12893

Szczegóły
Tytuł 12893
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12893 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12893 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12893 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DAVID LODGE Letnie historie, zimowe opowieści. Wstęp Jedną z najbardziej wyraźnych różnic pomiędzy powieścią a opowiadaniem jest to, że w założeniu większości czytelników lektura opowiadania ma być zakończona za jednym posiedzeniem, podczas gdy lektura powieści odbywa się w sposób nieco bardziej swobodny i kapryśny - jej rytm wyznaczany jest przez okoliczności, bądź też nastrój samego czytelnika. Można powiedzieć, że zazwyczaj pełni niecierpliwości czekamy na koniec opowiadania, natomiast z powieścią rzecz ma się inaczej -tutaj koniec ulubionej książki przyjmowany jest ze smutkiem. Ta właśnie postawa czytelników mówi nam wiele o innych różnicach między tymi dwoma formami literackimi. Podczas gdy znaczenie powieści ma w sobie coś z otwartości i wielokształtności samego życia, opowiadanie ogniskuje się zwykle na jednej „sprawie", dokładnie wyjaśnionej na końcu, która może przyjmować postać nagłej zmiany w fabule, rozwiązania jakiejś zagadki albo chwili nagłego rozpoznania i wyostrzonej świadomości - czyli czegoś, co James Joyce, zapożyczając termin z religii, nazwał „epifanią". Większość powieściopisarzy ostrzy swoje autorskie zęby na opowiadania, a przyczyny tego stanu rzeczy są dość oczywiste. Jeśli opowiadanie jest nieudane, można pocieszyć się tym, że nie straciło się zbyt wiele czasu na jego pisanie, natomiast jeśli jest dobre, wówczas jego publikacja nie nastręcza większych trudności. Jednym z pierwszych płodów mojego pióra było właśnie opowiadanie, wydrukowane w szkolnym piśmie, gdy miałem szesnaście lat. Jednakże już w dwa lata później, w czasie moich letnich wakacji, napisałem powieść (której nikt litościwie nie wydał). Odkąd stałem się pisarzem wydawanym (po publikacji Kinomanów w 1960 roku) niewiele pisałem opowiadań, z czego jeszcze mniej przedostało się do druku. Bierze się to najprawdopodobniej stąd, że pomysły, które przychodzą mi do głowy, domagają się zazwyczaj bardziej obszernego potraktowania, co jest możliwe jedynie w powieści. Pisząc o swoich Opowiadaniach zebranych, Kingsley Amis nazwał je „odpryskami z pisarskiego warsztatu", a ja nie zawahałbym się użyć tego określenia w odniesieniu do składających się na niniejszy tom opowiadań. Powstawały one w różnych odstępach czasu, w okresie mniej więcej trzydziestu lat i można je zgrabnie podzielić na dwie grupy. Pierwsza z nich obejmuje opowiadania, których akcja rozgrywa się latem, tym czasie wakacji i wakacyjnych prac, które - wytrącając nas z codziennej rutyny - przynoszą niejednokrotnie zdumiewające rezultaty. Opowiadania drugiej grupy dzieją się w trakcie angielskiej zimy, pełnej tradycyjnych świąt i równie tradycyjnych niewygód. W niniejszym zbiorze układ opowiadań jest odzwierciedleniem następujących po sobie pór roku. Czytając je ponownie w kolejności, w jakiej powstawały, dostrzegłem uderzające podobieństwa, a także i różnice w stosunku do moich ówczesnych powieści. Najwcześniejsze z tych opowiadań, O człowieku, który nie chciał wstać, jest wyjątkowym zjawiskiem w mojej twórczości, ponieważ jego zakończenie nosi wyraźne piętno niesamowitości. Jednakże porusza ono temat, który podjąłem w mojej najnowszej powieści Terapia (1996), to znaczy problem depresji psychicznej. Napisałem to opowiadanie zimą 1965-1966 roku, w okresie silnego przygnębienia. Po części były to symptomy odrzucenia - rezultat euforii, jaką wywołał we mnie roczny pobyt w Ameryce jako wykładowca fundacji Harknessa, na który udałem się z żoną i dwójką dzieci, a po części gorzkie niezadowolenie z fatalnie zbudowanego, źle rozplanowanego i niedostatecznie ogrzewanego domu w Birmingham, do którego wróciliśmy. Do tego wszystkiego dochodziło jeszcze poczucie rozpaczy wywołane tym, że znalazł się lepszy dom, na który byłoby mnie stać. Jednym z charakterystycznych symptomów towarzyszących depresji (jak również stanom lękowym) jest to, że w momencie przebudzenia się ze snu zdajemy sobie sprawę z przyczyn tej sytuacji. Od takiej właśnie chwili w życiu bohaterów rozpoczynają się dwie moje powieści: British Museum w posadach drży i Fajna robota. Bezskutecznie pragniemy powrotu do stanu zapomnienia, który przynosi nam sen, i tak długo, jak tylko to jest możliwe, odwlekamy moment wstania. A jednak nawet jeśli wtulamy się w to ciepło i bierność nieodłączne od stanu uśpienia, to gdzieś w głębi duszy zdajemy sobie sprawę, że prędzej czy później i tak będziemy zmuszeni wstać i stawić czoło temu, co niesie nowy dzień. Oczywiste jest, w jaki sposób owo doświadczenie zaowocowało historią o człowieku, który nie wstał i którego niezadowolenie z własnego życia i przemożne pragnienie przebywania w ciepłym, przytulnym łóżku sprawiło, iż rzucił wyzwanie temu wszystkiemu, co sprawia, że koniec końców i tak wszyscy wstajemy. Opowieść rozpoczęła się jak coś w rodzaju ucieczki spełnionych marzeń, lecz w miarę pisania coraz częściej nachodziły mnie wątpliwości, czy owa fantastyczność sytuacji ma być konsekwentnie zachowana aż do końca, czy też nie. W pierwotnym zamierzeniu zakończenie opowiadania O człowieku, który nie chciał wstać różniło się od wersji, która ostatecznie ukazała się w druku. Nie mogę tutaj nic więcej zdradzać, nie psując jednocześnie lektury, jednak odsyłam zainteresowanych czytelników do szczegółowego omówienia tego oraz innych aspektów tekstu w eseju Wybór i przypadek w pracy literackiej - autoanaliza, wchodzącym w skład mojej książki The Novelist at the Crossroads (Powieściopisarz na rozdrożu, 1971). Wydaje mi się, że tło opowiadania Skąpiec, pierwotnie napisanego dla radia i przedstawionego przez BBC w latach siedemdziesiątych (nie pamiętam dokładnej daty) wymaga pewnych wyjaśnień dla czytelnika, który nie wychowywał się w kulturze brytyjskiej. Podczas dorocznego festiwalu Guya Fawkesa Anglicy świętują wykrycie i udaremnienie tak zwanego spisku prochowego - w roku 1605 jego uczestnicy, katoliccy ekstremiści, chcieli wysadzić w powietrze protestanckiego władcę, króla Jakuba I wraz z całym Parlamentem. Ktoś jednak zdradził spiskowców i piątego listopada jeden z nich, Guy Fawkes, został aresztowany w podziemiach Pałacu Westminsterskiego, gdzie przechowywał dwadzieścia baryłek prochu. Piąty listopada ogłoszono dniem ogólnonarodowego dziękczynienia za uratowanie monarchy i Parlamentu, a na pamiątkę tego wydarzenia Anglicy rokrocznie palą kukły konspiratorów (nazywanych „guyami") i puszczają sztuczne ognie. Do dziś w tym dniu, w prywatnych ogrodach i miejscach publicznych, odbywają się pokazy fajerwerków ku uciesze tych, z których znaczna część ma raczej mgliste pojęcie o historycznych korzeniach tego święta. Opowiadanie to oparte jest na pewnym wydarzeniu z mojego dzieciństwa, choć zakończenie jest całkiem fikcyjne. Zadecydowałem, że ze stylistycznego punktu widzenia będzie to jakby wycinek z życia Timothy'ego Younga, bohatera mojej powieści Alarm odwołany, mimo iż napisałem je nieco później. Podobnie jak powieść, opowiadanie to jest świadomym naśladowaniem pierwszych rozdziałów Portretu artysty z czasów młodości Jamesa Joyce'a i opowiadań o dzieciństwie z tomu Du-blińczycy. Moja pierwsza praca (1980) to kolejne opowiadanie oparte na pewnym fragmencie mojego życia. Chcąc wyraźnie podkreślić społeczną i ekonomiczną ironię tekstu, uczyniłem mojego dorosłego narratora bardziej socjologiem aniżeli krytykiem literackim, osadzając go zarazem w środowisku odmiennym od mojego. Ów złoty łańcuszek podtrzymujący sparaliżowaną wargę pana Hoskynsa zapożyczyłem od ojca jednego z moich szkolnych kolegów. Pamiętam, że byłem tym wtedy wyraźnie zafascynowany, a nigdy więcej nie widziałem u nikogo podobnego urządzenia. Podobnie jak Moja pierwsza praca, opowiadanie Tam, gdzie żar jest srogi (1987) nie wymaga chyba specjalnych komentarzy, gdyż sama narracja jest tak pomyślana, żeby odtworzyć otoczenie będące nieodwracalnie częścią przeszłości. W latach siedemdziesiątych brytyjskie biura podróży zaczęły reklamować wyjazdy grupowe dla osób w wieku od 18 do 30 lat, obiecując potencjalnym klientom, oprócz słońca, piasku i morza, również nieograniczone możliwości w sferze erotycznych przygód. Porównując (ironicznie, choć chyba trochę zazdrośnie) wizję przedstawianą przez reklamy ze wspomnieniami moich wakacji zagranicznych w latach studenckich, jeszcze przed nadejściem Ery Swobód, napisałem tego komicznego kadryla seksualnych frustracji dręczących czwórkę młodych Brytyjczyków, rozgrzanych gorącymi promieniami śródziemnomorskiego słońca. Temat opowiadania Hotel pod Cycami jest podobny, jednakże akcja rozgrywa się w latach osiemdziesiątych, a narratorem jest człowiek w średnim wieku. Otóż w 1985 roku wybrałem się wraz z żoną na krótką wyprawę na południe Francji, gdzie zatrzymywaliśmy się w rozmaitych miłych hotelach, z których każdy miał elegancki basen. Większość gości płci żeńskiej, opalająca się na brzegach basenów zwyczajowo zsuwała lub wręcz zdejmowała górną część kostiumu kąpielowego. Heteroseksualny Anglik z mojego pokolenia nie może pozostać nieczuły na podobne widowisko, choć oczywiście wedle zasad dobrego wychowania należy udawać, że niczego się nie zauważa. Jednym ze źródeł mojego opowiadania była zaduma nad paradoksalnym, niepisanym kodeksem wyznaczającym reguły odsłaniania kobiecych piersi w miejscach tego rodzaju. Innym było dziwaczne wydarzenie związane z Grahamem Greene'em. Znałem Greene'a już wcześniej, spotkaliśmy się dwukrotnie w Anglii i od czasu do czasu wymienialiśmy listy. Jego twórczość wywarła na mnie duży wpływ we wczesnej i późniejszej młodości, a sam autor był na tyle miły, iż wyraził się pochlebnie o dwóch moich powieściach. Zachęcał mnie do złożenia mu wizyty w jego domu w Antibes na południu Francji. Przy najbliższej sposobności, na początku wakacji, skorzystałem z tego zaproszenia. Przywitał mnie i moją żonę dżinem z tonikiem w swoim zadziwiająco skromnym mieszkaniu z widokiem na malowniczy port w Antibes, po czym zaprosił nas na lunch do niewielkiej restauracji portowej. Przez cały czas zabawnie i ze swadą opowiadał nam o swoim życiu i twórczości. Przeszło mi wówczas przez myśl, że powinienem na świeżo spisać swoje wrażenia z tego spotkania. Tak też uczyniłem i następnego dnia zabrałem się do pisania, siedząc nieopodal basenu hotelowego gdzieś w wiejskiej Prowansji, otoczony - jak zwykle - grupą obnażonych biustów. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, potężny podmuch wiatru przemknął przez hotel, przewracając krzesła, stoliki i parasole i porywając mój rękopis w powietrze. Wskoczyliśmy wraz z żoną do wynajętego samochodu i pędziliśmy za trzepoczącymi w powietrzu kartkami przez jakiś kilometr lub dwa, aż spostrzegliśmy, że opadają na jakieś drzewa i krzewy rosnące na wzgórzu na terenie wyglądającym na prywatny. Ruszyliśmy krętą drogą, która doprowadziła nas do wielkiego, rozsypującego się domostwa z werandą, na której, przy stole, siedziała jakaś kobieta zajęta pisaniem. Zacząłem odnosić wrażenie, że to wszystko sen, albo jakiś film Bunuela. Okazało się, że dom ten jest czymś w rodzaju pustelni dla paryskich uczonych, do których grona należała również owa kobieta. Była niezwykle czarującą osobą, a nasza opowieść bardzo ją ubawiła. Zaprowadziła nas na wzgórze, gdzie - jak widzieliśmy - wylądowały nasze kartki i ku naszemu zdumieniu odzyskaliśmy część z nich, wprawdzie nieco zabrudzonych, ale wciąż czytelnych. To przedziwne doświadczenie, połączone z moimi medytacjami na temat półnagich kobiet na basenach, złożyło się na opowiadanie Hotel pod Cycami (Hotel des Boobs). W języku angielskim jest to zapewne nieprzetłumaczalna gra słów: otóż w angielszczyźnie potocznej słowo „boob" oznacza pomyłkę albo gafę, a jednocześnie jest to wulgarne słowo na określenie kobiecej piersi. Pastorałka to najnowsze z zamieszczonych w tym tomie opowiadań. Została zamówiona przez BBC w 1992 roku i miała być przedstawiona w formie słuchowiska podczas przerwy w koncercie muzyki poważnej. Grupie pisarzy pokazano listę znanych symfonii i koncertów, a następnie poproszono ich o napisanie opowiadania mającego jakiś, nawet dość swobodny, związek z jednym z tych utworów. Ujrzawszy na liście VI Symfonię Pastoralną Beethovena, przypomniałem sobie jasełka, które napisałem, a następnie wystawiłem w kościele katolickim w mojej parafii, gdzie Pieśń pasterzy pojawiała się w tle, i zdecydowałem się napisać to opowiadanie. Dwa lata później wykorzystałem ten fragment w mojej powieści Terapia, oczywiście uprzednio zmieniwszy całość i wprowadziwszy nowe postacie. Czytelnicy o skłonnościach krytycznoliterackich być może z niejakim zainteresowaniem prześledzą podobieństwa i różnice między obydwiema wersjami tej samej historii.. David Lodge, Birmingham, 1996 Tam, gdzie żar jest srogi Dawno, dawno temu, w sierpniu 1955 roku, gdy jeszcze nawet wróble nie ćwierkały o pigułce i Erze Swobody, na wyspie Ibiza, która dopiero później miała zostać wykreowana na popularny brytyjski kurort, czwórka młodych Anglików toczyła niezręczne zmagania ze swymi seksualnymi potrzebami. W owym czasie Ibiza nadal pozostawała miejscem bezsprzecznie egzotycznym, której nazwę wyjeżdżający wczasowicz mógł później wspominać bez udawanego lekceważenia -w rzeczy samej mógł przez to uchodzić za łowcę przygód. Dla Desmonda, Joanny, Robina i Sally była to niewątpliwie przygoda. Des, Jo, Rob i Sal - tak się do siebie zwracali, gdyż mniej istotne sylaby ich imion dawno już odpadły w codziennym użyciu - zeszli się i dobrali w pary na balu pierwszoroczniaków, zorganizowanym w drugim tygodniu ich pobytu w typowym prowincjonalnym uniwersytecie. Czynnikiem, który sprawił, że cała czwórka spotkała się w tym podnieconym i niespokojnym tłumie młodzieży, było niewątpliwe powinowactwo chemiczne. Nie umieli stawić czoła seksualnemu współzawodnictwu, w którym uczestniczyło całe ich otoczenie, i dlatego każde z nich na wpół świadomie rozglądało się za miłym, dobrze prezentującym się towarzyszem płci przeciwnej, raz na zawsze rozwiązującym problem „z kim tu chodzić". Wybór był trafny. Podczas gdy ich rówieśnicy zmieniali partnerów z różną częstotliwością lub też pozostawali tak bardzo samotni i wyposzczeni, że wręcz bliscy byli zwariowania, gdy wokół nich chłopcy, którzy dostali kosza, topili swoje smutki w alkoholu, a porzucone dziewczęta wypłakiwały się w mankiety swoich nauczycieli, gdy boleśnie zrywano nader pochopne zaręczyny, a załamania nerwowe powalały wszystkich jak dżuma, bliźniacze związki Desmonda i Joanny oraz Robina i Sally trwały z błogą niewzruszonością: niezmienna, czwórgwiezdna konstelacja w tym rozszerzającym się i kruchym wszechświecie. Dziewczęta studiowały nauki humanistyczne, a chłopcy - chemię. Poza zajęciami tworzyli nierozłączny kwartet. Na drugim roku dziewczęta - ponieważ zezwalały na to przepisy uniwersyteckie - wynajęły kawalerkę, gdzie wieczorami cała czwórka posilała się i uczyła. O dziesiątej wypijano ostatnią filiżankę kawy, po czym przygaszano światło. Przez następne pół godziny (bo musieli zbierać się do swoich pokoi w internacie) obie pary kładły się na bliźniaczych otomanach dla odbycia wieczornej porcji pieszczot. Sytuacja nie pozwalała na nic innego, lecz taki układ całkowicie im odpowiadał. Joanna i Sally były dobrymi dziewczętami, a Desmond i Robin - rozważnymi młodymi ludźmi. Obydwie pary prawdopodobnie przeczuwały, że koniec końców się pobiorą, lecz podobna ewentualność była zbyt odległa, a zarazem zbyt realna, aby ją rozważać. Jeżeli wystarczą trzy osoby, aby powstał tłum, to w tym przypadku czwórka tworzyła prawdziwe towarzystwo*. W rzeczy samej bowiem, obie pary - nie przerywając pieszczot na wzmiankowanych otomanach - zazwyczaj prowadziły przez cały czas ożywioną rozmowę. Pracowali pełną parą, jako że zbliżały się egzaminy końcowe. Zamierzali jednak wynagrodzić sobie cały ten trud i zgrabnie zakończyć tę studencką karierę - jak to ujął Desmond - „szalonymi wakacjami na kontynencie, gdzieś z dala od utartych szlaków", przy czym koszty całej eskapady pokryć miały zarobki z miesięcznej pracy w fabryce mrożonek. Już chociażby sam fakt, że żadne z ośmiorga rodziców nie zgłosiło zastrzeżeń wobec powyższego planu, upoważnia do stwierdzenia, iż ci młodzi ludzie byli naprawdę odpowiedzialni i poważni. Najwyraźniej jednak nie przewidywali reakcji łagodnych, brytyjskich temperamentów w zetknięciu ze śródziemnomorskim klimatem. Było to dokładnie to, co Joanna - która przygotowywała między innymi jeden temat z Byrona - cytowała w czasie pobytu na Ibizie z wręcz obsesyjną częstotliwością: Co człek zwie miłostką, a porubstwem bogi, Częściej się przydarza tam, gdzie żar jest srogi. W tamtych czasach na Ibizie nie było lotniska. Wyczarterowany przez nich samolot typu Dakota, trzęsąc się niemiłosiernie, przewiózł ich do Barcelony, gdzie jeszcze tego samego wieczoru zabrali się łodzią płynącą na Baleary. Desmond i Robin usiedli na pokładzie, gdzie o świcie przyłączyły się do nich dziewczęta, po czym cała czwórka, wydając okrzyki zachwytu, obserwowała, jak z turkusowych wód Morza Śródziemnego z wolna wyłania się biała, stroma ściana miasta Ibiza. Posilając się bułkami z kawą w portowej kafejce, już czuli między łopatkami palące promienie słońca. Potem pojechali autobusem na drugi kraniec wyspy, gdzie już wcześniej zarezerwowali sobie miejsca w pensjonacie w nieco spokojniejszej miejscowości szczycącej się własną plażą. Początkowo byli w zupełności usatysfakcjonowani pływaniem, opalaniem się tudzież innymi, niewyszukanymi rozrywkami, które zapewniało im to miejsce, a wymienić tu należy kafejki i bodegi*, gdzie alkohol był wręcz idiotycznie tani, sklepiki sprzedające jaskrawe wyroby wiklinowe i skórzane oraz instytucje noszące dość pretensjonalne miano „klubów nocnych", gdzie za cenę butelki słodkiego, hiszpańskiego szampana można sobie było potańczyć na betonowej posadzce w takt skocznej muzyki granej przez trzyosobową kapelę, a także od czasu do czasu podziwiać amatorski, choć pełen animuszu pokaz tańca flamenco. Młodzi ludzie zachowywali typową dla siebie przyzwoitość oraz życzliwość w obejściu, a właścicielka pensjonatu, która początkowo przyglądała się im z niejaką podejrzliwością, teraz promieniała w uśmiechu, gdy schodzili na dość monotonne, choć całkiem przyzwoite posiłki: zupę, rybę lub cielęcinę, frytki, sałatki i melony. Można uznać, iż utrata niewinności nastąpiła w momencie, gdy każde z nich zdało sobie sprawę ze wzrostu swej atrakcyjności fizycznej. W ciągu kilku zaledwie dni południowe słońce wypaliło całą bladość - efekt długiej nauki i pracy w fabryce - i teraz przeglądali się w sztucznie barwionych lustrach sali balowej pełni ekscytacji i przyjemnego zaskoczenia. Jakżeż byli przystojni, jakżeż piękni! Jak atrakcyjnie wyglądała pełna piegów opalenizna Joanny na tle jej pojaśniałych od słońca włosów, jak zgrabnie prezentowały się brązowe nogi i ramiona Sally przy jej żółtym kostiumie, jak zgrabnie i męsko wyglądali obaj chłopcy na plaży albo ubrani w wieczorowe stroje, na które składały się białe koszule i szykowne, lekkie, marynarskie spodnie. Zresztą rytm hiszpańskiego dnia sam w sobie stanowił zachętę do zmysłowego rozluźnienia. Wstawali późno, spożywali śniadanie i ruszali na plażę. Około drugiej wracali na lunch, który nie obywał się bez znacznych ilości wina. Potem udawali się na sjestę do swoich pokoi. O szóstej, umyci i przebrani, wypijali aperitif i szli na przechadzkę. Kolację jadali o ósmej trzydzieści, a później znów wychodzili, zanurzając się w aksamitnie miękką śródziemnomorską noc. Zatrzymywali się nieodmiennie w ulubionej winiarni, gdzie - siedząc przy surowym, drewnianym stole - przykładnie smakowali każdy gatunek alkoholu znany mieszkańcom Balearów. Do pensjonatu wracali po północy, trochę niepewnym krokiem, chichocząc i uciszając się wzajemnie na schodach. Szli do pokoju dziewcząt, gdzie Joanna przygotowywała im kawę instant, używając do tego celu niewielkiego urządzenia elektrycznego, które wkładało się do kubka z wodą. Potem oddawali się pieszczotom na swoich łóżkach. Jednakże okresem, który najżywiej kojarzył się im z erotycznym podnieceniem, był właśnie czas sjesty, gdy leżeli w bieliźnie na łóżkach, opici i najedzeni, senni lecz rzadko śpiący, oszołomieni upałem, który uderzał w zamknięte okiennice - bezwładne, uległe naczynia pełne lenistwa i żądz. * Pewnego popołudnia Desmond i Robin leżeli na łóżkach w samych slipach. Robin apatycznie kartkował stary egzemplarz pisma „New Statesman", który zabrał z domu, a Robin wbijał szeroko otwarte oczy w zamknięte okiennice, przepuszczające przez swoje szpary słońce jak roztopiony metal, gdy rozległo się pukanie do drzwi. To była Sally. - Jesteście przyzwoici? Robin odpowiedział: - Nie. - Na golasa? - Nie. - Jak tak, to może być. Sally weszła do pokoju. Żaden z chłopców nie zrobił nawet ruchu, żeby się zasłonić. W tym upale wymagałoby to zbyt wielkiego wysiłku. Zresztą jeśli chodzi o Sally, to pod pożyczoną od Robina koszulą, którą nosiła z niewątpliwą nonszalancją, wyraźnie widać było majtki. - Czego chcesz? - Towarzystwa. Jo śpi. Posuń się. Sally usiadła na łóżku Robina. - Au! Uważaj, skóra mnie piecze! - powiedział. Desmond zamknął oczy i przez chwilę przysłuchiwał się szeptom, chichotom, szuraniu i poskrzypywaniu sąsiedniego łóżka. - Nie wiem, czy raczyliście zauważyć - powiedział wreszcie. - Ale usiłuję uciąć sobie drzemkę. - To idź się połóż w moim łóżku - odrzekła Sally. - Tam jest cicho. - Świetna myśl - powiedział Desmond, wstając i wkładając płaszcz kąpielowy. Gdy wyszedł, Sally zachichotała. - Co? - spytał Robin. - Jo jest goła. - Całkiem? - Jak święty turecki. Desmond zapukał do pokoju dziewcząt. Nikt nie odpowiedział, więc wsunął głowę przez drzwi. Joanna spała odwrócona do niego plecami. Jej pośladki, białe w porównaniu z resztą opalonego ciała, lśniły bladym blaskiem, jak bliźniacze księżyce w tym zasłoniętym okiennicami pokoju. Pośpiesznie zamknął drzwi i stał nieruchomo na korytarzu z bijącym sercem. Potem zapukał jeszcze raz, tym razem mocniej. - Co? Kto tam? - To ja, Des. - Chwila. No dobra, chodź. Wszedł. Joanna leżała okryta prześcieradłem. Była zaczerwieniona, a włosy miała przyklejone do spoconego czoła. - Trzeba już wstawać? - spytała. - Nie. Rob i Sal dokazują w pokoju, więc przyszedłem na sjestę tutaj. - Aha. - Może być? - Rozgość się. Desmond położył się na łóżku Sally jak żołnierz stojący na warcie. - Nie wyglądasz na specjalnie rozluźnionego - zauważyła Joanna. - Mogę się położyć z tobą? - Dobra. - W mgnieniu oka był już przy niej. - Tylko pamiętaj: nie podnoś prześcieradła - dodała. - Dlaczego? - Nie mam nic na sobie. - Naprawdę? - Straszny żar. - Straszny, prawda? - Desmond zdjął płaszcz kąpielowy. - Tak oto się złączyli w grupę staroświecką... -Co? - Półnagą, czułą, naturalnie grecką. - Joanna lekko się zarumieniła. - Byron. - Znowu? Facet z ikrą, co nie? - Tak, w sumie chyba tak. - Tak jak ja - powiedział Desmond z samozadowoleniem, głaszcząc Joannę przez prześcieradło. Następnego dnia po lunchu, przed rozejściem się do swoich pokoi na poobiednią drzemkę żadne z nich nie potrafiło ukryć zakłopotania. Potem Desmond powiedział do Robina: - Może dzisiaj też pójdziesz do Sally? -I kilka minut później Robin i Joanna minęli się na korytarzu, ubrani w płaszcze kąpielowe i wstydliwie uśmiechnięci. To samo powtórzyło się następnego dnia i następnego. Późnym wieczorem usiedli w ciszy i zamyśleniu przy kawie. Ich grupowe pieszczoty przekształciły się teraz w mechaniczny rytuał: przecież popołudniami smakowali znacznie silniejszych rozkoszy. A potem trudno im było zasnąć w gorących, ciemnych sypialniach. - Des... -Mmm? - Czy ty kiedyś, no wiesz...? - Co? - No, robiłeś to z dziewczyną? Po dość długiej pauzie Desmond odpowiedział: - Nie wiem. Robin usiadł na łóżku: - Słuchaj, tak czy nie? - Próbowałem raz, ale nie sądzę, że zrobiłem to jak trzeba. - Co, ty i Jo? - O Boże, nie! - Więc z kim? - Już nie pamiętam jak miała na imię. To było kilka lat temu, byliśmy na obozie skautowskim w Yorkshire. Nocami przychodziły jakieś dwie miejscowe dziewczyny i łaziły wokół obozu. Z takim jednym chłopakiem wybraliśmy się z nimi na nocny spacer. Naraz ta, która była ze mną, powiedziała: „Jak chcesz, możesz mnie przelecieć". - O bogowie - westchnął Robin z zazdrością. - Ziemia była rozmoknięta, więc oparliśmy się o jakieś drzewo. Cały czas ślizgałem się na korzeniach i za cholerę nic nie widziałem. Jak było po wszystkim, to powiedziała: „No cóż, chłopcze, medalu to byś za to nie dostał". Robin zaśmiał się głośno i z ulgą. - A ty? - spytał Desmond. Robin znów pomarkotniał. - Nigdy. - A czemu pytasz? - To przez te popołudnia z Sally. Na głowę mi się rzuca. - Wiem. Wczoraj niemal poszliśmy na całego. - My też. - Może trzeba by o tym poważnie pomyśleć. - Cały czas o tym myślę. - Mam na myśli zabezpieczenia. - Tak, rzecz jest ryzykowna. - Ryzykowna? - Pewnie nie przywiozłeś ze sobą tych no, jak to się mówi...? - Gumek? - No. - Ja? - No, osoba z twoim doświadczeniem... - Jakim doświadczeniem? - Skautowskim. - Nie wygłupiaj się. - No to co robimy? - Może poszukamy w sklepach? - Hmm - mruknął Robin powątpiewająco. - Katolicki kraj, no wiesz. To jest pewnie nielegalne. A właśnie, jak się to nazywa po hiszpańsku? - Zajrzyjmy do rozmówek. - Świetny pomysł. - Robin wyskoczył z łóżka i włączył światło. Obydwaj pochylili głowy nad Rozmówkami hiszpańskimi dla turystów. - Pod czym to będzie? - Zobacz rozdział „W aptece". Albo „U fryzjera". - O tak - powiedział Robin gorzko po kilku minutach pełnej skupienia lektury. - Wszystko tu mają, nawet „Mam bąble na stopach" i „Poproszę o szampon do suchych włosów", ale gdy przychodzi do czegoś, co naprawdę może być potrzebne... - Poczekaj - przerwał Desmond. - Nie popatrzyliśmy jeszcze na rozdział „Wizyta u lekarza". Jest tu taki ogólny zwrot, który się zaczyna „Boli mnie...". Może dałoby się to jakoś zaadaptować? - Nie - odparł Robin, zgasił światło i po omacku powędrował do łóżka. Nieco później ocknął się i ujrzał nad sobą światło i oczy Desmonda, który potrząsał nim gwałtownie, sycząc: „New Statesman". -Co? - Twój numer „New Statesmana". Na końcu są reklamy Towarzystwa Planowania Rodziny. Robin obudził się od razu. - Des, jesteś genialny - powiedział. Po chwili jednak dodał: - Ale nie będzie czasu. - Wszystko przemyślałem. Jeśli wyślemy jutro, powinny dotrzeć tu w ciągu tygodnia. - To prawie na styk. - A masz lepszy pomysł? Nie miał. Znaleźli to ogłoszenie w piśmie „New Statesman", ale była tam tylko mowa o darmowym katalogu. Ponieważ nie znali ceny ani określenia na to, co było im potrzebne, mieli trochę kłopotu z wypisaniem zamówienia. Wreszcie jednak skończyli. Załączając pieniądze, postanowili wysłać trochę więcej. - Napiszmy, że reszty nie trzeba - powiedział Robin. - Może to przyśpieszy sprawę. Tymczasem jednak po drugiej stronie korytarza trwała rozmowa, która ostatecznie udaremniła ich wysiłki. Dziewczęta powiedziały im wszystko następnego ranka na plaży. - Jo i ja odbyłyśmy wczoraj w nocy poważną rozmowę - powiedziała Sally. - I obie zgodnie doszłyśmy do wniosku, że trzeba z tym skończyć, zanim będzie za późno. - Z czym skończyć? - zapytał Robin. - Dlaczego? - spytał Desmond, który nie widział sensu udawać, że nie wie, o co chodzi. - Dlatego, że tak nie można - odparła Joanna. - Wszyscy dobrze o tym wiemy. W czasie lunchu obaj chłopcy byli obrażeni i wcale się nie odzywali. Potem w ponurych nastrojach udali się na popołudniową sjestę do swoich pokoi, a dziewczęta do swoich. - Ojej - powiedziała Sally. - Mam nadzieję, że to nie popsuje nam całych wakacji. - W tej chwili najbardziej potrzeba nam zmiany scenerii - stwierdziła Joanna rozsądnie. - Może pojedziemy jutro do Ibizy? Więc następnego dnia pojechali autobusem do miasta. Na nadbrzeżu zebrał się niewielki tłum, który obserwował luksusowo wyglądający, czarny jacht. Robin dosłyszał nazwisko słynnego gwiazdora filmowego. - Oo! - powiedziała Sally. - Chodźcie, poczekamy, aż zjawi się na brzegu. Stali tam przez dłuższą chwilę, lecz gwiazdor się nie pojawił. Przez chwilę tylko jakaś młoda, dobrze zbudowana kobieta przyglądała im się dumnie z luku, by po chwili zniknąć w środku. - Nic dziwnego, że się mu nie chce wychodzić - powiedział Desmond. - Chodźmy już, nudzę się - stwierdziła Joanna. Wędrowali tu i tam po starym mieście, starając się za wszelką cenę unikać przerażających kalek, żebrzących na każdym rogu. Przemierzywszy niezliczoną liczbę stromych, smrodliwych uliczek, obwieszonych girlandami schnących ubrań, znaleźli się na przedpiersiu czegoś w rodzaju fortecy, skąd rozciągał się widok na port. Wewnątrz mieściło się niewielkie muzeum archeologiczne, posiadające w swoich zbiorach krzemienie, skorupy, trochę monet i rzeźb. Joanna i Sally poszły do toalety. Sally wyszła pierwsza, nieco wstrząśnięta tym doświadczeniem, i znalazła obu chłopców wpatrzonych w szklaną gablotę. - Coście tam wypatrzyli? Robin uśmiechnął się głupawo. - Chodź, zobacz. W gablotce znajdowały się maleńkie, nieporadnie wyrzeźbione figurki z ogromnymi narządami płciowymi: olbrzymimi fallusami, sterczącymi piersiami i pobrużdżonymi, rozdętymi brzuchami. - Och - powiedziała Sally, patrząc na nie obojętnie przez chwilę. - Ciekawe, że wystawiają coś takiego w muzeum. - A co to jest? - spytała Joanna, przyłączając się do nich. Desmond zrobił jej miejsce: - Takie tam od płodności - odparł. - Jakoś nie udaje się nam oderwać od tego tematu - zauważyła Joanna, opuszczając muzeum. Gdy schodzili ze wzgórza, chłopcy trzymali się z tyłu, coś do siebie chichocząc. Przez pozostałą część dnia i cały następny dzień Desmond z Robinem trzymali się razem i zostawiali dziewczęta samym sobie, dając do zrozumienia, że jeśli tak ma wyglądać sjesta, to pozostała część dnia będzie dokładnie taka sama. Dziewczęta były niespokojne i nieszczęśliwe, gdyż właściwie odczytały ten sygnał. Podczas kolacji Robin i Desmond dyskutowali z ożywieniem o molekularnej strukturze gliny i jej możliwym zastosowaniu do ustalenia wieku tych tam od płodności, a później, w bodedze, kontynuowali ten sam temat w związku z likierem Green Chartreuse. Dwóch młodych Amerykanów w jaskrawo kolorowych bermudach zapytało grzecznie, czy mogą się przysiąść do stolika, ponieważ w barze jest tłoczno, a gdy usiedli, zaraz zostali wciągnięci do rozmowy. Robin i Desmond ze swadą opisywali wszystkie szczegóły skarbów zgromadzonych w muzeum w Ibizie, a dwaj młodzi Amerykanie szczerzyli zęby do dziewcząt. - Tak dłużej być nie może - powiedziała Sally tej nocy. - Ale nie możemy przecież zmienić zdania - odrzekła Joanna. - No tak czy nie? - Cały czas się nad tym zastanawiam - powiedziała Sally. - Wszystko byłoby inaczej, gdybyśmy byli zaręczeni. - Tak - potwierdziła Joanna w zamyśleniu. - Całkiem inaczej, prawda? Tak więc następnego dnia obie pary się zaręczyły. Oczywiście nieoficjalnie - chcieli to zrobić po powrocie do domu i poinformowaniu rodziców - lecz wszystko odbyło się tak, jak należy. Każda z dziewcząt wybrała sobie niedrogi pierścionek („odtąd na zawsze") na straganie na rynku i nosiła go z dumą na serdecznym palcu. Wieczorem udali się na uroczystą kolację do restauracji, w przerwach między daniami trzymali się romantycznie za ręce. Poznani wcześniej młodzi Amerykanie, którzy przypadkowo znaleźli się w tej samej restauracji, zauważyli pierścionki i złożyli gratulacje. - Jestem tak szczęśliwa, że zdecydowaliśmy się na te zaręczyny - powiedziała Joanna do Desmonda następnego popołudnia. - A ty, Des? - O tak. - I nie tylko dlatego, że możemy spędzać wspólnie sjestę? - Oczywiście, że nie. Teraz wszystko jest inaczej, gdy już jesteśmy definitywnie zaręczeni. To znaczy przedtem nigdy nie byłem całkiem pewien, czy nie robimy tego dla przyjemności. Ale teraz wiem, że to z miłości. - Dla przyjemności też. - O tak, dla przyjemności też. Och, Des! - Och, Jo! - O Boże - wymamrotała Sally i odwróciła wzrok. - Wyglądasz dokładnie tak jak ten tam od płodności. - Bo i tak się czuję - powiedział Robin. Nie minęło jednak wiele czasu, nim zdali sobie sprawę, że bynajmniej nie rozwiązali dręczącego ich problemu, lecz jedynie podnieśli cenę jego rozwiązania. Wciąż wisiało nad nimi jedno nieuchronne pytanie i wisiało tak przez większą część dnia, ponieważ roztrząsali je do późnych godzin nocnych. - Sal? - Tak? - Wczoraj o mało tego nie zrobiliśmy. - My prawie codziennie o mało tego nie robimy. -Nie, aleja naprawdę. Powiedziałam Desowi: „Jeśli tego chcesz, nie będę umiała cię powstrzymać". - Ojej i co? - Cóż, on był taki słodki. Powiedział: „Policzę do dziesięciu, a ty to przemyśl", po czym wstał i usiadł na sąsiednim łóżku. - I? - Kiedy skończył liczyć, jakoś doszłam do siebie. - Nie żałujesz, że nie liczyłeś szybciej? - spytał Robin. - Chyba nie - odparł Desmond. - Sam jakoś otrzeźwiałem. Zacząłem myśleć: „A co by się stało, gdyby Jo zaszła w ciążę?" Chodzi mi o to, że nie jesteśmy wcale bliżej małżeństwa niż tydzień temu. - Już najwyższy czas, żebyśmy dostali tę przesyłkę z „New Statesmana" - powiedział Robin. - Zostało niewiele czasu. - No cóż, tak czy inaczej zostało już niewiele dni - powiedziała Joanna. - Będzie łatwiej, gdy wrócimy do Anglii. - Tak, za granicą wszystko wydaje się inne. - Co człek zwie miłostką, a porubstwem bogi... - To byłby zwykły seks, a nie żadne porubstwo - powiedziała Sally, która powoli zaczynała mieć dość tego cytatu. Następnego dnia Desmond otrzymał przesyłkę: czystą, brązową kopertę i poszedł z nią do pokoju, a za nim ruszył Robin. - Nic tam w środku nie ma - powiedział ponuro Desmond. - Przecież czuję. Rozerwał kopertę, z której wyjął list i swój czek. - Niech to szlag trafi! - Co tam piszą? - „Z przykrością informujemy, że obowiązujące przepisy zabraniają nam wysyłania towarów do Republiki Hiszpańskiej". - A nie mówiłem? - powiedział Robin. - To kraj katolicki. - Faszystowskie świnie - zaczął Desmond. - Inkwizytorzy. Państwo policyjne. - Z pełną świadomością wpadał w coraz większą wściekłość. - Klechokraci! Hipokryci! - Wychylił się z okna. - Do diabła z Franco! Niech żyje sir Walter Raleigh! - Słuchaj, uspokój się! Dwaj młodzi Amerykanie, którzy akurat przechodzili ulicą, spojrzeli w górę ze zdumieniem. Desmond pokiwał im ręką. - Rob - rzucił przez ramię. - Ciekawe, czy oni to mają. - Oni to mają - powiedziała Sally do Joanny tej nocy. - Wiem. - Jo, musimy trzymać się razem. - Tak. - Dlaczego nie? — spytał Robin. - Przecież to zupełnie bezpieczne. - Nie wątpię - powiedziała Sally. - Ale... - Ale co? - Cóż, myślę, że powinniśmy zachować coś na okres po ślubie. - Ale od ślubu dzieli nas jeszcze wiele lat. - Tym bardziej. - Pewnie myślisz, że bym cię nie szanował - powiedział Desmond. - Po tym wszystkim. - Nie, Des, to nie o to chodzi. - Jeszcze bardziej bym cię szanował. Za odwagę, z jaką bronisz swoich przekonań. - Ale ja nie mam żadnych przekonań. Po prostu tak czuję. Że potem byśmy tego żałowali. Desmond westchnął i odwrócił się od niej. - Jestem tobą rozczarowany, Jo. - Myślisz, że jesteśmy nierozsądne? - spytała Joanna tej nocy. - Wydaje mi się, że to oni są nierozsądni - powiedziała Sally. - Właściwie cały czas im ulegamy. - Trzeba przecież gdzieś wyznaczyć granicę. - Właśnie. - Pewnie jednak z chłopakami jest inaczej. - Rob mówi, że to zupełnie tak, jakby ktoś próbował zatkać palcem kran, z którego leci woda - powiedziała Sally. Leżąc w ciemnościach, dziewczęta rozmyślały w milczeniu nad tym obrazowym porównaniem. Joanna wachlowała się prześcieradłem: - Wydaje się, że jest goręcej niż zwykle - powiedziała. Ponieważ wakacje zbliżały się do końca, panujące między nimi napięcie wzrosło i znalazło ujście w rozwiązłych rozmowach. Teraz już żadne z nich nie zadawało sobie nawet trudu, aby przestrzegać zasady, że pożycie intymne każdej pary jest jej prywatną sprawą. Wszystkie problemy wyciągano na światło dzienne i omawiano - na plaży, w czasie posiłków, przy drinkach - ze swobodą i wyrafinowaniem, które zdumiewało ich samych. - Sądzę, iż wszyscy zgadzamy się z tym, że nie ma żadnej specjalnej cnoty w dziewictwie jako takim - mawiał Robin z miną przewodniczącego, który wyczuwa nastrój zebranych, a cała trójka przytakiwała z mądrymi minami. - Ba, można nawet powiedzieć bez wahania, iż rzeczą bezsprzecznie pożądaną jest zdobycie doświadczenia seksualnego przed ślubem. - Zasadniczo się zgadzam - stwierdziła Sally. - Rzecz w tym, że jeśli żadna strona nie wie dokładnie, co tak naprawdę trzeba robić, to może się z tego zrobić straszne zamieszanie. Bo dlaczego dziewczyna ma być zawsze tą niewinną? To nic nowego. - Ale czy nie uważasz, że to wielka szkoda, jeżeli nie ma już nic, czego można by oczekiwać po ślubie? To znaczy jeśli ślub jest tylko zalegalizowaniem tego wszystkiego, co było do tej pory? - spytała Joanna. - Problem polega na tym - odezwał się Desmond - że przywiązujemy się do ludzi, z którymi mamy się pobrać, jeszcze zanim mamy szansę na zdobycie doświadczeń seksualnych z kimś zupełnie innym. - Wiesz co, Des, zgrabnie to ująłeś - powiedziała Sally. Wydawało się, że oto powróciły dawne czasy: nastąpiło odrodzenie ich koleżeństwa z czasów studenckich. Znów zaczęły się długie nocne dyskusje przy kawie. Ale dopiero ostatniej nocy musieli zmierzyć się z tym, co stanowiło jedyne rozwiązanie dręczącego ich problemu. W momencie gdy Desmond ujął rzecz w słowa, całe towarzystwo siedziało na łóżkach w pokoju dziewcząt, rozgrzane alkoholem spożytym tego wieczoru (w ilości większej niż zwykle, gdyż wszyscy zaczynali szastać posiadanymi pesetami). - Odnoszę wrażenie - powiedział, mieszając fusy od kawy w kubku do mycia zębów - że jeśli chcemy zdobyć doświadczenie, a nie chcemy wyprzedzać tego, co będzie w małżeństwie, oczywiście przy założeniu, że nie mamy zamiaru zadawać się z ladacznicami czy żigolakami... - Oczywiście, że nie - powiedziała Sally. - Cóż za odrażający pomysł - wtrąciła Joanna. - To pozostaje wtedy tylko jedno wyjście. - Znaczy zamiana? - spytał Robin. - Mhm - mruknął Desmond. Ku jego zdumieniu nikt się nie roześmiał. Obrzucił ich szybkim spojrzeniem. Żadne nie spojrzało mu w oczy, ale pod ich spuszczonymi powiekami błyszczała chytra lubieżność dzieci, które pozostawiono zbyt długo same w pustym domu w deszczowe popołudnie. Jakieś dwie godziny później Sally zapukała do pokoju, który dzieliła z Joanną. Robin otworzył niemal natychmiast, blady i z obłędem w oku. - Skończyłeś? - wyszeptała Sally. Przytaknął głupawo i usunął się, żeby ją wpuścić. Unikała jego spojrzenia. - Dobranoc - rzuciła i niemal wypchnęła go na korytarz. Gdy zamykała drzwi, wciąż jeszcze tam stał i patrzył na nią. W pokoju Joanna płakała cicho w poduszkę. - O Boże - powiedziała Sally - nie mów, że to zrobiliście. Joanna usiadła. - A wy nie? - Nie. - Och, Bogu dzięki! - Joanna znów wybuchnęła płaczem. - My też nie. - No to dlaczego płaczesz? - Myślałam, że ty i Des... Tak długo tam byliście. - Czekaliśmy na was. Des wręcz szalał. - Biedny Des. - Naprawdę nie wiem, jak możesz go znieść. - Rob był jak zwierzę. - Naprawdę? - W głosie Sally brzmiało zadowolenie. - Och, Sal, co się z nami dzieje? Jak to się stało, że coś tak strasznego mogło nam przyjść do głowy? - Nie wiem - odrzekła Sally. - Może to przez to miejsce. Porubstwo, żar i te sprawy. - Mówiłaś, że to nie jest cudzołóstwo - prychnęła Joanna. - Tym razem byliśmy od tego tylko o krok - powiedziała Sally. Gdy Robin wrócił do pokoju, Desmond siedział w ciemnościach i palił papierosa. Robin rozebrał się po cichu i położył się do łóżka. - W porządku? - spytał Desmond i odchrząknął. - Tak - odparł Robin. - A u ciebie? - Świetnie. - I dodał po chwili: - To znaczy, że wszystko poszło dobrze? - Tak. Myślałem, że o to właśnie ci chodzi. - Aha. - Czy to o tym myślałeś, kiedy po raz pierwszy powiedziałeś: „Świetnie"? - Tak. - Tak właśnie myślałem. I to miałem na myśli. - Aha. - Desmond zgasił papierosa. - No to dobrej nocy. - Dobranoc. Obrócili się tyłem do siebie, a przodem do ścian i leżeli z otwartymi oczami, targani zazdrością i nienawiścią. Następnego ranka wstali i ogolili się we wrogim milczeniu. Przed zejściem na śniadanie obaj potajemnie wyrzucili nie otwartą paczkę prezerwatyw. Atmosfera w czasie posiłku była napięta. Joanna i Sally, bezpieczne w swojej świadomości, że poprzedniej nocy nie stało się nic nieodwołalnego, skłonne były traktować lekko całą sprawę. Nawet przez myśl im nie przeszło, że Robin i Desmond nie zdobyli się na szczerą rozmowę. W ich odczuciu chłopcy zachowywali się gru-biańsko i niehonorowo. Natomiast w odczuciu obydwu chłopców lekkie traktowanie całej sprawy przez Joannę i Sally zakrawało na okrucieństwo i zepsucie. A gdy Joanna pozwoliła sobie przytoczyć swój ulubiony cytat, Desmond przechylił się przez stół i wymierzył jej siarczysty policzek. Cała jadalnia zamarła. Młody kelner zbiegł do kuchni, grzechocząc sztućcami. Joanna jęknęła, trzymając się za obolałe miejsce, a w jej pełnych niezadowolenia oczach pojawiły się łzy. - Des! - krzyknęła Sally. - Jak mogłeś zrobić coś tak obrzydliwego! - Sama ją do tego zachęcałaś - odparł oskarżycielsko Robin. Joanna wstała, chwiejąc się na nogach, a Sally zerwała się, żeby jej pomóc. - Rzygać mi się chce na wasz widok - syknęła do Robina i Desmonda. - Wiecie, na czym polega wasz problem? Jesteście parą impotentów, którzy uważają, że bicie kobiety jest dowodem męskości. Impotentów? Parą impotentów? Desmond i Robin spojrzeli na siebie i błysk zrozumienia przemknął po ich twarzach. - Jo! - Sal! Poczekaj! Wstali, by pobiec za dziewczętami, lecz drogę zastąpił im jakiś mały, wąsaty Hiszpan, wyprężając buńczucznie pierś. Z kuchni wyłoniła się właścicielka, a za nią ów młody kelner, dzierżąc w dłoni patelnię, jakby to była broń. Dziewczęta zniknęły na górze, więc Desmond i Robin postanowili opuścić lokal. Gdy wyszli na ulicę, minął ich dwukołowy wózek zaprzężony w kucyka, którym jechali poznani wcześniej młodzi Amerykanie. Obydwaj mrugnęli do nich i unieśli pytająco brwi. Jeden z nich zgiął ramię i naprężył biceps, a drugi zrobił kółeczko palcem wskazującym i kciukiem. - A niech was cholera - powiedział Robin. Obydwie pary niebawem się pogodziły i całe nieporozumienie szybko poszło w niepamięć. Tego popołudnia, które było ostatnim popołudniem wakacji, cała czwórka spędziła sjestę w tradycyjnym układzie: Desmond z Joanną, a Sally z Robinem. Trzy miesiące później Desmond i Joanna dość gwałtownie wzięli ślub, na którym Sally była druhną, a Robin drużbą. Kilka tygodni później role się odwróciły. Te wydarzenia nie oznaczały jednak końca wspólnych, wakacyjnych wyjazdów. Wszystko układało się idealnie, bowiem i jedni i drudzy dorobili się trójki dzieci, zresztą w podobnym wieku. Teraz te dzieci są już dorosłe i jeżdżą na zorganizowane wyjazdy dla osób poniżej trzydziestego roku życia, a reklamujące je ulotki stanowią idealną wręcz zachętę do seksualnej swobody. Jeżeli chodzi o Desa i Roba oraz Jo i Sal, to cała czwórka, osiągnąwszy wiek średni, zaczęła z pasją grać w golfa i spędzać letnie wakacje na wschodnim wybrzeżu Szkocji, gdzie klimat jest określany zwykle mianem „orzeźwiającego". Moja pierwsza praca Żeby wyznawać protestancką etykę pracy, wcale nie trzeba być protestantem, mówię moim studentom skróconego kursu teorii socjologicznych, dochodząc do Webera. Spójrzcie tylko na mnie, mówię, ojciec Żyd, matka katoliczka, a ja dostaję alergicznej wysypki na sam dźwięk słowa „wakacje", które kojarzy mi się z bezmyślnym marnotrawieniem czasu i pieniędzy. Gromadzić, gromadzić - to moje motto, bez względu na to, czy są to publikacje, fiszki, czy też te nieco cieńsze kawałki papieru, które zapewniają okazicielowi określoną liczbę funtów, gdy przedstawi je w Banku Anglii. Pracujcie! Starajcie się! Bądźcie coraz lepsi! Dla samej pracy! Moi długowłosi i brodaci studenci, rozwaleni na krzesłach i skupieni całym swoim umysłem na problemie, jakby tutaj wyciągnąć zasiłek i jednocześnie pojechać autostopem na wakacje do Grecji, szczerzą zęby w pobłażliwym i niedowierzającym uśmiechu. Czasami, żeby lepiej mnie zrozumieli, opowiadam im historię o mojej pierwszej pracy. Za siódmą górą, za siódmą rzeką, dawno, dawno temu, a dokładniej latem 1952 roku (tak zawsze zaczynam), mając lat siedemnaście i dziewięć miesięcy, podjąłem pierwszą pracę, polegającą na sprzedawaniu gazet na stacji Waterloo. Była to praca dorywcza, której celem było zapełnienie tych kilku tygodni między otrzymaniem wyników z egzaminu maturalnego (rzecz jasna celujących), a pójściem na uniwersytet. Z ekonomicznego punktu widzenia nie istniała konieczność podejmowania tej pracy, a tygodniówka w wysokości trzech funtów i dziesięciu szylingów (nawet przy wzięciu pod uwagę późniejszej inflacji) była tak