszę polubić opatrunek na twarzy, muszę wyjść do ludzi. Są trochę zawiedzione, trochę rozczarowane. Już nawet podzieliły się obowiązkami. Anka miała mi przynosić śniadania, Miśka obiady, a Zocha kolacje. A ja mogłabym spokojnie siedzieć w pokoju i nie narażać się na ciekawskie spojrzenia. Odgrodzenie się od świata, od życia nie ma jednak większego sensu. Poza tym nie za bardzo mogę zajmować się tylko sobą, bo obok ciągle jest ktoś, kto potrzebuje mojej pomocy. Teraz pilnej pomocy potrzebuje Janusz. Jest tak urodziwy, że w akademicldej stołówce oglądają się za nim wszystkie dziewczyny. Gdy stoję z nim w długiej kolejce po posiłki, dla żartu mówię głośno, że właśnie wygrał konkurs i dostał główną rolę amanta w filmie, który właśnie powstaje. Karna, spokojna, uporządkowana dotąd kolejka łamie się, a wokół czerwonego jak piwonia Janusza robi się tłoczno. - Janusz już rozdaje autografy - mówię scenicznym szeptem. I widzę, że tu też są już chętne. Janusz jest bardzo nieszczęśliwy. Niedawne samobójstwo ojca odcisnęło głęboki ślad w jego psychice. Chyba ma żal do matki. W domu zostało młodsze rodzeństwo. Janusz wynajmuje pokój na mieście, dzieli go z kolegą. O rodzinie i nieszczęściu opowiada ostrożnie, jakby dotykał bardzo bolesnego miejsca. Mówi mi to, o czym nawet nie wspomina swojej dziewczynie, mojej koleżance z wydziału. Janusz nie jest pewny jej wierności. Przykleił się i szuka ratunku u mnie. - Ona znów się umówiła z Bartkiem! Co robić, co robić? Przestał się uczyć, nie zdaje egzaminów w terminie. - Musisz skończyć studia. Nie lamentuj, nie rozpaczaj, w ten sposób nie zyskasz względów Martyny. Musisz być twardy. Ale Janusz nie ma sił, by być twardym i walczyć o Martynę. Samobójstwo ojca zawisło nad nim jak cień. Pogubił się w życiu. Nie wie, co ważne, co bez znaczenia, szuka oparcia. Szkoda, że nie potrafi wykorzystać atutu jaki ma, czyli nieprzeciętnej urody. Januszowi naprawdę trzeba pomóc. Muszę tak ustawić Martynę, by go nie raniła. Kto wie, może mi się to uda? W najpiękniejszych butach świata, w tych długich do kolan, biegam na zajęcia aż do wiosny. Kolegom długi już zwróciłam. Zresztą nie mogę się za bardzo przejmować wyglądem, bo trzeba dorabiać tłumaczeniami, trzeba godzinami siedzieć w bibliotece, trzeba przygotowywać się do zajęć, do egzaminów, trzeba gromadzić bibliografię i materiały do pracy magisterskiej. Biblioteka uniwersytecka jest teraz miejscem, gdzie spotykamy się, by poopowiadać sobie, co będziemy robić w przyszłości. Bolo z mojego roku już wie, jak się w życiu urządzić. W Kieleckiem poznał zamożną dziewczynę. - Przyszły teścio ma kilkanaście hektarów. Zostanę na wsi. Bę- 151 152 dę rolnikiem. Zajmę się hodowlą krów. Wiecie, ile na takiej hodowli można zarobić? - pyta retorycznie. Na chwilę wyszedł z czytelni, odłożywszy lektury ze średniowiecza. Bolo pisze pracę na temat średniowiecza, gdzie nie ma mowy 0 rolnictwie. Humanista, polonista, zamierza ożenić się bogato. Karierę życiową będzie robić na wsi, w rolnictwie. Niech robi. Bolo nie pochodzi ze wsi. My z Marylką pochodzimy. Wiemy, że na wsi nie można zrobić żadnej kariery, ale nie wyprowadzamy Bolą z błędu. Marylkę spotkałam na pierwszych zajęciach pierwszego roku. Zaprzyjaźniłyśmy się od razu, zbliżyło nas wiejskie pochodzenie. Mieszkamy w tym samym akademiku. Wiosną, gdy najwięcej nauki przed sesją egzaminacyjną, otrzymujemy z domu wiadomości, które spędzają nam sen z oczu: Przyjedź! Buraki strasznie zarosły! Taki list - wezwanie i prośbę zarazem - dostaję od mamy. Rodzicom Marylki chwastami zarasta plantacja tytoniu. Nasze miejskie koleżanki, nieobarczone burakami i tytoniem, stroją się, biegają na randki, bo pora odpowiednia. Kwitną bzy, tulipany, konwalie. Śpiewają słowiki. Koleżanki wieczorami rozprawiają o romansach, natomiast my zdajemy szybko po kilka egzaminów, przerywamy naukę, pędzimy do buraków i tytoniu. Po tygodniu wracamy nieludzko zmęczone, ale uradowane. Zdążyłyśmy oblecieć motyką hektary buraków 1 tytoniu, a teraz już ze spokojną głową możemy przygotowywać się do kolejnych egzaminów. Marylka denerwuje mnie, wręcz irytuje. Chce uszczęśliwić, uratować cały świat. A przecież to niemożliwe. Ona też ma waletkę - Baśkę. Baśka nocowała na korytarzu w akademiku, pod kominem. Spała na podłodze, przykryła się kocem, wokół rozłożyła torby, książki i drobiazgi. - Baśka nie może koczować pod kominem. Wezmę ją na waletkę. Odstąpię jej pół łóżka - powiedziała Marylka i przygarnęła ją. Baśka jest zupełnie nieodporna psychicznie. I nieodpowiedzialna, nierozsądna. Zakochała się w asystencie. Romans trwał krótko, asystent miał Baśki dość, postanowił się z nią rozstać. Któregoś dnia, gdy Maryłka wróciła z zajęć, weszła do pokoju i od progu krzyknęła z przerażenia. Na podłodze, w nocnej koszuli leżała Baśka. Nieprzytomna. Nafaszerowała się tabletkami nasennymi. Zostawiła list. Życie bez niego nie ma sensu. Nie chcę żyć. Przepraszam Cię, Marylko. Nie myśl o mnie źle. Baśka Telefon po pogotowie, płukanie żołądka, Baśka odratowana. Ale tylko na tydzień. Asystent nie wraca, Baśka znów łyka tabletki. I tym razem Maryłka zdążyła. - Będziesz ją tak pilnować dzień i noc? Na asystenta nie ma co liczyć. On nie chce Baśki. A jeśli ona znów zakocha się nieszczęśliwie? Do Marylki nie trafiają żadne argumenty. Nie przepędzi Baśki, rozumie ją, bo sama też jest zakochana. Maj, pachną bzy i konwalie. Wieczorem, po deszczu, od zapachu kasztanowców na Plantach kręci się w głowie. Bardzo trudno skupić się nad książką. Postanawiamy uczyć się w dzień. - Wniesiemy stół na balkon. Usiądziemy na stole, nogi przerzucimy przez balustradę, na zewnątrz. Włożymy opalacze. Pouczymy się i poopalamy za jednym zamachem. Pomysł Marylki jest świetny. Już siedzimy, już machamy swobodnie nogami... - Patrz! - mówi Maryłka. - Chłopcy z akademika z naprzeciwka nagle pozasłaniali okna. Po południu Renek przychodzi z pretensjami. - Musicie się wystawiać takie porozbierane? Nic nam nie wchodzi do głowy, gdy tak siedzicie i wymachujecie nogami. Miejcie litość, dajcie się pouczyć. W środku nocy pod naszym oknem, pod balkonem, słychać śpiew. Koledzy z naprzeciwka widzą, że w pokojach palą się światła, znak wkuwania. Stoją na dole, grają na gitarze, śpiewają: Drżą palmy wysmukłe, południowy wieje wiatr... 153 Wprawdzie jest noc, ale nie chce nam się spać, nie jesteśmy zmęczone. Chce się nam biec na Planty, chce się nam biec daleko, przed siebie, nie wiadomo dokąd. Coś nas niepokoi, coś od środka rozsadza, co to może być? Dlaczego ten nieokreślony, radosny niepokój ogarnia nas właśnie teraz, w majową noc? W czerwcu mam już zdane egzaminy. Praca magisterska też właściwie napisana, prawie na ukończeniu. Koleżanki planują wakacje. Zośka chce pracować na szwedzkim promie, będzie kelnerką, Anka jedzie do pracy na Bałkany. Obie zarobią i poznają kawał świata. A mój świat to ciągle szpital. Zapasy z losem 154 Autobus zatrzymał się na przystanku pod hotelem miejskim. Za hotelem dom handlowy, a za nim znajoma rzeczka, na horyzoncie góry. Wystarczy minąć hotel, dom handlowy, skręcić w lewo i już się jest na głównym pasażu uzdrowiska. Stąd droga wiedzie do pijalni wód, do parku, do domu zdrojowego. Za zakrętem widać budynek szpitala. Trzeba przejść zaledwie kilkaset metrów przez mostek, a potem opuścić pasaż i wspiąć się schodami pod górę, by stanąć przed znajomymi drzwiami. Za drzwiami wąski korytarz, a w nim tłum ludzi. W świetlicy też tłum, jak kiedyś, jak przed laty, jak każdego tygodnia także teraz. Jest tak, jak przypuszczałam. Pan dyrektor przy przyjęciu mówi: - Jeszcze raz usuniemy część przeszczepu, położymy nowy. Teraz na pewno będzie ładnie. Młody chirurg chyba już mną zmęczony. Ale nie okazuje tego. Na zabieg nie czekam długo. Po dwóch dniach znów bezsenna noc przed operacją, oględziny i znana droga na blok operacyjny. Gdy już leżę na wózku, na moment przed uśpieniem patrzę na zieleń za oknem. - A gdybym się tak nie obudziła? Gdybym usnęła na zawsze? Czy byłoby mi żal tego, co zostawiam? I tego, co przede mną, czego jeszcze nie znam? Chyba nie. A może jednak żal? Boże, dlaczego tak myślę? Na pewno się obudzę! - Postaram się, żebyś miała piękne sny - mówi Ewa. Ukłucie i już wszystko poza mną. * * * Bardzo ciekawe mam towarzystwo na sali. Olę z niedorozwiniętą szczęką i przerośniętą żuchwą oraz kolejną panią reżyser. Pani reżyser z poprzedniego pobytu zainscenizowała spektakl w dniu służby zdrowia. Były kwiaty, pani reżyser złożyła lekarzom życzenia podczas wizyty ogólnej, a mnie wydelegowała z bukietem do sali opatrunkowej, bym powiedziała kilka słów od siebie, ale w imieniu pacjentów, i to tuż przed oględzinami. Przygotowała tekst, który miałam wygłosić. Zrezygnowałam z jej sugestii. Gdy weszłam, dokładnie zamknęłam za sobą drzwi sali opatrunkowej. Niech nie słyszą moich słów ci stojący na korytarzu w oczekiwaniu na oględziny. - Życzę wam sił, żelaznego zdrowia i wyjątkowo ciekawych przypadków fizycznych. Skomplikowanych niedorozwojów, prze-rośniętych nosów, żuchw i szczęk. Wiem, że reperując te ułomności, jesteście w swoim żywiole. Na tych nosach, żuchwach, szczękach zrobicie kiedyś wielką karierę. Natomiast nie życzę wam skomplikowanych przypadków psychicznych. Ja wam wystarczam za wszystkie. Czy normalna pacjentka, która boi się zabiegu i sali operacyjnej, mogłaby im składać takie życzenia? Czy mogłaby im życzyć ciekawych przypadków? Tak może mówić tylko ktoś, kto nie mieści się w tak zwanej normie przeciętnego pacjenta, czyli ja. Lekarzy czekał ciężki dzień. Moment rozbawienia naprawdę im się należał. Docenili żart. Obecna pani reżyser różni się od poprzedniczki. Tamta usuwała zmarszczki, naprawdę była wiekowa. Ta jest znacznie młodsza. Żywa, energiczna, szczupła szatynka. Pracuje w teatrze. Pobyt Oli w szpitalu jest oczywisty, pobyt pani reżyser kwestionują sąsiadki z sali obok. Ale są w błędzie. Pani reżyser ma trzecią powiekę, czyli dodatkowy fałd skóry, 155 156 który z upływem lat wiotczeje, opada na powiekę właściwą, przysłania gałkę oczną, ogranicza widzenie. Fałd trzeba wyciąć. Przy tej okazji pani reżyser poprosiła o usunięcie zmarszczek, które są ledwo, ledwo widoczne. Jestem pewna, że reżyser uprawia zawód, w którym uroda jest ważna. Miła, uczynna pani w średnim wieku. Patrzy na mnie z troską, więc cieszę się, że przyjechała, że jest. Gdy wracam z zabiegu, czuwa przy moim łóżku i przejęta pyta: - Poprawić ci poduszkę? Może wypijesz odrobinę soczku? Powiedz... Albo nie, nie mów. Lepiej napisz. Potrzebujesz czegoś jeszcze? Potrzebuję snu, nadziei i przekonania, że tym razem nie czekają mnie już żadne komplikacje. Znów mam hełm na głowie, biodra obandażowane. Przed zabiegiem nawet nie prosiłam młodego chirurga o oszczędzenie ud. Pamiętał. Przeszczep pobrał wysoko z drugiego biodra. Przejmuje się mną bardziej niż poprzednio. Może boi się kolejnego niepowodzenia? Żal mi go. Wiem, że bardzo się stara. Po południu, po zabiegach i opatrunkach przyszedł zapytać, jak się czuję. - Dobrze. Nawet bardzo dobrze - piszę na kartce. Tym razem postanowiłam milczeć jak grób. Zachowam kamienną twarz, by nie drgnął żaden mięsień. Niespodziewana wizyta chirurga wzmacnia mnie psychicznie. To przecież dowód, że na rezultacie zabiegu nie tylko mnie zależy. Bardzo zależy również lekarzowi. Takie myślenie dodaje mi otuchy, wiary w sens zabiegów i większej pewności, że nie sama walczę z losem. W sobotę już wiemy, że pana dyrektora nie ma w szpitalu. Dyżur pełni romansowy. Zaledwie kilka dni minęło od zabiegu, powinnam jeszcze leżeć. Ale przecież nic, ale to nic mi się nie stanie, jeśli wyjdę na balkon. Przed dwoma laty urządziłam sobie taki spacer i nic się nie stało. Balkon jest tuż za drzwiami naszej narożnej sali. Tym razem mogę wyjść bez strachu, nie natknę się przecież na pana dyrektora. Wyjechał, to się czuje w atmosferze - jest głośno, wesoło, pełny luz. Romansowy na pewno już się opala. Zresztą nie boję się romansowego. Gdyby mnie zobaczył, powiedziałabym: - Sam pan rozumie, o urodę, o opaleniznę trzeba dbać. f Trzymając się ściany, powoli, krok po kroku, jak kiedyś, docieram do balkonu. Tym razem zwabiło mnie jednak nie słońce, lecz męski, solowy śpiew. W tym roku czerwiec nam się udał. Deszczu niewiele, pada tylko tyle, by zrosić kwiaty piwonii i różaneczników na klombach w parku zdrojowym i w przydomowych ogródkach. Są właśnie w pełnym rozkwicie. Dzień jest piękny, słoneczny. Błękitne niebo i intensywnie zielone zbocza gór wyglądają jak kiczowaty obraz amatora. Z balkonu widać chłopaka. Drobny blondynek, siedzi nad brzegiem rzeki, która płynie w dolinie tuż obok wzniesienia, obok naszego szpitala. Chłopak gra na gitarze. I śpiewa. Siedem dziewcząt z Albatrosa, tyś jedyna, Dziś pozostał mi po tobie smutek, żal, Siedemnaście miałaś wtedy lat dziewczyno, aaaa W Augustowie pierwszy raz ujrzałem cię A na imię miałaś Beata... Artysta udaje, że nie dostrzega damskiej, szpitalnej widowni. Na werandach, na balkonach stoją panie. Z opatrunkami na nosach, z widocznymi szwami na twarzach, z rękami w gipsie. Słuchają rozmarzone. Która może, bije brawo. Chłopakowi repertuaru starcza na dwie godziny. * * * W niedzielę wieczorem wszystkim pacjentom udziela się nerwowość. Tak jest zawsze po wiadomości, kto będzie operowany. Z mojej sali jutro na zabieg idą obie. I pani reżyser z trzecią powieką, i Ola. Niby spokojne, niby psychicznie przygotowane, a jednak czuje się ich przedoperacyjne napięcie. Po kąpieli suszą włosy, zmywają lakier z paznokci, byle na czymś skupić uwagę. Sławna reżyser głośno uzasadnia potrzebę operacji. Wiem, że w ten sposób chce zagłuszyć wewnętrzny strach. 157 158 - Pan dyrektor mówił, że z powodu trzeciej powieki bardzo męczy się wzrok. W ogóle trzecia powieka szkodzi oczom i bardzo, ale to bardzo zawęża pole widzenia. No a ta pozostała część operacji, te zmarszczki, to tak przy okazji. Nie jestem pewna, czy pani reżyser nie zrezygnowałaby z zabiegu, gdyby nagle pojawił się lekarz i powiedział: - U pani wszystko w porządku. Nie ma co operować. Ale nikt nie przychodzi, nikt tak nie mówi. Gdy pielęgniarka przynosi luminal, reżyser od razu łyka tabletkę, głowę przykrywa kołdrą i odwraca twarz do ściany. Udajemy, że nie widzimy jej łez. Ola milczy. Jeszcze wczoraj opowiadała, że po wyrównaniu zgryzu będzie mogła sobie zafundować ładną protezę. Na razie zęby ma wstawione byle jak, podpiłowane, dopasowane do nadmiernie wystającej żuchwy i cofniętej szczęki. Ranek. Na oddziale ruch, w salach ruch. U nas zmiana pościeli u pani reżyser i Oli. Obie otępiałe od luminalu, podsypiają przed wizytą. Wizyta lekarska trwa krótko, pospiesznie. Chirurgom zapowiada się ciężki dzień. Olę operować będzie młody chirurg. Panią reżyser pan dyrektor w asyście Marka. Bardzo się z tego cieszę, bo po zabiegu wypytam Marka o wszystko. Na korytarzu już jest wózek ze śniadaniem. Reżyser i Ola poszczą. Zresztą nie jedzenie im w głowie. Już stoją struchlałe przed salą opatrunkową. Nie same przecież, lecz w grupie osób wyznaczonych na dzisiejsze operacje. Zwykle w grafiku jest dziewięć zabiegów. Troje, czworo dzieci, reszta to dorośli. Dziś plan jest inny. Zaledwie parę zabiegów, ale wszystkie skomplikowane, żmudne. Chirurdzy nie uporają się z operacjami do nocy. Mogłabym skubnąć chociaż kawałek bułeczki ze śniadaniowych porcji Oli i pani reżyser. Ale nie skubnę. Boję się komplikacji. Ruszę szczęką, na przeszczepie pojawi się krwiak. Niech już więc będzie zupka przez rurkę. Ciekawość, jak reagują ci przed zabiegiem, wyrywa mnie z łóżka. Biodro już wcale tak nie boli, twarz pod opatrunkowym hełmem także nie. Cóż to komu szkodzi, że popatrzę sobie od progu naszego pokoju na innych struchlałych? Drzwi sali opatrunkowej, przed którą stoi wystraszona kolejka, już się otworzyły. Ci spod sali wchodzą do środka pojedynczo. Ola też wchodzi. Od razu posłusznie kładzie się na stole. Słyszy jak młody chirurg mówi: - To niedorozwój. Szczękę trzeba wysunąć do przodu. Lekarze wianuszkiem otaczają stół, pochylają się nad Olą, jeszcze dyskutują. Zamknęła oczy. Sądziłam, że to tylko ja nie wytrzymuję spojrzenia tylu osób naraz. Ale Ola też nie wytrzymuje. Koniec oględzin. Wraca. - Mam ochotę uciec. Może niepotrzebne to wszystko? Po co mi taki ból? A jeśli nie będzie lepiej? To są na szczęście tylko retoryczne pytania. Na ucieczkę już za późno. Zresztą Ola nie jest pewna, czy ratowałaby się ucieczką, bo przecież do ostatniej chwili, do momentu uśpienia, może powiedzieć - nie! Ale nie powie. Układa się w łóżku, głowę przykrywa kołdrą. Na śniadanie mamy dzisiaj serek, wędlinkę i plasterki pomidora. Ja nie ryzykuję. Ryzykują dziewczyny z przeszczepami z sąsiedniej sali. One też mają dietę płynną, powinny pić zupld przez rurkę. Pokusa jest jednak silniejsza od rozsądku. Po kawałeczku, po odrobince, ostrożnie, pomałutku zjadają śniadanie Oli. Rozglądają się bacznie, czy nie nadchodzi lekarz. Ach, jak cudownie jest poczuć smak zwykłej, suchej bułki! Tej rozkoszy zaznam jednak dopiero za dwa tygodnie. W drzwiach staje pielęgniarka z bloku. - No, pani Olu, idziemy. Ola drży, nogi jej się chwieją jak pijakowi. Jeszcze tylko musi wyjąć z ust protezę i zostawić w ligninie. Więc bach ją do szuflady szafki. Złote pierścionki, kolczyki i zegarek mam przechować ja. Reszta - broszld, spinki - niech zostanie na wierzchu. W progu odwraca się. - Trzymajcie za mnie kciuki - mówi. I zupełnie nie wiadomo, skąd nagle ten grymas twarzy, ta skłonność do płaczu. Odprowadzam ją wzrokiem. Już weszła na blok operacyjny, drzwi zatrzasnęły się za nią. 159 160 Do popołudnia mam czas wolny. Powinnam się uczyć, powinnam czytać lektury, ale nie mogę się skupić. Nie odzyskam spokoju, dopóki z zabiegu nie wróci Ola i pani reżyser. Polubiłam obie. Znam ich rozpacze, lęki, niepokoje. Są teraz częścią mojego, szpitalnego świata, więc mam się o kogo martwić. Po obiedzie pielęgniarki pchają wózek z sali operacyjnej. Wiozą Olę. Zmęczona, włosy mokre od potu, szczęka zdrutowana, połączona, związana z żuchwą. Już jest wybudzona z narkozy, przytomna. Przybiegają sąsiadki z sali obok. Są ciekawe wyniku zabiegu. - O Jezu! To przecież nie Ola, lecz zupełnie ktoś inny - szepcze jedna z nich. Rzeczywiście, Ola wygląda inaczej. Zmienił się rysunek jej twarzy, profil jest zupełnie inny. Nie ma już krótszej szczęki, nie ma zapadniętej górnej wargi i nadmiernie wysuniętej brody. Te nowe, regularne rysy zaraz się zmienią, rozpłyną w narastającym obrzęku, który zniknie dopiero po dwu tygodniach. Ola nie mówi. - Czujesz się dobrze? Mrugnięcie. - Bolało? Mrugnięcie i lekki ruch głową na nie. - Cieszysz się, że już po wszystkim? Oczy na chwilę przymknięte. Czy te oczy mogą kłamać, chyba nie... Sąsiadki to młode dziewczyny. Cieszą się, jakby to im się powiodło. Nucą więc radośnie, chociaż powinno być cicho, żeby Ola mogła spać. Już pielęgniarki ustawiają stojald, zawieszają butelki z płynami do kroplówki. W szczelinę drutu i zębów Ola ma wciśniętą plastikową rurkę. Pracuje motor odsysacza, aparat pozwala Oli pozbyć się krwi i nadmiaru śliny. Pielęgniarki będą czuwać przy niej całą noc. Ola zasypia. Po godzinie od powrotu Oli pojawia się wózek z panią reżyser. Cała głowa w bandażu. Jej też chce się spać. Na razie nic nie mówi, nie opowiada. Najsprawniejszą, najzdrowszą osobą w sali jestem dzisiaj ja. Reżyser wróci do dobrej formy za dwa, trzy dni. Ola, odmieniona, z pięknym profilem, dopiero za lalka tygodni. Po tygodniu już wiadomo, że operacja Oli udana. To wielki sukces młodego chirurga. Niespokojny, ciągle pełen nowych pomysłów, otworzył kolejny rozdział w rozwoju polskiej chirurgii plastycznej. Właśnie Ola rozpoczyna ten nowy etap. Ale ona nawet o tym nie wie. A po co ma wiedzieć? Najważniejsze, że po zdjęciu drucianej konstrukcji zobaczy w lusterku prawidłowy zgryz i ładny profil. * * * Wizyta ogólna. Od rana ruch, mobilizacja, podniecenie. Młody chirurg wpadł na chwilę do Oli. Musi wiedzieć, co powie panu dyrektorowi o stanie pacjentki. A stan jest wspaniały. Ola cieszy się ze zmiany profilu, lekarz się cieszy, zazdroszczę im tej radości. Pan dyrektor wraz z całym orszakiem już jest w sali obok, po chwili wchodzi do naszego pokoju. Zatrzymuje się przy Oli, ogląda ją, nie kryje uznania dla młodszego kolegi. Potem przystaje przy moim łóżku. Prosi, bym podeszła do okna. Uważnie ogląda przeszczep. Niebo bezchmurne, świeci słońce, w sali jasno. Przy tym świetle na mojej twarzy widać wszystko bardzo dokładnie. Jak pod najjaśniejszą lampą. Zdejmuje z oparcia łóżka metalową tablicę z kartą mojego pobytu w szpitalu. Mija czwarty tydzień od dnia przyjęcia i trzeci tydzień od zabiegu. - Weronika? Jutro można panią wypisać. Wiadomość jest nagła i niespodziewana. Przeszczep nie wygląda źle, ale ja, nie wiadomo dlaczego, odsuwam myśl o opuszczeniu szpitala. Tylko tu czuję się bezpiecznie. Poza tym polubiłam panią reżyser, zaprzyjaźniłam się z Olą, chciałabym pobyć w szpitalu jeszcze co najmniej tydzień. Dobrze mi tu jak w domu. - Jutro wypis. Dyrektor mówi to tonem stanowczym, bez cienia nadziei na dyskusję. Jednak próbuję. 161 162 - Ale ja nie chcę... Boję się, czuję, że stanie się coś strasznego. Znów będą komplikacje. - Proszę nie histeryzować, to zwykłe przewrażliwienie. Wreszcie wszystko się udało, przeszczep piękny... - A to mikroskopijne zgrubienie na przeszczepie, takie jak niteczka? - Gdzie? Nie ma żadnego zgrubienia. Naprawdę przesadzasz, Weroniko. Nic się nie stanie, będzie dobrze. Jest przecież ładnie, jest tak, jak chciałaś. - Ale ja czuję zgrubienie pod palcami, przy dotknięciu... Pan dyrektor jest nieugięty. Szlocham, zalewam się łzami. Naprawdę mam złe przeczucia, wyraźnie wyczuwam podskórną niteczkę. I wtedy dzieje się coś niezwykłego. Wszyscy wychodzą, a młody chirurg zostaje. Podchodzi do mojego łóżka, kładzie mi rękę na ramieniu i mówi: - Nie płacz. Gdyby coś się działo, w każdej chwili możesz wrócić. Pamiętaj, miejsce dla ciebie zawsze się tu znajdzie. Przestaję szlochać. Patrzę na niego w zdumieniu. Wysoki, szczupły, w okularach, stoi obok głęboko przejęty i poruszony moją rozpaczą. Widzi, że nie udaję, że naprawdę się boję. Od kilku lat jestem jego pacjentką, bo tak zdecydował pan dyrektor. Młody chirurg zna mnie na wylot. Toleruje furie, w które popadam co jakiś czas. - Zobaczy pan, będę obwozić efekty pana pracy po całej Europie! Po całej Euuuropie, słyszy pan? - krzyczałam niedawno w jego gabinecie. Gdy już się wykrzyczałam, wypłakałam i opadłam z sił, zaczął cierpliwie tłumaczyć: - Ten fragment przytniemy i naprawdę będzie ładnie. Zobaczysz. Lekarz wie, że gdy opuści mnie krótka, chwilowa furia, znów jestem pogodna, uspokojona. Znosi więc moje złe nastroje ze stoickim spokojem. Wydawało mi się, że zdążyłam go poznać dość dobrze. Tylko dlaczego dotąd nie dostrzegłam w nim człowieka o tak wielkiej wrażliwości? Gdzie ja miałam oczy? Rzeczywiście, nie warto płakać, mazać się. Gdyby coś złego się działo, natychmiast tu przyjadę. Młody chirurg rozumie mnie. Jest teraz moją deską ratunku, nagłym, niespodziewanym oparciem. Wstawi się za mną u pana dyrektora, gdybym nagle musiała tu wrócić. Przed chwilą obiecał mi to. Trzeba zacząć pakowanie. Jutro naprawdę muszę opuścić szpital. * * * Wracam już po tygodniu. Nie poznaje mnie ani pan dyrektor, ani młody chirurg. Pół twarzy w obrzęku. Mikroskopijnej wielkości niteczka na przeszczepie, niewidoczna jeszcze lalka dni temu, teraz jest wielkim, granatowym bąblem. Nie można mnie operować. Trzeba opanować stan zapalny. Pan dyrektor bardzo zmartwiony, młody chirurg również. Wokół mnie ruch, krzątają się wszyscy. Wracam na swoje miejsce, do swojego łóżka w najładniejszej, narożnej sali. Przez okno patrzę na las i zbocze góry, gdzie kiedyś z siostrą Fabiana zbierałam jagody. Świeci słońce, z balkonu przyglądam się otoczeniu. Krajobraz, znany mi przecież od lat, wciąż zachwyca, chociaż duszę mam czarną od rozpaczy jak wtedy, jak w dzieciństwie, gdy zostałam tu pierwszy raz bez taty. W tym roku lato jest piękne. Spędzę je tu jak przed rokiem, jak dwa, jak trzy, jak dziesięć lat temu. * * * Trzeba skupić, uładzić myśli, wyciszyć lęki i w spokoju zabrać się do nauki. Koniecznie trzeba też dostrzec dobre, pozytywne strony tej dramatycznej sytuacji. Nie powinnam się zadręczać, bo szczęście przecież mnie nie opuściło. Wprawdzie nie wyglądam dobrze, są komplikacje, ale nie jestem sama. Leżę w szpitalu, pod dobrą, troskliwą opieką. Nie jestem zdana wyłącznie na siebie. Nie zadręczam się myślą, co zrobić, dokąd pójść, kogo prosić o pomoc. Po wyjściu ze 163 164 szpitala komplikacje zdarzały mi się już kilka razy. Lekarz studencki bezradnie rozkładał ręce. Sama dźwigałam rozpacz. Teraz jest zupełnie inaczej. Wszyscy się tu mną zajmują i przejmują. Iza znów wręcza mi klucz do gabinetu fizykoterapii. Lektury mam, plan na letnie miesiące też. Przygotuję się do magisterium. Pan dyrektor uznał, że stan zapalny policzka można zahamować jontoforezą jodową. Czuję się pewniej i bezpieczniej, gdy wiem, jakimi metodami leczą mnie chirurdzy i czemu one służą. Od Jasi pożyczam podręcznik medyczny. Chcę poznać zasady działania jontoforezy. Już je znam. Potrzebny jest specjalny aparat elektryczny, dwie metalowe płytki, gazik nasączony jodem i gazik nasączony wodą. Za pomocą prądu jod będzie wtłaczany do chorej tkanki. Jasia kładzie mi płytkę z jodem na policzek, płytkę z wodą na bark, podłącza aparat pod odpowiednim napięciem na dwadzieścia minut. W na pół zmartwiałym, sinym przeszczepie czuję mrowienie. Z dnia na dzień tkanka mięknie, zasinienie blednie, obrzęk coraz mniejszy. Zabiegowi muszę się poddawać codziennie przez trzy miesiące. W sobotę i niedzielę dyżur wypada Markowi. Lubię jego dyżury. Siedzimy sobie w pokoju lekarskim, rozmawiamy o tym, co dzieje się w świecie, co nowego w kulturze i sztuce. Nie czuję wtedy szpitalnej atmosfery. W wyobraźni przenoszę się do akademika, bo dyskusje z Markiem przypominają mi kłótnie z twórcami, z artystami w klubie studenckim. Marek nie zasklepił się i nie ograniczył do chirurgii plastycznej. Sięga po beletrystykę, po literaturę współczesną. Interesuje go film, ale do kina chodzi też z narzuconego sobie obowiązku. Śledzi rozwój kariery zawodowej dwu aktorek i trójki reżyserów, którzy otarli się o szpital. Urodę poprawiały sobie tu nie tylko dwie panie reżyser. Zdarzył się też artysta - mężczyzna. Reżyser telewizyjny. Nazwisko znane, pojawia się na ekranie w poniedziałki podczas emisji spektakli teatru telewizji. Artysta rekonstruował sobie nos. Nie dla kaprysu. Reżyserowi pozostał ślad powojennego, trudnego dzieciństwa. Brak witamin, niedożywienie, zakażenie, długi stan zapalny nosa, wycieki ropne -to nie tylko wspomnienia utrwalone w pamięci i uraz psychiczny. Mężczyźnie brak fragmentów skrzydełek nosa. Ale to się tu uzupełni. Już po pierwszych zabiegach przeszczepy-łatki przyjęły się i artysta wygląda o wiele lepiej. Pielęgniarki są nim zachwycone. - Sławny, popularny, a taki przystępny, miły i taktowny. Nie puszy się, nie daje odczuć, że jest kimś ważnym, osobą z innego świata. Naprawdę wspaniały - mówi Stasia. Wrażliwa na urodę słowa, sama sięga po pióro. W tajemnicy przed otoczeniem pisze wiersze. Lubi swój zawód, stały kontakt z ludźmi, ale marzył jej się nie pielęgniarsld czepek, lecz studia filologiczne i zawód krytyka literatury. Zabrakło jej siły przebicia i wiary w siebie. Prawie nie utrzymuje kontaktu z rodziną, przez życie idzie sama. Jest zauroczona reżyserem. - Tald wielki i tald normalny - powtarza. Marek ogląda więc filmy, w których występują poznane w szpitalu aktorki, ogląda spektakle teatru telewizji, reżyserowane przez znajomego reżysera. Podczas popołudniowych i nocnych dyżurów uczy się, przygotowuje do doktoratu albo sięga po literaturę piękną. Sądziłam, że ma wysublimowany gust i smak. Ostatnio bardzo mnie jednak zaskoczył. - Pojechaliśmy we trzech do Warszawy. Poszliśmy do lokalu. Pierwszy raz zobaczyłem striptiz w wydaniu artystycznym. Zrobił na mnie ogromne wrażenie - opowiada. - Co? Striptiz? Przecież prawie codziennie oglądacie nagie kobiety na stole operacyjnym! Myślałam, że takie oglądanie nagości na co dzień niesie przesyt. A ty mówisz, że jesteś pod wrażeniem striptizu? - Kobieta na stole operacyjnym i kobieta w tańcu, podświetlona, w przeźroczystym stroju, to dwie różne postaci. Nie rozumiesz tego? Nie rozumiem. Może wrażliwość mężczyzn jest zupełnie inna niż wrażliwość kobiet? Do niedawna byłam pewna, że chirurdzy plastycy powinni żyć w celibacie. Jak mogą zachwycać się pięknem kształtu kobiecej piersi, skoro wiedzą, że są to tylko gruczoły, mięśnie i tkanka tłuszczowa? Sami ten kształt modelują, pierś powiększają, zmniejszają lub odtwarzają zależnie od potrzeby. 165 166 Gdzież więc tu miejsce na romantyzm, na mit, na doznania estetyczne, nie mówiąc o erotycznych? Marek zaskoczony i szczerze rozbawiony tym, co mówię. Jest inaczej. Na stole operacyjnym widzi przede wszystkim miejsce, które trzeba naprawić, zrekonstruować. Ma przed sobą pole operacyjne. Skupia się nad wyborem najlepszej techniki, chociaż nie opuszcza go świadomość, że operuje człowieka. Uczucia, emocje przeszkadzają, czasem wręcz uniemożliwiają operowanie. Dlatego chirurg nie powinien operować bliskich. - Ta sama kobieta, którą wczoraj operowałem, jest zupełnie kimś innym, gdy uśmiechnięta, gustowanie ubrana idzie ulicą, kołysząc biodrami. Robi na mnie wrażenie. Nie takie jak na stole operacyjnym. Dobrze już, niech ta gustownie ubrana, z rozkołysanymi biodrami, budzi w nim emocje, wywiera nawet najlepsze wrażenia, ale mnie trzeba dziś i jutro zrobić jontoforezę. W soboty i niedziele Jasia nie pracuje. Zabieg powinien mi więc zrobić Marek, bo ma dyżur. Wie o tym od pana dyrektora. - Musiałbym sięgnąć do książek. W programie studiów otarłem się o jontoforezę. Ale to było dawno, wiele zapomniałem. Lepiej będzie, gdy mi pokażesz, jak to się robi. Przecież wiesz więcej niż ja. Czyż za taką szczerość nie można Marka polubić? Otwarty, ujmujący, wręcz rozbrajający. Nie puszy się, nie udaje, że zna się na czymś, o czym ma blade pojęcie. Oczywiście, to prawda, że mogę mu sporo powiedzieć o jontofo-rezie, o zasadach jej działania, o dolegliwościach, przy których należy ją stosować. Na zgłębianie tej wiedzy poświęciłam całe dwa dni. No i mam już praktykę. Po południu, gdy Jasi nie ma, w tajemnicy przed panem dyrektorem, na laótko sama się podłączam do aparatu. W podręcznilcu Jasi przeczytałam, że dwukrotny zabieg w ciągu dnia nie zaszkodzi, a w ciężkich stanach większa dawka jodu może nawet przyspieszyć leczenie. Podpowiadam więc Markowi, gdzie należy umieścić płytkę z lekiem, a gdzie z wodą, i pod jakim napięciem powinien pracować aparat. Leżę na kozetce, napięcie prądu w sam raz, nic mnie nie piecze, nie parzy. Marek patrzy na zegarek, kontroluje monitor aparatu. Zabieg jontoforezy udany. Oboje jesteśmy bardzo zadowoleni. W następną sobotę i niedzielę dyżur ma Jacek. Mówię Markowi, że jeśli jego szpitalny bliźniak nie przyzna się do niewiedzy, nie pomogę mu. Nie pisnę słowa. Niech się poci i męczy nade mną. Nawet gdyby miał mnie prąd porazić, to i tak Jackowi nie pomogę, nie doradzę. Jacek o nic mnie nie prosi. O wszystko wypytuje Jasię. Sięga po skrypt. Czyta, powtarza materiał ledwo zapamiętany ze studiów. Jontoforezę robi mi bezbłędnie. Co za przykra niespodzianka! Nie mam powodu, by tryumfować nad Jacldem. Szkoda, wielka szkoda... Tak mi na tym zależało... Dyplom Jesień. Pan dyrektor na urlopie, młody chirurg na urlopie. Moje siedzenie w szpitalu nie ma sensu. Trzeba zdać egzamin końcowy, trzeba obronić pracę magisterską. Biorę przepustkę, wracam do Krakowa. Z opatrunkiem na twarzy. Bez pieniędzy i środków do życia. Nic nie szkodzi. Obliczyłam, że na dzienne utrzymanie mogę wydać dwa złote. Tyle kosztuje drożdżówka. Resztę grosza muszę zachować na bilet powrotny do szpitala. Nie lubię przechodzić ulicą obok restauracji. Drzwi restauracji otwarte, okna otwarte, wokół pachnie schabowym i smażoną kapustą. I zupą pomidorową. Cóż z tego, że pachnie? Nie jem schabowych, ale za to, ile wiem! Czyż ci, którzy teraz opychają się w restauracji wiedzą, kim był Hegel? A kim Kartezjusz, że nie wspomnę o Arystotelesie? A ja to wszystko wiem, więc góruję nad nimi. Trzeba jednak szybko minąć restaurację, bo w brzuchu burczy mi z głodu. W Krakowie mnóstwo znajomych ze studiów. W czerwcu zaledwie kilkanaście osób z mojego roku broniło pracę magisterską. Większość przełożyła obronę na jesień. Tłumy 167 168 oblegają teraz wszystkie akademiki, rozpoczął się nowy rok akademicki. Dla takich spóźnialskich jak ja oficjalnie nie ma miejsca w akademiku. Ale od czego są przyjaciele? Koledzy szukają dla mnie wolnego łóżka lub chociażby wolnej przestrzeni na podłodze w ko-edukacyjnym akademiku. - Do wczoraj była jeszcze wolna wanna. Ale dziś rano już ktoś ją zajął. Rozłożył się z pościelą w łazience - usprawiedliwia się Tadek. Od kilku dni usiłuje znaleźć dla mnie wolny kąt. Bez skutku. Ale nie ma się co martwić. Bezmiar wolnej przestrzeni jest w salach wykładowych u slawistów. Budynek nowy oszldony kaloryfery ciepłe. Można się rozłożyć wygodnie na ławce albo nawet na podłodze i owinąć zdjętą z okna grubą kotarą jak pledem. Atmosfera pustej sali wykładowej sprzyja nauce. Wieczorem, wróciwszy z biblioteki uniwersyteckiej, można tu spokojnie powtórzyć materiał. Pani Maria, portierka, wie, w jak trudnej jestem sytuacji. Ze zrozumieniem daje mi klucz do sali i częstuje żurkiem, który przyniosła w aluminiowym garnuszku. Wie, że głoduję. - Coś takiego!? Śpisz w sali wykładowej? Natychmiast masz przenieść się do nas! Natychmiast! Mama Igi oburzona, zbulwersowana. Krzyczy na mnie przez telefon. Dlaczego od razu nie przyszłam do niej ? To głupota krygować się, gdy za mną i przede mną pobyt w szpitalu. Iga jest moją najlepsza przyjaciółką z roku. Krakuska. Rodzice prowadzą własny słdep, mieszkają w niedużej willi. Znam całą rodzinę, bywałam u Igi dość często. Gdy opowiedziała o mnie rodzicom, zdecydowali od razu - mam zamieszkać u nich. Przygotowali nawet oddzielny pokój. Wygląda jak przytulny, miły salonik. Przestronny, na piętrze, z dwoma dużymi oknami. Przenoszę się z sali wykładowej do saloniku u Igi. Teraz mama Igi szykuje dla mnie solidne śniadania. Zaprasza też na obiady, ale dziękuję za nie. Krępują mnie. A poza tym szkoda czasu na obiady. Prawie wcale nie opuszczam czytelni w bibliotece. Od rana do nocy siedzę nad opasłymi tomami. Gdy wracam wieczorem, zastaję nakryty stół. Obfita, pyszna kolacja już na mnie czeka. Przed obroną pracy magisterskiej czuję się jak przed operacją w Polanicy. W przeddzień mam nogi z waty, zawroty głowy, odezwał się tępy ból żołądka. Mama Igi mówi, że to z nerwów. Daje mi tabletkę uspokajającą. Czuję ten sam dygot, którego doświadczam przed prawie każdym zabiegiem. * * * Pan dyrektor wrócił z urlopu, młody chirurg również i ja też wracam do szpitala z przepustki. Po dwóch tygodniach. Z dyplomem i tytułem magistra w kieszeni. Wizyta ogólna, pan dyrektor zatrzymuje się przy moim łóżku. Są wszyscy lekarze, wszystkie pielęgniarki. - Ależ zestarzeliśmy się... Wychowaliśmy sobie panią magister. Weroniko! Serdecznie pani gratuluję! Mówi to uradowany, ale z nutą smutku w głosie. Przyjmował mnie do szpitala, gdy byłam dzieckiem. Dziś stoi przed nim dorosła osoba. Jestem dowodem na to, że czas płynie, mija bezpowrotnie, coś się zyskuje, ale też coś bardzo cennego traci. Myślę, że pan dyrektor nawet nie wie, nie uświadamia sobie w pełni, jak wielkim psychicznym oparciem, jak ważną podporą był dla mnie w ciągu minionych lat. Pewnie także nie wie, że dyplom ukończonych studiów w dużym stopniu zawdzięczam również jemu. Motywował, dopingował mnie do nauki. - Muszę zdać ten trudny egzamin. Muszę zdać. Bo co powiem panu dyrektorowi, gdy zapyta przy przyjęciu do szpitala: „Jak tam studia? Wszystko zaliczone?". Takie myśli zawsze nachodziły mnie przed sesją egzaminacyjną. Dziś już mam dyplom ukończonych studiów. Wspięłam się na szczyt, pokonałam niewidzialne przeszkody, których, wydawałoby się, tacy jak ja pokonać nie mogą. Ale teraz znów siedzę w szpitalu, w dodatku nawet nie wiem, jak długo tu jeszcze zostanę. Operować mnie nie można, codzienne jontoforezy nieco zmniejszyły obrzęk i zasinienie połowy twa- 169 170 rzy. Przeszczep wciąż jednak nie wygląda dobrze. Mówię żartobliwie, przez łzy, że na twarzy noszę Himalaje w miniaturze. Co się robi, gdy nagle jest tyle wolnego czasu? Co zrobić z życiem, gdy już nie trzeba mobilizować się do nauki i gdy nie ma się celu, do którego warto dążyć? Jak w ogóle dalej żyć? Koleżanki ze studiów już pracują. Uczą w szkole, jedna trafiła do teatru, a jedna do telewizji. Jest spikerką, codziennie widzę jej twarz na ekranie. Trafiła tam zasłużenie. Wygrała konkurs na najmilszą studentkę roku. A ja uparcie myślę o dziennikarstwie. Mam przecież poprawiać świat. Czy jednak poradzę sobie w świecie, gdzie trzeba mieć siłę przebicia, znajomości i szczęście, by znaleźć zajęcie, mieszkanie, a także życzliwych ludzi? Nie mam żadnego punktu zaczepienia, żadnego oparcia. Brakuje mi tej deski, od której można się odbić do skoku w dorosłość. Ale na przykład Julia też nie miała oparcia i poradziła sobie. To i ja też jakoś sobie poradzę. Mija jesień, już zima. Przez okno widać szpitalny ogród, a w nim drzewa posrebrzone szadzią. Na zboczach gór pojawił się śnieg. Uzdrowisko znów w bieli. Nagle, niespodziewanie, jedną decyzją pan dyrektor kończy mój pobyt w szpitalu. Za kilka dni Boże Narodzenie. Podczas wizyty ogólnej pan dyrektor mówi: - Jontoforezy i masaże można robić w przychodni. Wypisujemy panią jutro. W tym roku w szpitalu spędziłam ldlka miesięcy. Zadomowiłam się, wrosłam w tę atmosferę. Wiedziałam, że przyjdzie moment, gdy trzeba będzie stąd wyjść i iść nie wiadomo dokąd. Płaczę. Boję się tego, co mnie czeka na zewnątrz. Muszę szukać pracy. Chcę być dziennikarką. Z taką twarzą? Z opatrunkiem na policzku? Z widocznymi bliznami? Pan dyrektor zapowiedział, że już nie przyjmie mnie na kolejne operacje. - Nie jest źle. Nie będziemy przysparzać ci bólu ani narażać na komplikacje. Wyglądasz dobrze. Jego słowa znów brzmią jak wyrok, od którego nie ma odwołania. Nie wierzę, że opuszczam szpital na zawsze. Gdy wbiegałam po schodach do budynku, było lato. Teraz, gdy powoli schodzę nimi w dół, wokół lód i śnieg. Uzdrowisko, które dotychczas tak bardzo urzekało mnie urodą, teraz wydaje się szare i smutne. Drzewa w parku w śnieżnych czapach wcale nie są tak piękne, jak przed rokiem. Wtedy przyjechałam do szpitala, tylko do kontroli, a u ramion wyrastały mi skrzydła, bo wierzyłam, że wreszcie mi się uda, że wreszcie mi się powiedzie. Dziś, po wyjściu ze szpitala, przechadzam się, spaceruję ulicami miasta z gorzkim poczuciem przegranej. Autobus odjeżdża dopiero za dwie godziny. Mam czas na ten ostatni spacer i na rozmyślania. - Jeszcze zobaczymy, czy poddam się tak łatwo i czy już nigdy tu nie wrócę. To się jeszcze okaże - myślę, moszcząc się w autobusie przy oknie. Kierowca ruszył, dodał gazu, nie mogę oprzeć się pokusie. Odwracam głowę, by zobaczyć, omieść spojrzeniem znajomą sylwetkę budynku szpitala. Jeszcze tylko ten jeden, jedyny raz. Czy rzeczywiście ostatni? ROZDZIAŁ Odmiana Już jestem w redakcji na stażu. Z dnia na dzień zapakowałam walizkę, pojechałam na drugi kraniec Polski. W nieznane. Jestem tu po raz pierwszy. Nie mam znajomych. Zatrzymałam się w hotelu, muszę poszukać pokoju do wynajęcia. Okolica piękna, zielona, pełno lasów. Miasto średniej wielkości. Gazeta regionalna. Partyjna. Dziennik. Redakcyjny zespół tworzą dwa pokolenia dziennikarzy. Jest pokolenie starsze, ukształtowane w latach pięćdziesiątych, które dzieciństwem sięga czasów przedwojennych. I jest młode, czyli moje, dość liczne. Starsze boi się, czuje respekt przed władzą. Nie zapomina, że władza może wszystko. Daje pracę, mieszkanie, stanowisko albo jedną decyzją przekreśla życie człowieka. Trzeba się liczyć ze zdaniem władzy. Nieprawda, wcale nie trzeba się liczyć. Władza nie jest najmądrzejsza i niekoniecznie wie, co jest dla nas najlepsze. Nie może za nas decydować. Tak myśli Janka, Celina, Adam i ja. Dopiero co skończyliśmy studia, jesteśmy zbuntowani. Zaczniemy od naszego miasta i najbliższej okolicy. 172 Poprawianie świata Łucka, Wacek, Jasiek, Wiktor i Mietek dwa, trzy lata wcześniej rozpoczęli tu pracę, też należą do młodego pokolenia, ale inaczej ustawiają się w życiu. Należą do partii, tworzą zaplecze władzy. Wacek jest bardzo wrażliwy i najgłębiej przekonany o słuszności drogi wytyczonej przez władzę. Na wczorajszym zebraniu partyjnym płakał z bezsilności. - Niektórzy koledzy nie realizują postanowień partii - żalił się. - Jak temu zaradzić? Członkostwo Wacka i Łucki w partii wcale mi nie przeszkadza, bo oboje mają inne zalety. Łucka jest uczynna, towarzyska, więc cóż komu może przeszkadzać to, że prawie wyłącznie opisuje osiągnięcia członków socjalistycznych organizacji młodzieżowych? W przeciwieństwie do idealisty Wacka, Łucka w opisywane osiągnięcia w ogóle nie wierzy. - Cóż, takie mam czasy, trzeba spłacać partyjną daninę -mówi. - A gdybyś tak nie pisała? Gdybyś pisała prawdę? - Jaką prawdę, głupoto jedna? Partia jest władzą. Jeśli chcesz mieć mieszkanie, jeśli chcesz w życiu do czegoś dojść, pisz tak, jak ci władza każe. Łucka już ma mieszkanie, męża i troje dzieci. Mieszkanie jest małe, dwupokojowe, z ciemną kuchnią. Ja nawet o takim pomarzyć nie mogę. Mieszkania dostaje się z przydziału, często za zasługi. Specjalną pulą mieszkaniową dysponuje władza. W malutkim mieszkaniu Łucki przygotowujemy przyjęcie imieninowe dla kolegi. Kolega nie ma mieszkania. Gnieździ się na peryferiach miasta w wynajętym, małym pokoiku bez wygód. Smażymy pączki. - Do rondli i misek wbij sześćdziesiąt żółtek. Rozczyn mamy, teraz trzeba wyrobić ciasto. Spiesz się, bo zaraz nas to wszystko zaleje, zarośnie, utoniemy w cieście! Z misek i rondli wydobywa się, wylewa złote, pulchne ciasto. Miski i rondle stoją na podłodze, na blacie kuchennych szafek, na stole w pokoju. Na imieniny przyjdzie z trzydzieści osób. Jeszcze musimy włożyć nadzienie do dziesięciu kurczaków i piec je kolejno w piekarniku. Czyż można Łucki nie lubić za taki koleżeński gest ? Czyż można jej nie wybaczyć tego, że wprawdzie nie wierzy partii, ale wciska czytelnikom do głowy to, czego życzą sobie towarzysze? - Trzeba w życiu do czegoś dojść. Bez partii nic nie zdziałasz -mówi, nadziewając złote pączki konfiturą z róży. A ja nie wiem, czy chcę do czegoś dojść w ten sposób. Chyba do niczego nie dojdę, bo start w zawodzie mam fatalny. 173 174 * * * W miasteczku P. pani Maria dwie doby stała w kolejce przed sklepem. Chciała kupić kostkę masła. I kilogram kiełbasy. I kilogram cukru. Kiedy dotarła do lady, zapasy się skończyły. Na półkach zostały już tylko butelki z wódką i z octem. Wróciła do domu z pustą torbą. Pani Maria samotnie wychowuje pięcioro dzieci. Dzieci są niedożywione. Byłam w miasteczku, rozmawiałam z panią Marią. Napisałam krótki tekst, bez komentarza. Relacja, suchy, zwykły opis życia bohaterki. Dzień po publikacji w redakcji awantura. Powiat chlubi się wysokimi wskaźnikami w produkcji rolnej. Sekretarz partii w powiecie przeczytał tekst, wpadł w furię. Interweniuje wyżej. Dlaczego ta młoda, początkująca dziennikarka nie skonsultowała z nim publikacji? Dlaczego psuje mu ideologiczną robotę? Sekretarz tyle się najeździ, natłumaczy, że jest dobrze, a wkrótce będzie jeszcze lepiej, i gdy ludzie już, już zaczynają mu wierzyć, przyjeżdża taka zielona gęś jak ja i nieprzemyślaną publikacją przekreśla cały jego wysiłek. - Niczego nie przekreślałam, nie miałam złych chęci. Napisałam prawdę, można wejść do tego sklepu i sprawdzić... - tłumaczę redaktorowi, starszemu koledze, który w zastępstwie od kilku dni jest moim kierownikiem. Kolega trzęsie się ze strachu. Od rana strofuje mnie i wbija do głowy, że bez konsultacji z miejscowymi towarzyszami nie wolno mi samodzielnie wyciągać żadnych wniosków. - Sekretarz wie lepiej. On pani opowie o planach i założeniach ekonomicznych. - Po co mam iść do sekretarza? Przecież mam oczy, więc widzę. Rozmawiałam z ludźmi, niczego sobie nie wymyśliłam! - Pani nic nie rozumie! Pani nie wie, gdzie pani żyje! Przymuszona przez kierownictwo redakcji jadę do powiatu w towarzystwie kolegi starszego o pokolenie. Kolega chce załagodzić sprawę. - Wy w ogóle nie powinniście pracować w takim odpowiedzialnym zawodzie! Słyszę to teraz od sekretarza partii w miasteczku. Sekretarz jest rozsierdzony, podnosi głos, krzyczy na mnie. Zaraz zacznie tupać ze złości. - Na sam widok waszego nazwiska w gazecie cholera mnie trzęsie! Sekretarz mówi do mnie „wy", w domyśle „towarzyszko", chociaż żadną towarzyszką nie jestem i z pewnością nie będę. Co to, to nie! Nigdy! - Przedstawiłam rzeczywistą sytuację. Napisałam prawdę -próbuję się bronić. - Ale jaką prawdę? No jaką? Można krytycznie pisać o rzeczywistości, ale ma to być krytyka konstruuuuuktywna! Szerzycie czarnowidztwo! Godzicie w dobre imię partii! Podkopujecie jej autorytet. Piszecie, że ludzie pracy nie mogą zrobić podstawowych zakupów, bo sklepy puste? W dzienniku partyjnym talde teksty nie powinny się pojawiać! Sekretarz mówi, że mam brać przykład z zaangażowanych kolegów. Takich jak geodeta. Pracuje w redakcji zaledwie dwa lata, a już dał się poznać jako dobry, wzorowy towarzysz. Opisuje ludzi dobrej roboty, solidnych, niezawodnych towarzyszy. Dlatego partia bez zastrzeżeń, z ufnością powierzyła mu stanowisko kierownika oddziału lokalnego gazety. Sekretarz jest wciąż szczerze wzburzony, ciągle krzyczy, ze zdenerwowania drżą mu ręce. Chodzi tam i z powrotem po gabinecie, rozdeptuje dywan w kwiaty, twarz nabiegła mu krwią. Boję się, że zaraz dostanie wylewu. Dla świętego spokoju powinnam się pokajać, usprawiedliwić. Milczę. Wzbiera we mnie opór. Nie będę przed ldmś takim klękać, przepraszać, upokarzać się tylko dlatego, że on ma władzę. Ale nie ma racji. Ani rozumu. Ani taktu. Rację mam ja. Wystarczy wejść do sklepu. Wszędzie puste półki. Nie dam się złamać sekretarzowi. Niczego nie odwołam, nie sprostuję. I na pewno w przyszłości nie będę z nim konsultować żadnych tekstów. Awantura rozchodzi się po kościach. Przycicha. W zespole redakcyjnym mam już jednak epitet awanturnicy. 175 176 A mimo to zostaję w redakcji. Po kilku miesiącach kierownik działu, mój szef, wrażliwy i oczytany, tylko po maturze, ale z pamięci recytuje wiersze Tuwi-ma, Gałczyńskiego, Staffa, wyznaje szczerze, że na początku bał się, iż będą ze mną zupełnie inne, wcale nie ideologiczne, kłopoty. Dziennikarz musi spotykać się z ludźmi, musi rozmawiać z nimi, uczestniczyć w konferencjach, naradach, być w centrum wydarzeń. Powinien odpowiednio wyglądać. - Obawiałem się pani wewnętrznych zahamowań i oporów. Myślałem, że będzie się pani bała wyjść do ludzi. Dlaczego miałabym się bać? Nie mam lęków, nie mam zahamowań. Przeszczep na twarzy wciąż nie wygląda najlepiej, blizny po wypadku też widać, ale dla mnie nie jest to powód, by unikać ludzi. Trudno, niech patrzą. Lubię poznawać coraz to inne osoby, uwielbiam słuchać tego, co inni mają mi do powiedzenia. Gdy wchodzę do biura, tylko na początku rozmówcy są troszeczkę zdumieni, troszeczkę zaskoczeni. Na otwieranie, oswajanie ludzi mam już jednak swoje sposoby. - Piękne są te kwiaty doniczkowe na parapecie - mówię sekretarce pana prezesa. - To z pewnością pani zasługa. Pogłaskana komplementem sekretarka uśmiecha się serdecznie, gotowa służyć pomocą. - Cóż za meblowy przepych! Gabinet w antykach! Takiego jeszcze nie widziałam! Pan prezes jest koneserem i znawcą sztuki? Pan prezes kryguje się, ale widać, że cieszy go moja uwaga. - Nie znam się na sztuce, meble stały w zamku, tam jest teraz biuro pegeeru, no to je przeniosłem do siebie - wyjaśnia, ale jest już rozluźniony, wylewny, skłonny dużo opowiedzieć o sobie, nawet o sprawach bardzo osobistych, intymnych albo o subtelnych, drażliwych miejscowych układach. - Ale to tylko do pani wiadomości, tylko dla pani, nie do publikacji - dodaje. Czasem myślę, że z przyczyn dla mnie niejasnych moi rozmówcy sądzą, iż lepiej ich rozumiem niż inni dziennikarze. Dlaczego tak myślą? Uwielbiam zbierać materiał, lubię częste wyjazdy, to istota i sens mojej pracy. Jadę do niewielkiego miasteczka, zatrzymuję się na kilka dni w miejscowym hoteliku. W restauracji, w kawiarni, w domu kultury poznaję miejscowe uldady, miejscowe konflikty, tutejsze radości i smutki, a także ludzi, którzy tworzą elitę władzy. Z prowincjonalnego klimatu, z portretów różnych postaci, z waśni i sporów, z ambicji i sukcesów można utkać reportaż jak wielobarwny gobelin. Gdy szczęście mi sprzyja, niespodziewanie trafiam na wspaniały temat. Właśnie jadę do miasteczka, gdzie mieszkają przesiedleńcy z Kresów. Mówią wspaniałą polszczyzną z pięknym wschodnim zaśpiewem. Miasteczko położone wśród lasów, nad trzema jeziorami. Pielenie tu, jak w raju. Miejscowy historyk amator, wilnianin, już czeka, bo wie, że chcę poznać strach, lęk jego rodziny, która przez całą okupację przechowywała w piwnicy grupę Żydów. Rodzina wiedziała, że grozi jej za to kara śmierci. - Najtrudniejsze było wynoszenie wiader z odchodami. Gdzie podziać tyle nieczystości, by nikt z zewnątrz nie zauważył? - opowiada. On robił to pod osłoną nocy. Żona żyła w wiecznym strachu. Śmierć przez powieszenie jako kara za ulcrywanie Żydów była czymś realnym. Egzekucje na Polakach w centrum Wilna odbywały się prawie codziennie. Ale udało się przeżyć i rodzinie, i Żydom. Po wojnie rodzina musiała opuścić Wilno, miejsce do życia znalazła, tu, w tym właśnie miasteczku. Żydzi wyjechali do Izraela, niedawno zaprosili go do siebie i wręczyli medal „Sprawiedliwy wśród narodów świata". Historyk posadził tam drzewko w parku, gdzie podobne sadzą wszyscy odznaczeni, i szybko wrócił do domu, bo tu rozgrywał się wielki... - No, nie wiem, jak to nazwać - mówi. Bo to był i wielki skandal, i wielki dramat. Ale dzięki Bogu, już się uspokoiło, już mamy to za sobą. - Stało się coś strasznego! W naszym miasteczku, jak wszędzie, mamy elitę. Elita to elektryk z żoną, drucik na niego mówimy, leśniczy z leśniczyną, czyli taki dziki człowiek z lasu, aptekarz z aptekarzową i młody ksiądz, dopiero co po święceniach, który, chwała Bogu i biskupowi, już nie jest księdzem. Towarzystwo spotykało się często, bo co tu u nas można robić? Spotkać się, podjeść sobie i popić. Aż raz za dużo wypili i leśniczy, ten dziki człowiek ¦• 177 178 z lasu, poprosił aptekarzową, żeby zatańczyła na stole. Aptekarzowa usłuchała go, weszła na stół (A ładna była diabłica! A zgrabna była! Lwowianka, z jasnymi włosami i niebieskimi oczami, jak u pani) i zatańczyła. A ten młody ksiądz, no taki kołek po prostu, spojrzał się na nią do góry i od razu zakochał się na śmierć. Od tego czasu aptekarzowa codziennie chodziła do spowiedzi do tego kołka, przyjmowała komunię świętą i siała zgorszenie. - Dlaczego siała zgorszenie? - Bo po komunii spotykała się po kryjomu z tym młodym księdzem, z tym kołkiem... - Kto to widział? - Ksiądz proboszcz. Ksiądz proboszcz przyszedł do mnie i mówi: „Panie Walenty, zróbmy coś, bo zło się szerzy w parafii. Aptekarzowa z młodym księdzem współżyje fizycznie". Zapytałem: „Skąd ksiądz o tym wie?". „Widziałem przez lornetkę jak współżyli fizycznie na brzegu jeziora" - odpowiedział proboszcz i pojechał ze skargą do biskupa. Biskup wezwał do siebie aptekarzową i tego kołka. „Wybieraj! - rozkazał. - Albo ta święta sukienka, albo aptekarzowa!". I ten kołek wybrał aptekarzową! Po kilku miesiącach jednak ukorzył się, na kolanach wrócił do biskupa, biskup oddał mu świętą sukienkę, ale za karę wysłał go do ciężkiej parafii w kamieniołomach. Aptekarzowa też się ukorzyła, wróciła do aptekarza, na kolanach prosiła o przebaczenie, a aptekarz na to: „Moją żoną już nie jesteś! Ale jesteś matką moich dzieci, więc cię przyjmuję. Zostań". Sędziwy pan Walenty na wspomnienie incydentu dostaje wypieków, spocił się, chustką ociera czoło. Musiał mi to jednak opowiedzieć, musiał wyrzucić z siebie zgryzotę, przez którą nie spał wiele nocy. Ale już jest spokój, już zło się nie szerzy. Szukam w miasteczku apteki. Jest, mieści się w drewnianym domku. Za ladą stoi aptekarz, wysoki, rosły jak historyk, włosy ma przyprószone siwizną. Aptekarzowej nie widać. W pobliskiej wsi oglądam zdjęcia rodzinne autochtonki. Na zdjęciu dorodny, uśmiechnięty, młody ksiądz. - To siostrzeniec - mówi gospodyni. - Był krótko w miasteczku. Został przeniesiony kilkadziesiąt kilometrów stąd do dużej, zamożnej parafii. Jest tam proboszczem. Żyje mu się świetnie. Wybudował piękną proboszczówkę z sześcioma pokojami gościnnymi. - A po cóż ci tyle pokoi gościnnych? - pytam go. - Dla gości, ciociu, dla gości - odpowiada. * * * W moim dziale pojawił się zaangażowany geodeta. Średniego wzrostu, z rudą brodą i resztkami włosów na łysiejącej głowie. Na polecenie partii przeniesiony z odległego miasteczka do redakcji macierzystej. - Sekretarz W w komitecie mówił tak, a sekretarz M. tak - relacjonuje wizytę u funkcjonariuszy partyjnych. Jak mówi, tak pisze. Mimo kilkuletniego stażu nie opanował trudnej sztuki pisania. Nie wie, jak poprawnie zbudować zdanie. Trzeba pomóc koledze i uchronić go od kompromitacji. Wspólnie z koleżanką poprawiamy nieporadne teksty. To, co się ukazuje w gazecie, jest efektem naszej mozolnej pracy. Geodetę zajmuje ekonomia i gospodarka socjalistyczna. - Czy pan wierzy w to, co pan pisze? - pytam któregoś dnia. I po cóż zadaję takie pytanie? Tu nie chodzi o wiarę. Chodzi 0 akceptację i zadowolenie towarzyszy. A komitet partii jest z tekstów zadowolony. Chwali zaangażowanie geodety. W nagrodę wysyła go do Moskwy. Już wiem, że rudy geodeta ma przed sobą perspektywy i wytyczoną drogę awansu. Łucka ma wytyczoną drogę i młody ekonomista, już także członek partii, też ma wytyczoną drogę. A ja nie tylko nie mam perspektyw, przede wszystkim nie mam za grosz zrozumienia dla trudnej sytuacji partii, dla trudności gospodarczych kraju, brak mi zaangażowania i świadomości obywatelskiej, jaka powinna cechować dziennikarzy. - Ze wszystkich zakładów usunęłabym i związki zawodowe, 1 partię. Zakłady mają produkować, a nie politykować. Mówię to głośno, na korytarzu, starsi koledzy udają, że nie sły- 179 180 szą. Geodeta szczerze oburzony: Opowiadać takie brednie, takie herezje? I to gdzie? W redakcji partyjnego dziennika? Od pierwszych dni zauważyłam, że naczelny nie przepada za mną. Ma coraz więcej kłopotów przeze mnie. Wzywany, biega do komitetu, tłumaczy się, świeci za mnie oczami. Przyjmuje nowych dziennikarzy na pełne etaty, a ja siedzę na marnym ryczałcie. Ale tylko do czasu. Naczelny ma wspaniałą przeszłość wojenną. Działał w konspiracji. Jest niezwykle oczytany, nadzwyczaj kulturalny, znakomicie, wybornie zna niemiecki. Nasza gazeta współpracuje z partnerskim dziennikiem z NRD. Gdy Niemcy z NRD odwiedzają nas, otwierają usta z podziwu i zdumienia. Naczelny posługuje się piękną niemczyzną, a więc swobodnie opowiada gościom zza Odry, jakie skarby kryje drezdeński Zwinger. Goście zza Odry nie są ani tak wykształceni jak nasz naczelny, ani nie interesują się sztuką, tak jak on. Studiowali marksizm i le-ninizm, a teraz, przejęci zadaniem wychowania socjalistycznego społeczeństwa, zajmują się krzewieniem socjalizmu. - U nas w ogóle nie ma cenzury - opowiada nam niemiecki gość. - To ja chcę pracować w waszej gazecie - mówię. Dlaczego moja deklaracja tak wszystkich bardzo rozśmieszyła? Naczelny już wie, że ja też się interesuję językiem niemieckim i Niemcami. I że wciąż się uczę. Dostaję etat. Piszę reportaże. Moja popularność rośnie, rośnie też popularność gazety. Redakcja płaci za teksty marnie, ale naczelny rekompensuje mi to nagrodami z puli specjalnej. Do naczelnego, jak do autorytetu, biegnę teraz z pytaniami w sprawach niemieckich. Już wiem, że przekonał się do mnie. Jest teraz moim wielkim sprzymierzeńcem. Naczelny lubi, gdy dziennikarz jest dociekliwy, oczytany. Nie cierpi tępoty i prostactwa. Przymuszony przez towarzyszy awansuje geodetę, chociaż bronił się przed tą decyzją. - Towarzysz jest za młody, ma za mało doświadczenia - argumentował. W tej sprawie komitet ma jednak zupełnie inne zdanie. Młody towarzysz powinien być w kierowniczym gremium, to przecież przyszłość partii. Geodeta zostaje trzecim zastępcą redaktora naczelnego. Wkrótce sekretarzem podstawowej organizacji partyjnej w redakcji. Ma coraz więcej władzy. Stanowiskiem i poczuciem władzy przysłania braki w wiedzy zawodowej. Pisać wciąż nie potrafi. Współczuję naczelnemu. Z pochodzenia krakus. Tak jak ja przez przypadek znalazł się w tym regionie. Pochłania książki. Wiedzą, inteligencją, obyciem o niebo przerasta miejscowych notabli. Byłby świetnym dyplomatą. - Proszę iść do naczelnego na rozmowę - mówi sekretarka. Wiem, że mój tekst leży od tygodnia, jest bardzo krytyczny. Ale nie ugnę się, nic nie zmienię, nic nie skrócę. Ma być tak, jak jest. Naczelny już na mnie czeka, spokojny i uśmiechnięty. Wyjmuje papierosy. - Zapali pani? - Nie, nie zapalę. Dziękuję. Mój tekst jest za długi? - pytam tonem, który zapowiada walkę. - Wcale nie jest za długi. Można nawet jeszcze coś dopisać. - Jest zbyt krytyczny? - Także nie. Może być nawet ostrzejszy. Tekst jest dobry, nawet bardzo dobry. Chodzi jedynie o to, proszę pani... Duch walki nagle mnie opuszcza. Redaktor naczelny potrafi wmówić każdemu, także mnie, że jest prawie geniuszem. Geniusz napisał wspaniały tekst, chodzi jedynie o drobiazgi, o niewielką korektę i materiał natychmiast pójdzie do druku. Nasz szef marnuje talent i wiedzę na takiej zapyziałej prowincji. Krótko pracuję, a któregoś dnia przychodzi teleks z gratulacjami od prestiżowego miesięcznika. Dostałam nagrodę za reportaże. Przyznali mi ją najwybitniejsi polscy reporterzy. Po jej odbiór mam jechać do Krakowa. - Teleks z gratulacjami jest naprawdę dla mnie? Najpierw nie mogę uwierzyć, bo przecież dopiero co rozpoczęłam pracę, potem chce mi się płakać. Siedzę w redakcyjnej portierni zmartwiona, smutna i zła. Nie mam odpowiedniego stroju na taką uroczystość. A trzeba się tak ubrać i tak wyglądać, by jurorzy patrzyli na strój, a nie na twarz. Pierwszy raz stanę w świetle kamer, jupiterów. Boję się kamer, boję się światła. W świetle, nawet 181 pod makijażem widać przecież każdą bliznę, każdy przeszczep. Czy powinnam wystawiać się na publiczny ogląd? Może w ogóle nie jechać po odbiór nagrody? Do budynku wchodzi naczelny. Jak zawsze, po krakowsku, elegancki. W kapeluszu, z parasolką-laseczką, w okularach, które dodają mu uroku. Już wie o mojej nagrodzie. Cieszy się z niej, jakby to jego nagle spotkało coś przyjemnego. Spojrzał na mnie szczerze zaniepokojony. - Co się stało? Dotknęło panią jakieś nieszczęście? - Właściwie tak - mówię, prawie płacząc. - Nie mam w czym jechać po odbiór nagrody. - Jak to - nie mam w czym? Co to znaczy? Po co pani strój? W pani wieku można wystąpić nawet nago. Bez stroju. I też będzie pięknie. Ten kulturalny, taktowny pan udziela mi talcich rad? Czy możliwe, by nie rozumiał przyczyny mojego smutku, mojej rozpaczy? Przecież to widać! A może tylko ja to widzę? Trzeba nabrać powietrze w płuca i podjąć decyzję. Już wiem, co zrobię. Pojadę. Odważę się. Pokonam, złamię w sobie ten opór, który mnie wciąż powstrzymuje przed wejściem do sali, gdzie obcy ludzie omiotą mnie spojrzeniami. Muszę się zdobyć na odwagę. Muszę. 182 * * * Nagroda, którą tak się cieszę, jest zapowiedzią klęski. Zaangażowani koledzy już mi ją szykują. Ale ja nawet jej jeszcze nie przeczuwam. - Dostałam propozycję wydania zbioru reportaży. Bardzo się cieszę. - Tak? - Łucka nie kryje irytacji. I natychmiast zmienia temat rozmowy. - Nie pamiętasz, jak się robi pasztet z zająca? Dostałam w prezencie upolowanego zwierzaka. Dziś na kolegium redakcyjnym kolejny raz wybuchła awantura. Łucka domaga się, bym pisywała relacje z zebrań partyjnych. - Dlaczego Weronika nie chodzi na posiedzenia egzekutywy? Dlaczego nie pisze sprawozdań? Pracuje w prasie partyjnej. To jej obowiązek. pod makijażem widać przecież każdą bliznę, każdy przeszczep. Czy powinnam wystawiać się na publiczny ogląd? Może w ogóle nie jechać po odbiór nagrody? Do budynku wchodzi naczelny. Jak zawsze, po krakowsku, elegancki. W kapeluszu, z parasolką-laseczką, w okularach, które dodają mu uroku. Już wie o mojej nagrodzie. Cieszy się z niej, jakby to jego nagle spotkało coś przyjemnego. Spojrzał na mnie szczerze zaniepokojony. - Co się stało? Dotknęło panią jakieś nieszczęście? - Właściwie tak - mówię, prawie płacząc. - Nie mam w czym jechać po odbiór nagrody. - Jak to - nie mam w czym? Co to znaczy? Po co pani strój? W pani wieku można wystąpić nawet nago. Bez stroju. I też będzie pięknie. Ten kulturalny, taktowny pan udziela mi takich rad? Czy możliwe, by nie rozumiał przyczyny mojego smutku, mojej rozpaczy? Przecież to widać! A może tylko ja to widzę? Trzeba nabrać powietrze w płuca i podjąć decyzję. Już wiem, co zrobię. Pojadę. Odważę się. Pokonam, złamię w sobie ten opór, który mnie wciąż powstrzymuje przed wejściem do sali, gdzie obcy ludzie omiotą mnie spojrzeniami. Muszę się zdobyć na odwagę. Muszę. 182 * * * Nagroda, którą tak się cieszę, jest zapowiedzią klęski. Zaangażowani koledzy już mi ją szykują. Ale ja nawet jej jeszcze nie przeczuwam. - Dostałam propozycję wydania zbioru reportaży. Bardzo się cieszę. - Tak? - Łucka nie kryje irytacji. I natychmiast zmienia temat rozmowy. - Nie pamiętasz, jak się robi pasztet z zająca? Dostałam w prezencie upolowanego zwierzaka. Dziś na kolegium redakcyjnym kolejny raz wybuchła awantura. Łucka domaga się, bym pisywała relacje z zebrań partyjnych. - Dlaczego Weronika nie chodzi na posiedzenia egzekutywy? Dlaczego nie pisze sprawozdań? Pracuje w prasie partyjnej. To jej obowiązek. - Pisze reportaże... - broni mnie naczelny. - Czy są zaangażowane? Partyjne? - nie ustępuje Łucka. Naczelny musi się liczyć z jej zdaniem, to przecież przyszłość partii. Za zaangażowane teksty dostała medale, a sekretarz propagandy z województwa podczas redakcyjnych zebrań mówi do niej familiarnie: - Nasza Łucka. Łucka promienieje, pęcznieje z dumy. A ja co prawda piszę reportaże, ale przysparzam redakcji kłopotów. Nie mam powodów do radości. Coraz krytyczniej ocenia mnie komitet, coraz więcej kolegów patrzy na mnie wilkiem. Ideologicznie odstaję od redakcyjnego zespołu. Osłania mnie jednak redaktor naczelny. Jest dla mnie takim oparciem, jak kiedyś był nim pan dyrektor w Polanicy. Na jak długo jednak starczy mu sił? Radość jak morze Jestem w dużym mieście, w ośrodku akademickim. Przyjechałam na chwilę, na dzień lub najwyżej na dwa. Zbiorę materiał, porozmawiam z profesorem medycyny i fizykiem zarazem. Profesor opracował nową metodę diagnostyczną, wykorzystując prawa fizyki. Obłożyłam się literaturą, od kilku dni przygotowuję się do rozmowy. Na chwilę oderwę się od mądrych ksiąg i chociaż godzinkę pospaceruję po mieście. Lato, gorąco, upał, na ulicach tłumy. Pod ratuszem, w samym centrum miasta, ktoś woła: - Weronika! Weronika! Głos dziwnie znajomy. Odwracam głowę, na chodniku stoi Marek. W całej okazałości! Przesiaduje w bibliotece naukowej. Pracuje nad doktoratem. W szpitalu nic nowego. - Twój chirurg obronił doktorat. Z przeszczepów skóry. - I ty mówisz, że nic nowego? Muszę koniecznie przeczytać ten doktorat. Koniecznie. I to jak najszybciej. Idziemy do biblioteki akademii medycznej. Ada cieszy się z sukcesu młodego chirurga tak jak ja. Odnalazła jego pracę. Jest oprawiona, wygląda jak książka. W czytelni zagłębiam się w lekturę, szukam znajomych śladów i tropów. Może rozpoznam pacjentów w opisach przypadków? Może nawet odnajdę Martę, Julię i siebie? 183 184 W pracy doktorskiej nie ma nazwisk, ale są przedstawione rezultaty interwencji chirurga, w przypadku pojawiających się komplikacji po wolnych przeszczepach skóry pośredniej grubości. Takich jak u mnie. W jednej grupie pacjentów, gdy pojawiają się komplikacje, chirurg interweniuje natychmiast. W drugiej grupie po kilku dniach, w trzeciej czeka na reakcje organizmu. Nie interweniuje wcale. Jadę do szpitala z gratulacjami. Cieszę się z doktoratu jak z własnego sukcesu. - Odnalazłam się w grupie pacjentów, na których postawił pan krzyżyk - mówię już od drzwi gabinetu. Świeżo upieczony doktor śmieje się. Ma poczucie humoru, ceni przewrotność żartu. Nie ukrywa, że jest zaskoczony moją dociekliwością. - Naprawdę przeczytałaś pracę? - Naprawdę. Przygląda mi się uważnie. Wiem, co myśli, czytam ta w jego oczach: - Tu można by przyciąć, tę bliznę zlikwidować... Nie mówi tego głośno ani nie proponuje zabiegu. I ja go o nic nie proszę. Oboje wiemy, że słowo pana dyrektora jest święte. A pan dyrektor przecież powiedział, że dalszego leczenia nie będzie. * * * Uwielbiam międzynarodowe festiwale artystyczne. U nas są dwa - folklorystyczny i piosenkarski. Przyjeżdżają artyści z całego świata i tłum dziennikarzy. W tłumie jest Willi, niemiecki dziennikarz zza Odry. Wypatrzył mnie, zupełnie nie wiem dlaczego. Przykleił się, przylepił, łazi za mną, a co najgorsze, po dwóch dniach znajomości przywiózł swoją mamę. Niech mnie pozna. Po co? Mama jest miła, spokojna, uśmiecha się, zaprasza do ich domu, do NRD. Boże święty, co ten Willi we mnie widzi? Przecież mam przeszczep, na twarzy blizny. Wokół pełno urodziwych dziewcząt, nie mógł upatrzyć sobie którejś z nich? Wybrnę z zakłopotania, gdy podsunę mu koleżankę. Willi, wysoki, przystojny blondyn, nie chce rozmawiać z koleżanką. - Mogę cię odwiedzić? Powiedz, gdzie mieszkasz? - Wynajmuję pokój. Odwiedź mnie Willi, ale nie teraz, nie za miesiąc. Przyjedź za rok. Willi przyjeżdża po tygodniu. I po dwóch. I po trzech... Rany boskie, nie wypłaczę się, nie pozbędę Willego. Trzeba z nim porozmawiać szczerze i rozwiać złudne nadzieje. - Jesteś przystojnym, atrakcyjnym mężczyzną. Zasługujesz na ciekawszą i lepszą dziewczynę niż ja. Uwierz, ja się nie nadaję na żonę dla ciebie. Możemy zostać przyjaciółmi, dobrymi znajomymi. Niczym więcej. Mówię mu to chyba w nieodpowiedniej chwili. Willi przyjechał z wiązanką z dwudziestu trzech karminowych róż. Są piękne. Teraz ma minę skrzywdzonego i niesłusznie skarconego dziecka. W oczach łzy. Żal mi go. No, ale czy ja z czystej litości, z czystego współczucia miałam powiedzieć „tak"? * * * W gazecie popularyzuję medycynę. Na własny użytek gromadzę literaturę fachową. Oprócz chirurgii plastycznej fascynuje mnie neurochirurgia. Przede wszystkim mózg. W stolicy trwa właśnie szkolenie dziennikarzy, popularyzatorów medycyny. W przerwie wykładu widzę w holu kogoś bardzo podobnego do Jacka. Stoi i patrzy na mnie, nie mniej zaskoczony niż ja. Może to naprawdę Jacek? Wprawdzie nie przepadam za nim, ale jest przecież z Polanicy, muszę z nim porozmawiać. Chwilę mierzymy się wzrokiem. Jacek podchodzi, podaje rękę i opowiada same rewelacje. Pan dyrektor przeniósł się do stolicy. On też przeniósł się do stolicy. W polanickim szpitalu dyrektorem jest teraz mój chirurg. Zrobił habilitację, jest docentem. Funkcję zastępcy powierzył Markowi. Marek obronił doktorat z chirurgii ręki. 185 Z radości nie mogę złapać tchu. Zatkało mnie. Już wiem, co dla mnie znaczą te zmiany. Otóż znaczą to, że drogę i drzwi do kolejnych zabiegów znów mam otwartą na oścież! No, niechby pan docent spróbował odmówić mi przyjęcia do szpitala! Niechby tylko spróbował! 186 * * * W regionie przebywa komisja sejmowa. Kontroluje szpitale. Przewodniczy jej lekarz z tytułem profesorskim. Starszy, siwy pan o nienagannych manierach. Towarzyszę komisji w wizytacji województwa. Rozmawiam z profesorem. Nadzwyczaj miły, serdeczny. Po dwóch dniach, po uroczystym obiedzie, gdy komisja już ma odjeżdżać, profesor chce ze mną porozmawiać. Na osobności. Bez świadków. W cztery oczy. Zaprasza do stolika w kącie restauracyjnej sali, przy oknie. Przygląda mi się uważnie, chwilę milczy, szuka odpowiednich słów. Wreszcie mówi. Powoli cedzi słowa, przeciąga każde zdanie, jakby testował, czy nie dotyka bolesnych miejsc w mojej psychice. Ale mnie to już naprawdę nie boli. - Powinna się pani starać o wyjazd do Szwecji. Proszę napisać prośbę, ja ją poprę. Chirurgia plastyczna w Szwecji jest bardzo rozwinięta. Oni tam mają wyposażenie, jakiego u nas jeszcze długo nie będzie. Pracuje pani w zawodzie publicznym, więc koszty leczenia pokryje państwo. Mówi to ściszonym głosem, prawie szeptem, jakbyśmy konspi-rowali. Dotąd nic nie wiedziałam ani nie słyszałam o istnieniu takich możliwości. Dziękuję za radę i życzliwość. Obiecuję, że na pewno napiszę i wyślę te podania. Profesor odjechał, a ja od kilku dni nie mogę sobie znaleźć miejsca. Może Szwecja jest rzeczywiście szansą, uśmiechem losu, jakimś wyzwaniem dla mnie? Tak, pojadę tam. Poznam Zachód, inny kraj, nowych ludzi. Może nawet zbiorę materiał do serii reportaży? Tak, trzeba napisać podanie i do Sejmu, i do ministerstwa oraz prośbę do pana profesora. Trzeba jechać, trzeba korzystać z okazji. Kolejny raz może mi się już nie zdarzyć. A jeśli Szwedzi wcale nie są lepsi od polaniczan? Co zrobię, gdy znów pojawią się komplikacje? Już przecież wiem, że nie wszystko zależy od chirurga. Gdy po kolejnej operacji młody chirurg denerwował się, bo nie był pewny, czy tym razem nam się uda, uspokajałam go: - Uda się! Nie mogę teraz długo leżeć w szpitalu, spieszy mi się. Mam egzaminy, muszę je zdać. Odsuwałam od siebie czarne myśli, mobilizowałam siły do nauki. I rezultat operacji był dobry, bo wierzyłam w jej powodzenie. Ale tego nigdy nie jest się pewnym. Więc, gdyby mi się nie udało w Szwecji, jak będę pracować, bywać wśród ludzi, wyjeżdżać i zbierać materiał dziennikarski? Z opatrunkiem na twarzy? A poza tym w Szwecji nie będzie Marka, ani mojego chirurga, który już jest docentem, ani Agaty, ani Sonii, ani Ewy... Jechać do obcego kraju, do obcego szpitala, zaufać obcym lekarzom? To tak, jakby zdradzić swoich. Cztery noce nieprzespane, w głowie kotłowanina myśli. Najlepiej zrobię, gdy pojadę do biblioteki, do Ady, i przeczytam wszystkie dostępne publikacje o chirurgii plastycznej w Szwecji w języku niemieckim. Biblioteka akademii medycznej mieści się w starej willi wtopionej w gęstwinę parku. Pięknie tu o każdej porze roku. Przez otwarte okna kameralnej czytelni widać zieloną ścianę wiekowych drzew, słychać śpiew ptaków. To miejsce zawsze mnie uspokaja, a rozmowy z Adą usposabiają optymistycznie. W czytelni można z bliska przyjrzeć się największym polskim sławom medycznym. - Ten wesoły, uśmiechnięty, wyglądający jak student młodzieniec, to profesor S. - mówi Ada. - Tamten poważny pan, pochylony nad książką, jest najwybitniejszym polskim neurochirurgiem. A zaraz przyjdzie tu chirurg, który jako pierwszy w Polsce uratował człowiekowi rękę. Mężczyzna przywiózł odciętą piłą dłoń oddzielnie, w bandażu. Chirurg wraz z zespołem przyszywał dłoń wiele godzin. Lekarze odnaleźli i zespolili końcówki naczyń krwionośnych, nerwów... Chirurg i jego pacjent z dnia na dzień stali się 187 188 sławni. Obu pokazywała telewizja, prasa publikowała zdjęcia niezwykłych, szczęśliwych bohaterów. Przyszyta dłoń jest znów tak sprawna, jak przed wypadkiem. Ci wielcy, sławni, znani, których tu widzę, są dowodem na to, że medycyna w Polsce nie pozostaje w tyle za światową. Zresztą z opisów, z relacji, ze zdjęć i z doniesień naukowych, które studiuję kolejny dzień, wcale nie wynika, że Szwedzi są lepsi od naszych chirurgów plastyków. Gdzie tam lepsi. Pewnie są gorsi! Wyposażenie rzeczywiście mają nowoczesne. Ale talentem, wiedzą, dorobkiem nasi z pewnością biją ich na głowę. Z pewnością. Do żadnej Szwecji nie pojadę. Pojadę do Polanicy. Rozmówię się z docentem. Już kupuję bilet, już siedzę w autobusie. Autobus dziwnie wesoło podskakuje na dziurawej jezdni, słońce jakby jaśniejsze, góry jakby większe, bardziej zielone, a Polanica to prawdziwe cudo. Śliczna, kolorowa, pełna kwiatów, bo jest lato. Nogi same niosą mnie po schodach do góry, pod budynek szpitala. Jeszcze dwa schodki, próg i drzwi. Na parterze ciemny korytarz i znajomy zapach z kuchni. Pędzę do docenta, aż strach pomyśleć - jak do kogoś z rodziny. Pamiętam moment, gdy stał obok mojego łóżka wtedy, gdy było mi tak niewyobrażalnie ciężko. Od tamtej chwili minęło lalka lat. Patrzę - nic a nic się nie zmienił. Taki sam jak wtedy. Skupiony, siedzi przy biurku w gabinecie na parterze, w którym kiedyś przyjmował mnie pan dyrektor. Przed gabinetem zbity tłum, bo mamy środę, czyli dzień przyjęć. Po korytarzu biegają dzieci, jest ich więcej niż dorosłych. Pacjenci wchodzą pojedynczo. Wreszcie moja kolej. Wchodzę. - Gratuluję, naprawdę szczerze gratuluję pracy habilitacyjnej i tytułu. Bardzo się cieszę. Docent nie mniej zaskoczony niż wtedy, gdy gratulowałam mu doktoratu. Po gratulacjach przychodzi czas na poważną rozmowę. - Mam szansę wyjazdu na dalsze leczenie do Szwecji. Co mi pan radzi? Moment ciszy. Takiego pytania pan docent się nie spodziewał. Nie kryje zaskoczenia. A po chwili śmieje się prawie w głos, jak z dobrego dowcipu. Jest szczerze rozbawiony, chyba w ogóle nie wierzy w tę Szwecję. Pewnie myśli, że to szantaż, taki mały szan-tażyk wymyślony przeze mnie, oczywiście w określonym celu. Nagle przestaje się śmiać i, jak kiedyś, teraz także przygląda mi się uważnie. Znów chwila ciszy. Pan docent milczy. - No to na kiedy wyznaczamy termin przyjęcia do szpitala? -pyta. Jedno zdanie, a radość wielka jak morze. Teraz szybko bieg po schodach na trzecie piętro, do pokoju lekarskiego, do Marka. - Wiesz, że docent mnie przyjął? Znów będę przyjeżdżać! Marek uradowany, ja się bardzo, bardzo cieszę, pielęgniarki się cieszą, salowe także. Pani Wera, którą spotkałam na schodach i szczerze uściskałam, także rozradowana. Wyrzucona przez poprzedniego dyrektora, który chciał mi oszczędzić cierpień i rozczarowań, teraz na nowo osiedlę się w szpitalu. Nie wiem, na jak długo. Ale to przecież bez znaczenia. Szpital to moja życiowa przystań. Pewna i niezawodna. Nawet wtedy, gdy nie udawały mi się zabiegi, nie wątpiłam, że jest dla mnie najsolidniejszym oparciem. Już wiem, że wrócę tu za cztery miesiące. Po egzaminach w niemieckim instytucie w Lipsku. Czy to normalne, że zamiast bać się szpitala, bloku operacyjnego, bólu, zabiegu, niepewności po nim, w głowie lcręci mi się z radości? To chyba nie jest normalne. I ja też pewnie nie jestem całkiem normalna. Maria W kraju epidemia strajków. W Małopolsce jeden strajkujący wdrapał się na wysoki przemysłowy komin. Mówi, że zejdzie, gdy władza spełni jego postulaty. Od dwu dni władza stoi pod kominem. Zadziera głowę i dyskutuje ze strajkującym. Media podają tę informację w serwisach jako pierwszą, najważniejszą. W naszym regionie strajk powszechny, bo w pegeerze pracę stracił jeden traktorzysta. Nigdy nie byłam sympatykiem władz 189 190 partyjnych, ale te strajki to przecież szaleństwo. Mówię naczelnemu, że napiszę, co o tym sądzę. Odradza mi. - To czas rewolucji, rodzi się nowy ruch, nowy nurt. Nie wiadomo, co się z tego wykluje - tłumaczy długo i cierpliwie. Gasi, wycisza mój bunt i irytację. Nie mam nic przeciwko ruchowi, jestem przeciwko absurdowi i głupocie, bez względu na to, jaką ma barwę. Nowy nurt jest już także w mojej redakcji. Tworzy go Łucka, z jedną sprzątaczką. - Łucka, co ci się stało? Przecież byłaś przyszłością partii. Już nie jesteś? Masz kierownicze stanowisko. Z zaangażowaniem opisywałaś socjalistyczny ruch młodzieżowy. Dali ci za to medale! To już przeszłość. Są inne czasy. Trzeba wskoczyć do nowej łodzi, która płynie. Kto do niej nie wskoczy, zostanie za burtą. Łucka już siedzi w nowej łodzi, już znalazła w niej swoje miejsce. Teraz rozlicza towarzyszy z komitetu. Pisze reportaż o daczach, które wybudowali nad jeziorem. Dacze to małe, drewniane chałupki. Ich właściciele nie mają zezwolenia na budowę. W tekście Łucka nie kryje oburzenia. Patrzcie, jacy są partyjni funkcjonariusze! Starsze redakcyjne pokolenie towarzyszy patrzy na Łuckę z niesmakiem. Młode, do niedawna zaangażowane, z podziwem. Ależ ma spryt! Potrafiła się tak świetnie ustawić z dnia na dzień! Ta to ma głowę do interesu! Łucka już jest rzeczniczką prasową nowego nurtu. „Oszukiwali nas przez czterdzieści pięć lat" - pisze w komentarzu i wiesza tekst w publicznej, miejskiej gablocie. Redakcyjna koleżanka trzyma się za brzuch i mówi: - Mdli mnie. Zaraz zwymiotuję. Do wczoraj chwaliła partię, była zaangażowaną dziennikarką partyjną. W ciągu jednego dnia przewidziała na oczy? Zmieniła optykę? O redakcyjnych kolegach, także tych bezpartyjnych, Łucka teraz mówi komuchy, beton. Gdy jej słucham, gdy czytam jej teksty, czuję, że ocieram się o bagno, o niewyobrażalny fałsz i cynizm, którym zaraz się pobrudzę. W mojej redakcji nikt nikogo nawet nie zachęcał do członkostwa w partii. Łucka została jej członkiem dla apanaży i kierowniczego stanowiska. Jedna trzecia moich rówieśników jest bezpartyjna. My, bezpartyjni, wiemy już, jaka jest cena takiej postawy. Świadomie rezygnujemy z awansów. Bezpartyjni nie tylko teraz nie będą się wspinać po szczeblach kariery zawodowej. Tych szczebli zabraknie dla nich także później, gdy zmieni się ustrój. Układ - były towarzysz wspiera i awansuje byłego towarzysza -wydaje się wieczny. W tym układzie znajdzie się wkrótce również Łucka. Tacy jak ja wciąż wówczas naiwnie wierzą, że wiedza, talent, praca, rzetelność i uczciwość wobec czytelnika i bohaterów tekstów są podstawą w zawodzie dziennikarskim. Ta wiara jest utopią. Tak nie stanie się nigdy. Mam wspaniałą szefową. Osobę niezwykłą. Wybitna, sławna w całej Polsce reportażystka. Polonistka, wrażliwa na urodę słowa, z rozległą wiedzą i biegłą znajomością trzech języków. Ma kilka słabości. Wysokie obcasy, rude włosy, loki i koki. I modne ciuchy. I futerka z lisów. I futerka z karakułów. I turecki kożuszek dopasowany w talii, rozkloszowany dołem. W ogóle Maria ma słabość do siermiężnego, socjalistycznego luksusu. Ceni ambicje młodych. Wie, jak smakuje sukces, sama go doświadczyła. Obsypano ją najwyższymi dziennikarskimi nagrodami, splendorami. Wspiera mnie, chroni przed atakami zawistnych kolegów bez talentu. Jest członkiem partii. Nawet nie pytam, czy zapisała się z konieczności, czy z wyboru. Łączy nas zażyłość, chociaż Maria jest dużo, dużo starsza ode mnie. Mogłabym być jej córką. Bywam u niej często. Barwnie, z nostalgią, godzinami opowiada o Mongolii, gdzie spędziła kilka miesięcy, o Jugosławii, gdzie ma wielu przyjaciół i gdzie zgubiła serce, o Rosjanach, Białorusinach, prostych ludziach, których rozumie i darzy nadzwyczajną sympatią. Zna biegle rosyjski. - Budzisz się w mongolskiej jurcie, czujesz ciepło cielątka, które niedawno się urodziło. Gospodarze ułożyli je przy tobie, bo 191 jesteś gościem. Na dworze ostry mróz, czyste rozgwieżdżone niebo, a nad tobą, nad bezkresnym stepem, tuż nad głową, nisko zawieszony na niewidzialnej nitce olbrzymi księżyc. Wydaje ci się, że wystarczy wspiąć się na palcach, by go dotknąć. Nigdzie nie widziałam tak pięknego, tak olbrzymiego księżyca, jak w Mongolii. Maria wychowała się na Kresach, jej ojciec był oficerem. - Niech ci do głowy nie wpadnie myśl, by mi zaproponować członkostwo w partii. Odmówię i sprawię ci przykrość - mówię podczas jednej z wizyt u niej. Jest za mądra, by popełnić taki błąd. Zna moje poglądy. Wie też, że nie ulegnę żadnym sugestiom, nie zaakceptuję żadnych kompromisów, nie zrezygnuję z własnego zdania, nawet wtedy, gdyby ceną miała być kariera zawodowa. Charakter i upór odziedziczyłam po tacie. - Brzydzi mnie przewrotność i merkantylna postawa Łucki -mówię. - Ja nigdzie się nie zapiszę. Wszędzie fałsz, wszędzie obłuda. Maria patrzy na mnie w milczeniu. Była dzieckiem, gdy wybuchła wojna. Nie mówi, gdzie i jak rodzina przeżyła ten czas. I ja jej o to nie pytam. Maria wie, że czasem trzeba iść na kompromis, by uratować życie. - Ciesz się z rzeczy małych. Nie czekaj na wielkie radości - radzi. Na imieniny dostaję od niej szczególny prezent. Banknoty starych rubli z 1909 i 1918 roku, banknoty marek niemieckich z 1933 roku i banknot węgierskiej korony z 1913 roku. Do prezentu dołączyła list. Weronisiu! Na Twoje imieniny przygotowałam niby-prezent, czyli znak tego, że narody nieraz przeżywały rewolucję razem z inflacją, a jednak istnieją. Rzuć na to po latach innym okiem. Maria A w kraju mamy właśnie rewolucję, strajki i inflację. Muszę od tego odpocząć. Nadarza się okazja, właśnie wyjeżdżam do Lipska. W międzynarodowym gronie mam pogłębiać wiedzę z języka niemieckiego. 192 * * * Lipsk i w ogóle NRD budzi w Polakach zazdrość. W naszych sklepach pustki, a tam jest wszystko. Masło, mięso, kawa - towary u nas deficytowe. Są tam nawet cytrusy, czyli cytryny i żylaste, twarde grejpfruty z Kuby. Gdy wchodzę do enerdowskiego sklepu osiedlowego, czyli kaufhali, puszczam wodze fantazji: przez granicę przesuwam na rolkach cały sldep wraz z personelem. W wyobraźni niemiecka kauf-hala już stoi w miasteczku po polskiej stronie. Ludzie nie koczują nocami w kolejkach, by kupić paczkę kawy i krążek kiełbasy. Dzięki przepchanej przez granicę kaufhali wszystkiego mamy teraz pod dostatldem. Te fantasmagorie nawiedzają mnie coraz częściej. I we śnie, i na jawie. Od pierwszego dnia pobytu w Lipsku widzę, że w międzynarodowej grupie Polakom nie będzie łatwo. Przyjechali Węgrzy, Czesi, Słowacy, Rosjanie, Szwedzi i Finowie. Grupa polskich dziennikarzy liczy sześć osób. Mieszkamy w akademiku. Na uczelni zajęcia mamy w mieszanych, międzynarodowych podgrupach. W mojej podgrupie spokój. Nikt się nie czepia Polaków, nikt nie pyta, dlaczego strajkujemy. W innej podgrupie najaktywniejsi są dwaj Czesi. Aktywiści partyjni. Nie dają nam spokoju. Wyzywają nas od warchołów. - Zrób coś - prosi Kwiryn. Jest starszy ode mnie o piętnaście lat, ma duże doświadczenie zawodowe i nie potrafi utemperować Czechów? Wieczorem, przed dziennikiem, w sali telewizyjnej, gdzie wszyscy siedzimy, Jeno, dziennikarz czeskiego tygodnika wojskowego, pyta głośno, nawiązując do polskich strajków: - Weronika! Prócz se delate divadlo? - Nie robimy żadnego teatru, żadnego divadla. Uspokój się. Powiem ci tylko, że babcia Wałęsy jest z pochodzenia Czeszką. Teraz Wałęsa przyjdzie do was i u was też zrobi porządek. Jeno milknie. Nic o tym nie słyszał, nic o tym nie wie. Wśród Czechów konsternacja. Po dzienniku Kwiryn pyta: - Wałęsa ma czeskie korzenie? Mówiłaś prawdę? 193 194 - Jaką prawdę? Użyłam argumentu, którego Czesi ze strachu nie podważą. Na zajęciach będziecie mieli spokój. Od kilku dni oczami za mną wodzi Alfred Zins, Rosjanin. - Alfred! - żartuję - masz niemieckie imię, niemieckie nazwisko i mówisz, że jesteś Rosjaninem? Nigdy w to nie uwierzę! Prosi o przysługę. Jego żona jest mojego wzrostu i ma taką samą figurę, jak ja. Czy mogłabym pójść z nim na zakupy i poprzy-mierzać bluzki, sukienki, które chce jej kupić? Oczywiście, naturalnie, pójdę. Ale jutro, nie dzisiaj. Rano, przed zajęciami, gdy wszyscy stoimy na przystanku tramwajowym, Alfred głośno, prowokacyjnie pyta: - Weronika? Jeszcze Polska nie zginuła? W radiu słyszałam, że w kraju znów strajki, on też już o tym wie. Grupa milczy. Czeka na moją ripostę. - Cieszę się, Alfred, że znasz pierwsze słowa polskiego hymnu. Przypomnieć ci następne? Brzmią one tak: Co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy! Teraz Rosjanin też milczy. A przy obiedzie mówi, że rezygnuje z mojej pomocy przy zakupach. I bardzo dobrze. Będę miała spokój. Po co mi zainteresowanie Alfreda? Milan z praskiej telewizji jest nie tylko od niego o niebo przystojniejszy, ale w dodatku ma głos jak dzwon. Silny, aksamitny baryton. W autobusie, na wycieczkach tworzymy duet. Znam czeskie piosenki z rajdów studenckich. Niektóre mają wersję polską i czeską. Tańcuj, tańcuj, okręcaj, okręcaj, tylko pieca nie trącaj, nie trącaj, bo piec dobry na zimę, na zimę, nie każdy ma pierzynę, pierzynę... Z Milanem śpiewam, chodzę na kawę, a także na długie wieczorne spacery. Coraz bardziej podoba mi się język czeski. Lody to zmarzlina, pociąg to wlak, pociąg pospieszny to rychlik, samolot to letadło, a pokój to po prostu izba. Mieszka za ścianą, w pokoju obok. Pojęcia nie mam, dlaczego akurat na mnie zwrócił uwagę, przecież ma oczy. Widzi, że jestem po wypadku, po operacjach plastycznych. Widzi także to, że Szwedka, wprawdzie stara, bo dobiega trzydziestki, ale naprawdę urodziwa, wdzięczy się do niego tak, że wszyscy w grupie już to zauważyli. Milan na razie odporny na jej umizgi. Żal mi Szwedki. Stara trzydziestka i po rozwodzie. Co ma z życia? Niech się pocieszy Milanem. - Nie pójdę jutro ani na kawę, ani na spacer. Muszę się uczyć. Ale Szwedka ma wolny wieczór. Nie poszedłbyś z nią? I Milan idzie. Romans rozwija się dynamicznie na naszych oczach. Milan spędza w pokoju Szwedki wieczory i noce. Szwedka jest radosna, szczęśliwa. Wie, ile mi zawdzięcza. Uśmiecha się serdecznie, daje adres, zaprasza do siebie. W dużym domu na szwedzkiej wyspie mieszka sama. W promieniu czterdziestu kilometrów nie ma sąsiadów. Gdy ją odwiedzę, pokaże mi Laponię, najodleglejsze tereny na północy kraju. Wspólnie napiszemy reportaże. Opublikujemy je i w Polsce, i w Szwecji. Gdy rozjeżdżamy się po egzaminach, każdy do swojego kraju, Szwedka płacze. Milan przychodzi pożegnać się ze mną. - Przyjedź do Pragi... Pójdziemy na płac Wacława. Pokażę ci najpiękniejsze zaułki starego miasta. Obiecaj, że przyjedziesz. Obiecaj... Wymieniamy adresy. Podczas każdego pobytu w Pradze myślę o Milanie. Bywam na placu Wacława i na moście Karola. Na Hradczanach zgubiłam złoty kolczyk. To znak, że wrócę tam jeszcze. Ale Milana szukać nie będę. I nie zadzwonię do niego, mimo że tak bardzo prosił o to i zostawił mi numer telefonu. Do Szwecji nie pojechałam, Szwedki nie odwiedziłam. Ale kto wie, może jeszcze pojadę i wspólnie napiszemy reportaże z Laponii? I powspominamy Milana? Reeeweeelaaacja! Jesienią wracam do szpitala. Radosna, szczęśliwa. Dopięłam swego. Jestem dziennikarką, więc mój pobyt to także okazja do zebrania materiału i napisania reportażu. 195 196 Już nie dręczą mnie pytania o przyszłość i o powodzenie operacji. Nie zdecyduję się na ryzykowny zabieg. Tylko na bardzo, bardzo bezpieczny. Pan docent przy powitaniu mówi: - Radziłbym jeszcze raz zdjąć cały przeszczep i położyć nowy. Nie zgadzam się. Musi zostać tak, jak jest. Nie wyłączę się z pracy na rok. Niech raczej pan docent pomyśli o korekcjach, o poprawkach. Zgadzam się na wszelkie naciąganie, wycinanie, ale nie na przeszczepy. Trudno. Niech będzie. Czy z tak upartą babą można dojść do ładu? Jak dawniej mieszkam w narożnej sali, na zabieg idę już następnego dnia. Nie będę operowana w uśpieniu, czyli w znieczuleniu ogólnym, tylko w miejscowym, takim, jak przy wyrywaniu zęba. Wszystko będę słyszeć, dużo zobaczę. A na tym bardzo mi zależy. W przeddzień zabiegu pan docent zaprasza do gabinetu. Przygląda mi się uważnie kolejny raz i mówi coś, od czego z radości znów dostaję zawrotu głowy: - Jeśli poprowadzimy cięcie przez środek czoła, zlikwidujemy tę małą bliznę, ściągniemy brwi, zmienimy rysunek oczu. Inne blizny też trzeba powycinać, zmniejszyć. Co takiego? Będę mieć inny układ oczu? Inną linię brwi? Pomysł pana docenta jest świetny! Znakomity! Re-we-la-cyj-ny! Nigdy nawet nie pomyślałam o brwiach i o oczach! Może naprawdę będę wyglądać zupełnie inaczej ? Bardzo, ale to bardzo jestem ciekawa efektu. Młody lekarz na stażu, którego jeszcze nie znam, przejrzał opasłą teczkę z moją historią choroby i przed zabiegiem pyta: - Co pani będzie sobie teraz operować? - Zmienię rysunek czoła i oczu. Patrzy zdumiony, osłupiały. Nie odzywa się, taktownie milczy. Do szpitala często przychodzą osoby niezrównoważone psychicznie. Chcą się pozbyć nieistniejących wad. Talcich osób nie przyjmuje się do leczenia. i' f.. Więc, co ja tu robię? Stażysta ma w oczach pytanie, ale go nie zadaje. Zauważył, że docent traktuje mnie wyjątkowo, obchodzi się ze mną ostrożnie jak z porcelanowym jajeczkiem. Widzi, że zaprzyjaźniona i spou-falona jestem z Markiem. I z pielęgniarkami także. Wiem, co myśli. Psychiczka szczególnego rodzaju. Jak dawniej, jak już wiele razy, dziś znów jestem na bloku operacyjnym. Ewa wstrzykuje mi środki uspokajające. Głupi Jaś, mówią pacjenci o zastrzyku, bo lcręci się po nim w głowie i człowiekowi na wózku czy na stole operacyjnym jest już wszystko jedno. Sonia asystuje przy zabiegu. Docent operuje. Zabieg prawie bezbolesny. Trwa długo. Kilka godzin. Kiedy wydawało mi się, że operacja dobiega końca, a pan docent powycinał i pozszywał wszystko jak należy, usłyszałam: - Do diabła tam! Prujemy! Trzeba wszystko szyć od nowa. - O Boże! - jęknęła Sonia. Po kilku dniach pierwszy opatrunek. Twarz już odsłonięta, cierpliwie liczę szwy na czole i policzlcu. Jest ich siedemdziesiąt sześć. Misterne, drobne, ledwo widoczne. - Ja także wyszywam. Ale tylko serwetki i obrusy. Lubię motyw kaszubski. Gdzie pan się nauczył takiego wzoru, jaki mam teraz na twarzy? Docent rozbawiony pytaniem. Wreszcie atmosfera podczas opatrunków miła, pogodna. Już nie płaczę, nie szlocham, nie rozpaczam, nie miotam się w bezsilnej furii jak kiedyś. Cieszę się z rezultatu zabiegu. Opowiadam dowcipy. Pan docent zadowolony. I też się cieszy. * * * W szpitalu nie było mnie kilka lat. Wróciłam po długiej przerwie. Widzę, że w czasie mojej nieobecności zaszły tu wielkie zmiany. Pan docent skierował polską chirurgię plastyczną na zupełnie nowe, nieznane dotąd tory. Ze szpitalnego pejzażu, z sal i korytarzy na zawsze znikli pacjenci z płatami Fiłatowa, czyli 197 198 z kiełbaskami, z wędrującymi przeszczepami, jak mówiliśmy kiedyś. Znikły też helikoptery, wysoko uniesione ręce, gipsową konstrukcją umocowane na głowie. Można je jeszcze zobaczyć jedynie na starych fotografiach i na grafice - dawnym symbolu szpitala. W połowie lat siedemdziesiątych pan docent opracował i wprowadził własne metody. W szpitalu wykonuje się teraz zabiegi mi-krochirurgiczne. Bardzo to wszystko ciekawe. Chcę poznać szczegóły i zasady przeprowadzania przynajmniej niektórych zabiegów mikrochirur-gicznych. Pan docent już wie, że zbieram materiał do reportażu. Chce mi pomóc. Może nie napiszę bzdur, które tyle razy ukazywały się w różnych mediach na temat chirurgii plastycznej ? Późnym popołudniem, gdy już uporał się z zabiegami, opatrunkami, zaprasza na rozmowę. Tłumaczy cierpliwie, w czym tkwi zaleta zabiegów mikrochirurgicznych. Podaje przykład Maćka, który jutro będzie operowany. Chłopak ma dwadzieścia dwa lata, jest po wypadku. Wysoki, mocno zbudowany, o posturze kulturysty. Z ogoloną głową. Brak włosów dodatkowo podkreśla dysproporcję twarzy. W miejscu jednego policzka ma głębokie wgłębienie. Maćkowi po prostu brakuje połowy twarzy. Samochód dostał od ojca w dwudzieste urodziny. Chciał się pochwalić prezentem przed dziewczyną. Zostali parą przed dwoma laty. Mówili o małżeństwie. Ślub miał się odbyć, gdy on skończy studia techniczne. Maciek nie jest pewien, czy tamte plany są nadal aktualne. Ona też studiuje. Humanistka. Samochodem-prezentem wracali wieczorem z dyskoteki. Zwykle jeździ ostrożnie, teraz też wydawało mu się, że nie przekracza bezpiecznej prędkości. Cóż to za szybkość 180 kilometrów na godzinę, gdy obok siedzi dziewczyna, a samochód pachnie świeżością, połyskuje nowiutkim lakierem? Nie wie, dlaczego samochód na zakręcie nagle zjechał na przeciwległy pas, nie wie, dlaczego zawiodły hamulce ani dlaczego pojawiło się drzewo. Na odcinku pięciu kilometrów rośnie przecież tylko ta jedna wierzba. Samochód uderzył w nią od strony kierowcy. Nawet nie było czego klepać, ani czego naprawiać. Dziewczynie nic się nie stało. Do szpitala trafiła tylko ze wstrząsem mózgu. Jemu lekarze nie dawali szans na przeżycie. Strzaskana połowa twarzy, uraz głowy. Kilka tygodni leżenia na reanimacji bez świadomości. Maciej już po kilku operacjach. Teraz trzeba mu jeszcze zrekonstruować, wypełnić policzek. Można to zrobić za pomocą płata. Metoda bezpośredniego przenoszenia płatów znana jest w świecie od 1973 roku. W Polanicy chirurdzy zastosowali ją nieco później. - Są obszary, z których można przenosić bezpośrednio płat długości czterdziestu i szerokości dwudziestu pięciu centymetrów. Takich miejsc na ciele człowieka jest kilkanaście, między innymi grzbiet stopy, przedramię, pachwina, okolice łopatkowe. To są niezależne obszary naczyniowe, które mają ukrwienie osiowe - wyjaśnia pan docent. Już rozumiem. W przeszłości Maciek musiałby nosić helikopter i hodować wędrującą kiełbaskę, tak jak kiedyś Helenka i wiele lat potem Piotr. Natomiast jutro chirurdzy wytną Maćkowi kawał mięśnia ze skórą pod łopatką, dogrzebią się do końcówek nerwów i naczyń krwionośnych. Podobne końcówki odnajdą na twarzy, połączą je z tymi, które tkwią w płacie spod łopatki i za jednym zamachem zrobią to, co w przeszłości rozkładane było na wiele etapów i trwało miesiącami, latami. Zabieg trudny, żmudny, angażuje sześciu, siedmiu chirurgów, trwa czasem i dwanaście godzin, jedna sala operacyjna zupełnie wyłączona, zablokowana. Najbardziej skomplikowane jest zszywanie nerwów i naczyń krwionośnych. Robi się to pod mikroskopem. Na każdym naczyniu o milimetrowym przekroju trzeba założyć sześć, a czasem i osiem szwów. Chciałabym zobaczyć taki zabieg. Albo inny. Czy mogę wejść na blok operacyjny? Mogę. Pan docent kiwa głową na zgodę. Wejdę na blok, ale nie jutro. Wejdę pojutrze. W planie zabiegów przewidziana jest transplanta- 199 ej a nerwu z podudzia na dłoń, przeszczep skóry, korekcja nosa i usuwanie zmarszczek. Z emocji i niecierpliwości nosi mnie po korytarzu. Nie mogę usiedzieć w jednym miejscu, nie mogę spać. Pal diabli ambicje i oglądanie zabiegów mikrochirurgicznych! To z pewnością niezwylde ciekawe operacje. Ale dla mnie, dla kobiety, nie ma co kryć, najciekawsze jest przecież usuwanie zmarszczek! Wreszcie zobaczę, na czym polega cud odmładzania, ujmowania kobietom dziesięciu, piętnastu, a bywa że nawet dwudziestu lat. 200 * * * Od dwu dni budzę zainteresowanie całego oddziału żeńsldego. Oddział wie, że będę oglądać operacje. - Masz wszystko dokładnie obejrzeć, nagrać na magnetofon, porobić notatki, a potem zdać nam relację - przykazują pacjentki. Z trudem panuję nad podnieceniem. Na twarzy wypieki, targają mną emocje. Są inne, ale nie mniej intensywne niż te, które znam sprzed zabiegów. Całą noc nie śpię. Na śniadanie w pośpiechu piję tylko kilka łyków zupki przez rurkę, bo oczywiście znów mam dietę płynną. Natychmiast po oględzinach wchodzę na blok. Czuję się dziwnie. Nikt nie każe mi się położyć na wózku, czy też na stole operacyjnym. Pierwszy raz mam umysł jasny, nieprzytłumiony tabletkami nasennymi. Dziś nie jestem rozdygotaną pacjentką, lecz obserwatorem. Przebrana w obowiązujący na bloku strój - uniform, czepek, maska - chodzę, oglądam, notuję i nagrywam. Dziś blok operacyjny nie jest obcy i zimny jak ldedyś. Wręcz przeciwnie - jest jasny i ciepły. Dziś nie do mnie, lecz do kogo innego Ewa mówi: - Teraz ukłuję, dam zastrzyk, żeby się dobrze spało. Dziś nie ja, lecz kto inny mobilizuje się, by nie jęknąć przy pierwszym ukłuciu. Ja mam dzisiaj tylko patrzeć i jak najwięcej zapamiętać. Nowa, bardzo wygodna rola. Będę przyglądać się pracy Marka, bo to on ma w grafiku prze- szczep nerwu z podudzia na dłoń u dwudziestolatka oraz usuwanie zmarszczek u starszej pani. Pacjent Marka, szczupły blondynek, już uśpiony. Leży na stole operacyjnym. Anestezjolog pilnuje oddechu i rytmu serca. Marek najpierw znieczulił dłoń, potem sięgnął po skalpel. Porozcinał blizny na wewnętrznej stronie dłoni i teraz szuka, dogrzebuje się w zwartej, twardej tkance końcówek rozerwanych nerwów. Chłopak wsadził rękę między dwa wały prasy, ma zgniecioną dłoń. Rany się zagoiły, ale w palcach brak czucia. Może je poparzyć, odmrozić, okaleczyć - wszystko bezboleśnie. Marek musi znaleźć zerwane i wrośnięte w nie wiadomo którą bliznę końcówki nerwu, wypreparować je i podsztukować brakujący fragment nerwem pobranym z podudzia. Potem wszystko porządnie pozszywać. Na normalne okulary nałożył drugie, z długimi soczewkami, jak w mikroskopie, i grzebie skalpelem w ranie. Są końcówki! Teraz ciach po nodze i jest nerw. Wygląda jak biały włoski makaron. Bardzo elastyczny, można go naciągnąć. Marek wycina fragment makaronu z podudzia, będzie nim sztukować nerw na dłoni. Instrumentariuszka podaje nici. Ledwo je widzę, są cieńsze od włosa. Teraz zaczyna się szycie. Pole operacyjne wielokrotnie powiększone soczewkami specjalnych okularów. Na obwodzie nerwu, tego włoskiego makaronu, Marek musi założyć sześć, siedem szwów. Spocony z napięcia. Nie był pewny, czy tak łatwo odnajdzie końcówki na dłoni. Na szczęście wypatrzył je dość szybko. Transplantacja nerwu zakończona. Jeszcze trzeba zszyć nerw na podudziu, mięsień, skórę na podudziu i na dłoni. Koniec zabiegu. Docent zagląda do sali, chce wiedzieć, jak Marek sobie radzi. - Są końcówki nerwu? Nie ma trudności? - Jak to nie ma? Pani redaktor stoi, patrzy, ręce mi się trzęsą ze zdenerwowania... Marek jest w wybornym nastroju. Podoba mu się mój zachwyt i podziw dla jego umiejętności. Gdybym mogła być jednocześnie na trzech salach operacyjnych! Szkoda, że nie jest to możliwe, bo właśnie na innym stole, 201 202 w sali obok, docent dłutuje nos. Słychać dźwięk młotka uderzającego w dłuto jak w warsztacie rzemieślniczym. Ścina chłopakowi garb. Wydatny, duży, garbaty nos przysłaniał drobną twarz. Marek mówił mi, że przy operacjach nosa podcina się skrzydełka, podwija tkankę miękką i odsłania kość. Po zabiegu nie widać śladu szwów. Nie zobaczę dzisiaj jednak ani dłutowania, ścinania garbu nosa, ani czego innego, bo nie wyjdę z sali, gdzie operuje Marek. Muszę poczekać na usuwanie zmarszczek. Przyglądanie się takiemu zabiegowi wyzwala napięcie znacznie większe niż nawet najlepszy film kryminalny. Już jest pacjentka. Puszysta pani grubo po sześćdziesiątce. Artystka. Ma pretensje do całego świata. Nie godzi się z upływem czasu, chce być znów młoda, młodsza przynajmniej o te dziesięć lat. Za uchem wyrosła jej duża narośl, pękata kulka, którą coraz trudniej przykryć włosami. Lekarze stwierdzili, że to nerwiako-włókniak, łagodna postać nowotworu, którą jednak trzeba usunąć. Najpierw więc była mowa o wycięciu kulki, potem doszła sprawa zmarszczek. I teraz właśnie Marek przygotowuje się do tego zabiegu. Puszysta już leży na stole, twarz umyta do operacji. Marek sięgnął po specjalny pisak. Zaznaczył nim linie koło ucha, pod oczami i w pobliżu nosa. Dlaczego w pobliżu nosa? Chyba ręka mu za daleko poleciała. - Strzykawkę, znieczulenie proszę... Wbija igłę raz koło razu. Dokładnie znieczula całą twarz. Puszysta nie śpi, zabieg przeprowadzany jest w znieczuleniu miejscowym. - Skalpel proszę... Po milimetrze, po centymetrze od linii przy uchu odpreparowu-je, podcina skórę aż do nosa. - Diatermię proszę... Każde naczynie krwionośne przypala, zamyka jego światło specjalną końcówką aparatu. W ogóle krew się nie leje, pole operacyjne czyste. Czuję swąd palonego ciała. To, co widzę pod odpreparowaną skórą, jest żółte, gruzłowate, ohydne. Tak właśnie wygląda tkanka tłuszczowa. Skóra już podcięta, trzeba jeszcze sprawdzić, czy wszędzie uwol- niona od podłoża, czy nigdzie nie przyrasta. Więc ciach czymś, co przypomina szpatułkę, pomiędzy to podcięte i to żółte, gruzłowate. W porządku. Wszędzie jest luz. Teraz trzeba skórę naciągnąć, nie za dużo, by potem twarz nie przypominała woskowej maski, i złapać kilkoma szwami przy uchu. A to, co zostało, ten nadmiar, starczy i zwiotczały, ciach skalpelem i chlast do kubła stojącego obok stołu. Robi mi się niedobrze. Widzę gwiazdy, plamy, pociemniało mi w oczach. Zdążę wybiec? Nie padnę? Nie przewrócę się? Kilka szybkich, energicznych kroków, bieg przez korytarz bloku i już jestem w sali obok u anestezjologów. - Usiądź. Ależ jesteś blada i zielona! Niedobrze ci? Wypij kieliszek kardiamidu, poczujesz się lepiej. Przed kompromitacją ratuje mnie Ewa. Nie jestem nadmiernie wrażliwa, nie mdleję na widok rany. Ale słodkawy zapach krwi, swąd przypalanego ciała, a przede wszystkim widok żółtej tkanki tłuszczowej i wyrzucanej do kubła starczej skóry, omal nie zwaliły mnie z nóg. Nigdy nie będę usuwać zmarszczek! Przenigdy! Niby zabieg jak każdy inny, ale jest w nim coś dwuznacznego, coś fałszywego, coś nieestetycznego. Zestarzeję się godnie, w sposób naturalny. Będę pielęgnować, hołubić każdą pojawiająca się zmarszczkę na twarzy, ślad moich przeżyć. Takie myśli nachodzą mnie, gdy widzę, jak Marek bandażuje głowę puszystej. Kulka też usunięta. Już jest po robocie. Pewnego pięknego dnia powiem profesorowi, że najcenniejszą decyzją, jaką podjął w czasie moich pobytów w szpitalu, była zgoda na pokazanie mi zabiegu usuwania zmarszczek. To, co wtedy zobaczyłam, na wiele lat odebrało mi ochotę na myślenie o operacjach upiększających. Zresztą, dodaję, Marek mówił mi wtedy, że rezultat zabiegu utrzymuje się tylko przez pięć, sześć lat. Potem trzeba go powtórzyć. Ale skóra już jest gorsza. Nie tylko starsza i bardziej 203 204 zwiotczała, lecz - raz naciągnięta - po ponownym zabiegu wygląda jak pergamin. Profesor zaprzecza. W XXI wieku zmarszczki likwiduje się inaczej. Teraz chodzi nie tylko o usunięcie nadmiaru zwiotczałej skóry, lecz o głębszą ingerencję, o umocowanie warstwy powięziowo-mięśniowej. Dobry efekt po zabiegu utrzymuje się długo, a kobieta z dnia na dzień wizualnie rzeczywiście staje się młodsza o dziesięć, a niekiedy o piętnaście, o dwadzieścia lat. To usłyszę w przyszłości. Ale teraz jestem w szpitalu u progu lat osiemdziesiątych. Pacjentka Marka już leży na wózku, czeka na pielęgniarki. Odwiozą ją na oddział. Nagle słychać jęk i płacz. Od kilku lat pacjenci budzą się z narkozy, z uśpienia w sali reanimacyjnej u anestezjologów, na bloku operacyjnym, a nie - jak kiedyś - na oddziale. Na oddział wracają trzeźwi, świadomi, z otwartymi oczami. Właśnie z narkotycznego snu wychodzi Ania. Z podświadomości wyrzuca to, czego pewnie nie powiedziałaby nam ani przy śniadaniu, ani przy obiedzie. Ma mroczną, obolałą duszę. Wynurza się z majaków, jeszcze nie kontroluje słów, w rozpaczliwym krzyku słyszę zdania pozornie bez sensu: - Ja nie chcę się obudzić! Ci straszni ludzie, będą się ze mnie śmiać... Nie chcę, nie chcę, nieeee... Chwila ciszy, chwila przerwy, moment snu i znów rozpaczliwy powrót do świadomości. - Gdzie doktor Marian? Nie chcę być sama, chcę lekarza, lekarza, chcę doktora Mariana... Krzyk przechodzi w szloch. Cichy, bezgłośny. Anestezjolog, wysoki, chudy, w szpitalu od lat, wydawałoby się, że oswojony z dramatem pacjentów, który odsłaniają dopiero tu, przy powrocie do świadomości. Powinien więc być odporny i nie wzruszać się łatwo. A jednak nie jest. Wezwany przez Anię po imieniu i nazwisku, zjawia się natychmiast. Staje przy łóżku poruszony do głębi, bierze w dłoń rękę dziewczyny. - Już dobrze córcia, już dobrze... Jestem tu, jestem. Nie płacz... Ania ma siedemnaście lat, długie, spadające na ramiona ciemne loki, piwne oczy i przenikliwe spojrzenie. Nie chodzi. Po korytarzu jeździ na wózku inwalidzkim. Milczy. Prawie się nie odzywa. Jeszcze tkwi w szoku, chociaż wypadek zdarzył się przed rokiem. Weszła do wanny, puściła letnią wodę, włączyła junkers. Podobno piecyk gazowy był niesprawny. Zemdlała. Wrzątek musiał lecieć dość długo, bo oparzenie jest rozległe i głębokie. Ani trzeba pokryć przeszczepami skóry nogi, brzuch, pośladki, krocze... W historii choroby lekarze napisali: „Oparzenie trzeciego stopnia". Dziś był pierwszy zabieg. * * * Na oddziale w pokoju oblężenie. Sąsiadki czekają na mój powrót z bloku. Chcą wiedzieć, co widziałam. Ale jakoś straciłam ochotę na opowiadanie. Wracam zgaszona, nie mam sensacyjnych wiadomości. Zobaczyłam żmudną, niewyobrażalnie trudną pracą. Tam jest krew, pot, ból i niezwykłe napięcie, niezwykłe skupienie lekarzy. Tam nie ma żadnej poezji, żadnego romantyzmu. Otarłam się o inny wymiar cierpienia fizycznego i psychicznego. Widziałam, jak lekarze z nim walczą. Teraz rozumiem Marka. Wiem już, dlaczego wrócił ze stolicy pod wrażeniem striptizu. Striptizerka tańczy, wygina się, a pacjentka na stole operacyjnym nie zakołysze biodrem. Nawet się nie uśmiechnie. Najwyżej jęknie z bólu. Leży obezwładniona lekarstwem i porażona strachem. Jeśli nie śpi w narkozie, słyszy jak lekarz mówi: - Skalpel proszę... Norman W zawodzie wiedzie mi się świetnie. Napisałam cykl reportaży o szpitalu i chirurgii plastycznej. Publikuje je tygodnik ogólnopolski. Z odcinka na odcinek nakład tygodnika rośnie, część czytelników uznała, że cykl pisała lekarka. 205 206 - Napisz ciąg dalszy - prosi żona kolegi. Dla reportaży o chirurgii plastycznej zaczęła kupować tygodnik. - Gdy rozpoczynałaś pracę w redakcji, gdy cię poznałam, pachniałaś lekarstwami, tak jak się pachnie w gabinecie kosmetycznym. Żona kolegi jest boleśnie szczera. Wtedy pachniałam jodem z jontoforezy, na zabiegi chodziłam jeszcze przez wiele miesięcy, już pracując w zawodzie. Mówi, że na początku wyglądałam okropnie. Teraz jest o niebo lepiej. Gdzie tam lepiej. Teraz w ogóle jest już dobrze. - Przyzwyczaiłam się i nic a nic nie zauważam u ciebie. Maskujesz się, czy już naprawdę pozbyłaś się blizn? Nie wiem, czy żona kolegi mówi prawdę, czy też chce mi sprawić przyjemność. Właściwie ślady wypadku w ogóle już mi nie przeszkadzają ani mnie nie obchodzą. Wciąż bywam wśród ludzi, ciągle wyjeżdżam, a teraz po publikacjach w tygodniku cieszę się z rozgłosu. W dodatku wygrywam ogólnopolski konkurs na reportaż, co w moim prowincjonalnym środowisku prawie się nie zdarza. Rośnie mój prestiż, ale zawistnych przybywa z dnia na dzień. Coraz częściej dają znać o sobie. - Znów napisała pani krytyczny tekst? Dlaczego krytyczny? Pisze pani tak z powodu nieudanego życia! Zawsze będzie pani pisać krytycznie. Tak wczoraj wrzasnęła na mnie koleżanka starsza o pokolenie. Weszłam do pokoju, gdzie było kilkanaście osób. Dziennikarka, zgorzkniała i zła, bez zawodowych i osobistych sukcesów, nie może znieść moich. Bierze odwet. Sięga po argument widoczny na mojej twarzy. Czy ktoś, kto ma blizny, może być pogodny, radosny, szczęśliwy? Nic podobnego! Taka osoba, naznaczona piętnem, z natury jest nieobiektywna i przesadnie krytyczna. Koleżanka właśnie mi to wykrzyczała prosto w oczy. Publicznie. W pokoju zapadła cisza. Nikt jej nie powstrzymał, nikt nie stanął w mojej obronie. Gdybym siedziała w kącie, płakała i użalała się na los, miałabym grono pocieszycieli. A ja nie kryję radości z nagród, z powodzenia w zawodzie. Popełniam niewybaczalny błąd. Tego środowisko nie może ścierpieć, nie może znieść. Tego absolutnie nie sposób zaakceptować! Tego się nie wybacza. Geodeta, jako zastępca redaktora naczelnego, także mnie tępi. Teraz już jawnie. - To jest reportaż? Proszę pani, zamiast oceniać tekst, spuśćmy na to zasłonę milczenia - mówi. Geodeta nigdy nie napisał reportażu. I chyba już wie, że nigdy nie napisze i nie dostanie żadnej nagrody. Ale ma poczucie władzy. Jako redakcyjna władza odrzuca i dyskwalifikuje co ambitniejsze teksty koleżanek i kolegów. Trzeba się jakoś ratować, by nie popaść w depresję. Może wyjechać z prowincjonalnego miasta? Może szukać szczęścia gdzieś w Polsce, w innej redakcji, gdzie nie ma szefów z awansu? Opatrzność czuwa nade mną, zna moje myśli. Gdy rudy geodeta z kozią bródką odrzuca mi kolejny tekst, wracam do domu i bezsilną furię wyładowuję w pracach fizycznych. Sprzątam, piorę lub kopię ogródek. Wczoraj po powrocie z redakcji z zapałem myłam okna. I wtedy zadzwonił telefon. Zeskoczyłam z trzeciego szczebla drabiny, przewróciłam się, omal nie złamałam nogi. - Nazywam się... Jestem zastępcą redaktora naczelnego nowego tygodnika. Nie zechciałaby pani pisać do nas? Właśnie tworzymy zespół reportażystów. - Chętnie, nawet bardzo chętnie - zgodziłam się od razu, masując siniak na kolanie. Ta rozmowa otworzyła przede mną nowe perspektywy. Piszę reportaże najlepiej, jak potrafię. Wysyłam do tygodnika. Co tydzień mam tam publikację. W mojej macierzystej redakcji rośnie zastęp zawistnych. Ale już się nimi nie przejmuję. Współpraca z tygodnikiem daje mi poczucie wolności, niezależności. Tam mogę publikować teksty pisane z oddechem, tam mogę się realizować twórczo. Nic wspanialszego w zawodzie nie mogło mi się przydarzyć niż odklejenie się od macierzystej redakcji. A ja się właśnie odkleiłam. 207 208 * * * Ostatni pobyt w szpitalu i ostatni zabieg dodał mi pewności. Po szwach nie ma śladu. Teraz swobodniej mogę rozpychać się po świecie, chociaż blizny nadal widoczne. Ale jest ich już znacznie mniej. I wcale, ale to wcale ślad wypadku nie przeszkadza mi w pracy. Po kilku dniach od powrotu ze szpitala jedziemy z koleżanką na wieś. Mamy opisać radości i kłopoty rolników. Wstępujemy do prezesa gminnej spółdzielni. Prezes, miły, tęgi trzydziestolatek. Gdy już wypytałyśmy go o wszystko, gdy zamlcnęłyśmy notatniki, na pożegnanie wręcza nam upominki. Ja dostaję w prezencie płytę z piosenką Do zakochania jeden krok. Na obwolucie płyty czytam hasło: „Chroń ziemniaki przed stonką!". Czyż świat nie jest piękny? Czyż w Polanicy nie robią cudów? Panu prezesowi już się przecież spodobałam! W pracy jestem jednak wierna żelaznej zasadzie - nie spoufa-lam się, nie wchodzę w żadne układy ani bliskie znajomości z bohaterami moich publikacji. Tym razem muszę jednak zrobić wyjątek, bo i powód jest ważny. Umówiłam się na rozmowę, na wywiad z Amerykaninem. Na imię ma Norman. Naukowiec. Fizyk jądrowy. Po studiach w USA, Kanadzie i Anglii. Od niedawna pracuje na polskim uniwersytecie. Przyjechał na ochotnika. Na polskich kresach mieszkali jego przodkowie. Gdy wchodzę do profesorskiego gabinetu na uczelni, już czeka. Wysoki brunet, z niemodnym wąsikiem i brązowymi oczami. Upozowany na amanta filmowego z lat pięćdziesiątych. Trochę staroświecki, a przecież fizyk jądrowy, powinien nosić się modnie. Mój rówieśnik. Nieudolnie ukrywa zdenerwowanie. Boi się dziennikarzy. Dlaczego nie wybrał innego kraju na zachodzie Europy? Miał przecież takie możliwości. - Przyjechałem szukać korzeni. Chciałem zobaczyć kraj i poznać naród, z którym przez sto lat związani byli moi przodkowie. - Podoba się panu Polska? - Bardzo. To piękny kraj. Polacy są nadzwyczajni. Dość dziwnie zachowuje się podczas rozmowy. W końcu jestem tu służbowo, zależy mi na merytorycznych informacjach. A on pa- i trzy mi głęboko w oczy, jest uprzedzająco grzeczny i uśmiecha się tak, jakbym tu przyszła prywatnie na randkę. Nie lubię takiej dwuznaczności. Siedzę więc sztywna, wyprostowana, zadaję przygotowane wcześniej pytania, nie pozwalam mu odbiec od tematu rozmowy. Mam minę zimnej, zdyscyplinowanej, surowej nauczycielki. Dzieli nas biurko i stojący na nim magnetofon. Gdy już wyjaśnił, jak ważna jest dziś fizyka jądrowa dla rozwoju wielu nowoczesnych dyscyplin naukowych, w tym także dla medycyny, nagle zaczął mówić o sobie, chociaż go wcale o to nie pytałam. Prosi o wyłączenie magnetofonu. To, co powie, nie nadaje się do publikacji. Jest ciche, późne popołudnie, na korytarzu uczelni prawie nie ma studentów, trwa letnia sesja egzaminacyjna, za dwa tygodnie wakacje. Amerykanin mówi, że nikogo tu nie zna. Dotkliwie odczuwa samotność. Najgorsze są soboty i niedziele. Wychodzi na długie spacery, krąży starymi uliczkami, zna już wszystkie zaułki. W Polsce mieszka rok, ale dotąd nie znalazł przyjaznej, bratniej duszy. Po co mi to mówi? Po co mi jego zwierzenia? Czy ja nie mam własnych kłopotów? Dlaczego obarcza mnie swoimi? - Jest pani pierwszą osobą, przed którą tak się otwieram. Sam nie wiem, dlaczego. Prosi o następne spotkanie. Ale już zupełnie prywatne. Wtedy będzie okazja do dłuższej rozmowy na temat Ameryki i tego, co wiedział o Polsce przed przyjazdem. Umiejętnie, sprytnie zarzuca sieć. Inteligentny. Wie, że ciekawość i perspektywa zebrania materiału do dużego reportażu uśpią moją czujność. - Z zasady nie umawiam się z rozmówcami. Dla pana zrobię wyjątek. Gdzie się spotkamy? - Chciałbym przyjść do pani do domu i zobaczyć, jak mieszka, jak żyje polska klasa średnia. To byłoby dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Według norm amerykańskich pani jest klasą średnią i Basia, koleżanka z doktoratem, też jest klasą średnią. W ogóle prawie cała kadra na uczelni to klasa średnia. Nieraz bywałam za granicą, wiem, co znaczą samotne niedziele i puste wieczory. Ten jeden, jedyny raz złamię żelazną zasadę. Jest w końcu samotnym cudzoziemcem, trzeba zrozumieć człowieka. Na pewno zżera go tęsknota za krajem, za bliskimi. 209 210 Umówię się z nim, zaproszę na obiad, niech pozna prawdziwą polską kuchnię. Poświęcę się, ostatecznie stać mnie na taki gest. - Zgoda, spotykamy się u mnie za tydzień - mówię i podaję adres. Zna tę część miasta. Chodzi tam na spacery, bo w pobliżu jest las. Amerykanin trochę namolny, trochę natrętny. Ale może taki sposób bycia jest u nich czymś zwyczajnym? Ja bym się nigdy do nikogo tak nie wpraszała. Tym bardziej w obcym kraju. Na obiad są drożdżówki nadziewane kaszą gryczaną i ziemniakami, krokiety z grzybami, barszczyk czerwony, czysty, kaczka nadziewana jabłkami, konfitury z żurawiny, kilka surówek, szarlotka na deser. Przychodzi punktualnie. Przynosi pęk irysów i butelkę whisky, której nie cierpię. Koniak i whisky pachną jak eter na bloku operacyjnym. Takich trunków nie pijam. Ale Norman jeszcze o tym nie wie. Zachowuje się taktownie. Nie przygląda mi się natarczywie, uparcie, jakby w ogóle nie dostrzegał mojej inności. Nie zauważa śladu blizn. Jakbym ich nie miała. A przecież mam, co widać nawet po nałożeniu makijażu. - Wspaniała jest polska kuchnia - mówi przy obiedzie. I to wszystko naprawdę przyrządzałam sama? Aż trudno uwierzyć, że Polkom chce się stać przy kuchni, tyle czasu poświęcać na gotowanie w taki piękny, słoneczny dzień. W Ameryce ludzie żywią się inaczej. Idą do supermarketów, kupują gotowce z konserwantami. Wkładają do mikrofalówki, po kilku minutach posiłek z kilku dań gotowy. W taki letni dzień Amerykanki nie stoją przy kuchni, jadą na piknik. - Chleb macie nadzwyczajny. Pyszny. Po trzech dniach czerstwieje. To dowód, że bez konserwantów. U nas leży w folii miesiącami. Nasycony chemią nie czerstwieje. Twaróg macie nadzwyczajny. Takiego w Stanach w ogóle nie ma. Lody macie nadzwyczajne... A dziś poznałem smak drożdżówek, barszczu, kaczki. I polskie; szarlotki... Norman mówi o zauroczeniu Polską przez całe popołudnie, do późnego wieczora. Nasz kraj jest pełen zabytków. Podczas spacerów na każdej ulicy, za każdym rogiem w naszym mieście znajduje obiekt wart zachwytu. Są to budowle sprzed czterech, sprzed pięciu wieków. - Stany Zjednoczone istnieją zaledwie dwa wieki. Są nowoczesne, ale brak nam korzeni, brak przeszłości i kultury, jaką ma Europa. Zanim Norman wyruszył do Polski, spotkał się z byłym pracownikiem ambasady amerykańskiej w Warszawie. Były pracownik przygotowuje kadry do pracy w Europie. - Radził nam, żebyśmy nóg nie trzymali na biurku, żebyśmy posługiwali się nożem i widelcem oraz przepuszczali panie przed sobą przy wchodzeniu do pomieszczeń i do autobusu. - A nie jecie nożem i widelcem? I nie przepuszczacie pań? Chyba niezbyt uważnie oglądam amerykańskie filmy. Bohaterowie siadają w restauracji przy stoliku, wprawdzie mają sztućce, ale kroją mięso na początku posiłku, potem nóż odkładają, wystarcza im już tylko widelec. Ktoś, kto przez cały czas posługuje się nożem i widelcem, budzi zainteresowanie. O, mówią ci, co patrzą, od razu widać, że był w Europie, na Starym Kontynencie. Nabrał ogłady. - Pań się u nas nie przepuszcza, bo jest równouprawnienie. Wszyscy mają takie same prawa. Norman już się zorientował, że w Polsce obowiązują inne obyczaje niż w Ameryce. Wie, że mężczyzna nie powinien proponować kobiecie bruderszaftu i przejścia na „ty". Zastrzega, że robi to wyjątkowo. - Mogę do ciebie mówić po imieniu? „Pani Weroniko" brzmi oficjalnie. Dla mnie będziesz Wika, dobrze? U nas wszyscy mówią sobie „ty", bo tak jest w języku angielskim. Forma bezpośrednia bardzo zbliża ludzi. Pijemy bruderszaft tą ohydną whisky, którą Amerykanie bardzo cenią. Nie wiem, dlaczego kolejny raz łamię żelazną zasadę i pozwalam Amerykaninowi na poufałość. Nie wiem, dlaczego zmuszam się do wypicia wstrętnego trunku. Nie wiem, dlaczego przejęłam się jego samotnością. W końcu osoby samotne spotykam prawie każdego dnia. Niby są w związku, niby mają rodziny, a naprawdę tkwią w przeraźliwej pustce. W ubiegłym tygodniu, wcześnie rano, ledwo otworzyłam oczy, zadzwonił telefon. - Czytam pani reportaże i wiem, że nikt mnie tak nie zrozumie jak pani. Nikt mi nie pomoże, jedynie pani. Chciałbym, żeby mnie pani wysłuchała. 211 212 Takich telefonów miewam dziesiątki. Po każdym interwencyjnym tekście odzywa się rzesza ludzi oszukanych, zranionych, boleśnie dotkniętych albo przez bliskich, albo przez obcych. Urażeni i skrzywdzeni są przekonani, że gdy zajmę się ich sprawą, gdy opiszę ją w gazecie, znikną wszystkie kłopoty. Tak myśli też czytelnik, który chce mi powierzyć trudny, intymny problem. Ale nie przez telefon. Powie mi to osobiście. Dobrze, spotkajmy się w redakcji. O umówionej porze w drzwiach redakcyjnego pokoju stanął szpakowaty czterdziestolatek. Nauczyciel z zawodu. Przyszedł powiedzieć, że nie może wytrzymać z żoną. Dwadzieścia lat są po ślubie, syn już dorosły, dłużej małżeńskiej gehenny znosić nie będzie. - Dlaczego małżeństwo jest gehenną? - Bo żona wciąż sprząta. - To źle, że sprząta i dba o porządek? Pytam tak naiwnie, bo nie wiem, jak żona sprząta. Dywany na podłodze przykryte folią, w progu każdego pokoju w rzędzie ustawione kapcie. W kuchni nosi się inne, w przedpokoju inne, w pokoju inne. Kanapy i fotele zapakowane w pokrowce, które sama uszyła. Chodzi jej o to, by nie zniszczyć tapicerki. - Od świtu do nocy sprząta. Wieczorem pada ze zmęczenia, jest rozgoryczona, że nie doceniamy jej wysiłku. Dłużej tego nie zniosę. Rozwiodę się. Co mi pani radzi? Radzę wizytę u psychologa lub psychiatry. Najlepiej niech idą do specjalisty oboje. Rozwód to ostateczność. Następnego dnia znów jest w redakcji. Żona nie pójdzie ani do psychiatry, ani do psychologa. Nie ma czasu. Sprząta. Więc może ja poszłabym z nim wieczorem do kina? Ja? Wieczorem do kina? Nie mogę. Ja też nie mam czasu. Muszę posprzątać cały dom. Ledwo pozbyłam się czytelnika intruza, pojawił się Norman. Wprosił się do mnie do domu. A teraz, po obiedzie, siedzi całe popołudnie. Już prawie wieczór. Niech już sobie idzie! Tuż przed wyjściem zaskoczenie. - Zapraszam cię na koncert. Gra skrzypek światowej sławy. Bilety już kupiłem. Mówi to przy pożegnaniu. Stoi w drzwiach, dziękuje za obiad, z kieszeni wyjmuje bilety. - Nie zrobisz mi zawodu i chyba przyjmiesz zaproszenie. Nie jest pewny mojej reakcji. Nie zastanawiam się długo. Zgoda, pójdę z nim na koncert. Ale tylko ten jeden, jedyny raz. Naprawdę ostatni. Chyba nie łamię przyjętej zasady zawodowej. Wprawdzie Nor-man to mój rozmówca, bohater publikacji, ale cudzoziemiec przecież. Sam w obcym kraju. Powinnam go zrozumieć, docenić zaproszenie, ten uprzejmy gest, który nic nie znaczy, do niczego nie zobowiązuje. A poza tym dobrze jest się pokazać z kimś tak przystojnym. Koleżanki zzielenieją z zazdrości. Po koncercie odprowadza mnie do domu. - Spotkamy się w tygodniu? - pyta, gdy stoimy na schodach przed drzwiami. Nie spotkamy się. W planie mam cztery wyjazdy, konferencje, dużo pisania. W ogóle jestem zajęta. A tak naprawdę, to nie mam ochoty na spotkania z Amerykaninem. Ale tego mu przecież nie powiem. Po co sprawiać człowiekowi przykrość? Nie jest w moim typie. Wprawdzie wysoki brunet, pewnie podoba się kobietom. Ale nie mnie. Na ulicy nawet nie zwróciłabym na niego uwagi. Poza tym opowiedział już o wszystkim, co mnie interesowało. Notatki zrobiłam, wywiad napisałam, dziennikarsko obiekt wyeksploatowany. Nie przyda mi się już do żadnego artykułu. To koniec znajomości. - W sobotę obchodzę urodziny - mówi nagle. - Urodziny? - Nie wierzysz? No to zobacz sama, sprawdź. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjmuje plik dokumentów. Rzeczywiście, ma urodziny. Wie, że Polacy obchodzą imieniny. Ale u nich jest inaczej. Zaprosi kilku przyjaciół, bardzo chce, żebym też przyszła. Bardzo mu na tym zależy. Dobrze, przyjdę, chociaż będę musiała zmienić swoje plany. Ostatni raz ulegam jego prośbie. Naprawdę ostatni. Po urodzinach niech gdzie indziej szuka bratniej duszy. Ja nie mam czasu. Już po wakacjach, już prawie koniec lata, zbliża się je- 213 214 sień, muszę zamówić dekarza i kogoś do poprawienia rynny. Mój dom wprawdzie nowy, ale ciągle trzeba coś w nim naprawiać, uzupełniać. Niech więc Norman zajmie się swoim życiem, a ja swoim. W moim życiu nie ma miejsca dla niego. Urodziny są uroczyste, przy świecach. W palmiarni, wśród egzotycznych roślin. Przyszli koledzy z uczelni i zaprzyjaźniony neurochirurg. Znają się ze Stanów, gdzie neurochirurg był na stypendium. Solenizant dostaje w prezencie obraz. Olej na płótnie: polski pejzaż, którym tak się zachwyca. Gdy wyjedzie, co powinno nastąpić za kilka lat, popatrzy sobie na obraz w Ameryce, powspomina nas, powspomina Polskę. Jest wzruszony. Po kolacji, wieczorem, gdy spacerkiem wracamy do domu, nagle mówi: - Pozwól jeszcze tylko zaprosić się do teatru. Chciałbym poznać duszę, mentalność Polaków także poprzez literaturę i sztukę. Bez ciebie niczego nie zrozumiem. Pomożesz mi? Czy on się nigdy nie odczepi? Dlaczego uwziął się na mnie? A może mówi szczerze? W repertuarze teatru Dziady A. Mickiewicza. Dla wielu Polaków utwór trudny do zrozumienia. Amerykanin rzeczywiście mógłby nie odczytać przesłania poety ani wymowy spektaklu. Wypada się zgodzić. Poświęcę się. Niech wie, że Polki mają gest. Ale to już naprawdę ostatni raz. Po spektaklu znów powrót do domu. Jest ciepło, parno, niebo zaciągnięte chmurami, nie widać księżyca, nie widać gwiazd. Późno. Prawie noc. - Dzięki tobie lepiej mówię, mniej robię błędów w polszczy-źnie. Jesteś moją podporą, jesteś wspaniałą nauczycielką, jesteś... - powtarza kolejny raz, zupełnie bez powodu, co mnie trochę mierzi. Kiwam jednak uprzejmie głową, taktownie milczę. Niech się wygada i niech sobie idzie. - Marzę, byś kiedyś przyjechała do Ameryki. Pokażę ci wtedy jej przestrzenie, jej ogrom. W końcu tylu Polaków odwiedza Amerykę, ty też mogłabyś się wybrać na daleką wycieczkę. Stoimy przy bramie ogrodzenia. Norman niby ma zamiar wracać, ale ociąga się, bo o przestrzeniach Ameryki jest jeszcze tyle do opowiadania... - Może wejdziemy do domu? Nie zaprosisz mnie? Chmurzy się coraz bardziej, kropi deszcz, nadciąga burza. Niby wykształcony, niby wie, jak się zachować, a znów się wprasza. Trudno, niech wejdzie. W przedpokoju zostawia kapelusz i palto. Tylko na chwileczkę usiądziemy, przeczekamy burzę. Dla rozgrzewki wypijemy po lampce czerwonego wina. Wypada podać coś do zjedzenia, chociażby na przekąskę. - Dzisiaj ja zrobię kolację - mówi, jakby czytał w moich myślach. Wstaje od stołu i pewnie wchodzi do mojej kuchni, którą już zna, ale dziś porusza się po niej jak po własnej. Coraz bardziej mnie irytuje. Dlaczego godzę się, by po moim domu kręcił się ktoś obcy? Kolacja przy świecach. Pyszna. Owoce morza i wino. Wino chyba za mocne, już czuję je w głowie, w nogach, chce mi się spać. - Mogę przenocować u ciebie w pokoju gościnnym? - Słucham???? - nagle otrzeźwiałam. - Przecież nie wypędzisz mnie o tej porze. W dodatku spójrz, jaka ulewa... Za oknem rzeczywiście ściana deszczu, jakby nad miastem pękł balon z wodą. Północ. Niedobrze, że piłam dziś wino. Trochę kręci mi się w głowie, a w ogóle to jest mi już wszystko jedno. Mam ciężką głowę, ciężkie nogi, chce mi się spać. Zgoda. Niech ten cudzoziemiec zostanie. Ale tylko jeden, jedyny raz. - Rozłóż sobie gościnne spanie w pokoju na górze - mówię, bo już naprawdę padam z nóg. * * * Śniadanie podane do łóżka smakuje wybornie. Są grzania, ja-jeczko na miękko, konfitury, miód i pyszna, mocna kawa. Po kilku dniach na półce w łazience obok moich kosmetyków pojawiła się nagle golarka, krem i woda po goleniu. Zaprotestować? Zapytać, dlaczego bez mojej zgody? To bez sensu. Niech sobie leżą te męskie drobiazgi, w końcu tak bardzo mi nie przeszkadzają. 215 Tylko dlaczego już tu są? I co ja robię najlepszego? Boże, co ja robię? Dlaczego wpuściłam tego obcego człowieka do mojego domu, do mojej prywatności, do mojego życia? Jak mogłam być tak nierozsądna, tak lekkomyślna? 216 * * * Dom jest nieduży, szeregowy, narożny, otoczony małym ogródkiem. Osiedle pięknie położone na obrzeżu miasta. Za domem, za ogrodem - las. Od pewnego czasu Norman mówi, że w domu brakuje męskiej ręki. To widać od razu. Nie tylko rynny i dach wymagają naprawy. Natychmiast trzeba sprawdzić instalację elektryczną, wymienić zamek w garażu i porządnie umocować słupki ogrodzenia w betonie. Norman od roku zajmuje mieszkanie służbowe na uczelni. Ponieważ tyle roboty jest w moim domu, dobrze byłoby, gdyby się po prostu do mnie wprowadził. - Ulokuję się w pustym pokoju. Na poddaszu. Nie będę ci przeszkadzać. Zgódź się, przecież jest ci ktoś potrzebny do technicznych, męskich prac. W Stanach talde osoby jak ty nie tracą cennego czasu na poszukiwanie fachowców. Zajmują się pisaniem. I zatrudniają gospodarza domu. Będę twoim gospodarzem domu. Za darmo. No więc jak, zgadzasz się? Znamy się przecież od kilku miesięcy. - Co takiego? Czy ja dobrze usłyszałam? Chcesz być moim lokatorem? Już wiem, że Norman przejął inicjatywę i realizuje plan, którego nie znam i nie rozumiem. Po co mu lokum u mnie, skoro przyjechał do Polski tylko na kilka lat? Nie zamierza tu zostać na stałe, wróci do Stanów. Wiem, że dokucza mu samotność i rozpaczliwie szuka tej drugiej połowy, ale z pewnością tylko na chwilę, z pewnością nie na zawsze. Myśli, że mogę nią być ja? A dlaczego nie? Jest obawa, że przyzwyczaję się do niego i do jego obecności w moim domu. Chyba już się nawet trochę przyzwyczaiłam. Na ulicy z daleka rozpoznaję jego sylwetkę. Będę cierpieć, gdy wyjedzie. A przecież wyjedzie. Już się raz przyzwyczaiłam i wiem, jak wielka pustka zostaje po kimś bliskim. Odczuwa się wtedy ból psychiczny, jakby był bólem fizycznym. Czuje się go nie tylko w głowie. Boli pusty pokój, bolą zamłcnięte drzwi, boli nasłuchiwanie, czy nie zadzwoni telefon, czy nie zazgrzyta klucz w zamku, chociaż wiadomo, że nie zazgrzyta. Może jednak nie warto tak myśleć? Przecież instalację naprawdę trzeba sprawdzić. I nowy zamek wprawić, i słupki umocować... Dekarza szukam od trzech dni i nie mogę znaleźć. Człowieka do naprawy rynien także jeszcze nie znalazłam. A pokoje na poddaszu rzeczywiście są puste. - Dobrze, zgadzam się. Możesz partiami przewieźć swoje rzeczy. To pewnie potrwa lalka dni. Nie, to trwa zaledwie jeden dzień. Bardzo spieszy się z przeprowadzką. Boi się, że zmienię zdanie? Nie ma wiele rzeczy. Wystarczyły dwa kursy samochodem, żeby zwieźć wszystkie pudła. Najwięcej jest w nich książek. Wieczorem, gdy po kolacji dopala się świeca, a w kryształowych lampkach zostało już tylko trochę czerwonego wina, po raz pierwszy zaczyna opowiadać o sobie. Jest w trakcie rozwodu. Ma dwóch dorosłych synów. Obaj po studiach. Z żoną rozstał się kilka lat temu. Powód? Różnica charakterów, różne hierarchie wartości, odmienne zainteresowania i gusty. Żona już sobie ułożyła życie z innym mężczyzną. Rozwód to tylko formalność, potwierdzenie istniejącego stanu. - Nie widziałeś tych różnic wcześniej? Kiedyś kobieta, z którą związałeś się, odpowiadała ci we wszystkim, a teraz nagle zauważyłeś, że twój wybór to pomyłka? Nie rozumiem, czy też udaję, że nie rozumiem? Gdy ma się dwadzieścia lat, człowiek ulega chemii, feromonom, fascynacjom i ata-wistycznej potrzebie rozmnażania. Otrzeźwienie przychodzi później. Z oczu spada bielmo i widzi się smutną, nagą prawdę. A obok siebie obcą kobietę, która miała być kimś bliskim, ale nie jest. Odsłonił się przede mną w nadziei, że go zrozumiem. Ma w oczach łzy, zupełnie się rozkleił, choć wygląda na twardego mężczyznę. Powinnam mu współczuć, ale nie mogę. Za dużo usłyszałam? Norman nawet nie przypuszcza, że już ktoś kiedyś opowiadał mi podobną historię. I ja w tamtą historię uwierzyłam. Dlaczego mam wierzyć kolejny raz? 217 218 Przed chwilą w pokoju było ciepło, romantycznie. Nagle zrobiło się zimno, powiało arktycznym chłodem. Lepiej skończmy tę trudną rozmowę. Już późno, jutro czeka mnie bardzo ciężld dzień. Mam przeprowadzić dwa wywiady i napisać reportaż. Muszę się porządnie wyspać. Przed snem nachodzą mnie pytania. - Jaka jest jego żona? Zgrabna i piękna? Dlaczego się rozstali? Może to kryzys przejściowy? Tak, to z pewnością chwilowe nieporozumienia. Norman do niej wróci. W Polsce chce jedynie czymś wypełnić pustkę. Dlatego przyldeił się do mnie. W porządku. Niech trochę pobędzie. Ale tylko trochę. Nie za długo. Żebym się nie przyzwyczaiła. Na razie w moim domu naprawdę jest sporo pracy. A przecież chodzi głównie o tę pracę. Witraże Norman to prawdziwy skarb. Poprzykręcał wszystkie śrubki w zamkach olden, w drzwiach, naprawił ogrodzenie, rynny i dach, czuje się jak prawdziwy gospodarz domu. Gdy zimą późno wracam z dalekich wyjazdów, czeka z ciepłą kolacją. - Nogi znów przemarznięte? - gdera w korytarzu. - Dlaczego nie szanujesz zdrowia? U mnie grypa zaczyna się od przemarzniętych nóg. Norman o tym już wie. Więc zanim usiądziemy do kolacji, na chwilę muszę włożyć stopy do gorącego roztworu soli. Ciepło falą płynie od stóp, obejmuje całe ciało po koniuszki palców u rąk. Jest pewne, że grypa zażegnana. Amerykanin już prawie rok mieszka w moim domu. Poznał mnie na wylot. Zanim zaczął studiować fizykę, skończył średnią szkołę plastyczną. Gdy miewa chandrę, siada z dłutem, z nożem, z przecinakami i rzeźbi w drewnie. Na półkach mam coraz więcej głów diabłów z rogami i aniołów w aureoli. Na szybach drzwi pojawiły się realistyczne i surrealistyczne wzory. Norman maluje na szlde, tworzy wspaniałe witraże. Nie jestem przesądna, ale czuję, że ten raj nie potrwa długo. Skończy się jego kontrakt. Wtedy bez szlochu, bez łez rozstaniemy się, pewnie na zawsze. Zachowamy zdjęcia i piękne wspomnienia. To i tak dużo. Niektórzy nawet pięknych wspomnień nie mają z życia we dwoje. Chyba czuje mój niepokój, chyba czyta w moich myślach, bo wczoraj niespodziewanie zapytał: - Wyszłabyś za mnie za mąż? - Po co miałabym się wikłać w formalny związek? Mnie jest tak dobrze. Zresztą, ty wciąż nie jesteś osobą wolną. Więc nie pytaj. - A gdybym był wolny? To przecież tylko kwestia czasu, wiesz, że się rozwiodę. - Do czego potrzebna ci nowa obrączka? Co zmieniłaby w twoim życiu? - Wiele. Byłbym ciebie pewny. - Żadna obrączka niczego ci nie zagwarantuje. Chęć przynależności trzeba mieć w głowie, w myśleniu o drugim człowieku, w radości z bycia z nim, a nie na palcu. - A ty masz taką chęć w głowie? Bo ja mam. I radość, o której mówisz także mam. Więc jak będzie? - Zobaczymy. Nie zmuszaj mnie do odpowiedzi, bo jej nie znam. Przecież na razie jest dobrze. Nie zmieniajmy tego, co mamy, bez wyraźnej potrzeby. Nie zmieniajmy. * * * Mówi, że mamy wiele wspólnego. Na przykład łączy nas głód wiedzy. Widzi, jak przygotowuję się do każdej rozmowy. Zanim poszłam na spotkanie z neurochirurgiem, tydzień studiowałam literaturę fachową. Wiedzą nigdy nie dorównam rozmówcy, ale muszę przynajmniej ogólnie poznać obszar nauki, po którym będę się poruszać. Neurochirurg docenił wysiłek. - Pierwszy raz rozmawiam z dziennikarką tak dobrze przygotowaną - mówi pod koniec rozmowy. Norman przyjaźni się z neurochirurgiem. Wprawdzie zajmują się innymi dyscyplinami, ale zbliża ich ciekawość świata i talent do prowadzenia nowatorskich badań. Norman już po doktoracie, neurochirurg właśnie się do niego przygotowuje. 219 220 Bardzo atrakcyjny, a wciąż samotny, po dwóch nieudanych związkach. - Rozpadły się, rozleciały przeze mnie. Za mało czasu poświęcałem kobietom, za dużo nauce - mówi samokrytycznie. Coraz częściej bywa u nas. W długie wieczory siedzą obaj przy kominku, sączą tę ohydną whisky i wkraczają w tajemniczy świat neuronów, neutronów, cząsteczek i atomów. Neurochirurg powiedział mi, dlaczego wybrał taką specjalizację. - Byłem na stażu. Pierwszy raz asystowałem przy operacji mózgu starszej kobiety. Gdy mój szef odsłonił mózg, zapytał: „Jak się babcia czuje?". Nie była uśpiona. - Czuję się dobrze, panie doktorze. Nawet bardzo dobrze - odpowiedziała. Ten kontrast, to zderzenie odsłoniętego mózgu z rozmawiającą babcią, zdecydował o mojej drodze naukowej. Rozumiem neurochirurga i jego wielką pokusę, by poznać i zgłębić mechanizm działania najdoskonalszego, naturalnego komputera, w jaki wyposażyła nas natura. Dziś niedziela, neurochirurg znów nas odwiedził. Obiad przygotował Norman. Zatęsknił za pieczonym indykiem, takim, jaki przygotowuje się na Święto Dziękczynienia. - Indyk powinien być kruchy, wilgotny, soczysty, ze złotą, chrupką skórką - tłumaczy, doglądając pieczeni. Zapach wypełnia dom. Nadzienie jest z rodzynkami. Na półmisku indyk, pięknie pokrojony, ale złożony w całość, przystrojony pietruszką i borówkami, tworzy niezwykłą kompozycję. - Wybieram się do Ameryki. Znów dostałem zaproszenie i stypendium - cieszy się nasz gość. Norman milczy. Może też chciałby już wyjechać? Gdy neurochirurg już się pożegnał i opuścił dom, Norman nagle wraca do wczorajszej rozmowy. - Chciałbym na zawsze zostać w Polsce. Z tobą. Albo wyjedź ze mną do Stanów. Nie chcę żyć bez ciebie, wiem, że jesteś połową przypisaną mi przez los. Fizyk, racjonalista, a sięga do romantycznych mitów? Mity są piękne, mówi się w nich, że każdy człowiek ma gdzieś w świecie swoją drugą połowę. I chodzi o to, by ją odnalazł w odpowiednim czasie. Czasem połówki szukają się bezskutecznie przez całe życie. Bywa też, że odnajdują się, gdy obie pozostają w innych związkach. Wtedy stare związki pękają, połówki tworzą nowy, bardzo szczęśliwy. I ja jestem właśnie tą drugą jego połową, którą odnalazł nie przez przypadek. Tak miało być. Ktoś pokierował mną, ktoś sprawił, że umówiłam się z nim na wywiad. - Jesteś racjonalistą, a nie wierzysz w przypadła? I mówisz o przeznaczeniu? Przecież to absurd! - W naturze panuje ład, harmonia, której nie potrafimy ani rozpoznać, ani odczytać. Wszystko ma swój logiczny ciąg. Nawet to, co uważamy za przypadek, jest jedynie logiczną konsekwencją tego, co za nami, i zapowiedzią tego, co przed nami. - Norman, mówisz jak wróżka, a przecież jesteś naukowcem! - Przeznaczenie to logika zdarzeń, nie rozumiesz tego? Trzeba wyjść naprzeciw przeznaczeniu, a nie czekać biernie, nie wiadomo na co - wyjaśnia mi spokojnie, bez emocji, jakby prowadził wykład. - A nie można mówić o życiu prosto, zwyczajnie? Czy koniecznie trzeba wszystko tłumaczyć naukowymi teoriami? Rzeczywiście, nie trzeba, skoro nie zamierzam wgłębiać się w naukową teorię logiki przypadku. Lepiej pomilczmy chwilę, posiedźmy przytuleni. - Nie mówiłem ci tego wcześniej, ale powiem teraz - za kilka dni lecę do Stanów. Dlaczego słyszę to akurat w tej chwili, po wyjściu neurochirurga, który też tam leci? Czy to rzeczywiście tylko zbieg okoliczności? - Wracasz tam? Na zawsze? Czy tylko wyjeżdżasz? Dlaczego głos mi drży, jakbym usłyszała o nieszczęściu? - Wyjeżdżam. I tylko na kilka tygodni. Muszę uregulować zaległe, osobiste sprawy. To już postanowione. Jeszcze dziś zapakuję podręczny neseser. Muszę swoje życie skierować na inny tor. - Na jaki tor? Kiedy i co znów wymyśliłeś? Ja pytam, on milczy. Nie tłumaczy, dlaczego wyjeżdża tak nagle. Nie powinnam być zaskoczona. Przypuszczałam, że tak właśnie będzie. Nie wierzę w teorię o przeznaczeniu. Nie wierzę w wielkie uczucia ani w ogóle w istnienie wielkiej miłości. Bo jeśli nawet takie uczucie istnieje, to jaką cenę trzeba za nie zapłacić? 221 222 Czym wielką miłość okupiła Matylda? Operacją nosa w polanickim szpitalu. A jak Krystyna zatrzymała męża przy sobie? Też skróceniem nosa. Czy warto się aż tak poświęcać dla mężczyzny? Ja się na pewno nie poświęcę. Pytanie Normana o małżeństwo zawisło w próżni. Nie odpowiedziałam na nie. I długo nie odpowiem. Nie muszę. Wyjeżdża, opuszcza Polskę. Mówi, że wróci, ale kto go tam wie. Zresztą, niech tak szybko nie wraca. Będę mieć więcej swobody. Nikomu nie trzeba będzie mówić ani dokąd jadę, ani kiedy wrócę, w ogóle nie trzeba się będzie liczyć z obecnością drugiej osoby. Nawet indyka będę mogła przypalić bezkarnie. Normana już nie ma. Poleciał sobie. Tak się cieszyłam na myśl o odzyskanej wolności i swobodzie, a teraz widzę, że bez tej drugiej osoby w domu jednak przeraźliwie pusto. Pustką wieje z każdego kąta. Gdy wracam późnym wieczorem z dalekich wyjazdów, nikt nie czeka z ciepłą kolacją. Niedobrze. Kupię sobie psa. Niech chociaż pies czeka. Norman telefonuje codziennie. Po tygodniu mówi coś absurdalnego: - Duszę się. Nie mam tu czym oddychać. Nie rozumiesz, co to znaczy, gdy nie możesz głęboko odetchnąć, bo brakuje ci powietrza? Powietrze jest w Polsce, w twoim domu... - głos mu się łamie wpół zdania. Normanowi pewnie coś się nie udało, dlatego mówi od rzeczy. Wraca po miesiącu. Zgnębiony, mizerny, pod oczami cienie. Nie chcę wiedzieć, dlaczego tak źle wygląda. Pobyt i jego życie osobiste w Stanach to dla mnie niebezpieczny teren pełen min. Stąpnięcie w niewłaściwym miejscu w jednej chwili może rozsadzić nasz związek. Czy chciałabym, by tak się stało? Chyba jednak nie. Chyba za bardzo przyzwyczaiłam się do jego obecności. - Zalegalizujmy nasz układ. Wyjdź za mnie. To przecież teraz już tylko formalność. Uparł się i od tygodnia po powrocie z Ameryki drąży temat. Nie wiem, dlaczego dzisiaj znów mi to mówi. Do budowania wspólnego życia potrzebne jest uczucie, to spoiwo nie do określenia, ten magnes, który przyciąga ludzi ku sobie. Czy w nas jest ten magnes? Czy tylko zdążyliśmy się przyzwyczaić? Wciąż nie wiem. A może łączy nas jedynie czysty pragmatyzm, czysty racjonalizm? Lęk i ucieczka przed samotnością? Samotność odczuwa się dotkliwie jak ból. Może więc jedynie podświadomie, dla wygody, staramy się uniknąć tego bólu? Norman ma wiele atutów. Miły, serdeczny, opiekuńczy, to rzeczywiście świetny partner do życia we dwoje. Ale czy na pewno dla mnie? Już raz mu się nie udało życie we dwoje. I mnie się także nie udało. Ale już przywykliśmy do siebie. Znamy swoje wady, one nam jednak wcale nie przeszkadzają. Norman wzrusza mnie reakcją na krótkotrwałe napady furii, złości i irytacji, którym ulegam, gdy coś nie układa się po mojej myśli. - O, tajfunek dziś znów do nas zawitał? Mówi to rozbawiony, śmieje się w głos. Jest wysoki, więc patrzy na mnie z góry jak na rozsierdzone dziecko. Obejmuje, przytula, szepcze: - Trzeba stłamsić, wyciszyć burzę, która kotłuje się w tobie. I rzeczywiście, irytacja szybko mi mija. Zachowuje się pielenie, wspaniale. Wie, kiedy mam ochotę uciec w jego ramiona i schować się przed kłopotami, zgryzotami. Bezbłędnie wyczuwa ten moment. I ramiona otwiera. Dlaczego to robi? Może mu się naprawdę podobam? Chciałabym w to wierzyć. Ale mam przecież oczy i lusterko. A także perspektywę kolejnych zabiegów, kolejnych wizyt w szpitalu. O wszystkim, także o przyszłym życiu, zdecyduję po powrocie z uzdrowiska. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś. Więc gdy powtarza pytanie, udaję zdumienie. - Dlaczego pytasz? Przecież wciąż jesteś żonaty! To prawda. Ale rozwiedzie się. Sądził, że wróci wolny po ostatnim pobycie w Stanach. Nie miał szczęścia. Wyjazd nie był udany. 223 To jednak kwestia zaledwie kilku miesięcy, najwyżej roku. Ale już teraz chciałby robić jakieś plany, jakieś projekcje, tworzyć wizje na przyszłość. A czuje się jak człowiek zawieszony w kosmicznej próżni, między niebem a ziemią. Nie wie ani co ja myślę, ani czego tak naprawdę chcę. A co ja mogę myśleć? Przede mną operacje, przed nim rozwód. - Nie psuj, nie niszcz tego, co nas łączy. Na razie niech zostanie tak, jak jest - powtarzam to, co już kiedyś mówiłam. Nie kryje zawodu. Oczekiwał innych słów. - Dlaczego chowasz się w jakiejś skorupie, jak żółw. Przed czym uciekasz? Czego się boisz? Nie możesz mi powiedzieć, co to jest? - Nie mogę, bo sama nie wiem - wyznaję szczerze. A może to ten sam lęk, który zna Julia? Może ten sam, który zna Marta? Może ten sam, który zna Piotr? Od kiedy poznałam Normana, od kiedy wprowadził się do mnie, noszę w sobie dziwny niepokój. Nie opuszcza mnie przeświadczenie, że on odejdzie, wyjedzie, zniknie. I że tak być musi. On wie, co myślę. Wie też, co najskuteczniej wycisza mój niepokój. Szeroko otwiera ramiona, przytula... Pozostańmy tak jeszcze przez moment. Pomilczmy. I nie mówmy na razie o przyszłości. Zaplanujmy jutrzejszy dzień. Do południa popracujemy. Ja będę pisać, a on pójdzie na zajęcia na uczelni. Po południu zajmiemy się ogrodem. Już jesień. Może nawet wybierzemy się na grzyby, bo podobno w lesie zatrzęsienie borowików. A po powrocie posadzimy przed domem srebrne świerki. I dwie jodełki. - Na pamiątkę - mówię niespodziewanie. 224 * * * Wyjeżdżam do Berlina. I to na wiele miesięcy. Jak dobrze, że poznałam Normana, jak dobrze, że wprowadził się do mojego domu. Zostanie na gospodarstwie, będzie pilnować całego dobytku. - Przede wszystkim będę tęsknił - mówi. Niepokoi go ten wyjazd. Wciąż nie jest pewny ani mnie, ani mojego uczucia. I on także nagle zaczyna się bać. Czego? Niczego mu nie obiecywałam, nie przyrzekałam, wydawać by się mogło, że nie mamy wobec siebie żadnych zobowiązań. - A te wspólnie spędzone noce i dnie? Nic dla ciebie nie znaczą? Mieszkamy razem. Wkrótce powinniśmy obchodzić kolejną rocznicę poznania. Jakie miejsce wyznaczyłaś mi w swoim życiu? - irytuje się tuż przed moim wyjazdem. Skąd nagle tyle w nim żalu, goryczy i pretensji? Przed jego odlotem do Stanów, ja się ani nie kotłowałam, ani nie irytowałam, udawałam spokój i opanowanie. A on - jak się teraz zachowuje? Wpędza mnie w irytację. Ryba już usmażona. Wieczór przed wyjazdem miał być miły, uroczysty, przy świecach i z kolacją przygotowaną przez Normana. Danie główne - ryby przyrządzane na wiele sposobów. Już stół odświętnie nakryty, płoną świece, atmosfera podniosła, a on nagle o swoim miejscu w moim życiu. Ma je. Nikt, ja także, nie wie, na jak długo. Wszystko może się zdarzyć. Po co psuć nastrój wątpliwościami? Nie rozsądniej zawołać, jak diaboliczny bohater Goethego z Fausta: „Trwaj chwilo! Jesteś piękna!". - Oboje marnujemy sobie życie - mówi filozoficznie. - Czas płynie, a my stoimy w miejscu. Smażony, gorący karp z patelni już na stole. Smakuje wybornie. Walizki spakowane, bilet w kieszeni. Odjeżdżam o północy. Zima. Czekamy na peronie, pociąg spóźnia się pół godziny. Norman drży, ale myślę, że to pewnie z zimna. Za lekko się ubrał. - Przyjedź w najbliższą sobotę. Stąd do Berlina niecałe dwieście kilometrów. Zobaczysz, jak się urządziłam. Pada śnieg, wokół biało. Mróz szczypie w nos i policzki. Norman ma śmiesznie oszronione wąsy. Zimne, łaskoczące przy pocałunku. I nie wiadomo dlaczego łzy w oczach. Pewnie też z zimna. Pociąg rusza. Z okna wagonu na pustym peronie widzę nieruchomą, oddalającą się postać. 225 Polonista Heinz 226 Berlińskie mieszkanie służbowe jest przestrzenne, trzy duże pokoje, jasna kuchnia, łazienka, dwa korytarze i skrytka na sprzęt domowy - szczotki, odkurzacze. W Polsce zazdrościmy enerdow-com takich luksusowych mieszkań. U nas są dziuple z kuchniami bez okien. Zewnętrzne ściany bloku wyłożone jasną glazurą. Wszędzie czysto, porządek. Zastanawiam się tylko, dlaczego pani dozorczyni z parteru zawsze wychyla głowę z mieszkania, gdy Andrzej, Hipcio i ja wchodzimy do windy. Notuje godziny naszych powrotów? Komu to potrzebne? Już po kilku dniach wiem, że pani dozorczyni nie jest zwykłą dozorczynią. Ma jeszcze inne obowiązki. I etat w bezpiece. Mieszkamy we trójkę, każdy ma swój pokój. Andrzej jest artystą plastykiem na stażu, a Hipcio dziennikarzem z doktoratem. Ja zajmuję salon, gdzie stoi telewizor. Tu będziemy jeść wspólne kolacje, oglądać dzienniki i opowiadać, co się komu przydarzyło w ciągu dnia. W naszym bloku międzynarodowe towarzystwo. Pod nami Węgrzy, dwa piętra niżej Jugosławianie. Berlin Wschodni robi wrażenie. Jest dużym, nowoczesnym miastem, z metrem i kolejką miejską. Muszę się rozejrzeć w środowisku dziennikarskim, poznać obcych i polskich korespondentów oraz zaanonsować się w naszej ambasadzie. To obowiązek. Na chwilę zapominam o własnym wizerunku. Boleśnie przypomni mi o tym wizyta w polskiej ambasadzie. Attache prasowy, osoba odpowiedzialna za kontakty z dziennikarzami, to prymitywny towarzysz z Konina. Z dnia na dzień został dyplomatą. - Kto panią tak pięknie pogryzł? - pyta przy powitaniu. - Proszę? Może pan powtórzyć pytanie? Chyba od niedawna pracuje pan w ambasadzie? Dyplomata z Konina już rozumie, że popełnił nietakt. Nie wie, jak się zachować. Wskazuje palcem na młodego chłopaka za biurkiem, który stoi na baczność pąsowy jak róża. Wzrok wbił w podłogę. Wstyd mu za brak kultury i chamstwo zwierzchnika. - Kolega poinformuje panią o wszystkim - mówi dyplomata. Jest speszony. Wychodzi. Oboje oddychamy z ulgą. Chłopak za biurkiem to stażysta z biegłą znajomością niemieckiego i nienagannymi manierami. - Ależ go pani zgasiła. On naprawdę jest tu zaledwie kilka dni. Od stanowiska i pozycji dyplomaty przewróciło mu się w głowie. Pomogę pani przy zbieraniu materiałów i w czym tylko będę mógł. Po kilku dniach towarzysza z Konina spotykam na bankiecie w polskim ośrodku kultury. Już sporo wypił. Z kieliszkiem w ręku, chwiejnym krokiem, idzie przez salę w moim kierunku. - Chciałbym panią przeprosić... - Za co? Za zachowanie? Nie trzeba. Od takich dyplomatów jak pan nie oczekuję ani kultury, ani taktu, ani tym bardziej przeprosin. To jest na szczęście jedyny przykry incydent w Berlinie. Tu mam się rozluźnić, rozejrzeć po świecie, znaleźć ciekawych rozmówców i ciekawe tematy. Moim szefem i opiekunem jest doświadczony dziennikarz, Ślązak z pochodzenia, ze znakomitą znajomością niemieckiego i złożonych, skomplikowanych spraw Niemiec. Były minister Ziem Odzyskanych. Podobno w czasach stalinowskich siedział w więzieniu. Nie pytam, za co. Jest popularny i lubiany w Berlinie. Niemcy mówią 0 nim „Papa". W kraju strajki i napięcia. Podobno w sklepach nie ma już żadnego towaru. Został ocet i liście laurowe. Już wiem, że telefon w służbowym mieszkaniu jest na podsłuchu. Z Normanem rozmawiam więc krótko, bez zbędnej wylewności, czego on nie może zrozumieć. - Dlaczego jesteś taka obcesowa i zasadnicza? Już cię nic a nic nie obchodzę? Poznałaś kogoś? - Nikogo nie poznałam. Wytłumaczę ci, gdy przyjedziesz. Jeśli wspomnę o podsłuchu, rozmowa natychmiast zostanie przerwana. Wczoraj Hipcio omal nie dostał zawału. Dzień wcześniej telefonował do domu. Chciał znów zadzwonić. Podniósł słuchawkę 1 usłyszał w niej swój głos, a potem całą rozmowę z poprzedniego dnia. Podsłuchujący funkcjonariusz odwrotnie założył taśmę? Hipcio z wrażenia nie spał całą noc. Tu wszystko jest albo na podsłuchu, albo pod obserwacją. Mam przydzielonego osobistego nauczyciela języka niemieckiego, pana Heinza. Siwy, prosto trzymający się Niemiec przed sześć- 227 228 dziesiątką. Polonista. Będzie prowadzić ze mną konwersacje. Płacą mu za to. Mój nauczyciel konwersuje także z nowymi polskimi dyplomatami, którzy nie znają niemieckiego. Przed pierwszą konwersacją dostaję sygnał - ostrzeżenie. Heinz to bezpieka, musi mnie rozpracować. Powinnam uważać. Już poznałam kilka Polek. Pracują w naszych placówkach, także w ośrodku kultury, a ich mężowie w ambasadzie. Lubię Anię, Basie i Marylkę. Basia i Marylka na stałe mieszkają w NRD, wyszły za mąż za Niemców. Na Heinza mówią Indianin, co znaczy - bezpieka, wywiad. Ma dobry słuch, więc gdy na przyjęciu podsłuchał, że tak go nazywają, zaprotestował. - Nie jestem Indianinem, lecz porządnym Niemcem z NRD! Heinz to skąpiradło. Ale ma chyba sporo służbowych pieniędzy na rozmiękczanie przeciwnika, skoro zaprasza mnie do najdroższej berlińskiej kawiarni. Kawiarnia w centrum miasta przytulna, meble stylizowane na lata dwudzieste. - Pani Weroniko, dlaczego interesuje się pani językiem niemieckim i Niemcami? Od kiedy? - Powiem panu wszystko jak na spowiedzi, jeśli dowiem się, skąd pan tak dobrze zna polski. Wiem, że mój anioł stróż polszczyznę opanował przed wojną, mieszkał wtedy pod Radomiem. - Byłem w Zakopanem. Poznałem piękną Polkę. Naprawdę niezwykłą. Blondynka o wielkich, niebieskich oczach. Na imię miała Basia. Zakochałem się nieprzytomnie. I z tej wielkiej miłości nauczyłem się języka. Czy ci z wywiadu nie potrafią wymyślić lepszej historii? Udaję, że naiwna opowieść o miłości wzruszyła mnie do łez. Kiwam głową ze zrozumieniem, współczuję Heinzowi. - Jaka szkoda - mówię - że jest to uczucie niespełnione. Bo już wiem także, że z powodów rodzinnych Basia nie mogła przyjechać z nim do NRD. Teraz kolej na mnie. - Mój ojciec przeżył Oświęcim. Gdy zaczęłam chodzić do szkoły, powiedział: „Ucz się dziecko niemieckiego". No to się nauczyłam. Twarz Heinza bez wyrazu, bez mimiki. Nie drga żaden mięsień. Siedzi i milczy. Ciekawe, co napisze o mnie w sprawozdaniu dla bezpieki? Bo ja nie mam już nic więcej do powiedzenia. Patrzę na zafrasowaną twarz starego, siwego Niemca bez cienia współczucia. Wiem, co sobie teraz myśli. Taki koszt i tak niewiele informacji! Służba bezpieczeństwa NRD poniosła straty. Wydała na mnie prawie pięć marek. Tyle kosztuje filiżanka kawy w tej kawiarni. W innych zaledwie czterdzieści pięć fenigów. * * * Trzeba postarać się o przepustkę na przejście do Berlina Zachodniego. Pierwszy raz zobaczę Zachód z bliska. W tej sprawie muszę zgłosić się do polskiego konsula. Konsul, jowialny, okrągły, starszy pan z pewnością pochodzi z moich rodzinnych stron. Poznaję to po śpiewnym akcencie. Melodię języka mojej wsi i regionu rozpoznałabym na końcu świata. - Jest pan moim krajanem. Słyszę to. Zdziwienie. Skąd pochodzę? Spod Przemyśla? A, to rzeczywiście jesteśmy krajanami. Jego miastem rodzinnym jest Przeworsk. Ale przystąpmy do rzeczy. Jeśli chcę dostać przepustkę do Berlina Zachodniego, muszę napisać podanie. - Do kogo? - Do mnie. Masz tu dziewczyno papier i długopis. Pisz. Do Konsula Generalnego PRL w Berlinie... Zwracam się z prośbą... Chwileczkę, a kto za tobą, dziewczyno, stoi? Kto za ciebie ręczy? - Za mnie? Nikt. Sama za siebie ręczę. Niech się pan nie boi, nie zostanę na Zachodzie. Takiego świństwa nie zrobię krajanowi. - No, dobrze. A na jak długo chcesz, dziewczyno, przepustkę? - A na jak długo może mi ją pan dać? Patrzcie, młoda i już taka sprytna! Konsul ma jednak słabość do krajanki. Na początek dostaję przepustkę na dwa tygodnie.' Trzeba jeszcze o tym zameldować policji NRD. Berlin Zachodni oddzielony od Wschodniego murem, drutami, pasem wolnej, oświetlonej przestrzeni i znów drutami. To zobaczę za chwilę z okien kolejki miejskiej, która jedzie od przejścia granicznego przy ul. Friedrichstrasse do centrum Berlina Zachodniego. Na razie stoję karnie na przejściu granicznym wraz z enerdow- 229 230 skimi emerytami. Im wolno jeździć na drugą stronę do krewnych i dzieci. Osobom młodym i w sile wieku - nie wolno. Ci wędrujący emeryci spędzają sen z oczu pani Heldze, dyrektorce domu spokojnej starości po wschodniej stronie. - Jadą do Berlina Zachodniego, pobędą kilka dni u dzieci, wracają rozgoryczeni, bo dzieci nie mają dla nich czasu. Są zachwyceni zaopatrzeniem i standardem życia. O przykrościach, jakich doznają u bliskich, szybko zapominają. Po kilku dniach znów tęsknią, znów chwalą Zachód. Włączają telewizor i oglądają zachodnie programy, co jest w NRD zabronione. Kontroluję pokoje, wyłączam telewizory. Ledwo zamknę drzwi, oni znów włączają zachodnie stacje. Nie ma rady na tych złośliwych staruszków. A przecież mają tu wszystko - jedzenie, spanie, opiekę. I jeszcze narzekają na socjalizm, niewdzięczni. Pani Helga zwierzała mi się z kłopotów kilka dni temu. Jej podopieczni stoją dziś karnie na przejściu granicznym w kolejce dla obywateli NRD, natomiast ja z Andrzejem ustawiam się w przejściu dla dyplomatów. Andrzej wczoraj był na Zachodzie. Wrócił i opowiada cuda. Zbliża się Boże Narodzenie, w Polsce sklepy puste, w Berlinie Wschodnim towaru znacznie więcej niż u nas, a w Berlinie Zachodnim kompletne rozpasanie. Towar wylewa się ze sklepów na ulice, stoiska są na chodnikach, chociaż mamy zimę. Po sklepach chodził sam. Nie zna niemieckiego, więc cieszy się, że dziś idziemy razem. Gdy człowiek sam w takim dużym, obcym mieście, to ani się do kogo odezwać, ani poopowiadać o wrażeniach. Smutno. Andrzej mówi, że beznadziejnie. Przemycam dwieście marek NRD. Nie mogę być zupełnie bez pieniędzy po drugiej stronie. Wprawdzie relacje przy wymianie waluty nie są korzystne, za sto marek NRD dostanę dwadzieścia zachodnich i starcza to zaledwie na drobiazgi, taka tu drożyzna, ale parę groszy mieć trzeba. Andrzej też przemycał marki NRD, strasznie się denerwował na przejściu. Wsadziłam banknoty za pasek spódnicy na goły brzuch, bo nie noszę koszul. Papier łaskocze przy każdym ruchu, przy każdym kroku. Nie mogę opanować śmiechu. Andrzej trzęsie się ze strachu. - Nie śmiej się wariatko, bo znajdą ci te marki. - No wiesz? Nie pozwolę im zdjąć spódnicy. Idź za mną i przestań się trząść. Niech no tylko zatrzymają lub skontrolują polską dyplomatkę! Narobię rabanu na całą Europę! Berlin Zachodni zachwyca. Kolorowo, głośno, tłumy na ulicach, stoiska rzeczywiście są na chodnikach przed sklepami, a w centrum miasta wielki bożonarodzeniowy targ. Wieczorem wracamy kolejką miejską na wschodnią stronę, widzimy różnicę. Wjeżdżamy do ciemnego, smutnego, ponurego miasta. Na ulicach pustki, nie ma żywej duszy. A tam, na Zachodzie, kilkaset metrów za murem, przedświąteczny gwar i rozbawiony, kolorowy tłum, który przechadza się główną ulicą Kurfiir-stendamm do północy. - Gdybym była politykiem NRD, wyłożyłabym każdą sumę, by rozświetlić kolorami wschodnią część Berlina. Nie dopuściłabym do takich kontrastów. Andrzej zrobiłby tak samo. Ale oboje wiemy, że o wiele głębsze i boleśniejsze są te niewidoczne kontrasty. Czujemy je każdego dnia, przy każdym wejściu do windy kontrolowani spojrzeniem naszej dozorczyni, osoby na dwóch posadach, na dwóch etatach. * * * Z Berlina Zachodniego ślę pocztówki do Polanicy. Niech polani-czanie wiedzą, że ich trud nie poszedł na marne. Dzięki nim mam odwagę pokazywać się w międzynarodowym środowisku dziennikarzy, pisarzy, ludzi kultury i sztuki. Do szpitala wrócę po powrocie z Berlina, za kilka miesięcy, gdzie czeka mnie kolejny zabieg. Nawet nie wiem, co teraz pan docent wymyśli. Oczywiście zgodzę się na każdą jego propozycję. No, może nie na każdą, ale na niektóre z pewnością. * * * Kilka razy w tygodniu wcześnie rano jadę do polskiego ośrodka kultury. Nie opuszczę żadnej godziny konwersacji z panem Hein-zem, chociaż wiem, że to bezpieka. Płacą mu za moją naukę, niech pracuje. Maksymalnie wykorzystam okazję do lepszego poznania niemczyzny. Rano, gdy jeszcze nie ma pracowników ośrodka, po pustych po- 231 232 kojach i korytarzach z odkurzaczem, szczotką i wiadrem z wodą krąży pani Gertruda. Ślązaczka. Sprząta. Jest dla mnie cennym, niewyczerpanym źródłem informacji i plotek. Pani Truda, tak ją tu nazywają, opuściła Śląsk niedawno. Wybierała się na Zachód, a udało jej się dotrzeć tylko do NRD. Przyjechała z mężem, córką, zięciem i dorastającym wnukiem. Jej siostra miała więcej szczęścia, od dziesięciu lat mieszka nad Renem. Pani Truda też tam wyjedzie, ale dopiero wtedy, gdy osiągnie wiek emerytalny, co stanie się już za rok. Jest obywatelką NRD, obowiązuje ją tutejsze prawo do emigracji. Gdy wcześnie rano wchodzę do ośrodka, pani Truda nie kryje radości. Ma się przed kim wyżalić, ma się komu zwierzyć. Nie lubi NRD. Ludzie nieufni, podejrzliwi, wszędzie podsłuch. Na Śląsku, w familokach, żyło się zupełnie inaczej. Sąsiedzi otwarci i życzliwi, a tu nie wpadniesz do sąsiadki, gdy zabraknie ci soli, bo powie, że jesteś niegospodarną Polką. Przed każdą wizytą sąsiedzką trzeba się zapowiedzieć co najmniej dwa tygodnie wcześniej. Sąsiadki mają rozplanowany czas na dnie i tygodnie. Ich planu burzyć nie wolno. Truda dusi się w tej dyscyplinie, w tym bezsensownym, pozornym ładzie i porządku. W ośrodku grzeje się w okruchach polskości, w polskiej atmosferze. Tu ociera się też o wielki świat. Siedzimy w holu, na stopniach drewnianych schodów, w ośrodku jeszcze pusto. Dziś pani Truda opowie mi o wizycie trzech rządów, czyli najwyższych przedstawicieli trzech państw: NRD, Związku Radzieckiego i Polski. Kiedyś myślała, że premierzy, ministrowie, sekretarze, reprezentanci rządów są inni, wyjątkowi, wyróżniają się taktem i szczególnym sposobem bycia. Po przyjęciu w ośrodku już tak nie myśli. To tacy sami ludzie jak jej sąsiedzi z familoków, tyle że robią coś, czego nie zrobiłby żaden honorowy Ślązak. Na korytarzach ustawione były kamery. Gdy szła z wiadrem i szczotką, widziała się na ekranach tak, jakby była w telewizji. Bankiet odbywał się w dużej sali na zapleczu biblioteki. Pomagała w przygotowaniu przyjęcia. Stoły uginały się od jadła i picia. - A kiedy goście już się popili, gdy zrobiło się późno i mieli 232 kojach i korytarzach z odkurzaczem, szczotką i wiadrem z wodą krąży pani Gertruda. Ślązaczka. Sprząta. Jest dla mnie cennym, niewyczerpanym źródłem informacji i plotek. Pani Truda, tak ją tu nazywają, opuściła Śląsk niedawno. Wybierała się na Zachód, a udało jej się dotrzeć tylko do NRD. Przyjechała z mężem, córką, zięciem i dorastającym wnukiem. Jej siostra miała więcej szczęścia, od dziesięciu lat mieszka nad Renem. Pani Truda też tam wyjedzie, ale dopiero wtedy, gdy osiągnie wiek emerytalny, co stanie się już za rok. Jest obywatelką NRD, obowiązuje ją tutejsze prawo do emigracji. Gdy wcześnie rano wchodzę do ośrodka, pani Truda nie kryje radości. Ma się przed kim wyżalić, ma się komu zwierzyć. Nie lubi NRD. Ludzie nieufni, podejrzliwi, wszędzie podsłuch. Na Śląsku, w famiłokach, żyło się zupełnie inaczej. Sąsiedzi otwarci i życzliwi, a tu nie wpadniesz do sąsiadki, gdy zabraknie ci soli, bo powie, że jesteś niegospodarną Polką. Przed każdą wizytą sąsiedzką trzeba się zapowiedzieć co najmniej dwa tygodnie wcześniej. Sąsiadki mają rozplanowany czas na dnie i tygodnie. Ich planu burzyć nie wolno. Truda dusi się w tej dyscyplinie, w tym bezsensownym, pozornym ładzie i porządku. W ośrodku grzeje się w okruchach polskości, w polskiej atmosferze. Tu ociera się też o wielki świat. Siedzimy w holu, na stopniach drewnianych schodów, w ośrodku jeszcze pusto. Dziś pani Truda opowie mi o wizycie trzech rządów, czyli najwyższych przedstawicieli trzech państw: NRD, Związku Radzieckiego i Polski. Kiedyś myślała, że premierzy, ministrowie, sekretarze, reprezentanci rządów są inni, wyjątkowi, wyróżniają się taktem i szczególnym sposobem bycia. Po przyjęciu w ośrodku już tak nie myśli. To tacy sami ludzie jak jej sąsiedzi z familoków, tyle że robią coś, czego nie zrobiłby żaden honorowy Ślązak. Na korytarzach ustawione były kamery. Gdy szła z wiadrem i szczotką, widziała się na ekranach tak, jakby była w telewizji. Bankiet odbywał się w dużej sali na zapleczu biblioteki. Pomagała w przygotowaniu przyjęcia. Stoły uginały się od jadła i picia. - A kiedy goście już się popili, gdy zrobiło się późno i mieli wyjść, niech pani zgadnie, co rządy brały ze stołu, co wpychały do kieszeni i co wynosiły? - Polacy pewnie zgarniali butelki z wódką. Nie odgadłam. Polacy napychali kieszenie amerykańskimi papierosami. Butelki z wódką zgarniali towarzysze radzieccy. A ci zNRD? - Niech ich cholera... - zżyma się pani Truda. - Patrzę, generał w mundurze z epoletami, z orderami, a z każdej kieszeni wystaje mu banan. Telegram Wróciłam do domu. Z Berlina przytargałam, co się dało. Trochę bielizny, buty marki Salamander dla siebie i Normana, słodycze, cytrusy. Norman uradowany. Bardzo się starał, by spotkanie po miesiącach rozłąki było romantyczne. Zadbał o atmosferę. Wynajęte studentki tydzień sprzątały dom. Widać rezultaty ich wysiłku. Wszędzie pachnie pastą do podłóg, szyby w oknach lśnią czystością. Obiecałam sobie, że nie okażę Normanowi wzruszenia przy powitaniu. Niech nie wie, co czuję. Gdy pociąg wtoczył się na peron, z okna wagonu, z daleka, w tłumie odnalazłam wzrokiem znajomą sylwetkę. Ze szczęścia miałam oczy pełne łez. Dlaczego tak się ucieszyłam? Przecież to tylko Norman. Amerykanin. Cudzoziemiec, który któregoś dnia odjedzie. Ale to się stanie później, to się stanie kiedyś. A dziś jest uroczyście. Palą się świece, stół nakryty. Znów jesteśmy razem. Czerwone wino, jak przy pierwszej kolacji, znów pielenie wygląda w kryształowych lampkach. W głowie lekki, przyjemny szmerek, nogi trochę ciężkie, ale nie trzeba nigdzie iść, można się wygodnie wyciągnąć na miękkiej kanapie i patrzeć, jak w kominku strzelają iskry z sosnowych polan nasączonych żywicą. Trzeba napisać list do Marka. Niech poprosi pana docenta o przyspieszenie terminu przyjęcia do szpitala. Już wiem, że do- 233 234 cent wyjeżdża na kilka miesięcy na Zachód, a pod koniec roku mnie także szykuje się kolejny wyjazd. Na razie docenta nie ma w kraju. Chodzi o to, by Marek powiedział mu o mojej prośbie zaraz po jego powrocie z wojaży. Marek! Wiem, że Ty także mógłbyś mnie operować z powodzeniem. Ale ja się przyzwyczaiłam do docenta. Nie zrozum mnie źle. Ufam Ci, podziwiam Twój talent, ale okropnie nie lubią zmian. Bardzo, bardzo Cię proszą, porozmawiaj z docentem, przekonaj go, by przyjął mnie wcześniej. Weronika Po trzech dniach dostaję telegram. Mam się zgłosić za tydzień. W domu awantura. - I po co jedziesz do szpitala? No, po co? Przecież wyglądasz dobrze. Mnie się podobasz. Ja w ogóle nie zauważam żadnych blizn. Zrób to dla mnie i nie jedź! Bardzo cię proszę. Norman nic nie rozumie. Szpital to mój drugi dom. Spotkam tam bliskich mi ludzi, dowiem się, co u nich nowego, odpocznę, wyciszę się, a przy okazji pan docent poprawi to, co jeszcze może mi poprawić. Muszę skończyć leczenie. Nie zatrzymam się wpół drogi. Widzę, że blizn do wycięcia jeszcze sporo. A może docent znów wymyśli coś nowego? Czy to źle, że chcę wyglądać lepiej ? - Za nic w świecie nie zrezygnuję z wyjazdu do szpitala. Za nic. Norman podejrzewa, że kładę się ochoczo na stół operacyjny pod nóż z pozamedycznych powodów. Śmieszny zazdrośnik. Jak w ogóle można tak myśleć? Jesień. Na klombach w uzdrowisku kwitną miniaturowe dalie. Zwiędną po pierwszych przymrozkach. Na drzewach owocowych w szpitalnym ogrodzie dojrzałe jabłka i śliwki. Środa, dzień przyjęć. Na parterze w budynku tłumy. W świetlicy też tłumy. Jak zawsze najwięcej jest dzieci. Ze spłaszczonymi głowami, z rozszczepami wargi i podniebienia, śmieją się jakby za szeroko. Docent i tym razem serdeczny. Patrzy na mnie uważnie i mówi coś, w co nie mogę uwierzyć. Od dzieciństwa mam przetokę w szyi. Gdy byłam kilkuletnim dzieckiem, dwukrotnie operowali mnie chirurdzy w szpitalu powiatowym. Usuwali narośl, którą chyba odziedziczyłam po mamie. W tym miejscu mama ma niewielkie, brązowe znamię. Wygląda jak duża kurzajka. U mnie zamiast kurzajki we wczesnym dzieciństwie regularnie pojawiały się ropne bąble. Po dwu zabiegach w powiecie pozostał ślad - malutka dziurka milimetrowej średnicy. W centralnym miejscu szyi. Przy przełykaniu czasem wypływa z niej kropelka przeźroczystego płynu. Szyję zasłaniam chusteczkami, szalikami, latem kilkoma sznurami korali. Podczas poprzednich pobytów prosiłam docenta o usunięcie dziurki. Nie zgodził się. - To zabieg niebezpieczny. Przetoka, rodzaj kanalika podobnego do żyłki, może zaczynać się u nasady języka albo znacznie, znacznie głębiej - tłumaczył. - Nie wiadomo, dokąd wiedzie. Lepiej zostawić to tak, jak jest. Agata, Ewa i Sonia też odradzały mi zabieg. - Zrobią ci dziurę, tracheotomię w środku szyi, i co wtedy? Możesz nawet stracić głos. Pod koralami czy pod apaszką zupełnie nic nie widać. Nic nie rób. Nie decyduj się na zabieg. Ale teraz pan docent mówi: - Trzeba to usunąć. Taka przetoka nikomu urody nie dodaje. - Nie tak dawno w tym gabinecie mówił mi pan, że to zabieg niebezpieczny. - Bo jest niebezpieczny. W porządku. Zgadzam się. Gdyby mi zaproponował obcięcie głowy, też pewnie bym się zgodziła. Dlaczego tak ślepo ufam docentowi? Już przecież wiem, że nawet przy najlepszej woli chirurga, zabieg może się nie udać. Straciłam rozum, czy co? Ciągłe noszenie apaszek jest jednak uciążliwe. W domu zdejmuję je i Norman widzi moją szyję. Docent ma rację. Trzeba to zlikwidować, usunąć. Pozbędę się jeszcze jednego psychicznego ciężaru, tego ciągłego myślenia o koralach, o apaszkach, o szaliczkach. Po południu spotkanie towarzyskie z Markiem. Ma dziś dyżur, 235 możemy porozmawiać spokojnie, bez pośpiechu, posiedzimy do wieczora. Dziękuję za pomoc. Nie kryje, ani nie udaje, że prośbą dotlcnęłam go boleśnie i zraniłam jego męską ambicję. - Wiem, wiem, przyzwyczaiłaś się do docenta. Polubiłaś to znane ci dotknięcie ręki geniusza - ironizuje. - Zlituj się! Jak można polubić skalpel? Co ty mówisz? Tu chodzi o coś zupełnie innego. Docent operuje mnie od dawna. Chce jak najlepiej. Zrozum... - Ja wszystko rozumiem. Wszystko. Mówi to bez przekonania, z przekąsem, z pretensją w głosie. Nie obrażam się. Marek nawet w złośliwościach wykazuje klasę. Lubię go, niech więc wylewa z siebie żółć i żale, niech snuje niecne i nieuzasadnione podejrzenia. I tak mu wybaczę. Wieczorem telefon od Normana. Chce wiedzieć, co zdecydował pan docent. - Zabieg nie będzie groźny. To taki drobiazg. Zupełny drobiazg. Kłamię sugestywnie, nie zauważył podstępu. Odłożył słuchawkę uspokojony. 236 * * * Pokój narożny ten sam, co dawniej, łóżko przy oknie także znajome. Tylko oddziały zapełniają pacjenci z obrażeniami, jakich tu wcześniej nie było. Dużo osób przyjechało do rekonstrukcji twarzy po amputacjach onkologicznych. Sprzed kilku lat zapamiętałam panią Joannę, kobietę sześćdziesięcioletnią. Leżała w sali naprzeciwko. Budziła wyjątkowe, niespotykane tu zainteresowanie innych pacjentek. Mówiły o niej ze współczuciem. Pani Joanna przeszła amputację nosa i podniebienia. W miejscu nosa i górnej wargi onkolodzy pozostawili wielką dziurę. Przysłaniała ją opatrunkiem. Żaden ośrodek w Polsce nie chciał jej przyjąć. W Polanicy, w gabinecie docenta usłyszała: - To wszystko pani odtworzymy. Wszystko. I została w szpitalu. Po wielu zabiegach, gdy już odtworzony był nos i nawet górna warga wyglądała jak naturalna, z ładnie zarysowaną linią czerwieni ust, pani Joanna zauważyła na policzku różową plamkę. Plamka powiększała się z każdym dniem. Pani Joanna opuszczała szpital z rozpaczą w oczach. Znów czekały ją naświetlania i chemia. Ale może wyszła z tego leczenia obronną ręką? Nigdy potem nie spotkałam jej w szpitalu. Przypomniałam sobie tę historię, bo moją sąsiadką w sali jest teraz Daniela. Pogodna, spokojna, ciemnowłosa, smagła, ma trzydzieści cztery lata i najgorsze chwile za sobą. Do zrobienia została jej już tylko czysta kosmetyka. Przyciąć, załatać, trochę zmniejszyć brodę. Zauważyła, że nie jestem nową pacjentką, lecz zasiedziałą, doświadczoną, z długim stażem, tak jak ona. Nie będzie robić tajemnicy z tego, co przecież i tak widać. Już się wyzwoliła z lęków, z obaw, z najczarniejszych myśli i najczarniejszej rozpaczy. Wreszcie jest górą! Czuje się jak zwycięzca. Na blacie szafki ustawiła trzy zdjęcia - przystojnego mężczyzny i dwóch podobnych do niego dziewczynek. Mężczyzna to zmarły mąż. Dziewczynki to jej córki. Radość, duma i sens życia. Wiele historii wysłuchałam w tym pokoju, ale ta jest wyjątkowa, dramatyczniejsza niż poprzednie. Daniela zaczyna zwierzenia wieczorem, po kolacji, gdy szpital ogarnia cisza nocna. To, co mówi, odbiera sen i jej, i mnie. Zmusza do refleksji, do namysłu, co tak naprawdę w życiu jest tylko ważne, a co najważniejsze. Ma odtworzoną dolną część twarzy. Właśnie kończyła piętnaście lat, chciała zostać krawcową. Uczyła się w zawodówce. Rodzice, robotnicy, nie oczekiwali od niej spełnienia większych ambicji. Solidny zawód, mąż, dzieci, taką przyszłość zaplanowali dla jedynej córki. Daniela ma jeszcze trzech braci. Rozbolały ją zęby. Poszła do dentystki. Leczyła zęby. Niespodziewanie pojawił się duży obrzęk na podbródku i szyi. - Świnka - orzekli lekarze. Leki nie skutkowały. Obrzęk znikał na kilka dni i tworzył się od nowa. Świnka nie mijała. Dentystka doradziła jej mamie wizytę w warszawskiej klinice. Tam specjaliści szybko i bez trudu postawili diagnozę. Ziarniniak kwasochłonny żuchwy. Jednym słowem 237 238 - groźny, złośliwy nowotwór. Nikt nie mówił o tym piętnastolatce. Lekarze chcieli oszczędzić jej rozpaczy. Żyła nieświadoma zagrożenia. O wszystkim jedynie wiedziała mama. Nadszedł jednak ten moment, gdy chirurg powiedział: - Trzeba amputować dół twarzy. Ale kształt da się uratować i zachować. Przeszczepimy kość z biodra. Nie mogła pozbierać myśli, gdy to usłyszała. - Jak żyć bez połowy twarzy? No jak? Po amputacji spojrzała w lustro i wcale tak bardzo się nie zmartwiła. Zmiany były, ale nie aż tak duże, jak sobie wyobrażała. Zamiast owalnej, wyraźnie zaznaczonej brody, ta część twarzy ginęła w pooperacyjnym obrzęku. Po tygodniu obrzęk zniknął. Teraz już wyraźnie widać było ubytek. Leżała w klinice akademickiej. Pewnego dnia profesor zapytał: - Zgodzisz się pokazać swoją twarz studentom? Mieli ją oglądać chłopcy i dziewczęta zaledwie kilka lat starsi od niej. Profesor nie nalegał, lecz prosił. Była przecież rzadkim, ciekawym przypadkiem. A studenci muszą się na kimś uczyć. Zgodziła się. - Któregoś dnia po południu jeden z tych studentów, przyszłych lekarzy, odwiedził mnie. Kruchy, szczupły brunet. Nie wiedziałam, skąd ta nagła wizyta. Usiadł na brzegu łóżka. Chwilę milczał jakby zbierał siły. Potem wziął moją dłoń w swoje ręce i długo, cierpliwie mówił o sensie życia. - Urodziłaś się, żeby żyć - tłumaczył. - Nie możesz o tym zapominać. Nie wiesz, czy nie spotka cię kiedyś wielkie szczęście. Tego nie wie nikt. Nie wolno ci się poddać. Walcz! Nawet nie zapytała go o imię. Ale tej wizyty nie zapomni do końca życia. Student przyszedł w momencie, gdy była spragniona takiej rozmowy. Pochylił się nad nią i zrozumiał ją młody chłopak, prawie rówieśnik. Po cóż mówiłby coś, co nie byłoby prawdą? Gdy wyszedł, zaczęła zbierać i porządkować myśli. Nie popełni żadnego głupstwa, nie będzie myśleć o samobójstwie. Co to, to nie! Może naprawdę przed nią wielka szansa, której nawet nie przeczuwa? Po amputacji pojechała do domu. Z przepustką na dwa tygodnie. Dzień i noc, w napięciu, czekała na przerzut raka. I lekarze także czekali, spodziewając się najgorszego. Cokolwiek ją zabolało, myślała: - To sygnał, nowotwór znów jest aktywny. O nowotworze dowiedziała się przypadkowo. Warszawski profesor dał jej list polecający do gdańskich specjalistów, bo Daniela mieszka na Wybrzeżu. W domu z ciekawości otworzyła list. Poznała prawdę. Poszła do szkoły. W klasie nie wzbudziła sensacji. Zresztą wychowawczyni okazała się osobą wyjątkową, o ogromnej kulturze i wrażliwości. Przygotowała klasę do jej powrotu. - Tak wielkie nieszczęście może dotknąć każdego człowieka, także każdego z was. Nie wolno pogłębiać bólu Danieli niestosownym zachowaniem. Proszę więc klasę o serdeczne jej powitanie, o serdeczne przyjęcie, ale bez niezdrowej ciekawości, bez nachalnych spojrzeń. Zarówno niewłaściwym słowem, jak i niewłaściwym spojrzeniem można człowieka zabić. Pamiętajcie o tym. Z waty i gazików uformowała brodę. Wyglądała zwyczajnie, jak ktoś w opatrunku. Niektóre koleżanki były zawiedzione. Spodziewały się okropnego widoku, a zobaczyły Daniele z twarzą niezmienioną, jedynie z opatrunkiem na brodzie. Spokojną, wydawało się nawet, że pogodną. Daniela dość szybko opanowała sztukę ukrywania uczuć i emocji. Z przepustki wróciła do warszawskiej kliniki. Tu chirurdzy plastycy etapami zaczęli odtwarzać jej pół twarzy. Z płatu Fiłatowa, czyli z kiełbaski na brzuchu, i przeszczepu kości z drugiego biodra rekonstruowali, odbudowywali brodę. Ale zabiegi nie udawały się. Przeszczep kostny nie zrastał się, chirurdzy wyjmowali kość po kawałku. - Ratowali mnie jak mogli. Godzinami leżałam pod kroplówkami, w ten sposób aplikowali mi antybiotyki. Nic to jednak nie pomogło. Z kości robiła się galareta. Jeść nie mogłam, mówić nie mogłam, byłam załamana. Cóż może myśleć nastolatka, co może czuć, gdy wie, że nie da się zrekonstruować brody ani w żaden sposób odzyskać połowy utraconej twarzy? Spała dzięki tabletkom. Boleśnie odczuwała samotność. Postanowiła wyrwać się z zaklętego kręgu nieszczęść. Wysłała list do młodzieżowego tygodnika. 239 240 Opisała swoją historię. Tygodnik list wydrukował. Reakcja była natychmiastowa. Dostała stos korespondencji. Zaczęli ją odwiedzać nieznani ludzie, i to w różnym wieku. Przychodzili z drobiazgami, z życzliwym słowem, codziennie ktoś nowy składał jej wizytę. Cieszyła się. - Może świat jest o wiele lepszy niż przypuszczam? - myślała. Z taką refleksją po odwiedzinach układała się do snu. Po tabletki nasenne sięgała coraz rzadziej. Życzliwość obcych dodawała jej sił, pomagała przetrwać. Z Chicago odezwała się Grażyna. - Jeśli wygram w amerykańskiego totolotka, natychmiast sprowadzę cię tu i opłacę zabiegi. Grażyna nie wiedziała, że w USA chirurdzy plastycy nie mieli wówczas ani większego doświadczenia, ani większych osiągnięć niż nasi w Polsce. Wprawdzie przeszczep kostny wypłynął, ale tkanka miękka z płatu Fiłatowa utrzymała się, kształt brody został. Nie było tak źle. Daniela wróciła do domu. Na dziesięć lat zarzuciła myśl o zabiegach. W końcu nie wyglądała tragicznie. - Niech już będzie tak, jak jest. Byle nie było gorzej - myślała pogodzona z losem i z sobą. Przyzwyczaiła się do widoku zmienionej twarzy w lustrze. Przeszczepioną brodę w żółtawym kolorze, innym niż odcień policzków i czoła, udawało się zamaskować różowym pudrem w kremie. Wystarczyło potem jeszcze tylko całą twarz pokryć sypkim pudrem i już bez lęku można było wyjść na ulicę, między ludzi. Czasem ktoś zatrzymał dłużej wzrok na jej twarzy, ale nachalnych gapiów spotykała zaledwie raz lub dwa razy dziennie. Nie częściej. Już wiedziała, że z talom obciążeniem może żyć. I wtedy, niespodziewanie, przytrafiło jej się to wielkie, wielkie szczęście, jakie nie zdarza się nawet osobom zdrowym i bardzo urodziwym. Już skończyła odzieżówkę, już pracowała w spółdzielni inwalidów. Lubiła sport, grała w siatkówkę. Spotkała go na balu sportowca. Przystojny, piękny jak marzenie. Mechanik z jej zakładu. Widywała go wcześniej, ale nawet nie śniła, by ktoś taki mógł spojrzeć na nią inaczej niż gapie na ulicy. A on podszedł, ukłonił się, poprosił do tańca. Raz, drugi, trzeci. W głowie szumiało wino, rozsadzała ją radość. Nogi same niosły ich po parkiecie. Lekkości tanecznym ruchom dodawało niespodziewane szczęście. Wielkie, nagłe, nie do ogarnięcia. Tańczyli do rana. Obok, na krześle, samotnie, siedziały atrakcyjne koleżanki z pracy, nie zapraszane przez nikogo. Patrzyła na nie w zdumieniu. Dotąd była pewna, że to właśnie je czeka wielka miłość. Zasługiwały na to. Były zdrowe, świeże, młode, urodziwe. Z twarzami nie okaleczonymi amputacją. Miały normalne, kształtne brody. Po balu przystojny mechanik poprosił o następne spotkanie. Ciągle nie opuszczało ją zdumienie i pytanie: „Dlaczego właśnie ja?". Potem wiele razy chodzili na zabawy, na dansingi. Spotykali jego znajomych. Nie lubiła tych spotkań, wstydziła się za męża. Czuła, że ci znajomi zastanawiają się w duchu: - „Kogo on wybrał? Tald przystojny, a obok niego dziewczyna z okaleczoną twarzą?". Powiedziała mu o tym. Zareagował irytacją i histerycznym krzykiem. - To jest przecież mój wybór! Podobasz mi się! Co cię obchodzą opinie innych? - Nie brzydził się mnie. Całowaliśmy się, kochali... Teściowa nie zaakceptowała decyzji jedynaka. - Naprawdę ją kochasz? Taką z krzywą gębą? - Kocham. Ten dialog usłyszała przed ślubem. Ale ślub się odbył. Zresztą, wtedy naprawdę nie wyglądała źle. Zrekonstruowana broda, wprawdzie bez kości, ale przypominała prawdziwą, naturalną. W złości teściowa powiedziała jej potem słowa, których nigdy nie zapomni. - Gdy goście weselni wołali: „Gorzko, gorzko!" i syn cię całował, myślałam, że się porzygam! Urodziła dwie córki. Mąż był szczęśliwy. Oboje byli bardzo szczęśliwi. Nie chorował długo, zaledwie dwa tygodnie. Gdy w pełni świadomy umierał na raka trzustki, miał trzydzieści trzy lata. Siedziała u niego w szpitalu prawie do północy. Niczego nie przeczuwała. 241 242 - Wracaj do dzieci. Ale daj mi jeszcze buzi - poprosił. Nie wiedziała, że są to ostatnie słowa męża. Po jego śmierci gwałtownie schudła. Z przeszczepu na brodzie został wiotki fałd skóry. Nie zależało jej na operacjach plastycznych. Najpiękniejsze chwile już przecież przeżyła, już miała je za sobą. Dzieci urodziła, od życia nie oczekuje niczego. Niczego dla siebie nie chce, nie ma żadnych pragnień. Podobać się komuś? Teraz? Absurdalna myśl. Takiego jak mąż już nigdy nie spotka, bo takich mężczyzn w ogóle nie ma na świecie. Był tylko jeden. I ona go spotkała. Któregoś dnia ciocia, farmaceutka, jedna z najżyczliwszych jej osób w rodzinie, przyniosła karteczkę z adresem polanickiego szpitala. - Jedź, może odtworzą ci tam brodę? W pierwszej chwili oburzyła się. Po co jej teraz operacje plastyczne? Dla kogo miałaby się operować, dla kogo kłaść się na stół operacyjny? Z nieskrywaną irytacją cisnęła kartkę w kąt. Zarzuciła adres. Zapodziała. Po kilku miesiącach oswoiła się z pomysłem cioci. Może ona ma rację? Wiotki fałd skóry udający brodę wyglądał coraz gorzej. Zaczęła przeglądać domowe papierzyska, szukała adresu. - Jeśli znajdę, pojadę do Polanicy. Zrobię to dla dziewczynek. Są coraz starsze. Gdy widzą niezdrowe zainteresowanie przechodniów na ulicy, starają się ją ochronić. Adres znalazła. Korespondencja z docentem trwała rok. Zrobiła badania, prześwietlenia, zdjęcia. Jesienią przyjechała na pierwszy zabieg. Udał się. Odtworzona broda, poskładana z przeszczepów kości z biodra, żebra i metalu, wyglądała jak prawdziwa. - Mamo! Znów mam piękną brodę! - napisała na kartce ze szpitala. Do domu wróciła szczęśliwa. Wiosną zauważyła krosteczkę. Krostka rosła na czubku brody, powiększała się gwałtownie, po dwu dniach wyglądała jak piwonia. Daniela bez wezwania stawiła się w szpitalu. Bąbel pękł, z odtworzonej brody wypłynęła ropa. - Proszę sobie przypomnieć, nie uderzyła się pani w to miejsce? - zapytał docent. To nie było silne uderzenie. Na kolanach trzymała córeczkę. Dziewczynka gwałtownie podniosła główkę. Daniele nawet to bardzo nie zabolało. - Trzeba wszystko usunąć. Wszystko. I zrekonstruować od nowa. Wydawało jej się, że to koszmarny sen, w którym słyszy słowa docenta. To przecież nie może być prawdą! Po pierwszym szoku przyszła refleksja. Nie ma rady, musi zgodzić się na amputację. A potem na kolejną rekonstrukcję. Porażała ją myśl o tej operacji. Gdy szykowała się do wejścia na blok operacyjny, jeden z lekarzy powiedział: - To będzie pierwszy tak rozległy zabieg mikrochirurgiczny. Nikt dotąd nie opisał podobnego w literaturze medycznej. Trwał dwanaście godzin. Docent przeszczepił fragmenty obu kości strzałkowych wraz z płatami skóry. Dzień i noc pielęgniarki czuwały przy niej na reanimacji. - Docent i anestezjolog przybiegli do mnie już świtem, następnego dnia po zabiegu. Pan docent bardzo się starał. Ile ten człowiek natrudził się przy mnie! Wszyscy się tu mną przejmowali i martwili. A ja leżałam spokojna, zbudowana tym ich staraniem. Szpitalna kuchnia odżywiała mnie przecierami i soczkami. W domu nie miałabym lepszej opieki. Zabieg znów się powiódł. Zdrowi ludzie pewnie nawet nie przypuszczają, jaki wielki ciężar psychiczny, jak wielką rozpacz jest w stanie udźwignąć człowiek i ile jest zdolny wytrzymać. Zdrowi ludzie pewnie też nie wiedzą, jak wielkiej, przeogromnej radości może człowiek doświadczyć. Gdy zobaczyła brodę po kolejnej rekonstrukcji, myślała, że pęknie jej serce. Rozleci się na strzępy jak nadmuchiwany balonik. Wydawało jej się, że serce ma ograniczoną pojemność i chyba nie jest zdolne pomieścić tyle radości, tyle szczęścia, uniesienia i euforii, której nie sposób ani opisać, ani wyrazić. Przez pierwsze dni nie wypuszczała z ręki lusterka. Patrzyła na siebie w odbiciu lustrzanym i nie mogła uwierzyć. We śnie dotknięciem dłoni sprawdzała, czy dół twarzy nie jest jedynie jej wyobrażeniem. Tę euforię przeżywała przed kilkoma miesiącami. Teraz przyjechała już tylko dla czystej kosmetyki. Trzeba wyciąć 243 244 ciemny fragmencik skóry i pokryć ubytek przeszczepem. No i wymodelować brodę, bo płat jest jakby za duży. To są jednak zupełne drobiazgi, niewarte większej uwagi. Daniela wciąż przepełniona szczęściem. To widać w jej twarzy, w rozświetlonych radością oczach. Porusza się tak, jakby ją coś unosi/o nad podłogą. W środku nocy nachodzą mnie filozoficzne pytania. To trzeba przejść przez tak straszliwe piekło, by rozsmakować się w zwyczajnym, normalnym życiu? Panie Boże, nie karz mnie za furie, w które popadam z byle drobiazgu. Cóż znaczą moje rozpacze z powodu malutkiej martwicy, z byle łaty wobec dramatu Danieli? - Gdy idę ulicą z córkami, a mają już prawie po dziesięć lat, wcale się nie krępuję. Cóż z tego, że mam okaleczoną twarz? Mimo kalectwa ktoś mnie chciał, ktoś mnie kochał, urodziłam dwie śliczne dziewczynki. Daniela mówi półgłosem, prawie szeptem, bo wszyscy wokół śpią. W sąsiedniej sali ktoś chrapie, w innej ktoś pokasłuje, w dyżurce pielęgniarskiej drzemie Agata. Od niedawna znów się śmieje. Jak kiedyś, jak przed amputacją. Wciąż jednak odruchowo zasłania brodę dłonią. Wciąż zapomina, że miejsce po amputacji nie jest już puste, lecz wypełnione przeszczepami, które tworzą zarys ładnej kobiecej twarzy. Ludzie nie są tolerancyjni. Bywa że i teraz ktoś gapi się na ulicy, w sklepie, na targowisku, gdzie robi zakupy. Wtedy w myślach strofuje sama siebie: - Podnieś głowę. Wyprostuj się. Patrz innym w oczy, nie uciekaj wzrokiem. Brodę już masz, wyglądasz jak inni. Świta. Wiem, że Daniela musiała mi to wszystko opowiedzieć. Takie psychiczne obnażenie się, wylanie z siebie goryczy, taka psychiczna kąpiel była jej bardzo potrzebna. Szukała uważnego słuchacza. Znalazła go we mnie. Jeszcze pokaże mi ślad cięć na nogach, skąd chirurdzy pobierali przeszczepy kości strzałkowej. Wyskakujemy z łóżek. Na nogach prawie nic nie widać. Ślad po przeszczepach to dwie proste, pionowe kreski. - Teraz czeka mnie już tylko modelowanie. I znów będę bardzo, bardzo szczęśliwa. ROZDZIAŁ IV. Naprawdę Lubię, gdy otaczają mnie ludzie radośni, zadowoleni z odniesionego zwycięstwa. Od rana świetny nastrój Danieli i mnie się udziela. Nieświadoma zagrożenia, bo o przetokach nic nie czytałam, jako trzecia z kolei będę dziś operowana przez pana docenta. Nocna opowieść tak mnie pochłonęła, że zapomniałam o luminalu i o lęku przed zabiegiem. Bo cóż to za wielki zabieg? ILa&T^Ł dziureczkę milimetrowej średnicy? Dla pana docenta to po prostu drobiazg. Na blok idę spokojna, uśmiechnięta, jak do kawiarni. Już leżę na stole operacyjnym ciągle bez lęku i napięcia, które zawsze mi towarzyszyły. Docentowi asystuje lekarka i Sonia. Opowiadam dowcipy. Śmieją się. Docent najpierw też się śmieje, a potem nas strofuje: - Koniec żartów. To naprawdę poważny zabieg, proszę się skupić! Szyja i dekolt znieczulone. - Skalpel proszę, kontrast, tępe nożyczki, i jeszcze raz kontrast, nożyczki, diatermia... - Oj, panie docencie, to za głęboko, za głęboko... Sonia milczy, lekarka stara się powstrzymać docenta. Nie wiem, dlaczego tak bardzo zaniepokojona. - Nie za głęboko. Jeszcze raz kontrast i jeszcze raz tępe nożyczki... - docent jest stanowczy. - Oj, teraz to już naprawdę za głęboko - mówi wystraszona lekarka. Nie czuję bólu, słyszę jedynie chrupnięcia, jakby ktoś ciął chrząstkę. - O Jezu! Kto tu leży? Rozpoznaję głos Ewy. Dlaczego Ewa przerażona? Przecież od lat pracuje na bloku, widziała wiele zabiegów, cóż ją tak dziwi? - To Weronika - wyjaśnia szeptem Sonia. Po kilku chrupnięciach, które zaczynam liczyć, docent mówi: - A teraz proszę to wszystko pięknie pozszywać. Zostawia mnie na stole i przechodzi do innej sali, do kolejnego zabiegu. - Widzisz Sonia? Pociął, pociął i poszedł sobie. Rozbabrał wszystko i szyj tu człowieku! Przytrzymaj tu skórkę i jeszcze tu przytrzymaj, żeby potem zmarszczki nie było... 245 246 Lekarka z Sonią, przejęte niespodziewanym, trudnym zadaniem, mozolą się nade mną. Lekarka bez skrępowania, otwarcie narzeka na docenta, bo wie, że w szpitalu nie jestem kimś z zewnątrz. Wprawdzie leżę na stole operacyjnym jak każdy pacjent, ale inaczej patrzę na pracę lekarzy. Szyją mnie dość długo, starannie. Już założyły ostatni szew. Ze stołu operacyjnego przenoszę się na wózek i za chwilę jestem w swoim łóżku. Po killai godzinach znieczulenie przestaje działać. Na samą myśl o przełknięciu śliny czuję tępy, nie mijający ból. Nie mogę połykać, nie mogę mówić. Głowy nie podnoszę przez dwa tygodnie. Boli mnie kręgosłup w okolicy karku, siny placek rozlał mi się nie tylko na szyję, lecz objął cały dekolt po czubki piersi. Zwykle po zabiegu szybko wracałam do sił. Rozsadzała mnie energia, nie wytrzymywałam bezruchu w łóżku. A teraz leżę bez sił jak kłoda, jak ostatnia ofiara. Po kilku dniach, podtrzymywana przez pielęgniarki, ledwo stawiam kroki. Idę na pierwszy opatrunek. Gdy leżę na stole w sali opatrunkowej, docent prosi, bym brodę uniosła w górę. - Gdzie jest góra, gdzie dół? Jestem tak słaba, otępiała, że pomyliły mi się kierunki. Pan docent nie może opanować śmiechu. Wreszcie mnie przygwoździł, ujarzmił żywioł i teraz tryumfuje. - Tu jest dół, a tu góra, pani redaktor - pokazuje palcem i śmieje się w głos. Niech się tak nie cieszy. Jeszcze tylko parę dni i wrócę do dawnej formy. Jak będzie trzeba, to starym zwyczajem nawet trochę się popieklę, poawanturuję. Powód zawsze się znajdzie. Kiedy już chodzę o własnych siłach, pytam Ewę, co ją tak przeraziło podczas mojej operacji. - Wyglądałaś jak zarzynany baran. Skóra odpreparowana aż do piersi, docent wgryzał się nożyczkami w twoją szyję. Mówię ci, widok był okropny, makabryczny... Już wstaję, zaczynam biegać, radość roznosi mnie tak, jak Daniele. Po przetoce nie ma śladu, szwu także nie widać, a Sonia i Ewa mówią, że do późnej starości nie będę miała zmarszczek na szyi. Szwy wyjęte, szyja wygląda pięknie, chociaż jeszcze sina. Szpital w ciągłym remoncie. Na zewnątrz budynku drewniane rusztowania. Stoją na nich robotnicy, tynkują i malują ele- sali, gdzie z Zośką, sąsiad- wacje. Zajrzeli przez okno do na: ką z sali naprzeciwko, gram w karty. Zośka zaledwie kilka dni po korekcji nosa. Usuwała garb, skracała nos. Ma białka nabie-głe krwią, powieki granatowe, sińce na policzkach, na nosie gips i opatrunek. Nazywam ją krwawą Zośką. Moja szyja też z rozległym sińcem, jak po usiłowaniach zabójstwa przez uduszenie. Robotnicy patrzą na nas z przerażeniem. No to teraz wystawię odpowiednią opinię i panu docentowi, i pozostałym chirurgom! Wezmę odwet za ten śmiech na sali opatrunkowej. - Wiecie panowie, dlaczego tak wyglądamy? Pan docent pobił Zośkę. Szamotała się na stole operacyjnym przez zabiegiem, więc przyłożył jej raz, a dobrze. Od razu uspokoiła się. Ja się też broniłam. No to mnie przydusił i omal głowy nie urwał. Potem musiał mi przyszyć naderwaną szyję. O, tu mam jeszcze ślad szwu. Mówię to z poważną miną, Zośka przytakuje. Robotnicy milczą. Mieszkają w uzdrowisku, widują docenta na ulicy, innych lekarzy także. Żaden z nich nie wygląda na chuligana ani na rozbijakę. Ale może oni tak się tylko maskują? Niepokój Opuszczam szpital, pożegnałam pielęgniarki, panią Werę, jeszcze tylko dwa słowa na pożegnanie powiem Markowi i zapytam docenta, co robimy dalej. Mam przyjeżdżać na dalsze zabiegi czy nie? Nie, tak nie zapytam. Oczywiście, że przyjadę. Ustalimy jedynie, jaki będzie kolejny zabieg. Marek w dziwnym nastroju. Zaprasza do gabinetu docenta na piętrze, bo docent w tym czasie przyjmuje pacjentów na parterze. - Opalimy go - mówi i wyjmuje z szuflady nie swoje papierosy. Palę mało, a Marka dotąd nie widziałam z papierosem w ustach. Dziś jednak zaciąga się jak stary palacz. Mówi, że wyjeżdża na kontrakt do Afryki. Będzie szefem grupy. Ma zorganizować tam oddział chirurgii plastycznej. - To świetnie! Zdobędziesz nowe doświadczenia i wrócisz. 247 248 Wiesz przecież, jak bardzo jesteś tu potrzebny. Będę trzymać za ciebie kciuki. Pan docent na chwilę wpadł do gabinetu. Zobaczył nas w chmurze papierosowego dymu. Ani się nie zdziwił, ani nie zdenerwował. - Palcie, palcie - powiedział ugodowo i w pośpiechu opuścił pokój. A Marek milczy. Gdy już mam wyjść, obejmuje mnie serdecznie, przytula i słyszę coś, czego nie rozumiem. - Nie pozwól, żeby kiedykolwiek zniszczył cię jakiś drań. Nie pozwól... Głos mu się łamie, zza okularów patrzą na mnie oczy pełne łez. Marek płacze? Dlaczego? - Ciesz się z wyjazdu! Wrócisz i opowiesz mi wszystko! Będę regularnie słać listy do ciebie i do całej polanickiej grupy. Będziesz mieć we mnie osobistą korespondentkę! Staram się go pocieszyć, ale mi się to nie udaje. Jest zgaszony i smutny. Z Afryki dostaję listy i kartki. Marek pisze, że jest mu bardzo ciężko. W takiej grupie na obcym terenie ludzie ujawniają cechy, które w kraju ukrywali. Wprawdzie praca ciekawa, zabiegów dużo, ale grupą targają emocje, waśnie, zawiści. Jest też świadkiem tragedii, od których włos się jeży. Dopiero co udzielał pomocy Polce zgwałconej przez kilkunastu Arabów. Za dwa dni miała odlecieć do kraju. Wieści z kraju nie napawają optymizmem. Cała grupa słucha radia. Wie, że u nas strajki paraliżują wszystko. Grupa z oddali ostrzej widzi to, czego my tu na miejscu w ogóle nie dostrzegamy. Marek pisze: Nietrudno przewidzieć, jak to się skończy. Z pomocą pospieszą przyjaciele, na ulicach poleje się krew. Znów jako naród staniemy się tragicznymi bohaterami historii. Dodał też, że już kupił porządny samochód, na który w kraju nie byłoby go stać. I że woda w oceanie bardzo ciepła. I że schudł trzynaście kilogramów. I że teraz wygląda jak student. Tyle opowiedział w ostatnim liście. Przed stanem wojennym. Gdy żegnał mnie w szpitalu, pewnie już wiedział, że nie wróci z kontraktu. Nie wróciła też część ekipy. Po roku, po kilku latach, do szpitala dotarły wieści o losie pola-niczan. Z Afryki Marek pojechał do USA. Tola jest w Australii, Iza w USA, a Stasia w Kanadzie. Markowi nie udało się nostryfikować dyplomu, chociaż podejmował takie próby. W Polsce był specjalistą wysokiej klasy z doktoratem. Zajmował się chirurgią ręki. W Ameryce jest zaledwie laborantem. Czasem śni mi się. Wtedy rozmawiam z nim. - Coś ty najlepszego zrobił, Marek? - mówię. - Dla iluzorycznego bogactwa pozwoliłeś się upokorzyć? Zmarnowałeś talent, zrezygnowałeś z zawodowych ambicji. Warto było? Jacek, twój szpitalny bliźniak, jest profesorem. A docent jest już nie tylko profesorem, lecz także jednym z niewielu specjalistów w świecie, którzy operują, modelują, rekonstruują kości twarzy i czaszki. Wtedy docent, a dziś profesor, był gościem ośrodka, gdzie pracowałeś jako laborant. Pojechał do USA z wykładami. Dlaczego unikałeś spotkania z nim? Iza napisała list do profesora i wszystko wyjaśniła. Tola napisała i wszystko wyjaśniła. Kiedyś docent, dziś profesor zrozumiał ich. Dlaczego ty się nie odezwałeś? We śnie Marek stoi, słucha i milczy. Gdy opowiedziałam Normanowi o Marku, obiecał odnaleźć jego adres. - Spotkacie się, jeśli skorzystasz z mojego zaproszenia i pojedziesz do Ameryki. Kto wie, Norman, kto wie? Może naprawdę wybiorę się w tę podróż? * * * Szyja już jasna, prawie bez sińców. Po cięciu i szwach nie ma śladu. W domu spokój, w mieście strajki, w regionie strajki, wokół powszechny kryzys ekonomiczny. Nikt nie wie, co zrodzi się z tego społecznego wrzenia. Pesymiści wróżą krajowi klęskę, narodowi zagładę. A mnie znów czeka wyjazd do NRD. Tym razem na uniwersytet do Lipska. Uzyskam tam uprawnienia i dyplom tłumacza. Niemcy wybrali z grupy polskich dziennikarzy, którzy wcześniej składali egzaminy w Instytucie Herdera, potencjalnych kandyda- 249 tów na tłumaczy. Są w niej germaniści. Znalazłam się w tej grupie, mimo że germanistką nie jestem. Nie ukrywam radości i dumy, nie kryje jej także redaktor naczelny. Maria, moja szefowa, bardzo się cieszy. Tylko Norman szczerze zmartwiony. Nie lubi zostawać w domu sam. Dopiero wróciłam z polanickiego szpitala i znów wyjazd? Co to za życie? Jednak rozumie, że muszę, że powinnam, że przede mną nowa szansa. - Ach - mówię. - To przecież nie potrwa długo. Zaledwie kilka miesięcy. Wyjeżdżam jesienią. Na Boże Narodzenie wrócę, będę mieć przerwę w nauce. - Przygotujemy Wigilię, razem spędzimy sylwestra. Nie denerwuj się, nie martw. Mój wyjazd niczego między nami nie zmieni. Uspokajam go, ale widzę, że jest zgaszony. W kraju napięcie, wciąż nowe strajki, coś wisi w powietrzu. Beze mnie Norman nie czuje się w Polsce pewnie. Zajęć na uczelni ma mniej niż przed rokiem. Atmosfera wśród kolegów, a także wśród studentów bardzo napięta. Norman mówi, że nad Polską unosi się duch rewolucji. W sklepach zupełne pustki. Gdyby nie był Amerykaninem i nie miał dolarów, podczas mojej nieobecności przymierałby głodem. Dwa razy w tygodniu robi za dolary zakupy w peweksie. W lodówce mamy wszystko. W dniu wyjazdu do Lipska, wciąż zgaszony i smutny, pomaga mi spakować bagaże. Odprowadza na dworzec. W drodze na stację na bramach największych zaldadów w mieście widzimy plansze, transparenty z napisem „Strajk". Przy pożegnaniu życzymy sobie spokoju i dni bez lęku. Rozstajemy się przygnębieni. Pociąg rusza, na peronie Norman zostaje sam. Ogarnia mnie niepokój. * * * Lipsk już znam. Znam też tutejszy uniwersytet. 250 I ulice, i zaułki, które tak lubił Goethe. I piwnicę Auerbacha, gdzie toczy się akcja Fausta. Jest tam nawet czarci ślad po Mefistofelesie. Uczelnia wynajęła dla polsldch dziennikarzy pokoje w prywatnych mieszkaniach u niemiecldch rodzin. Rodziny są wybrane, co znaczy, że z pewnością współpracują z bezpieką. Polacy są teraz szczególnie niebezpieczni. Strajkują, protestują, chcą zmieniać socjalizm. W NRD trzeba ich mieć na oku. Mieszkam z Heleną, germanistką z Warszawy. Zajmujemy duży pokój w starej kamienicy, gdzie gospodyni przygotowała dla nas szerolde, małżeńslde łoże. - Moja współspaczka - mówi o mnie Helena. Na tę starą kamienicę, bez nowoczesnych urządzeń, z piecami na węgieł w łazience i w pokoju, zdecydowałyśmy się po awanturze z właścicielką poprzedniego lokum, gdzie mieszkałyśmy zaledwie kilka dni. To było jasne, duże mieszkanie w bloku, z centralnym ogrzewaniem i śliczną łazienką. Nasza gospodyni, pedantyczna Niemka w sędziwym wieku, nieco przygłucha, zajmowała je wraz z czterdziestoletnią córką. W przydzielonym nam pokoju na stole, na szafkach i stoliku jeżyły się mocno wykrochmalone serwetki. Robione na szydełku i wyszywane ręcznie przez gospodynię. - Jak będziemy rozkładać książki i notatld na tych krochmalach? - martwiła się Helena pierwszego dnia. Następnego wydarzyła się katastrofa. Rano przy śniadaniu Helena wylała kawę na sterczące, sztywne koronki. Szybko wyprała serwetkę, powiesiła na kaloryferze. - Może babcia nie zauważy? Gdy wróciłyśmy z zajęć, na stole szczerzyła do nas półkoliste szydełkowe ząbld świeża, wykrochmalona serwetka. Helena zajrzała do szafy. - Nie wytrzymam! Babcia grzebała w mojej bieliźnie! Poukładała mi majtki! - Moje też uldadała. Niech układa. Mnie to nie przeszkadza. Dlaczego się ciskasz? Udajesz czy naprawdę nie wiesz, że nasze rzeczy będą przeszukiwane? Nie zapominaj, jesteśmy w NRD! Niemka była nad wyraz solidna. Nie chciała za darmo brać pieniędzy z bezpield. Dokładnie kontrolowała nasze rzeczy, zaczynając od majtek, od bielizny. Pracowała rzetelnie. 251 Na pokój w starej kamienicy w centrum Lipska u rozwiedzionej Johanny zdecydowałyśmy się więc szybko. Nie ma tu krochmalonych serwetek. Stół w kuchni przykryty ceratą, piece stare, żadnych wygód, ale gospodyni miła, wysiedlona po wojnie ze Śląska, sama wychowuje kilkunastoletniego syna. Uznałyśmy, że jeżeli nawet pracuje w bezpiece, to jako człowiek jest do zaakceptowania. No i może nie będzie zostawiać tak oczywistych śladów po kontroli naszych rzeczy, jak przygłucha babcia z poprzedniej sublokatorki. 252 W grupie nie czuję się źle. Już zapomniałam o bliznach na twarzy, teraz moją uwagę przykuwa tysiąc innych spraw. Wszyscy dość dobrze mówimy po niemiecku. Niektórym, na przykład Krysi, zazdroszczę pięknej niemczyzny. Urodziła się w RFN, maturę zdawała w Hanowerze, germanistykę kończyła w Warszawie. Mówi po niemiecku tak, że wykładowcom z wrażenia dech zapiera. Mamy jednak w grupie rodzynka. Jest nim Irek. Nie tylko nie mówi po niemiecku. Nie zna nawet podstawowych słów. Dlaczego więc tu jest? Po co przyjechał? Kto i dlaczego wcisnął go do naszej grupy? Po kilku dniach już wiemy. Irek to troskliwa, rodzima bezpieka. Pilnują nas nie tylko enerdowcy. Czuwa nad nami polski wywiad. Tylko dlaczego wysłali niedouka? Nie mieli nikogo ze znajomością języka? Dlaczego tak się kompromitują? Gdy słuchamy wykładów, gdy dyskutujemy, gdy mamy ćwiczenia językowe, gramatyczne, stylistyczne, Irek uczy się słówek ze słownika. Męczy go ta sytuacja. Widać, że jest udręczony, aż żal patrzeć. To wprawdzie bezpieka, ale przecież też człowiek. Dziennikarz, młody, bez doświadczenia, dopiero startuje w zawodzie. Szkoda, że właśnie tak zaczyna. Uniwersytet zrobił dla Irka wyjątek. Zarezerwował mu pokój w akademiku. Po wypłatę Irek chodzi do enerdowskiej policji. Mówi, że dostaje pieniądze, bo pomógł lipskim policjantom schwytać złodzieja. Boże, kogo ta nasza bezpieka zatrudnia? No kogo? I komu płaci? Przecież to kompromitacja! Irek już wie, że grupa go rozpoznała, rozszyfrowała. Ale nie dokuczamy mu. Jest w głębokim stresie, nie rozumie, o czym rozmawiamy, bo przy nim posługujemy się niemieckim albo mówimy półsłówkami. Chce nas sobie zjednać, zaprasza na spotkanie towarzyskie do siebie, do akademika. W Lipsku przez cały czas czuję ból żołądka. To rezultat poczynań Łucki i geodety, którzy tępili mnie w redakcji. Reakcja na długotrwały stres. - Weronika demonstruje antypartyjną postawę! Nie jeździ na zebrania partyjne, nie pisuje z nich relacji, nie popularyzuje ludzi dobrej roboty, a partia właśnie promuje i zaleca taką akcję. Tak mówili od kilku lat. Do wczoraj, do momentu powstania nowego nurtu. Geodeta na razie przycichł, milczy. Nie może się zorientować ani połapać, po której stronie bezpieczniej i korzystniej jest się opowiedzieć. Boi się wziąć przykład z Łucki, która już jest po drugiej stronie barykady. Skutki działań obojga odczuwam codziennie. Płatki owsiane, ścisła dieta i psychiczny luz, to teraz dla mnie najlepsze lekarstwo. Podczas spotkania w akademiku u Irka piję mleko. Wszyscy dla rozluźnienia sięgają po alkohole, jedynie ja - zamiast kieliszka -trzymam w ręku kubek z mlekiem, co gospodarza wpędza w dodatkowy stres. Rodzi w nim podejrzenia. Dlaczego nie piję? Ze strachu, że po kilku kieliszkach, po kilku lampkach wina coś wypaplam? A może jest zupełnie inny powód? Może też jestem z wywiadu, ale z innego? - Weronika? Dlaczego unikasz alkoholu? - Bo przyjechałam tu nie tylko uczyć się języka, lecz również patrzeć, słuchać, obserwować. Mówię to głośno, powoli, akcentuję każde słowo. - A nie przychodzi ci do głowy myśl, że ktoś z grupy może ci bardzo zaszkodzić? Irek pękł, odsłonił się, nie wytrzymał napięcia. - Ireczku? A tobie nie przychodzi do głowy myśl, że temu, kto chciałby mnie zaszkodzić, ja mogę jeszcze bardziej zaszkodzić? 253 254 Grupa milczy, przysłuchuje się szermierce słownej. Irek blednie. Może jestem jego zwierzchnikiem w tajnych służbach, a on nawet o tym nie wie? Jego niepokój podsyca Helena. Inteligentna, bystra, wie, o co toczy się gra. - Ach, ta Weronika - mówi. - Wszędzie ma znajomości. I tu, i tam... W Warszawie to aż na samej górze. Irek skurczył się, zaniemówił. Do końca spotkania nie odezwał się słowem. Mateusz, najstarszy i najrozsądniejszy z całej grupy, jest prawie pewny, że wszystkie rozmowy w akademiku są nagrywane. Patrzy na lampę w suficie i lalka razy powtarza: Wańka, my szutim! (Wańka, żartujemy!) Cicha noc Śnieg, ostry mróz, taka pogoda rzadko zdarza się na początku grudnia. W wynajętym pokoju u rozwiedzionej Johanny straszliwie zimno. W całym domu lodowato. Kaflowy piec jest ciepły, dopóki pali się węgiel. Po godzinie dzwonimy zębami. Z nieszczelnych okien wieje ziąb. Johanna, miła i serdeczna, oszczędza węgiel. W piecu w łazience pali tylko w sobotę. Raz w tygodniu mamy ciepłą wodę. W łazience zimniej niż na dworze. - Pupy przymarzną nam do sedesu - ironizuje Helena. W kącie łazienki, w skrzyni, leży wielka pokusa, czyli zapas węgla na jeden dzień. Kiedy jest tak zimno, że nie można nogi wystawić spod kołdry, Helena namawia mnie do złodziejstwa. - Błagam cię, idź do łazienki, ukradnij chociaż dwa brykiety. Podłożymy do pieca. Może zrobi się cieplej? - Dlaczego ty nie idziesz? - Bo ja się boję. Ty jesteś sprytniejsza. Podkradam nie dwa, lecz cztery brykiety. Ale ciepło nie utrzymuje się długo. Przemarzają stare mury. Kamienica chyba nie była remontowana od zakończenia wojny. Norbert, szesnastoletni syn Johanny, na naszych oczach wyrasta na opozycjonistę. - Gdzie się nie obrócisz, wszędzie zdjęcie Honeckera, przywódcy partii. Zdjęcie na ścianie w szkole, zdjęcie na ścianie w urzę- dzie, tylko patrzeć, jak portret przywódcy pojawi się na konserwach rybnych! - Norbert, co ty mówisz?! Johanna jest przerażona. Syn wygłasza takie straszne herezje przy nas, polskich dziennikarkach. Rodzina może mieć kłopoty. - Masz rację, Norbert. U nas jest tak samo. To głupota, bezsens, nam się także nie podoba kult jednostki. Szesnastolatek ucieszony, znalazł w nas sojuszniczki. Od tej chwili Johanna stara się być jeszcze bardziej miła niż dotąd. Może nie doniesiemy na nią? Jest sprzątaczką na jednym etacie, drugi ma w bezpiece. W Polsce pewnie jest tak samo jak w NRD. Nikt przecież bez specjalnych zadań nie wyjeżdża za granicę. Nawet do zaprzyjaźnionego kraju. Więc chyba my także piszemy raporty o niej i Norbercie. Tak jak ona o nas. Jeśli będzie dla nas wyjątkowo miła, to może nic złego o niej nie napiszemy? * * * Sobotę i niedzielę spędzimy w Erfurcie. Tam mieszka Siegfrid, opiekun naszej grupy. Został oddelegowany do Lipska, spotyka się z nami codziennie, nawet prowadzi zajęcia z wiedzy o NRD. Chce wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Ciekawe, co pisze o każdym z nas w raportach do bezpieki. Lubimy go, chociaż wiemy, dlaczego tak solidnie opiekuje się nami. W Erfurcie mróz silniejszy niż w Lipsku. Mieszkamy w dość dobrym hotelu. Nie mogę spać, o świcie włączyłam radio. Stacja zachodnia. W Polsce ogłoszono stan wojenny. Co takiego? Jaki stan wojenny? Co to znaczy? Jest wojna? Kto z kim walczy? Szukam stacji NRD. W Polsce ogłoszono stan wyjątkowy. Co się stało? Dlaczego w radiu mówią po niemiecku o tym samym, ale różnymi językami? Nigdy nie nauczę się niemieckiego. Nic nie rozumiem. Nie pójdziemy na żadną wycieczkę, nic nie będziemy zwiedzać. Przejdziemy przez miasto, zobaczymy zabytkową katedrę, a potem posiedzimy u Siegfrida w domu, zastanowimy się, co począć dalej. 255 256 Siegfridowie zachowują się po ludzku. Widzą, że wszyscy jesteśmy zestresowani. Wyciągają z piwnicy zapasy. Pijemy alkohole, zagryzamy ogórkami własnej roboty. Skoro u nas wojna, to z pewnością w Erfurcie jesteśmy ostatni raz w życiu. Do Lipska wracamy pociągiem. W korytarzu obok mnie stoi Murzyn. Już wie, że jesteśmy z Polski. - Przywódca waszego nowego nurtu aresztowany. Siedzi w więzieniu. Kraj zajęło wojsko. Murzyn ma tytuł doktora, pracuje na uniwersytecie. Mówi piękną, poprawną niemczyzną. Nie dość, że cudzoziemiec, nie dość że z Afryki, nie dość, że tak świetnie zna język, to jeszcze opowiada nam takie historie? Ogarnia mnie złość. Nie wierzę mu. W ogóle nie wierzę w żadną wojnę. Johanna już na nas czeka. Wie o wszystkim. Wprawdzie w NRD nie wolno oglądać zachodniej telewizji, ale tego dnia zrobi dla nas wyjątek. Zaraz włączy ZDF. Dziennik. Na ekranie Warszawa. Ulice w śniegu. Na rogu jednej z nich przy płonących trójnogach grzeją się żołnierze. W tle czołg. Ale jaki to czołg? Czyj? Nasz czy obcy? Nie rozpoznałyśmy, bo w ogóle nie znamy się na czołgach. Płaczemy z Heleną rzewnymi łzami jak na pogrzebie kogoś bliskiego. Chyba nie zrobimy żadnego dyplomu. Wrócimy do kraju i już nas nie wypuszczą. Zbliża się Boże Narodzenie, zbieramy się do drogi. Nie można spać, nie można jeść, niepokój nie pozwalła nam zebrać myśli. Martwimy się o rodziny. Może nasi bliscy cali i zdrowi? Może nikt nie zginął? Stan wojenny to przecież wojna. A wojna to walka, krew i trupy. Trzeba czym prędzej stąd wyjeżdżać, trzeba gnać z pomocą najbliższym. Jeszcze tylko przygotujemy tradycyjną wieczerzę wigilijną w polskim konsulacie, zakolędujemy i podzielimy się z Niemcami opłatkiem. Niech wiedzą, jak Polacy obchodzą Boże Narodzenie. Polski pociąg odjeżdża ze stacji z dwugodzinnym opóźnieniem. Nie śpimy, chociaż to noc. Po przekroczeniu granicy z nosami przyklejonymi do szyby okna wagonu sypialnego wypatrujemy z Heleną czołgów. Pewnie jest tak, jak na wojnie. Front i czołgi. Wojnę znamy z filmów. Ta wojna jest chyba jednak inna. Jedziemy już kilka godzin, a nie zauważyłyśmy nawet śladu po czołgach. - Ależ jesteśmy głupie! Przecież czołgi ukryte są w lesie! Nie stoją na otwartej przestrzeni! Helena ma rację. Jest tak, jak donosiły zachodnie stacje radiowe i telewizyjne. Walka trwa, ale w ukryciu. Pewnie tworzy się partyzantka i już chyba powstały leśne oddziały. * * * Norman był w komisariacie na przesłuchaniu. Dostał wezwanie. Musiał wyjaśniać, dlaczego jest u mnie zameldowany, co robi w Polsce, jak długo ma zamiar zostać. Powiedział, że długo, chyba na zawsze. Wrócił z przesłuchania tego samego dnia. Ale nie wyszedł po mnie na dworzec. Nie mogłam zatelefonować z Warszawy. Połączenie stolicy z krajem przerwane. Telefony głuche. Gdy wysiadam z pociągu o świcie, w mieście pusto. Obowiązuje godzina policyjna. Kto nie musi wychodzić w nocy, kto nie ma specjalnej przepustki, siedzi w domu. Przed stacją kolejową ani taksówki, ani autobusu. Śnieg po pas. Ostry mróz. W budynku dworca skromna dekoracja świąteczna. Kilka osób drzemie na ławkach. Pusto, cicho, groza wisi w powietrzu. Czuje się ją tak, jakby była zjawiskiem fizycznym, namacalnym, które można dotknąć. Do holu i baru krokiem marszowym (lewa, prawa, lewa, prawa) weszła uzbrojona czwórka - dwóch milicjantów i dwóch żołnierzy. - Wracam z zagranicy. Słyszałam, że opanowaliście kraj. Więc teraz opanujcie mnie i moje bagaże. Zawieźcie mnie do domu. Ani się nie zdziwili, ani żachnęli. Szeroko otwierają drzwi wojskowego gazika. - Proszę bardzo - mówi żołnierz. - Niech pani wsiada. 257 258 - Tylko lufę proszę odwrócić w drugą stronę. Nie boję się broni, ale podobno czasem karabin strzela sam. Z galanterią wiozą mnie pod drzwi domu. Może ta okupacja i ta wojna wcale nie jest taka straszna, jak słyszałam w zachodniej telewizji? Jeszcze nie zdążyłam dokładnie ustalić, kto nas okupuje. Gdy jesienią nowy nurt obradował na Wybrzeżu, redakcja wysłała mnie, bym się z bliska przyjrzała obradom. Z Wybrzeża słałam suche relacje bez komentarza. Niech czytelnicy sami wyciągną właściwe wnioski. Redaktor naczelny miał kłopoty. Po publikacji relacji do komitetu partii napłynęły protesty od zaangażowanych członków: „Dlaczego dziennik partyjny nie wysłał na Wybrzeże rzetelnego dziennikarza, tylko emisariuszkę, zwolenniczkę nowego nurtu?" Do komitetów nowego nurtu, które wyrosły w całym regionie jak grzyby po deszczu, napłynęły protesty zaangażowanych odnowicieli: „Dlaczego dziennik partyjny nie wysłał na Wybrzeże rzetelnego dziennikarza, tylko aktywistkę partyjną? Czytelnicy mają prawo do bezstronnej, uczciwej informacji". Naczelny bronił mnie, brał razy na siebie. Gdy nowy nurt obradował na Wybrzeżu, na horyzoncie, na morzu stały w pogotowiu jednostki marynarki wojennej zaprzyjaźnionych sąsiadów. Ze zgrozą patrzyłam na nieruchome sylwetki okrętów. Tkwiły w tym samym miejscu od wielu dni. W oczekiwaniu? Na jaki rozkaz? W stolicy rozglądałam się uważnie, ale nigdzie nie widziałam obcych mundurów. W moim miasteczku też sami swoi, czyli co prawda w mundurach, ale przecież Polacy. Normana wyrywam ze snu. Długo zwleka z otwarciem furtki i drzwi. Wojskowy gazik, żołnierze, milicjant, to nie wróży niczego dobrego. Rozpromienia się dopiero na mój widok. Gdy otwiera drzwi, nie panujemy nad emocjami. Wpadamy sobie w ramiona i oboje płaczemy jak dzieci. Tylko dlaczego? Przecież nic nam się nie stało, jesteśmy cali i zdrowi, a przed nami Wigilia i Boże Narodzenie. Pomilczmy tak jeszcze przez chwilę, nie wstydźmy się łez, przecież nikt obcy nas nie widzi. * * * To nie jest odpowiedni czas, by myśleć o operacjach plastycznych i o uzdrowisku. Trzeba jedynie napisać długi list do polani-czan i zapytać, co się u nich dzieje. Czy szpital przyjmuje pacjentów jak dawniej? Może został opanowany przez wojsko? Wszystkie listy są kontrolowane, czytane, wszystkie rozmowy podsłuchiwane. We własnym kraju czuję się teraz jak w NRD. Myślę o Marloi i o całej polanickiej grupie w Afryce. Pewnie płaczą, pewnie są przerażeni tak jak ja w Erfurcie. Jeśli nawet napiszę im, że w kraju nie jest tak strasznie, jak to wygląda z oddali, nie uwierzą. Pomyślą, że chcę ich pocieszyć. Tuż przed Wigilią dostaję pocztę z Polanicy. Świąteczną kartkę napisali pan docent i Agata. Kilka słów, tekst oszczędny, ale to znak, że żyją, istnieją, więc tam pewnie też wszystko w porządku. Norman ma przymusowe zimowe wakacje. Zajęcia na uczelni zawieszone, nie wiadomo na jak długo. Nie wybiera się teraz do Stanów. Chce przeczekać w Polsce ten trudny czas. Boi się, że gdyby teraz wyjechał, mógłby mieć zamkniętą drogę powrotu. - A to byłoby dla mnie straszne. Nie do zniesienia - mówi, ustawiając dużą, pachnącą choinkę. Wprawdzie w sklepach pusto, kupujemy wszystko na kartki, ale w redakcyjnym bufecie są przydziałowe karpie, konserwy, słodycze. Bakalie, cytrusy przywiozłam z NRD. Kupowałam wszystko, co mi wpadło w ręce. Proszki do prania, watę, bieliznę, buty i dwa puchate koce z syntetyku, o jakich w Polsce można jedynie pomarzyć. Choinka już ubrana, stół nakryty, pachnie smażony karp. - Zaprośmy do stołu tych dwóch żołnierzy, którzy od rana stoją na mrozie obok naszego domu, przed budynkiem szkoły. Norman mówi to poruszony widokiem zmarzniętych chłopców, dzieci prawie. Nawet nie oponują, nie wzbraniają się, korzystają z zaproszenia, siadają przy wigilijnym stole. Do naszego miasta przyjechali spod Tatr. Już właściwie odsłużyli wojsko, szykowali się do cywila. 259 Dzielimy się opłatktóm. Życzymy sobie spokoju, jasnych perspektyw, ładu i opamiętania tych, którzy są przyczyną naszych zmartwień i niepokojów. „Cicha noc, święta noc..." Sąsiedzi z domu obok już kolędują. Za chwilę zastukają do nas. W te święta ludzie chcą być razem, blisko siebie. Może wszystkich jednoczy poczucie zagrożenia? * * * Nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Po świętach wracamy do Lipska na uniwersytet. Zdajemy egzaminy. Zdobywamy uprawnienia tłumaczy. Tylko Irek niczego nie zdaje. Nie musi. Jemu żaden dyplom nie jest potrzebny. Przyjechał tu w zupełnie innym celu. 260 * * * - Wiesz, Maria? Mam świetny pomysł na reportaż. Pojadę na wieś, do rolników, którzy wzorowo gospodarują. Potem pojadę do miasteczka, historycznego, też wzorowego, gdzie ludzie przed wojną musieli być lepsi od Niemców, by zachować polskość. I tych ludzi wypytam o to, jak władze wojewódzkie inscenizowały wizyty najwyższych władz państwowych w regionie uważanym za najgo-spodarniejszy w kraju. Maria, moja szefowa, zaciera ręce. W pomyśle dostrzega znakomity temat. Od kilku tygodni jestem w kraju i nie zorientowałam się, że po stanie wojennym nie piszemy w prasie tak, jak poprzednio. Nie ma reportaży rozliczeniowych, działaczom partyjnym nie patrzymy na ręce, nie oceniamy ich pracy. Nieświadoma tych zmian, jadę na schludną, gospodarną wieś. - Pani redaktor, telefonowali od wojewody, telefonowali z komitetu. Jutro drogą przez wieś pojadą towarzysze z Warszawy. Proszę przy drodze ustawić kombajny, za nimi ciągniki z pługami do podorywki, za tymi ciągnikami następne z rozsiewaczami wapna. Po nich niech jadą ciągniki z bronami, z wałami. - Ależ towarzysze - tłumaczyłem - zboże jeszcze nie jest dojrzałe! Jeszcze jest zielone! Za wcześnie na żniwa! Naczelnik gminy nie może ukryć zdenerwowania. Gdy sobie to wszystko przypomni, jeszcze dziś trzęsie się ze złości. W słuchawce usłyszał: - Nie szkodzi, że zboże zielone. Zarządzamy żniwa. Takie dyspozycje wydawał wicewojewoda W i towarzysz M. z komitetu, obaj odpowiedzialni za rolnictwo. Towarzysze dzień wcześniej lustrowali wieś, przez którą wiodła trasa wizytującej delegacji rządowej. Zauważyli zaniedbane jeziorko w środku wsi. - Proszę wyrwać płot sprzed szkoły, przenieść i zasłonić nim bagienko - mówili po lustracji. Sołtys wykonał polecenie. Było rozkazem. Słucham tych opowieści, jakby były wyborną satyrą, komedią. A przecież zdarzyły się naprawdę. - Delegacji towarzyszyli dziennikarze. Jeden redaktor z telewizji przeskoczył płot, wpadł na podwórze i powiedział, żebyśmy przywódcę partii powitali w progu chlebem i solą. Powitaliśmy. Nawet wszedł do obory, popatrzył na krowy, poklepał je po grzbiecie, pokręcił głową z uznaniem. Ale te krowy naprawdę były nasze. Nie pożyczaliśmy ich od innych gospodarzy, chociaż złośliwi mówili zupełnie co innego. Wzorowa rolniczka opowiada mi o wizycie przywódcy ze szczegółami, bo zrobił na niej bardzo dobre wrażenie. Nawet w rękę ją pocałował, podziękował za trud w gospodarstwie oraz za prawe wychowanie trzech synów. Była głęboko wzruszona i poruszona jego zachowaniem. - Niezwykły człowiek - mówi, wzdychając. - Wielki, rozumie prostych ludzi, szkoda, że już nie jest przywódcą. Do pełnego obrazu wsi brakowało mi jeszcze wypowiedzi miejscowego milicjanta. - Powiem, co sądzę, ale pod warunkiem, że nie ujawni pani mego nazwiska. Bo mechanizmy demokracji może się i zmieniły. Ale mechanizatorzy nie tylko nie odeszli. Oni awansowali - wyznaje szczerze milicjant. Wracam do domu zadowolona. Zebrałam świetny materiał. Wypowiedzią milicjanta zakończę tekst. Gotowy reportaż czyta Maria. Gratuluje mi. Czuje jednak, że 261 262 publikacja chyba nie spotka się z akceptacją towarzyszy z komitetu. A gazeta wciąż partyjna. - Ale niech idzie - mówi. I kreśli znak krzyża nad kartkami maszynopisu. Następnego dnia rano telefon od kolegi depeszowca. - Nie chciałem cię niepokoić w nocy. Ale wczoraj wieczorem dyżur miała pani Krysia, nasza cenzorka. Reportaż bardzo jej się podobał. Powiedziała, że trzeba ratować tekst. Obcięła ci ostatnie zdanie, przeżegnała się i podpisała stronę do druku. Zapowiedziała też, że na wszelki wypadek weźmie lalka dni urlopu. - Jak to - obcięła mi ostatnie zdanie? Przecież cała konstrukcja reportażu opierała się właśnie na tym zdaniu! Dostaję furii z wściekłości. Po kilku dniach Maria mówi mi w redakcji: - Odniosłaś sukces. Wracałam pociągiem z Warszawy. Dwaj inżynierowie w przedziale opowiadali sobie twój tekst. Całe fragmenty cytowali z pamięci. Trzymali się za boki ze śmiechu. Po tygodniu, gdy pojawiam się w redakcji, koleżanki i koledzy milkną na mój widok. Gdzieś się nagle spieszą, gdzieś biegną, byle dalej ode mnie. Wokół mnie powstaje pustka jak wokół osoby trędowatej. Tylko Maria nigdzie się nie spieszy. Milczy. Naczelny też jakoś tak dziwnie się uśmiecha. Zagadkowo i smutno. Jednak bez złości, bez irytacji. I wcale mnie nie unika. Idę do Marii do domu. - Co się dzieje? Teraz może mi powiedzieć. Towarzysze przesłali mój reportaż centralnej komisji kontroli partyjnej. Zostałam oskarżona o znieważenie i ośmieszenie partii oraz jej zaangażowanych, wiernych członków. Domagali się usunięcia naczelnego ze stanowiska. Ja miałam się przed komisją wytłumaczyć z niecnego, haniebnego czynu. Groziło mi wyrzucenie z redakcji. - Autorka nie jest członkiem partii. Nie może stawać przed obliczem komisji - bronił mnie naczelny. Maria obiecała naczelnemu milczenie. Nie chciał, bym się martwiła. Ale już jest po sprawie. Już nic nie grozi ani mnie, ani naczelnemu. Wieczorem opowiadam o zdarzeniu Normanowi. - Nie miałem racji, proponując ci wyjazd do Ameryki? O co chcesz tu walczyć? Nie zmienisz otaczającej cię rzeczywistości. Radzę ci dobrze - zmień kraj. Na razie nie zmienię. Tu jestem u siebie. Zresztą w sierpniu jadę do szpitala. Termin mam już wyznaczony, ustalony. Czekam na wezwanie. - Znów do szpitala? Wzięłaś ślub z Polanicą, czy co? Powiedz szczerze, dlaczego tak ochoczo tam jeździsz? Dlaczego kładziesz się na stół operacyjny jak na wygodną leżankę? Do czego potrzebne ci operacje plastyczne? Mnie w twoim wyglądzie nic nie przeszkadza, nic nie razi. Powtarzałem ci to wiele razy. Dlaczego mi nie wierzysz? Norman nie może pojąć mojej decyzji. Gdy musi zgłosić się do pobrania łowi przy badaniach okresowych, dzień wcześniej jest chory ze strachu. Na stole operacyjnym położyłby się dobrowolnie dopiero po wypiciu co najmniej butelki whisky. - Na trzeźwo nigdy nie skazałbym się na takie tortury. Nigdy! Jak wytłumaczyć komuś, kogo psychicznie nie uwiera żadna blizna, bo jej nie ma, że z każdym zabiegiem pozbywam się części ciężaru, który tkwi we mnie, w mojej duszy, w mojej głowie? To jest oczywiste dla nas, pacjentów szpitala, dla pielęgniarek i dla lekarzy. Wiemy, że ból po operacji trwa krótko. A ulga psychiczna zostaje na całe życie. I dla tej ulgi warto położyć się na stole operacyjnym, warto pokonać strach przed wejściem na blok, warto zacisnąć zęby i zaryzykować. W skrzynce na listy już jest zawiadomienie o terminie leczenia. Mam się zgłosić w Polanicy za tydzień. W środę. W dniu przyjęć. Lęk - Można jeszcze zlikwidować i tę bliznę, i tę. Proszę szeroko otworzyć usta. Tak, po tej stronie należy wyciąć bliznę podskórną. Wprawdzie jej nie widać, ale właśnie to zgrubienie uniemożliwia szerokie otwarcie ust. Pan docent w skupieniu przygląda się mojej twarzy, ocenia rezultat poprzednich zabiegów. Chyba zadowolony z efektów swojej roboty, bo uśmiechnięty. Na oddziale pielęgniarki uradowane moim powrotem. Ale bra- 263 kuje mi oddziałowej Izy, która jest w USA, a nade wszystko dotkliwie odczuwam nieobecność Marka. Nie wejdzie do mojej narożnej sali, jak kilka lat temu, nie zaprosi, jak kiedyś, na kawę i pogadu-chy podczas popołudniowych dyżurów. Po tych, którzy wyjechali do Afryki i nie wrócili, została bolesna pustka. Nie przypuszczałam, że tak bardzo przywiązałam się do nich. Na szczęście dla mnie i dla takich jak ja jest pan docent. Filar, podwalina szpitala, coś trwałego, stałego, niezmiennego. Na panu docencie można uwiesić się nadzieją, jak na najbezpieczniejszej linie podczas górskiej wspinaczki na szczyty. Ta lina jest pewna i niezawodna. 264 * * * W mojej sali Stefcia, z pozornie banalnym przypadkiem, czyli z niewielką raną na podudziu, i Grażynka ze świeżo przeszczepionym kciukiem. Na oddziale przeważają panie z wrodzonymi deformacjami twarzy, najwięcej jest niedorozwojów żuchw i szczęk. Od kilku lat docent wymyśla i udoskonala metody leczenia takich właśnie deformacji. Jakby na przekór szarym czasom ściga się z kolegami z Za-chodu, chociaż tamci pracują w komforcie. A w naszym szpitalu czuje się ekonomiczny kryzys. Brakuje nie tylko nowoczesnego sprzętu. Ewa i Sonia oszczędzają materiały opatrunkowe. Wykorzystują bezpłatne dary - reklamówki zachodnich firm. A wszyscy - my, pacjenci i lekarze - z niepokojem patrzymy na powiększające się rysy, na pęknięcia na sufitach i ścianach budynku. Balkonu obok narożnej sali, na którym opalałam się jeszcze tak niedawno, już nie ma. Trzeba go było rozebrać, by nie spadł komuś na głowę. W świe-tlicy-poczekalni pojawiły się drewniane słupy - wsporniki. Zabezpieczają sufit przed runięciem. Drewniana konstrukcja nawet nie razi, tworzy niezwykłą kompozycję z półkolistymi, starymi sklepieniami sufitu. W kraju wśród wieloletnich, zasiedziałych bywalców szpitala krąży plotka, że lada moment budynek zostanie zamknięty, bo grozi zawaleniem. Kto żyw, kto może, spieszy do Polanicy i żabie- ga, prosi, błaga o nieodległe terminy leczenia. Chodzi o to, by zdążyć, by jeszcze się zmieścić w kolejce. Przynajmniej na jedną, pewnie już ostatnią operację. Marta i Julia zakończyły leczenie, nie żyją w lęku. Marta wciąż ma kłopoty z oczami. W ostatnim liście napisała, że przeszczepy na powiekach są pięknie wygojone. - Paprze mi się jedynie ten w kąciku ust. Pewnie z powodu śmiechu, którego obie nie potrafiłyśmy opanować. Piotr wyjechał, nie dał znaku życia. Ktoś przywiózł z Podtatrza wiadomość, że się rozpił, że ma kłopoty rodzinne, że nie może się odnaleźć w życiu, mimo że lekarze odtworzyli mu i nos, i uszy, i powieki. Poparzoną twarz pokryli przeszczepami. Gdy opuszczał szpital nawet linię ust miał pięknie, wyraźnie zarysowaną. Tak mówią pielęgniarki. Ale może to tylko plotki? Może tylko tanie sensacje? Może budząca strach i grozę wiadomość o rychłym zamknięciu szpitala też nie jest prawdziwa? W ogrodzie-sadzie wyrósł hotel pielęgniarski, płaski, parterowy budynek, nie przystający architekturą do otoczenia. Ale nie wypada grymasić. Dobrze, że w ogóle jest. Pielęgniarki już się wyprowadziły z trzeciego piętra szpitala. Wcześnie rano, przed szóstą, z okna łazienki widzę, jak w strojach służbowych (fartuchy, czepki, granatowe, ciepłe pelerynki) biegną z hotelu przez podwórze na dyżur. Obok hotelu, na pagórku, gdzie kiedyś był szpitalny ogród owocowo-warzywny, z którego Agata i Stasia podkradały jabłka i śliwki, stanie budynek z małymi, samodzielnymi, służbowymi mieszkaniami dla młodych lekarzy. A jeszcze dalej wyrośnie piękny, nowoczesny szpital. W szarych, trudnych czasach docent ma plany, wizje przyszłości, nie traci wiary i optymizmu. Ośrodek się rozwinie, a chirurgia plastyczna tak tu rozkwitnie, że pacjenci czekać będą w kolejce na przyjęcie do szpitala nie sześć, siedem lat jak teraz, lecz krócej -trzy lub może nawet tylko dwa lata. W uzdrowisku już przecież widać zmiany. Powstają nowe budynki, piękne, nowoczesne, dobrze wkomponowane w ład i harmonię architektury miasteczka. Do przenosin szykują się zakonnice jadwiżanki. Opuszczą pokoje na trzecim piętrze. Ich zgromadzenie buduje przestronny pensjonat nieopodal szpitala. 265 266 Pan docent nie tylko wymyśla nowe metody leczenia, lecz coraz chętniej korzysta z zaproszeń klinik z całego świata. Często wyjeżdża. Zachwyciły go Chiny, gdzie chirurgia plastyczna rozwija się od czterech tysięcy lat. - Chińczycy potrafią uratować człowieka nawet wówczas, gdy poparzenie obejmuje dziewięćdziesiąt procent powierzchni ciała -mówi. Czy wiem, co znaczy takie rozległe oparzenie? To tak, jakby komuś została tylko zdrowa głowa, a cała reszta była wielką raną. Chińczycy przeszczepiają, fłancują niewielkie punkciki zdrowej skóry na rozległe rany. I ta zdrowa skóra potem się rozrasta. - Coś wspaniałego! - pan docent nie kryje zachwytu. Wspomnienia z wizyty w Chinach są świeże. Pan docent wierzy, że w Polanicy też można by tak leczyć, gdyby nieco dalej, za hotelem, na zboczu góry, na tym pagórku, który widać z okien szpitala, wybudować nowoczesne laboratorium. Trzeba rozpocząć walkę o budowę nowego obiektu. Już opracował plan rozwoju chirurgii plastycznej i rozwoju szpitala, zabiega o fundusze na ten cel. - W dwutysięcznym roku będziemy pracować w zupełnie innych, nowoczesnych warunkach. W dwutysięcznym roku stary szpital stanie się już tylko historią, zabytkiem - mówi pełen wiary i złudnych nadziei. Naprawdę nie czuje, nie wie, że w miarę jak rośnie jego popularność w świecie, na miejscu, w kraju powiększa się grono zawistnych? Trzeba docenta wesprzeć w tej walce. Będę pisać, publikować, interweniować, gdzie się da. To mój obowiązek, spłata długu, który zaciągnęłam w tym szpitalu jeszcze w dzieciństwie. Niech teraz inni mają taką szansę, jak ja kiedyś. Kim byłabym, jak potoczyłyby się moje losy, gdyby nie pomoc, gdyby nie wielkie psychiczne wsparcie chirurgów plastyków, których tu spotkałam? Teraz też zbiorę materiał do reportażu, a na szydełku wydzier-gam duży, owalny obrus. Nie usiedzę przecież bezczynnie, nie będę marnować czasu. Nici i szydełko przywiozłam. * * * Leniwe, poobiednie, środowe popołudnie. Przyjęcia się skończyły, nowi pacjenci zaprzątnięci badaniami oraz oswajaniem się z sąsiadami w sali. Ja również oswajam się z nowymi osobami, poznaję Stefcię i Grażynkę. W sali pachnie pastą, lśni dopiero co wyfroterowane linoleum. Można więc usiąść przy stole, spojrzeć na sad, na ogród, na znane mi od dzieciństwa góry i rozłożyć robótki ręczne. Liczę słupki, pół-słupki, udaję, że nie widzę, jak w Stefci wzbiera chęć rozmowy, chęć psychicznego otwarcia się. Musi komuś opowiedzieć o niedawnej tragedii, jaka zdarzyła się w rodzinie. Tragedia sprzed kilku miesięcy jest jak niezabliźniona rana, bardzo ją jeszcze boli. Ból łagodnieje, gdy Stefcia o niej mówi. Drobna, chuda, ciemnowłosa. Ma dwadzieścia lat, pochodzi ze wsi, ale po tym wypadku, który poruszył całą wieś i całą okolicę, wraz z mamą i siostrą przeniosła się do miasta. Na wsi trzeba było wykopać studnię. Zwyczajną, nawet nie za głęboką, na kilkanaście betonowych kręgów. Ojciec kopał studnię z synem, czyli z bratem Stefci. Pomagali sąsiedzi. Gdy pokazała się woda, ojciec z dołu krzyknął: - Ciemno mi w oczach, duszno, źle się czuję! I zamilkł. By wyciągnąć ojca, natychmiast na linie zjechał brat. Ale też zamilkł. Jego również nie można było wyciągnąć. No to na linie zjechał sąsiad. Nie krzyknął, nie powiedział słowa, utknął na dole. Wtedy z pomocą sąsiadowi zjechał jego syn. Cztery pogrzeby odbyły się w tym samym czasie. Ze studni wydobywał się gaz. Stężenie było bardzo wysokie. Mężczyźni szybko tracili przytomność. Umierali bez bólu. Stefcia od dawna ma ranę na podudziu, która za nic nie chce się goić. Jest gorzej, bo rana nie tylko nie chce się goić, lecz powiększa się, rozlewa, obejmuje coraz większą część powierzchni skóry od kolana w dół. Stefcia weszła latem do niewielkiego jeziorka położonego niedaleko wsi. Wszyscy się w nim kąpią, a w upalne dni pławią konie 267 268 i myją krowy. Nikomu nic się tam złego nie przydarzyło. Brzegi jeziorka porośnięte są szuwarami i innymi roślinami. W tych roślinach żyją, rozmnażają się pijawki. Najstarsze kobiety ze wsi wyławiają je, trzymają w słoikach, przystawiają do znanych tylko sobie miejsc na ciele. - Niech pijawka wyssie złą krew - mówią. - Wtedy człowiek staje się zdrowszy. Stefcię ugryzła pijawka końska. Przyssała się nie wiadomo kiedy, ślad po ugryzieniu został w postaci niewielkiej ranki. Mała ranka jest już dużą raną. W innym ośrodku chirurdzy dwukrotnie pokrywali ją przeszczepem skóry. Bez powodzenia. Drobna, smagła Stefcia wierzy, że w tym szpitalu będzie miała więcej szczęścia. Czeka na zabieg. Grażynka już po zabiegu. Nastolatka, też ze wsi. W sieczkarni straciła kciuk. Od kilku dni uśmiechnięta, bardzo szczęśliwa. Ma roziskrzone radością oczy, jak kiedyś Janeczka o egzotycznej urodzie. Grażynka siedzi na wózku inwalidzkim i jeździ nim po korytarzu od okna do okna. Za każdym razem, gdy dotrze do parapetu, opiera wózek o ścianę i odwraca się tak, by szybę okna mieć za sobą. Podnosi dłoń do góry, w słonecznym świetle nabożnie przygląda się kciukowi. Jest jak prawdziwy, z najprawdziwszym paznokciem. Na kciuk poszły po kawałku dwa palce z nogi, pierwszy i drugi. To własna metoda docenta, wymyślił ją niedawno. Paznokieć pochodzi z dużego, pierwszego palca stopy. Odtwarzanie, przeszczepianie i przyszywanie odciętych palców u rąk zdarza się tu coraz częściej. Wczoraj jeden z chirurgów, stażysta sprzed kilku lat, który w zdumieniu pytał mnie, co będę sobie operować, i milczał, gdy powiedziałam, że zmienię rysunek czoła, siedział nad dłonią pacjenta cały dzień. Już jest po specjalizacji, zdolny, prawa ręka docenta, zajął miejsce Marka. Pacjent to pilarz, pracuje w lesie. Piła odskoczyła od pnia i trafiła w dłoń. Przywiozło go pogotowie. Odcięte trzy palce pilarz miał starannie owinięte i wsadzone w kieszeń bluzy. Chirurg rozwinął paczuszkę, ucieszył się, że odcięte palce są w dobrym stanie. Mikroskopijne naczynia krwionośne i nerwowe łączył, zszywał prawie do wieczora. Ale raczej już jest pewne, że przyszyte palce odżyją i będą sprawne. Pojaśniały, różowieją, to znak, że krąży w nich krew. * * * Już kilka dni czekamy ze Stefcią na zabieg. Czekających pacjentów nie ubywa tak szybko jak kiedyś. Zabiegi mikrochirurgiczne absorbują wielu chirurgów. Operacja przeszczepienia płata oznacza zablokowanie jednej sali operacyjnej na cały dzień i zajęcie dla sześciu, siedmiu lekarzy. Oczekiwanie na operację wcale mi się jednak nie dłuży. Przesiaduję na trzecim piętrze w dyżurce u Agaty. Łączą nas wspomnienia, mamy o czym rozmawiać. Agata awansowała, jest przełożoną na oddziale wewnętrznym. Trafia tu najstarsze pokolenie z uzdrowiska. Agata uwielbia swoją pracę. Gdy słyszy wołanie pacjentki, odpowiada: - Już biegnę babciuniu, już biegnę. Zrobimy babci zastrzyk, natrzemy plecy. O, jeszcze będzie babcia biegać po górach! Tego jestem pewna. Babciom i dziadkom bardziej niż leków potrzeba właśnie takich ciepłych słów. Przychodzą tu chętnie, zostaliby długo, możliwie najdłużej. Serdeczności, jaką obdziela ich Agata, brakuje im w domu, w rodzinie, gdzie coraz częściej słyszą, że są niepotrzebni, zawadzają. Oddział wewnętrzny to historyczny ślad po dawnym szpitalu. Kiedyś była to placówka miejska, dopiero pan dyrektor, którego poznałam w dzieciństwie, poprzednik i mistrz docenta, zmienił jej charakter na specjalistyczną, ogólnopolską, dostępną dla pacjentów z całego kraju. I zza granicy. Agata ma nowe wiadomości o polaniczanach emigrantach. Koresponduje z Izą. Iza z trudem nostryfikowała dyplom. Tu przełożona, a tam, zanim została amerykańską pielęgniarką, przez kilka lat była zwykłą salową. Wyszła za mąż. Ma dwie córki. Z małżeństwa jednak zrezygnowała. Rozwiodła się. Wybrała macierzyństwo i wolność. Stasia jest w Kanadzie, nie pracuje w zawodzie. Za to Tola robi karierę w Australii. Jest nadal instrumentariuszką. A gdy mówi, że 269 pracowała w polanickim szpitalu, zyskuje prestiż i uznanie. Chirurdzy plastycy na antypodach słyszeli o docencie i o osiągnięciach Polaków. Zresztą są publikacje na ten temat. Tola w listach pisze: Odwiedzę Was i uzdrowisko. Na wideo nakręcę film o szpitalu. Sfilmuję się z docentem. Niech Australijczycy wiedzą, z kim mają do czynienia. Po kilku latach Tola przyjeżdża. Kręci film. Słowa dotrzymuje. Są najświeższe wiadomości o Marku. W USA szło mu jak po grudzie. Kilka razy podejmował próbę nostryfikacji dyplomu, przez wiele lat bez powodzenia. Podobno był załamany, podobno w depresji. Wreszcie uznano mu dyplom. Teraz prowadzi prywatny gabinet chirurgii plastycznej w małym miasteczku. Kariery zawodowej nadal nie zrobił. I chyba już nie zrobi. Bardzo mi go żal. Zmarnował talent, zrezygnował z ambicji. Wielka szkoda. Wielka strata. - Gdy jeszcze mieszkałam w szpitalu na trzecim piętrze - opowiada Agata - Marek i Jacek uczyli się w moim pokoju, przygotowywali do egzaminów, do specjalizacji. Marek odgrażał się wtedy, że gdy już zdadzą egzaminy, to obaj z Jackiem oddadzą się rozpuście i rozrzutności. Będą się pławić w luksusach, w komforcie. „Wynajmiemy pokój w warszawskim hotelu Forum i popatrzymy na stolicę z lotu ptaka" - mówił. Siermiężne marzenia w siermiężnych czasach - zamieszkać w Forum. 270 Na oddziale nie jest dziś radośnie. Przytłacza nas myśl o malutkiej Małgosi. Małgosia ma pięć lat, wpadła pupą do balii pełnej wrzątku. Mama robiła pranie. Oparzenie jest bardzo rozległe i głębokie. Dziewczynka leży w izolatce, pod specjalnym, sterylnym namiotem. Lekarze i pielęgniarki wchodzą do niej w sterylnych strojach. Na ich widok Małgosia rozpaczliwie krzyczy, płacze, kojarzą się jej z cierpieniem, z przerastającym ją bólem. - Gdyby tak można wziąć na siebie po kawałeczku bólu Małgosi, zdjąć z niej cierpienie i obdzielić nim panie z oddziału? Pewnie zgodziłybyśmy się na to wszystkie bez wyjątku. Ale to przecież nie jest możliwe - rozpacza Stenia. Mija tydzień. Małgosia cichnie. Już nie krzyczy rozpaczliwie, tak jak w pierwszych dniach. Jest spokojniejsza. My też oddychamy z ulgą. Śliczna blondyneczka z fiołkowymi oczami zaczyna się uśmiechać. Mówi coś sama do siebie. Pewnie uratowana. Tak myślałyśmy jeszcze wczoraj. Dziś w izolatce cicho. W nocy słyszałyśmy niezwykły ruch na korytarzu, tupot nóg lekarzy i pielęgniarek. Rano już wszystko wiemy. Małgosia odeszła. Z oparzenia we wrzątku ocalała jej tylko głowa. Reszta kruchego, malutkiego ciałka była prawie ugotowana. Mimo wysiłku lekarzy nie udało się jej uratować. Takie nagłe odejście zdarza się tu niezwykle rzadko, jest ciosem dla chirurgów, dla pielęgniarek i dla nas także. Dziś więc milczymy, na oddziale smutno i mroczno, chociaż za oknem piękne, letnie słońce. Norman miał rację, gdy pytał, po co tu jadę. To jest miejsce dla takich dzieci jak Małgosia, którym zwykle jednak udaje się pomóc. To one mają życie przed sobą. Ja już przecież wszystko sobie poukładałam. Jestem tu ostatni raz. Naprawdę ostatni. Nie chcę już żadnych operacji. Ta z pewnością zakończy moje leczenie. To już postanowione. * * * Jutro obie ze Stenią idziemy na zabieg. Stenia będzie operowana w znieczuleniu ogólnym, a ja w miejscowym. Już się nie denerwuję, nie trzęsę ze strachu jak kiedyś. Mam do usunięcia blizny, czyli nic wielkiego, zupełny drobiazg. Gdy leżę na sali operacyjnej, słyszę głos Steni. Jest już po żabie- 271 gu. W sali obok budzi się z narkozy, wyłania z narkotycznego majaku. Klnie jak szewc. Jej głos echem niesie się przez cały blok. Stenia, wpół przytomna, nie kontroluje słów. Głośno wyzywa lekarzy. - Wy s... syny! K... wasza mać! Zoperujecie mnie wreszcie dobrze, czy nie? Jak mnie nie wyleczycie, to was wszystkich op... Takie spektakle nie zdarzają się często. Lekarze rozbawieni, pielęgniarki także. Rzadki moment na bloku, kiedy można się odprężyć psychicznie. Mój zabieg to rutyna. Ewa idzie ze strzykawką, potem przenoszę się z wózka na stół operacyjny, potem mycie twarzy spirytusem, benzyną, oczy wodą, wreszcie przy stole staje pan docent, rysuje linię cięć specjalnym pisakiem i mówi dziś to, co słyszałam już wiele razy: - Znieczulenie proszę, skalpel proszę, szew... Jego skupienie udziela się instrumentariuszkom i mnie także. Milczymy. Zabieg trwa krótko. W ogóle nie czuję bólu. Gdy wracam z bloku operacyjnego, Stenia jest już w sali, w swoim łóżku. Wprawdzie rozbudzona, ale wciąż pod wpływem leków. - Podejdź Weronika do mojego łóżka! Daj buzi! Kocham cię! -woła w półśnie, w półjawie. 272 * * * Na oddziale męskim poruszenie. Nocą przywieźli z wypadku kolejarza. Naprawiał przewody w elektrowozie. Umówił się z kolegą, by włączył prąd wtedy, gdy on zawoła, gdy będzie po robocie. Na peronie krzyknął ktoś inny, ktoś obcy, w zupełnie innym celu. Przewód, już pod napięciem, spadł mu nagle na głowę, na plecy. Pogotowie wiozło go na sygnale. Ma głębokie oparzenia głowy i prawie całych pleców. Ale żyje. Wzmacniany, odżywiany jest kroplówkami. Rany po oparzeniu lekarze pokryją przeszczepami. To może się udać, bo organizm młody, silny, mężczyzna chce żyć, ma dopiero dwadzieścia sześć lat. Nie znam kolejarza, a jednak bardzo mnie obchodzi. Codziennie pytam pielęgniarki o jego stan. Na razie wszystko w porządku. Już jest po zabiegu, po przeszczepach. Nie wyglądają źle. Chyba się przyjmą, nie ma na nich wielkich zasinień, pojawiły się jedynie pojedyncze punkciki martwicy. Kolejarz leży w sali septycznej. Sala jest duża, największa w szpitalu. Męska. Tu trafiają ci, u których pojawiają się komplikacje. Dla kobiet też jest przygotowana taka sala. Mniejsza, kilku-łóżkowa. Na sale septyczne nie wolno nam wchodzić, a pacjenci z tych sal nie schodzą ani do ogrodu, ani do świetlicy. Miewają stany zapalne i ropne. Dla bezpieczeństwa innych są od nas odgrodzeni, odseparowani. Septyk to rodzaj szpitalnego getta. Dlatego sala męska ma swój telewizor. Kolejarza zobaczyłam lalka dni po zabiegu. Zajrzałam od progu do sali, by zerknąć na ekran telewizora, na festiwal w Sopocie. Było sobotnie popołudnie, w szpitalu tylko lekarz dyżurny, więc zakaz wchodzenia na septyk złamałam świadomie i bezkarnie. Chciałam zobaczyć kolejarza. Nie sposób było go nie zauważyć. Siedział wyprostowany, z nagim torsem, ogoloną głową. Odwrócił twarz w moją stronę. W dużych, brązowych oczach ujrzałam ból, rozpacz, smutek i lęk. Wyglądał pielenie. Przypominał bohatera filmowego, faraona, który przez pomyłkę znalazł się w tym szpitalu. Wycofałam się od drzwi. Festiwalowy koncert nagle przestał mnie ciekawić. Nigdy nie lubiłam septyku. A mnie też jeden jedyny raz groziły przenosiny na ten oddział. To zdarzyło się za czasów pana dyrektora, gdy docent był młodym chirurgiem. Do szpitala przyjechała zamożna polonuska z Anglii. Chciała usunąć zmarszczki. Na oddziale kobiecym zabrakło wolnych miejsc. Dyżur pełnił młody chirurg. Przejrzał listę pacjentek i zdecydował - Weronika kwalifikuje się na septyk. Proszę ją przenieść z sali narożnej do sali septycznej. Pielęgniarki usłyszały polecenie, ale ociągały się z jego wykonaniem. Wiedziały, że młody chirurg musi skonsultować decyzję z panem dyrektorem. I wtedy pan dyrektor stanął w mojej obronie. - Weroniki ruszać nie wolno - powiedział krótko. 273 Kilka minut wcześniej odwiedził mnie w sali. Zapytał ciepło, po ojcowsku: - Jak się córcia czujesz? - Fizycznie nieźle. Psychicznie beznadziejnie. Wyznałam to szczerze. Byłam po dwu nieudanych zabiegach, czekał mnie trzeci i to podczas jednego pobytu w szpitalu! Przenosiny na septyk wpędziłyby mnie w bezdenną, czarną rozpacz. Tego popołudnia dyżur na oddziale miała Ewa. Wówczas jeszcze nie pracowała na bloku operacyjnym. Zdyszana przybiegła z radosną nowiną. - Młody chirurg chciał cię przenieść na septyk, ale dyrektor się nie zgodził. Więc ciesz się i nie płacz, nie martw się na zapas. Usiadłam wtedy na łóżku wyprostowana z poczuciem zwycięstwa i tryumfu. Niech wreszcie ten młody zrozumie, że sam pan dyrektor mnie chroni. Niech wie, że mam tu szczególne prawa. Gdy dziś, po latach, opowiadam to profesorowi, dawnemu młodemu chirurgowi, nawet nie pamięta incydentu. - Jednak odniosłam wówczas zwycięstwo nad panem! To był mój sukces. - Bingo! - woła i śmieje się jak z dobrego dowcipu. Kolejarza pamiętamy oboje. Kilka dni po mojej wizycie na septyku pielęgniarld szeptały, że został odwieziony do innego szpitala. Niespodziewanie pojawił się ropień mózgu. A przecież wydawało się, że już, już jest uratowany! Potem dotarła do nas najczarniejsza wiadomość - nasz faraon odszedł. Nie przeżył. 274 * * * Środa. Dzień wypisu. Już się pożegnałam z pielęgniarkami, z panią Werą i z lekarzami. I z sąsiadkami także. Tym razem naprawdę opuszczam szpital na zawsze. Przyjadę do uzdrowiska dla relaksu, popatrzę na budynek z zewnątrz, odwiedzę Agatę, Ewę i Sonię. Nie będę zajmować miejsca młodym dziewczętom, niech one się teraz operują tak, jak ja kiedyś. Mnie się w końcu powiodło, wygląd nie przeszkadza mi przecież w zawodzie. Wyobrażam sobie, jak bardzo moja stanowcza decyzja ucieszy Normana. Wolno schodzę po schodach wiodących do budynku, mijam kościół, teraz trzeba przejść przez mostek na rzeczce. Jeszcze tylko odwrócę się i ostatni raz spojrzę na okna, na balkony szpitala, które znam od dzieciństwa. Przyjeżdżałam tu i z nadzieją, i z rozpaczą, bywało, że wracałam z radością. Przywiązałam się do tego miejsca, niemego świadka mojego życia. Julia i Marta mówią, że one też się przywiązały do szpitala. Po zakończeniu leczenia Marta lalka razy przyjeżdżała do uzdrowiska do sanatorium. Miejscowość wybierała świadomie. - Chciałam tylko spojrzeć, zobaczyć, czy jeszcze stoi nasz staruszek - usprawiedliwia się, jakby sentyment do tego miejsca był czymś niewłaściwym. * * * Coś wisi w powietrzu. Zapowiedź czegoś strasznego, czy wręcz przeciwnie - czegoś, co zmieni dzieje Europy? Mam dużo wyjazdów. Trzy miesiące w Budapeszcie, trzy miesiące w Bratysławie, dwa miesiące w Wilnie i kilka miesięcy w Berlinie. We wszystkich tych miastach czuje się to nieokreślone napięcie. W pełni odczytam je i zrozumiem jednak tylko w Berlinie. Mieszkam w tym samym mieszkaniu, co przed laty. Dozorczy-ni, jak kiedyś, podsłuchuje, obserwuje i donosi. Nic nowego. W Polskim Ośrodku Kultury i Informacji, gdzie kiedyś Gertruda ze Śląska opowiadała mi o wizycie trzech rządów, od kilku miesięcy rozgrywa się dramat. - Chcieliśmy kupić parówki na drugie śniadanie, sprzedawczyni poprosiła o paszporty. Gdy stwierdziła, że jesteśmy Polakami, nie sprzedała nam parówek. Wyjęła je nam z koszyka... Do ośrodka przyszła grupa polskich robotników budowlanych. Mężczyźni są w pomarańczowych kombinezonach roboczych, kaskach i butach gumowych. Zeszli z budowy na chwilę. Pracują legalnie, realizują kontrakt. Nie mają się komu poskarżyć. W Berlinie Wschodnim atmosfera nie sprzyja cudzoziemcom. W sklepach braki. Gazety publikują wykaz towarów, których nie wolno sprzedawać cudzoziemcom. Do nich należą wyroby mięsne. 275 276 Chcę zrobić zakupy w sklepie osiedlowym, w pobliżu mojego mieszkania. - Jestem polską dziennikarką. Mieszkam tu. Co mogę kupić na śniadanie? Kierowniczka kaufhali, czyli osiedlowego samu, ogląda legitymację prasową, ogląda paszport, potem wzywa załogę na zaplecze. Załoga, młode dziewczyny, członkinie młodzieżowej organizacji socjalistycznej, słyszą, że mają mnie obsługiwać inaczej niż innych cudzoziemców. Kierowniczka wie, że opiszę ich stosunek do mnie, do Polki i w ogóle do Polaków. - Może pani bez kłopotów kupić bułki, kostkę masła i nawet dziesięć deka kiełbasy. - A jeśli kasjerka poprosi o paszport? Wyjmie mi wędlinę z koszyka? - Nie wyjmie. Ja ją uprzedzę, powiem, by panią przepuściła -uspokaja kierowniczka. Wśród opozycyjnej inteligencji we Berlinie Wschodnim poruszenie. Odnajduję adres matematyka. Wyróżnia się aktywnością. Tworzy nową, demokratyczną organizację. Ludwig, smagły, ciemnowłosy, o migdałowych oczach, mówi po polsku. W mieszkaniu regał od sufitu po podłogę z polskimi biuletynami naszej opozycji. Ludwig ma znajomych w Warszawie. Padają znane nazwiska. Mam szczęście, że go zastałam. Rzadko bywa w domu. - Nadchodzi czas rewolucji, musimy działać. Jutro jadę do Pragi, a z Pragi do Warszawy - tłumaczy. Matematyk jest uczynny, otwarty i szczery. - Tak, to co teraz się dzieje, można nazwać nową międzynarodówką - wyjaśnia. - Ma pani kłopoty ze zrobieniem zakupów? Pójdę z panią i zrobimy je razem. Nie chcę pomocy, zbieram własne doświadczenia do reportażu. Najlepiej czuje się smak upokorzenia, gdy się go dozna osobiście. Po stanie wojennym przyjazd Polaków do NRD ograniczony. Honorowane są tylko paszporty służbowe. Za to do Berlina Zachodniego pociągiem można dotrzeć bez kłopotu. Pociąg przystanął na Dworcu Zoo, z wagonów wysypuje się tłum Polaków. Prawie wszyscy objuczeni wypchanymi torbami, zaraz ustawią się na placu przed operą i zaczną nielegalnie handlować. Na ścierkach i gazetach układają jajka, kiełbasę, żółty ser, ozdoby choinkowe... Z gazet, ze ścierek wyziera brud i nędza. Na dworcu kolejki miej siciej przy placu Poczdamskim wzmocnione siły porządkowe. Grupa policjantów z bronią i z wilczurami przy nodze już czeka na peronie. Kolejka jedzie z Dworca Zoo, korzystają z niej polscy handlarze. Właśnie zatrzymała się, z wagonów wysiadają podróżni. - Halt! Halt! - krzyczą policjanci i popuszczają smycze szczekającym, rozeźlonym wilczurom. Polaków rozpoznają bezbłędnie po dużych, wypchanych torbach. Złapani pod eskortą wędrują do specjalnego pomieszczenia. Tam policjanci wbijają im do paszportu pieczątkę z misiem, symbolem Berlina. Miś w paszporcie oznacza zakaz wjazdu do Niemiec Zachodnich. Łapanka, wrzask uzbrojonych policjantów, ujadanie psów budzą jednoznaczne skojarzenia. Nie chcę być dłużej ani we wschodniej, ani w zachodniej części Berlina. Nie mogę patrzeć na to upokarzanie. Na jakim świecie ja żyję? Powtarza się historia z łapankami? A przecież łapanek miało już nie być! Chcę jak najszybciej wracać do domu. Jeszcze tylko sprawdzę, czy Polacy są dyskryminowani w każdym sklepie. Czy w takim z doniczkami także? - Poproszę dwa ceramiczne korytka na kwiaty. - Może skusi się pani na trzy? Młode sprzedawczynie w Berlinie Wschodnim są uprzejme i uczynne. Starannie owijają ceramikę. Korytka są ciężkie jak kamienie. I po co je kupowałam? Dla eksperymentu? Dla zaspokojenia ciekawości? No to teraz za karę będę je dźwigać. Wyjeżdżam, wracam do Polski. Walizka zapakowana, upchana, nie mogę jej domknąć. Koleżanki mają małe dzieci, prosiły, by kupić im dziecięcą bieliznę. Maluchy są w różnym wieku, mają dwa lata, siedem, dziesięć i trzynaście lat. Co powiem niemieckiemu celnikowi, gdy mi każe otworzyć walizkę? Cudzoziemcom nie wolno wywozić bielizny z NRD, rząd ją dotuje. 277 278 Powiem, że ta góra majtek służy tylko i wyłącznie mnie. Zmieniam je cztery razy dziennie. Takie mam przyzwyczajenia. A jak wyjmie te malutkie na dwulatka? Powiem, że też są moje. - Pani? Takie małe? - może się zdziwić. No to wtedy oświadczę, że jest bezczelny i nie będzie mi mówić, które majtki są dla mnie za małe, a które w sam raz. Walizki ciężkie jak kamienie. Najwięcej ważą ceramiczne korytka, które kupiłam dla eksperymentu. Na dworcu wschodnim z trudem taszczę bagaż na peron. Z pomocą spieszy mi skrzypaczka. W długiej, czarnej spódnicy, w jasnej bluzce, w czółenkach na wysokich obcasach, z futerałem ze skrzypcami pod pachą. Śpieszy się na koncert. Pochyliła się nad moją walizką. - Pomogę pani. We dwie szybciej pokonamy schody... W przedziale wagonu jadą dwie Niemki. Widzą, że mam bojowy nastrój. Błagają, bym się nie awanturowała na granicy. Pochodzą ze Śląska, mieszkają w Berlinie Wschodnim, wiozą rodzinie, znajomym dwie walizki obuwia dla dzieci. Buciki są nowe i używane. To towar zakazany; nie wolno go wywozić z NRD. A u nas buty na kartki, z przydziału, po parze na osobę na pół roku. Przed granicą do przedziału wchodzi młody celnik. - Czyja to walizka? - Moja. - Co pani wiezie? - Rzeczy osobiste. - Proszę ją zdjąć i otworzyć! - Nie zdejmę, bo za ciężka. Celnik zdejmuje moją walizkę z bielizną, czyli z trefnymi majtkami. Na wierzchu, zupełnie nieświadomie, położyłam wycinki gazetowych tekstów. - Co to jest? - pyta. - Ulotki? - Nieee, to moje reportaże o przyjaźni polsko-enerdowskiej. A kolejne mam zamiar napisać... - Do widzenia paniom, życzę szczęśliwej podróży. Zamknął walizkę i bez słowa położył na półce. Ledwo celnik wyszedł, Niemki rzucają się na mnie, ściskają, obcałowują, dziękują za uratowanie bucików. Dzięki mojemu podstępowi, dzieci ich krewnych na Śląsku będą miały w czym chodzić co najmniej przez najbliższy rok. Napięcie Norman przedłużył umowę z uczelnią na pięć lat. - Mam wyjątkowe szczęście, że akurat teraz jestem w Polsce. Na moich oczach zachodzą zmiany, których nikt się nie spodziewał - mówi radośnie. Wrócił z wykładów, podpisaną umowę wyjmuje z kieszeni jak kupon z wygraną w totolotka. Mnie nie jest radośnie. Nie ma już wśród nas redaktora naczelnego. Odszedł nagle, niespodziewanie, a przecież był w sile wieku, człowiekiem do życia. - Naczelny choruje, ma kłopoty z oskrzelami. Jest w szpitalu -słyszeliśmy na początku. Potem była mowa o chorym sercu. Wreszcie dotarła do nas paraliżująca wiadomość - rak. To niemożliwe. Byłam w szpitalu, widziałam go, wygląda dobrze. Uśmiecha się, na nic nie skarży, tak się nie zachowuje osoba dotknięta nowotworem. Jedźmy z wynikami badań do ośrodka akademickiego. Niech ci najwybitniejsi postawią właściwą diagnozę. - To odmiana agresywnej białaczki. Nie leczy się jej u osób dorosłych. Staramy się ratować dzieci, ale też nie zawsze nam się to udaje. Pani profesor, pewnie rówieśnica naczelnego, kostyczna i zimna, nie pozostawia mi cienia nadziei. - Jak długo mój szef będzie żyć? - Kilka dni, tydzień, najwyżej dwa. - Czy w praktyce zawodowej pani profesor nigdy nie pomyliła się w diagnozie? - W takich przypadkach - nigdy. Wracam z ośrodka akademickiego z najczarniejszą wiadomością. Mój wspaniały naczelny, moja podpora i opoka, ma policzone dni. Nie wierzę, absolutnie w to nie wierzę. Telefon do Ady. Muszę zdobyć miejsce w klinice i najlepszych konsultantów. Ada jest niezawodna. Pokój w klinice jest jasny, przestrzenny. Naczelny przyleciał sanitarką lotniczą. Do samolotu szedł o własnych siłach, jakby spa- 279 280 cerował. Tak przecież nie chodzi, nie porusza się osoba, która ma zaraz umrzeć. - Tu są książki, tu kosmetyki... Żona szefa ułożyła mu wszystko w szpitalnej szafce. Krótkie pożegnanie, bo przecież zobaczymy się pojutrze. Nie zobaczymy się. Już nigdy. * * * Partia obsadza puste stanowisko po naczelnym. Powierza je swojemu człowiekowi. Prawnikowi. Niedawnemu szefowi organizacji młodzieżowej. W redakcji bunt. Chcemy mieć fachowca, a nie funkcjonariusza. Nowy przychodzi do redakcji, całymi dniami siedzi samotnie w gabinecie. Trochę go szkoda. To cóż, że z komitetu? Przecież też człowiek, mimo że funkcjonariusz. - Chcę zobaczyć, jak się przygotowuje gazetę, chcę się tego nauczyć - mówi któregoś dnia. Jednym zdaniem przełamał lody, pokonał niewidzialną barierę oddzielającą go od nas, od dziennikarzy. W ślad za nim powoli, niepostrzeżenie, pojedynczo do redakcji przychodzą nowi ludzie, w naszym gronie pojawiają się nowe twarze. To koledzy szefa, funkcjonariusze z komitetu i działacze dawnej organizacji młodzieżowej. Prawie wszyscy trafiają na kierownicze stanowiska. Nigdy nie byli dziennikarzami, a teraz oceniają teksty, decydują o kształcie gazety. - Słuchaj - mówię do jednego z nich. - Nie instruuj mnie, jak mam pisać! Gdzie uczyłeś się dziennikarstwa? W partii? W komitecie? Pokaż mi chociażby jedną informację, którą w życiu napisałeś. Kolega, od niedawna mój zwierzchnik, nie spełni prośby. Nigdy nic nie napisał. Milczy, ale już wiadomo, sympatii sobie nie zaskarbiłam. Rudy geodeta awansował, jest drugim zastępcą naczelnego. Pierwszym - Maria. Klimat w pracy okropny. Nowi panoszą się, zdemoralizowani przez partię wszystko wiedzą lepiej od nas, dziennikarskich wyg. Ale nic nie szkodzi, mam sytuację luksusową. Pisuję regularnie do warszawskiego tygodnika. Najpierw do jednego, potem do dru- giego. Znów jak kiedyś, mam poczucie wolności, niezależności zawodowej. Warszawskim tygodnikiem od niedawna kieruje legenda polskiego dziennikarstwa. Klasą i sposobem bycia przypomina mi naczelnego - krakusa. W Warszawie mam szefa, który stworzył kilka wybitnych miesięczników. Krążą o nim legendy. Jedna opowiada o tym, jak odwoływał zaćmienie Słońca. Zatelefonował do rozgłośni radiowej. - Słuchajcie, towarzysze, przewidywanego zaćmienia Słońca nie będzie. Zostało odwołane przez komitet centralny. Radio puściło wiadomość na antenie. Autor dowcipu stracił posadę, przeniósł się na drugi kraniec Polski. Nie ukrywam, jak bardzo go cenię. Szczęście mnie nie opuściło. Szef ma ogromną wiedzę, sam pisywał reportaże, należy do grona klasyków polskiego dziennikarstwa. Niepokorny życiowy hazardzista z duszą poety. Wciąż bardzo dowcipny, kawalarz. Nie mogłam lepiej trafić. Teraz nabieram oddechu i rozmachu w zawodzie. Szef chwali moje teksty, chociaż w kręgach partyjnych nie zawsze zyskują uznanie. Wyłazi w nich rogata dusza autorki. Po roku warszawski szef rozmawia z moim, gazetowym. Proponuje moją nominację do najwyższej nagrody dziennikarskiej. Gazetowy szef akceptuje i pomysł popiera. Rudy geodeta protestuje. Sekunduje mu towarzysz - ekonomista. - Dlaczego ona? Przecież nie była i nie jest zaangażowana! Usłużni koledzy ślą do Warszawy protest. Mimo ich protestu nagrodę dostaję. W redakcji atmosfera pogrzebowa jak po wielkiej katastrofie. Gratulacje składa mi Maria. Ona, jedna z nielicznych w zespole, cieszy się szczerze. Towarzysze nie zostawią tej sprawy bez komentarza. Właśnie odbywa się partyjne zebranie środowiskowe, uczestniczą w nim dziennikarze ze wszystkich mediów w regionie, natomiast ja w tym czasie dbam, by fachowiec porządnie zamontował mi w domu suszarkę do bielizny. Z zasady nie chodzę na takie zebrania, lekceważę je jawnie. - I komu przyznali nagrodę? Weronice? Gdyby ona miała napisać słowo „socjalizm", to raczej by się udławiła! 281 Zaangażowany kolega publicznie rwie szaty z powodu szkody i błędu, jaki popełniło jury, nagradzając mnie. Sala mieści kilkadziesiąt osób. Nikt nie staje w mojej obronie. - To jakiś koszmar, jakieś pomylenie z poplątaniem! Nie przejmuj się - radzi Norman. Pewnie, że nie będę się przejmować. Nie ma czym. Incydent, zupełnie przecież nieważny, bez znaczenia, odbiera mi sen. I serce tłucze się, kołacze, jakby chciało wyskoczyć. Pani kardiolog zna redakcyjny klimat. Zleciła badania, odczytuje wyniki. Bardzo zaniepokojona. Nie wierzy wykresom. Trzeba badania powtórzyć, z pewnością zaistniała pomyłka. Kolejne wykresy są takie same. Niekorzystne. Lekarka jeszcze bardziej zmartwiona. - A może ja mam serce nieco przesunięte? Może nie jest na swoim miejscu? Wtedy wykres zawsze będzie niedobry. Niech się pani nie martwi. Przecież tak też może być. Żal mi zatroskanej lekarki, osoby doświadczonej, z długim stażem. - Proszę mieć zawsze przy sobie nitroglicerynę. Gdy pojawi się ból w okolicy mostka, proszę wziąć tabletkę pod język. Radzę zmienić środowisko i wyjechać na co najmniej trzymiesięczny wypoczynek. Zalecam dużo radości, żadnych smutków, trochę ruchu, żadnego większego wysiłku. Widzę, że jest bardziej przejęta moim sercem niż ja. Dostaję trzy miesiące zwolnienia. Taka jest cena nagrody. Nic tak nie uspokaja jak szydełkowe robótld. Taką terapię przećwiczyłam w polanickim szpitalu. W domu mam wzór na firanki i na dwa duże obrusy. Jeszcze dziś zabiorę się do roboty. 282 * * * - Słyszałeś? W radiu mówią, że wali się mur w Berlinie. Znam ten mur. Ciekawe, co pokaże telewizja? Norman równie podniecony, rozemocjonowany jak ja. W telewizji jest i Brama Brandenburska, i Friedrichstrasse, gdzie było przejście graniczne, pilnowane, strzeżone, a teraz wszystko otwar- te na oścież jak drzwi wielldej stodoły. Na ulicach tłumy. Kamerzysta pokazuje twarze w zbliżeniu. Ludzie śmieją się i płaczą z radości. Trzeba tam jechać i to czym prędzej. Trzeba to zobaczyć na własne oczy. Gdy kilka dni później chodzę znanymi mi berlińskimi ulicami, emocje tłumu już opadły. W zachodniej części Berlina przed Dworcem Zoo, mieszkańcy NRD stoją karnie w długiej kolejce. Dostają po kilkadziesiąt marek zachodnich za to, że są obywatelami Niemiec Wschodnich. Świat stanął na głowie? Przewraca się? U nas też rewolucja. Nie ma partii. Rozwiązana. W redakcji zaangażowani dotąd partyjni koledzy nagle przycichli. Starannie zacierają za sobą ślady niedawnej przynależności. - Trzeba iść z duchem czasu, wszystko się zmienia - mówi jeden z nich. Ale wszyscy nadal okupują lderownicze stanowiska. W kraju pojawił się nowy nurt lewicowy. W nowym nurcie lewicowym jest tylko jeden jedyny redakcyjny kolega. Publicznie gratuluję mu odwagi. - Inni niedawni pana towarzysze, to zwyczajni tchórze, zaprzańcy. Już się przefarbowali. Płyną na nowej fali. Kolega zaprasza mnie na środowiskowe spotkanie. Ważne, bo z udziałem gościa z Warszawy. Nikt nie chce o tym napisać w gazecie. A ja właśnie teraz napiszę! Lubię iść pod prąd. Gość jest skromny, uprzejmy, niedawno był z delegacją w Moskwie. - Słyszałam, że to polska delegacja przyczyniła się do moskiewskiego puczu, który wstrząsnął Rosją. To wy zorganizowaliście ten pucz? - Proszę pani, gdybyśmy to my organizowali, pucz z pewnością by się udał - odpowiada dowcipnie gość. * * * Już mam swoich ulubionych polityków. Z jednym z nich za chwilę będę rozmawiać. W ośrodku akademickim jest sesja niem-coznawcza. Polityk, rasowy dziennikarz, piastował najwyższe funk- 283 284 cje w państwie. Niepokorny, indywidualista z charyzmą i z doktoratem na temat Niemiec. Lewicowiec z przekonania. Wielka indywidualność. Kiedyś przyjaciel mojego naczelnego - krakusa. Wieczór, ldub, przyciemnione światła, muzyka ledwo, ledwo sączy się gdzieś z kąta. Po całodziennej dyskusji relaksowo, towarzysko spotykamy się w klubie. - Koleżanki w redakcji ostrzegały mnie przed panem. Mówiły, że w PRL uchodził pan za największego podrywacza. Pewnie niefortunnie zaczęłam rozmowę taką uwagą. - Ja? Największym podrywaczem w PRL? Ależ skąd! To generał X był największym podrywaczem! Polityk jest autentycznie poruszony, niemal oburzony epitetem. Przyznaje, bo tego nie sposób ukrywać, że owszem, kiedyś, w młodości, podrywał. Ale żeby od razu mówić - największy? - Z tego powodu czasem zdarzają mi się niezręczne sytuacje. Podchodzi do mnie kobieta w moim wieku, uśmiecha się i pyta: „Pamięta mnie pan?". Przyglądam się tej babci, bo przecież ja też nie jestem młody, i zastanawiam się, kto to może być? Bo oczywiście nic nie pamiętam. - Mam dwie propozycje. Jedna jest korzystna dla pana, druga dla mnie. - Jakie? Słucham... - Korzystna dla mnie to ta, że udzieli mi pan wywiadu dla mojej gazety. - A ta druga? - Mam temat na świetny reportaż. Przyniesie panu korzyść, jeśli opublikuje go pan w miesięczniku, którym pan kieruje. - Ale ja nie publikuję reportaży... Miesięcznik ma inny charakter. - Do końca życia będzie pan żałować tych dwu zdań, bo tekst zapowiada się świetnie. Milczy chwilę. Wiem, co myśli: „Ależ tupeciara! Jaka pewna siebie! Bezczelna!". - No dobrze - mówi wreszcie. - Niech pani przyśle. A teraz co mogę pani zaproponować? Koniak? Whisky? - Niech będzie czerwone wino, wytrawne... Po tygodniu dostaję od polityka list z autoryzowanym tekstem wywiadu. Wywiad napisałam szybko, reportażu nawet nie zaczęłam. Mamy wielki wysyp grzybów, borowiki rosną nie tylko w le- sie. Całą rodzinę, kilkanaście sztuk dorodnych prawdziwków, znalazłam pod brzózkami tuż za domem, za ogrodzeniem. List, napisany ręcznie, czytam z rozbawieniem. Polityk pisze: Droga Pani W.! Dziękuję za przesiany tekst wywiadu. OK. Znać rękę fachowca. Nie spodziewałem się jakiegoś knota. No, ale to jeszcze nie wszystko. Obiecała Pani tekst z pogranicza i zamiast niego, otrzymałem nieprzekonywające usprawiedliwienie. Zamiast chodzić po lesie i zbierać grzyby, należało usiąść na d... i wywiązać się z obietnicy. Tak to już jest z tymi babami. Obiecują, robią piękne oko, a potem jedynie mówią cieniutkim głosem: - Przepraszam. Wierzę, że z tej nad wyraz łagodnej reprymendy wyciągnie Pani właściwy wniosek. Co się zaś tyczy dystansu do aktualnych wydarzeń, o którym napisała Pani w liście do mnie, to radzę go jednak praktykować, bowiem czekają nas jeszcze różne niespodzianki. Ściskam spracowane dłonie i pozostaję z należytym szacunkiem... Taki list! Od takiej osoby! Natychmiast siadam do pisania reportażu. Grzyby mogą poczekać kilka dni. Niech Norman sam biega po lesie. Tekst wysyłam. Ukazuje się już w następnym miesiącu. Czy ja nie mam szczęścia do wybitnych ludzi? Dobrze, bardzo dobrze lokuję swoje sympatie. * * * Maria na emeryturze. - Wreszcie będę mogła spokojnie zająć się już tylko pisaniem -mówi nieświadoma, że kształt gazety, dobór materiałów zależą teraz od rudego geodety. I jego młodego pomocnika. Pomocnik, syn emerytowanego, zaangażowanego dziennikarza, nie ma ani doświadczenia, ani wiedzy, ani talentu. Rozpoczął studia, ale już na początku z hukiem wyleciał z uczelni. - Trzeba pomóc koledze, zlitować się nad jego synem i przyjąć do redakcji. Jest młody, tylko po maturze, nie udźwignął ciężaru studiów nawet na tutejszej uczelni. Nic nie umie, gdzie znajdzie 285 286 pracę? - tłumaczyła Maria wszystkim naokoło, litując się nad nieudacznikiem. Pomocnik ledwo przyszedł do redakcji, już zaangażował się w tworzenie młodzieżowej organizacji socjalistycznej. Znał początki kariery zawodowej obecnego naczelnego. Wiedział, jak trzeba się przypodobać. - Do czego potrzebna ci w dziennikarstwie taka organizacja? Zapytałam spokojnie w pokoju, gdzie było kilku innych zaangażowanych. - Możesz wyjść? Chcemy popracować - usłyszałam zamiast odpowiedzi. Metoda pomocnika jest jednak skuteczna. Został zauważony, już awansował na kierownicze stanowisko. Brak studiów wcale nie przeszkadza mu w drodze do awansu. Jest prawą ręką rudego. Maria pisze reportaż. Rudy odrzuca. Pisze drugi. Odrzuca pomocnik. Jest załamana. W najłcoszmarniejszych snach nie przewidziała odrzucenia i przekreślenia jej talentu, dorobku, wielkiej wiedzy zawodowej, w dodatku przez takie osoby! - Dlaczego odrzuca pan teksty Marii? - pytam rudego. - Niech sama tu przyjdzie i poprosi - syczy geodeta. - Dlaczego odrzucasz teksty Marii? Przecież ona ma więcej wiedzy w małym palcu u nogi niż ty w głowie. Zlitowała się nad tobą, przyjęła cię... Pomocnik, do którego to mówię, pąsowieje, grzecznie stoi przede mną na baczność czerwony jak burak. Wiem, że doskwiera mu litość Marii. Chciałby się uwolnić od tego wspomnienia, więc teraz ją upokarza. - Wydrukuję jej coś, jak będzie miejsce w gazecie. Ale miejsca dla Marii nie ma nigdy. Zdecydowała. Wyjedzie do innego miasta. Zamieni mieszkanie. - Nie mogę patrzeć na te redakcyjne kreatury - zwierza się tuż przed przeprowadzką. Wyjazd jest jednak trudniejszy, boleśniejszy niż przypuszczała. Psychicznie nie wytrzymuje rozstania i upokorzenia. Gaśnie. Rudy geodeta i jego pomocnik nie muszą już mówić, że na jej teksty nie ma miejsca w gazecie. Marii też już nie ma. Reportaż Norman poleciał do Stanów. Pobędzie tam kilka miesięcy, a może nawet cały rok. I to jest dla mnie niezwykła okazja, najlepszy moment, by pojechać do Polanicy, porozmawiać z profesorem, zobaczyć, co się zmieniło w moim szpitalu i w chirurgii plastycznej. Nie byłam tam kilka lat. Przy Normanie nawet nie wymieniam nazwy uzdrowiska. Nie lubi moich wspomnień ze szpitala. - Tak tam pielenie? Tak wspaniale? W żadnym szpitalu nie jest jak w raju. A ty tak opowiadasz, jakby operacje były przyjemnością, a nie bólem. Powód zauroczenia szpitalem i uzdrowiskiem zapewne jest inny. Ale ty się nigdy do tego nie przyznasz. Nigdy! - Nie mam się do czego przyznawać. Naprawdę. Uwierz mi... - Dobrze już, dobrze. Zmieńmy temat - mówi poirytowany. Ale teraz w domu go nie ma, w Polsce go nie ma, wróci dopiero za kilka miesięcy, a może nawet za rok. Jestem wolna. Telefonuję do szpitala. W słuchawce znajomy głos profesora. - Dobrze. Spotkajmy się, porozmawiamy. Najlepiej późnym popołudniem albo wieczorem. Gdzie? U mnie w domu. Będzie spokojniej. Zima, śnieg, znajome schody. Budynek szpitala bardzo się zestarzał. A może wcześniej nie zauważałam pęknięć i rys na ścianach? Wejście do szpitala to samo. W wąskim i ciemnym korytarzu tłumy. Dziś środa. W świetlicy też tłumy. W sekretariacie znajoma, uśmiechnięta i radosna twarz Basi. Znamy się, jak długo? Ćwierć wieku? Dwadzieścia lat? Środy były kiedyś dla niej czyśćcem na ziemi. Nieszczęść nagromadzonych w takiej ilości w jednym miejscu nigdy wcześniej nie widziała. Pracowała w ośrodku wczasowym, wśród ludzi zadowolonych, zrelaksowanych. Czasem widywała nieszczęście, które opuściło szpital. Ale to był jeden przypadek, najwyżej dwa na całej ulicy. Nieszczęście zasłaniało twarz, skurczone przemykało chyłkiem, starało się nie zwracać niczyjej uwagi. A tu widać je w całej okazałości, zwielokrotnione kilkanaście, gdzie tam kilkanaście - kilkadziesiąt razy. 287 288 Gdy została sekretarką, w każdą środę wychodziła z pracy chora. Nie mogła spać. Ciągle słyszała płacz dzieci. W snach widziała twarze bez nosów, bez powiek, pokryte bliznami. Po latach pracy w szpitalu tragiczne widoki nie robią na niej wrażenia. Patrzy na ludzi ze znawstwem. Na profesora z podziwem. - Wiesz, co profesor teraz robi? Palce z nogi na dłoń przeszczepił pacjentowi tak, że on gra na pianinie! Wyobrażasz sobie? A dzieci z niekształtnymi twarzami i głowami doprowadza do takiego stanu, że prawie nie widać śladu operacji. Głowy, czaszki, twarze udają się profesorowi nadzwyczajnie. Basia zaraz mi pokaże, jakie cuda profesor teraz robi. Wystarczy sięgnąć do archiwum, do dokumentacji, do opasłych teczek, do publikacji, gdzie są zdjęcia i opisy widocznych blizn oraz zniekształceń. - Halinka? Kogo pokażemy Weronice? Pokażmy Monikę. Jej przypadek jest wyjątkowy, wstrząsnął całym szpitalem - opowiada Basia. Halinka czuwa nad archiwum, pamięta mnie sprzed dwudziestu lat. Wie, że nie zdradza tajemnic pacjentów osobie obcej, komuś z zewnątrz. Przecież jestem stąd, ze szpitala, z narożnej sali, kimś, spośród pracujących tu ludzi, kimś zaprzyjaźnionym, bliskim. Zdjęcia, które zaraz zobaczę, znajdują się w publikacji opracowanej z okazji jubileuszu placówki. Opowieści o pacjentach są uzupełnieniem fotografii. Teraz Halinka z Basią opowiedzą mi o Monice. - Psychicznie Monika jest podobna do ciebie. Twarda, wesoła, przebojowa - zachwyca się dziewczyną Basia. - Tu poznała narzeczonego. Był pacjentem. Bardzo przystojny. Trafił po wypadku, chyba z powodu ręki. Latem mają się pobrać. Mogłabym odnaleźć Monikę, pojechać do niej i wypytać o stan ducha. Ale nie będę jej szukać. Wystarczą mi zdjęcia, jej relacje prasowe i suchy, lekarski opis. Zdjęcie pierwsze - cała głowa, cała twarz jest wielką, otwartą raną. Zdjęcie kolorowe, robione w dużym zbliżeniu. W ranie wyraźnie widać naczynia krwionośne i fragmenty tkanki tłuszczowej. Twarz nie ma nosa ani uszu. Ma tylko oczy. Bez powiek. Zdjęcie drugie - uformowany, wymodelowany nos. Przeszczep na czole, przeszczep na brodzie, przeszczep na policzkach. Są też zrekonstruowane powieki. Dziewczyna, która uśmiecha się na zdjęciu, ma bujne, ciemne, półdługie włosy. To Monika po serii zabiegów. Nosi perukę. Uszu nie widać. Starannie przykryte włosami. Gęste kasztanowe włosy sięgają ramion. Opis: w domu, w niejasnych okolicznościach, Monika M. została oparzona substancją chemiczną, prawdopodobnie przez swego konkubenta. Leczenie - najpierw w pobliskim mieście, potem ma Śląsku. Historia choroby Moniki opisana przez lekarzy w śląskim centrum oparzeń: Monika M. lat 20. Oparzenie III stopnia, w obrębie twarzy i głowy schodzące na potylicę, a w dolnej części na szyję. Oparzeniem objęte są obie małżowiny uszne, po prawej stronie widoczny ubytek obrąbka. Powieki po obu stronach oparzone - po stronie prawej nieruchome, nie domykają się, obrzęknięte, połączone zrostami ze spojówką gaikową. Spojówka obrzęknięta. Cała twarz maskowata, brunatna, pokryta martwiczą skorupą... Odkładam publikacje z historią Moniki. Lekarze opisali stan ciała, a przecież najważniejsze jest teraz jej myślenie. Jak patrzy na świat, na ludzi? Widzi dla siebie miejsce wśród nich? - O, teraz już jest dobrze. Teraz naprawdę wygląda ślicznie -mówi Basia. Monika jest otwarta. Nie kurczy się, nie chowa, nie zamyka we własnym wnętrzu jak kiedyś Marta. Od razu opowiedziała i pielęgniarkom, i kolorowym gazetom, dlaczego nie ma włosów, ani urodziwej, zdrowej twarzy. Wylała z siebie ból, pewnie jest jej łatwiej niż kiedyś było Marcie. Studniówkę obchodziła hucznie, wesoło. Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Koleżankom nie zwierzała się z niezwykłego romansu, w jaki popadła. On - dobiegający siedemdziesiątki. Bardzo zamożny. Ona - dziewiętnastolatka, w klasie maturalnej. Po maturze wprowadziła się do niego. Zamieszkali razem. W tym miejscu urywa się wątek historii. Pojawiają się pytania. Jak szybko Monika zorientowała się, że popełniła błąd w wyborze partnera? Zagroziła rozstaniem panu, który mógłby być jej dziadkiem? 289 290 Pan - dziadek w najgłębszej rozpaczy i desperacji sięgnął po żrącą substancję, by ją zatrzymać i mieć na zawsze, wyłącznie dla siebie aż po grób? Tego w szpitalu nie powiedziała. Gazetom także nie. Jej pamięć sięga dnia, gdy poprosił: - Ugotuj jutro barszcz. Wychodzi ci tak znakomicie. Nikt tak smacznie nie potrafi gotować jak ty. - Może być barszcz, skoro lubisz. Ja też lubię - zgodziła się. Następnego dnia obiad był gotowy na czas. Barszcz udał jej się wyjątkowo. Nakryła do stołu, usiedli. Ledwo przełknęła lalka łyżek płynu, poczuła, że słabnie, opada z sił. Nagle na suficie zobaczyła ciemne plamy. Powiększały się, zlewały w całość, ona też zaczęła zapadać się w ciemność. Nie wie, jak, kiedy i dlaczego znalazła się na podłodze. Ostry ból wyrwał ją z omdlenia. Gdy leżała na podłodze wpół świadoma, czuła na głowie i twarzy muśnięcia pędzlem. A potem straszliwy, piekący ból w tych miejscach. To on wezwał karetkę. Monika odtwarza minutę po minucie z tamtego dnia. Usiłuje wydarzenia nanizać na nitkę pamięci jak korale na sznurek. Sznurek wciąż jest niepełny, niezamknięty, brakuje w nim kilku największych korali, najważniejszych ogniw. Monika stworzyła prawdopodobną wersję wydarzeń. - To on wsypał mi do talerza środki nasenne. To on, gdy zemdlałam, wysmarował mi głowę żrącą substancją - przekonywała sąd. Nikt tego nie widział, nikt nie potwierdził. - Potknęła się, a upadając, potrąciła butelkę z chemikaliami. Sama się oblała, to nieszczęśliwy wypadek - mówił on. Monika nic nie pamięta, nic nie widziała. Dwudzieste urodziny obchodziła w polanickim szpitalu. Już miała za sobą pierwsze zabiegi. - Pojawił się u nas w świetlicy, gdy karetka przywiozła ją ze Śląska. Wysoki, szczupły, siwy, przystojny, w popielatym garniturze, bo było lato. Potem przyjechał kolejny raz. Na urodziny przywiózł jej dwadzieścia pąsowych róż. Po jednej róży za każdy rok. Ale nie chciała go oglądać. Prosiła, by nie wpuszczać go ani do szpitala, ani na oddział. Kwiatów nie przyjęła - opowiadają w szpitalu. Monika wkrótce przyjedzie na kolejny zabieg. Dwudziesty trze- ci raz. Od niedawna towarzyszy jej poznany tu narzeczony. Opiekuńczy i wrażliwy. Może sprawdzi się jako mąż, bo on także tu leżał? Może inaczej patrzy na Monikę, niż ci z zewnątrz, ci, którzy tu nigdy nie byli? Skoro nie wybiorę się do Moniki, Basia radzi, bym pod Wawelem odnalazła pana Karola. Pan Karol nie chciał żyć, chciał się zabić. Nowotwór był bardzo rozległy, zaatakował lewy policzek, nos, usta. Po amputacji zostało mu pół twarzy. Przyjechał do szpitala, wysoki, przystojny mężczyzna, kawał chłopa, a w świetlicy płakał jak dziecko. Ma rodzinę - żonę, dorosłe dzieci, wnuki, chciałby jeszcze pożyć. Ale jak żyć bez połowy twarzy? - Spróbujemy. Jest nadzieja, że operacja się powiedzie. Głowa do góry - powiedział profesor i przyjął pana Karola. - Jestem najszczęśliwszym człowieldem na świecie - mówił, gdy opuszczał szpital z nową, zrekonstruowaną twarzą. - Albo napisz o Zuzi. To naprawdę ciekawa historia - zachęca Basia. Zuzia, jedynaczka, najukochańsze dziecko lekarza i ekonomist-ld. Urodziła się z ubytkami kości czaszld. Chodzi jak rosyjska ma-trioszka. Kiwa się na boki. Ale jaka urocza! Już maturzystka. Rodzice szukali ratunku w Paryżu u doktora Daniela Marchaca. - Po co przyjechaliście do Paryża? Trzeba jechać do Polanicy Zdroju - doradził Francuz. Przed laty, gdy profesor nie był jeszcze profesorem, lecz młodym, ambitnym chirurgiem, obaj pracowali w paryskim Szpitalu im. św. Ludwika. Młody polski chirurg był tu na stażu. Zaprzyjaźnili się. Francuz odwiedził potem uzdrowisko i szpital, przyjrzał się osiągnięciom kolegi. Wyjechał zbudowany. * * * Nie będę słuchać cudzych opowieści o pacjentach. Te historie muszę poznać osobiście. Chcę porozmawiać z tymi ludźmi i na własne oczy zobaczyć rozwój chirurgii plastycznej. Muszę wejść na blok operacyjny. To właśnie mówię teraz profesorowi. Nie oponuje. Dziś nie ma już sił na spory i kłótnie ze mną. 291 292 Dzisiaj obejrzał kilkudziesięciu potencjalnych pacjentów z najcięższymi obrażeniami i wadami. Część z nich przyjął, część odesłał z nadzieją i obietnicą przyjęcia do szpitala po odczekaniu w kolejce. Każdego pacjenta spośród tych kilkudziesięciu musiał jednak wysłuchać. Każdego pocieszyć, dodać mu wiary i otuchy. Każdemu wyjaśnić, co można zrobić, a czego naprawić się nie da. Trzeba psychicznie dźwigać rodziców, którzy nie mogą pojąć, dlaczego ich dziecko urodziło się z twarzą pękniętą na pół. Nie piją, nie palą, w rodzinie nikt nie miał takiej wady. Dlaczego ich to spotkało? Można maleństwu odbudować nos i wyprostować żuchwę? Dlaczego bródka jest przesunięta prawie do ucha? Da się ją umieścić na środku? Jeszcze nie tak dawno nie było to możliwe. A dziś jest. Profesor uwięzi niedorozwiniętą część twarzy w zaprojektowanej przez siebie metalowej konstrukcji. Dziecko będzie ją nosić przez kilka miesięcy, brakująca część kości żuchwy wydłuży się, rozrośnie w sposób naturalny. Pacjenci już wyszli, świetlica i korytarz opustoszały. Zaraz profesor skupi się na planowaniu zabiegów. Rozpisze je na dnie, rozdzieli między lekarzy, zastanowi się nad wyborem metody, nad sposobem operowania każdej osoby. W środy jest więc wyjątkowo zmęczony. Dla świętego spokoju skłonny jest dziś zgodzić się nawet na najdziwniejsze moje propozycje. Ale moje propozycje wcale nie są dziwne. Chodzi o przyjęcie do szpitala i tylko o jeden zabieg. - Gdyby mi pan tak pięknie, zygzakiem przejechał skalpelem po owalu twarzy? Z obu stron? Wyrównałyby się proporcje. Już pan tak kiedyś robił, i to z sukcesem. A o sukces u mnie bardzo trudno, sam pan zresztą wie. Gdyby pan ciachnął, tak jak proponuję, wtedy nie miałabym i tej blizny, i tej i tamtej... Patrzy na mnie uważnie, w milczeniu. Zrezygnowany, ale jednak uśmiechnięty. Pewnie myśli: - Tyle lat minęło, a ta czupurna niegdyś studentka, urodzona awanturnica wcale nie wydoroślała. Zaraz zacznie się pieklić, kłócić, krzyczeć, tupać, jak kiedyś... - Dobrze, niech już będzie... Proszę ustalić termin przyjęcia. I załatwić formalności - mówi ugodowo. * * * - Skierowanie na kontynuację operacji plastycznych? Przy takich widocznych obrażeniach jak u pani? To oczywiste - mówi mi lekarka w kasie chorych. Promesę dostaję od ręki. A więc jadę! Cóż za radość! Dobrze, że Norman tego nie widzi. Wyobrażam sobie, jakby się awanturował. Już słyszę ten podniesiony głos: - Do szpitala? Znów? Po co? Przecież obiecałaś, że już nigdy tam nie pojedziesz! Czy ty nie masz rozumu? Rozum mam i wiem, co robię. Na szczęście Normana nie ma w Polsce. Jest w Ameryce. Wróci dopiero za rok. Muszę wykorzystać jego nieobecność. Mamy śliczny, majowy, słoneczny dzień. Pogoda wymarzona na podróżowanie, na jazdę samochodem. Już siedzę za kierownicą, radość oczekiwania rozsadza mnie jak dawniej. Może profesor znów coś wymyśli? Nic mi dziś nie przeszkadza na drodze. Nawet dziurawa jezdnia, na której można urwać koło, nie jest w stanie zburzyć dobrego nastroju. Gdy na horyzoncie pojawia się zarys gór, zdejmuję stopę z gazu. Samochód toczy się wolno, coraz wolniej, trzeba nacieszyć oczy znajomym widokiem. * * * Uzdrowisko zastaję w wiosennych kwiatach i soczystej zieleni, w pastelach rozbielonego różu i beżu nowych domów, dopiero co odnowionych po niedawnej powodzi. Miasteczko pyszni się niesłychaną urodą, którą w pełni widać chyba tylko wiosną. Lasy na zboczach gór skąpane w słońcu, rzeczka przecinająca uzdrowisko na pół szemrze jak dawniej. Na tym tle budynek szpitala przypomina utrudzonego życiem starego człowieka, ale bardzo mi bliskiego. Do szpitala wchodzę jak do domu zapamiętanego z dzieciństwa. Znam tu każdy kąt, każdy detal. Kręte schody z ażurowymi, metalowymi wspornikami te same, podłogi korytarzy na piętrach jak dawniej skrzypią pod stopami 293 294 przy każdym kroku. Mimo nieustających remontów na niebieskich elewacjach budynku pojawiły się liszaje. Ciemna, niska świetlica, podzielona kolumnami zwieńczonymi łukiem, jak w starych romańskich budowlach, wciąż jest poczekalnią. Sufit nadal podstemplowany drewnianymi belkami. Na parterze wąskiego korytarza dziś także tłumy. Jak kiedyś, jak zawsze. W świetlicy tłoczno. Na krzesłach, na ławach siedzą rodzice z małymi dziećmi. Dzieci albo płaczą, albo biegają rozbawione, nieświadome własnej odmienności. Najwięcej jest rozszczepów warg i podniebienia, dużo zdeformowanych głów, jakich nie widywało się tu kiedyś. Maluchy uśmiechają się jakby za szeroko, spłaszczone wadą nosy stają się jeszcze bardziej płaskie. Jest trochę młodzieży z wykrzywionymi twarzami, trochę ofiar oparzeń, są też dorośli, u których nie widać żadnych wad. W gabinecie wydzielonym ze świetlicy profesor czeka na wejście kolejnego pacjenta. Ale teraz wchodzę ja, niby też pacjentka, ale chyba najdziwniejsza spośród osób, które przewinęły się przez szpital. A było ich sporo - w ciągu pięćdziesięciu lat ponad czterdzieści tysięcy. Z tych pacjentów można by utworzyć miasto średniej wielkości. Przez okno gabinetu profesora widać ni to sad, ni to ogród, przylegający do szpitala, dziś znacznie pomniejszony i przetrzebiony. - Nie ma już starych śliw? Kto i dlaczego je wyciął? - A co, były zabytkowe? Profesor zdumiony, zaskoczony pytaniem. Normalni pacjenci mówią mu zwylde o dramatach, o nieszczęściach, które je tu przywiodły. A ja zaczynam od drzew? Drzewa zostały wykarczowane, gdy zrodziła się śmiała koncepcja powiększenia starego obiektu o nowy łącznik z salami operacyjnymi i opatrunkowymi. Ślad ambitnych planów, przekreślonych przez kryzys gospodarczy i krótkowzroczność kolejnych rządów, ma kształt rozpoczętej i opuszczonej budowy na obrzeżu sadu. Z ziemi wynurzyły się betonowe piwnice, a betonowe pale z wystającymi, zardzewiałymi metalowymi prętami są nigdy niezrealizowaną obietnicą budowy wymarzonych mieszkań dla personelu. Solidne betonowe piwnice zastygłe w czasie i przestrzeni są trwałym pomnikiem minionej epoki. - Drzewa śliwkowe? To kawał historii wpisany w dzieje szpita- la. Wspinałam się na nie z Julią nocą, po zabiegu, przed dwudziestu laty... Przypominały mi spędzony tu czas - wyjaśniam profesorowi. Drzew już nie ma, dawnego sadu nie ma, ogrodu nie ma, trzeba wyzwolić się z sentymentów i wspomnień. Profesor nic nie wie o intensywnym życiu towarzyskim pacjentów, jakie wiedli, gdy bywałam tu dziesięć, dwadzieścia i trzydzieści lat temu. Nie wie też, że z każdym drzewem, z każdym kamieniem i pagórkiem w sadzie związane są nasze wspomnienia. - Przywiozłam komputer. Popracuję podczas tego pobytu. Jak kiedyś, jak w czasie studiów. Przypomnę sobie dawne czasy. - No to ulokuję panią w izolatce. Profesor wie, że praca twórcza wymaga ciszy i skupienia. Pragnie mi pomóc. - Dlaczego w izolatce? - Bo osoby niebezpieczne trzeba izolować od innych... Jest w wybornym nastroju, moją niecierpliwość i upór chce poskromić dowcipem. Ale nie dam się zwieść dowcipowi. - Nie chcę do izolatki... Chcę być z ludźmi, w sali, gdzie najwięcej łóżek. Zależy mi na rozmowach z nimi. - Dobrze, niech będzie... - godzi się raczej dla świętego spokoju niż z głębokiego przekonania, że mam rację. W porządku. Jest więc znów jak dawniej, jak przed laty. * * * Już mam przydzieloną salę, przestronną, z zabudowaną werandą. Kiedyś stały tu cztery łóżka, teraz są trzy i tylko jedno zajęte. Śpi w nim dziewczyna, skurczona, odwrócona twarzą do ściany. Przy łóżku stojak z kroplówką, na karcie pobytu czerwoną chorągiewką zaznaczony dzień zabiegu. Najgorsze dziewczyna ma już za sobą. Wieczorem przy kolacji, niechętnie patrzy w moją stronę, ucieka wzrokiem po kątach. Broda, cały dół twarzy w opatrunku. Ma dietę płynną, pije zupę przez rurkę. Bardzo szczupła blondynka, trzydziestolatka. O nic nie pytam, nie przyglądam się jej natarczywie, bo znam ten lęk przed nachalnym, wścibskim spojrzeniem, ten przyczajony strach. 295 296 Oswojenie przychodzi dopiero następnego dnia. - Anka jestem, mówmy sobie po imieniu - proponuje. Już wczoraj zauważyła, że nie jestem osobą obcą, z zewnątrz, lecz należę do tego samego świata odczuć, emocji i wrażliwości, co ona. W naszym świecie nie zadaje się zbędnych pytań, wystarczy jedno spojrzenie i wszystko rozumiemy. Szesnasty zabieg miała w przeddzień mojego przyjścia. Za tydzień, najpóźniej za dwa tygodnie, opuści szpital. Kolejny raz powinna wrócić tu za kilka miesięcy. Ale czy wróci? Tego nie jest pewna. Nie jest pewna swego losu, swego życia, niczego. Kilka godzin dziennie przesypia. To ratunek i ucieczka od tego, co ją otacza. Na dno snu pragnie zepchnąć czarne myśli, które jej nie opuszczają. Kasa chorych nie chce płacić za zabiegi Anny. Instytucja powołana do pomocy chorym wynajduje luki w przepisach, by nie ponosić pełnych kosztów za jej operacje plastyczne. A koszty są wysokie. Annie trzeba odtworzyć całą żuchwę. - Gdybym miała pieniądze, gdybym mogła coś sprzedać, coś spieniężyć, nie zastanawiałabym się ani chwili. Ale nie mam nic do sprzedania - mówi, gdy już wie, że może się przede mną otworzyć. Tkwi w martwym życiowym punkcie, obarczona ciężarem ponad siły. Lekarka, którą poznała w Gdańsku, była tu na stażu. Gdy Anna straciła pół twarzy, właśnie ona doradziła jej ten szpital. - Tam odtworzą pani brodę, żuchwę, odbudują wszystko... Najpierw usłyszała o Warszawie. Pojechała. Potem o Krakowie. Znów pojechała. Z obu miast wracała z płaczem. Specjaliści rozkładali bezradnie ręce. - To może się udać, ale ryzyko jest zbyt duże. Za duże, by się podjąć zabiegu - usłyszała. Teraz jak koła ratunkowego uchwyciła się myśli o szpitalu w Polanicy Zdroju. Bez telefonicznego uprzedzenia, bez skierowania, wybrała się w podróż, wsiadła do pociągu. Była jesień. Przez okno wagonu obserwowała zmieniający się pejzaż. Widziała dymy z ognisk na polach, ludzi pochylonych i zbierających ziemniaki, które z odległości wyglądały jak złote kulki. Pociąg minął pola, łąki, niknął przez lasy liściaste, złote i czerwone o tej porze. Z lasów wracali grzybiarze. Nieśli kosze pełne dorodnych prawdziwków. W tym roku wysyp grzybów był nadzwyczajny. - Czy ja kiedykolwiek też będę się cieszyć z grzybobrania? Czy w ogóle będę się cieszyć z czegokolwiek? - zastanawiała się Anna. - Może moim przeznaczeniem jest gehenna i rozpacz? Podróż pociągiem z drugiego laańca Polsld do uzdrowiska trwa długo, z przesiadkami dzień i noc. Anna już dokładnie zna tę trasę. Z pamięci może wymienić nazwy kolejnych stacji i stacyjek. - Wtedy, dla większej pewności, wzięłam z sobą syna. Miał pięć lat. Szpital odnalazłam bez trudu. Weszłam do gabinetu na parterze, rozpłakałam się przed lekarzami. - Nie chcę tak żyć! Nie chcę tak wyglądać. Muszę wychować dziecko, chcę się uczyć, pracować... Jestem sama. Szlochała, lekarze nie mogli jej uspokoić. Zaprowadzili do profesora. - Nie ma powodu do rozpaczy. Odtworzymy żuchwę. To potrwa. Leczenie będzie wieloetapowe... Usłyszała jego spokojny, kojący głos. Tamtej chwili nie zapomni do końca życia. Nagle, nieoczekiwanie pojawiła się nadzieja. - Stanęłam przed szansą, która może się nie powtórzyć. Profesor, osoba obca, jako jedyny podał mi rękę, pomógł wydobyć się z najgłębszej rozpaczy... Obietnica zabiegów była kołem ratunkowym, które utrzymało mnie na powierzchni, pozwoliło wydobyć się z otchłani beznadziei. Kilka razy myślałam o samobójstwie. Byłam bliska tej decyzji. Przecież odejście to tylko chwila, moment. Jeśli nawet boli, to ból nie trwa długo. A życie trwa i trwa. Gdy wydawało mi się, że już już jestem gotowa, pojawiało się, wracało pytanie: Co się stanie z Adasiem? Ma tylko mnie i zaledwie pięć lat. Czy mam prawo odejść i pozostawić go bez oparcia? Mieszka na przedmieściu małego miasteczka. To ciągle wieś z nagłym awansem do statusu miejsldego. Wokół szare życie bezrobotnych. Sąsiadld bez pracy, bez nadziei i bez szans na zdobycie zajęcia, siedzą latem na ławkach na podwórku, wypełniają czas plotkowaniem. Ich mężowie, bez pracy i też bez szans na jej zdobycie, sączą w tym czasie piwo w pobliskim barze. Anna unika sąsiedzkiego towarzystwa. - Szkoda mi czasu na takie przesiadywanie - mówi, ale nie jest to pełna prawda. Sąsiadld, powodowane najzwyklejszą ludzką ciekawością, chciałyby zobaczyć miejsce po amputacji i usłyszeć, jak bardzo jest jej ciężko, jak bardzo rozpacza. 297 298 A Anna nie chce poruszać tematu, który wciąż boli jak świeża rana. Nabrała dystansu do sąsiadek. I one to czują. Nie ma więc ani przyjaciół, ani bliskich, którym chciałaby się zwierzyć. To wszystko, co dotąd nosiła w sobie, odsłoni teraz przede mną. W pokoju wciąż jesteśmy tylko we dwie, chociaż na metalowym oparciu pustego łóżka obok wisi tablica z kartą pacjentki. Pacjentka została przyjęta w środę, przeszła się korytarzem, rozejrzała dookoła i poprosiła profesora o przepustkę. Po środzie wypada święto, więc dzień bez zabiegów. Potem jest zabiegowy piątek, a sobota i niedziela to znów dnie bez operacji, znów czekanie. - Wrócę do szpitala w niedzielę. Bardzo proszę, niech pan mnie zrozumie - tłumaczyła profesorowi. Zrozumiał. Dostała przepustkę. Wiemy więc już, że w niedzielę łóżko obok nas zajmie Sylwia. Anna widziała ją krótko, zaledwie kilka minut. Sylwia weszła, włożyła swoją kartę do metalowej tabliczki przy łóżku i wyszła. Anna zauważyła w jej oczach lęk, ten nieokreślony niepokój, tak dobrze nam znany. W spłoszonym spojrzeniu nowych pacjentów odczytujemy go bezbłędnie. Nie wiadomo, jaką osobą jest Sylwia. Ciepłą i wrażliwą, czy też oschłą, zimną, zamkniętą w sobie? O tym przekonamy się już w niedzielę. Ale teraz, póki jesteśmy same, Anna może mi powiedzieć, dlaczego tu jest. Do Polanicy przyjeżdża od trzech lat, od pięciu walczy z rakiem. Boi się wznowienia choroby. Wierzy, że nie nastąpi. Nie jest łatwo wracać do wspomnień. A jednak przychodzi taki moment, gdy człowiek pragnie wyrzucić z siebie to, co go tak bardzo uwiera. Siedzimy na brzeżku łóżka, nie wychodzimy do ogrodu, bo pada ciepły, wiosenny deszcz. Przez okna oszldonej werandy widać drzewa w wiosennej zieleni. O taldej porze roku, gdy wokół rozkwita przyroda, gdy w uzdrowisku przydomowe ogródld toną w kwiatach różaneczników i piwonii, naprawdę chce się żyć. A Anna od kilku lat ucieka od myśli o życiu, o przyszłości, zanurza się w sen. Tego popołudnia coś w niej pękło. Chce mówić o sobie, a nawet o tym, o czym wcześniej bała się pomyśleć. - W Gdańsku jechałam tramwajem na naświetlania. To było już po amputacji. Dół twarzy zasłaniałam opatrunkiem. Grupa studentów stała obok nas i rozmawiała o kolokwiach, o egzaminach. Nagle jeden z nich spojrzał na mnie i głośno powiedział: „Popatrz, pewnie puściła się mężowi i tak jej gębę skuł". Adaś nagle przytulił się do mnie. Miał cztery lata, skurczył się pod ciosem tych słów. Było mi go strasznie żal. Nabrałam powietrza w płuca: - Wyobraź sobie, chamie, że nie mam męża. Jestem sama. I sama wychowuję dziecko. Wyobraź sobie jeszcze, że żre mnie rak. Jutro to samo może spotkać ciebie. Mówiłam to z taką siłą, że ludzie w tramwaju zamarli. Przerywa opowieść, bezgłośnie płacze. Nie szlocha, łzy spływają po policzkach, trzeba je starannie wytrzeć ligniną, by nie zmoczyły opatrunku. Potem jeden ze studentów przeprosił ją za kolegę, ale przeprosiny nie wykreśliły z pamięci tamtego doświadczenia. Anna jest po amputacji żuchwy i już po częściowej jej rekonstrukcji. Odtworzoną brodę i dół twarzy wciąż zasłania opatrunkiem, na który, przed wyjściem na ulicę, na podwórko, nakłada cienką, kolorową apaszkę. Apaszka przykrywa miejsce po żuchwie aż do górnej wargi. Choroba zaczęła się nagle. Rozbolał ją ząb. Dentystka uznała, że to zgorzel. - Wystarczy wyleczyć ząb kanałowo, ból minie. Ale po leczeniu także nie mijał. Anna mówi: - Nie spałam, nie jadłam, z bólu chodziłam po ścianach. Z opuchniętym policzkiem pojechała do miejscowego szpitala. Chirurdzy wyrwali dwa zęby, usunęli zgorzel. Wróciła do domu uspokojona. Przed Wielkanocą myła okna. Swędziało ją dziąsło. W lusterku, w miejscu usuniętego zęba, zauważyła bąbelek. Z godziny na godzinę bąbel rósł, a wraz z nim niewyobrażalny ból. Znów zjawiła się w miejscowym szpitalu. I znów lekarze wycięli narośl, oczyścili dziąsło, a Annę odesłali do domu. Po kilku kolejnych wizytach ordynator uznał, że Annę powinni obejrzeć klinicyści w Gdańsku. Był bezradny wobec choroby, którą przeczuwał. - Pani żuchwa wisi jak na niteczce - powiedział. Dopiero teraz miała przejść przez piekło psychiczne. Bez pomo- 299 300 cy profesora klinicysty i innych pracowników kliniki, nie udźwignęłaby takiego ciężaru. Profesor, ordynator, oglądał ją, badał i wypytywał o życie osobiste. - Jesteś dziecko sama? Wychowujesz syna? Jak sobie radzisz? Masz rodzinę, bliskich... Mąż nie jest dla ciebie oparciem? A nie masz innej, bliskiej osoby? O, to niedobrze, bardzo niedobrze... - Dlaczego tak mnie wypytuje? Dlaczego tyle chce o mnie wiedzieć? Pewnie powodowany troską, wielką życzliwością, niczym innym - uspokajała się. Zlecił badania specjalistyczne, w tym tomografię komputerową. Patrzył na zdjęcia, kręcił głową z niedowierzaniem i powtarzał: - To na pewno nie jest to, co myślę. - A co mi jest, panie profesorze? Chcę to wiedzieć. Dlaczego ogląda mnie tylu specjalistów? Jestem ciekawym przypadkiem? Z jakiego powodu? - To rzadki nowotwór złośliwy żuchwy. Rezultat leczenia w połowie zależy od lekarzy, w połowie od pani. Powiedział jej to, gdy już zgromadził wyniki wszystkich badań. Wyjaśniał powoli, akcentując każde słowo. Wcześniej mówił o chorobie tonem, który ją uspokajał. Dopiero słowo „nowotwór" uświadomiło jej grozę sytuacji. - To wyrok - pomyślała. - Wybiegłam z gabinetu, wpadłam do łazienki, płakałam, paliłam papierosa za papierosem, byłam w szoku. Spojrzałam w lustro. W odbiciu zobaczyłam swoją twarz z rozmazanym makijażem. Wtedy powiedziałam głośno, jakby nowotwór był żywą istotą, jakby mnie słyszał i rozumiał. - Skoro ty mnie zabijasz, ja ci w tym nie pomogę. Nowotwór jest rodzaju męskiego, mówiłam jak do mężczyzny. W tej łazience przysięgłam sobie, że będę z nim walczyć. - Do Gdańska trafiłam w kwietniu, w lipcu lekarze zdecydowali o wycięciu żuchwy. Podczas operacji usunęli mi pół języka, śli-nianki, prawie całą żuchwę i wszystkie zęby. Anna przerywa opowieść. Teraz to już przecież jest tylko wspomnienie, tylko straszna, czarna przeszłość. Za to przyszłość musi być lepsza. Na pewno będzie... Na pewno. Nic złego nie może się jej już przydarzyć. Z pewnością się nie przydarzy. Tęslaii za Adasiem. Jest jedynym powodem, dla którego chce żyć. Z mężem rozstała się po powrocie z Gdańska, po chemii i po serii naświetlań. Straciła włosy, a na policzkach, na nosie pojawiły się czerwone placki jak po oparzeniu. Bardzo schudła. W gdańskiej klinice lekarze godzili się, by syn był przy niej. Miał cztery lata. Spał w łóżku obok. Czasem w weekendy zabierali go do siebie, do domu. Po latach zdaje się rozumieć, że trudna sytuacja przerosła jej męża. Nie był w stanie udźwignąć nieszczęścia, chciał się uwolnić od tego ciężaru, zadając jej ból. Usprawiedliwia go. Były mąż nie jest wyjątkiem. Ilu mężczyzn zachowałoby się w podobnej sytuacji tak jak on? Z pewnością wielu... Z pewnością. Gdy trafiła do kliniki i wiadomo było, że toczy ją rak, pił więcej niż poprzednio. Zaniedbywał Adasia. Po powrocie do domu, po chemii i naświetlaniach, spragniona ciepła i jego bliskości poprosiła: - Obejmij mnie, przytul... - Jakaś ty chuda! Jaka brzydka! Zasłoń głowę chustką, bo ci się zsunęła, a bez włosów wyglądasz okropnie! Mówił to, nie kryjąc obrzydzenia i odrazy. Wniosła sprawę o rozwód. Zawiesiła postępowanie w nadziei, że może on wróci. Po jej pierwszej operacji wyprowadził się do swojej mamy, za ścianę. Chciała posklejać to, co pękło między nimi. Zdobyła się na heroiczny gest. Uzgodniła, że razem pójdą na wesele kuzynki. Długo, starannie nakładała makijaż, brakujący dół twarzy zasłoniła apaszką. - Nie wiem, dlaczego to zrobił. Chciał pokazać, że nie jestem nic warta? Cały czas zabawiał młodą dziewczynę. Tańczył z nią, rozmawiał, żartował, mnie w ogóle nie zauważał. Wiedziałam, że to koniec. Już jest po rozwodzie. Rodziców jakby nie miała. Matka urodziła ją w wieku szesnastu lat. Siedem lat później na świat przyszedł brat. Mama zostawiła dzieci piętnaście lat temu, wyjechała na Śląsk. Ojciec założył nową rodzinę. O dzieciach z pierwszego związku zapomniał. Mamę zapamiętała z dzieciństwa. - Czułam, że odchodzi. Miałam lalka lat, biegłam za nią, gdy szła drogą. Płakałam i wołałam: - Nie zostawiaj nas! 301 302 Ale zostawiła. Może była wtedy niedojrzała? Za młoda? Na Śląsku założyła nową rodzinę, ma nowe dzieci. Anna rozmawiała z nią niedawno. Patrzyła jak na obcą kobietę. Zadbaną, dobrze ubraną, starszą od niej zaledwie szesnaście lat. Anna nie pojmuje, jak matka może zostawić własne dzieci. Ją i brata wychowywała babcia. Surowa, zimna, niezdolna do stworzenia ciepłej, rodzinnej atmosfery. A jej najbardziej brakowało ciepła. Uciekła więc w małżeństwo. Bez wielkiej miłości, z potrzeby bycia z kimś blisldm. Może jednak zbyt wiele oczeldwała od męża? Nie jest złym człowiekiem. Ożenił się także z pragnienia ucieczki od ojczyma, który go ciągle bił. - Pochodzi z patologicznej rodziny. Może to nie jego wina, że chciał dominować w naszym związku? Przecież nie wyniósł z domu innego wzoru. Za ścianą jej mieszkania, w tym samym budynku mieszka teściowa. Nie żywi do niej żalu. Cóż winna ta biedna kobieta? Jej się życie także nie ułożyło. Drugi mąż pozycję głowy domu potwierdzał awanturami, gdy za dużo wypił. Niedawno na Annę spadł nowy cios. Adaś, sens jej życia, wysportowany, ruchliwy, nagle stracił chęć do biegania. - Biegnij do autobusu! Do przystanku zaledwie kilkanaście metrów. Pospiesz się! Spóźnisz się do szkoły! - wołała, ponaglała go któregoś ranka. Nie pobiegł. Nie mogę - usprawiedliwiał się i w oczach miał łzy. - Dlaczego tak szybko się męczy? Dlaczego nie biega? Poszła do specjalisty. - Martwica kości udowej. Adasia trzeba leczyć - usłyszała. W gips włożyli mu obie nogi. Poleży tak długo, do trzech lat. Gdy Anna trafia do szpitala, Adasiem zajmuje się znajoma. - Marzę, by spotkać kogoś bliskiego, mężczyznę, któremu mogłabym się zwierzyć, wyżalić, a nawet przed nim wypłakać. Trudno dźwigać taki ciężar w pojedynkę. A ja dźwigam już szósty rok. Sześć lat jesteśmy po rozwodzie. Cedzi słowa, nie jest pewna, czy wolno jej się aż tak dalece odsłaniać. Anna żyje z renty inwalidzkiej i z alimentów. Prywatnie na opłacenie leczenia nigdy nie byłoby jej stać. A przed nią jeszcze seria zabiegów. Jesienią ubiegłego roku chirurdzy plastycy odtwarza- li jej żuchwę z przeszczepu kości strzałkowej oraz płatu mięśnia i skóry z przedramienia. Ślad jednego z zabiegów nosi na nodze. Poniżej kolana Anna ma prostą, pionową kreskę mało widocznej blizny. Stąd profesor pobrał kość, by zbudować z niej rusztowanie nowej żuchwy. Ten rodzaj zabiegu uważany jest za jedną z trudniejszych operacji mikrochirurgicznych. Chirurdzy przenoszą przeszczepy wraz z naczyniami krwionośnymi i nerwowymi - zespalają je z zastanymi w miejscu ubytku. Tak właśnie odbudowali kiedyś żuchwę Danieli z Wybrzeża. Anna bezgranicznie ufa profesorowi. Nawet jeśli nie on ją operuje, wie, że jest w pobliżu, że czuwa. - Obecność profesora daje mi poczucie ogromnego bezpieczeństwa i komfortu psychicznego. Nie wyobrażam sobie, bym teraz mogła leczyć się gdzie indziej. Nie byłabym w stanie tak dalece zaufać komukolwiek innemu na świecie. Słucham jej słów, jakbym słuchała siebie sprzed lat. Znam ten stan ducha, tę bezgraniczną ufność i wiarę, że w naszym świecie profesor jest jedynym, pewnym, mocnym filarem, który nie pozwoli nam utonąć w beznadziejnym zwątpieniu. Na tym filarze można budować wizję innego, lepszego życia. Pozwala uczepić się myśli, że gdy położymy się na stole operacyjnym raz, drugi, trzeci, dziesiąty, dwudziesty, a nawet trzydziesty, to świat, w którym teraz żyjemy - straszny, czarny, bezwzględny i okrutny - stanie się jasny, kolorowy i życzliwy. Pełen optymizmu i radosnych chwil, które nas czekają. Przeżyjemy je dopiero wtedy, gdy zakończymy leczenie, gdy stąd wyjdziemy pozszywani, połatani, poreperowani... Tak przed laty myślała Marta, tak myślała Julia i ja także. Takie myślenie pomagało nam marzyć i realizować marzenia. - Dlaczego nikt, poza lekarzami i pielęgniarkami w polanickim szpitalu, nie pomyślał, że może potrzebna nam pomoc psychologa? - zastanawia się dziś Julia. - Dlaczego same musiałyśmy sobie radzić z otaczającym nas okrucieństwem? Ta twarda szkoła życia jednak nas zahartowała. Nie upadamy na duchu z byle powodu. Jakoś sobie radzimy. Anna już się hartuje, wkrótce będzie musiała się zmierzyć z urzędniczym cynizmem i bezdusznością. Czuje, że walka o jej dalsze leczenie dopiero się rozpoczyna. Dziś jednak, gdy już wszystko opowiedziała, gdy wylała z siebie 303 gorycz i żal, o którym dotąd bała się głośno mówić, spokojna i wyciszona przygląda się odtworzonym fragmentom twarzy. - Jeszcze tu trzeba by więcej dodać... Ale czego? Kości czy tkanki miękkiej? A szyja, myślisz, że mi się wygładzi? Za pomocą ekspandera, plastikowego balonu wszczepianego pod skórę, Anna dwukrotnie hodowała dla siebie na szyi skórę do przeszczepu. Z balonem wracała ze szpitala do domu. Tu co kilka dni biegła do przychodni, by lekarz wstrzyknął do ekspandera kolejną porcję płynu. Balon na szyi powiększał się, przybywało powierzchni skóry, jasnej, pięknej, potrzebnej do pokrycia przeszczepów kostnych odtwarzanej żuchwy. Ta metoda, stosunkowo młoda, w świecie stosowana jest od 1964 roku. Wymyślił ją Radowan, Jugosłowianin mieszkający w USA. Znacznie później ekspandery pojawiły się w polanickim szpitalu. Anna nie ma śladu na szyi po ekspanderze. Wydaje jej się, że zmarszczki są tym śladem. - Musisz więcej jeść. Musisz przytyć, nabrać ciała - mówię. -Musisz zadbać o siebie. Anna jest chuda. I wciąż chudnie. Każde nowe zmartwienie jest nie tylko zapowiedzią bezsennych nocy. Ono zapowiada także ubytek kilku kolejnych kilogramów. 304 * * * Weszła do sali w niedzielę wieczorem. Średniego wzrostu, blondynka, po pięćdziesiątce. Przywiózł ją mąż, także lekarz. Jeszcze przed chwilą w samochodzie, w drodze do szpitala, nie była zdecydowana. Może jednak nie ryzykować, nie poddawać się zabiegowi i do końca życia tuszować brak jednej piersi? Najgorzej z tą, która ocalała. Kuracja hormonalna sprawiła, że zdrowa pierś rozrosła się ponad miarę. Już sięga do pasa. Latem, w upalne dni, pod piersią tworzą się otarcia. Brak drugiej z trudem udaje się ukryć, zatuszować protezą, bo w sklepie i u amazonek trzeba dobierać coraz większe wkładki. W środę Sylwia była przerażona. Tylu nieszczęść w takim nagromadzeniu nigdy nie widziała. A przecież jako lekarka, ordynator oddziału w dużym szpitalu, z ludźmi chorymi styka się codziennie. - Ale nie z tak poważnymi wadami, nie z takimi widocznymi okaleczeniami - usprawiedliwia się z pierwszych odczuć i wrażeń. Wizyta w tym szpitalu i rozmowa z profesorem sprzed dwóch dni zamyka jeden rozdział jej życia, otwiera kolejny. Po amputacji piersi nikt Sylwii nie widział bez odzienia, nawet własny mąż. Łazienkę zamykała na cztery spusty, wychodziła z niej szczelnie otulona szlafrokiem. - Proszę się rozebrać do pasa - powiedział profesor przy przyjęciu i Sylwia, w końcu osoba dojrzała i światła, nagle musiała zmobilizować wszystkie siły, by zdobyć się na ten ruch ręką przy rozpinaniu bluzki i zademonstrować kalectwo przed obcym mężczyzną. - Nie mogłam na siebie patrzeć. W lustrze zamiast piersi widziałam jasną, prostą bliznę po cięciu. Czułam się okropnie! Profesor obejrzał ślad po amputacji oraz drugą pierś, zdrową, ale bardzo przerośniętą. - Trzeba ją radykalnie zmniejszyć - powiedział. Dodał też, że można zrekonstruować amputowaną pierś. Sylwii zależy jednak głównie na zmniejszeniu tej przerośniętej, za dużej. 0 rekonstrukcji amputowanej na razie nie myśli. Gdy już zdobyła się na ten ruch ręką, by odsłonić okaleczenie, z gabinetu profesora wyszła zbudowana. Pokonała granicę wstydu i skrępowania. 1 wydawało się, że pokonała w sobie również lęk przed zabiegiem. Gdy jednak zamknęła drzwi gabinetu profesora, nagle znalazła się wśród tłumu pacjentów okaleczonych, z widocznymi wadami, z bliznami. Zgasł w niej nagły, chwilowy optymizm. Tłum wypełniał świetlicę i korytarz parteru. - Jedźmy! - ponaglała męża, a gdy już siedziała w samochodzie z przepustką w ręku, wciąż nie była pewna, czy za kilka dni zechce tu wrócić. Nie wiedziała tego jeszcze przed kilkoma godzinami. - Zawróćmy - powiedziała, gdy zbliżali się do rogatek uzdrowiska. - Nie rezygnuj! Mąż nacisnął stopą na gaz, by w szpitalu znaleźć się jak najszybciej. Ale teraz, gdy Sylwia już jest z nami, gdy poznała nasze histo- 305 306 rie, uspokoiła się. Cóż znaczy jej dramat w zderzeniu z dramatem Anny? W minionym roku poznawała różne odcienie lęku - od paraliżującego, obezwładniającego strachu po trwały, lekki, ale niemija-jący niepokój. Paraliżujący strach ogarnął ją pierwszy raz, kiedy pod prysznicem palcami natlcnęła się na fasolkę w prawej piersi. Z boku wyrastał niewielki, lity, twardy guzek. Pobiegła na badanie do koleżanki. - Nic groźnego. Ale zrób biopsję - usłyszała. Wynik biopsji wykluczał nowotwór. Dla większej pewności odwiedziła jednak drugą przyjaciółkę - radiolog. Bardzo jej ufa. - Zrób mammografię! I to szybko! Wykonała mammografię. Koleżanka długo, uważnie oglądała zdjęcie piersi: - Czym prędzej zrób z tym porządek. Czym prędzej - ponaglała. Sylwia wyczuła w głosie przyjaciółki niepokój. Niepokój u doświadczonej radiolog? - Rzeczywiście, nie będę z tym długo czekać - pomyślała i w tajemnicy przed rodziną, zgłosiła się w klinice. Mężowi i dzieciom oświadczyła: - Nie będzie mnie kilka dni. Jadę na szkolenie. Musicie sobie radzić sami. Nagły wyjazd Sylwii na kilka dni, nie wzbudził podejrzeń. Często wyjeżdżała na sympozja i szkolenia. Rodzina to sami lekarze -mąż z doktoratem, dwie córki, syn i siostra. Bliscy wiedzą, że na szkolenia trzeba jeździć, medycyna wciąż się rozwija, zresztą oni też jeżdżą. Położyła się w klinice lalka ulic od domu. Operował ją znajomy profesor. Otworzył pierś, pobrał wycinek do natychmiastowego badania i długo się nie zastanawiał. Usunął wszystko. Po amputacji w miejscu piersi pojawił się estetyczny, ledwo widoczny ślad cięcia. Fasolka okazała się nowotworem złośliwym, ze znamionami przerzutu w inne części piersi. Przed najgorszym uratowała Sylwię wczesna operacja. Gdy obudziła się po zabiegu, ręką dotknęła opatrunku. Był płaski. Najpierw nie rozumiała, co się stało. Przecież profesor mówił o operacji oszczędzającej! Miał wyciąć guzek z dużym marginesem. Ale nie całą pierś! Do domu wróciła zdruzgotana. Teraz już niczego nie ukrywała przed rodziną. - Rano przed wyjściem do pracy zastanawiałam się, jaką bluzkę włożyć, żeby nie było widać protezy, gdy pochylę się nad pacjentem - tłumaczy. Tu w tym szpitalu, nagle ma poczucie winy, że, być może, zajmuje miejsce talom osobom, jak Anna. Jej już nic nie grozi, a z dużą piersią można przecież żyć. Takie myślenie nie ma sensu. My się tu nie licytujemy, czyje nieszczęście jest większe. Dla każdej z nas nasze jest najważniejsze i największe. Epilog? Dostałam klucz do izolatki. Rozłożyłam notatki, ustawiłam komputer, mam świetne miejsce do pracy. I widok na hotel pielęgniarski, na hotel dla młodych lekarzy, na stację dializ i na wierzchołek góry, gdzie w dzieciństwie zbierałam jagody z siostrą Fabiana. Nie ma już siostry Fabiany, nie ma siostry Aleksji, ani siostry Teresy, młodej, ładnej, która nie przestrzegała zakonnego porządku i długie godziny przesiadywała z pacjentami na septyku. Lubiła oglądać telewizję. Wczoraj, w Boże Ciało, Wojtek, szef wydawnictwa, odwiedził i profesora, i mnie. - Posiedzieliśmy w ogrodzie przed domem, porozmawialiśmy. Profesor to człowiek wybitny, z wielką klasą - mówi wieczorem Wojtek. Odnalazł mnie w izolatce, przyniósł pęk piwonii, z których profesorowa ogołociła swój ogród. Zachwycony taktem, kulturą i gościnnością obojga. Rozejrzał się po szpitalu, zaledwie musnął spojrzeniem przechodzących pacjentów, na schodkach, przy wyjściu ze szpitala powiedział: - Trzymaj się! Pewnie, że będę się trzymać. Muszę. Sama wymyśliłam ten zabieg. Na głupotę nie ma rady. Uświadamiam sobie to właśnie teraz, gdy pielęgniarka mówi: - Jutro idzie pani na zabieg. Wieczorem i rano rezygnuję z tabletek uspokajających. 307 Wcale nie boję się zabiegu, jestem na siebie zła, czuję niesmak. Czy ktoś, kto jest normalny, pcha się pod nóż z ochotą, dla eksperymentu, dla napisania książki? Tak robi tylko osoba taka jak ja, czyli niezupełnie normalna. Na blok wchodzę bez zdenerwowania, bez emocji, ale też bez dawnej radości, raczej z poczuciem wstydu i zażenowania. Po co zajmuję profesorowi cenny czas? Z bliznami mogę żyć, a tacy jak Anna, bez żuchwy, po amputacji połowy twarzy, nie mogą. Czy to, co robię, nie jest nadużyciem? Nie jest. Muszę przecież wszystko jeszcze raz zobaczyć, przeżyć, przypomnieć sobie... Już leżę na stole operacyjnym, a wyrzuty sumienia ciągle mam. Może niepotrzebnie? - Połóż się wygodnie, rozluźnij się - mówi Ewa, tak jak kiedyś przed laty. Ukłucie i już nie mam nawet najmniejszych wyrzutów sumienia. Jest mi wszystko jedno. - Proszę wyciąć, ile się da, jak najwięcej, z obu stron... -mówię profesorowi, gdy już stoi przy mnie, przy stole. Nagle gryzę się w język. Przecież on wie, co i ile może usunąć. Już będę milczeć, nie odezwę się słowem. Zabieg trwa krótko, prawie bezbolesny. Gdy już jestem w sali, esemesem ślę wiadomość Wojtkowi: Już po zabiegu, już po wszystkim. Weronika Odpowiedź przychodzi natychmiast. Dzień dobry! Jak się czujesz! Leżysz czy chodzisz! Ja to Cię podziwiam. Absolutnie. Ale najprawdopodobniej jesteś stuknięta! Trzymaj się! Wojtek 308 * * * Dwa dni po zabiegu skarżę się Soni: - Popatrz! Prosiłam profesora o wycięcie blizn z obu stron za jednym zamachem, najwięcej, ile się da. A wyciął mi tylko z jednej strony! Nie wytrzymam! W ogóle mnie nie słucha! - Profesor pewnie zostawił sobie ciebie na jeszcze jedno posiedzenie - śmieje się Sonia. - O nie! Następnego posiedzenia na pewno nie będzie. Nigdy! To był naprawdę ostatni raz. Naprawdę - zarzekam się. I najgłębiej wierzę w to, co mówię. Tylko dlaczego Sonia wciąż się śmieje i patrzy na mnie z niedowierzaniem? * * * Już po zabiegu, już biegam, szwy pielenie się goją, a zgody na wejście na blok i na oglądanie operacji wciąż nie mam. Może profesor zapomniał o obietnicy? Trzeba posłużyć się starą, sprawdzoną tu metodą, czyli korespondencją. Gdy przed laty miewałam komplikacje i morze pretensji do całego świata, profesor, wtedy młody chirurg, był moją ofiarą. Żale, wątpliwości, zastrzeżenia przelewałam na papier, list adresowałam do niego. Zwykle pod koniec pisaniny, gdy już się zmęczyłam, gdy gasły emocje, wracał mi dobry nastrój, co znajdowało odbicie w korespondencji. Kończyłam ją zwykle dowcipem. Tasiemcowe listy zostawiałam na portierni szpitala. Adresat czytał je rano po przyjściu do pracy, i najczęściej prosił na rozmowę tego samego dnia po południu, po zabiegach. - Tu się wygoi, tu pojaśnieje, będzie dobrze - pocieszał i cierpliwie tłumaczył. Nigdy nie obruszył się na ton listu lub jego treść. Najczęściej zapamiętywał jedynie końcowe dowcipy. Nie ma rady, teraz też muszę napisać list. Szanowny Panie Profesorze! Czy Pan zapomniał, po co tu przyjechałam! Owszem, na zabieg także. Ale przede wszystkim po materiał do publikacji. Dla tego materiału dałam się pokroić. A jak postrzegają i doceniają moje poświęcenie wielcy tego świata, czyli Pan, wybitny chirurg, i Wojtek, ambitny wydawca! Obaj siedzicie w v/olny dzień, sączycie trunki, a ja piszę, tyram przy komputerze, zamknięta w szpitalnej izolatce. Potem, dla eksperymentu, kładę się na stół operacyjny. Pan nazywa mnie symulantką, 309 Wojtek osobą stukniętą. I to jest Wasz dowód uznania za moje poświęcenie i trud} Co mam o tym sądzići Proszę czym prędzej wydać zgodę na moje wejście na blok! Z poważaniem Weronika Jak dawniej list zostawiam na portierni. W poniedziałek rano jest reakcja. Jeszcze przed wizytą i śniadaniem młodziutka pielęgniarka wchodzi do sali z dobrą wiadomością: - Pan profesor prosi panią na blok zaraz po śniadaniu. A w dyżurce inne pielęgniarki szepczą: - Ta dziennikarka była na rozmowie u profesora. Musiała mu powiedzieć coś miłego, bo profesor bardzo się śmiał i ma świetny humor. My też będziemy miały dobry dzień. Niczego im nie wyjaśniam, niczego nie prostuję, nie mówię, że na żadnej rozmowie nie byłam. Kiedy sprawdzałam na profesorze skuteczność korespondencyjnych metod perswazji, ich jeszcze nie było na świecie. One mają po osiemnaście, po dziewiętnaście lat. Czy zrozumiałyby, o czym mówię? 310 * * * Dziś więc obejrzę nowoczesne instrumentarium, przyjrzę się nowym technikom operacyjnym. A nade wszystko zobaczę zabieg zmniejszania piersi Sylwii. Profesor nie lubi, gdy na bloku kręcą się osoby z zewnątrz. Ale już zrobił wyjątek dla telewizyjnych realizatorów filmu. Chodzili po bloku, filmowali trudne zabiegi, zrobili serial. - Tu wejdzie Jacek, a pani go zapyta: - „Jak się pan czuje, panie Jacku?". Jacek odpowie: - „Bardzo dobrze". Krysia z biura z rozbawieniem wspomina instrukcje, jakich udzielali jej realizatorzy filmu. Podczas emisji serialu, całe uzdrowisko siadało przed telewizorami. Wiele osób nie kryje zawodu. Film miał być o chirurgii plastycznej, a telewizja pokazała ckliwą opowieść o operacjach upiększających u starzejących się kobiet, które pragną usunąć zmarszczki, poprawić rysunek ust. Takich zabiegów tu się już nie wykonuje. To domena gabinetów prywatnych. Julia oglądała serial. Czekała na dokument. Telewizyjny przekaz także ją rozczarował. Po każdym odcinku telefonowała do mnie. Słuchałam jej komentarza. Jest surowym krytykiem. - Może ktoś z zewnątrz nie potrafi zrozumieć takich jak my, którzy tam trafiają? Może ktoś z zewnątrz nie jest w stanie udźwignąć tematu? A może nie da się sfilmować ani dramatu, ani rozpaczy, ani lęku przed zabiegiem i nadziei, z jaką wchodzi się na blok operacyjny? Może ktoś z zewnątrz nie jest w stanie zrozumieć radości, z jaką tacy jak my przez lata wracali do tego szpitala? Julia wierzy, że łatwiej emocje opisać słowem, niż pokazać kamerą. Czy odczucia, marzenia i nadzieje takich osób, jak ona, jak Sylwia, Anna, Marta, Piotr i ja w ogóle można przekazać w jakikolwiek sposób? - Napisz, opisz nasze przeżycia, może tobie się uda? Tobie musi się udać! Doping Julii bardzo mi pomaga. Ale budzi też niepokój. Czy jestem w stanie w pełni oddać nasze nadzieje i rozpacze, a także niezwykłe przywiązanie do tego szpitala i do ludzi, którzy tak bardzo pomogli nam w życiu? - Pisz, pisz, koniecznie pisz! - mówi Marta. Już jest babcią, wychowuje wnuka. Gdy syn był mały wymusił na niej powrót do męża. - Chcę mieć tatusia - prosił, gdy mąż zjawiał się przed szkołą i odprowadzał go do domu. Zdusiła w sobie gorycz, żal, zatarła przykre wspomnienia. Dobrze, niech się na powrót wprowadzi. - Z trudem wytrzymałam dziesięć miesięcy. Na początku było dobrze. Potem mąż znów zaczął pić, w jego życiu pojawiły się panienki. Nie godziłam się na to i wówczas kilka razy powtórzył: -„Popatrz w lustro, zobacz, jak wyglądasz, wtedy zrozumiesz, dlaczego rozglądam się za innymi kobietami". Bardzo szybko zdecydowała się na ostateczne rozstanie. To są jednak odległe wspomnienia. Marta może rozmawiać o nich swobodnie, bo tamte wydarzenia już jej zupełnie nie bolą. Mówi o nich tak, jakby dotyczyły innej osoby. Mąż nieżyje, teściowie nieżyją, z powodu pogarszającego się wzroku Marta jest na rencie. Wciąż ma kłopoty z oczami. Nosi soczewki. Widzi coraz gorzej. 311 312 - Zwilżam oczy sztucznymi łzami. Powieki znów mi się nie domykają. Skurczyły mi się przeszczepy na powiekach, stwardniały. - A masujesz je? Skóra musi być elastyczna. - Nie masuję. Myślisz, że trzeba? - Trzeba. Koniecznie trzeba. I to do końca życia. Blok operacyjny wydawał mi się kiedyś przestrzenny, duży, a dziś widzę, że jest mały, ciepły jasny, przytulny, niebiesko-biały. Jakby skurczył się, zmniejszył. Trzy sale operacyjne też są małe, nasycone aparaturą, jakiej kiedyś tu nie było. Sonia jest dziś moim przewodnikiem po bloku. Zna tu każdy kąt. - Kiedy zaczynałaś pracę? - Aż strach mówić. Trzydzieści lat temu. Przygotowała mi odpowiedni strój - czepek, maskę, bluzę, spodnie i chodaki. - W sali „A", gdzie zwykle byłaś operowana, mamy nowoczesne aparaty anestezjologiczne, endoskopy, nowy stół operacyjny. Mamy też rentgen do robienia zdjęć śródoperacyjnych, a monitory obok służą do kontroli tętna i oddechu pacjenta. Tu jest tor wizyjny z kamerą i podgląd dla nas. Gdy trwa kurs, szkolenie, gdy zjeżdża się wiele osób, goście z zewnątrz oglądają przebieg operacji na ekranie telewizora w sali na drugim piętrze. Na bloku nie może być zbyt wielu osób. - Możesz stać i oglądać operacje tylko z tej odległości. Nie wolno ci dotykać tego, co sterylne - mówi, gdy wchodzę na salę, gdzie już jest Sylwia. Sylwię operuje profesor. Siedzi przy stole, na którym leży uśpiona lekarka. Anestezjolog i pielęgniarka patrzą na monitor aparatury. Kontrolują oddech, tętno, ciśnienie i pracę serca. W sali skupienie i napięcie. Profesor specjalnym pisakiem rysuje trójkąt pod spodem piersi. Asystenci odpreparowali brodawkę i brązową obwódkę. Ten fragment wygląda jak łatka cieniutkiej, delikatnej, aksamitnej tkaniny. Aksamitną łatkę asystent wkłada do szklanego naczynia z solą fizjologiczną. Teraz profesor przesuwa chirurgiczny nóż elektrycz- ny wzdłuż zarysowanej linii. Końcówka noża wchodzi w głąb piersi jak w ciasto. Tnie i od razu przypala, zamyka światło naczyń krwionośnych. Zabieg jest prawie bezkrwawy. Ostrze noża zanurza się jeszcze głębiej, pod rozciętą skórą ukazuje się gruba warstwa żółtej tkania tłuszczowej. Profesor wycina fragment piersi w kształcie stożka, potem łapie dwoma szwami podstawę zarysowanego wcześniej, a teraz wyciętego trójkąta. Zaczyna się żmudne, precyzyjne zakładanie szwów od podstawy do szczytu piersi. Na koniec rysuje na szczycie nowej piersi kółeczko, asystenci milimetr po milimetrze wycinają skórę i w tym miejscu przyszywają brodawkę z brązową obwódką. W tym czasie w dwu innych salach chirurdzy plastycy operują dzieci. W jednej sztukują dziecku nieukształtowany paluszek przeszczepem kostnym z biodra. Kość już wycięta, teraz chirurg szlifuje wycięty fragment jak szlachetny kamień. Nadaje mu owalny kształt i wkłada pod skórę przykrótkiego paluszka. Wydłuża go. W następnej sali lekarz mozoli się nad zszyciem rozszczepu wargi i podniebienia u niemowlęcia. Rozszczepu nie da się zlikwidować w czasie jednego zabiegu. Dziecko jeszcze tu wróci. Maluchy są uśpione, nie czują bólu. Za kilka dni będą się śmiać, jakby w ogóle nie doświadczyły cierpienia. Ja jednak ciągle wracam do sali operacyjnej, gdzie leży Sylwia. Z trudem pokonuję wzruszenie i niezwykłe zdumienie. - To można tak bezkarnie wyciąć ponad kilogram tkanki tłuszczowej piersi i z pozostałej reszty ukształtować nową, piękną, jaką miewają dwudziestolatki? Popołudnie Sylwia przesypia. Następnego dnia nie skarży się na ból. - Pobolewa mnie, ale nie jest to ból dolegliwy. Znów ogarnia mnie zdumienie. Po odcięciu prawie połowy piersi od klatki piersiowej, co przecież widziałam, bo profesor trzymał ten fragment w ręce, następnego dnia nie czuje się bólu? Gdzie tkwi ta magiczna, wprost niewyobrażalna siła natury? Co sprawia, że odcięta i na powrót przyszyta część piersi zrasta się tak szybko? - Ma pani teraz piękną, kształtną, jędrną pierś. Widziałam na własne oczy. Można zzielenieć z zazdrości - mówię. Sylwia uśmiecha się, nie kryje radości. 313 Zaraz po zabiegu, na bloku operacyjnym, gdy jeszcze spała, pielęgniarki nałożyły jej stanik. W jednej muszelce biustonosza zmieściła się nowa pierś w opatrunku, w drugiej proteza. Gdy z pooperacyjnego uśpienia wracała do świadomości, w pierwszym odruchu dotknęła obu piersi. - Wiecie? - zwierza się następnego dnia. - Nagle wyobraziłam sobie, że chirurdzy zmniejszyli mi jedną i od razu zrekonstruowali drugą pierś. Jaka byłam szczęśliwa! Po kilku dniach Sylwia odchyla opatrunek. Obie chcemy zobaczyć, czy pierś naprawdę jest taka piękna, jak mówiłam. Kręcimy z podziwu głowami. Jest piękna. Nic a nic nie przesadziłam. W sobotę Sylwia wraca do domu. Już wie, że przyjedzie tu odtworzyć amputowaną pierś. Zdecydowała się. Ze szpitala odbiera ją mąż i dorosłe dzieci. - Nie przypuszczałam, że ten szpital jest takim radosnym, jasnym miejscem. Że budzi tyle nadziei i radości. Do widzenia. Może się tu jeszcze spotkamy? Obejmuje mnie serdecznie, ale dlaczego nagle płacze? Skąd, dlaczego te łzy? - Taka jestem szczęśliwa, taka szczęśliwa... - szepcze. 314 * * * Już mamy nowy rzut. W środę oddziały zapełnił tłum młodzieży. Młodzi dobiegają dwudziestki. Prawie wszyscy to „zajączki" -z jednostronnym lub obustronnym rozszczepem wargi i podniebienia. Przyjechali kolejny raz. Pierwszy raz chirurdzy pozszywali rozszczepy, gdy nastolatki były dziećmi. Teraz, gdy twarz ukształtowana, można tworzyć piękne profile i tam, gdzie trzeba, zarysować równą linię górnej wargi. „Zajączki" mówią niewyraźnie, ale w grupie czują się dobrze, bo wszystkie są tu z tego samego powodu. Młodzi przywieźli duże radio i taśmy, nastawiają głośno muzykę techno. Gromadzą się w jednej sali, zachowują tak, jak na dyskotece. Dziewczęta włożyły legginsy, getry i elastyczne dżinsy, które udają piżamy. Chłopcy noszą dresy. Pielęgniarki, niewiele starsze od nich, próbują wprowadzić na oddziale ład. Gdy ja byłam w wieku „zajączków", obowiązywała żelazna dyscyplina i szpitalny strój. Pan dyrektor nie tolerował „cywilnej" bielizny. Na oddziale obowiązywała cisza, spokój. Po tamtej atmosferze nie ma śladu. Świat się przecież zmienia. Nowe pokolenie także. Nie uciekaj w sen W mojej sali też już jest nastolatka - Emilka. Obyta ze szpitalem, chociaż pierwszego pobytu nie pamięta. Miała wtedy trzy miesiące. - Obustronny rozszczep wargi i podniebienia - stwierdzili lekarze. Bardzo młodzi wówczas rodzice Emilki rozpaczali. Drugie, bardzo oczekiwane dziecko urodziło się ze szczeliną w górnej wardze, jakiej w życiu nie widzieli. Nawet nie przypuszczali, że istnieją takie wady. Emilka ma teraz osiemnaście lat, za rok matura i wymarzone studia na budownictwie. W przyszłości chce projektować i budować domy. Tata jest technikiem budowlanym, córka zamierza wspiąć się oczko wyżej. Pogodna, uśmiechnięta, włosy splotła w długi, rudy warkocz, ułożyła się na łóżku i w lusterku ogląda swój nos. Zgrabny, prosty, z leciutko uniesionym koniuszkiem, widać tu rękę profesora. - Nos może być. Nawet mi się podoba. Ale dziurki w nosie mam nierówne. I to mnie denerwuje. - Nierówne? W którym miejscu? Przecież dziurek nie widać! Dziewczyna ma za sobą czternaście zabiegów, teraz czeka ją ciężka próba psychiczna. Lekarze przyszyją jej język do podniebienia, a gdy porządnie przyrośnie, za trzy tygodnie pobiorą z niego płat do załatania dziury w podniebieniu. Wieczorem, dzień przed zabiegiem, Emilka łyka luminal. Następnego dnia o piątej rano pielęgniarka przynosi kolejną tabletkę. Po dwu dawkach luminalu Emilka idzie na blok operacyjny spokojna, bez lęku, w końcu przyszycie języka nie jest niczym groźnym. Przygotowała notes i długopis. Po powrocie z bloku będzie z nami rozmawiała za pomocą notatnika. Przed zabiegiem Emilka opowiada o stresie, jaki przeżywa, gdy przechodnie, głównie młodzi chłopcy, przyglądają się jej na ulicy. 315 Pewnie widzą ślady po szwach na wardze, pewnie domyślają się, że ma dziurę w podniebieniu i że nie mówi wyraźnie. - Emilko! Może chłopcy dlatego zwracają na ciebie uwagę, bo im się podobasz? Nie wierzy. Wie, którym się podoba. Oni patrzą na nią zupełnie inaczej niż ci na ulicy. - Przecież u ciebie nic nie widać! Widać, widać. Jest o tym przekonana. - Wiesz, że poczucie inności masz zakodowane w psychice? W głowie? W myśleniu o sobie? - Naprawdę? To dlaczego nikt mi dotąd tego nie powiedział? Dwie doby po zabiegu Emilka odżywia się kroplówkami. - Nie mogę przełknąć śliny - pisze w notatniku. Po tygodniu, z przyszytym do podniebienia językiem, wychodzi ze szpitala. Nadał nie mówi. Wróci tu za kilka tygodni. Anna też już wychodzi. Stęskniona za Adasiem. I przerażona. Czy profesor przyjmie ją, jeśli kasa chorych uporczywie będzie odmawiać zapłaty za leczenie? Na razie przyjmuje ją, robi dla niej wyjątek. I Anna o tym wie. Jest dla niej jasnym punktem w szarym, tragicznym życiu. - Nie martw się. Napiszę o tobie reportaż. Może znajdziemy sponsora? Zobaczymy, jaki będzie odzew po publikacji. 316 * * * Odzew na reportaż jest wielki, wspaniały. Zareagowały setki czytelników. Chcą Annie pomóc. Tylko jak? - Zadzwonił Janek z USA. Będzie tam jeszcze pięć lat. Chce w Polsce kupić dom i prosi, bym w tym domu zamieszkała. Co robić? - Nie wiem, naprawdę nie wiem. Nie potrafię ci nic doradzić. - Napisał Mirek. Siedzi w więzieniu. Wyjdzie za kilka miesięcy. Widział moje zdjęcie w gazecie. Wyciął i przykleił je na ścianie. Pisze, że zakochał się we mnie. Co robić? - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Telefony prawie bez przerwy dzwonią do redakcji tygodnika, do Anny i do mnie. Napływają listy i drobne sumy. Życie Anny pojaśniało. Na krótko. Me jest prawdą, że nie płacimy za leczenie Anny. Płacimy, ponosimy wszystkie koszty. - Dlaczego urzędnicy opublikowali takie sprostowanie? Dlaczego kłamią? Ludzie telefonują do mnie i krzyczą do słuchawki: „Kłamczucha!". Anna płacze. Złudzeń i wiary, że nareszcie los jej sprzyja, starczyło zaledwie na kilka tygodni. Znów dotknęła ją klęska. - Dlaczego oni są tak okrutni? Dlaczego mi to zrobili? - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Dbaj o zdrowie. Nie poddawaj się. Musisz być silna. - Ale nie jestem! Nie śpię od tygodnia, znów schudłam, okolice przeszczepu zaognione, pewnie będzie stan zapalny, pojawi się ropa, kość wypłynie... Jak ja mam żyć, co robić? - Nie wiem, naprawdę nie wiem... Telefonował Janek z USA. Nie będzie domu, tylko trzypokojowe mieszkanie. W jednym pokoju ma zamieszkać Anna z Ada-siem, a w pozostałych on. - Zakpił sobie ze mnie. Myśli, że skoro nie mam żuchwy, skoro jestem okaleczona, to zgodzę się na każdą propozycję? Cóż warci są tacy mężczyźni? Telefonowali z więzienia. Mirek miał zawał. Leży na reanimacji. - Naprawdę nie mam już sił - płacze Anna. * * * Wigilia. Telefon Anny milczy. Boże Narodzenie. Anna przy telefonie. - Nie lubię Wigilii. Ludzie siedzą z bliskimi przy stołach, a ja? Nie mieliśmy z Adasiem tradycyjnej kolacji. Wyłączyłam telefon, żeby się odciąć od świata, żeby zapomnieć. Wcześnie poszliśmy spać. Nikt z życzeniami przecież do mnie nie przyjdzie. Nikt się opłatkiem z nami nie podzieli, nie przełamie...Wiem o tym. - Nie uciekaj w sen. Nie uciekaj w samotność od ludzi. To nie jest sposób na życie. - A znasz lepszy? To mi go opisz! 317 * * * Anna już po dwu kolejnych zabiegach. - Znów mam brodę! Na razie jeszcze nie do pokazywania. Ale już jest! Wiesz, jak się cieszę? Profesor dołożył chrząstkę spod żebra, linia żuchwy i brody wyraźnie zarysowana. Julia zna historię Anny z mojej opowieści. Zaprzątnięta teraz remontem domu na wsi. Dopiero co kupili z mężem całe gospodarstwo. Zamieszkają tam, wyprowadzą się z dużego miasta, pragną ciszy i spokoju. - Powiedz Annie, że będzie miała u mnie przytulisko. Niech przyjedzie z Adasiem. Tu, z dala od ludzi, powinna się dobrze czuć. - Powiedz Annie - mówi Marta - że musi być dzielna, musi się trzymać. Nie może się poddać. Jesteśmy jak mafia. Łączą nas nie interesy, lecz życiorysy. Do tej mafii dołączyły Emilka i Sylwia. - Już mam drugą pierś! Byłam w szpitalu przed miesiącem, profesor wstawił mi protezę. Jak ja tam wspaniale wypoczywam. Za miesiąc znów jadę. Nie mogłaby pani też przyjechać? Pomysł Sylwii jest bardzo kuszący. - Przyjedź, przyjedź! - prosi Anna. - Koniecznie za dwa miesiące. Wtedy ja też tam będę. - Została mi jeszcze malutka dziurka w podniebieniu. Jadę do szpitala za dwa tygodnie. Może pani też tam będzie? - pyta Emilka. 318 * * * Julia pojedzie do uzdrowiska relaksowo. Rzuci okiem na stary szpital, odświeży wspomnienia. Nie chce już żadnych zabiegów. Natomiast Marta buduje w sobie nowe nadzieje. Pojedzie prywatnie. Zamieszka w pensjonacie u zakonnic. Do profesora jedynie pójdzie i zapyta, czy nie dałoby się poprawić przeszczepów na powiekach. - Nie wiem, czy zgodziłabym się na operacje - mówi nagle. -Nie mam tyle odwagi, co ty. Ale może jeszcze można coś zrobić z moimi powiekami? Myślisz, że profesor mnie pozna? Przypomni mnie sobie? A ty? Będziesz się jeszcze operować? Tego właśnie nie wiem. Gdy ostatnio leżałam w szpitalu, Nor- man telefonował do domu. Odpowiadała mu cisza. Chyba coś podejrzewa. - Linia była uszkodzona. Przecież mam komórkę. Rozmawialiśmy wiele razy. Nic się szczególnego nie dzieje. Wszystko w porządku. Tylko mojej redakcji już nie ma. Gazeta splajtowała. - Naprawdę? I co teraz będzie? - Niemcy kupili tytuł, budują nowy gmach. Będą przyjmować dziennikarzy ze znajomością języka niemieckiego. Mam wielkie szansę. Ale teraz muszę na miesiąc wyjechać. Służbowo. Nie będzie mnie w domu. Nie denerwuj się. W porządku, nie będzie się denerwować. Wróci do Polski wcześniej, niż przypuszczał. Już za sześć miesięcy. Ma dla mnie niespodziankę. Odnalazł adres Marka. Chce, żebym przed jego powrotem do Polski odwiedziła Amerykę. - Na razie nie mogę. Mam inne, pilne zajęcia. Nie powiem mu przecież, że znów się zdecydowałam i że muszę wykorzystać jego nieobecność w kraju. Skierowanie na kontynuację leczenia w polanickim szpitalu już mam. Lekarka w kasie chorych powiedziała tak, jak poprzednio: - W pani przypadku? Z pani obrażeniami? Nie ma przeciwwskazań. I znów starannie postawiła stempel na nowej promesie. Tylko profesor jeszcze nic nie wie o mojej decyzji. A mnie wystarczyłoby niewielłde zygzakowate cięcie na lewym policzku. Zaledwie kilkanaście, no, może kilkadziesiąt szwów. Dla profesora to zupełny drobiazg. A dla mnie? Radość na następne lata. Chodzi więc o to drugie posiedzenie, o którym mówiła Sonia. I to już będzie ostatni raz. Naprawdę ostatni. Spis treści Rozdział I. Inaczej 6 Pułapka 7 Julia 16 Mężczyzna z fioletem 21 Taki pejzaż 26 Ręce 34 Doktor od cudów 37 Mamy cywilizację 45 Tato 47 Rozdziałll. Marzenia 54 Oswajanie lęków 54 Powrót 61 Mój nowy świat 66 Narkoza 70 Nożyczki 85 Pytania Piotra 91 Pomysł na patent 102 Powódź 105 Złe przeczucia 113 Twarze 123 Porażka 135 Pytania o miłość 142 Zapasy z losem 154 Dyplom 167 Rozdział III. Odmiana 172 Poprawianie świata 172 Radość jak może 183 Maria 189 Reeeweeelaaacja! 195 Norman 205 Witraże 218 Polonista Heinz 226 Telegram 233 Rozdział IV. Naprawdę 245 Niepokój 247 Cicha noc 254 Lęk 263 Napięcie 279 Reportaż 287 Epilog? 307 Nie uciekaj w sen 315