DAVID LODGE Letnie historie, zimowe opowieści. Wstęp Jedną z najbardziej wyraźnych różnic pomiędzy powieścią a opowiadaniem jest to, że w założeniu większości czytelników lektura opowiadania ma być zakończona za jednym posiedzeniem, podczas gdy lektura powieści odbywa się w sposób nieco bardziej swobodny i kapryśny - jej rytm wyznaczany jest przez okoliczności, bądź też nastrój samego czytelnika. Można powiedzieć, że zazwyczaj pełni niecierpliwości czekamy na koniec opowiadania, natomiast z powieścią rzecz ma się inaczej -tutaj koniec ulubionej książki przyjmowany jest ze smutkiem. Ta właśnie postawa czytelników mówi nam wiele o innych różnicach między tymi dwoma formami literackimi. Podczas gdy znaczenie powieści ma w sobie coś z otwartości i wielokształtności samego życia, opowiadanie ogniskuje się zwykle na jednej „sprawie", dokładnie wyjaśnionej na końcu, która może przyjmować postać nagłej zmiany w fabule, rozwiązania jakiejś zagadki albo chwili nagłego rozpoznania i wyostrzonej świadomości - czyli czegoś, co James Joyce, zapożyczając termin z religii, nazwał „epifanią". Większość powieściopisarzy ostrzy swoje autorskie zęby na opowiadania, a przyczyny tego stanu rzeczy są dość oczywiste. Jeśli opowiadanie jest nieudane, można pocieszyć się tym, że nie straciło się zbyt wiele czasu na jego pisanie, natomiast jeśli jest dobre, wówczas jego publikacja nie nastręcza większych trudności. Jednym z pierwszych płodów mojego pióra było właśnie opowiadanie, wydrukowane w szkolnym piśmie, gdy miałem szesnaście lat. Jednakże już w dwa lata później, w czasie moich letnich wakacji, napisałem powieść (której nikt litościwie nie wydał). Odkąd stałem się pisarzem wydawanym (po publikacji Kinomanów w 1960 roku) niewiele pisałem opowiadań, z czego jeszcze mniej przedostało się do druku. Bierze się to najprawdopodobniej stąd, że pomysły, które przychodzą mi do głowy, domagają się zazwyczaj bardziej obszernego potraktowania, co jest możliwe jedynie w powieści. Pisząc o swoich Opowiadaniach zebranych, Kingsley Amis nazwał je „odpryskami z pisarskiego warsztatu", a ja nie zawahałbym się użyć tego określenia w odniesieniu do składających się na niniejszy tom opowiadań. Powstawały one w różnych odstępach czasu, w okresie mniej więcej trzydziestu lat i można je zgrabnie podzielić na dwie grupy. Pierwsza z nich obejmuje opowiadania, których akcja rozgrywa się latem, tym czasie wakacji i wakacyjnych prac, które - wytrącając nas z codziennej rutyny - przynoszą niejednokrotnie zdumiewające rezultaty. Opowiadania drugiej grupy dzieją się w trakcie angielskiej zimy, pełnej tradycyjnych świąt i równie tradycyjnych niewygód. W niniejszym zbiorze układ opowiadań jest odzwierciedleniem następujących po sobie pór roku. Czytając je ponownie w kolejności, w jakiej powstawały, dostrzegłem uderzające podobieństwa, a także i różnice w stosunku do moich ówczesnych powieści. Najwcześniejsze z tych opowiadań, O człowieku, który nie chciał wstać, jest wyjątkowym zjawiskiem w mojej twórczości, ponieważ jego zakończenie nosi wyraźne piętno niesamowitości. Jednakże porusza ono temat, który podjąłem w mojej najnowszej powieści Terapia (1996), to znaczy problem depresji psychicznej. Napisałem to opowiadanie zimą 1965-1966 roku, w okresie silnego przygnębienia. Po części były to symptomy odrzucenia - rezultat euforii, jaką wywołał we mnie roczny pobyt w Ameryce jako wykładowca fundacji Harknessa, na który udałem się z żoną i dwójką dzieci, a po części gorzkie niezadowolenie z fatalnie zbudowanego, źle rozplanowanego i niedostatecznie ogrzewanego domu w Birmingham, do którego wróciliśmy. Do tego wszystkiego dochodziło jeszcze poczucie rozpaczy wywołane tym, że znalazł się lepszy dom, na który byłoby mnie stać. Jednym z charakterystycznych symptomów towarzyszących depresji (jak również stanom lękowym) jest to, że w momencie przebudzenia się ze snu zdajemy sobie sprawę z przyczyn tej sytuacji. Od takiej właśnie chwili w życiu bohaterów rozpoczynają się dwie moje powieści: British Museum w posadach drży i Fajna robota. Bezskutecznie pragniemy powrotu do stanu zapomnienia, który przynosi nam sen, i tak długo, jak tylko to jest możliwe, odwlekamy moment wstania. A jednak nawet jeśli wtulamy się w to ciepło i bierność nieodłączne od stanu uśpienia, to gdzieś w głębi duszy zdajemy sobie sprawę, że prędzej czy później i tak będziemy zmuszeni wstać i stawić czoło temu, co niesie nowy dzień. Oczywiste jest, w jaki sposób owo doświadczenie zaowocowało historią o człowieku, który nie wstał i którego niezadowolenie z własnego życia i przemożne pragnienie przebywania w ciepłym, przytulnym łóżku sprawiło, iż rzucił wyzwanie temu wszystkiemu, co sprawia, że koniec końców i tak wszyscy wstajemy. Opowieść rozpoczęła się jak coś w rodzaju ucieczki spełnionych marzeń, lecz w miarę pisania coraz częściej nachodziły mnie wątpliwości, czy owa fantastyczność sytuacji ma być konsekwentnie zachowana aż do końca, czy też nie. W pierwotnym zamierzeniu zakończenie opowiadania O człowieku, który nie chciał wstać różniło się od wersji, która ostatecznie ukazała się w druku. Nie mogę tutaj nic więcej zdradzać, nie psując jednocześnie lektury, jednak odsyłam zainteresowanych czytelników do szczegółowego omówienia tego oraz innych aspektów tekstu w eseju Wybór i przypadek w pracy literackiej - autoanaliza, wchodzącym w skład mojej książki The Novelist at the Crossroads (Powieściopisarz na rozdrożu, 1971). Wydaje mi się, że tło opowiadania Skąpiec, pierwotnie napisanego dla radia i przedstawionego przez BBC w latach siedemdziesiątych (nie pamiętam dokładnej daty) wymaga pewnych wyjaśnień dla czytelnika, który nie wychowywał się w kulturze brytyjskiej. Podczas dorocznego festiwalu Guya Fawkesa Anglicy świętują wykrycie i udaremnienie tak zwanego spisku prochowego - w roku 1605 jego uczestnicy, katoliccy ekstremiści, chcieli wysadzić w powietrze protestanckiego władcę, króla Jakuba I wraz z całym Parlamentem. Ktoś jednak zdradził spiskowców i piątego listopada jeden z nich, Guy Fawkes, został aresztowany w podziemiach Pałacu Westminsterskiego, gdzie przechowywał dwadzieścia baryłek prochu. Piąty listopada ogłoszono dniem ogólnonarodowego dziękczynienia za uratowanie monarchy i Parlamentu, a na pamiątkę tego wydarzenia Anglicy rokrocznie palą kukły konspiratorów (nazywanych „guyami") i puszczają sztuczne ognie. Do dziś w tym dniu, w prywatnych ogrodach i miejscach publicznych, odbywają się pokazy fajerwerków ku uciesze tych, z których znaczna część ma raczej mgliste pojęcie o historycznych korzeniach tego święta. Opowiadanie to oparte jest na pewnym wydarzeniu z mojego dzieciństwa, choć zakończenie jest całkiem fikcyjne. Zadecydowałem, że ze stylistycznego punktu widzenia będzie to jakby wycinek z życia Timothy'ego Younga, bohatera mojej powieści Alarm odwołany, mimo iż napisałem je nieco później. Podobnie jak powieść, opowiadanie to jest świadomym naśladowaniem pierwszych rozdziałów Portretu artysty z czasów młodości Jamesa Joyce'a i opowiadań o dzieciństwie z tomu Du-blińczycy. Moja pierwsza praca (1980) to kolejne opowiadanie oparte na pewnym fragmencie mojego życia. Chcąc wyraźnie podkreślić społeczną i ekonomiczną ironię tekstu, uczyniłem mojego dorosłego narratora bardziej socjologiem aniżeli krytykiem literackim, osadzając go zarazem w środowisku odmiennym od mojego. Ów złoty łańcuszek podtrzymujący sparaliżowaną wargę pana Hoskynsa zapożyczyłem od ojca jednego z moich szkolnych kolegów. Pamiętam, że byłem tym wtedy wyraźnie zafascynowany, a nigdy więcej nie widziałem u nikogo podobnego urządzenia. Podobnie jak Moja pierwsza praca, opowiadanie Tam, gdzie żar jest srogi (1987) nie wymaga chyba specjalnych komentarzy, gdyż sama narracja jest tak pomyślana, żeby odtworzyć otoczenie będące nieodwracalnie częścią przeszłości. W latach siedemdziesiątych brytyjskie biura podróży zaczęły reklamować wyjazdy grupowe dla osób w wieku od 18 do 30 lat, obiecując potencjalnym klientom, oprócz słońca, piasku i morza, również nieograniczone możliwości w sferze erotycznych przygód. Porównując (ironicznie, choć chyba trochę zazdrośnie) wizję przedstawianą przez reklamy ze wspomnieniami moich wakacji zagranicznych w latach studenckich, jeszcze przed nadejściem Ery Swobód, napisałem tego komicznego kadryla seksualnych frustracji dręczących czwórkę młodych Brytyjczyków, rozgrzanych gorącymi promieniami śródziemnomorskiego słońca. Temat opowiadania Hotel pod Cycami jest podobny, jednakże akcja rozgrywa się w latach osiemdziesiątych, a narratorem jest człowiek w średnim wieku. Otóż w 1985 roku wybrałem się wraz z żoną na krótką wyprawę na południe Francji, gdzie zatrzymywaliśmy się w rozmaitych miłych hotelach, z których każdy miał elegancki basen. Większość gości płci żeńskiej, opalająca się na brzegach basenów zwyczajowo zsuwała lub wręcz zdejmowała górną część kostiumu kąpielowego. Heteroseksualny Anglik z mojego pokolenia nie może pozostać nieczuły na podobne widowisko, choć oczywiście wedle zasad dobrego wychowania należy udawać, że niczego się nie zauważa. Jednym ze źródeł mojego opowiadania była zaduma nad paradoksalnym, niepisanym kodeksem wyznaczającym reguły odsłaniania kobiecych piersi w miejscach tego rodzaju. Innym było dziwaczne wydarzenie związane z Grahamem Greene'em. Znałem Greene'a już wcześniej, spotkaliśmy się dwukrotnie w Anglii i od czasu do czasu wymienialiśmy listy. Jego twórczość wywarła na mnie duży wpływ we wczesnej i późniejszej młodości, a sam autor był na tyle miły, iż wyraził się pochlebnie o dwóch moich powieściach. Zachęcał mnie do złożenia mu wizyty w jego domu w Antibes na południu Francji. Przy najbliższej sposobności, na początku wakacji, skorzystałem z tego zaproszenia. Przywitał mnie i moją żonę dżinem z tonikiem w swoim zadziwiająco skromnym mieszkaniu z widokiem na malowniczy port w Antibes, po czym zaprosił nas na lunch do niewielkiej restauracji portowej. Przez cały czas zabawnie i ze swadą opowiadał nam o swoim życiu i twórczości. Przeszło mi wówczas przez myśl, że powinienem na świeżo spisać swoje wrażenia z tego spotkania. Tak też uczyniłem i następnego dnia zabrałem się do pisania, siedząc nieopodal basenu hotelowego gdzieś w wiejskiej Prowansji, otoczony - jak zwykle - grupą obnażonych biustów. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, potężny podmuch wiatru przemknął przez hotel, przewracając krzesła, stoliki i parasole i porywając mój rękopis w powietrze. Wskoczyliśmy wraz z żoną do wynajętego samochodu i pędziliśmy za trzepoczącymi w powietrzu kartkami przez jakiś kilometr lub dwa, aż spostrzegliśmy, że opadają na jakieś drzewa i krzewy rosnące na wzgórzu na terenie wyglądającym na prywatny. Ruszyliśmy krętą drogą, która doprowadziła nas do wielkiego, rozsypującego się domostwa z werandą, na której, przy stole, siedziała jakaś kobieta zajęta pisaniem. Zacząłem odnosić wrażenie, że to wszystko sen, albo jakiś film Bunuela. Okazało się, że dom ten jest czymś w rodzaju pustelni dla paryskich uczonych, do których grona należała również owa kobieta. Była niezwykle czarującą osobą, a nasza opowieść bardzo ją ubawiła. Zaprowadziła nas na wzgórze, gdzie - jak widzieliśmy - wylądowały nasze kartki i ku naszemu zdumieniu odzyskaliśmy część z nich, wprawdzie nieco zabrudzonych, ale wciąż czytelnych. To przedziwne doświadczenie, połączone z moimi medytacjami na temat półnagich kobiet na basenach, złożyło się na opowiadanie Hotel pod Cycami (Hotel des Boobs). W języku angielskim jest to zapewne nieprzetłumaczalna gra słów: otóż w angielszczyźnie potocznej słowo „boob" oznacza pomyłkę albo gafę, a jednocześnie jest to wulgarne słowo na określenie kobiecej piersi. Pastorałka to najnowsze z zamieszczonych w tym tomie opowiadań. Została zamówiona przez BBC w 1992 roku i miała być przedstawiona w formie słuchowiska podczas przerwy w koncercie muzyki poważnej. Grupie pisarzy pokazano listę znanych symfonii i koncertów, a następnie poproszono ich o napisanie opowiadania mającego jakiś, nawet dość swobodny, związek z jednym z tych utworów. Ujrzawszy na liście VI Symfonię Pastoralną Beethovena, przypomniałem sobie jasełka, które napisałem, a następnie wystawiłem w kościele katolickim w mojej parafii, gdzie Pieśń pasterzy pojawiała się w tle, i zdecydowałem się napisać to opowiadanie. Dwa lata później wykorzystałem ten fragment w mojej powieści Terapia, oczywiście uprzednio zmieniwszy całość i wprowadziwszy nowe postacie. Czytelnicy o skłonnościach krytycznoliterackich być może z niejakim zainteresowaniem prześledzą podobieństwa i różnice między obydwiema wersjami tej samej historii.. David Lodge, Birmingham, 1996 Tam, gdzie żar jest srogi Dawno, dawno temu, w sierpniu 1955 roku, gdy jeszcze nawet wróble nie ćwierkały o pigułce i Erze Swobody, na wyspie Ibiza, która dopiero później miała zostać wykreowana na popularny brytyjski kurort, czwórka młodych Anglików toczyła niezręczne zmagania ze swymi seksualnymi potrzebami. W owym czasie Ibiza nadal pozostawała miejscem bezsprzecznie egzotycznym, której nazwę wyjeżdżający wczasowicz mógł później wspominać bez udawanego lekceważenia -w rzeczy samej mógł przez to uchodzić za łowcę przygód. Dla Desmonda, Joanny, Robina i Sally była to niewątpliwie przygoda. Des, Jo, Rob i Sal - tak się do siebie zwracali, gdyż mniej istotne sylaby ich imion dawno już odpadły w codziennym użyciu - zeszli się i dobrali w pary na balu pierwszoroczniaków, zorganizowanym w drugim tygodniu ich pobytu w typowym prowincjonalnym uniwersytecie. Czynnikiem, który sprawił, że cała czwórka spotkała się w tym podnieconym i niespokojnym tłumie młodzieży, było niewątpliwe powinowactwo chemiczne. Nie umieli stawić czoła seksualnemu współzawodnictwu, w którym uczestniczyło całe ich otoczenie, i dlatego każde z nich na wpół świadomie rozglądało się za miłym, dobrze prezentującym się towarzyszem płci przeciwnej, raz na zawsze rozwiązującym problem „z kim tu chodzić". Wybór był trafny. Podczas gdy ich rówieśnicy zmieniali partnerów z różną częstotliwością lub też pozostawali tak bardzo samotni i wyposzczeni, że wręcz bliscy byli zwariowania, gdy wokół nich chłopcy, którzy dostali kosza, topili swoje smutki w alkoholu, a porzucone dziewczęta wypłakiwały się w mankiety swoich nauczycieli, gdy boleśnie zrywano nader pochopne zaręczyny, a załamania nerwowe powalały wszystkich jak dżuma, bliźniacze związki Desmonda i Joanny oraz Robina i Sally trwały z błogą niewzruszonością: niezmienna, czwórgwiezdna konstelacja w tym rozszerzającym się i kruchym wszechświecie. Dziewczęta studiowały nauki humanistyczne, a chłopcy - chemię. Poza zajęciami tworzyli nierozłączny kwartet. Na drugim roku dziewczęta - ponieważ zezwalały na to przepisy uniwersyteckie - wynajęły kawalerkę, gdzie wieczorami cała czwórka posilała się i uczyła. O dziesiątej wypijano ostatnią filiżankę kawy, po czym przygaszano światło. Przez następne pół godziny (bo musieli zbierać się do swoich pokoi w internacie) obie pary kładły się na bliźniaczych otomanach dla odbycia wieczornej porcji pieszczot. Sytuacja nie pozwalała na nic innego, lecz taki układ całkowicie im odpowiadał. Joanna i Sally były dobrymi dziewczętami, a Desmond i Robin - rozważnymi młodymi ludźmi. Obydwie pary prawdopodobnie przeczuwały, że koniec końców się pobiorą, lecz podobna ewentualność była zbyt odległa, a zarazem zbyt realna, aby ją rozważać. Jeżeli wystarczą trzy osoby, aby powstał tłum, to w tym przypadku czwórka tworzyła prawdziwe towarzystwo*. W rzeczy samej bowiem, obie pary - nie przerywając pieszczot na wzmiankowanych otomanach - zazwyczaj prowadziły przez cały czas ożywioną rozmowę. Pracowali pełną parą, jako że zbliżały się egzaminy końcowe. Zamierzali jednak wynagrodzić sobie cały ten trud i zgrabnie zakończyć tę studencką karierę - jak to ujął Desmond - „szalonymi wakacjami na kontynencie, gdzieś z dala od utartych szlaków", przy czym koszty całej eskapady pokryć miały zarobki z miesięcznej pracy w fabryce mrożonek. Już chociażby sam fakt, że żadne z ośmiorga rodziców nie zgłosiło zastrzeżeń wobec powyższego planu, upoważnia do stwierdzenia, iż ci młodzi ludzie byli naprawdę odpowiedzialni i poważni. Najwyraźniej jednak nie przewidywali reakcji łagodnych, brytyjskich temperamentów w zetknięciu ze śródziemnomorskim klimatem. Było to dokładnie to, co Joanna - która przygotowywała między innymi jeden temat z Byrona - cytowała w czasie pobytu na Ibizie z wręcz obsesyjną częstotliwością: Co człek zwie miłostką, a porubstwem bogi, Częściej się przydarza tam, gdzie żar jest srogi. W tamtych czasach na Ibizie nie było lotniska. Wyczarterowany przez nich samolot typu Dakota, trzęsąc się niemiłosiernie, przewiózł ich do Barcelony, gdzie jeszcze tego samego wieczoru zabrali się łodzią płynącą na Baleary. Desmond i Robin usiedli na pokładzie, gdzie o świcie przyłączyły się do nich dziewczęta, po czym cała czwórka, wydając okrzyki zachwytu, obserwowała, jak z turkusowych wód Morza Śródziemnego z wolna wyłania się biała, stroma ściana miasta Ibiza. Posilając się bułkami z kawą w portowej kafejce, już czuli między łopatkami palące promienie słońca. Potem pojechali autobusem na drugi kraniec wyspy, gdzie już wcześniej zarezerwowali sobie miejsca w pensjonacie w nieco spokojniejszej miejscowości szczycącej się własną plażą. Początkowo byli w zupełności usatysfakcjonowani pływaniem, opalaniem się tudzież innymi, niewyszukanymi rozrywkami, które zapewniało im to miejsce, a wymienić tu należy kafejki i bodegi*, gdzie alkohol był wręcz idiotycznie tani, sklepiki sprzedające jaskrawe wyroby wiklinowe i skórzane oraz instytucje noszące dość pretensjonalne miano „klubów nocnych", gdzie za cenę butelki słodkiego, hiszpańskiego szampana można sobie było potańczyć na betonowej posadzce w takt skocznej muzyki granej przez trzyosobową kapelę, a także od czasu do czasu podziwiać amatorski, choć pełen animuszu pokaz tańca flamenco. Młodzi ludzie zachowywali typową dla siebie przyzwoitość oraz życzliwość w obejściu, a właścicielka pensjonatu, która początkowo przyglądała się im z niejaką podejrzliwością, teraz promieniała w uśmiechu, gdy schodzili na dość monotonne, choć całkiem przyzwoite posiłki: zupę, rybę lub cielęcinę, frytki, sałatki i melony. Można uznać, iż utrata niewinności nastąpiła w momencie, gdy każde z nich zdało sobie sprawę ze wzrostu swej atrakcyjności fizycznej. W ciągu kilku zaledwie dni południowe słońce wypaliło całą bladość - efekt długiej nauki i pracy w fabryce - i teraz przeglądali się w sztucznie barwionych lustrach sali balowej pełni ekscytacji i przyjemnego zaskoczenia. Jakżeż byli przystojni, jakżeż piękni! Jak atrakcyjnie wyglądała pełna piegów opalenizna Joanny na tle jej pojaśniałych od słońca włosów, jak zgrabnie prezentowały się brązowe nogi i ramiona Sally przy jej żółtym kostiumie, jak zgrabnie i męsko wyglądali obaj chłopcy na plaży albo ubrani w wieczorowe stroje, na które składały się białe koszule i szykowne, lekkie, marynarskie spodnie. Zresztą rytm hiszpańskiego dnia sam w sobie stanowił zachętę do zmysłowego rozluźnienia. Wstawali późno, spożywali śniadanie i ruszali na plażę. Około drugiej wracali na lunch, który nie obywał się bez znacznych ilości wina. Potem udawali się na sjestę do swoich pokoi. O szóstej, umyci i przebrani, wypijali aperitif i szli na przechadzkę. Kolację jadali o ósmej trzydzieści, a później znów wychodzili, zanurzając się w aksamitnie miękką śródziemnomorską noc. Zatrzymywali się nieodmiennie w ulubionej winiarni, gdzie - siedząc przy surowym, drewnianym stole - przykładnie smakowali każdy gatunek alkoholu znany mieszkańcom Balearów. Do pensjonatu wracali po północy, trochę niepewnym krokiem, chichocząc i uciszając się wzajemnie na schodach. Szli do pokoju dziewcząt, gdzie Joanna przygotowywała im kawę instant, używając do tego celu niewielkiego urządzenia elektrycznego, które wkładało się do kubka z wodą. Potem oddawali się pieszczotom na swoich łóżkach. Jednakże okresem, który najżywiej kojarzył się im z erotycznym podnieceniem, był właśnie czas sjesty, gdy leżeli w bieliźnie na łóżkach, opici i najedzeni, senni lecz rzadko śpiący, oszołomieni upałem, który uderzał w zamknięte okiennice - bezwładne, uległe naczynia pełne lenistwa i żądz. * Pewnego popołudnia Desmond i Robin leżeli na łóżkach w samych slipach. Robin apatycznie kartkował stary egzemplarz pisma „New Statesman", który zabrał z domu, a Robin wbijał szeroko otwarte oczy w zamknięte okiennice, przepuszczające przez swoje szpary słońce jak roztopiony metal, gdy rozległo się pukanie do drzwi. To była Sally. - Jesteście przyzwoici? Robin odpowiedział: - Nie. - Na golasa? - Nie. - Jak tak, to może być. Sally weszła do pokoju. Żaden z chłopców nie zrobił nawet ruchu, żeby się zasłonić. W tym upale wymagałoby to zbyt wielkiego wysiłku. Zresztą jeśli chodzi o Sally, to pod pożyczoną od Robina koszulą, którą nosiła z niewątpliwą nonszalancją, wyraźnie widać było majtki. - Czego chcesz? - Towarzystwa. Jo śpi. Posuń się. Sally usiadła na łóżku Robina. - Au! Uważaj, skóra mnie piecze! - powiedział. Desmond zamknął oczy i przez chwilę przysłuchiwał się szeptom, chichotom, szuraniu i poskrzypywaniu sąsiedniego łóżka. - Nie wiem, czy raczyliście zauważyć - powiedział wreszcie. - Ale usiłuję uciąć sobie drzemkę. - To idź się połóż w moim łóżku - odrzekła Sally. - Tam jest cicho. - Świetna myśl - powiedział Desmond, wstając i wkładając płaszcz kąpielowy. Gdy wyszedł, Sally zachichotała. - Co? - spytał Robin. - Jo jest goła. - Całkiem? - Jak święty turecki. Desmond zapukał do pokoju dziewcząt. Nikt nie odpowiedział, więc wsunął głowę przez drzwi. Joanna spała odwrócona do niego plecami. Jej pośladki, białe w porównaniu z resztą opalonego ciała, lśniły bladym blaskiem, jak bliźniacze księżyce w tym zasłoniętym okiennicami pokoju. Pośpiesznie zamknął drzwi i stał nieruchomo na korytarzu z bijącym sercem. Potem zapukał jeszcze raz, tym razem mocniej. - Co? Kto tam? - To ja, Des. - Chwila. No dobra, chodź. Wszedł. Joanna leżała okryta prześcieradłem. Była zaczerwieniona, a włosy miała przyklejone do spoconego czoła. - Trzeba już wstawać? - spytała. - Nie. Rob i Sal dokazują w pokoju, więc przyszedłem na sjestę tutaj. - Aha. - Może być? - Rozgość się. Desmond położył się na łóżku Sally jak żołnierz stojący na warcie. - Nie wyglądasz na specjalnie rozluźnionego - zauważyła Joanna. - Mogę się położyć z tobą? - Dobra. - W mgnieniu oka był już przy niej. - Tylko pamiętaj: nie podnoś prześcieradła - dodała. - Dlaczego? - Nie mam nic na sobie. - Naprawdę? - Straszny żar. - Straszny, prawda? - Desmond zdjął płaszcz kąpielowy. - Tak oto się złączyli w grupę staroświecką... -Co? - Półnagą, czułą, naturalnie grecką. - Joanna lekko się zarumieniła. - Byron. - Znowu? Facet z ikrą, co nie? - Tak, w sumie chyba tak. - Tak jak ja - powiedział Desmond z samozadowoleniem, głaszcząc Joannę przez prześcieradło. Następnego dnia po lunchu, przed rozejściem się do swoich pokoi na poobiednią drzemkę żadne z nich nie potrafiło ukryć zakłopotania. Potem Desmond powiedział do Robina: - Może dzisiaj też pójdziesz do Sally? -I kilka minut później Robin i Joanna minęli się na korytarzu, ubrani w płaszcze kąpielowe i wstydliwie uśmiechnięci. To samo powtórzyło się następnego dnia i następnego. Późnym wieczorem usiedli w ciszy i zamyśleniu przy kawie. Ich grupowe pieszczoty przekształciły się teraz w mechaniczny rytuał: przecież popołudniami smakowali znacznie silniejszych rozkoszy. A potem trudno im było zasnąć w gorących, ciemnych sypialniach. - Des... -Mmm? - Czy ty kiedyś, no wiesz...? - Co? - No, robiłeś to z dziewczyną? Po dość długiej pauzie Desmond odpowiedział: - Nie wiem. Robin usiadł na łóżku: - Słuchaj, tak czy nie? - Próbowałem raz, ale nie sądzę, że zrobiłem to jak trzeba. - Co, ty i Jo? - O Boże, nie! - Więc z kim? - Już nie pamiętam jak miała na imię. To było kilka lat temu, byliśmy na obozie skautowskim w Yorkshire. Nocami przychodziły jakieś dwie miejscowe dziewczyny i łaziły wokół obozu. Z takim jednym chłopakiem wybraliśmy się z nimi na nocny spacer. Naraz ta, która była ze mną, powiedziała: „Jak chcesz, możesz mnie przelecieć". - O bogowie - westchnął Robin z zazdrością. - Ziemia była rozmoknięta, więc oparliśmy się o jakieś drzewo. Cały czas ślizgałem się na korzeniach i za cholerę nic nie widziałem. Jak było po wszystkim, to powiedziała: „No cóż, chłopcze, medalu to byś za to nie dostał". Robin zaśmiał się głośno i z ulgą. - A ty? - spytał Desmond. Robin znów pomarkotniał. - Nigdy. - A czemu pytasz? - To przez te popołudnia z Sally. Na głowę mi się rzuca. - Wiem. Wczoraj niemal poszliśmy na całego. - My też. - Może trzeba by o tym poważnie pomyśleć. - Cały czas o tym myślę. - Mam na myśli zabezpieczenia. - Tak, rzecz jest ryzykowna. - Ryzykowna? - Pewnie nie przywiozłeś ze sobą tych no, jak to się mówi...? - Gumek? - No. - Ja? - No, osoba z twoim doświadczeniem... - Jakim doświadczeniem? - Skautowskim. - Nie wygłupiaj się. - No to co robimy? - Może poszukamy w sklepach? - Hmm - mruknął Robin powątpiewająco. - Katolicki kraj, no wiesz. To jest pewnie nielegalne. A właśnie, jak się to nazywa po hiszpańsku? - Zajrzyjmy do rozmówek. - Świetny pomysł. - Robin wyskoczył z łóżka i włączył światło. Obydwaj pochylili głowy nad Rozmówkami hiszpańskimi dla turystów. - Pod czym to będzie? - Zobacz rozdział „W aptece". Albo „U fryzjera". - O tak - powiedział Robin gorzko po kilku minutach pełnej skupienia lektury. - Wszystko tu mają, nawet „Mam bąble na stopach" i „Poproszę o szampon do suchych włosów", ale gdy przychodzi do czegoś, co naprawdę może być potrzebne... - Poczekaj - przerwał Desmond. - Nie popatrzyliśmy jeszcze na rozdział „Wizyta u lekarza". Jest tu taki ogólny zwrot, który się zaczyna „Boli mnie...". Może dałoby się to jakoś zaadaptować? - Nie - odparł Robin, zgasił światło i po omacku powędrował do łóżka. Nieco później ocknął się i ujrzał nad sobą światło i oczy Desmonda, który potrząsał nim gwałtownie, sycząc: „New Statesman". -Co? - Twój numer „New Statesmana". Na końcu są reklamy Towarzystwa Planowania Rodziny. Robin obudził się od razu. - Des, jesteś genialny - powiedział. Po chwili jednak dodał: - Ale nie będzie czasu. - Wszystko przemyślałem. Jeśli wyślemy jutro, powinny dotrzeć tu w ciągu tygodnia. - To prawie na styk. - A masz lepszy pomysł? Nie miał. Znaleźli to ogłoszenie w piśmie „New Statesman", ale była tam tylko mowa o darmowym katalogu. Ponieważ nie znali ceny ani określenia na to, co było im potrzebne, mieli trochę kłopotu z wypisaniem zamówienia. Wreszcie jednak skończyli. Załączając pieniądze, postanowili wysłać trochę więcej. - Napiszmy, że reszty nie trzeba - powiedział Robin. - Może to przyśpieszy sprawę. Tymczasem jednak po drugiej stronie korytarza trwała rozmowa, która ostatecznie udaremniła ich wysiłki. Dziewczęta powiedziały im wszystko następnego ranka na plaży. - Jo i ja odbyłyśmy wczoraj w nocy poważną rozmowę - powiedziała Sally. - I obie zgodnie doszłyśmy do wniosku, że trzeba z tym skończyć, zanim będzie za późno. - Z czym skończyć? - zapytał Robin. - Dlaczego? - spytał Desmond, który nie widział sensu udawać, że nie wie, o co chodzi. - Dlatego, że tak nie można - odparła Joanna. - Wszyscy dobrze o tym wiemy. W czasie lunchu obaj chłopcy byli obrażeni i wcale się nie odzywali. Potem w ponurych nastrojach udali się na popołudniową sjestę do swoich pokoi, a dziewczęta do swoich. - Ojej - powiedziała Sally. - Mam nadzieję, że to nie popsuje nam całych wakacji. - W tej chwili najbardziej potrzeba nam zmiany scenerii - stwierdziła Joanna rozsądnie. - Może pojedziemy jutro do Ibizy? Więc następnego dnia pojechali autobusem do miasta. Na nadbrzeżu zebrał się niewielki tłum, który obserwował luksusowo wyglądający, czarny jacht. Robin dosłyszał nazwisko słynnego gwiazdora filmowego. - Oo! - powiedziała Sally. - Chodźcie, poczekamy, aż zjawi się na brzegu. Stali tam przez dłuższą chwilę, lecz gwiazdor się nie pojawił. Przez chwilę tylko jakaś młoda, dobrze zbudowana kobieta przyglądała im się dumnie z luku, by po chwili zniknąć w środku. - Nic dziwnego, że się mu nie chce wychodzić - powiedział Desmond. - Chodźmy już, nudzę się - stwierdziła Joanna. Wędrowali tu i tam po starym mieście, starając się za wszelką cenę unikać przerażających kalek, żebrzących na każdym rogu. Przemierzywszy niezliczoną liczbę stromych, smrodliwych uliczek, obwieszonych girlandami schnących ubrań, znaleźli się na przedpiersiu czegoś w rodzaju fortecy, skąd rozciągał się widok na port. Wewnątrz mieściło się niewielkie muzeum archeologiczne, posiadające w swoich zbiorach krzemienie, skorupy, trochę monet i rzeźb. Joanna i Sally poszły do toalety. Sally wyszła pierwsza, nieco wstrząśnięta tym doświadczeniem, i znalazła obu chłopców wpatrzonych w szklaną gablotę. - Coście tam wypatrzyli? Robin uśmiechnął się głupawo. - Chodź, zobacz. W gablotce znajdowały się maleńkie, nieporadnie wyrzeźbione figurki z ogromnymi narządami płciowymi: olbrzymimi fallusami, sterczącymi piersiami i pobrużdżonymi, rozdętymi brzuchami. - Och - powiedziała Sally, patrząc na nie obojętnie przez chwilę. - Ciekawe, że wystawiają coś takiego w muzeum. - A co to jest? - spytała Joanna, przyłączając się do nich. Desmond zrobił jej miejsce: - Takie tam od płodności - odparł. - Jakoś nie udaje się nam oderwać od tego tematu - zauważyła Joanna, opuszczając muzeum. Gdy schodzili ze wzgórza, chłopcy trzymali się z tyłu, coś do siebie chichocząc. Przez pozostałą część dnia i cały następny dzień Desmond z Robinem trzymali się razem i zostawiali dziewczęta samym sobie, dając do zrozumienia, że jeśli tak ma wyglądać sjesta, to pozostała część dnia będzie dokładnie taka sama. Dziewczęta były niespokojne i nieszczęśliwe, gdyż właściwie odczytały ten sygnał. Podczas kolacji Robin i Desmond dyskutowali z ożywieniem o molekularnej strukturze gliny i jej możliwym zastosowaniu do ustalenia wieku tych tam od płodności, a później, w bodedze, kontynuowali ten sam temat w związku z likierem Green Chartreuse. Dwóch młodych Amerykanów w jaskrawo kolorowych bermudach zapytało grzecznie, czy mogą się przysiąść do stolika, ponieważ w barze jest tłoczno, a gdy usiedli, zaraz zostali wciągnięci do rozmowy. Robin i Desmond ze swadą opisywali wszystkie szczegóły skarbów zgromadzonych w muzeum w Ibizie, a dwaj młodzi Amerykanie szczerzyli zęby do dziewcząt. - Tak dłużej być nie może - powiedziała Sally tej nocy. - Ale nie możemy przecież zmienić zdania - odrzekła Joanna. - No tak czy nie? - Cały czas się nad tym zastanawiam - powiedziała Sally. - Wszystko byłoby inaczej, gdybyśmy byli zaręczeni. - Tak - potwierdziła Joanna w zamyśleniu. - Całkiem inaczej, prawda? Tak więc następnego dnia obie pary się zaręczyły. Oczywiście nieoficjalnie - chcieli to zrobić po powrocie do domu i poinformowaniu rodziców - lecz wszystko odbyło się tak, jak należy. Każda z dziewcząt wybrała sobie niedrogi pierścionek („odtąd na zawsze") na straganie na rynku i nosiła go z dumą na serdecznym palcu. Wieczorem udali się na uroczystą kolację do restauracji, w przerwach między daniami trzymali się romantycznie za ręce. Poznani wcześniej młodzi Amerykanie, którzy przypadkowo znaleźli się w tej samej restauracji, zauważyli pierścionki i złożyli gratulacje. - Jestem tak szczęśliwa, że zdecydowaliśmy się na te zaręczyny - powiedziała Joanna do Desmonda następnego popołudnia. - A ty, Des? - O tak. - I nie tylko dlatego, że możemy spędzać wspólnie sjestę? - Oczywiście, że nie. Teraz wszystko jest inaczej, gdy już jesteśmy definitywnie zaręczeni. To znaczy przedtem nigdy nie byłem całkiem pewien, czy nie robimy tego dla przyjemności. Ale teraz wiem, że to z miłości. - Dla przyjemności też. - O tak, dla przyjemności też. Och, Des! - Och, Jo! - O Boże - wymamrotała Sally i odwróciła wzrok. - Wyglądasz dokładnie tak jak ten tam od płodności. - Bo i tak się czuję - powiedział Robin. Nie minęło jednak wiele czasu, nim zdali sobie sprawę, że bynajmniej nie rozwiązali dręczącego ich problemu, lecz jedynie podnieśli cenę jego rozwiązania. Wciąż wisiało nad nimi jedno nieuchronne pytanie i wisiało tak przez większą część dnia, ponieważ roztrząsali je do późnych godzin nocnych. - Sal? - Tak? - Wczoraj o mało tego nie zrobiliśmy. - My prawie codziennie o mało tego nie robimy. -Nie, aleja naprawdę. Powiedziałam Desowi: „Jeśli tego chcesz, nie będę umiała cię powstrzymać". - Ojej i co? - Cóż, on był taki słodki. Powiedział: „Policzę do dziesięciu, a ty to przemyśl", po czym wstał i usiadł na sąsiednim łóżku. - I? - Kiedy skończył liczyć, jakoś doszłam do siebie. - Nie żałujesz, że nie liczyłeś szybciej? - spytał Robin. - Chyba nie - odparł Desmond. - Sam jakoś otrzeźwiałem. Zacząłem myśleć: „A co by się stało, gdyby Jo zaszła w ciążę?" Chodzi mi o to, że nie jesteśmy wcale bliżej małżeństwa niż tydzień temu. - Już najwyższy czas, żebyśmy dostali tę przesyłkę z „New Statesmana" - powiedział Robin. - Zostało niewiele czasu. - No cóż, tak czy inaczej zostało już niewiele dni - powiedziała Joanna. - Będzie łatwiej, gdy wrócimy do Anglii. - Tak, za granicą wszystko wydaje się inne. - Co człek zwie miłostką, a porubstwem bogi... - To byłby zwykły seks, a nie żadne porubstwo - powiedziała Sally, która powoli zaczynała mieć dość tego cytatu. Następnego dnia Desmond otrzymał przesyłkę: czystą, brązową kopertę i poszedł z nią do pokoju, a za nim ruszył Robin. - Nic tam w środku nie ma - powiedział ponuro Desmond. - Przecież czuję. Rozerwał kopertę, z której wyjął list i swój czek. - Niech to szlag trafi! - Co tam piszą? - „Z przykrością informujemy, że obowiązujące przepisy zabraniają nam wysyłania towarów do Republiki Hiszpańskiej". - A nie mówiłem? - powiedział Robin. - To kraj katolicki. - Faszystowskie świnie - zaczął Desmond. - Inkwizytorzy. Państwo policyjne. - Z pełną świadomością wpadał w coraz większą wściekłość. - Klechokraci! Hipokryci! - Wychylił się z okna. - Do diabła z Franco! Niech żyje sir Walter Raleigh! - Słuchaj, uspokój się! Dwaj młodzi Amerykanie, którzy akurat przechodzili ulicą, spojrzeli w górę ze zdumieniem. Desmond pokiwał im ręką. - Rob - rzucił przez ramię. - Ciekawe, czy oni to mają. - Oni to mają - powiedziała Sally do Joanny tej nocy. - Wiem. - Jo, musimy trzymać się razem. - Tak. - Dlaczego nie? — spytał Robin. - Przecież to zupełnie bezpieczne. - Nie wątpię - powiedziała Sally. - Ale... - Ale co? - Cóż, myślę, że powinniśmy zachować coś na okres po ślubie. - Ale od ślubu dzieli nas jeszcze wiele lat. - Tym bardziej. - Pewnie myślisz, że bym cię nie szanował - powiedział Desmond. - Po tym wszystkim. - Nie, Des, to nie o to chodzi. - Jeszcze bardziej bym cię szanował. Za odwagę, z jaką bronisz swoich przekonań. - Ale ja nie mam żadnych przekonań. Po prostu tak czuję. Że potem byśmy tego żałowali. Desmond westchnął i odwrócił się od niej. - Jestem tobą rozczarowany, Jo. - Myślisz, że jesteśmy nierozsądne? - spytała Joanna tej nocy. - Wydaje mi się, że to oni są nierozsądni - powiedziała Sally. - Właściwie cały czas im ulegamy. - Trzeba przecież gdzieś wyznaczyć granicę. - Właśnie. - Pewnie jednak z chłopakami jest inaczej. - Rob mówi, że to zupełnie tak, jakby ktoś próbował zatkać palcem kran, z którego leci woda - powiedziała Sally. Leżąc w ciemnościach, dziewczęta rozmyślały w milczeniu nad tym obrazowym porównaniem. Joanna wachlowała się prześcieradłem: - Wydaje się, że jest goręcej niż zwykle - powiedziała. Ponieważ wakacje zbliżały się do końca, panujące między nimi napięcie wzrosło i znalazło ujście w rozwiązłych rozmowach. Teraz już żadne z nich nie zadawało sobie nawet trudu, aby przestrzegać zasady, że pożycie intymne każdej pary jest jej prywatną sprawą. Wszystkie problemy wyciągano na światło dzienne i omawiano - na plaży, w czasie posiłków, przy drinkach - ze swobodą i wyrafinowaniem, które zdumiewało ich samych. - Sądzę, iż wszyscy zgadzamy się z tym, że nie ma żadnej specjalnej cnoty w dziewictwie jako takim - mawiał Robin z miną przewodniczącego, który wyczuwa nastrój zebranych, a cała trójka przytakiwała z mądrymi minami. - Ba, można nawet powiedzieć bez wahania, iż rzeczą bezsprzecznie pożądaną jest zdobycie doświadczenia seksualnego przed ślubem. - Zasadniczo się zgadzam - stwierdziła Sally. - Rzecz w tym, że jeśli żadna strona nie wie dokładnie, co tak naprawdę trzeba robić, to może się z tego zrobić straszne zamieszanie. Bo dlaczego dziewczyna ma być zawsze tą niewinną? To nic nowego. - Ale czy nie uważasz, że to wielka szkoda, jeżeli nie ma już nic, czego można by oczekiwać po ślubie? To znaczy jeśli ślub jest tylko zalegalizowaniem tego wszystkiego, co było do tej pory? - spytała Joanna. - Problem polega na tym - odezwał się Desmond - że przywiązujemy się do ludzi, z którymi mamy się pobrać, jeszcze zanim mamy szansę na zdobycie doświadczeń seksualnych z kimś zupełnie innym. - Wiesz co, Des, zgrabnie to ująłeś - powiedziała Sally. Wydawało się, że oto powróciły dawne czasy: nastąpiło odrodzenie ich koleżeństwa z czasów studenckich. Znów zaczęły się długie nocne dyskusje przy kawie. Ale dopiero ostatniej nocy musieli zmierzyć się z tym, co stanowiło jedyne rozwiązanie dręczącego ich problemu. W momencie gdy Desmond ujął rzecz w słowa, całe towarzystwo siedziało na łóżkach w pokoju dziewcząt, rozgrzane alkoholem spożytym tego wieczoru (w ilości większej niż zwykle, gdyż wszyscy zaczynali szastać posiadanymi pesetami). - Odnoszę wrażenie - powiedział, mieszając fusy od kawy w kubku do mycia zębów - że jeśli chcemy zdobyć doświadczenie, a nie chcemy wyprzedzać tego, co będzie w małżeństwie, oczywiście przy założeniu, że nie mamy zamiaru zadawać się z ladacznicami czy żigolakami... - Oczywiście, że nie - powiedziała Sally. - Cóż za odrażający pomysł - wtrąciła Joanna. - To pozostaje wtedy tylko jedno wyjście. - Znaczy zamiana? - spytał Robin. - Mhm - mruknął Desmond. Ku jego zdumieniu nikt się nie roześmiał. Obrzucił ich szybkim spojrzeniem. Żadne nie spojrzało mu w oczy, ale pod ich spuszczonymi powiekami błyszczała chytra lubieżność dzieci, które pozostawiono zbyt długo same w pustym domu w deszczowe popołudnie. Jakieś dwie godziny później Sally zapukała do pokoju, który dzieliła z Joanną. Robin otworzył niemal natychmiast, blady i z obłędem w oku. - Skończyłeś? - wyszeptała Sally. Przytaknął głupawo i usunął się, żeby ją wpuścić. Unikała jego spojrzenia. - Dobranoc - rzuciła i niemal wypchnęła go na korytarz. Gdy zamykała drzwi, wciąż jeszcze tam stał i patrzył na nią. W pokoju Joanna płakała cicho w poduszkę. - O Boże - powiedziała Sally - nie mów, że to zrobiliście. Joanna usiadła. - A wy nie? - Nie. - Och, Bogu dzięki! - Joanna znów wybuchnęła płaczem. - My też nie. - No to dlaczego płaczesz? - Myślałam, że ty i Des... Tak długo tam byliście. - Czekaliśmy na was. Des wręcz szalał. - Biedny Des. - Naprawdę nie wiem, jak możesz go znieść. - Rob był jak zwierzę. - Naprawdę? - W głosie Sally brzmiało zadowolenie. - Och, Sal, co się z nami dzieje? Jak to się stało, że coś tak strasznego mogło nam przyjść do głowy? - Nie wiem - odrzekła Sally. - Może to przez to miejsce. Porubstwo, żar i te sprawy. - Mówiłaś, że to nie jest cudzołóstwo - prychnęła Joanna. - Tym razem byliśmy od tego tylko o krok - powiedziała Sally. Gdy Robin wrócił do pokoju, Desmond siedział w ciemnościach i palił papierosa. Robin rozebrał się po cichu i położył się do łóżka. - W porządku? - spytał Desmond i odchrząknął. - Tak - odparł Robin. - A u ciebie? - Świetnie. - I dodał po chwili: - To znaczy, że wszystko poszło dobrze? - Tak. Myślałem, że o to właśnie ci chodzi. - Aha. - Czy to o tym myślałeś, kiedy po raz pierwszy powiedziałeś: „Świetnie"? - Tak. - Tak właśnie myślałem. I to miałem na myśli. - Aha. - Desmond zgasił papierosa. - No to dobrej nocy. - Dobranoc. Obrócili się tyłem do siebie, a przodem do ścian i leżeli z otwartymi oczami, targani zazdrością i nienawiścią. Następnego ranka wstali i ogolili się we wrogim milczeniu. Przed zejściem na śniadanie obaj potajemnie wyrzucili nie otwartą paczkę prezerwatyw. Atmosfera w czasie posiłku była napięta. Joanna i Sally, bezpieczne w swojej świadomości, że poprzedniej nocy nie stało się nic nieodwołalnego, skłonne były traktować lekko całą sprawę. Nawet przez myśl im nie przeszło, że Robin i Desmond nie zdobyli się na szczerą rozmowę. W ich odczuciu chłopcy zachowywali się gru-biańsko i niehonorowo. Natomiast w odczuciu obydwu chłopców lekkie traktowanie całej sprawy przez Joannę i Sally zakrawało na okrucieństwo i zepsucie. A gdy Joanna pozwoliła sobie przytoczyć swój ulubiony cytat, Desmond przechylił się przez stół i wymierzył jej siarczysty policzek. Cała jadalnia zamarła. Młody kelner zbiegł do kuchni, grzechocząc sztućcami. Joanna jęknęła, trzymając się za obolałe miejsce, a w jej pełnych niezadowolenia oczach pojawiły się łzy. - Des! - krzyknęła Sally. - Jak mogłeś zrobić coś tak obrzydliwego! - Sama ją do tego zachęcałaś - odparł oskarżycielsko Robin. Joanna wstała, chwiejąc się na nogach, a Sally zerwała się, żeby jej pomóc. - Rzygać mi się chce na wasz widok - syknęła do Robina i Desmonda. - Wiecie, na czym polega wasz problem? Jesteście parą impotentów, którzy uważają, że bicie kobiety jest dowodem męskości. Impotentów? Parą impotentów? Desmond i Robin spojrzeli na siebie i błysk zrozumienia przemknął po ich twarzach. - Jo! - Sal! Poczekaj! Wstali, by pobiec za dziewczętami, lecz drogę zastąpił im jakiś mały, wąsaty Hiszpan, wyprężając buńczucznie pierś. Z kuchni wyłoniła się właścicielka, a za nią ów młody kelner, dzierżąc w dłoni patelnię, jakby to była broń. Dziewczęta zniknęły na górze, więc Desmond i Robin postanowili opuścić lokal. Gdy wyszli na ulicę, minął ich dwukołowy wózek zaprzężony w kucyka, którym jechali poznani wcześniej młodzi Amerykanie. Obydwaj mrugnęli do nich i unieśli pytająco brwi. Jeden z nich zgiął ramię i naprężył biceps, a drugi zrobił kółeczko palcem wskazującym i kciukiem. - A niech was cholera - powiedział Robin. Obydwie pary niebawem się pogodziły i całe nieporozumienie szybko poszło w niepamięć. Tego popołudnia, które było ostatnim popołudniem wakacji, cała czwórka spędziła sjestę w tradycyjnym układzie: Desmond z Joanną, a Sally z Robinem. Trzy miesiące później Desmond i Joanna dość gwałtownie wzięli ślub, na którym Sally była druhną, a Robin drużbą. Kilka tygodni później role się odwróciły. Te wydarzenia nie oznaczały jednak końca wspólnych, wakacyjnych wyjazdów. Wszystko układało się idealnie, bowiem i jedni i drudzy dorobili się trójki dzieci, zresztą w podobnym wieku. Teraz te dzieci są już dorosłe i jeżdżą na zorganizowane wyjazdy dla osób poniżej trzydziestego roku życia, a reklamujące je ulotki stanowią idealną wręcz zachętę do seksualnej swobody. Jeżeli chodzi o Desa i Roba oraz Jo i Sal, to cała czwórka, osiągnąwszy wiek średni, zaczęła z pasją grać w golfa i spędzać letnie wakacje na wschodnim wybrzeżu Szkocji, gdzie klimat jest określany zwykle mianem „orzeźwiającego". Moja pierwsza praca Żeby wyznawać protestancką etykę pracy, wcale nie trzeba być protestantem, mówię moim studentom skróconego kursu teorii socjologicznych, dochodząc do Webera. Spójrzcie tylko na mnie, mówię, ojciec Żyd, matka katoliczka, a ja dostaję alergicznej wysypki na sam dźwięk słowa „wakacje", które kojarzy mi się z bezmyślnym marnotrawieniem czasu i pieniędzy. Gromadzić, gromadzić - to moje motto, bez względu na to, czy są to publikacje, fiszki, czy też te nieco cieńsze kawałki papieru, które zapewniają okazicielowi określoną liczbę funtów, gdy przedstawi je w Banku Anglii. Pracujcie! Starajcie się! Bądźcie coraz lepsi! Dla samej pracy! Moi długowłosi i brodaci studenci, rozwaleni na krzesłach i skupieni całym swoim umysłem na problemie, jakby tutaj wyciągnąć zasiłek i jednocześnie pojechać autostopem na wakacje do Grecji, szczerzą zęby w pobłażliwym i niedowierzającym uśmiechu. Czasami, żeby lepiej mnie zrozumieli, opowiadam im historię o mojej pierwszej pracy. Za siódmą górą, za siódmą rzeką, dawno, dawno temu, a dokładniej latem 1952 roku (tak zawsze zaczynam), mając lat siedemnaście i dziewięć miesięcy, podjąłem pierwszą pracę, polegającą na sprzedawaniu gazet na stacji Waterloo. Była to praca dorywcza, której celem było zapełnienie tych kilku tygodni między otrzymaniem wyników z egzaminu maturalnego (rzecz jasna celujących), a pójściem na uniwersytet. Z ekonomicznego punktu widzenia nie istniała konieczność podejmowania tej pracy, a tygodniówka w wysokości trzech funtów i dziesięciu szylingów (nawet przy wzięciu pod uwagę późniejszej inflacji) była tak niska, że ledwie opłacało się jeździć tam codziennie z domu w Greenwich. Jednakże chodziło tu o zasadę. Mój ojciec, właściciel firmy odzieżowej zatrudniającej trzydziestu ludzi (którą zamierzał zapisać kiedyś mnie, swojej jedynej latorośli), z dużym powątpiewaniem odnosił się do korzyści płynących z uniwersyteckiego wykształcenia i uznał, że nie powinienem zbijać bąków przed rozpoczęciem studiów. To on dostrzegł owo ogłoszenie w „Evening Standard", zadzwonił do kierownika sklepu i namówił go, żeby zatrudnił mnie tam czasowo, nie rozmawiając nawet wcześniej ze mną w tej sprawie. Matka spojrzała na ogłoszenie: - Tu jest napisane „idealna praca dla absolwenta szkoły średniej" - zauważyła. - No przecież skończył szkołę, prawda? - zdziwił się ojciec. - „Absolwent szkoły średniej" oznacza po prostu jakiegoś beznadziejnego piętnastolatka ze zwykłego technikum - odparła. - To zwykły eufemizm. - Moja matka była osobą naprawdę dobrze wykształconą. - Zresztą słowo „pensja" też jest w tym przypadku zwykłym eufemizmem - dodała. Pożycie małżeńskie z moim ojcem przydało jej irlandzkiemu poczuciu humoru nieco żydowskiego charakteru. - Nic nie szkodzi, przynajmniej uzmysłowi sobie, jak wygląda prawdziwe życie - powiedział ojciec. - Zanim zagrzebie się w książkach na najbliższe trzy lata. - Tak, to prawda, jego oczom należy się odpoczynek - zgodziła się matka. Powyższa rozmowa toczyła się w kuchni. Dosłyszałem ją, siedząc w jadalni i przeglądając moją kolekcję znaczków (podliczałem sobie jej wartość, sprawdzając ceny w katalogu Stanleya Gibbonsa; wyglądało na to, że jest warta tysiące, choć oczywiście nie miałem ochoty jej sprzedawać). A dosłyszałem ją, ponieważ miałem ją usłyszeć i przygotować się do udzielenia odpowiedzi w momencie, gdy sprawa zostanie mi oficjalnie przedstawiona. Tego rodzaju dyplomatyczne przecieki dają wręcz stuprocentową pewność, że życie rodzinne toczy się gładko i bez przeszkód. Ojciec wszedł do jadalni. - Aa, tutaj jesteś - powiedział z udawanym zdziwieniem. - Znalazłem dla ciebie pracę. - Jaką pracę? - spytałem nieśmiało. Już wcześniej podjąłem decyzję, że się zgadzam. Następnego ranka, w poniedziałek, punktualnie o ósmej trzydzieści stawiłem się przy sklepie z gazetami, sporej, zielonej wysepce na stacji Waterloo. Z podmiejskich pociągów wylewały się tłumy urzędników, którzy pędzili przed siebie, jakby ścigało ich stado demonów, przystając tylko na moment, żeby chwycić gazety i czasopisma ze stojaka na następny etap podróży metrem lub autobusem. Wewnątrz sklepu, w małym, ciasnym pokoiku, przy biurku, na którym piętrzyły się stosy faktur i które upstrzone było niezliczonymi krążkami po kubkach z herbatą, siedział sobie znękany i wybuchowy kierownik tej instytucji: pan Hoskyns, który najwyraźniej ucierpiał kiedyś na skutek zawału albo czegoś w rodzaju porażenia, ponieważ prawa część jego twarzy była całkowicie sparaliżowana, a mały, złoty łańcuszek, przyczepiony do okularów podtrzymywał kącik jego ust. Poruszając drugim kącikiem, zapytał mnie, ile reszty wydałbym klientowi z banknotu dziesięcioszylingowego, gdyby kupił ode mnie trzy gazety o wartości dziewięciu pensów, dwóch szylingów i sześciu pensów i półtora pensa każda. W pierwszym odruchu chciałem uświadomić temu człowiekowi, że niedawno zdałem maturę z matematyki i statystyki z doskonałymi wynikami, lecz powstrzymałem się, cierpliwie odpowiadając na jego pytanie, a szybkość, z jaką to uczyniłem, wywarła na nim duże wrażenie. Następnie pan Hoskyns wyprowadził mnie na zewnątrz, gdzie dwóch młodzieńców kręciło się przy ruchomych stojakach z gazetami. Były to drewniane wózki pomalowane zieloną farbą, których boki, biegnące pod ostrym kątem, stanowiły podstawę stelaży, gdzie porozkładano gazety i czasopisma. - Ray! Mitch! Macie tu tego nowego, nie. Powiedzcie mu, co i jak - powiedział pan Hoskyns i zniknął w swojej norze. Ray dorównywał mi wzrostem, choć - jak sądzę - był o rok młodszy ode mnie. Palił papierosa, który dyndał mu nonszalancko w kąciku ust i którego od czasu do czasu przemieszczał w przeciwległy kącik bez użycia rąk, jakby chciał w ten sposób zademonstrować, że istnieje taka sfera, w której ma przewagę nad panem Hoskynsem. Ręce trzymał nieodmiennie w kieszeniach wojskowej wiatrówki moro, a na nogach miał ciężkie buciory wystające z nogawek poszarpanych spodni. Mitch (nigdy nie udało mi się dociec, czy jest to jedynie pseudonim, czy też skrót imienia lub nazwiska) był drobnej postury i w bliżej nieokreślonym wieku. Miał brudną, pomarszczoną twarzyczkę, która przypominała małpi pyszczek i nieustannie obgryzał paznokcie. Nosił koszulę bez kołnierzyka oraz marynarkę i spodnie w prążki od dwóch różnych garniturów - było to wyjściowe ubranie wielu chłopców z warstw robotniczych, którzy usiłowali naśladować swoich ojców (ci zwykle przyodziewali się w brązową marynarkę i niebieskie spodnie, a całość znajdowała się w stanie daleko posuniętej ruiny). Obrzucili wzrokiem moje szare, flanelowe spodnie i szkolny blezer, który - idąc za radą mojej matki - zdecydowałem się „donosić" w tej pracy, ponieważ do niczego innego już się właściwie nie nadawał. - Po kiego ci taka beznadziejna robota jak ta, co? - były to pierwsze słowa, jakie usłyszałem z ust Raya. - To tylko na miesiąc - odrzekłem. - Dopóki nie zacznę studiów na uniwersytecie. - Uniwersytecie? To znaczy się, no, Oksford i Cambridge? Wyścigi wioślarskie i takie tam tego? (Nie wolno zapominać, że w 1952 roku studia na uniwersytecie były zjawiskiem nieporównanie rzadszym aniżeli obecnie.) - Nie, na Uniwersytecie Londyńskim. Londyńska Szkoła Ekonomii. - A po kiego? - Żeby zdobyć tytuł. - A co z tego będziesz miał? Zamyśliłem się, próbując znaleźć możliwie krótką i prostą odpowiedź. - Można później znaleźć lepszą pracę - odparłem wreszcie. Nie chciało mi się nawet wspominać, że osobiście nie będę szukał żadnej pracy, ponieważ cały czas czeka na mnie ciepła posadka w kwitnącym interesie. Mitch, nie przestając skubać palców, wbijał we mnie uporczywe spojrzenie, jak Pigmej z buszu, zaskoczony pojawieniem się białego podróżnika. Rozeźlony pan Hoskyns wychylił głowę zza drzwi: - Chyba mówiłem, żebyście powiedzieli mu, co i jak, no nie? Owo „co i jak" nie należało do skomplikowanych. Gazety i czasopisma trzeba było załadować na wózek i pojechać na peron, gdzie stały już pociągi napełniające się powoli pasażerami. W tamtych czasach na stacji Waterloo nie było żadnych kiosków i naszym zadaniem była obsługa pasażerów, którzy minęli barierki z bileterami, nie zaopatrzywszy się uprzednio w słowo drukowane. Największe sukcesy handlowe przynosiła sprzedaż w godzinach, gdy przyjeżdżały pociągi mające bezpośrednie połączenie z odpływającymi z Southampton transatlantyckimi liniowcami (pamiętacie coś takiego?). Ich pasażerowie byli w przeważającej części Amerykanami, którzy nad wyraz ochoczo pozbywali się nadmiaru brytyjskiej waluty. Na drugim miejscu znajdowały się ekspresy do różnych kurortów i miasteczek na południowym zachodzie, a zwłaszcza składający się z samych pullmanowskich wagonów ekspres „Bournemouth Belle", z elegancką lampką przy każdym ozdobionym zasłonkami oknie. Natomiast późnopopołudniowe i wczesnowieczorne powracające z pracy tłumy wpychające się do tych samych brudnych wagonów, które wypluły je wczesnym rankiem, zaopatrywały się wyłącznie w gazety. Naszym zadaniem było przeszukiwać perony w poszukiwaniu potencjalnych nabywców. Gdy zapasy na wózkach były na wyczerpaniu, wracaliśmy do bazy, aby je uzupełnić. Brenda, miła, młoda mężatka z kunsztownie skręconą w ondulacji fryzurą, obsługiwała nas zza lady, podając żądane tytuły i zapisując liczbę pobieranych przez nas gazet. Skłamałbym, mówiąc, że nie lubiłem tej pracy. Stacje kolejowe są niezwykle interesujące z socjologicznego punktu widzenia. Najbardziej subtelne odcienie brytyjskiego systemu klasowego pojawiają się tutaj w całym swoim bogactwie i przepychu. Można tu dostrzec wszystkie typy ludzkie, być świadkiem najintymniejszych przeżyć i wydarzeń: rozstań i powrotów małżonków i kochanków, odjazdów żołnierzy na wojny w dalekich krajach, wypraw całych rodzin, zamierzających rozpocząć nowe życie w dominiach, par udających się w podróż poślubną i zamierzających... robić to, co zwykle robią pary w tym właśnie okresie. Przyznam, iż miałem cokolwiek mgliste pojęcie w tej materii. Wkuwanie do matury zajmowało mi tyle czasu, że nie było kiedy nawet myśleć o przyjemnościach natury seksualnej, nie mówiąc już o praktycznych próbach, nawet tych podejmowanych w samotności. Gdy drugiego dnia Ray powiedział, że powinienem mieć też na wózku „Express Brandzlera", w naiwności ducha udałem się do Brendy i poprosiłem o kilka egzemplarzy. To określenie było dla mnie czymś nowym. Jeśli zaś chodzi o czynność, do której się odnosiło, to mój ojciec skutecznie mnie odstraszył w przemowie uświadamiającej, którą wygłosił, gdy liczyłem sobie czternaście wiosen. (Owa przemowa została również wygłoszona pod adresem mojej matki, co podsłuchałem z jadalni: „Jako młody chłopak nigdy nie marnowałem energii, no, wiesz, na co - oświadczył ojciec donośnym głosem. - Oszczędzałem ją na odpowiednie czasy". „Też tak uważam" - odparła matka.) Brenda poczerwieniała jak burak i poszła się poskarżyć panu Hoskynsowi, który wypadł ze swego biura, z jedną połową twarzy beznamiętną, a drugą rozwścieczoną. - Jak możesz obrażać Brendę w taki sposób? Albo powściągniesz język, synu, albo wylecisz na zbity pysk. -W tym momencie powstrzymał się nieco, najwyraźniej zdając sobie sprawę z mojego szczerego zaskoczenia. - To Ray cię podpuścił, co? - zachichotał, a ramiona zadrżały mu od powstrzymywanego śmiechu. Jednocześnie jego mały, złoty łańcuszek delikatnie zabrzęczał. - No dobra, pogadam z nim. Ale następnym razem nie daj się mu tak wrobić. Tymczasem po drugiej stronie stacji dostrzegłem Raya i Mitcha, którzy - ukryci w cieniu wagi publicznej - szczerzyli radośnie zęby i szturchali się porozumiewawczo w żebra. - I jeszcze jedno - rzucił pan Hoskyns przez ramię, zanim zniknął w biurze. - Nigdy nie sprzedajemy „Sprawności i Zdrowia". („Sprawność i Zdrowie", jak zwykle muszę wyjaśniać w tym miejscu dzieciom, było jednym z nielicznych, ogólnodostępnych w owym okresie pism, w którym można było oglądać fotografie z nagimi kobietami, gustownie poukładanymi wśród wydm albo też ściskającymi strategicznie umieszczone piłki plażowe.) Pod koniec dnia zanosiliśmy pieniądze do pana Hoskynsa, który zapisywał je w swojej księdze. Pierwszego dnia utargowałem trzy funty, piętnaście szylingów i sześć pensów, Mitch - pięć funtów, siedem szylingów i osiem pensów, a Ray - siedem funtów i pięć pensów. Nie ma się co dziwić, że tak mnie wyprzedzili, ponieważ doskonale wiedzieli, w którym miejscu i o której godzinie można liczyć na największą liczbę klientów. W następny piątek, najruchliwszy dzień tygodnia, udało mi się niemal dogonić Mitcha: utargowałem osiem funtów, dziewiętnaście szylingów i sześć pensów, przy jego dziewięciu funtach, jednym szylingu i sześciu pensach, choć Ray wziął dziesięć funtów, piętnaście szylingów i dziewięć pensów. - Ile najwięcej udało ci się utargować w jeden dzień? - spytałem, gdy wyszliśmy ze sklepu, pobrzękując w kieszeniach naszą nędzną wypłatą i gotowi do przyłączenia się do powracających z pracy tłumów. Przyznam, iż drażniła mnie świadomość, że taki typ po zwykłym technikum, nawet biorąc poprawkę na jego większe doświadczenie, jest w stanie zarobić więcej ode mnie. Dręczyło mnie to znacznie bardziej niż ten dowcip ze „Expressem Brandzlera". - Raz Ray skasował jedenaście funciaków, dziewiętnaście szylingów i pięć penów. W piątek - powiedział Mitch. - To absolutny rekord. Cóż za fatalne stwierdzenie! Podziałało gorzej niż zapach wódki na alkoholika. Cała praca naraz przekształciła się we współzawodnictwo - zupełnie jak w szkole, jak na egzaminach, tyle że tutaj sukces mierzony był nie w ocenach, a w monecie. W następny piątek zawziąłem się, żeby pobić rekord Raya. Do dziś pamiętam to bezbrzeżne zdumienie na twarzach Raya i Mitcha w chwili, gdy pan Hoskyns obwieścił utargowaną przeze mnie sumę. - Dokładnie dwanaście funtów! Brawo, chłopcze! Czegoś takiego jeszcze nie było, jak pragnę zdrowia! Następnego dnia, a była to sobota, spostrzegłem, że Ray pracowicie obstawia długie kolejki wczasowiczów, czekających na specjalne pociągi do miejscowości wypoczynkowych, wyciągając z nich ile się dało, zanim jeszcze dostawali się na perony, gdzie sprzedawałem wraz z Mitchem. Gdy pod koniec dnia pan Hoskyns podliczył dochody, okazało się, że Ray utargował dwanaście funtów, siedem szylingów i osiem pensów - nowy rekord. Było to doprawdy niezwykłe osiągnięcie, zważywszy, że stało się to w sobotę. Od tamtej chwili zaczęło się między nami zajadłe współzawodnictwo, Z ekonomicznego punktu widzenia był to czysty absurd, jako że nie dostawaliśmy żadnej prowizji od obrotu, w przeciwieństwie do pana Hoskynsa, który okazywał zrozumiałe zadowolenie, widząc nieustanny wzrost przynoszonych przez nas codziennie sum. Gdy tylko późnym popołudniem rozlegał się stukot kół naszych wózków, natychmiast wynurzał się ze swego zacisza i witał nas swoim krzywym uśmiechem, a złoty łańcuszek połyskiwał w słońcu, którego promienie przebijały się przez brudne szybki dworcowego dachu. Teraz dawny rekord wynoszący jedenaście funtów, dziewiętnaście szylingów i sześć pensów budził jedynie uśmiech politowania na naszych twarzach - coś takiego można było osiągnąć bez większego wysiłku w deszczowy poniedziałek lub wtorek. W trzeci piątek mojej pracy zarobiliśmy dla Hoskynsa w sumie ponad pięćdziesiąt funtów. Gdy zaczął liczyć, twarz Raya była biała z napięcia, a Mitch gryzł paznokcie jak wygłodzony ludożerca skazany na autokonsumpcję. Mitch przyniósł czternaście funtów, dziesięć szylingów i trzy pensy, Ray - osiemnaście funtów, cztery szylingi i dziewięć pensów, a ja dziewiętnaście funtów, jednego szylinga i trzy pensy. Następny tydzień był moim ostatnim. Świadomi tego Ray i Mitch stawali na głowie, by tym razem mnie pobić, a ja ochoczo przyjąłem wyzwanie. Ganialiśmy (dosłownie) od peronu do peronu, gdzie jeden pociąg odjeżdżał, a następny już się zapełniał. Wypatrywaliśmy zamożnych z wyglądu Amerykanów czekających na pociąg mający bezpośrednie połączenie ze statkiem i zajmowaliśmy pozycję w ich pobliżu, rozkładając w widocznym miejscu nasze najdroższe czasopisma, „Vogue" i „Harper's Bazaar", z których każde kosztowało całe pół korony. Wyrobiliśmy sobie oko na pewien typ młodych ludzi jeżdżących ekspresem „Bournemouth Belle", którzy lubili robić wrażenie na swoich dziewczynach, wydając mnóstwo pieniędzy na czasopisma, choć ani oni sami, ani one, nie mieli zamiaru ich później czytać. Kilka razy dziennie zmienialiśmy układ gazet na stelażach, aby trafić do możliwie największej liczby klientów. Skracaliśmy naszą godzinną przerwę na lunch i posilaliśmy się w biegu. Pod względem zarobków szedłem łeb w łeb z Rayem: czasem on był lepszy o kilka szylingów, a czasem ja. Jednak do ostatecznej rozgrywki między nami doszło w piątek, który miał być ostatnim dniem mojej pracy, jako że dzięki wielu nadgodzinom sobotę odpracowałem już wcześniej. Obaj z Rayem zdawaliśmy sobie sprawę, że tego wieczora znów zostanie pobity rekord i że jeden z nas przekroczy dzisiaj magiczną barierę dwudziestu funtów. Tego dnia ganialiśmy szaleńczo z wózkami po całej stacji, próbując zająć najlepsze pozycje strategiczne obok przedziałów pierwszej klasy w odjeżdżających ekspresach i co chwila obrzucając zazdrosnym wzrokiem nasze malejące zapasy. Zaczepialiśmy oszołomionych pasażerów na podobieństwo ulicznych handlarzy arabskich i zmuszaliśmy ich do kupna oferowanego im towaru, wpychaliśmy się bezczelnie między zapłakane grupki splecionych w pożegnalnym uścisku rodzin, stukaliśmy natarczywie w okna przedziałów, których tymczasowi lokatorzy zdążyli już zapaść w błogą drzemkę. Raz nawet ujrzałem, jak Ray dosłownie biegnie obok odjeżdżającego pociągu, żeby sfinalizować sprzedaż egzemplarza „Domów i Ogrodów". Pod koniec dnia Mitch miał na swoim koncie piętnaście funtów, osiem szylingów i sześć pensów, Ray - dwadzieścia funtów, jednego szylinga i dziewięć pensów, a ja - dwadzieścia jeden funtów, dwa szylingi i sześć pensów. Ray odwrócił się, ze skrzywioną i zbielałą twarzą, miażdżąc obcasem palonego dotąd papierosa. Mitch mełł w zębach przekleństwa, zajadle rozkrwawiając zmasakrowane koniuszki palców. I nagle zrobiło mi się ich żal. Moja przyszłość rysowała się tak różowo jak lampki stołowe w ekspresie „Bournemouth Belle". Miałem wszelkie podstawy by przypuszczać, że za kilka lat to właśnie ja zasiądę do posiłku na miękkich pullmanowskich obiciach i choć nie sądziłem, że w jeszcze bliższej przyszłości będę jechał pociągiem mającym bezpośrednie połączenie ze statkiem „Queen Mary", udając się na stypendium do Stanów Zjednoczonych, to miałem przeczucie, że cały świat stoi przede mną otworem. Tymczasem Ray i Mitch mieli w perspektywie jedynie pchanie wózków od peronu do peronu, do czasu aż awansują i staną za ladą albo - co bardziej prawdopodobne - zostaną bagażowymi lub zaczną sprzątać stację. W tym momencie zacząłem żałować, że wygrałem w tym współzawodnictwie i pozbawiłem ich tej drobnej satysfakcji płynącej ze świadomości, że przynajmniej w tym jednym są ode mnie lepsi. Lecz najgorsze miało dopiero przyjść. Pan Hoskyns wręczał mi wypłatę: trzy banknoty jednofuntowe i jeden banknot dziesięcioszylingowy. - Świetnie żeś się spisał, synu - powiedział. - Odkąd żeś się zjawił, sprzedaż skoczyła w górę jak diabli. Pokazałeś tym dwóm śmierdzącym obibokom, jak wygląda prawdziwa robota. I zapamiętajcie se moje słowa - ciągnął, zwracając się do Raya i Mitcha - spodziewam się, że jak on odejdzie, dalej będzie tak samo. I jak w każdy piątek nie będę miał takiej sumy, to chcę wiedzieć, dlaczego tak jest, jasne? Następnego dnia podsłuchałem rozmowę, prowadzoną w kuchni przez moich rodziców. „Jest jakiś taki nieobecny - powiedziała matka. - Może się zakochał?" Ojciec prychnął pogardliwie: „Zakochany? Może po prostu ma zatwardzenie". „Był zbyt cichy, gdy wrócił wczoraj do domu po pracy - ciągnęła matka. - Możnaby pomyśleć, że żałuje, że to już koniec". „Pewnie się zastanawia, czy ta wyprawa na uniwersytet ma w ogóle jakiś sens - powiedział ojciec. - Cóż, jeśli tylko chce przyjść od razu do firmy, to proszę bardzo". Na te słowa wpadłem do kuchni. - Powiem wam, dlaczego jestem nieobecny! - krzyknąłem. - Nie powinieneś podsłuchiwać czyichś prywatnych rozmów - stwierdziła matka. - To wszystko dlatego, że zobaczyłem, w jaki sposób kapitalizm wykorzystuje robotników! Jak szczuje jednego przeciw drugiemu, oszukańczym podstępem nakłania do współzawodnictwa, a potem zgarnia cały zysk. Od tej pory nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Mój ojciec opadł z jękiem na fotel, kryjąc twarz w dłoniach. - Wiedziałem, wiedziałem, że pewnego dnia coś takiego się zdarzy. Mój jedyny syn, dla którego tyram od lat, oszalał. Czymże sobie zasłużyłem na podobny los? I w taki właśnie sposób zostałem socjologiem. Moja pierwsza praca stała się jednocześnie moją ostatnią. (Tego, co robię, nie określam mianem pracy - gdyż nie jest nią czytanie książek i opowiadanie o nich tym, którzy muszą mnie słuchać; i gdyby nikt mi za to nie płacił, sam bym płacił, żeby móc to robić.) Więc, jak widzicie, nie zająłem się interesami - wszedłem natomiast w życie akademickie, gdzie etyka protestancka nie czyni aż tak wielu spustoszeń wśród bliźnich. Wciąż jednak prześladują mnie twarze Raya i Mitcha, takie jak wtedy, gdy widziałem je po raz ostatni i wciąż pamiętam ten moment, kiedy zdałem sobie sprawę, że będą musieli utrzymywać to zabójcze tempo pracy, ten niesamowity poziom sprzedaży, bez końca i beż żadnych korzyści osobistych, gdyż w przeciwnym razie narażeni będą na ciągłe wyrzuty i obelgi. A wszystko przeze mnie. Po moim wykładzie o Weberze, zabieram się zwykle do Marksa i Engelsa. Hotel pod Cycami Hotel pod Sosnami! - wykrzyknął Harry. - Chyba bardziej Hotel pod Cycami. - Odejdź od tego okna - powiedziała Brenda. - I skończ z tym podglądactwem. - Jakim podglądactwem? - Harry zmrużył oczy, zerkając przez szpary w okiennicach na okolicę basenu. - Podglądacz jest osobą nie szanującą cudzej prywatności. - Ten hotel jest akurat prywatny. - Hotel pod Melonami. Hotel pod Arbuzami. Słuchaj, to niezłe! - odwrócił się, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. - Hotel pod Arbuzami, czujesz, o co idzie, nie? Jeśli Brenda nawet czuła, to nie wywarło to na niej większego wrażenia. Harry wznowił obserwację. - Nie jest tak, że nie szanuję cudzej prywatności - ciągnął. - Jeśli nie chcą, żebym patrzył na ich cycki, to niech je sobie zakryją. - Dobrze, więc idź i popatrz sobie. Nie podglądaj. Zejdź na dół i napatrz się do woli. - Brenda machnęła gniewnie grzebieniem. - Dokonaj inspekcji. - Wiesz co, Brenda, ty też przed końcem wakacji będziesz musiała poparadować w toplesie. Brenda prychnęła pogardliwie. - A czemu nie? Nie masz się czego wstydzić. - Odwrócił się od okna, obrzucając ją lubieżnym spojrzeniem. - W dalszym ciągu masz boskie. - Dziękuję bardzo, wiem o tym - odparła Brenda. - Lecz planuję je mieć zakryte, jak zwykle. - Jeśli wejdziesz między wrony... - zaczął Harry. - To nie wrony, lecz Francuzi. - No to co, ale tu jest Cycowe Wybrzeże. Melonowe Wybrzeże - powiedział Harry. - Gdybym wiedziała, że będziesz się tak zachowywał, nigdy bym się nie zgodziła na przyjazd tutaj - westchnęła Brenda. Przez wszystkie lata Harry i Brenda wyjeżdżali na rodzinne wakacje na wyspę Guernsey, gdzie mieszkali rodzice Brendy. Lecz teraz, gdy dzieci dorosły na tyle, by mieć swoje własne plany, zapragnęli czegoś innego. Brenda zawsze chciała odwiedzić południe Francji i oboje doszli do wniosku, że zasłużyli sobie na podobne szaleństwo. Ich sytuacja finansowa przedstawiała się nieźle, zwłaszcza odkąd Brenda, świeżo upieczona absolwentka Uniwersytetu Otwartego, dostała pracę w szkole. Harry wywołał duże poruszenie w pracy, rzucając od niechcenia nazwę miejscowości, do której się wybierali, wśród różnych Benidorm i Palmas, takich czy innych wybrzeżach, których zalety były roztrząsane przez kolegów. - Francuska Riwiera, co, Harry? - Tak, to taki mały hotelik niedaleko St Raphael. Brenda znalazła go w jakimś przewodniku. - Wielki świat, co? - Cóż, koszty nie są najniższe, ale pomyśleliśmy sobie, że czemu właściwie nie zaszaleć. Wciąż przecież jesteśmy młodzi i możemy sobie zafundować jakąś przyjemność. - Na przykład pooglądać sobie cizie bez staników. - Co? - spytał Harry, a pobrzmiewające w jego głosie niedowierzanie nie było tak do końca nieszczere. Oczywiście teoretycznie zdawał sobie sprawę, że w niektórych rejonach Morza Śródziemnego kobiety opalają się półnago i nawet widział zdjęcia przedstawiające to zjawisko w kupowanej przez jego sekretarkę codziennej gazecie, którą regularnie podbierał właśnie z powodu takich zdjęć. Jednak rzeczywistość była znacznie bardziej szokująca. Nie chodziło mu bynajmniej o owo rozwiązłe, choć anonimowe obnażanie piersi na plaży, lecz tę bardziej intymną i społecznie złożoną nagość na terenie otaczającym basen. Najmocniej poruszał go fakt, że te same kobiety, które przechadzały się tutaj półnagie przez cały dzień, potem - jak gdyby nigdy nic - zjawiały się na kolacji nienagannie ubrane, odwzajemniały jego uprzejme uśmiechy, bądź też wdawały się z nim w niezobowiązujące rozmowy na temat pogody. Harry - czemu wcale nie zaprzeczał - miał zawsze fioła na punkcie kobiecych piersi. Niektórzy mężczyźni zwracali największą uwagę na nogi, inni na pośladki, ale Harry był - jak to mówili chłopcy w szkole u Barnarda - cyckomanem. - Zbyt wcześnie odstawiono cię od piersi - stwierdziła Brenda, a Harry przyjął tę diagnozę z uśmiechem zadowolenia. W pierwszym odruchu zawsze obrzucał szybkim spojrzeniem piersi każdej, seksualnie atrakcyjnej kobiety, która pojawiała się w jego polu widzenia, a do jego ulubionych zajęć należało zgadywanie kształtów ukrytych pod ich sweterkami, bluzkami i biustonoszami. Tymczasem tutaj, pod prowansalskim niebem, sytuacja była rozczarowująca, by użyć łagodnego określenia. Ledwie zaczął oceniać kształty tych kobiet, a już definitywnie i ostatecznie zaspokoiły jego ciekawość. W większości przypadków nawet widział je półnagie, zanim poznał je, jak to się mówi, na stopie towarzyskiej. Na przykład ta zarozumiała Angielka, matka bliźniaków, żona wyraźnie zadowolonego z siebie serdelkowatego maklera, wszędzie paradującego z nieodłącznym egzemplarzem „Financial Timesa" w ręku. Albo ta żeńska część niemieckiej pary, wielbiąca słońce z religijną wręcz gorliwością, nacierająca się balsamami według ściśle ustalonego planu i obracająca się z pleców na brzuch na dźwięk solidnego, kwarcowego budzika. Albo ta mocno opalona brunetka w pewnym wieku, którą Harry ochrzcił na swój użytek imieniem Carmen Miranda, ponieważ korzystając z przenośnego telefonu, przynoszonego jej dość często przez kelnera imieniem Antoine, rozmawiała gwałtownie w języku hiszpańskim (choć równie dobrze mógł to być portugalski). Leżąc, pani Zarozumiała prawie wcale nie miała piersi, a raczej coś na kształt chłopięcych wypukłości przypominających mięśnie i uwieńczonych na czubkach zabawnymi, sterczącymi sutkami, które - gdy wstawała - drżały jak noski dwóch małych gryzoni. Piersi Niemki miały kształt idealnych stożków, gładkich i jędrnych, jakby wytoczonych na obrabiarce i bez względu na to, jaką przybierała pozycję, nigdy nie zmieniały kształtu. Tymczasem piersi Carmen Mirandy przypominały dwie brązowe, atłasowe torebki wypełnione jakimś kleistym płynem, który przelewał się tam i z powrotem po jej żebrach gdy przewracała się nerwowo na materacu, oczekując na kolejny telefon od swego nieobecnego kochanka. A tego ranka w okolicach basenu pojawiły się również dwie nastolatki, których Harry nigdy wcześniej nie widział. Leżały obok siebie, jedna w zielonych majtkach, a druga w żółtych, przyglądając się swoim niedawno uformowanym piersiom - idealnie gładkim półkulom, przypominającym galaretki na talerzyku - z satysfakcją gospodyń domowych, obserwujących rosnące w piecu ciasteczka. - Dwa nowe nabytki - obwieścił Harry. - A raczej powinienem powiedzieć: cztery. - Schodzisz, czy zamierzasz spędzić cały dzień, wyglądając przez okiennice? - spytała Brenda, stając w drzwiach. - Schodzę. A gdzie moja książka? - Rozejrzał się po pokoju, w poszukiwaniu powieści Jacka Higginsa. - Coś nie idzie ci to czytanie - stwierdziła Brenda z sarkazmem. - Sądzę, że mógłbyś codziennie przesuwać zakładkę, choćby dla przyzwoitości. Niewątpliwie książka stanowiła nieodzowny sprzęt dla dyskretnego cyckarza działającego na obrzeżach basenu: można było zerknąć nad nią lub obok niej, można wreszcie było otwarcie podnieść znad niej wzrok pod jakimś pretekstem, akurat gdy nie opodal jakaś cizia zdejmowała górną część garderoby, bądź też odwracała się na plecy. Kolejnym niezbędnym urządzeniem były okulary przeciwsłoneczne, możliwie najciemniejsze, co pozwalało ukryć prawdziwy kierunek spojrzenia. Harry doskonale zdawał sobie sprawę z niepisanego kodu zachowań, przestrzeganego w półnagim świecie. Mężczyźnie nie wypadało się gapić, ba, nawet chwilę dłużej zatrzymać wzroku na nagich piersiach, gdyż coś takiego równałoby się pogwałceniu fundamentalnej zasady, na której wszystko się opiera, to znaczy uznania, że nie ma w tym niczego, co zasługiwałoby na uwagę, i że jest to najbardziej naturalna i zwykła rzecz na świecie. (Podziwu godną zręczność w tej materii wykazywał Antoine, który roznosił tym kobietom napoje i pochylony nad nimi przyjmował zamówienia, udając, że absolutnie nie dostrzega ich półnagości.) Jednakowoż przeczyła jej inna zasada, ograniczająca półnagość tylko do basenu i jego najbliższego otoczenia. Przechodząc na taras, lub też do hotelu, kobiety niezwłocznie zakrywały górną część ciała. Czyżby erotyczna wartość nagich kobiecych piersi rosła bądź też malała w zależności od arbitralnie wyznaczonych stref terytorialnych? Czyżby ta sama pierś, oglądana, pieszczona i pobudzana przez małżonka lub kochanka w zaciszu alkowy, na obrzeżu basenu przekształcała się w całkowicie obojętny przedmiot, najnormalniejszą w świecie anatomiczną wypukłość, równie zwyczajną jak łokieć lub kolano? Oczywiście, że nie. Sam pomysł był najzupełniej absurdalny. Harry ani przez chwilę nie wątpił, że - podobnie zresztą jak on - wszyscy mężczyźni tam obecni, nie wyłączając Antoine'a, odczuwali dużą przyjemność i podniecenie w związku z półnagością większości kobiet. Jednocześnie zaś trudno było przypuszczać, że obecne tam kobiety nie zdają sobie z tego wszystkiego sprawy. Być może, rozmyślał w duchu Harry, ten częściowy negliż jest dla nich po prostu ekscytujący, gdyż dobrze wiedzą, że mężczyznom nie wolno ujawnić swojego podniecenia. Jednocześnie zaś ich mężczyźni mogą uczestniczyć w tym podnieceniu, choć niejako zastępczo i z punktu widzenia posiadacza, zwłaszcza jeśli żona jednego z nich jest obdarzona bujniejszymi kształtami niż wszystkie pozostałe. Dostrzec czyjeś zazdrosne i pełne podziwu spojrzenie skierowane na tors własnej małżonki i pomyśleć sobie w duchu: „No dobra, stary, możesz sobie popatrzeć, byle nie za długo, ale dotykać mogę ich tylko ja, kapujesz?" To musi być niezwykle ekscytujące. Leżąc obok Brendy na skraju basenu, udręczony upałem i długim roztrząsaniem wszystkich tych problemów i paradoksów, Harry uczuł nagłe targnięcie żądzy: zapragnął zobaczyć swoją żonę nagą i pożądać jej oczyma innych mężczyzn. Przewrócił się na brzuch i wyszeptał jej do ucha: - Jeśli zdejmiesz górę, kupię ci tę sukienkę, którą widzieliśmy w St Rapahael. Tę za tysiąc dwieście franków. * Autor doszedł do tego właśnie punktu w swoim opowiadaniu, które pisał przy ocienionym parasolem stoliku na tarasie, z którego rozciągał się widok na cały basen. Pisał, używając tradycyjnego pióra oraz papieru kancelaryjnego, jak to miał w zwyczaju, oraz zgromadziwszy uprzednio mnóstwo poskreślanych i przepisanych stronic, jak to miał również w zwyczaju, gdy nagle - bez ostrzeżenia - zerwał się potężny podmuch wiatru. Sosny rosnące wokół hotelu zakołysały się z sykiem, na powierzchni basenu pojawiły się zmarszczki, kilka parasoli się przewróciło, a spora liczba zapisanych kartek uniosła się w powietrze. Część opadła z powrotem na taras, na brzeg basenu lub też do wody, lecz wiele z nich zostało porwanych w powietrze przez gorący podmuch, ze zdumiewającą wręcz prędkością poszybowało wysoko nad wierzchołkami drzew. Pisarz zerwał się na równe nogi, patrząc z niedowierzaniem na wzbijające się coraz wyżej kartki papieru, przypominające uwolnione z uwięzi latawce, które - wyraźnie rysując się bielą na tle błękitnego nieba - obracały się i kręciły w promieniach słońca. Przypominało to odwiedziny jakiegoś boga lub demona, odwrotność Zesłania Ducha Świętego, który zabiera słowa zamiast nimi obdarzać. Pisarz poczuł się ogołocony. Opalające się wokół basenu kobiety, niewątpliwie odczuwając coś podobnego, zakryły obnażone piersi i wbiły wzrok w znikające w oddali kartki papieru. Potem zwróciły się w stronę autora, a na ich twarzach współczujące uśmiechy zmieszane były z Schadenfreude. Przynagleni ostrym wezwaniem matki, angielscy bliźniacy zaczęli biegać wokół basenu, zbierając rozproszone kartki i przynosząc je właścicielowi z psią wręcz gorliwością. Niemka, która w chwili nadejścia wiatru przebywała w basenie, podeszła trzymając w palcach dwie namoknięte stronice pełne rozmazanych liter i położyła je delikatnie na stole. Pierre, kelner, przyniósł na tacy jedną kartkę. - Cest le petit mistral* - powiedział z malującym się na twarzy wyrazem współczucia. - Quel dommage!** Pisarz podziękował wszystkim mechanicznie, nie odrywając wzroku od unoszonych przez wiatr stronic, które ledwie widoczne w oddali, wolno opadały między wierzchołki sosen. Powietrze wokół hotelu całkiem się uspokoiło. Goście powoli wracali na swoje leżaki i materace. Kobiety dyskretnie obnażyły torsy, wznowiły kontakt z balsamem Ambrę Solaire i kontynuowały pogoń za doskonałą opalenizną. - Simon! Jasper! - zawołała Angielka. - A może przejdziecie się do lasu i poszukacie reszty kartek tego pana? - O nie - zaprotestował pisarz. - Proszę nie robić sobie kłopotu, na pewno są już całe mile stąd. A zresztą wcale nie są aż tak ważne. - Żaden kłopot - powiedziała Angielka. - To dla nich frajda. - Coś jak wyprawa w poszukiwaniu skarbów - wtrącił jej mąż - lub raczej bieg przełajowy śladem rozrzuconych papierków. - Zachichotał z własnego dowcipu. Chłopcy posłusznie podreptali w stronę lasu. Pisarz zaś wycofał się do swego pokoju, oczekując powrotu żony, którą ominęły wszystkie te emocjonujące przeżycia. - Kupiłam sobie prześliczną sukieneczkę - oznajmiła od progu. - Tylko nie pytaj, ile kosztowała. - Tysiąc dwieście franków? - Broń Boże, nie, znacznie mniej. Dokładnie siedemset pięćdziesiąt. Co się stało? Jakoś zabawnie wyglądasz. - Musimy opuścić ten hotel. I opowiedział jej wszystko. - Nie ma się czym martwić - powiedziała. - Te urwisy na pewno nic więcej nie znajdą. - Założę się, że znajdą. To będzie dla nich wyzwanie, coś jak konkurs o nagrodę księcia Edynburga. Przeczeszą te lasy w promieniu kilku mil. A jeśli już coś znajdą, to nie odmówią sobie przyjemności i przeczytają. - I tak nic nie zrozumieją. - Ale ich rodzice zrozumieją. Wyobraź sobie panią Zarozumiałą, kiedy stwierdza, że porównałem jej sutki do nosków małych gryzoni. Żona pisarza parsknęła śmiechem. - Głupi jesteś - powiedziała. - To nie moja wina - bronił się. - Wiatr pojawił się tak nagle. - Wola Boża? - Właśnie tak. - No cóż, pewnie nie spodobała Mu się ta historia. Nie będę kłamać, mnie też nie wprawiała w zachwyt. A jak to się miało skończyć? Żona autora dość dobrze znała to, co do tej pory powstało, ponieważ poprzedniej nocy przeczytał jej całość. - Brenda daje się przekupić i zdejmuje górę. - Moim zdaniem wcale by tak nie zrobiła. - A ona robi. A Harry nie posiada się z radości. Czuje, że on i Brenda wreszcie się wyzwolili, dołączając do grupy ludzi wyrafinowanych. Wyobraża sobie, jak opowiada o tym wszystkim chłopakom z Barnard Castings, a oni zielenieją z zazdrości. Tymczasem tak mu staje, że musi przez cały dzień leżeć na brzuchu. - Oj, oj - skrzywiła się żona. - To niesmaczne. - Wprost nie może się doczekać tego wieczoru, kiedy pójdą do łóżka. Ale gdy już postanawiają, że czas spać, niespodziewanie - z przyczyny, której jeszcze nie ustaliłem - rozdzielają się i Harry idzie pierwszy do pokoju. Żona nie dołącza do niego od razu, więc Harry rozbiera się, kładzie, a potem zasypia. Budzi się dwie godziny później i stwierdza, że Brendy w dalszym ciągu nie ma. Wpada w panikę, wsuwa kapcie, zakłada szlafrok i chce iść jej szukać. W tej samej chwili wchodzi jego żona. „Gdzie u diabła się podziewałaś? - pyta Harry. Ona ma dość dziwny wyraz twarzy, kieruje kroki w stronę lodówki i najpierw wypija butelkę Perriera, a potem zaczyna mówić. Na dole złapał ją Antoine i wręczył jej bukiet. Okazuje się, że co tydzień pracownicy hotelu głosują, która z kobiet ma najzgrabniejsze piersi, i tym razem wygrała akurat Brenda. Ten bukiet był wyrazem ich podziwu i szacunku. Jest jednak zdenerwowana, ponieważ zostawiła go w pokoju Antoine'a. - W pokoju Antoine'a? - Tak, namówił ją, żeby poszła obejrzeć jego pokój, ma taki mały, drewniany domek w lesie, potem poczęstował ją drinkiem i tak od słowa do słowa, aż wreszcie wylądowali w łóżku. - Nieprawdopodobne. - Czemu nie? Być może owo publiczne zdjęcie biustonosza obudziło w Brendzie ukrytą rozwiązłość, o którą Harry nigdy wcześniej nawet jej nie podejrzewał. Mniejsza o to, w każdym razie Brenda jest pijana i dość bezwstydna. Droczy się z nim, bardzo plastycznie opisując mu umiejętności Antoine'a jako kochanka i mówi, że natura obdarzyła go znacznie hojniej niż Harry'ego. - Coraz gorzej. - W tym momencie Harry uderza ją w twarz. - O tak, bardzo ładnie. - Brenda częściowo się rozbiera i wczołguje do łóżka. Jednak budzi się dwie godziny później. Harry stoi przy oknie, wpatrzony w pusty basen, demonicznie niebieski w świetle księżyca. Brenda wstaje, podchodzi do niego i dotyka jego ramienia. „Chodź do łóżka, mówi. To, co ci opowiedziałam, to była nieprawda". Odwraca się do niej powoli. „Nieprawda?" - pyta. „Nie, wszystko wymyśliłam, mówi. Poszłam do samochodu, posiedziałam tam przez dwie godziny z butelką wina i wszystko sobie wymyśliłam". „Ale dlaczego?" - pyta. „Nie wiem, dlaczego, może żeby dać ci nauczkę. Miałam cię dość. Ale to był głupi pomysł. Chodź spać". Ale Harry potrząsa głową i odwraca się znowu do okna. „Zawsze mówiłaś, że wielkość nie ma nic do rzeczy", mówi. „Nie ma i ja naprawdę tak uważam. Już ci przecież mówiłam, że to wszystko zmyślone". Harry potrząsa z niedowierzaniem głową, wbijając wzrok w niebieskie, bezpierśne obrzeże basenu. Tak właśnie miał brzmieć koniec: „Wpatrywał się w niebieskie, bezpierśne obrzeże basenu". Mówiąc te słowa, pisarz stał akurat przy oknie, spoglądając z góry na hotelowy basen, opuszczony teraz przez wszystkich gości, którzy udali się na kolację. Między stolikami i parasolkami uwijała się tylko samotna postać Pierre'a, zbierającego porozrzucane ręczniki i pochlapane tacki. - Hm - mruknęła jego żona. - Tak to obsesja Hanry'ego na punkcie kobiecych piersi została zastąpiona przez lęk w stosunku do swojego ciała, od którego nigdy do końca się nie uwolni - powiedział pisarz. - Tak, rozumiem. Wyobraź sobie, że nie jestem zupełnie pozbawiona zdolności krytycznych. - Żona pisarza podeszła do okna i spojrzała w dół. - Biedny Pierre -powiedziała. - Nawet przez myśl by mu nie przeszło, żeby zwracać uwagę na kobiety. Najwyraźniej jest homoseksualistą. - Na szczęście nie dotarłem aż tak daleko w momencie, gdy wiatr porwał moje kartki. Jednak najlepiej będzie, jeśli usiądziesz do Michelina i poszukasz innego hotelu. Nie potrafię sobie wyobrazić, że będę siedział tu jak na rozżarzonych węglach i czekał, aż któryś z gości wróci ze spaceru po lesie, ściskając w ręku kompromitujący fragment mojego dzieła. Cóż za niesamowita historia. - Wiesz co, to naprawdę znacznie lepsza historia - powiedziała jego żona. - Tak - przyznał jej. - I chyba ją napiszę. Nazwę ją Wet za wet. - Nie, nazwij ją Hotel pod Cycami. Bo jest o czym pisać. - A co z twoimi? - Bardzo cię proszę, moich w to nie włączaj. Znacznie później, tej samej nocy, gdy oboje byli w łóżku i powoli zapadali w sen, żona pisarza powiedziała: - Ale chyba nie chciałbyś, żebym naprawdę paradowała półnago? - Nie, oczywiście, że nie - odparł mąż. Ale bynajmniej nie brzmiało to przekonująco. O człowieku, który nie chciał wstać z łóżka Pierwsza wstawała zawsze jego żona. Równo z dźwiękiem budzika zrzucała z siebie kołdrę, opuszczała nogi na podłogę i wkładała szlafrok. W obliczu takiego zdyscyplinowania odczuwał wyrzuty sumienia, a zarazem podziw. - Może byś tak się podniósł - powiedziała. - Nigdy nie zdążasz na śniadanie. Nie odezwał się ani słowem, udając że śpi. Gdy tylko wyszła z pokoju, od razu przetoczył się w ciepłe zagłębienie, które zostawiła w materacu i przeciągnął się z rozkoszą. Był to najprzyjemniejszy moment całego dnia - wyciągnąć się w nowej, choć ciepłej części łóżka. Ową rozkosz psuła jednak świadomość, że niebawem będzie musiał wstać i stawić czoło pozostałej części dnia. Otworzył jedno oko. Za oknem nadal panował mrok, a wnętrze pokoju wypełnione było niebieskawą poświatą palących się przed domem latarni. Wykonał kilka głębokich wydechów dla zbadania sytuacji i stwierdził, że powietrze wydobywające się z jego ust zamienia się w parę. Po wewnętrznej stronie okna, tam gdzie jedna z zasłon była odsunięta, połyskiwał lód. Wiedział, że nieco później ten lód stopnieje, a woda spłynie niżej, powodując gnicie drewnianych ram. Część wody natomiast dostanie się w szczeliny, gdzie ponownie zamarznie, uniemożliwiając otwarcie okna i odkształcając drewno. Zamknął oko, chcąc uciec od bolesnej wizji rozpadu swojego domu. Oczywiście nie potrafił wymazać z pamięci wszystkiego, co było w nim nie tak - na przykład tego, co było nie tak w pokoju, gdzie akurat leżał: długiej, poszarpanej szczeliny w suficie, biegnącej jak szyderczy uśmiech od kabli przy lampie aż do drzwi, rozdartego linoleum niedaleko komody, drzwiczek od kredensu wiecznie otwartych z powodu braku zasuwki, powybrzuszanej przez wilgoć wykładziny, która zdawała się oddychać przy każdym otwarciu i zamknięciu drzwi... Nie umiał wymazać z pamięci tego wszystkiego, lecz gdy tak leżał pod kołdrą, skulony, z zamkniętymi oczami, rzeczywistość mniej go przytłaczała, jak gdyby nie miała z nim nic wspólnego. Za każdym razem gdy opuszczał przytulne pielesze, przygniatał go podwójny ciężar: niezadowolenia z tego, co go otaczało, jak również rozpaczy, że wszelkie próby zmiany sytuacji są skazane na niepowodzenie. Cały problem, rzecz jasna, nie ograniczał się tylko do sypialni. Gdy przechadzał się po domu, na każdym kroku witały go dowody rozpadu i zaniedbania: cieknący kran w łazience, uszkodzona balustrada na schodach, pęknięte okno w hallu, wytarta łata na dywanie w pokoju stołowym, która z każdym dniem zdawała się powiększać. I na dodatek zawsze było zimno, tak zimno. Lodowate przeciągi wdzierały się przez dziurki od klucza, grzechotały w skrzynce na listy, poruszały zasłonami. Tymczasem tutaj, w łóżku, było ciepło i wygodnie. Nawet w najbardziej luksusowo umeblowanym, idealnym domu z centralnym ogrzewaniem, podwójnymi oknami i ocieplonymi ścianami nie czułby się lepiej. Jego żona grzebała pogrzebaczem przy kracie kominkowej w jadalni, a dzięki biegnącym w ścianach rurom te głuche, metaliczne dźwięki docierały do każdego zakątka domu. Był to znak, że podano do stołu. Jego dzieci, Paul i Margaret, które dotąd bawiły się w ponurym, zimnym pokoju naprzeciwko z tą radosną obojętnością na niewygodę, typową dla młodych ludzi, wypadły z hałasem na półpiętro i z ciężkim tupotem zbiegły ze schodów. Uszkodzona balustrada zaskrzypiała złowieszczo. Drzwi jadalni otwarły się, po czym zamknęły z trzaskiem. Z kuchni dobiegł go odległy brzęk sztućców i naczyń kuchennych. Naciągnął kołdrę jeszcze dalej na głowę, zatykając sobie uszy i zostawiając tylko szparę dla nosa i ust, by było czym oddychać. Nie chciał słyszeć tych dźwięków, brutalnie przypominających mu o istnieniu brutalnego świata. Gdy wybiegł myślą nieco dalej, omijając palący problem związany ze wstawaniem oraz nader nużące czynności nieodłącznie związane z myciem się, goleniem, ubieraniem i karmieniem cielesnej powłoki, perspektywy na nadchodzący dzień nie przedstawiały się zbyt zachęcająco: długa wędrówka do przystanku przez ulice wypełnione domami niczym nie różniącymi się od jego domu, długie oczekiwanie w kolejce, powolna, pyrkotliwa jazda przez zatłoczone ulice, a potem ośmiogodzinna harówa w ciasnym biurze, w którym - podobnie jak w jego domu - wręcz roiło się od popsutych, wyblakłych, poodpryskiwanych, podrapanych, brudnych przedmiotów. Przedmiotów, które mówiły tak wyraźnie, jak wnętrze jego domu: taki jest twój los; możesz robić co chcesz, a i tak nic naprawdę nie zmienisz; uważaj się za szczęściarza, jeśli uda ci się sprawić, że ogólny rozpad wokół ciebie będzie postępował nieco wolniej. W ramach psychicznych przygotowań do wstania spróbował uświadomić sobie, że inni ludzie znajdują się w znacznie mniej fortunnym położeniu. Zmusił się do wyobrażenia sobie wszystkich chorych i umierających, wszystkich ludzi w potrzebie oraz tych, których dręczą cierpienia wewnętrzne, jednakże wywołana w ten sposób panorama ludzkiej niedoli jedynie pogłębiła paraliżującą go apatię. Fakt, że wielu innych potrafi znosić wszystkie te nieszczęścia ze spokojną rezygnacją bynajmniej nie podnosił go na duchu: po cóż bowiem miałby z nimi rywalizować, skoro to, co obecnie odczuwał, wystarczało, by zupełnie pozbawić go radości życia? Jakież pocieszenie mógł czerpać z faktu, że jego ponura egzystencja jest jedynie cieniutką warstewką nad nieskończenie gorszą czeluścią, do której mógł wpaść niemal w każdej chwili? Rzecz w tym, że wygasła w nim cała miłość życia. Ta myśl przeszyła go rozpaczliwym drżeniem. Już nie kocham życia. Już nic w życiu nie sprawia mi przyjemności. Oprócz jednego: leżenia w łóżku. A cała przyjemność ginie, ponieważ wiem, że muszę wstać. No a może by tak po prostu nie wstać? Ale musisz wstać. Masz pracę. Rodzinę na utrzymaniu. Twoja żona już wstała. I dzieci już wstały. Zrobiły, co do nich należy. Teraz ty idź w ich ślady. No tak, ale im to łatwo. One nadal kochają życie. A ja nie. Ja kocham tylko jedno: leżeć w łóżku. Przez warstwy kołdry dobiegł go głos żony: - George! Wołała bez przekonania i bez wyrazu, jak zwykle nie spodziewając się żadnej odpowiedzi. Obrócił się w milczeniu na drugi bok i wyprostował nogi. Natrafiwszy czubkami palców na lodowatą butelkę z kiedyś gorącą wodą, natychmiast podkurczył nogi. Zwinął się w pozycji embrionalnej i całkowicie nakrył głowę kołdrą. W środku było ciepło i ciemno jak w jaskini. Z radością wdychał ciepłe, stęchłe powietrze, a gdy poczuł, że zaczyna mu brakować tlenu, zrobił sprytne kanaliki w kołdrze, które wpuszczały świeże powietrze, nie dopuszczając zarazem światła. Znowu usłyszał głos żony: - George! - tym razem wołała ostrzej i bardziej rozkazująco. Oznaczało to, że rodzina zjadła już płatki kukurydziane i że teraz przygotowywany jest bekon. Pomiędzy pragnieniem zostania w łóżku, a koniecznością wstania zaczynało narastać napięcie. Czekając na trzecie wezwanie, jeszcze bardziej skulił nogi i głębiej zakopał się w pościel. - George! To oznaczało, że już jest spóźniony na śniadanie - przy odrobinie szczęścia przed wyjściem z domu udałoby mu się jeszcze łyknąć trochę kawy. Tym razem wstrzymał oddech na dłużej. A potem nagle rozluźnił się i wyprostował nogi. Podjął decyzję. Nie wstanie. Najważniejsze to było nie myśleć o konsekwencjach. Po prostu skupić się na leżeniu. Na płynącej z tego faktu przyjemności. Na cieple, wygodzie. Miał przecież wolną wolę. Więc będzie się nią posługiwał. Zostanie w łóżku. Na pewno zapadł w krótką drzemkę. Naraz zdał sobie sprawę, że w pokoju jest jego żona. - Już kwadrans po ósmej. Śniadanie jest zimne... George... wstajesz? - w jej głosie pobrzmiewał lęk. W chwilę później z jego twarzy zerwano kołdrę. Naciągnął ją z powrotem poirytowany, że zepsuto jego sprytne kanaliki przepuszczające powietrze. - George, jesteś chory? Kusiło go, żeby powiedzieć: „Tak, jestem chory". Bo wtedy żona wyszłaby na palcach i uciszyłaby dzieci: „Ojciec jest chory". A potem napaliłaby w kominku i przyniosła tacę pełną kuszącego jedzenia. Jednak obranie takiej taktyki stanowiłoby dowód tchórzliwości, a rezultatem podobnego kłamstwa byłby co najmniej dzień ulgi od znienawidzonego życia. Tymczasem plan, jaki powziął, był dużo ambitniejszy i bardziej heroiczny. - Nie, nie jestem chory - odparł spod kołdry. - No to wstawaj, bo spóźnisz się do pracy. Nic nie odpowiedział, a jego żona wyszła z pokoju. Słyszał jak z irytacją krząta się w łazience, wołając do dzieci, żeby przyszły się myć. Co chwilę rozlegał się szum spuszczanej wody, syk napełnianego zbiornika, buczenie w rurach, śmiech oraz krzyki dzieci. Na ulicy za oknem tupotały nogi po chodniku, rzęziły samochody, które nie chciały zapalić w chłodny poranek, a potem ruszały z warkotem. Leżał cicho pod kołdrą, pełen skupienia, kontemplując. Jego wybór był wyborem mistycznym. Najtrudniejszy był pierwszy dzień. Jego żona myślała, że to wszystko z lenistwa i złej woli i próbowała zmusić go do wstania, pozbawiając go jedzenia. Jednak ten przymusowy post wywarł na nim niewielkie wrażenie i George cały czas leżał w łóżku, wyłączywszy krótkie, dyskretne wizyty w ubikacji. Gdy jego żona kładła się spać tego wieczora, była zła i urażona. Zaczęła narzekać, że nie może normalnie rozłożyć pościeli, po czym - chłodna i sztywna - ułożyła się na brzegu łóżka jak najdalej od niego. Zarazem jednak czuła się winna i zbita z tropu, ponieważ cały dzień nic nie wziął do ust. Gdy wyraziła nadzieję, że następnego ranka zmądrzeje, w jej głosie brzmiał błagalny ton. A następny ranek był już dużo prostszy. Gdy tylko umilkł brzęk budzika, najnormalniej w świecie znów zapadł w sen, nie odczuwając niepokoju ani wyrzutów sumienia. Pełna rozkosz. Po prostu odwrócić się na drugi bok i zasnąć ze świadomością, że wcale nie trzeba wstawać. Nieco później żona przyniosła mu tacę ze śniadaniem i bez słowa położyła ją na podłodze przy łóżku. Gdy zaczął jeść, w drzwiach sypialni pojawiły się jego dzieci i wbiły weń wzrok. Posłał im krzepiący uśmiech. Po południu zjawił się lekarz wezwany przez żonę. Dziarskim krokiem wmaszerował do pokoju i zapytał: - Z czym to mamy problemy, panie Barker? - Z niczym, panie doktorze - odparł łagodnie. Po krótkim badaniu lekarz stwierdził: - Nie widzę powodu, dla którego nie mógłby pan wstać, panie Barker. - Ja też nie - odrzekł. - Ale nie mam zamiaru wstawać. Następnego dnia przyszedł wikary. Ten z kolei wręcz błagał, by nie zapominał o obowiązkach, które ciążą na nim jako na mężu i ojcu. Przychodzą takie chwile, wszyscy dobrze je znamy, kiedy człowiekowi brak sił na najprostsze czynności, a pokusa, by ulec, staje się niemal niemożliwa do odparcia... to jest jednak sprzeczne z prawdziwym duchem chrześcijańskim. - A zakony kontemplacyjne? - zapytał. - A pustelnicy, samotnicy i słupnicy? No tak, ale ten rodzaj wyznawania wiary, choć niewątpliwie skuteczny w swoim czasie, jest nie do pogodzenia ze współczesną duchowością. Ponadto trudno byłoby się dopatrzeć jakichś elementów ascezy lub też skruchy w tej akurat formie odejścia od świata. - To wszystko nie jest takie różowe - powiedział wikaremu. I rzeczywiście nie było. Po siedmiu dniach zaczęły mu się robić odleżyny. Po dwóch tygodniach osłabł do tego stopnia, że nie był w stanie dojść do łazienki o własnych siłach. Po czterech tygodniach całkowicie przestał wstawać z łóżka, w związku z czym zatrudniono pielęgniarkę, by troszczyła się o jego cielesne potrzeby. Nie bardzo wiedział, skąd płynęły fundusze na jej opłacenie ani w jaki sposób rodzina jest w stanie się utrzymać. Stwierdził jednak, że tego typu problemy rozwiązują się same z chwilą, gdy przestaje się nad nimi zastanawiać. Już teraz żona zaczęła go traktować zupełnie inaczej; nawet wyczuwał w jej zachowaniu coś na kształt szacunku. Powoli zaczął stawać się lokalną, a nawet ogólnokrajową sławą. Pewnego dnia do sypialni wjechały kamery telewizyjne, a on, wsparty na poduszkach, trzymając żonę za rękę, opowiedział swoją historię milionom widzów: o tym, jak pewnego ranka nagle zdał sobie sprawę, że już nie kocha życia i jedyną przyjemnością, jaka mu pozostała, jest leżenie i jak podjął logiczną decyzję pozostania w łóżku do końca życia, życia, które - w jego odczuciu - nie miało potrwać zbyt długo i o tym, że rozkoszuje się każdą jego minutą. Po nadaniu tej audycji został wręcz zalany listami. Ponieważ wzrok się mu pogarszał, ochotnicy z parafii zaczęli mu pomagać w prowadzeniu korespondencji. W większości listów błagano go, żeby dał życiu jeszcze jedną szansę, przesyłano pieniądze lub przedstawiano propozycje lukratywnych prac. Uprzejmie odrzucał oferty, a pieniądze przelewał na konto żony (część z nich wykorzystała na remont domu; z rozbawieniem obserwował malarzy gramolących się na drabiny w sypialni, a gdy białkowali sufit, nakrył głowę gazetą). Część listów, dla niego bardzo znacząca, zawierała wyrazy poparcia i gratulacje: „Trzymaj się, stary - pisał ktoś. - Sam bym tak zrobił, tylko że mam pietra". A w innym liście, napisanym na firmowym papierze słynnego uniwersytetu, przeczytał: „Z najgłębszą admiracją przyjąłem pańską reakcję na nieznośną wręcz jakość współczesnego życia tudzież ustosunkowanie się do niezbywalnego prawa jednostki do wycofania się z niego. Jest pan egzystencjalnym świętym". Choć nie do końca pojmował znaczenie niektórych słów, sprawiały mu one przyjemność. Prawdę mówiąc, nigdy nie czuł się równie szczęśliwy i spełniony jak teraz. I coraz częściej, częściej niż kiedykolwiek przedtem, nachodziła go myśl, jak słodko byłoby umrzeć. Choć jego ciało było myte, karmione i zadbane, czuł, że siły witalne powoli go opuszczają. Marzył o nieśmiertelności. Wydawało mu się, że oprócz problemu życia, rozwiązał także problem śmierci. Zdarzały się momenty, kiedy sufit nad jego głową stawał się sceną wizji, jakie dawni malarze utrwalali na sklepieniach świątyń: aniołowie i święci spoglądali nań z chmurnego empireum, kiwając rękami, by przyłączył się do nich. W ciele odczuwał dziwną nieważkość, jakby tylko kołdra uniemożliwiała mu uniesienie się w powietrze. Lewitacja! Lub nawet... apoteoza! Szarpał się z kołdrą, lecz był zbyt słaby. Wreszcie, zdobywszy się na nadludzki wysiłek, zdarł z siebie kołdrę i zrzucił ją na podłogę. Czekał, lecz nic się nie działo. Zaczynał odczuwać chłód. Próbował wciągnąć kołdrę na łóżko, ale był zbyt wyczerpany. Zadrżał. Za oknem zapadał zmierzch. - Siostro! - zawołał słabym głosem. Nikt nie odpowiedział. Potem zawołał żonę. - Margaret! - Lecz wciąż panowała cisza. W chłodnym powietrzu z jego ust wydobywały się obłoczki pary. Spojrzał na sufit, ale nie dostrzegł tam żadnych aniołów ani świętych: tylko długą, poszarpaną szczelinę, biegnącą jak szyderczy uśmiech od drzwi do kabli przy lampie. I nagle zrozumiał, jak wyglądać będzie jego wieczność. - Margaret! Siostro! - krzyknął chrypliwie. - Chcę wstać! Pomóżcie! Lecz nikt się nie zjawił. Skąpiec Po wojnie strasznie brakowało ogni sztucznych. W czasie wojny nie było ich wcale, ale to wszystko przez zaciemnienie i dlatego, że producenci ogni sztucznych robili zamiast nich bomby. A jak wojna się skończyła, wszyscy mówili, że to, co było przed wojną, tak jak ognie sztuczne, znów wróci. Ale nie wróciło. Mama Timothy'ego powiedziała, że racjonowanie żywności to hańba, a jego ojciec powiedział, że nikt go więcej nie zmusi, żeby głosował na Partię Pracy, ale ognie sztuczne nie były przecież racjonowane. Zresztą racjonowanie byłoby całkiem w porządku, gdyby przypadało po sześć na osobę albo, powiedzmy, po dwanaście. Ale nie można było dostać żadnych fajerwerków, no chyba że się miało szczęście. Czasami chłopcy przynosili je do szkoły i na bagnach, dla żartów, puszczali jakąś racę. Mówili tajemniczo, że dostali je w dokach albo od kolegi ich ojca, który odkrył gdzieś przedwojenne zapasy i wyprzedał je tego samego dnia. Timothy, Drakey i Woppy przeszukali całe sąsiedztwo, próbując znaleźć taki sklep. Raz udało się im znaleźć miejsce, gdzie ogłaszano się z fajerwerkami, ale jak ten sprzedawca pokazał to, co ma, to okazało się, że wszystkie są tego samego rodzaju - zwykłe race. Z czymś takim nie można było urządzić prawdziwej nocy Guya Fawkesa. A zresztą nie była to żadna porządna marka, jak na przykład Wells, Standard czy Payne. Nazywały się „Whizzo" i strasznie przypominały domowe podróbki. Płaciło się po dziesięć pensów za sztukę, co było ceną dość szokującą za race. Koniec końców, każdy z nich kupił po dwie i teraz - na trzy tygodnie przed piątym listopada - był ich cały zapas. Pewnego dnia, wróciwszy z zakupów, matka Timothy’ego oznajmiła, że ma dla niego fajerwerki. Serce zabiło mu szybciej, lecz jak je wyjęła, okazało się, że to zwykłe zimne ognie, które cały czas trzyma się w ręce, a więc coś dla zupełnych smarkaczy. Tak się nadąsał, że w końcu matka nie dała mu tych zimnych ogni, czego później żałował. Żaden, nawet najstarszy z nich - Drakey - nie przypominał sobie nocy Guya Fawkesa sprzed wojny. Ale wszyscy pamiętali Noc Zwycięstwa nad Japonią, kiedy rozpalono na ulicy ognisko w miejscu, w którym kiedyś spadła bomba, niebo iskrzyło się od różnokolorowych rakiet, a jakiś człowiek z domu na końcu ulicy wyciągnął dwa pudełka pełne najlepszych fajerwerków, które trzymał na tę okazję przez sześć lat. Następnego ranka Timothy przeczesał teren, gdzie spadła bomba i zebrał wszystkie poczerniałe tulejki, tak jak dawniej, kiedy zbierał szrapnele. Wtedy właśnie po raz pierwszy nauczył się tych zaczarowanych nazw: „Chryzantemowy ogień", „Rzymska świeca", „Wulkan", „Srebrny deszcz", „Torpeda", „Moonraker", przy których „Whizzo Banger" brzmiało kiepsko i nieprzekonująco. Pewnego sobotniego popołudnia Timothy, Drakey i Woppy oddalili się od swojego terenu w poszukiwaniu fajerwerków. Najlepszy sklep to taki, który sprzedaje gazety, słodycze, tytoń i zabawki. Znaleźli kilka nowych sklepów, ale w żadnym nie mieli szczęścia. Niektóre z nich miały nawet wywieszkę: „Ogni sztucznych brak". - Idę o zakład - odezwał się Drakey gorzko - że jakby mieli, to i tak by nie sprzedawali, tylko trzymali dla swoich dzieciaków. - Chodźmy do domu - powiedział Woppy. - Zmęczyłem się. W drodze powrotnej bawili się w „Zagubiony pluton", grę, która powstała na podstawie historyjki obrazkowej z cotygodniowego komiksu Drakeya. Drakey był sierżantem McCabe'em, dowódcą plutonu, Timothy był cichym i sprytnym kapralem Kempem, a Woppy „Rzeźnikiem" Bakerem, silnym, choć dość głupawym szeregowcem. Pluton został odcięty na tyłach wroga, a gra polegała na tym, żeby nie dać się zauważyć Niemcom. - Zbliżają się pojazdy opancerzone - rzucił Timothy. Weszli za Drakeyem do alejki prowadzącej na prywatne pole golfowe. Położyli się w wysokiej trawie, czekając, aż miną ich dwie kobiety pchające wózki. Timothy rozejrzał się leniwie dookoła i naraz gwałtownie usiadł. - Patrzcie - wydyszał, nie mogąc uwierzyć swojemu szczęściu. Jakieś trzydzieści jardów od nich, na nierównym terenie zasłoniętym od strony drogi przez ogrodzenie klubu golfowego stała rozsypująca się drewniana szopa. O jej ścianę oparta była deska, na której ktoś napisał koślawymi literami: „Fajerwerki na sprzedaż". Powoli podnieśli się z trawy i spoglądając na siebie w pełnym zdumienia milczeniu, ruszyli wolno w tamtym kierunku. Drzwi były otwarte, a wewnątrz, przy stole, siedział jakiś stary człowiek, czytając gazetę i paląc fajkę. Nad jego głową widać było wyblakły napis: „Palenie wzbronione". Zerknął do góry i wyjął fajkę z ust. - Tak? - powiedział. Timothy spojrzał błagalnie na Drakeya i Woppy'ego, ale oni gapili się bez słowa na tego mężczyznę i stos zakurzonych pudełek. - Eee... już pewnie nie ma pan fajerwerków, co? - zaryzykował wreszcie Timothy. - Jeszcze trochę mi zostało, synu. A co, chcesz kupić? Fajerwerki sprzedawane były na sztuki, a nie w opakowaniach, co bardzo im pasowało. Wybierali bez pośpiechu i gdy już wydali wszystkie pieniądze, zaczęło się robić ciemno. W drodze powrotnej zatrzymywali się pod każdą latarnią, żeby otworzyć torebki i upewnić się, że ich skarb wciąż jeszcze tam jest. Cały czas mieli wrażenie, że to była bajka, że to wszystko im się śniło. A Timothy bał się, że fajerwerki lada moment znikną. Gdy znaleźli się na rogu ulicy, Timothy powiedział: - Pamiętajcie, nikomu ani pary z ust skąd je mamy. - Dlaczego? - spytał Woppy. - Bo będziemy mogli pójść i kupić jeszcze, zanim zdąży wszystkie sprzedać. - Wydałem już wszystko, co miałem - powiedział Drakey. - Tak, ale jeszcze kupa czasu do nocy Guya Fawkesa i przecież dostaniemy jakieś kieszonkowe - przekonywał Timothy. Ale gdy poszli tam w następną sobotę, szopa była zamknięta, a tabliczka znikła. Zerkali przez okienka, ale w środku nie było nic oprócz zakurzonych mebli. - Pewnie wszystko sprzedał - powiedział Drakey. Czuł, że w zniknięciu człowieka z fajerwerkami jest coś niesamowitego. Uciekli więc stamtąd i nigdy więcej o tym nie rozmawiali. Każdego popołudnia, po powrocie ze szkoły Timothy wyciągał pudełko z fajerwerkami i zaczynał je liczyć. Wyjmował wszystkie i układał, najpierw według rozmiaru, potem według typu, a wreszcie według ceny. Z uwagą studiował jaskrawe etykietki, ze skupieniem wczytując się w zamazane litery: „Brać do ręki tylko w rękawiczce", „Umieścić w ziemi i oddalić się na bezpieczną odległość", „Przybić do drewnianego słupka". Brał je bardzo ostrożnie do ręki, żałując każdej drobinki prochu, która wypadała przez jakąś szparkę, pomniejszając tym samym jego nadchodzącą chwałę. - Nie pojmuję, dlaczego trzymasz to pod łóżkiem - powiedziała jego matka. - Pamiętasz przecież, co stało się ze słodyczami. Jakiś rok wcześniej pewien amerykański krewny przysłał Timothy'emu ogromne pudełko słodyczy. Ich jaskrawe opakowania i dziwne nazwy - „Och, Henry", „Lifesavers" i „Baby Ruth" - zafascynowały go w równym stopniu jak fajerwerki, a świadomość własnego bogactwa w świecie, gdzie wszystkie słodycze są racjonowane, przytłoczyła go do tego stopnia, że ukrył je pod łóżkiem i jadał rzadko. Ale po jakimś czasie zaczęły pleśnieć, a potem dobrały się do nich myszy i mama musiała je wyrzucić. - Myszy nie jedzą ogni sztucznych - powiedział, głaszcząc czubek największego fajerwerku. Jednak po namyśle poprosił matkę, żeby trzymała je w ciepłym, suchym kredensie. - Ale skąd wiesz, że da się je wystrzelić? - spytał ojciec. - Przedwojenne, co? Na pewno już do niczego. Timothy wiedział, że ojciec się droczy, ale wziął to sobie do serca. - Będzimy musieli wypróbować jeden lub dwa - powiedział uroczyście do Drakeya i Woppy'ego. - Żeby sprawdzić, czy są w porządku. Może pociągniemy losy. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby puścić jeden z moich - powiedział Drakey. - Nie, niech to będzie jakiś mój - zaprotestował Woppy. Koniec końców obydwaj wypuścili po jednym. Woppy wybrał „Czerwony blask", a Drakey „Rzymską świecę". Timothy nie mógł pojąć, dlaczego nie zdecydowali się na najtańsze. Poszli je puszczać tam, gdzie był lej po bombie. Przez kilka oślepiających sekund stosy gruzu, pogiętego żelastwa, desek i zardzewiałych zbiorników na wodę rozbłysły feerią jaskrawych kolorów. Gdy wszystko zgasło, stali w bladym świetle latarń, mrugając i uśmiechając się do siebie. - No cóż, działają, jak trzeba - powiedział Drakey. Obydwaj próbowali namówić Timothy'ego, żeby puścił jeden ze swoich. Kusiło go, lecz wiedział, że później tego pożałuje i odmówił. Zaczęli się kłócić, a Drakey szydził, że Timothy jest katolikiem jak Guy Fawkes. Timothy odparł, że ma to gdzieś i że wcale nie trzeba być przeciwko Guyowi Fawkesowi, żeby mieć fajerwerki, a zresztą Guy i tak wcale go nie interesuje. Wrócił samotnie do domu, wyjął swoje ognie sztuczne i przesiedział cały wieczór, licząc je i układając. Raz sięgnąwszy do swoich zapasów, Drakey i Woppy nie potrafili wytrzymać do piątego listopada. Zaczęło się od tego, że puszczali po jednym fajerwerku co wieczór, potem zrobiły się z tego dwa, a na koniec trzy. Drakey okazał się mistrzem w wynajdywaniu nowych i niezwykłych sposobów ich wykorzystania. Na przykład wrzucał zapaloną racę do pustego zbiornika na wodę, a wybuch podrywał sąsiadów na równe nogi, albo wystrzeliwał „Torpedy" z jakiejś rury kanalizacyjnej. Timothy też miał kilka pomysłów, ale skoro uporczywie odmawiał użycia własnych fajerwerków, zmuszony był zadowolić się rolą biernego obserwatora. Na niego przyjdzie kolej piątego listopada, a wtedy Drakey i Woppy, stojąc z pustymi rękami, będą z zazdrością śledzić jego pokaz. Wieczorem czwartego listopada Timothy po raz ostatni przeliczył swoją kolekcję. - Jutro po południu będzie ci ich brakować - powiedziała matka. - Mnie się zdaje, że on wcale nie ma zamiaru ich wystrzelić - zawyrokował ojciec. - Oczywiście, że mam zamiar - odparł Timothy, lecz pudełko zamknął z westchnieniem. - Odetchnę, gdy wszystkie zużyjesz - stwierdziła matka. - A któż to może być? Ojciec poszedł, żeby otworzyć drzwi. Stał w nich tak wysoki policjant, że zdawał się wypełniać cały pokój. Posłał Timothy'emu przyjazny uśmiech, lecz chłopiec przycisnął tylko pudełko do piersi i spuścił wzrok. - Proszę mnie posłuchać, panie posterunkowy — powiedział ojciec. - Zdaję sobie sprawę, że skoro te fajerwerki były kradzione... - Niezupełnie kradzione, proszę pana - odparł policjant. - Ale prawie. Ten staruch po prostu włamał się do składziku i otworzył sklep. - No tak, ale chodzi mi o to, że ja wiem, że pan ma prawo je zabrać, tylko że to jest wyjątkowy przypadek. Pan nie wie, jakiego dzieciaki mają fioła na punkcie fajerwerków. Już od kilku tygodni wyczekują na Noc Guya Fawkesa. - Wiem, proszę pana, sam mam dzieci. Jednak przepraszam, ale to jedyne fajerwerki, jakie udało mi się odnaleźć. Będą potrzebne jako dowody rzeczowe - zwrócił się do Timothy’ego. - Może wiesz, chłopcze, który z twoich kolegów kupował ognie sztuczne od tego samego faceta? Timothy pokiwał głową, powstrzymując płacz. - Ale to tylko ja je zachowałem - powiedział, a po tych słowach z oczu popłynęły mu łzy. Pastorałka Da d a da, da d a da, dada, dada, dada... Ilekroć słyszę początkowe akordy VI Symfonii Pastoralnej Beethovena, przypomina mi się, jak chciałem objąć Matkę Boską - to znaczy Dympnę Cassidy występującą wtedy w roli Matki Boskiej. Był to początek lat pięćdziesiątych, Boże Narodzenie, a rzecz działa się w związku z jasełkami, które wystawiłem w Klubie Młodzieżowym przy kościele Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w południowym Londynie. Mówiąc „wystawiłem" mam na myśli to, że sam napisałem tę sztukę, wyreżyserowałem ją, obsadziłem, grałem w niej, zaprojektowałem dekorację. No i - oczywiście - wybrałem muzykę. Nie zrobiłem tylko jednego: nie uszyłem kostiumów. Zaszczyt ten przypadł mojej lojalnej matce i niechętnym siostrom. Wydawać by się mogło, że już wtedy byłem rozkochany w teatrze, ale prawdę mówiąc, w momencie gdy zabierałem się za to wszystko, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Jako szóstoklasista katolickiego gimnazjum imienia św. Alojzjusza uczyłem się angielskiego, francuskiego, łaciny, ekonomii i zamierzałem studiować prawo z ambicją zostania adwokatem (pomysł zaszczepiony mi przez ojca, który - będąc urzędnikiem w kancelarii adwokackiej - wymarzył sobie, że jego syn zabłyśnie w świecie palestry). Nigdy się nie spodziewałem, że skończę jako reżyser musicali - starych, sprawdzonych przebojów jak Oklahoma! i Król i ja - i objadę z nimi pół świata od Scunthorpe do Sydney. To prawda, kilka lat temu wyreżyserowałem nowy musical na West Endzie, lecz prawdopodobnie nikt z was o nim nie słyszał - zszedł z afisza po trzech tygodniach. Mimo wszystko wiążę duże nadzieje z moim nowym przedsięwzięciem - muzyczną wersją Antoniusza i Kleopatry, pod tytułem Cleo. Sam to napisałem. Odbiegłem jednak od tematu. Wracając do jasełek, nosiły one raczej mało oryginalny tytuł Opowieść o Bożym Narodzeniu. Chciałem dać im tytuł Owoc łona, ale ksiądz Stanislaus Lynch nie chciał się zgodzić - była to nasza pierwsza potyczka w związku z tą sztuką. Powiedział, że mój tytuł jest nieprzyzwoity. Wskazałem wówczas, iż jest to cytat z modlitwy „Zdrowaś Maryjo": „I bło-gosławion owoc Twojego łona, Jezus"*. Odparł mi na to, że słowa te wyjęte z kontekstu - nabierają innego znaczenia. Odparowałem wówczas: „Chodzi księdzu o to, że w kontekście nie mają w ogóle żadnego znaczenia, ponieważ katolicy nie odmawiają pacierza, lecz bezmyślnie go odklepują, nie zwracając uwagi na wypowiadane słowa. Swoją sztuką chciałbym ich wyrwać z tego umysłowego odrętwienia i uczulić ich na to, co stanowi prawdziwą treść świąt Bożego Narodzenia - Wcielenie". Byłem elokwentnym i dość bezczelnym młodzieńcem - przynajmniej w kwestiach intelektualnych. Natomiast w innych sprawach - na przykład damsko-męskich - moja pewność malała. Lecz ksiądz Stan - jak na niego mówiliśmy - odrzekł: - Wszystko ładnie, ale rzecz w tym, że trzeba zrobić plakat. Nie przypnę go przecież do drzwi kościoła, jeśli będzie tam widnieć słowo „łono". Na pewno nie spodobałoby się to Związkowi Matek Katolickich. Po powrocie do domu zacząłem się gorzko uskarżać na ten przejaw filistyńskiej cenzury kościelnej i skarżyłem się tak do czasu, aż jedna z moich sióstr powiedziała, że „Owoc łona" kojarzy jej się z nazwą „Owoc wrzeciona" - popularną w owym czasie firmową marką bawełnianej bielizny, więc bez dalszych protestów zarzuciłem mój pomysł. Da d a da, da d a da, dada, dada, dada... W Opowieść o Bożym Narodzeniu wkomponowane były jeszcze inne utwory, które towarzyszyły zmianom dekoracji za spuszczoną kurtyną, a zarazem wprowadzały w nastrój następnej sceny. Na Zwiastowanie wybrałem Ave Maria Gounoda, na pokłon Trzech Króli — Szeherezadę Rimskiego-Korsakowa, a na ucieczkę do Egiptu - Przejażdżkę Walkirii. Mój ojciec miał całkiem przyzwoitą kolekcję płyt, które puszczał często na naszym gramofonie, ogromnym, orzechowym monolicie, królującym w salonie w oknie wykuszowym. Ale jedynie Piosenka pasterzy i tylko ona wywołuje wspomnienia związane z tą sztuką i z osobą Dympny Cassidy. Wybrałem ją oczywiście na początek sceny, w której betlejemscy pastuszkowie przychodzą oddać cześć Dzieciątku, lecz w trakcie prób przeszła też na inne części sztuki. * Wszystko zaczęło się pewnego niedzielnego wieczoru w pierwszych dniach listopada, podczas tańców w Klubie Młodzieżowym. Siedziałem obok księdza Stana na składanym krześle na skraju parkietu, jeśli tak dumnym mianem można określić zapylone, pełne drzazg deski podłogowe parafialnego hallu i przyglądałem się parom tańczącym leniwie do piosenki Nat King Cole'a, której jękliwe tony wydobywały się z niewielkiego adaptera. Siedziałem tam, ponieważ nie tańczyłem, nie potrafiłem tańczyć i udawałem, że wcale nie chcę tańczyć, choć tak naprawdę to podpieranie ścian wynikało z mojej niechęci do robienia z siebie pośmiewiska. Pretekstem do pojawiania się na tych spotkaniach była pełniona przez mnie funkcja sekretarza Klubu Młodzieżowego, a prawdziwym powodem skrywana chęć ujrzenia Dympny Cassidy, choć przyglądanie się jej w ramionach jakiegoś chłopaka stanowiło dla mnie dość wyrafinowaną torturę. Na szczęście większość męskiej części klubu dorównywała mi nieśmiałością, toteż przez większość czasu dziewczęta zmuszone były tańczyć ze sobą, jak to właśnie owego wieczora czyniła Dympna, tańcząc z Pauline do cukierkowych dźwięków piosenki Zbyt młodzi. Zresztą w myśl regulaminu klubowego, gdy dziewczyna tańczyła z chłopakiem, zbyt bliski kontakt fizyczny był zabroniony. Stąd właśnie obecność księdza Stana: chciał być pewny, że między ciałami tańczących płci przeciwnej prześwituje światło. Podobno jesteśmy zbyt młodzi, Zbyt młodzi na miłość prawdziwą... Ale nie byłem zakochany w Dympnie Cassidy. I to właśnie stanowiło problem. Była piękna, miała duże piersi, jasnozielone oczy i włosy koloru miedzi, które - świeżo umyte na różne okazje - otaczały jej twarz lśniącą kaskadą naturalnych loków. Miała błyszczącą, białą, wręcz półprzezroczystą cerę, przywodzącą na myśl powierzchnię alabastrowej rzeźby, a jej dolna warga była rozkosznie odęta. Gdy się uśmiechała, na jej policzkach pojawiały się dwa dołeczki. Jej nazwisko nie miało w sobie nic poetyckiego, lecz imię - Dympna - kryło w sobie nie tylko te dołeczki, ale i całą jej osobę. Te sylaby miały w sobie coś miękkiego i pneumatycznie sprężynującego i wyobrażałem sobie, że takie właśnie jest jej ciało w bliskim kontakcie. A jakże tego kontaktu pragnąłem! Jakże drżałem, żeby zmiażdżyć te podniecające kształty w ramionach jak poduszkę i wycisnąć namiętny pocałunek na owej zmysłowej doskonałości jej ust, tak jak zaobserwowałem to w tysiącach scen miłosnych w różnych filmach! Ale nie kochałem Dympny Cassidy. I bynajmniej nie zamierzałem udawać, że tak jest. W owym miejscu i czasie jedynym sposobem pocałowania takiej dziewczyny było albo jedno, albo drugie. To znaczy musiałbym się zadeklarować jako jej stały chłopak. I tutaj - z niejakim zażenowaniem - przyznać się muszę do pewnej rzeczy: czułem, że chodzenie z Dympna Cassidy byłoby dla mnie czymś w rodzaju społecznej degradacji. Nie wynikało to tylko i wyłącznie z tego, że pochodziła z niewłaściwej sfery, choć tak było: jej liczna i nieco pospolita rodzina zajmowała zwykłe mieszkanie w miejskim bloku, podczas gdy my mieliśmy własny dom, dumny, wiktoriański dom ze schodami prowadzącymi do drzwi frontowych. I nie chodziło mi o to, że wymawia niektóre słowa z nieco robotniczym akcentem, albo że mówi „przyszłeś" zamiast „przyszedłeś". To byłoby jeszcze do przeżycia, gdyby Dympna Cassidy miała jakieś przymioty umysłu, stanowiące przeciwwagę dla rozlicznych ponęt jej ciała. Jednakże jej umysł świecił pustką. Nie było tam nic z wyjątkiem kilku popularnych piosenek, nazwisk gwiazd filmowych, wiadomości o modzie i anegdot o nauczycielach. Ponieważ nie zdała egzaminów, w których tak zabłysnąłem, chodziła teraz do technikum, gdzie uczęszczała na tzw. kurs handlowy. Miała zostać stenotypistką, choć sądząc po zamiłowaniach, pragnęła raczej pracować jako sprzedawczyni w sklepie z ubraniami. Wiedziałem to wszystko, ponieważ skorzystałem ze sposobności i kilkakrotnie wdałem się z nią w pogawędkę - przed kościołem po niedzielnej mszy, podczas sprzątania klubu parafialnego po jakimś spotkaniu albo w czasie jednej z rzadkich wędrówek klubowych w terenie. Czułem, że Dympna jest mną zainteresowana. Fascynowało i intrygowało ją moje wymuskanie, zauważalne po zdjęciu szkolnego mundurka: moje długie włosy, zielona, sztruksowa marynarka i musztardowa kamizelka. Wiedziałem, że nie jest związana z żadnym chłopakiem, choć niejeden z parafii nie mógł od niej oderwać oczu. Byłem pewien, że gdybym tylko uczynił pierwszy krok, jej reakcja na pewno nie byłaby obojętna. Lecz powstrzymałem się. Moje plany na przyszłość były wyraźnie wytyczone i nie było tam miejsca dla Dympny Cassidy: studia, egzaminy, wyróżnienia, nagrody; lata wysiłków i wyrzeczeń, których ukoronowanie ma stanowić zaszczytna kariera prawnicza. Dziewczęta w rodzaju Dympny miały zupełnie inne podejście do życia: jak najszybciej skończyć szkołę, złapać jakąś pracę, choćby najbardziej nudną i monotonną, i żyć tylko wolnym czasem, rozrywką, tańcami, zakupami, chodzeniem do kina i „dobrą zabawą". Zmarnować młodość w bezmiarze bezmyślnych, naskórkowych przyjemności, skąd droga wiedzie prosto w nudną, udomowioną dorosłość, będącą udziałem ich rodziców, którzy dzień po dniu próbują związać koniec z końcem. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że związek z Dympną wciągnąłby mnie w taką właśnie otchłań. Gotów byłem przysiąc, że sprawiłby to jeden pocałunek, wystarczyłby jeden jedyny pocałunek, a znalazłbym się na równi pochyłej, prowadzącej do przedwczesnego i nierozsądnego małżeństwa. A małżeństwo nie obeszłoby się łaskawie z Dympną Cassidy. Jedno spojrzenie na jej matkę wystarczało, żeby wyobrazić sobie, jak Dympna będzie wyglądać za dwadzieścia lat: obwisłe piersi, brzuch rozciągnięty przez porody i policzki zapadnięte w miejscach, gdzie brak tylnych zębów. Już nigdy Dympna nie będzie tak piękna jak teraz, pomyślałem ponuro, obserwując jak prowadzi Pauline w fokstrocie i paple bezmyślnie o jakiejś parze butów, które widziała na wystawie. Ten temat najwyraźniej ją wciągnął, bowiem przez cały czas nie mówiła o niczym innym - słyszałem to za każdym razem, gdy wirowała obok mnie i księdza Stana. - Znasz panią Noonan, która uczy u maluchów? - spytał znienacka. Potwierdziłem; uczyła mnie dziesięć lat wcześniej. - I wiesz pewnie, że w każde święta wystawia jasełka razem z dzieciakami. Otóż tak się składa, że w przyszłym tygodniu idzie do szpitala na operację, a potem będzie na zwolnieniu aż do stycznia. Pomyślałem więc sobie, że byłoby nieźle, gdyby tego roku zajął się tym Klub Młodzieżowy. Chodzi mi, znaczy się, o jasełka. Przydałoby się jednak coś nieco... doroślejszego, przynajmniej raz. Coś, do czego młodzież z parafii mogłaby mieć bardziej osobisty stosunek. Myślisz, że dałbyś radę zorganizować coś takiego, Simon? - Pewnie, że tak. - Cóż, to wspaniale - odrzekł ksiądz Stan, nieco zaskoczony szybkością, z jaką się zgodziłem. - Jesteś pewien, że znajdziesz czas? Wiem, że masz mnóstwo pracy w gimnazjum. - Poradzę sobie, proszę księdza. Niech ksiądz zda się na mnie. - No cóż, to miło z twojej strony. Muszę sprawdzić, czy Stowarzyszenie Prawdy Katolickiej ma jakąś odpowiednią sztukę. Nie sądzę, żeby wybór pani Noonan był w tym przypadku najszczęśliwszy. - Sam napiszę sztukę. Gdy tylko wspomniał o jasełkach, w mojej głowie natychmiast pojawił się obraz: Dympna Cassidy jako Matka Boska, oszałamiająco piękna, z delikatnymi włosami koloru miedzi, błyszczącymi w świetle reflektorów jak aureola i ja w roli świętego Józefa, wspierającego ją w drodze do Betlejem, obejmującego ją ramieniem, może nawet w talii. Znalazłem idealną wymówkę dla fizycznego zbliżenia się do Dympny Cassidy, które pozbawione było jakichkolwiek zobowiązań natury moralnej lub emocjonalnej. - Będziesz mi musiał pokazać scenariusz, zanim wystąpicie przed publicznością. Po prostu chcę się upewnić, czy nie ma tam żadnej herezji - ksiądz Stan wykrzywił usta w wilczym uśmiechu, odsłaniając nieregularne, pożółkłe od papierosów zęby. Może trudno w to uwierzyć, ale napisanie sztuki zajęło mi niewiele ponad dwa weekendy. Nie bawiłem się w żadne próby, po części dlatego, że nie było czasu, a po części dlatego, że nikt by się na nich nie zjawił. W Klubie Młodzieżowym przy kościele Matki Boskiej Nieustającej Pomocy nie istniały żadne tradycje aktorskie. W sztuce obsadziłem osoby, które uznałem za najodpowiedniejsze i - jak to się określa w tej profesji - przedstawiłem im oferty, nie prosząc ich nawet o przeczytanie jakiegoś fragmentu. Najpierw, rzecz jasna, podszedłem do Dympny Cassidy. Gdy powiedziałem jej, że chcę, aby zagrała Matkę Boską, pokraśniała najpierw z zadowolenia, lecz po chwili potrząsnęła głową, zagryzła wargę i powiedziała, że nigdy wcześniej nie występowała na scenie. Odparłem, że nie ma się o co martwić. Już wcześniej grywałem w szkolnych przedstawieniach, dlatego będę mógł jej pomóc. Niecierpliwie wyczekiwałem tych intymnych lekcji w domowym salonie, z dyskretną muzyką dobiegającą z gramofonu. Da d a da, da d a da... Czyżby już wtedy ten fragment chodził mi po głowie? Cały czas opóźniałem moment pokazania scenariusza księdzu Stanowi, tłumacząc, że w trakcie prób ulega ciągłym zmianom. Jednak obudziło to jego podejrzliwość i pożyczył egzemplarz od jednej z osób obsadzonych w sztuce. Pewnego wieczora przyszedł do nas (na szczęście rodzice akurat wyszli), ściskając w ręku egzemplarz zwinięty jak pałkę. Stanąwszy przede mną, zaczął nim machać z wściekłością. - Co to za obrzydlistwo? Jak śmiesz w ten sposób kalać czystość Matki Boskiej? Od razu wiedziałem, że chodzi mu o didaskalia pod koniec aktu I, sceny 1: [JÓZEF i MARYJA obejmują się]. Przyznać trzeba, że trudno by było znaleźć w Biblii jakieś odniesienia do tej sceny - była to pełna polotu próba przedstawienia życia poślubionej Józefowi Maryi w czasie, gdy jeszcze nie zdawała sobie sprawy, że ma zostać matką Boga. W całej sztuce zmierzałem do osiągnięcia współczesnego stylu, co dziesięć lat później określono by zapewne mianem odpowiedniości. Żadnych pobożnych komunałów, żadnych biblijnych archaizmów, tylko potoczny język i zupełnie naturalne zachowania, czyli coś, z czym współczesny nastolatek może się łatwo zidentyfikować. Wyobrażałem sobie, że w owym czasie Maryja była wesołą, pełną optymizmu i dość filuterną dziewczyną, którą poślubiono starszemu i raczej poważnemu mężczyźnie. W sztuce znalazła się scena, kiedy Maryja zachodzi do warsztatu, w którym pracuje Józef i próbuje namówić go na wspólny spacer. Józef odmawia, ponieważ ma jeszcze coś do zrobienia i dochodzi do sprzeczki, po której szybko się godzą. A owa zgoda zostaje przypieczętowana pocałunkiem.. Po pierwszym czytaniu kilku członków grupy zakwestionowało przyzwoitość tej sceny, na co zareagowałem mówiąc, że takie zachowanie było czymś naturalnym w przypadku pary, która na tym etapie nie wiedziała, że wyda na świat Mesjasza. Sama Dympna nie brała udziału w całej dyskusji. Cały czas miała zaciśnięte usta i wbijała wzrok w podłogę. Zapewne zdawała sobie sprawę z tego, co kierowało mną przy pisaniu tej sceny. Przeczytawszy całość jeszcze kilka razy, zabrałem się do ustalania wszystkich ruchów, zaczynając od początku, stwierdziłem jednak, że gdy doszedłem do końcowych linijek aktu I, sceny 1: JÓZEF: Maryjo, nie potrafię się długo na ciebie gniewać. MARYJA: Ani ja na ciebie. zawiodły mnie nerwy i powiedziałem, po prostu: - Wtedy Józef z Maryją obejmują się i kurtyna opada. - A nie będziecie ćwiczyć tego pocałunku? - spytała Magda Vernon, która zgłosiła się na ochotnika jako reżyser. Dziwna z niej była dziewczyna, wysoka i chuda, nosiła okulary, które wciąż zsuwały się z jej zadarte nosa, a jej krótkie, czarne włosy sterczały na wszystkie strony, jakby dopiero przed chwilą wstała z łóżka. Gustowała w długich swetrach barwy ciemnej, które rozciągała w brutalny sposób tak, że ich brzegi, znajdowały się zawsze poniżej bioder, a rękawy zakrywały ręce jak rękawiczki. Krążyły pogłoski, że przeszła jakieś nerwowe załamanie i próbowała uciec z domu i że do Klubu Młodzieżowego zapisała się pod naciskiem rodziców, którzy chcieli, żeby trochę znormalniała. Najwyraźniej jednak nie była tym wszystkim zachwycona. Dopiero jasełka wzbudziły jej zainteresowanie. Podczas dyskusji na temat przyzwoitości owej sceny z obejmowaniem, Magda stanęła po mojej stronie, za co byłem jej wdzięczny. Jednak teraz wolałem, by się nie wtrącała. - Na tym etapie nie ma czasu, żeby przećwiczyć wszystko - powiedziałem. - To może przejdziemy do sceny drugiej? Ale gdy następnym razem próbowaliśmy scenę drugą, znów zatrzymałem się tuż przed tym pocałunkiem. - Czyż nie powinieneś ustalić, co to będzie za pocałunek? - naciskała Magda. - To znaczy kto kogo całuje? I w usta czy w policzek? - Lepiej w policzek - odezwał się chłopak grający Heroda. - Bo inaczej ksiądz Stan dostanie ataku. - Wszyscy zachichotali. - Naprawdę, nie zastanawiałem się jeszcze nad tym - łgałem, gdyż od kilku dni pochłaniała mnie ta jedna myśl. - Uważam, że powinniśmy z tym poczekać, aż będziemy mieli kostiumy. Nieco później aktorzy rozeszli się do domów, a ja zostałem z Magdą, żeby przejrzeć listę niezbędnych rekwizytów. W pewnej chwili spojrzała na mnie filuternym wzrokiem. - Pewnie nie wiesz jak. - Jak co? - Jak się całować z dziewczyną. Jeśli chcesz, to mogę cię nauczyć. - Dziękuję, ale jestem pewien, że sam sobie świetnie poradzę. Jednak wracając do domu w tę zimną, grudniową noc, pożałowałem tej pochopnej decyzji i zacząłem analizować w wyobraźni rozmaite strategie powrotu do tej sytuacji. Lecz zaraz następnego dnia ksiądz Stan wpadł w furię, pierwsza scena mojej sztuki została usunięta, w związku z czym nie miałem już żadnego pretekstu, żeby poprosić Magdę o lekcje. Tak więc nigdy nie dane mi było wziąć w objęcia Dympny Cassidy. Tylko raz jeden otoczyłem ją ramieniem - w drodze do Betlejem. Jednak w tej scenie miała na sobie tyle warstw ubrań, że tego przeżycia nie mogłem zaliczyć do doznań zmysłowych. Tak czy inaczej, był to okres, kiedy Dympna przestała być obiektem mego pożądania, a cała moja uwaga skupiona była na niedoskonałościach jej aktorstwa. Opanowało mnie maniakalno-obsesyjne pragnienie doskonałości - coś, co dotyka wszystkich twórców sztuk scenicznych. A tymczasem Dympna uporczywie zapominała roli, natomiast w momentach, gdy pamięć jej nie zawodziła, wypowiadała swoje kwestie bez wyrazu i prawie niedosłyszalnie. W reakcji na uwagi krytyczne z mojej strony dąsała się, odpowiadając, że przecież nigdy się nie prosiła, żeby grać w tej głupiej sztuce. Jednego tylko nie można było zaprzeczyć - wyglądała oszałamiająco. Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko usunąć większość jej kwestii, redukując rolę do ruchu scenicznego z cichą muzyką w tle. Zauważyłem, że podobała jej się Piosenka pasterzy, ponieważ nuciła sobie ją, gdy była w dobrym nastroju, więc zdecydowałem się wprowadzić ją jako leit-motiv przy każdym pojawieniu się Maryi. To posunięcie wymagało dużej zręczności od pracującej za kulisami Magdy: musiała obsługiwać przenośny gramofon i jednocześnie grać rolę suflera, lecz końcowy efekt był doskonały. Natomiast potknąłem się na czymś, co należy do podstawowych środków teatru muzycznego - repryzie. Nie przewiduję żadnych nagród za zgadnięcie, co nuciła sobie publiczność po wyjściu z przedstawienia. Nasza sztuka okazała się przebojem. Po premierze odprowadziłem Magdę do domu i całowaliśmy się przed jej drzwiami tak długo, aż oboje mieliśmy obolałe wargi. Magda została moją pierwszą dziewczyną i chodziliśmy ze sobą przez cały rok, kiedy to poszliśmy na inne uczelnie i nasze drogi się rozeszły. Zgodnie z planem studiowałem prawo, lecz cały czas działałem w kole teatralnym i kole operowym. Jakoś zdałem końcowe egzaminy i - ku ogromnej dezaprobacie mojego ojca - poszedłem prosto do szkoły teatralnej. Co ciekawe, Magda połknęła tego samego bakcyla. Skończyła teatrologię na uniwersytecie, pracowała na stanowisku asystenta reżysera w różnych prowincjonalnych grupach teatralnych, by na koniec wylądować w telewizji, gdzie jest dobrej klasy kierownikiem produkcji. Spotykamy się od czasu do czasu na różnych przyjęciach organizowanych przez ludzi z showbiznesu i - jak przystało na ludzi showbiznesu - obejmujemy się przy każdym spotkaniu, a Magda pyta mnie filuternie: „W policzek czy w usta, kochanie?" A Dympna? No cóż, nie została stenotypistką ani ekspedientką. I nie straciła ani figury, ani zębów. Ktoś dostrzegł w niej doskonały materiał na modelkę i zrobiła błyskotliwą karierę pod koniec lat pięćdziesiątych, pojawiając się na okładkach wielu czasopism kobiecych. Trwało to do czasu pojawienia się Jean Shrimpton, reprezentującej nowy ideał kobiecej urody. Dowiedziałem się od matki, że Dympna wyszła za mąż za bogatego biznesmena i skończyła karierę modelki. Mieszka wraz z mężem w posiadłości wiejskiej nieopodal Newmarket i jest właścicielką stajni koni wyścigowych... Tak sobie myślę, że może napiszę do niej i spytam, czy nie zechciałaby zainwestować w Cleo! * Aluzja do angielskiego powiedzenia Two is a company, three is a crouid („Dwie osoby to optymalna liczba; trzy - to już tłum") (przyp. tłum.). * Winiarnie (przyp. tłum.). * To niewielki mistral (fr.). ** Jaka szkoda (fr.). * W oryginale występuje słowo „womb", oznaczające „łono", a dosłownie „macicę". W polskiej wersji tej modlitwy mamy słowa „I błogosławion owoc żywota Twojego, Jezus". Obydwie wersje są interpretacją wersji łacińskiej „Et benedictus fructus ventris tui, Jesus", gdzie słowo „venter" oznacza zarówno „brzuch", jak i „żywot niewieści" (przyp. tłum.).