12771

Szczegóły
Tytuł 12771
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12771 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12771 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12771 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Biblioteczka Poetów Języka Angielskiego pod redakcją Stanisława Barańczaka tom 15 Edward Lear, Lewis Carroll, W.S. Gilbert, A.E. Housman, Hilaire Belloc 44 Opowiastki Wybór, przekład, wstęp i opracowanie Stanisław Barańczak WSTĘP: SNARK JEST BĄDZIOŁEM Rankiem 18 lipca roku 1874 czterdziestodwuletni Charles Lutwidge Dodgson — z zawodu profesor matematyki w jednym z cołlege’ów Oxfordu, z zamiłowania fotografik i wynalazca, ale szerokiej publiczności znany głównie jako Lewis Carroll, pod którym to pseudonimem wydał był w r 1865 „Alicję w Krainie Czarów”— wyszedł na spacer po sielskich okolicach miejscowości Guildford. Przyjechał tam poprzedniego dnia, aby dopomóc swoim kuzynostwu Wilcoxom w pielęgnowaniu ich umierającego na gruźlicę syna Charliego, któremu sam był ojcem chrzestnym. Miał za sobą ciężką noc przy łożu chorego zdołał przespać zaledwie trzy godziny. I właśnie na spacerze doszło do czegoś nieoczekiwanego, wypadku pod każdym względem jak gdyby nie w porę i nie na miejscu. Ponieważ trzynaście lat później Carroll opisał zajście w jednym ze swoich esejów, najlepiej będzie posłużyć się jego własnymi słowami: W słoneczny letni poranek szedłem samotnie zboczem wzgórza. kiedy znienacka przyszedł mi do głowy pojedynczy wers — jedna odosobniona linijka ,.For the Snark was a Boojum, you see” [„Bo sęk w tym, ze ten Snark był Bądziołem”] Nie wiedziałem wtedy, co to znaczy, i nie wiem tego do dzisiaj, zapisałem jednak wers i jakiś czas potem zaświtałam] reszta strofy, w której stanowił ostatnia, linijkę, i tak tez stopniowo, w przypadkowych momentach podczas następnych paru lat, ułożyła się reszta poematu, w którym strofa ta była strofą ostatnią Odtąd co pewien czas otrzymuję uprzejme listy od nieznajomych, proszących o wyjaśnienie, czy ,.Łowy na Snarka’’ to jakaś alegoria. czy kryje się w niej ukryty morał, albo czy jest to satyra polityczna i na wszystkie takie pytania mam jedną jedyną odpowiedź „NIE WIEM”! Można by długo szperać w listach, dziennikach czy autobiograficznych wspomnieniach dziewiętnastowiecznych pisarzy, a nie natrafić na przykład równie śmiałej szczerości w odsłonięciu tajników własnego procesu twórczego. Dzisiaj, ma się rozumieć, taka szczerość od dawna już nikomu nie imponuje, ale w epoce Carrolla dużym faux pas mogło się wydawać samo przyznanie się do tego, czego wszyscy jesteśmy po cichu świadomi. Do tego mianowicie ze w najpoważniejszych czy najsmutniejszych momentach życia nasze myśli wymykają się nieraz spod kontroli i podsuwają nam wyobrażenia czy dźwięki słów nie licujące zupełnie z przepisanym w danej sytuacji kodem zachowania (i zresztą nawet z naszymi autentycznymi uczuciami Carroll był szczerze zgnębiony stanem, w jakim zastał młodego krewnego) Jeszcze trudniej zapewne wyjawić to, ze takie przychodzące nam do głowy wyobrażenia czy dźwięki są czasami kompletnie pozbawione sensu, przynajmniej sensu ujawnionego na powierzchni świadomości i dającego się ogarnąć władzą zdrowego rozsądku. A już największym aktem odwagi Carrolla musiało być przyznanie się do tego, że idiotyczny zlepek słów, który sam się niejako wygenerował z pustki dzięki energii swojego rytmu połączonej z tajemniczością znaczeniową stał się w dalszym ciągu fundamentem wielkiego poematu („Łowy na Snarka” to poemat, jak się przekona Czytelnik tego tomu, naprawdę wielki — zarówno rozmiarami jak i pod względem artystycznej oryginalności i perfekcji) Nawet nie fundamentem, ponieważ budowa rozpoczęła się jak w znanym wierszu Leopolda Staffa, „od dymu z komina’ poemat rozrastał się, dorastając i obrastając wiszący w powietrzu szczebel ostatniej linijki, a jego autor do końca prowadził budowę bez żadnej nadrzędnej idei, gorzej po wielu latach jeszcze niezdolny był do zrozumienia i wyjaśnienia czytelnikom sensu własnego tworu! Godzimy się z czymś takim łatwiej, jeśli jesteśmy dziećmi ten sam proces twórczy leży przecież u podstaw naszych wyliczanek przy zabawie w chowanego albo rymowanek („Jurek — ogórek, kiszka i sznurek”) mających na celu rozjuszenie kolegi z piaskownicy Nie bez powodu tez Edward Lear albo Lewis Carroll czuli się najlepiej w towarzystwie dzieci i pisali przede wszystkim dla nich Osoby dorosłe jednak dzielą się na dwie kategorie Do pierwszej należą ci, których mechanizm powstawania „Łowów na Snarka” i innych podobnych wierszy wcale nie razi, ponieważ produkt końcowy po prostu nieodparcie ich rozśmiesza Do drugiej zaliczają się ci, którzy o niepowadze własnego dzieciństwa starają się zapomnieć — Gombrowicz powiedziałby, ze wybierają dorosłą Formę przeciw niedorosłemu Chaosowi Wbrew pozorom, nie jest to kategoria obejmująca wyłącznie przypadki beznadziejne Osoby do mej należące wystarczy poddać testowi, polegającemu na lekturze choćby niniejszej książki Jeżeli nie wytrzymają i parskną śmiechem choć parę razy — jest jeszcze szansa, że pacjentów da się uratować Jest możliwe, że zrozumieją nie tylko prawo do istnienia ale głęboką potrzebę i konieczność istnienia w literaturze zjawiska nazywanego poezją nonsensu. Mieliśmy wielkich przedstawicieli takiej poezji i w naszej literaturze Wiekopomne pomysły zwłaszcza Tuwima i Słomm skiego, polegające na układaniu spinów liczb w porządku alfabetycznym albo całorocznych jadłospisów zawierających wyłącznie potrawy i desery z grzybów, zapewne znalazłyby uznanie w oczach Leara czy Carrolla Zarówno jednak chronologicznie jak i w sensie tzw. wachlarza możliwości Anglia w tej dziedzinie bije nas — i nie tylko nas — na głowę. Tradycja poetyckiego nonsensu sięga tam czasów bardzo dawnych, a jej anonimowe wytwory przechowały się do dziś w dobrym stanie w postaci zwłaszcza przechodzących z pokolenia na pokolenie anonimowych wierszyków i piosenek dla dzieci Nursery rhymes to jednak tylko najlepiej pamiętana część tej tradycji. Należą do niej również — w ostatnich dziesięcioleciach wskrzeszane przez rozmaite antologie — wiersze z dawnych wieków a pisane niekoniecznie dla dzieci przy tym zaś sygnowane często przez autorów własnym nazwiskiem, co wskazywało pośrednio na ambicje osiągnięcia osobistej popularności. Popularność taką osiągnął w samej rzeczy choćby siedemnastowieczny twórca John Taylor, zaszczycony przez współczesnych przydomkiem The Water Poet, między innymi dlatego, ze w pewnym momencie swej błazeńskiej kariery nie tylko opisał w wierszu, ale i wcielił w życie klasyczny motyw poezji nonsensu: przepłynął Tamizę w łódce wykonanej z papieru. Historia naprawdę wybitnej angielskiej poezji nonsensu rozpoczyna się jednak półtora stulecia później i zarazem — półtora stulecia temu. Ze zgromadzonych tu pod jedną okładką autorów Lear i Carroll są w Polsce — dzięki licznym przekładom, zwłaszcza wiecznie młodej ,Alicji w Krainie Czarów” — stosunkowo dobrze znani. Rzadziej tłumaczy się Hilaire’a Belloca, zupełnie rzadko — W.S. Gilberta; A E Housman rozpoznawany jest przez czytelnika poezji raczej jako autor wierszy „poważnych”, bo też jego paru krótkich liryków z tej dziedziny nie pominie żadna antologia poezji języka angielskiego. Dobór nazwisk może więc zastanawiać. Dlaczego akurat tych pięciu? Tymczasem, mimo indywidualnych różnic stylu, talentu, osobowości i dróg życiowych, jest to po prostu piątka klasyków poezji nonsensu, mistrzowskich kultywatorów jej ukształtowanej już tradycji i zarazem ojców– założycieli zjawiska w jego nowoczesnej postaci. Terenem ich działalności jest Anglia, epoką, w której pisali swoje wierszyki i opowieści — mniej więcej druga połowa XIX i początek XX wieku. Edward Lear debiutował zbiorkiem limeryków A Book of Nonsense w r 1846, Hilaire Belloc opublikował Cautionary Tales („Opowiastki ku przestrodze’”) w 1907. Sześć dziesięcioleci obramowanych tymi dwiema datami to lata triumfów klasycznej poezji nonsensu, która zresztą jest do dziś w literaturach języka angielskiego uprawiana z niezmiennym zapałem i częstokroć wybitnie śmiesznymi wynikami. Daty uświadamiają przy tym rzecz zaskakującą: lata narodzin i rozkwitu poezji nonsensu pokrywają się prawie dokładnie z epoką królowej Wiktorii (której wyjątkowo długie —jak wiadomo — panowanie rozciągnęło się na lata 1837–1901). Ciekawostką, której przypisują nadmiernie chyba ważką i symboliczną rolę biografowie Leara, jest to, ze w tym samym roku 1846, w którym ukazał się jego debiut, drogi pioniera nonsensu i drogi władczyni imperium zetknęły się zupełnie dosłownie: na życzenie królowej poeta, znany wtedy bardziej jako profesjonalny artysta malarz, udzielił jej kilku lekcji rysunku. Doszło więc do osobistego spotkania, choć samej monarchini, ma się rozumieć, nie można posądzić o patronowanie tego rodzaju zjawiskom literackim jak poezja nonsensu; gdyby Lear skorzystał z okazji i wyrecytował królowej parę swoich limeryków, w odpowiedzi usłyszałby zapewne słynne We are not amused. Byłoby wielce toporną operacją potraktowanie poezji nonsensu jako po prostu przekornie negatywnej reakcji kilku twórców na presje „ducha epoki”, epoki według naszych stereotypowych wyobrażeń krańcowo trzeźwej, pruderyjnie sztywnej, realistyczno– werystycznej, a nade wszystko — praktycznej i oceniającej zjawiska czy zdarzenia z punktu widzenia ich społecznej użyteczności. Pomijając już fakt, ze taka zbiorowa i pobieżna interpretacja nie byłaby w stanie zdać sprawy z indywidualnych motywacji, popychających poszczególnych twórców w stronę poetyki nonsensu* — sama epoka po prostu nie była całkiem taka, jaką nam się dziś wydaje. Sprawiedliwiej byłoby powiedzieć, ze okres panowania królowej Wiktorii stanowi w literaturze angielskiej ciekawy przykład współistnienia w czasie — jeśli nawet nie we wzajemnej harmonii — konwencji klasycystycznych i konserwatywnych z radykalnie nowatorskimi próbami przebudowania od podstaw poetyckiej wyobraźni (z poetów „poważnych” wystarczy tu wymienić choćby tylko G.M. Hopkinsa). Prawdą jest jednak, ze poezja nonsensu zawsze — nie tylko w czasach wiktoriańskich — zawdzięczała swoją popularność przede wszystkim temu, co stanowi zasadę samego jej istnienia, całkowitej bezinteresowności swojego humoru. Pod tym względem poetycki nonsens stoi dokładnie na przeciwległym biegunie względem satyry, z reguły objuczonej mnóstwem funkcji o społecznym wymiarze i ważnych spraw do załatwienia Mówienie nonsensów, i to wierszem, niczego nie załatwia, o nic nie walczy, nie służy niczemu użytecznemu, nie służy w ogóle niczemu poza sobą samym i wywołanym przez siebie śmiechem. Paradoks poezji nonsensu —jest tak bardzo potrzebna (w sensie duchowym) właśnie dlatego, ze jest tak bardzo niepotrzebna (w sensie praktycznym) — powoduje zatem dość naturalnie, ze rozkwita ona w epokach i społeczeństwach, w których dochodzi do głosu silne znużenie czytelnika wszechobecnym dydaktyzmem i utylitaryzmem oficjalnej kultury Stąd właśnie wzięły się — z pozoru zupełnie nieoczekiwane — sukcesy debiutów Leara i Carrolla, którzy pisali z początku nie „dla dzieci” w ogóle, ale dla konkretnych dzieci swoich przyjaciół, krewnych i mecenasów , w trybie przyjacielsko–prywatnej zabawy i bez myśli o publikacji Umożliwiony tą sytuacją całkowity brak dydaktycznych intencji sprawiał, ze obaj autorzy mogli sobie pozwolić na nieskrępowana swobodę nonsensownej wyobraźni*. Łatwo sobie wyobrazić, jak dziecko epoki wiktoriańskiej, wychowywane na sentymentalnie– moralizującej oficjalnej literaturze dla dzieci i na ponurych wierszykach elementarzowych w rodzaju: A: Z Upadku, którym zgrzeszył ADAM, Ja. Ludzkość, do dziś się spowiadam N: Kto chce uchodzić za NIEUKA, Ten w szkole tylko chłosty szuka, — reagowało na tchnące od pierwszych słów humorem, wdziękiem i obietnicą przygody strofki Leara: Kiedy Puchacz i Kicia wyruszyli w rejs życia W zgrabnej łódce groszkowozielonej… Co prawda, chyba tylko w wierszach samego Leara ten radosny nonsens jest naprawdę całkowicie bezinteresowny, Już u Carrolla nonsens wierszowanej opowiastki, z pozoru równie zabawowy, pozbawiony jakichkolwiek utylitarnych zadań do spełnienia, wdaje się chwilami — jak gdyby ponad głowami słuchających dzieci, których uwagę przyciąga komiczna fabuła, żarty językowe itp. — w porachunki literackie. Wiersz „Stary jesteś, mój ojcze…” to jak wielokrotnie wskazywano, zjadliwa trawestacja bardzo moralistycznie— budującego wiersza pomniejszego poety romantycznego Roberta Southcya. „Opowiem wszystko, co się da rzec…” z kolei pełne jest fabularnych i stylistycznych aluzji do poezji samego Williama Wordswortha. zwłaszcza jego dłuższego, silnie dydaktycznego, refleksyjnie–narracyjnego wiersza Resolution and Independence. Nawiązania takie oczywiście byli w stanie dostrzec dorośli czytelnicy, entuzjazmujący się wierszykami z „Alicji w Krainie Czarów” i „Po drugiej strome lustra” już po wydaniu obu książek drukiem. Mimo to humor parodystyczny, czy ogólniej prześmiewczy, i dla dorosłych z pewnością dostrzegalny był na dalekim planie; na pierwszym górowała nad wszystkim potęga czystego nonsensu. W momencie jednak, kiedy pisana zasadniczo dla dzieci poezja nonsensu zostaje „przechwycona” przez dorosłego odbiorcę, zaczyna jej w samej rzeczy grozić zaprzęgnięcie do tego czy innego dydaktycznego dyszla. Czystą bezinteresowność nonsensownego humoru zachowuje jeszcze A.E. Housman — może dlatego, ze z piątki naszych poetów był jedynym, który swoich utworów z dziedziny poezji nonsensu w zasadzie nie ogłaszał. Udostępniał je tylko przyjaciołom, a w oczach publiczności wolał cieszyć się opinią wybitnego uczonego (nazywano go największym z żyjących filologów klasycznych) i poety „poważnego” (pierwszy z jego bardzo nielicznych zbiorów, klasycystyczny w stylu tom liryków The Shropshire Lad, zdobył mu ogromne uznanie, gdy ukazał się w r. 1896, a później był wielokrotnie wznawiany). Już jednak W.S. Gilbert w większości swoich — publikowanych w prasie humorystycznej dla dorosłych, nie w książkach dla dzieci — niezmiernie popularnych Bab Ballads czy tez Hilaire Belloc w swoich pisanych również, wbrew pozorom, zupełnie nie dla dzieci makabreskach z cyklu „Opowiastki ku przestrodze*” albo historyjkach o imbecylicznych arystokratach stawiają sobie samym jako humorystom cele między innymi, a może nawet głównie, satyryczne. U Gilberta (mam tu na myśli wspomniane ballady, a nie piosenki czy arie z jego cieszących się jeszcze większym powodzeniem oper komicznych pisanych wspólnie z kompozytorem Arthurem Sullivanem) tylko wyjątkowo trafiają się takie perły samoistnego nonsensu jak „Opowieść o księciu Agibie” albo „Opowieść o Nancy Bell” (ta ostatnia ballada odesłana mu niegdyś przez redakcję „Puncha” z uprzejmą odpowiedzią: „Obawiamy się, że Pański kanibalizm nie przypadnie do smaku naszym Czytelnikom”), choć wystarczy to, aby uczynić zeń nonsensistę–klasyka. Wystarczyłby może nawet do tego celu sam jego słynny „Antylimeryk”: Pewien starzec z miasteczka Wiesiołe Użądlony raz został przez osę. Zapytany: ,,Czy boli?”, Odpowiedział Bynajmniej Szczęście zresztą ze me był to szerszeń — którego powstanie jest sygnałem osiągnięcia przez poezję nonsensu pełnej dojrzałości i rozpoznawalnosci” stylistyczno–gatunkowej (wierszyk nie rozśmieszyłby czytelnika nie znającego prawideł kompozycyjno—fabularnych i wersyfikacyjnych limeryku komizm polega na tym, ze pierwsze zostały tu ściśle zachowane, a drugie, w tym wypadku rymy — ostentacyjnie odrzucone), a zarazem pośrednio, ostrzega przed majaczącym już na horyzoncie niebezpieczeństwem konwencjonalizacji. Inaczej mówiąc, nonsens w poezji, zarówno dla uniknięcia zagrożenia dydaktyzmem, jak i po to po prostu, aby nam się me przejadł, potrzebuje swojego własnego metanonsensu, nonsensu autoironicznego Najwyraźniej dochodzi do głosu ta konieczność u Belloca, który nonsensem posługuje się jako narzędziem satyrycznego ośmieszenia pewnych sfer społecznych i narzucanych przez me hierarchii, ale przed nazbyt widocznym dydaktyzmem chroni go w każdym utworze to, ze właśnie dydaktyzm okazuje się tu największym nonsensem Nonsens zachowań i obyczajów jego arysto– i plutokratow oraz ich rozpaskudzonej dziatwy staje się tu naprawdę śmieszny wtedy, kiedy nakłada się nan nonsens głosu dydaktycznego narratora–komentatora, z całą powagą i z nienagannie konsekwentną logiką (małą Rebekę zabiło spadające popiersie — morał inne dzieci powinny odtąd „strzec się Spadających Biustów” wygłaszającego swoje bardzo wiktorianskie „przestrogi” poparte przez odpowiednie exempla. Te ostatnie zresztą to nie tylko exempla kar za popełnione przewinienia, ale — jak przystało na literaturę budującą — również przykłady nagród ze strony losu (jak choćby w finałowej opowiastce o Karolku, który osiągnął ogromną fortunę przez to ze od wczesnego dzieciństwa zawsze postępował ,jak należy”) Właśnie problem autoironii nonsensu, nawiasem mówiąc, wyjaśnia częściowo dlaczego w niniejszym wyborze wierszy pięciu klasyków poezji nonsensu skupiłem się na jednym tylko z uprawianych przez nich gatunków Czytelnik me znajdzie tu limeryków, epigramatów czy utworów (na swój nonsensowny sposób) lirycznych znajdzie natomiast to, co nazywam opowiastkami wierszowanymi to znaczy na ogół dłuższe rozmiarami i pisane wierszem utwory o strukturze fabularno–narracyjnej*. Wszystkie te utwory to wierszowane historyjki, anegdoty, niby–wspomnienia, relacje z przygód, romansów lub podroży, historie czyjegoś życia — wszystkie mają więc swoją fabułę opartą na przebiegu czasowym i osadzoną w pewnej przestrzeni co w sumie składa się na określoną rzeczywistość przedstawioną, włącznie z postaciami zaludniających tę rzeczywistość bohaterów Prawa czasu i przestrzeni mogą tu być jaskrawo niezgodne z naszym doświadczeniem, rzeczywistość może być wyraziście fantastyczna, bohaterowie krańcowo dziwaczni, zagadkowi i budzący wątpliwości co do samego swego istnienia (jak Snark z poematu Carrolla), od strony czysto teoretycznej jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby opowiastki te włączyć do tej samej kategorii co „Eneidę”, „Słowo o pułku Igora” albo „Redutę Ordona”‘ Są to również — powtórzmy — wierszowane utwory fabularno—narracyjne, to znaczy takie, w których ktoś opowiada nam wierszem o tym, co się zdarzyło Większość z nich zresztą ostentacyjnie nawiązuje do tych czy innych gatunków epickich literatury me—nonsensownej „Puchacz i Kicia” Leara to przecież powieść romansowa o szczęśliwym zakończeniu, „Dziąble” — epopeja w rodzaju „Odysei” a zarazem powieść podrozniczo—przygodowa, „Dong o Świecącym Nochalu” — romans o miłości błędnego rycerza, „Łowy na Snarka” Carrolla — poemat heroiczny „Dziaberhada” — legenda fantastyczna, „Etykieta” Gilberta — powieść „robmsonowska”, „Ballada alpejska” Housmana — ballada romantyczna*, wreszcie powiastki Belloca w swój perwersyjny sposób naśladują, jak już wiemy, model dydaktycznej czytanki z morałem. Autoironia w nonsensownych opowiastkach wierszem to właśnie produkt ich szczególnie silnego związku z tradycyjnymi formami i gatunkami epiki Z innych sławnych gatunków poezji nonsensu limeryk na przykład me posiadał tak długiej tradycji, z którą można by go porównywać jego narodziny nieznacznie tylko wyprzedziły w czasie pojawienie się Leara i jego następców W wypadku opowiastki natomiast me nonsensowna tradycja epicka tworzy odwieczne, bogate i dobrze znane tło, na którym szczególnie wyraźnie widać wszelkie odchylenia od normy, jakich dopuszcza się nonsens. Szczególnie wiele mówiące są tutaj przypadki wspomnianych już trawestacji albo aluzji do konkretnych utworów. Wordsworth jako pionier romantyzmu sam kilkadziesiąt lat wcześniej zapoczątkował rewolucyjne zmiany właśnie w dziedzinie wyobraźni, ale w jego wykonaniu akcja opowieści wciąż jeszcze automatycznie respektuje pewne logiczne, psychologiczne, obyczajowe itp. normy zachowania. Jeśli narrator Resolution and Independence zadaje napotkanemu starcowi pytanie, to widocznie dlatego, ze interesuje go odpowiedź; jeśli tę odpowiedź uzyska, to wysłucha jej z należnym skupieniem i nie będzie zadawał tego samego pytania po raz drugi i trzeci; a przede wszystkim, niezależnie od treści odpowiedzi sędziwego rozmówcy, nie będzie go przecież czynił obiektem brutalnej przemocy. Tymczasem właśnie te oczywistości, te normy codziennego myślenia, mówienia i postępowania, zostają u Carrolla zawieszone czy chwilowo unieważnione. Czy jednak efektem jest zupełna językowa, logiczna i wyobraźniowa anarchia? Czy, mówiąc po prostu, w opowiastce nonsensownej wszystko wolno? Teoretycy nonsensu w literaturze zwracają uwagę, ze mówienie „od rzeczy”, czyli wbrew normom przyjętym w wypowiedzi „dorzecznej”, może pojawiać się i nawet dominować na wszystkich piętrach struktury utworu, od jego fonetyki do fabuły i filozofii. Wśród naszych opowiastek nie brak takich, które istotnie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, poddają dywersyjnemu rozkładowi najbardziej elementarne warstwy języka. Najsłynniejszy przykład to oczywiście „Dziaberliada” Carrolla, ze swoją fonetyką, słowotwórstwem i leksyką, które w znacznej części utworu nie mają nic wspólnego z normalnym językiem angielskim (aczkolwiek w drugiej części „Alicji”, w której wierszyk ten jest zamieszczony, Humpty Dumpty usiłuje — bez większego powodzenia — wyjaśnić sens niektórych przynajmniej słów metodą zdroworozsądkowej etymologii). Dążność do anarchicznego podważania przyjętych zasad mówienia dochodzi do głosu w tych samych warstwach języka również u innych poetów: jej nośnikiem są np. u Leara ostentacyjnie stosowane nie istniejące wyrazy (runcible) lub ostentacyjnie popełniane kalambury (spongetaneous, skrzyżowanie „spontaniczności” i „gąbki”), u Gilberta fonetyczne przekręcenia i malapropizmy (błędne użycia wyrazów) w wykonaniu np. narratora „Opowieści o księciu Agibie”, i tak dalej. Zwraca jednak uwagę to, ze nie możemy tu wymienić składni (a także wersyfikacjij Nawet ,,Dziaberliada’jest dla nas z grubsza zrozumiała: nie, jak mylnie sądzi Humpty Dumpty, ponieważ użyte w niej słowa są fonetycznie podobne do innych, normalnych słów albo stanowią ich słowotwórcze kombinacje, ale ponieważ ani przez chwilę nie tracimy orientacji co do tego, który z tajemniczo brzmiących wyrazów jest tu podmiotem, który orzeczeniem, a który dopełnieniem. W poezji nonsensu dzięki składni, i przy nadzwyczaj silnym współdziałaniu wersyfikacji (regularne i narzucające się rytmy, dokładne — choć zarazem uderzające semantyczną dziwnością — rymy, skomplikowane konstrukcje stroficzne, powtarzające ze wzorową ścisłością ten sam model strofy w całym utworze), anarchia nonsensu zostaje poddana swoistej organizacji, można ją porównać do powodzi wpuszczonej w starannie wykopaną sieć kanałów. Na poezję „słów na wolności”, dadaistyczne wyciąganie słów z kapelusza i zapisywanie ich w przypadkowym porządku czy tez na zaumnyj jazyk futurystów rosyjskich, literatura europejska musiała jeszcze trochę zaczekać. Angielska poezja nonsensu epoki wiktoriańskiej nie rezygnowała z „normalnej” składni, bo zawartą w niej wizją rzeczywistości nie był bynajmniej świat w ostatecznej rozsypce. Poezji nonsensu nie należy mylić z literaturą absurdu. Nie tylko ze względu na ich odmienny koloryt emocjonalny wyzwalającą radość nonsensu przeciwstawioną niewolącej rozpaczy absurdu. Również dlatego, ze nonsens nie może się obyć bez tła sensu — przynajmniej wtedy, kiedy ma spełnić swoje podstawowe zadanie, to znaczy rozśmieszyć nas. A śmiech, jak wiadomo, to wytwór kontrastu między czymś oczekiwanym a czymś nieoczekiwanym. Właśnie po to, aby skonstruować tło czegoś oczekiwanego, od czego nonsens może się jaskrawo odbić, nonsensowne opowiastki wierszem wykorzystują wszelkie możliwe formy organizacji, rygoru, regularnego ładu „Łowy na Snarka”, żeby jeszcze raz sięgnąć do tego arcymistrzowskiego przykładu, opowiadają nam najzupełniej nonsensowną historię morskiej wyprawy i polowania na tajemniczego stwora, lecz sama akcja jako taka skonstruowana jest w sposób najzupełniej nienaganny, wersyfikacja nie tylko powtarza 141 razy z bezbłędną precyzją ten sam model strofy, ale dla przymnożenia rygorów stosuje co pewien czas rymy wewnętrzne, i nawet sam świat przedstawiony opiera się na mnóstwie uporządkowań i kategoryzacji — których logika jest dla nas do końca nie całkiem uchwytna (dlaczego np. wszyscy uczestnicy wyprawy reprezentują wyłącznie zawody i zajęcia o nazwach na literę B?), ale jakąś logiką być nie przestaje. Nonsens, krótko mówiąc, nie jest tu bez—sensem; i widać to szczególnie przekonująco właśnie w gatunku tak obrosłym w rygory jak wierszowana opowiastka. Wydarzenia w niej przedstawione są serią nieprawdopodobieństw umożliwiających nam chwilowe radosne uwolnienie się od normy praw czasu i przestrzeni oraz potocznej logiki i mowy, ale koniecznym warunkiem takiego odbioru jest pamięć o tym, jak wygląda norma. Tak należy rozumieć komentarz, którym już w pierwszej strofie opatruje przedstawiany przez siebie świat autoironiczny narrator „Morsa i Cieśli” Carrolla: Słońce rzucało blask na morze, Rzucało z całej mocy, Starając się go przy tym rzucać Prosto jak strzelił z procy, Było to dziwne, bo skądinąd Był właśnie środek nocy. „Było to dziwne”, bo stanowiło odwrotność tego, co jest — nadal jest — normą. Wyzwolenie się, dzięki nonsensowi, ze świata „sensu” nie oznacza porzucenia tego ostatniego świata na zawsze. Nonsens jest raczej próbą poszukiwania sensu niż jego zanegowaniem. Powtarzając w myślach swoje „Bo sęk w tym, ze ten Snark był Bądziołem”, Lewis Carroll powraca ze spaceru i zmienia zimny okład na czole chorego. Wrzesień 1997 Stanisław Barańczak 44 OPOWIASTKI WIERSZEM EDWARD LEAR (1812–1888) THE OWL AND THE PUSSY–CAT I The Owl and the Pussy–cat went to sea In a beautiful pea–green boat, They took some honey, and plenty of money, Wrapped up in a five–pound note. The Owl looked up to the stars above, And sang to a small guitar, ‘O lovely Pussy! O Pussy my love, What a beautiful Pussy you are, You are, You are! What a beautiful Pussy you are!’ II Pussy said to the Owl: ‘You elegant fowl! How charmingly sweet you sing! O let us be married! too long we have tarried: But what shall we do for a ring?’ They sailed away, for a year and a day, To the land where the Bong–tree grows And there in a wood a Piggy–wig stood With a ring at the end of his nose, His nose, His nose, With a ring at the end of his nose. III ‘Dear Pig, are you willing to sell for one shilling Your ring?’ Sad the Piggy, ‘I will.’ So they took it away, and were married next day By the Turkey who lives on the hill. They dined on mince, and slices of quince, Which they ate with a runcible spoon; And hand in hand, at the edge of the sand, They danced by the light of the moon, The moon, The moon, They danced by the light of the moon. PUCHACZ I KICIA I Kiedy Puchacz i Kicia wyruszyli w rejs życia W zgrabnej łódce groszkowozielonej, Wzięli w drogę parówki, duży zapas gotówki I słój miodu z nalepką „The Honey”. Puchacz narozmaitsze piosnki brzdąkał na cytrze I tak śpiewał w kierunku Nord–West: „Kiciu, cudna osobo! Kiciu, życia ozdobo! Urodziwą mą Kicią tyś jest! Tyś jest! Tyś jest! Urodziwą mą Kicią tyś jest!” II Kicia na to: „Puchaczu, czułych strun potrącaczu, Jakichż w pieśni twej żądz czuć gorączkę! Jeszcze dziś się pobierzmy i do siebie należmy! — No tak, dobrze, lecz skąd wziąć obrączkę?” Cały rok żeglowali, aż zamgliły się w dali Drzewa Bongo, gdzie Ziemia Niczyja: A tam w poprzek na szosie Wieprzek stał czyli Prosię Z kółkiem złotym wiszącym u ryja, U ryja! U ryja! Z kółkiem złotym wiszącym u ryja. III „Drogi Wieprzku, czyś gotów za ten zwitek banknotów Sprzedać kółko?” — Odchrząknął im: „Bierzcie”. Więc obrączkę już mieli i następnej niedzieli Indyk ślubem połączył ich wreszcie. A po uczcie z kapusty i plasterków langusty, Odłożywszy widelczyk do pikli, Puchacz z Kicią objęci całą noc bez pamięci Szli w dal w blasku księżyca, aż znikli, Aż znikli! Aż znikli! Szli w dal w blasku księżyca, aż znikli. THE DUCK AND THE KANGAROO I Said the Duck to the Kangaroo, ‘Good gracious! how you hop! Over the fields and the water too, As if you never would stop! My life is a bore in this nasty pond, And I long to go out in the world beyond! I wish I could hop like you!’ Said the Duck to the Kangaroo. II ‘Please give me a ride on your back!’ Said the Duck to the Kangaroo. ‘I would sit quite still, and say nothing but „Quack,” The whole of the long day through! And we’d go to the Dee, and the Jelly Bo Lee, Over the land, and over the sea; — Please take me a ride! O do!’ Said the Duck to the Kangaroo. III Said the Kangaroo to the Duck, ‘This requires some little reflection; Perhaps on the whole it might bring me luck, And there seems but one objection, Which is, if you’11 let me speak so bold, Your feet are unpleasantly wet and cold, And would probably give me the roo– Matiz!’ said the Kangaroo. V Said the Kangaroo: Tm ready! All in the moonlight pale; But to balance me well, dear Duck, sit steady! And quite at the end of my tail!’ So away they went with a hop and a bound, And they hopped the whole world three times round; And who so happy, — O who, As the Duck and the Kangaroo? KACZKA I KANGUR I Rzekła Kaczka w rozmowie z Kangurem: „Jakże piękny jest każdy twój skok! Mam na myśli skok w dal oraz w górę, Ale także na ukos i w bok! Moje dni monotonnie grzęzną w rzęsie i glonie — Ja chcę w świat, w świat szeroki, gdzie lwy, konie, lewkonie! Dość taplania się w błocie ponurem!” — Rzekła Kaczka w rozmowie z Kangurem. II „O, jak bardzo przejażdżki ja łaknę Na twych plecach, Kangurze!”, rzekł ptak. „Będę siedzieć bez ruchu i kwaknę Tylko czasem cichuteńkie ‘Kwak’! Weź mnie tam, gdzie różowe Góry Galaretowe I gdzie dumnie podnosi wyłysiała swą głowę Masyw zwany Paskudnym Pagórem!” — Rzekła Kaczka w rozmowie z Kangurem. III Kangur rzekł na sugestie jej kacze: „Ha, przemyślmy problem wzdłuż i wszerz! Nie ma sprawy: skoro i tak skaczę, Skoczę z kaczką, bom silny jest zwierz. Jedno mam zastrzeżenie (martwi mnie to szalenie): Łap twych zimno i wilgoć mogą płuc zapalenie We wrażliwym mym wszcząć organizmie, Że nie wspomnę już o reumatyzmie!” IV Said the Duck, ‘As I sate on the rocks, I have thought over that completely, And I bought four pairs of worsted socks, Which fit my web—feet neatly. And to keep out the cold I’ve bought a cloak, And every day a cigar I’ll smoke, All to follow my own dear true Love of a Kangaroo!’ IV Kaczka na to: „Wśród zmartwień setek Tym najmniej się, Kangurze, trap! Już nabyłam trzy pary skarpetek Z czystej wełny, w rozmiarze mych łap. Mam salopkę z lodenu, tak ze o przeziębieniu Nie ma mowy — wypalę tez po każdym jedzeniu Dla rozgrzewki cygaro nieduże: Byle z tobą być, słodki Kangurze!” V Rzecze Kangur: „Niech rzecz się dokona! Księżyc srebrną rozsnuwa już sieć; Zatem, Kaczko, na końcu ogona Nieruchomo i prosto mi siedź!” I tak, w zgodnym balansie, skok po skoku jak w transie Poprzez świat podążyli w harmonijnym romansie, Nie zważając na deszcze i burze — Kangur z Kaczką, Kaczka na Kangurze. THE DADDY LONG–LEGS AND THE FLY I Once Mr Daddy Long–legs, Dressed in brown and gray, Walked about upon the sands Upon a summer’s day; And there among the pebbles, When the wind was rather cold, He met with Mr Floppy Fly, All dressed in blue and gold. And as it was to soon to dine, They drank some Periwinkle–wine, And played an hour or two, or more, At battlecock and shuttledore. II Said Mr Daddy Long–legs To Mr Floppy Fly, ‘Why do you never come to court? I wished you’d tell me why. All gold and shine, in dress so fine, You’d quite delight the court. Why do you never go at all? I really think you oughtl And if you went, you’d see such sights! Such rugs! and jugs! and candle–lights! And more than all, the King and Queen, One in red, and one in green!’ III ‘O Mr Daddy Long–legs,’ Said Mr Floppy Fly, ‘It’s true I never go to court, And I will tell you why. If I had six long legs like yours, At once I’d go to court! But oh! I can’t, because my legs Are so extremely short. And I’m afraid the King and Queen (One in red, and one in green) Would say aloud, „You are not fit, You Fly, to come to court a bit!” IV ‘O Mr Daddy Long–legs,’ Said Mr Floppy Fly, ‘I wish you’d sing one little song! One mumbian melody! You used to sing so awful well In former days gone by, But now you never sing at all; I wish you’d tell me why: For if you would, your silvery sound Would please the shrimps and cockles round, And all the crabs would gladly come To hear you sing, „Ah, Hum di Hum”!’ V Said Mr Daddy Long–legs, ‘I can never sing again! And if you wish, I’ll tell you why, Although it gives me pain. For years I cannot hum a bit, Or sing the smallest song; And this the dreadful reason is, My legs are grown too long! My six long legs, all here and there, Oppress my bosom with despair; And if I stand, or lie, or sit, I cannot sing one single bit1’ VI So Mr Daddy Long–legs And Mr Floppy Fly Sat down in silence by the sea And gazed upon the sky. They said, ‘This is a dreadful thing! The world has all gone wrong, Since one has legs too short by half, The other — much too long! One never more can go to court, Because his legs have grown too short; The other cannot sing a song, Because his legs have grown too long!’ VII Then Mr Daddy Long–legs And Mr Floppy Fly Rushed downward to the foamy sea With one sponge–taneous ery; And there they found a little boat, Whose sails were pink and gray; And off they sailed among the waves, Far, and far away. They sailed across the silent main, And reached the great Gromboolian plain; And there they play for evermore At batlecock and shuttledoor. WIDLISZEK DŁUGONÓG I MUSZKA I Dnia pewnego Widliszek Długonóg W nienagannie skrojonym blezerze (Było lato) na spacer nieduży Wyszedł sobie na morskie nadbrzeże; Tam zaś, chłodną owiany bryzą, W pian pienieniu się i fal chlupocie, Ujrzał Muszkę Muszkatołową, Elegancką w błękicie i złocie. Siedli więc (gdyż na obiad była jeszcze nie pora) Nad winem przylaszczkowym, lanym prosto z gąsiora (Ptak nie gęgnął ni słowa, obowiązków swych świadom), I grali w gry „Monopol”, „Chińczyk” i „Poznaj Radom”. II Lecz po chwili Widliszek Długonóg Pyta Muszkę Muszkatołową: „Nie pojawiasz się na dworskich balach: Chciałbym wiedzieć, czemu — daję słowo! Widząc cię w tym błękicie, dwór by zamarł w zachwycie, Serca oddałby ci kwiat młodzieży; Sądzisz — świata nie warto olśniewać? Jeśli ma się czym, to należy! Dwór też wart obejrzenia (przyjdźże, bo nie przebaczę!): Te dywany! tapczany! pawiany! pogrzebacze! Wreszcie — Król z Królową (jego żoną): On w purpurze — ona na zielono!” III „Ba, Widliszku mój Długonogu”, Rzecze Muszka Muszkatołowa, „Rzeczywiście nie bywam na balach, Ale powód ujmę w dwa słowa: Moje nogi! Och, gdybym ich miała Sześć zaledwie, lecz w twoim rozmiarze!… Lecz odnóża me strasznie są krótkie, Toteż się na balu nie pokażę! Cały czas bym się bała, że Król i Królowa Wypowiedzą, nie patrząc nawet na mnie, te słowa (Ona — na zielono, on — w purpurze): „Nogi winny być dorodne i duże!” IV „O, Widliszku mój Długonogu”, Doda Muszka Muszkatołowa, „Pociesz mnie jakąś sielską piosenką Z kraju Mumbii, gdzie Rzeka Klejowa! Jakże dźwięcznie brzmiał ongi twój tenor W ową noc pamiętną, zmysłową, Lecz od dawna już nic nie śpiewasz: Pragnę wiedzieć, czemu — daję słowo! Gdybyś bowiem zaśpiewał, twój timbre głosu srebrzysty Uszczęśliwiłby kraby i krewetki i glisty, Nawet ameb zjawiłby się tłum, By posłuchać twego ‘Hum–di–dum’!” V Rzecze na to Widliszek Długonóg: „Ha, niestety! Los dłonią lodową Zmroził moje usta — nie zaśpiewam! Powiem, czemu — szczerze, daję słowo! Już od wielu lat ani bel canto, Ani hymn mniej lub bardziej podniosły, Ani prosta przyśpiewka — nie dla mnie, Bo mi nogi zanadto urosły! Gdy sześć długich nóg składam na tak zwanem memłonie, Memłonowi to ciąży tak, że resztką sił gonię: Stoję, leżę, siedzę — o, rozpaczy! Na nic srebrny głos i kunszt śpiewaczy!” VI Długo jeszcze Widliszek Długonóg Oraz Muszka Muszkatołowa Na wybrzeżu siedzieli, wpatrzeni W gwiazdozbiory, nie mówiąc ni słowa. Wreszcie któreś westchnęło: „Potworność! Jakże dziwne są nieszczęść przyczyny! Jedno z nas ma kończyny za krótkie, Drugie za to — za długie kończyny! Jedno unika zabaw, bo dylemat je nuży: ‘Jak tańczyć za pomocą takich krótkich odnóży?’ Drugie za to w otchłaniach desperacji się nurza: ‘Nie zaśpiewam ni zwrotki — mam za długie odnóża!’” VII I tu wreszcie Widliszek Długonóg Razem z Muszką Muszkatołową Popędzili przez plażę ku morzu, A z ust rwało im się jedno słowo: „W morze!” Jakoż znaleźli tam wkrótce Łódkę z żaglem, który był szary I różowy — po czym na tej łódce Odpłynęli w bezkresne obszary. Żeglowali tak długo poprzez morskie płaszczyzny, Aż ujrzeli przed sobą Grombuliański ląd żyzny, I od tej pory żyli, wbrew sugestiom i radom, Tam — grając w gry „Monopol”, „Chińczyk” i „Poznaj Radom”. THE JUMBLIES I They went to sea in a Sieve, they did, In a Sieve they went to sea: In spite of all their friends could say, On a winter’s morn, on a stormy day, In a Sieve they went to sea: And when the Sieve turned round and round, And every one cried, ‘You’ll all be drowned!’ They called aloud, ‘Our Sieve ain’t big, But we don’t care a button! we don’t care a fig! In a Sieve we’ll go to sea!’ Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. II They sailed away in a Sieve, they did, In a Sieve they sailed so fast With only a beautiful pea–green veil Tied with a riband by way of a sail To a small tobacco–pipe mast; And every one said, who saw them go, ‘O won’t they be soon upset, you know! For the sky is dark, and the voyage is long, And happen what may, it’s extremely wrong In a Sieve to sail so fast!’ Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. III The water it soon came in, it did, The water it soon came in; So to keep them dry, they wrapped their feet In a pinky paper all folded neat, And they fastened it down with a pin. And they passed the night in a crockery–jar, And each of them said, ‘How wise we are! Though the sky be dark, and the voyage be long, Yet we never can think we were rash or wrong, While round in our Sieve we spin!’ Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. IV And all night long they sailed away; And when the sun went down, They whistled and warbled a moony song To the echoing sound of a coppery gong, In the shade of the mountains brown. ‘O Timballo! How happy we are, When we live in a Sieve and a crockery—jar, And all night long in the moonlight pale We sail away with a pea–green sail, In the shade of the mountains brown!’ Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. V They sailed to the Western Sea, they did, To a land all covered with trees, And they bought an Owl, and a useful Cart, And a pound of Rice, and a Cranberry Tart, And a hive of silvery Bees. And they bought a Pig, and some green Jack–daws, And a lovely Monkey with lollipop paws, And forty bottles of Ring–Bo–Ree, And no end of Stilton Cheese. Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. VI And in twenty years they all come back, In twenty years or more, And every one said, ‘How tall they’ve grown!’ For they’ve been to the Lakes, and the Torrible Zone And the hills of the Chankly Bore; And they drank their health, and gave them a feast Of dumplings made of beautiful yeast; And every one said, ‘If we only live, We too will go to sea in a Sieve, — To the hills of the Chankly Bore!’ Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. DZIĄBLE I Wypłynęli na morze zwykłym Sitem, o Boże, Popłynęli Sitem w siną dal! Wbrew przestrogom Przyjaciół (Rodzin też, oczywiście) Rankiem ósmego grudnia, w wyciu wichru i świście Popłynęli Sitem w siną dal! A gdy Sito się dziko kolebało na fali I wołano im z brzegu: „Wyście powariowali!”, Oni tak odkrzyknęli: „Nasze Sito nieduże, Ale niech się wypchają huragany i burze — My płyniemy Sitem w siną dal!” Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. II Odpłynęli więc w morze w swym kuchennym przyborze, Odpłynęli w noc chmurną, bez gwiazd Pod groszkowozielonym kretonowym żagielkiem Przywiązanym przemyślnie sznurowadłem niewielkiem Do łyżeczki służącej za maszt. A kto widział z nadbrzeża wyjście Sita z przystani, Lamentował: „To obłęd, istny szał, proszę pani, Podróż długa przed nimi, a tu chmury gęstnieją: Kto żegluje na Sicie, niech się żegna z nadzieją, Gdy pioruny bić zaczną szast–prast!” Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. III Naturalnie, ze w łódce mokro było już wkrótce, Woda ciekła przez dno wszerz i wzdłuż; Żeby więc nie zamoczyć nóg (bo chorób stąd szereg), Owinęli je schludnie w woskowany papierek, Na agrafkę zapięli, i już. Noc spędzili bezpiecznie, bo schronili się w słoik; Każdy rad był, ze z niego taki mędrzec i stoik, I śpiewał: „Choć rejs długi, chociaż chmury gęstnieją, Żaden z nas się nie boi i nie zegna z nadzieją, Kiedy Sitem prujemy toń mórz!” Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. IV Na pieniącej się fali całą noc żeglowali I noc całą w tonacji B–dur Taką piosnkę nucili przygrywając na gongu, Aż się na widnokręgu (dla rymu: widnokrągu) Zjawił zarys Tabaczkowych Gór. „O Timbambalo! Co tam huraganu ryk dziki, Nam wystarczy to Sito i ten Słój na pierniki, I będziemy płynęli w bladym blasku księżyca, Póki nas nie zatrzyma zarzucona kotwica W cieniu słynnych Tabaczkowych Gór!” Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. V Dopłynęli tak zgodnie poprzez Morze Zachodnie Na ląd pełen miasteczek i siół; Atu nabyli Sowę, Ryż i Torcik z Żurawin, Sprzęt do Wydobywania Ofiar spod Śnieżnych Lawin I dwa ule doborowych Pszczół. I kupili też Świnię, parę Rajskich Papużek Oraz Orangutana (tak swym wdziękiem ich urzekł), Czterdzieści flakoników perfum „Rozkosz Fryzjera”, Wreszcie, ma się rozumieć, krąg Limburskiego Sera I flaszeczkę Nalewki z Ziół! Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. VI Gdy w dwadzieścia lat potem przypłynęli z powrotem, Poprzedzani wrzaskami mew, Każdy, kto ich zobaczył, wołał: „Ależ urośli! No tak, byli u Jezior… przeszli cały Szlak Ośli Od Nachalnych Wzgórz do Wrednych Stref!” Z drożdży pierwszej jakości zagnieciono więc Knedli I na Bankiecie wszyscy pili zdrowie i jedli, I mówili: „My także kiedyś, przy należytem Stanie Zdrowia, musimy ruszyć w taki rejs Sitem Do Nachalnych Wzgórz i Wrednych Stref!” Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. THE DONG WITH A LUMINOUS NOSE When awful darkness and silence reign Over the great Gromboolian plain, Through the long, long wintry nights; — When the angry breakers roar As they beat on the rocky shore; — When Storm–clouds brood on the towering heights Of the Hills of the Chankly Bore: — Then, through the vast and gloomy dark, There moves what seems a fiery spark, A lonely spark with silvery rays Piercing the coal black night, — A Meteor strange and bright: — Hither and thither the vision strays, A single lurid light. Slowly it wanders, — pauses, — creeps, — Anon it sparkles, — flashes and leaps; And ever as onward it gleaming goes A light on the Bong–tree stems it throws. And those who watch at that midnight hour From Hall or Terrace, or lofty Tower, Cry, as the wild light passes along, — ‘The Dong! — the Dong! The wandering Dong through the forest goes! The Dong! the Dong! The Dong with a luminous Nose!’ Long years ago The Dong was happy and gay Till he fell in love with a Jumbly Girl Who came to those shores one day, For the Jumblies came in a Sieve, they did, — Landing at eve near the Zemmery Fidd Where the Oblong Oysters grow, And the rocks are smooth and gray. And all the woods and the valleys rang With the Chorus they daily and nightly sang, — Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieue. Happily, happily passed those days! While the cheerful Jumblies staid; They danced in circlets all night long, To the plaintive pipe of the lively Dong, In moonlight, shine, or shade. For day and night he was always there By the side of the Jumbly Girl so fair, With her sky—blue hands, and her sea—green hair. Till the morning came of that hateful day When the Jumblies sailed in their Sieve away, And the Dong was left on the cruel shore Gazing — gazing for evermore, — Ever keeping his weary eyes on That pea—green sail on the far horizon, — Singing his Jumbly Chorus still As he sate all day on the grassy hill, — Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. But when the sun was low in the West, Th