Biblioteczka Poetów Języka Angielskiego pod redakcją Stanisława Barańczaka tom 15 Edward Lear, Lewis Carroll, W.S. Gilbert, A.E. Housman, Hilaire Belloc 44 Opowiastki Wybór, przekład, wstęp i opracowanie Stanisław Barańczak WSTĘP: SNARK JEST BĄDZIOŁEM Rankiem 18 lipca roku 1874 czterdziestodwuletni Charles Lutwidge Dodgson — z zawodu profesor matematyki w jednym z cołlege’ów Oxfordu, z zamiłowania fotografik i wynalazca, ale szerokiej publiczności znany głównie jako Lewis Carroll, pod którym to pseudonimem wydał był w r 1865 „Alicję w Krainie Czarów”— wyszedł na spacer po sielskich okolicach miejscowości Guildford. Przyjechał tam poprzedniego dnia, aby dopomóc swoim kuzynostwu Wilcoxom w pielęgnowaniu ich umierającego na gruźlicę syna Charliego, któremu sam był ojcem chrzestnym. Miał za sobą ciężką noc przy łożu chorego zdołał przespać zaledwie trzy godziny. I właśnie na spacerze doszło do czegoś nieoczekiwanego, wypadku pod każdym względem jak gdyby nie w porę i nie na miejscu. Ponieważ trzynaście lat później Carroll opisał zajście w jednym ze swoich esejów, najlepiej będzie posłużyć się jego własnymi słowami: W słoneczny letni poranek szedłem samotnie zboczem wzgórza. kiedy znienacka przyszedł mi do głowy pojedynczy wers — jedna odosobniona linijka ,.For the Snark was a Boojum, you see” [„Bo sęk w tym, ze ten Snark był Bądziołem”] Nie wiedziałem wtedy, co to znaczy, i nie wiem tego do dzisiaj, zapisałem jednak wers i jakiś czas potem zaświtałam] reszta strofy, w której stanowił ostatnia, linijkę, i tak tez stopniowo, w przypadkowych momentach podczas następnych paru lat, ułożyła się reszta poematu, w którym strofa ta była strofą ostatnią Odtąd co pewien czas otrzymuję uprzejme listy od nieznajomych, proszących o wyjaśnienie, czy ,.Łowy na Snarka’’ to jakaś alegoria. czy kryje się w niej ukryty morał, albo czy jest to satyra polityczna i na wszystkie takie pytania mam jedną jedyną odpowiedź „NIE WIEM”! Można by długo szperać w listach, dziennikach czy autobiograficznych wspomnieniach dziewiętnastowiecznych pisarzy, a nie natrafić na przykład równie śmiałej szczerości w odsłonięciu tajników własnego procesu twórczego. Dzisiaj, ma się rozumieć, taka szczerość od dawna już nikomu nie imponuje, ale w epoce Carrolla dużym faux pas mogło się wydawać samo przyznanie się do tego, czego wszyscy jesteśmy po cichu świadomi. Do tego mianowicie ze w najpoważniejszych czy najsmutniejszych momentach życia nasze myśli wymykają się nieraz spod kontroli i podsuwają nam wyobrażenia czy dźwięki słów nie licujące zupełnie z przepisanym w danej sytuacji kodem zachowania (i zresztą nawet z naszymi autentycznymi uczuciami Carroll był szczerze zgnębiony stanem, w jakim zastał młodego krewnego) Jeszcze trudniej zapewne wyjawić to, ze takie przychodzące nam do głowy wyobrażenia czy dźwięki są czasami kompletnie pozbawione sensu, przynajmniej sensu ujawnionego na powierzchni świadomości i dającego się ogarnąć władzą zdrowego rozsądku. A już największym aktem odwagi Carrolla musiało być przyznanie się do tego, że idiotyczny zlepek słów, który sam się niejako wygenerował z pustki dzięki energii swojego rytmu połączonej z tajemniczością znaczeniową stał się w dalszym ciągu fundamentem wielkiego poematu („Łowy na Snarka” to poemat, jak się przekona Czytelnik tego tomu, naprawdę wielki — zarówno rozmiarami jak i pod względem artystycznej oryginalności i perfekcji) Nawet nie fundamentem, ponieważ budowa rozpoczęła się jak w znanym wierszu Leopolda Staffa, „od dymu z komina’ poemat rozrastał się, dorastając i obrastając wiszący w powietrzu szczebel ostatniej linijki, a jego autor do końca prowadził budowę bez żadnej nadrzędnej idei, gorzej po wielu latach jeszcze niezdolny był do zrozumienia i wyjaśnienia czytelnikom sensu własnego tworu! Godzimy się z czymś takim łatwiej, jeśli jesteśmy dziećmi ten sam proces twórczy leży przecież u podstaw naszych wyliczanek przy zabawie w chowanego albo rymowanek („Jurek — ogórek, kiszka i sznurek”) mających na celu rozjuszenie kolegi z piaskownicy Nie bez powodu tez Edward Lear albo Lewis Carroll czuli się najlepiej w towarzystwie dzieci i pisali przede wszystkim dla nich Osoby dorosłe jednak dzielą się na dwie kategorie Do pierwszej należą ci, których mechanizm powstawania „Łowów na Snarka” i innych podobnych wierszy wcale nie razi, ponieważ produkt końcowy po prostu nieodparcie ich rozśmiesza Do drugiej zaliczają się ci, którzy o niepowadze własnego dzieciństwa starają się zapomnieć — Gombrowicz powiedziałby, ze wybierają dorosłą Formę przeciw niedorosłemu Chaosowi Wbrew pozorom, nie jest to kategoria obejmująca wyłącznie przypadki beznadziejne Osoby do mej należące wystarczy poddać testowi, polegającemu na lekturze choćby niniejszej książki Jeżeli nie wytrzymają i parskną śmiechem choć parę razy — jest jeszcze szansa, że pacjentów da się uratować Jest możliwe, że zrozumieją nie tylko prawo do istnienia ale głęboką potrzebę i konieczność istnienia w literaturze zjawiska nazywanego poezją nonsensu. Mieliśmy wielkich przedstawicieli takiej poezji i w naszej literaturze Wiekopomne pomysły zwłaszcza Tuwima i Słomm skiego, polegające na układaniu spinów liczb w porządku alfabetycznym albo całorocznych jadłospisów zawierających wyłącznie potrawy i desery z grzybów, zapewne znalazłyby uznanie w oczach Leara czy Carrolla Zarówno jednak chronologicznie jak i w sensie tzw. wachlarza możliwości Anglia w tej dziedzinie bije nas — i nie tylko nas — na głowę. Tradycja poetyckiego nonsensu sięga tam czasów bardzo dawnych, a jej anonimowe wytwory przechowały się do dziś w dobrym stanie w postaci zwłaszcza przechodzących z pokolenia na pokolenie anonimowych wierszyków i piosenek dla dzieci Nursery rhymes to jednak tylko najlepiej pamiętana część tej tradycji. Należą do niej również — w ostatnich dziesięcioleciach wskrzeszane przez rozmaite antologie — wiersze z dawnych wieków a pisane niekoniecznie dla dzieci przy tym zaś sygnowane często przez autorów własnym nazwiskiem, co wskazywało pośrednio na ambicje osiągnięcia osobistej popularności. Popularność taką osiągnął w samej rzeczy choćby siedemnastowieczny twórca John Taylor, zaszczycony przez współczesnych przydomkiem The Water Poet, między innymi dlatego, ze w pewnym momencie swej błazeńskiej kariery nie tylko opisał w wierszu, ale i wcielił w życie klasyczny motyw poezji nonsensu: przepłynął Tamizę w łódce wykonanej z papieru. Historia naprawdę wybitnej angielskiej poezji nonsensu rozpoczyna się jednak półtora stulecia później i zarazem — półtora stulecia temu. Ze zgromadzonych tu pod jedną okładką autorów Lear i Carroll są w Polsce — dzięki licznym przekładom, zwłaszcza wiecznie młodej ,Alicji w Krainie Czarów” — stosunkowo dobrze znani. Rzadziej tłumaczy się Hilaire’a Belloca, zupełnie rzadko — W.S. Gilberta; A E Housman rozpoznawany jest przez czytelnika poezji raczej jako autor wierszy „poważnych”, bo też jego paru krótkich liryków z tej dziedziny nie pominie żadna antologia poezji języka angielskiego. Dobór nazwisk może więc zastanawiać. Dlaczego akurat tych pięciu? Tymczasem, mimo indywidualnych różnic stylu, talentu, osobowości i dróg życiowych, jest to po prostu piątka klasyków poezji nonsensu, mistrzowskich kultywatorów jej ukształtowanej już tradycji i zarazem ojców– założycieli zjawiska w jego nowoczesnej postaci. Terenem ich działalności jest Anglia, epoką, w której pisali swoje wierszyki i opowieści — mniej więcej druga połowa XIX i początek XX wieku. Edward Lear debiutował zbiorkiem limeryków A Book of Nonsense w r 1846, Hilaire Belloc opublikował Cautionary Tales („Opowiastki ku przestrodze’”) w 1907. Sześć dziesięcioleci obramowanych tymi dwiema datami to lata triumfów klasycznej poezji nonsensu, która zresztą jest do dziś w literaturach języka angielskiego uprawiana z niezmiennym zapałem i częstokroć wybitnie śmiesznymi wynikami. Daty uświadamiają przy tym rzecz zaskakującą: lata narodzin i rozkwitu poezji nonsensu pokrywają się prawie dokładnie z epoką królowej Wiktorii (której wyjątkowo długie —jak wiadomo — panowanie rozciągnęło się na lata 1837–1901). Ciekawostką, której przypisują nadmiernie chyba ważką i symboliczną rolę biografowie Leara, jest to, ze w tym samym roku 1846, w którym ukazał się jego debiut, drogi pioniera nonsensu i drogi władczyni imperium zetknęły się zupełnie dosłownie: na życzenie królowej poeta, znany wtedy bardziej jako profesjonalny artysta malarz, udzielił jej kilku lekcji rysunku. Doszło więc do osobistego spotkania, choć samej monarchini, ma się rozumieć, nie można posądzić o patronowanie tego rodzaju zjawiskom literackim jak poezja nonsensu; gdyby Lear skorzystał z okazji i wyrecytował królowej parę swoich limeryków, w odpowiedzi usłyszałby zapewne słynne We are not amused. Byłoby wielce toporną operacją potraktowanie poezji nonsensu jako po prostu przekornie negatywnej reakcji kilku twórców na presje „ducha epoki”, epoki według naszych stereotypowych wyobrażeń krańcowo trzeźwej, pruderyjnie sztywnej, realistyczno– werystycznej, a nade wszystko — praktycznej i oceniającej zjawiska czy zdarzenia z punktu widzenia ich społecznej użyteczności. Pomijając już fakt, ze taka zbiorowa i pobieżna interpretacja nie byłaby w stanie zdać sprawy z indywidualnych motywacji, popychających poszczególnych twórców w stronę poetyki nonsensu* — sama epoka po prostu nie była całkiem taka, jaką nam się dziś wydaje. Sprawiedliwiej byłoby powiedzieć, ze okres panowania królowej Wiktorii stanowi w literaturze angielskiej ciekawy przykład współistnienia w czasie — jeśli nawet nie we wzajemnej harmonii — konwencji klasycystycznych i konserwatywnych z radykalnie nowatorskimi próbami przebudowania od podstaw poetyckiej wyobraźni (z poetów „poważnych” wystarczy tu wymienić choćby tylko G.M. Hopkinsa). Prawdą jest jednak, ze poezja nonsensu zawsze — nie tylko w czasach wiktoriańskich — zawdzięczała swoją popularność przede wszystkim temu, co stanowi zasadę samego jej istnienia, całkowitej bezinteresowności swojego humoru. Pod tym względem poetycki nonsens stoi dokładnie na przeciwległym biegunie względem satyry, z reguły objuczonej mnóstwem funkcji o społecznym wymiarze i ważnych spraw do załatwienia Mówienie nonsensów, i to wierszem, niczego nie załatwia, o nic nie walczy, nie służy niczemu użytecznemu, nie służy w ogóle niczemu poza sobą samym i wywołanym przez siebie śmiechem. Paradoks poezji nonsensu —jest tak bardzo potrzebna (w sensie duchowym) właśnie dlatego, ze jest tak bardzo niepotrzebna (w sensie praktycznym) — powoduje zatem dość naturalnie, ze rozkwita ona w epokach i społeczeństwach, w których dochodzi do głosu silne znużenie czytelnika wszechobecnym dydaktyzmem i utylitaryzmem oficjalnej kultury Stąd właśnie wzięły się — z pozoru zupełnie nieoczekiwane — sukcesy debiutów Leara i Carrolla, którzy pisali z początku nie „dla dzieci” w ogóle, ale dla konkretnych dzieci swoich przyjaciół, krewnych i mecenasów , w trybie przyjacielsko–prywatnej zabawy i bez myśli o publikacji Umożliwiony tą sytuacją całkowity brak dydaktycznych intencji sprawiał, ze obaj autorzy mogli sobie pozwolić na nieskrępowana swobodę nonsensownej wyobraźni*. Łatwo sobie wyobrazić, jak dziecko epoki wiktoriańskiej, wychowywane na sentymentalnie– moralizującej oficjalnej literaturze dla dzieci i na ponurych wierszykach elementarzowych w rodzaju: A: Z Upadku, którym zgrzeszył ADAM, Ja. Ludzkość, do dziś się spowiadam N: Kto chce uchodzić za NIEUKA, Ten w szkole tylko chłosty szuka, — reagowało na tchnące od pierwszych słów humorem, wdziękiem i obietnicą przygody strofki Leara: Kiedy Puchacz i Kicia wyruszyli w rejs życia W zgrabnej łódce groszkowozielonej… Co prawda, chyba tylko w wierszach samego Leara ten radosny nonsens jest naprawdę całkowicie bezinteresowny, Już u Carrolla nonsens wierszowanej opowiastki, z pozoru równie zabawowy, pozbawiony jakichkolwiek utylitarnych zadań do spełnienia, wdaje się chwilami — jak gdyby ponad głowami słuchających dzieci, których uwagę przyciąga komiczna fabuła, żarty językowe itp. — w porachunki literackie. Wiersz „Stary jesteś, mój ojcze…” to jak wielokrotnie wskazywano, zjadliwa trawestacja bardzo moralistycznie— budującego wiersza pomniejszego poety romantycznego Roberta Southcya. „Opowiem wszystko, co się da rzec…” z kolei pełne jest fabularnych i stylistycznych aluzji do poezji samego Williama Wordswortha. zwłaszcza jego dłuższego, silnie dydaktycznego, refleksyjnie–narracyjnego wiersza Resolution and Independence. Nawiązania takie oczywiście byli w stanie dostrzec dorośli czytelnicy, entuzjazmujący się wierszykami z „Alicji w Krainie Czarów” i „Po drugiej strome lustra” już po wydaniu obu książek drukiem. Mimo to humor parodystyczny, czy ogólniej prześmiewczy, i dla dorosłych z pewnością dostrzegalny był na dalekim planie; na pierwszym górowała nad wszystkim potęga czystego nonsensu. W momencie jednak, kiedy pisana zasadniczo dla dzieci poezja nonsensu zostaje „przechwycona” przez dorosłego odbiorcę, zaczyna jej w samej rzeczy grozić zaprzęgnięcie do tego czy innego dydaktycznego dyszla. Czystą bezinteresowność nonsensownego humoru zachowuje jeszcze A.E. Housman — może dlatego, ze z piątki naszych poetów był jedynym, który swoich utworów z dziedziny poezji nonsensu w zasadzie nie ogłaszał. Udostępniał je tylko przyjaciołom, a w oczach publiczności wolał cieszyć się opinią wybitnego uczonego (nazywano go największym z żyjących filologów klasycznych) i poety „poważnego” (pierwszy z jego bardzo nielicznych zbiorów, klasycystyczny w stylu tom liryków The Shropshire Lad, zdobył mu ogromne uznanie, gdy ukazał się w r. 1896, a później był wielokrotnie wznawiany). Już jednak W.S. Gilbert w większości swoich — publikowanych w prasie humorystycznej dla dorosłych, nie w książkach dla dzieci — niezmiernie popularnych Bab Ballads czy tez Hilaire Belloc w swoich pisanych również, wbrew pozorom, zupełnie nie dla dzieci makabreskach z cyklu „Opowiastki ku przestrodze*” albo historyjkach o imbecylicznych arystokratach stawiają sobie samym jako humorystom cele między innymi, a może nawet głównie, satyryczne. U Gilberta (mam tu na myśli wspomniane ballady, a nie piosenki czy arie z jego cieszących się jeszcze większym powodzeniem oper komicznych pisanych wspólnie z kompozytorem Arthurem Sullivanem) tylko wyjątkowo trafiają się takie perły samoistnego nonsensu jak „Opowieść o księciu Agibie” albo „Opowieść o Nancy Bell” (ta ostatnia ballada odesłana mu niegdyś przez redakcję „Puncha” z uprzejmą odpowiedzią: „Obawiamy się, że Pański kanibalizm nie przypadnie do smaku naszym Czytelnikom”), choć wystarczy to, aby uczynić zeń nonsensistę–klasyka. Wystarczyłby może nawet do tego celu sam jego słynny „Antylimeryk”: Pewien starzec z miasteczka Wiesiołe Użądlony raz został przez osę. Zapytany: ,,Czy boli?”, Odpowiedział Bynajmniej Szczęście zresztą ze me był to szerszeń — którego powstanie jest sygnałem osiągnięcia przez poezję nonsensu pełnej dojrzałości i rozpoznawalnosci” stylistyczno–gatunkowej (wierszyk nie rozśmieszyłby czytelnika nie znającego prawideł kompozycyjno—fabularnych i wersyfikacyjnych limeryku komizm polega na tym, ze pierwsze zostały tu ściśle zachowane, a drugie, w tym wypadku rymy — ostentacyjnie odrzucone), a zarazem pośrednio, ostrzega przed majaczącym już na horyzoncie niebezpieczeństwem konwencjonalizacji. Inaczej mówiąc, nonsens w poezji, zarówno dla uniknięcia zagrożenia dydaktyzmem, jak i po to po prostu, aby nam się me przejadł, potrzebuje swojego własnego metanonsensu, nonsensu autoironicznego Najwyraźniej dochodzi do głosu ta konieczność u Belloca, który nonsensem posługuje się jako narzędziem satyrycznego ośmieszenia pewnych sfer społecznych i narzucanych przez me hierarchii, ale przed nazbyt widocznym dydaktyzmem chroni go w każdym utworze to, ze właśnie dydaktyzm okazuje się tu największym nonsensem Nonsens zachowań i obyczajów jego arysto– i plutokratow oraz ich rozpaskudzonej dziatwy staje się tu naprawdę śmieszny wtedy, kiedy nakłada się nan nonsens głosu dydaktycznego narratora–komentatora, z całą powagą i z nienagannie konsekwentną logiką (małą Rebekę zabiło spadające popiersie — morał inne dzieci powinny odtąd „strzec się Spadających Biustów” wygłaszającego swoje bardzo wiktorianskie „przestrogi” poparte przez odpowiednie exempla. Te ostatnie zresztą to nie tylko exempla kar za popełnione przewinienia, ale — jak przystało na literaturę budującą — również przykłady nagród ze strony losu (jak choćby w finałowej opowiastce o Karolku, który osiągnął ogromną fortunę przez to ze od wczesnego dzieciństwa zawsze postępował ,jak należy”) Właśnie problem autoironii nonsensu, nawiasem mówiąc, wyjaśnia częściowo dlaczego w niniejszym wyborze wierszy pięciu klasyków poezji nonsensu skupiłem się na jednym tylko z uprawianych przez nich gatunków Czytelnik me znajdzie tu limeryków, epigramatów czy utworów (na swój nonsensowny sposób) lirycznych znajdzie natomiast to, co nazywam opowiastkami wierszowanymi to znaczy na ogół dłuższe rozmiarami i pisane wierszem utwory o strukturze fabularno–narracyjnej*. Wszystkie te utwory to wierszowane historyjki, anegdoty, niby–wspomnienia, relacje z przygód, romansów lub podroży, historie czyjegoś życia — wszystkie mają więc swoją fabułę opartą na przebiegu czasowym i osadzoną w pewnej przestrzeni co w sumie składa się na określoną rzeczywistość przedstawioną, włącznie z postaciami zaludniających tę rzeczywistość bohaterów Prawa czasu i przestrzeni mogą tu być jaskrawo niezgodne z naszym doświadczeniem, rzeczywistość może być wyraziście fantastyczna, bohaterowie krańcowo dziwaczni, zagadkowi i budzący wątpliwości co do samego swego istnienia (jak Snark z poematu Carrolla), od strony czysto teoretycznej jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby opowiastki te włączyć do tej samej kategorii co „Eneidę”, „Słowo o pułku Igora” albo „Redutę Ordona”‘ Są to również — powtórzmy — wierszowane utwory fabularno—narracyjne, to znaczy takie, w których ktoś opowiada nam wierszem o tym, co się zdarzyło Większość z nich zresztą ostentacyjnie nawiązuje do tych czy innych gatunków epickich literatury me—nonsensownej „Puchacz i Kicia” Leara to przecież powieść romansowa o szczęśliwym zakończeniu, „Dziąble” — epopeja w rodzaju „Odysei” a zarazem powieść podrozniczo—przygodowa, „Dong o Świecącym Nochalu” — romans o miłości błędnego rycerza, „Łowy na Snarka” Carrolla — poemat heroiczny „Dziaberhada” — legenda fantastyczna, „Etykieta” Gilberta — powieść „robmsonowska”, „Ballada alpejska” Housmana — ballada romantyczna*, wreszcie powiastki Belloca w swój perwersyjny sposób naśladują, jak już wiemy, model dydaktycznej czytanki z morałem. Autoironia w nonsensownych opowiastkach wierszem to właśnie produkt ich szczególnie silnego związku z tradycyjnymi formami i gatunkami epiki Z innych sławnych gatunków poezji nonsensu limeryk na przykład me posiadał tak długiej tradycji, z którą można by go porównywać jego narodziny nieznacznie tylko wyprzedziły w czasie pojawienie się Leara i jego następców W wypadku opowiastki natomiast me nonsensowna tradycja epicka tworzy odwieczne, bogate i dobrze znane tło, na którym szczególnie wyraźnie widać wszelkie odchylenia od normy, jakich dopuszcza się nonsens. Szczególnie wiele mówiące są tutaj przypadki wspomnianych już trawestacji albo aluzji do konkretnych utworów. Wordsworth jako pionier romantyzmu sam kilkadziesiąt lat wcześniej zapoczątkował rewolucyjne zmiany właśnie w dziedzinie wyobraźni, ale w jego wykonaniu akcja opowieści wciąż jeszcze automatycznie respektuje pewne logiczne, psychologiczne, obyczajowe itp. normy zachowania. Jeśli narrator Resolution and Independence zadaje napotkanemu starcowi pytanie, to widocznie dlatego, ze interesuje go odpowiedź; jeśli tę odpowiedź uzyska, to wysłucha jej z należnym skupieniem i nie będzie zadawał tego samego pytania po raz drugi i trzeci; a przede wszystkim, niezależnie od treści odpowiedzi sędziwego rozmówcy, nie będzie go przecież czynił obiektem brutalnej przemocy. Tymczasem właśnie te oczywistości, te normy codziennego myślenia, mówienia i postępowania, zostają u Carrolla zawieszone czy chwilowo unieważnione. Czy jednak efektem jest zupełna językowa, logiczna i wyobraźniowa anarchia? Czy, mówiąc po prostu, w opowiastce nonsensownej wszystko wolno? Teoretycy nonsensu w literaturze zwracają uwagę, ze mówienie „od rzeczy”, czyli wbrew normom przyjętym w wypowiedzi „dorzecznej”, może pojawiać się i nawet dominować na wszystkich piętrach struktury utworu, od jego fonetyki do fabuły i filozofii. Wśród naszych opowiastek nie brak takich, które istotnie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, poddają dywersyjnemu rozkładowi najbardziej elementarne warstwy języka. Najsłynniejszy przykład to oczywiście „Dziaberliada” Carrolla, ze swoją fonetyką, słowotwórstwem i leksyką, które w znacznej części utworu nie mają nic wspólnego z normalnym językiem angielskim (aczkolwiek w drugiej części „Alicji”, w której wierszyk ten jest zamieszczony, Humpty Dumpty usiłuje — bez większego powodzenia — wyjaśnić sens niektórych przynajmniej słów metodą zdroworozsądkowej etymologii). Dążność do anarchicznego podważania przyjętych zasad mówienia dochodzi do głosu w tych samych warstwach języka również u innych poetów: jej nośnikiem są np. u Leara ostentacyjnie stosowane nie istniejące wyrazy (runcible) lub ostentacyjnie popełniane kalambury (spongetaneous, skrzyżowanie „spontaniczności” i „gąbki”), u Gilberta fonetyczne przekręcenia i malapropizmy (błędne użycia wyrazów) w wykonaniu np. narratora „Opowieści o księciu Agibie”, i tak dalej. Zwraca jednak uwagę to, ze nie możemy tu wymienić składni (a także wersyfikacjij Nawet ,,Dziaberliada’jest dla nas z grubsza zrozumiała: nie, jak mylnie sądzi Humpty Dumpty, ponieważ użyte w niej słowa są fonetycznie podobne do innych, normalnych słów albo stanowią ich słowotwórcze kombinacje, ale ponieważ ani przez chwilę nie tracimy orientacji co do tego, który z tajemniczo brzmiących wyrazów jest tu podmiotem, który orzeczeniem, a który dopełnieniem. W poezji nonsensu dzięki składni, i przy nadzwyczaj silnym współdziałaniu wersyfikacji (regularne i narzucające się rytmy, dokładne — choć zarazem uderzające semantyczną dziwnością — rymy, skomplikowane konstrukcje stroficzne, powtarzające ze wzorową ścisłością ten sam model strofy w całym utworze), anarchia nonsensu zostaje poddana swoistej organizacji, można ją porównać do powodzi wpuszczonej w starannie wykopaną sieć kanałów. Na poezję „słów na wolności”, dadaistyczne wyciąganie słów z kapelusza i zapisywanie ich w przypadkowym porządku czy tez na zaumnyj jazyk futurystów rosyjskich, literatura europejska musiała jeszcze trochę zaczekać. Angielska poezja nonsensu epoki wiktoriańskiej nie rezygnowała z „normalnej” składni, bo zawartą w niej wizją rzeczywistości nie był bynajmniej świat w ostatecznej rozsypce. Poezji nonsensu nie należy mylić z literaturą absurdu. Nie tylko ze względu na ich odmienny koloryt emocjonalny wyzwalającą radość nonsensu przeciwstawioną niewolącej rozpaczy absurdu. Również dlatego, ze nonsens nie może się obyć bez tła sensu — przynajmniej wtedy, kiedy ma spełnić swoje podstawowe zadanie, to znaczy rozśmieszyć nas. A śmiech, jak wiadomo, to wytwór kontrastu między czymś oczekiwanym a czymś nieoczekiwanym. Właśnie po to, aby skonstruować tło czegoś oczekiwanego, od czego nonsens może się jaskrawo odbić, nonsensowne opowiastki wierszem wykorzystują wszelkie możliwe formy organizacji, rygoru, regularnego ładu „Łowy na Snarka”, żeby jeszcze raz sięgnąć do tego arcymistrzowskiego przykładu, opowiadają nam najzupełniej nonsensowną historię morskiej wyprawy i polowania na tajemniczego stwora, lecz sama akcja jako taka skonstruowana jest w sposób najzupełniej nienaganny, wersyfikacja nie tylko powtarza 141 razy z bezbłędną precyzją ten sam model strofy, ale dla przymnożenia rygorów stosuje co pewien czas rymy wewnętrzne, i nawet sam świat przedstawiony opiera się na mnóstwie uporządkowań i kategoryzacji — których logika jest dla nas do końca nie całkiem uchwytna (dlaczego np. wszyscy uczestnicy wyprawy reprezentują wyłącznie zawody i zajęcia o nazwach na literę B?), ale jakąś logiką być nie przestaje. Nonsens, krótko mówiąc, nie jest tu bez—sensem; i widać to szczególnie przekonująco właśnie w gatunku tak obrosłym w rygory jak wierszowana opowiastka. Wydarzenia w niej przedstawione są serią nieprawdopodobieństw umożliwiających nam chwilowe radosne uwolnienie się od normy praw czasu i przestrzeni oraz potocznej logiki i mowy, ale koniecznym warunkiem takiego odbioru jest pamięć o tym, jak wygląda norma. Tak należy rozumieć komentarz, którym już w pierwszej strofie opatruje przedstawiany przez siebie świat autoironiczny narrator „Morsa i Cieśli” Carrolla: Słońce rzucało blask na morze, Rzucało z całej mocy, Starając się go przy tym rzucać Prosto jak strzelił z procy, Było to dziwne, bo skądinąd Był właśnie środek nocy. „Było to dziwne”, bo stanowiło odwrotność tego, co jest — nadal jest — normą. Wyzwolenie się, dzięki nonsensowi, ze świata „sensu” nie oznacza porzucenia tego ostatniego świata na zawsze. Nonsens jest raczej próbą poszukiwania sensu niż jego zanegowaniem. Powtarzając w myślach swoje „Bo sęk w tym, ze ten Snark był Bądziołem”, Lewis Carroll powraca ze spaceru i zmienia zimny okład na czole chorego. Wrzesień 1997 Stanisław Barańczak 44 OPOWIASTKI WIERSZEM EDWARD LEAR (1812–1888) THE OWL AND THE PUSSY–CAT I The Owl and the Pussy–cat went to sea In a beautiful pea–green boat, They took some honey, and plenty of money, Wrapped up in a five–pound note. The Owl looked up to the stars above, And sang to a small guitar, ‘O lovely Pussy! O Pussy my love, What a beautiful Pussy you are, You are, You are! What a beautiful Pussy you are!’ II Pussy said to the Owl: ‘You elegant fowl! How charmingly sweet you sing! O let us be married! too long we have tarried: But what shall we do for a ring?’ They sailed away, for a year and a day, To the land where the Bong–tree grows And there in a wood a Piggy–wig stood With a ring at the end of his nose, His nose, His nose, With a ring at the end of his nose. III ‘Dear Pig, are you willing to sell for one shilling Your ring?’ Sad the Piggy, ‘I will.’ So they took it away, and were married next day By the Turkey who lives on the hill. They dined on mince, and slices of quince, Which they ate with a runcible spoon; And hand in hand, at the edge of the sand, They danced by the light of the moon, The moon, The moon, They danced by the light of the moon. PUCHACZ I KICIA I Kiedy Puchacz i Kicia wyruszyli w rejs życia W zgrabnej łódce groszkowozielonej, Wzięli w drogę parówki, duży zapas gotówki I słój miodu z nalepką „The Honey”. Puchacz narozmaitsze piosnki brzdąkał na cytrze I tak śpiewał w kierunku Nord–West: „Kiciu, cudna osobo! Kiciu, życia ozdobo! Urodziwą mą Kicią tyś jest! Tyś jest! Tyś jest! Urodziwą mą Kicią tyś jest!” II Kicia na to: „Puchaczu, czułych strun potrącaczu, Jakichż w pieśni twej żądz czuć gorączkę! Jeszcze dziś się pobierzmy i do siebie należmy! — No tak, dobrze, lecz skąd wziąć obrączkę?” Cały rok żeglowali, aż zamgliły się w dali Drzewa Bongo, gdzie Ziemia Niczyja: A tam w poprzek na szosie Wieprzek stał czyli Prosię Z kółkiem złotym wiszącym u ryja, U ryja! U ryja! Z kółkiem złotym wiszącym u ryja. III „Drogi Wieprzku, czyś gotów za ten zwitek banknotów Sprzedać kółko?” — Odchrząknął im: „Bierzcie”. Więc obrączkę już mieli i następnej niedzieli Indyk ślubem połączył ich wreszcie. A po uczcie z kapusty i plasterków langusty, Odłożywszy widelczyk do pikli, Puchacz z Kicią objęci całą noc bez pamięci Szli w dal w blasku księżyca, aż znikli, Aż znikli! Aż znikli! Szli w dal w blasku księżyca, aż znikli. THE DUCK AND THE KANGAROO I Said the Duck to the Kangaroo, ‘Good gracious! how you hop! Over the fields and the water too, As if you never would stop! My life is a bore in this nasty pond, And I long to go out in the world beyond! I wish I could hop like you!’ Said the Duck to the Kangaroo. II ‘Please give me a ride on your back!’ Said the Duck to the Kangaroo. ‘I would sit quite still, and say nothing but „Quack,” The whole of the long day through! And we’d go to the Dee, and the Jelly Bo Lee, Over the land, and over the sea; — Please take me a ride! O do!’ Said the Duck to the Kangaroo. III Said the Kangaroo to the Duck, ‘This requires some little reflection; Perhaps on the whole it might bring me luck, And there seems but one objection, Which is, if you’11 let me speak so bold, Your feet are unpleasantly wet and cold, And would probably give me the roo– Matiz!’ said the Kangaroo. V Said the Kangaroo: Tm ready! All in the moonlight pale; But to balance me well, dear Duck, sit steady! And quite at the end of my tail!’ So away they went with a hop and a bound, And they hopped the whole world three times round; And who so happy, — O who, As the Duck and the Kangaroo? KACZKA I KANGUR I Rzekła Kaczka w rozmowie z Kangurem: „Jakże piękny jest każdy twój skok! Mam na myśli skok w dal oraz w górę, Ale także na ukos i w bok! Moje dni monotonnie grzęzną w rzęsie i glonie — Ja chcę w świat, w świat szeroki, gdzie lwy, konie, lewkonie! Dość taplania się w błocie ponurem!” — Rzekła Kaczka w rozmowie z Kangurem. II „O, jak bardzo przejażdżki ja łaknę Na twych plecach, Kangurze!”, rzekł ptak. „Będę siedzieć bez ruchu i kwaknę Tylko czasem cichuteńkie ‘Kwak’! Weź mnie tam, gdzie różowe Góry Galaretowe I gdzie dumnie podnosi wyłysiała swą głowę Masyw zwany Paskudnym Pagórem!” — Rzekła Kaczka w rozmowie z Kangurem. III Kangur rzekł na sugestie jej kacze: „Ha, przemyślmy problem wzdłuż i wszerz! Nie ma sprawy: skoro i tak skaczę, Skoczę z kaczką, bom silny jest zwierz. Jedno mam zastrzeżenie (martwi mnie to szalenie): Łap twych zimno i wilgoć mogą płuc zapalenie We wrażliwym mym wszcząć organizmie, Że nie wspomnę już o reumatyzmie!” IV Said the Duck, ‘As I sate on the rocks, I have thought over that completely, And I bought four pairs of worsted socks, Which fit my web—feet neatly. And to keep out the cold I’ve bought a cloak, And every day a cigar I’ll smoke, All to follow my own dear true Love of a Kangaroo!’ IV Kaczka na to: „Wśród zmartwień setek Tym najmniej się, Kangurze, trap! Już nabyłam trzy pary skarpetek Z czystej wełny, w rozmiarze mych łap. Mam salopkę z lodenu, tak ze o przeziębieniu Nie ma mowy — wypalę tez po każdym jedzeniu Dla rozgrzewki cygaro nieduże: Byle z tobą być, słodki Kangurze!” V Rzecze Kangur: „Niech rzecz się dokona! Księżyc srebrną rozsnuwa już sieć; Zatem, Kaczko, na końcu ogona Nieruchomo i prosto mi siedź!” I tak, w zgodnym balansie, skok po skoku jak w transie Poprzez świat podążyli w harmonijnym romansie, Nie zważając na deszcze i burze — Kangur z Kaczką, Kaczka na Kangurze. THE DADDY LONG–LEGS AND THE FLY I Once Mr Daddy Long–legs, Dressed in brown and gray, Walked about upon the sands Upon a summer’s day; And there among the pebbles, When the wind was rather cold, He met with Mr Floppy Fly, All dressed in blue and gold. And as it was to soon to dine, They drank some Periwinkle–wine, And played an hour or two, or more, At battlecock and shuttledore. II Said Mr Daddy Long–legs To Mr Floppy Fly, ‘Why do you never come to court? I wished you’d tell me why. All gold and shine, in dress so fine, You’d quite delight the court. Why do you never go at all? I really think you oughtl And if you went, you’d see such sights! Such rugs! and jugs! and candle–lights! And more than all, the King and Queen, One in red, and one in green!’ III ‘O Mr Daddy Long–legs,’ Said Mr Floppy Fly, ‘It’s true I never go to court, And I will tell you why. If I had six long legs like yours, At once I’d go to court! But oh! I can’t, because my legs Are so extremely short. And I’m afraid the King and Queen (One in red, and one in green) Would say aloud, „You are not fit, You Fly, to come to court a bit!” IV ‘O Mr Daddy Long–legs,’ Said Mr Floppy Fly, ‘I wish you’d sing one little song! One mumbian melody! You used to sing so awful well In former days gone by, But now you never sing at all; I wish you’d tell me why: For if you would, your silvery sound Would please the shrimps and cockles round, And all the crabs would gladly come To hear you sing, „Ah, Hum di Hum”!’ V Said Mr Daddy Long–legs, ‘I can never sing again! And if you wish, I’ll tell you why, Although it gives me pain. For years I cannot hum a bit, Or sing the smallest song; And this the dreadful reason is, My legs are grown too long! My six long legs, all here and there, Oppress my bosom with despair; And if I stand, or lie, or sit, I cannot sing one single bit1’ VI So Mr Daddy Long–legs And Mr Floppy Fly Sat down in silence by the sea And gazed upon the sky. They said, ‘This is a dreadful thing! The world has all gone wrong, Since one has legs too short by half, The other — much too long! One never more can go to court, Because his legs have grown too short; The other cannot sing a song, Because his legs have grown too long!’ VII Then Mr Daddy Long–legs And Mr Floppy Fly Rushed downward to the foamy sea With one sponge–taneous ery; And there they found a little boat, Whose sails were pink and gray; And off they sailed among the waves, Far, and far away. They sailed across the silent main, And reached the great Gromboolian plain; And there they play for evermore At batlecock and shuttledoor. WIDLISZEK DŁUGONÓG I MUSZKA I Dnia pewnego Widliszek Długonóg W nienagannie skrojonym blezerze (Było lato) na spacer nieduży Wyszedł sobie na morskie nadbrzeże; Tam zaś, chłodną owiany bryzą, W pian pienieniu się i fal chlupocie, Ujrzał Muszkę Muszkatołową, Elegancką w błękicie i złocie. Siedli więc (gdyż na obiad była jeszcze nie pora) Nad winem przylaszczkowym, lanym prosto z gąsiora (Ptak nie gęgnął ni słowa, obowiązków swych świadom), I grali w gry „Monopol”, „Chińczyk” i „Poznaj Radom”. II Lecz po chwili Widliszek Długonóg Pyta Muszkę Muszkatołową: „Nie pojawiasz się na dworskich balach: Chciałbym wiedzieć, czemu — daję słowo! Widząc cię w tym błękicie, dwór by zamarł w zachwycie, Serca oddałby ci kwiat młodzieży; Sądzisz — świata nie warto olśniewać? Jeśli ma się czym, to należy! Dwór też wart obejrzenia (przyjdźże, bo nie przebaczę!): Te dywany! tapczany! pawiany! pogrzebacze! Wreszcie — Król z Królową (jego żoną): On w purpurze — ona na zielono!” III „Ba, Widliszku mój Długonogu”, Rzecze Muszka Muszkatołowa, „Rzeczywiście nie bywam na balach, Ale powód ujmę w dwa słowa: Moje nogi! Och, gdybym ich miała Sześć zaledwie, lecz w twoim rozmiarze!… Lecz odnóża me strasznie są krótkie, Toteż się na balu nie pokażę! Cały czas bym się bała, że Król i Królowa Wypowiedzą, nie patrząc nawet na mnie, te słowa (Ona — na zielono, on — w purpurze): „Nogi winny być dorodne i duże!” IV „O, Widliszku mój Długonogu”, Doda Muszka Muszkatołowa, „Pociesz mnie jakąś sielską piosenką Z kraju Mumbii, gdzie Rzeka Klejowa! Jakże dźwięcznie brzmiał ongi twój tenor W ową noc pamiętną, zmysłową, Lecz od dawna już nic nie śpiewasz: Pragnę wiedzieć, czemu — daję słowo! Gdybyś bowiem zaśpiewał, twój timbre głosu srebrzysty Uszczęśliwiłby kraby i krewetki i glisty, Nawet ameb zjawiłby się tłum, By posłuchać twego ‘Hum–di–dum’!” V Rzecze na to Widliszek Długonóg: „Ha, niestety! Los dłonią lodową Zmroził moje usta — nie zaśpiewam! Powiem, czemu — szczerze, daję słowo! Już od wielu lat ani bel canto, Ani hymn mniej lub bardziej podniosły, Ani prosta przyśpiewka — nie dla mnie, Bo mi nogi zanadto urosły! Gdy sześć długich nóg składam na tak zwanem memłonie, Memłonowi to ciąży tak, że resztką sił gonię: Stoję, leżę, siedzę — o, rozpaczy! Na nic srebrny głos i kunszt śpiewaczy!” VI Długo jeszcze Widliszek Długonóg Oraz Muszka Muszkatołowa Na wybrzeżu siedzieli, wpatrzeni W gwiazdozbiory, nie mówiąc ni słowa. Wreszcie któreś westchnęło: „Potworność! Jakże dziwne są nieszczęść przyczyny! Jedno z nas ma kończyny za krótkie, Drugie za to — za długie kończyny! Jedno unika zabaw, bo dylemat je nuży: ‘Jak tańczyć za pomocą takich krótkich odnóży?’ Drugie za to w otchłaniach desperacji się nurza: ‘Nie zaśpiewam ni zwrotki — mam za długie odnóża!’” VII I tu wreszcie Widliszek Długonóg Razem z Muszką Muszkatołową Popędzili przez plażę ku morzu, A z ust rwało im się jedno słowo: „W morze!” Jakoż znaleźli tam wkrótce Łódkę z żaglem, który był szary I różowy — po czym na tej łódce Odpłynęli w bezkresne obszary. Żeglowali tak długo poprzez morskie płaszczyzny, Aż ujrzeli przed sobą Grombuliański ląd żyzny, I od tej pory żyli, wbrew sugestiom i radom, Tam — grając w gry „Monopol”, „Chińczyk” i „Poznaj Radom”. THE JUMBLIES I They went to sea in a Sieve, they did, In a Sieve they went to sea: In spite of all their friends could say, On a winter’s morn, on a stormy day, In a Sieve they went to sea: And when the Sieve turned round and round, And every one cried, ‘You’ll all be drowned!’ They called aloud, ‘Our Sieve ain’t big, But we don’t care a button! we don’t care a fig! In a Sieve we’ll go to sea!’ Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. II They sailed away in a Sieve, they did, In a Sieve they sailed so fast With only a beautiful pea–green veil Tied with a riband by way of a sail To a small tobacco–pipe mast; And every one said, who saw them go, ‘O won’t they be soon upset, you know! For the sky is dark, and the voyage is long, And happen what may, it’s extremely wrong In a Sieve to sail so fast!’ Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. III The water it soon came in, it did, The water it soon came in; So to keep them dry, they wrapped their feet In a pinky paper all folded neat, And they fastened it down with a pin. And they passed the night in a crockery–jar, And each of them said, ‘How wise we are! Though the sky be dark, and the voyage be long, Yet we never can think we were rash or wrong, While round in our Sieve we spin!’ Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. IV And all night long they sailed away; And when the sun went down, They whistled and warbled a moony song To the echoing sound of a coppery gong, In the shade of the mountains brown. ‘O Timballo! How happy we are, When we live in a Sieve and a crockery—jar, And all night long in the moonlight pale We sail away with a pea–green sail, In the shade of the mountains brown!’ Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. V They sailed to the Western Sea, they did, To a land all covered with trees, And they bought an Owl, and a useful Cart, And a pound of Rice, and a Cranberry Tart, And a hive of silvery Bees. And they bought a Pig, and some green Jack–daws, And a lovely Monkey with lollipop paws, And forty bottles of Ring–Bo–Ree, And no end of Stilton Cheese. Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. VI And in twenty years they all come back, In twenty years or more, And every one said, ‘How tall they’ve grown!’ For they’ve been to the Lakes, and the Torrible Zone And the hills of the Chankly Bore; And they drank their health, and gave them a feast Of dumplings made of beautiful yeast; And every one said, ‘If we only live, We too will go to sea in a Sieve, — To the hills of the Chankly Bore!’ Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. DZIĄBLE I Wypłynęli na morze zwykłym Sitem, o Boże, Popłynęli Sitem w siną dal! Wbrew przestrogom Przyjaciół (Rodzin też, oczywiście) Rankiem ósmego grudnia, w wyciu wichru i świście Popłynęli Sitem w siną dal! A gdy Sito się dziko kolebało na fali I wołano im z brzegu: „Wyście powariowali!”, Oni tak odkrzyknęli: „Nasze Sito nieduże, Ale niech się wypchają huragany i burze — My płyniemy Sitem w siną dal!” Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. II Odpłynęli więc w morze w swym kuchennym przyborze, Odpłynęli w noc chmurną, bez gwiazd Pod groszkowozielonym kretonowym żagielkiem Przywiązanym przemyślnie sznurowadłem niewielkiem Do łyżeczki służącej za maszt. A kto widział z nadbrzeża wyjście Sita z przystani, Lamentował: „To obłęd, istny szał, proszę pani, Podróż długa przed nimi, a tu chmury gęstnieją: Kto żegluje na Sicie, niech się żegna z nadzieją, Gdy pioruny bić zaczną szast–prast!” Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. III Naturalnie, ze w łódce mokro było już wkrótce, Woda ciekła przez dno wszerz i wzdłuż; Żeby więc nie zamoczyć nóg (bo chorób stąd szereg), Owinęli je schludnie w woskowany papierek, Na agrafkę zapięli, i już. Noc spędzili bezpiecznie, bo schronili się w słoik; Każdy rad był, ze z niego taki mędrzec i stoik, I śpiewał: „Choć rejs długi, chociaż chmury gęstnieją, Żaden z nas się nie boi i nie zegna z nadzieją, Kiedy Sitem prujemy toń mórz!” Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. IV Na pieniącej się fali całą noc żeglowali I noc całą w tonacji B–dur Taką piosnkę nucili przygrywając na gongu, Aż się na widnokręgu (dla rymu: widnokrągu) Zjawił zarys Tabaczkowych Gór. „O Timbambalo! Co tam huraganu ryk dziki, Nam wystarczy to Sito i ten Słój na pierniki, I będziemy płynęli w bladym blasku księżyca, Póki nas nie zatrzyma zarzucona kotwica W cieniu słynnych Tabaczkowych Gór!” Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. V Dopłynęli tak zgodnie poprzez Morze Zachodnie Na ląd pełen miasteczek i siół; Atu nabyli Sowę, Ryż i Torcik z Żurawin, Sprzęt do Wydobywania Ofiar spod Śnieżnych Lawin I dwa ule doborowych Pszczół. I kupili też Świnię, parę Rajskich Papużek Oraz Orangutana (tak swym wdziękiem ich urzekł), Czterdzieści flakoników perfum „Rozkosz Fryzjera”, Wreszcie, ma się rozumieć, krąg Limburskiego Sera I flaszeczkę Nalewki z Ziół! Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. VI Gdy w dwadzieścia lat potem przypłynęli z powrotem, Poprzedzani wrzaskami mew, Każdy, kto ich zobaczył, wołał: „Ależ urośli! No tak, byli u Jezior… przeszli cały Szlak Ośli Od Nachalnych Wzgórz do Wrednych Stref!” Z drożdży pierwszej jakości zagnieciono więc Knedli I na Bankiecie wszyscy pili zdrowie i jedli, I mówili: „My także kiedyś, przy należytem Stanie Zdrowia, musimy ruszyć w taki rejs Sitem Do Nachalnych Wzgórz i Wrednych Stref!” Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. THE DONG WITH A LUMINOUS NOSE When awful darkness and silence reign Over the great Gromboolian plain, Through the long, long wintry nights; — When the angry breakers roar As they beat on the rocky shore; — When Storm–clouds brood on the towering heights Of the Hills of the Chankly Bore: — Then, through the vast and gloomy dark, There moves what seems a fiery spark, A lonely spark with silvery rays Piercing the coal black night, — A Meteor strange and bright: — Hither and thither the vision strays, A single lurid light. Slowly it wanders, — pauses, — creeps, — Anon it sparkles, — flashes and leaps; And ever as onward it gleaming goes A light on the Bong–tree stems it throws. And those who watch at that midnight hour From Hall or Terrace, or lofty Tower, Cry, as the wild light passes along, — ‘The Dong! — the Dong! The wandering Dong through the forest goes! The Dong! the Dong! The Dong with a luminous Nose!’ Long years ago The Dong was happy and gay Till he fell in love with a Jumbly Girl Who came to those shores one day, For the Jumblies came in a Sieve, they did, — Landing at eve near the Zemmery Fidd Where the Oblong Oysters grow, And the rocks are smooth and gray. And all the woods and the valleys rang With the Chorus they daily and nightly sang, — Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieue. Happily, happily passed those days! While the cheerful Jumblies staid; They danced in circlets all night long, To the plaintive pipe of the lively Dong, In moonlight, shine, or shade. For day and night he was always there By the side of the Jumbly Girl so fair, With her sky—blue hands, and her sea—green hair. Till the morning came of that hateful day When the Jumblies sailed in their Sieve away, And the Dong was left on the cruel shore Gazing — gazing for evermore, — Ever keeping his weary eyes on That pea—green sail on the far horizon, — Singing his Jumbly Chorus still As he sate all day on the grassy hill, — Far and few, far and few Are the lands where the Jumblies live; Their heads are green, and their hands are blue, And they went to sea in a Sieve. But when the sun was low in the West, The Dong arose and said ‘What litttle sense I once possessed Has quite gone out of my head!’ And since that day he wanders still By lake and forest, marsh and hill, Singing ‘O somewhere, in valley or plain Might I find my Jumbly Girl again! For ever I’ll seek by lake and shore Till I find my Jumbly Girl once more!’ Playing a pipe with silvery squeaks, Sińce then his Jumbly Girl he seeks, And because by night he could not see, He gathered the bark of the Twangum Tree On the flowery plain that grows. And he wove him a wondrous Nose, — ANose as strange as a Nose could be! Of vast proportions and painted red, And tied with cords to the back of his head. — In a hollow rounded space it ended With a luminous Lamp within suspended, All fenced about With a bandage stout To prevent the wind from blowing it out; And with holes all round to send the light, In gleaming rays on the dismal night. And now each night, and all night long, Over those plains still roams the Dong; And above the wail of the Chimp and Snipe You may hear the squeak of his plaintive pipę While ever he seeks, but seeks in vain To meet with his Jumbly Girl again; Lonely and wild — all night he goes, — The Dong with a luminous Nose! And all who watch at the midnight hour, From Hali or Terrace, or lofty Tower, Cry, as they tracę the Meteor bright, Moving along through the dreary night, — ‘This is the hour when forth he goes, The Dong with a luminous Nose! Yonder — over the plain he goes; He goes! He goes! The Dong with a luminous Nose!’ DONG O ŚWIECĄCYM NOCHALU Gdy głucha ciemność na kształt płaszcza Kładzie się ciężko i rozpłaszcza Na Grombuliańskiej równinie — Gdy fal spienionych dziki gniew Bije w wybrzeża skalną brew I gdy ponura chmura złowieszczo nadpłynie Nad turnie Wrednych Stref— Wtedy przez mroczną dal, na wskroś, Bladą iskierką błyska COŚ — Odblask płomyka? — może tylko podpłomyka? A może, wręcz przeciwnie, jest to Meteoryt? Czymkolwiek jest, na kształt promyka Przez jednolitą czerń, koloryt Dla Nocy jakże charakterystyczny (Zwłaszcza gdy zajdzie Słońca dysk), Przebija się, to tu, to tam pomyka Błędny, złowróżbny i mistyczny Samotny światła błysk. I błądzi z wolna — i przystaje — I znów przez gaje i ruczaje Miejscowych puszcz i łąk Pełznie — to znów prześwietli mgliście Drzew Bongo łososiowe liście — A wszyscy, co w tym mrocznym czasie Na Blankach Wieży lub Tarasie Sterczą z Lornetką — wszyscy w krąg Krzyczą, na alarm waląc w Gong: „To Dong! To Dong! Kryj się, Drwalu, Kowalu, Góralu! To Dong! To Dong! Słynny Dong o Świecącym Nochalu!” O, wiele lat temu i Dong Żył szczęśliwy wśród puszcz tych i łąk — Aż do dnia, gdy mu serce rozdarła jak strąk Piękność młodej Dziąblanki Jadwigi: Dziąble bowiem w tej porze właśnie Sitem przez morze Przypłynęli — i, pełni nadziei, Zarzucili kotwicę przy Obmierzłej Mierzei, Gdzie na skałach wybrzeża woda nadzwyczaj świeża Płucze słynne Opuchłe Ostrygi. Dzień i noc poprzez lasy, wzgórza oraz doliny Niosła się chwacka śpiewka marynarskiej drużyny: Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. O, szczęsne dni! O, szczęsne chwile! Ileż was było — ile — ile — — — Gdy wieczorami Dziąble w krąg Pląsali, a ochoczy Dong Dął w tęskną fujarkę pastuszą I, zakochany całą duszą, Na krok nie odstępował swej pięknej Dziąblanki — Wianki plótł na zielone jak toń morska skronie, Całował jej niebieskie niby niebo dłonie! I mijały im w szczęściu wieczory i ranki, Aż nadszedł dzień tragiczny, gdy Dziąble o świcie Odpłynęli w Dal Siną w legendarnym swym Sicie; Dong sam pozostał na okrutnym brzegu, Wpatrzony — wpatrzony wciąż w pustkę — Niezdolny do wstrzymania łez w ich gorzkim biegu, Wyżymający machinalnie chustkę, Udręczone źrenice wpijający w strony, Gdzie zniknął ów żagielek groszkowozielony; A uchem duszy łowił echo po refrenie, Który zmilkł już (przynajmniej na lokalnym terenie): Daleko stąd jest taki ląd, Skąd się Dziąble wywodzą obficie; Zielona ich skroń i niebieska ich dłoń, A w Dal Siną jeśli płyną, to w Sicie. I siedział Dong, nie bacząc, że nogi ma w wodzie, Lecz gdy słońce zniżyło się już na zachodzie, Powstał z westchnieniem raźnem, aczkolwiek zbolałem, I rzekł: „Ja chyba zidiociałem — Tam do licha! Niech żywi nie tracą nadziei!” I od tej pory w Grombuliańskiej kniei, Na szczytach górskich i w dolinie, Nad wodą jezior i w głębi parowu, Słychać, jak dziarska pieśń Donga w dal płynie: „Czy to wśród gór, czy na równinie, Znajdę ja kiedyś swą Jadwinię, Dziąblankę swą ujrzę znowu! Tak, szukać jej będę wśród lasów i wód, I jeśli nie zginę, na przykład, w lawinie, To znajdę, to znajdę mój cud!” I odtąd, dmąc w fujarkę i depcząc sasanki, Dong szuka dniem i nocą uroczej Dziąblanki, A ponieważ w czas nocy Widzialność się psuje, Znalazł strumień, gdzie szczerzą się Szczerbate Szczeżuje, I z ich muszel — utartych na drobnoziarnisty Proszek, w który następnie wlał dwa duże kanistry Soku wyciśniętego ze świeżych Krasnali — Ulepił najdziwniejszy z niezwykłych Nochali, Nochal tak osobliwy, jak tylko być może! W Kolosalnym Rozmiarze, Koralowym Kolorze, Umocowany paskiem elastycznym „Hector”, A w wydrążonej w koniuszku Komorze Mieszczący na trójnogu potężny Reflektor — Wszystkie Szczeliny przy tem Szczelnie zatkane Kitem (Aby żarówki nie upstrzyły muchy, Ani nie stłukły silne zawieruchy) — Z wyjątkiem oczywiście Dziurek, które słały Mistyczne snopy światła przez Mroki i Szkwały. I tak, co noc, do świtu, wędruje w dal Dong Grombuliańską równiną, wśród lasów i łąk, I nad lament Szympansa, rzężenie Kanarka Podnosi swój pisk tęskny pastusza Fujarka, Gdy Dong szuka daremnie — o, serca zachcianki! Swej dawno utraconej bogdanki–Dziąbłanki; Gdy w głuchą noc — wśród puszcz i łąk — Błąka się Dong! Błąka się Dong Z Nochalem w Kolorze Koralu! I wszyscy, co w tym mrocznym czasie Na Blankach Wieży lub Tarasie Czuwają z Lornetkami w dłoni, Krzyczą, gdy z nocy się wyłoni, Mącąc Typowy jej Koloryt, Świetlisty Nosa Meteoryt: „To pora, gdy się błąka Dong, Słynny Dong o Świecącym Nochalu! By zgłuszyć pamięć mąk i żalu W sercu rozdartym niby strąk, Błąka się Dong! Błąka się Dong! Słynny Dong o Świecącym Nochalu!” THE COURTSHIP OF THE YONGHY–BONGHY–B? I On the Coast of Coromandel Where the early pumpkins blow, In the middle of the woods Lived the Yonghy–Bonghy–B?. Two old chairs, and half a candle, — One old jug without a handle, — These were all his worldly goods: In the middle of the woods, These were all his worldly goods, Of the Yonghy–Bonghy–B?, Of the Yonghy–Bonghy–B?. II Once, among the Bong—trees walking Where the early pumpkins blow, To a little heap of stones Came the Yonghy–Bonghy–B?. There he heard a Lady talking, To somemilk—white Hen of Dorking, — „Tis the Lady Jingly Jones! On that little heap of stones Sits the Lady Jingly Jones!’ Said the Yonghy–Bonghy–B?, Said the Yonghy–Bonghy–B?. III ‘Lady Jingly! Lady Jingly! Sitting where the pumpkins blow, Will you come and be my wife?’ Said the Yonghy–Bonghy–B?. ‘I am tired of living singly, — On this coast so wild and shingly, — I’m a–weary of my life: If you’ll come and be my wife, Quite serene would be my life!’ — Said the Yonghy–Bonghy–B?, Said the Yonghy–Bonghy–B?. IV ‘On this Coast of Coromandel, Shrimps and watercresses grow, Prawns are plentiful and cheap,’ Said the Yonghy–Bonghy–B?. ‘You shall have my chairs and candle, And my jug without a handle, — Gaze upon the rolling deep (Fish is plentiful and cheap) As the sea, my love is deep!’ Said the Yonghy–Bonghy–B?, Said the Yonghy–Bonghy–B?. V Lady Jingly answered sadly, And her tears began to flow, — ‘Your proposal comes too late, Mr Yonghy–Bonghy–B?! I would be your wife most gladly!’ (Here she twirled her fingers madly,) ‘But in England I’ve a mate! Yes! you’ve asked me far too late, For in Engłand I’ve a mate, Mr Yonghy–Bonghy–B?! Mr Yonghy–Bonghy–B?! VI Mr Jones — (his name is Handel, — Handel Jones, Esąuire, & Co.) Dorking fowls delights to send, Mr Yonghy–Bonghy–B?! Keep, oh keep your chairs and candle, And your jug without a handle, — I can merely be your friend! — Should my Jones morę Dorkings send, I will give you three, my friend! Mr Yonghy–Bonghy–B?! Mr Yonghy–Bonghy–B?! VII Though you’ve such a tiny body, And your head so large doth grow, — Though your hat may blow away, Mr Yonghy–Bonghy–B?! Though you’re such a Hoddy Doddy — Yet I wish that I could modi– fy the words I needs must say! Will you please to go away? That is all I have to say — Mr Yonghy–Bonghy–B?! Mr Yonghy–Bonghy–B?! VIII Down the slippery slopes of Myrtle, Where the early pumpkins blow, To the calm and silent sea Fled the Yonghy–Bonghy–B?. There, beyond the Bay of Gurtle, Lay a large and lively Turtle, — ‘You’re the Cove,’ he said, ‘for me On your back beyond the sea, Turtle, you shall carry me!’ Said the Yonghy–Bonghy–B?, Said the Yonghy–Bonghy–B?. IX Through the silent–roaring ocean Did the Turtle swiftly go; Holding fast upon his shell Rode the Yonghy–Bonghy–B?. With a sad primaeval motion Towards the sunset isles of Boshen Still the Turtle bore him well. Holding fast upon his shell, ‘Lady Jingly Jones, farewell!’ Sang the Yonghy–Bonghy–B?, Sang the Yonghy–Bonghy–B?. X From the Coast of Coromandel, Did that Lady never go; On that heap of stones she mourns For the Yonghy–Bonghy–B?. On that Coast of Coromandel, In his jug without a handle Still she weeps, and daily moans; On that little heap of stones To her Dorking Hens she moans, For the Yonghy–Bonghy–B?, For the Yonghy–Bonghy–B?. JONGI–BONGI–BONG I Na Wybrzeżu Kormandalii, Tam, gdzie dynia puszcza pąk, W towarzystwie swego bobra Mieszkał Jongi–Bongi–Bong. Oprócz krzesła, świeczki, balii, Dzbanka z rysą na emalii — Nie znał, co to ziemskie dobra; Nawet gdy doliczyć bobra, Tylko takie ziemskie dobra Posiadł Jongi–Bongi–Bong, Posiadł Jongi–Bongi–Bong. II Kiedyś, w lesie, na spacerze Tam, gdzie dynia puszcza pąk, Ułożone w kupkę głazy Spostrzegł Jongi–Bongi–Bong. Dziewczę tam siedziało świeże, Gładząc białej kwoki pierze: „Czyżby panna Esterhazy? Tak! Na owe zimne głazy Siadła Ficia Esterhazy!” — Krzyknął Jongi–Bongi–Bong, Krzyknął Jongi–Bongi–Bong. III „Najpiękniejsza z wszystkich Ficiu! Tu, gdzie dynia puszcza pąk, Czy zostaniesz moją żoną?” — Spytał Jongi–Bongi–Bong. „Cóż mi po samotnym życiu Na tym brzegu, w wichrów wyciu? Bądź przeze mnie zapewnioną: Gdy zostaniesz moją żoną, Przyszłość mamy zapewnioną!” Rzekł jej Jongi–Bongi–Bong, Rzekł jej Jongi–Bongi–Bong. IV „Na tych brzegach Kormandalii Rukiew wodna rośnie w krąg I krewetki tez są tanie” — Dodał Jongi–Bongi–Bong. „A prócz krzesła, świeczki, balii, Dzbanka z rysą na emalii, Będziesz miała w oceanie Ryby liczne oraz tanie; Utoń w żądz mych oceanie!” — Rzekł jej Jongi–Bongi–Bong, Rzekł jej Jongi–Bongi–Bong. V Ficia na to, z miną smutną I załamywaniem rąk: „Ha! Za późna ta suplika, Miły Jongi–Bongi–Bong! Niech mi prawą rękę utną —” (Tu jej zbladła twarz jak płótno) „Chciałabym, lecz mam Anglika! Tak! spóźniona twa suplika, Bo poślubię wnet Anglika, Drogi Jongi–Bongi–Bong, Drogi Jongi–Bongi–Bong! VI Anglik (choć pochodzi z Walii) Zwie się Mister Percy Long; Co dzień śle mi kwokę w darze Jak ta, Jongi–Bongi–Bong! Nie chcę krzesła, świeczki, balii, Dzbanka z rysą na emalii — Przyjaźń tylko ci okażę; Z każdej sztuki drobiu w darze Udko odtąd posłać każę Tobie, Jongi–Bongi–Bong, Tobie, Jongi–Bongi–Bong, VII Chociaż tułów masz jak patyk, Głowę zaś jak wielki gong Niesiesz poprzez wiatr zimowy, Miły Jongi–Bongi–Bong, Chociaż rzęzisz jak astmatyk — Jednak szkoda, że się natyk– amy na ten fakt surowy: O małżeństwie nie ma mowy! Przyjmij wyrok ten surowy, Zacny Jongi–Bongi–Bong, Zacny Jongi–Bongi–Bong!” VIII Przez oślizłe Góry Trupie, Tam, gdzie dynia puszcza pąk, Nad spokojne, ciche morze Dobrnął Jongi–Bongi–Bong. Tam, pod znakiem „ŻÓŁW” na słupie, Czekał duży stwór w skorupie: „Niechaj mnie wyroki Boże Na tym stworze poprzez morze Niosą; żółwiu, w imię Boże!” — Rzecze Jongi–Bongi–Bong, Rzecze Jongi–Bongi–Bong. IX Żółw przez zamęt oceanów Pomknął szparko niczym pstrąg; Na skorupie zaś okrakiem Zasiadł Jongi–Bongi–Bong I tak nucił wśród bałwanów: „Ficiu, lepiej się zastanów: W życiu twoim szczęściem jakiem” (Wciąż na żółwiu tkwił okrakiem) „Zamiast złudą i majakiem Mógł być Jongi–Bongi–Bong, Mógł być Jongi–Bongi–Bong!” X Na Wybrzeżu Kormandalii, Pośród dzikich puszcz i łąk, Ficia stoi, patrząc w mroki, Gdzie znikł Jongi–Bongi–Bong. Potem siada na brzeg balii, W dzbanek z rysą na emalii Lejąc łzy; i błędne kroki Znów ją wiodą, gdzie się w mroki Rwie gdakanie Białej Kwoki: „Gdzie nasz Jongi–Bongi–Bong? Gdzie nasz Jongi–Bongi–Bong?” MR AND MRS DISCOBBOLOS I Mr and Mrs Discobbolos Climbed to the top of a wali. And they sate to watch the sunset sky And to hear the Nupiter Piffkin ery And the Biscuit Buffalo cali. They took up a roll and some Camomile tea, And both were as happy as happy could be — Till Mrs Discobbolos said, — ‘Oh! W! X! Y! Z! It has just come into my head — Suppose we should happen to fali!!!!! Darling Mr Discobbolos! II Suppose we should fali down flumpetty Just like two pieces of stone! On to the thorns, — or into the moat! What would become of your new green coat? And might you not break a bonę? It never oceurred to me before — That perhaps we shall never go down any morę!’ And Mrs Discobbolos said — ‘Oh! W! X! Y! Z! What put it into your head To climb up this wall? — my own Darling Mr Discobbolos?’ III Mr Discobbolos answered, — ‘At first it gave me pain, — And I felt my ears turn perfectly pink When your exclamation madę me think We might never get down again! But now I believe it is wiser far To remain forever just where we are.’— And Mr Discobbolos said — ‘Oh! W! X! Y! Z! It has just come into my head — — — — We shall never go down again — Dearest Mrs Discobbolos!’ IV So Mr and Mrs Discobbolos Stood up, and began to sing, ‘Far away from hurry and strife Here we will pass the rest of life Ding a dong, ding dong, ding! We want no knives nor forks nor chairs, No tables nor carpets nor household cares, From worry of life we’ve fled — Oh! W! X! Y! Z! There is no more trouble ahead, Sorrow or any such thing — For Mr and Mrs Discobbolos!’ PAŃSTWO IRMA I ARMAND DOSKROBAŁ I Państwo Irma i Armand Doskrobał Wspólnie wspięli się raz na mur. I siedzieli, wpatrzeni o zachodzie w Róż Zórz I wsłuchani w Bulgoty Bawołów ze Wzgórz I w Piskwaczy tułaczy chór. Mieli z sobą Rogalik oraz napar z Rumianku I tak mogliby siedzieć do Białego Poranku, Lecz wtem Irma rzekła słowa te: „O, P! Q! R! S! T! Nagle przyszło mi do głowy, że Choć ten mur aż tak nam się spodobał, Jeśli z niego spadniemy, mój Armandzie Doskrobał, Zaśpiewamy w moll, a nie w dur! II Właśnie: jeśli spadniemy flump–flap? Perspektywa tragiczna dość! Moje wdzianko z dzianiny pewnie rozdarłby sęk, Ty byś złamał w upadku jedną z żuchw albo szczęk, A ja — też jakąś ważną kość! Słowo daję, zaczyna nękać mnie rodzaj tremy: A co, jeśli w ogóle z muru już nie zejdziemy?” I znów pani Irma w słowa te: „O, P! Q! R! S! T! Co cię, mężu napadło, że Na ten mur, co tak ci się spodobał, Chciałeś wdrapać się? Pomysł, mój Armandzie Doskrobał, Lekkomyślny, że bierze mnie złość!” III Na to rzecze pan Armand Doskrobał: „O, małżonko, dość gorzkich słów! Uszy moje zalewa Wstydu Pąs tudzież Róż, Gdy mi tak uświadamiasz, że a nuż, może już Nigdy cały nie będę i zdrów! Jako Głowa Rodziny i Osobnik Praktyczny Mam ja wyjście: nie schodźmy! Czy ten pomysł nie śliczny?” I tu dodał jeszcze słowa te: „O, P! Q! R! S! T! Coraz bardziej wierzę w to, że Z tego muru, co tak nam się spodobał, Najbezpieczniej nie schodzić, droga Irmo Doskrobał, Zwłaszcza, że u stóp Muru jest Rów!” IV I podnieśli się Państwo Doskrobał I śpiew taki rzucili w Twarz Burz: „Precz z Padołem! Na Padół Egzystencji Bydlęcej Nie wrócimy, w ogóle nie ruszymy się więcej Stąd, gdzie Bawół Bulgocze ze wzgórz! Niepotrzebne nam sztućce, krzesła ani podwiązki, Porcelany, dywany, Plany i Obowiązki, Porzucamy to życie mdłe! O, P! Q! R! S! T! Nie, na murze nie jest nam źle I ten mur, co tak nam się spodobał, I ten mur, i ten mur będzie państwu Doskrobał Domem, domem na zawsze już!” THE QUANGLE WANGLE’S HAT I On the top of the Crumpetty Tree The Quangle Wangle sat, But his face you could not see, On account of his Beaver Hat. For his Hat was a hundred and two feet wide, With ribbons and bibbons on every side And bells, and buttons, and loops, and lace, So that nobody ever could see the face Of the Quangle Wangle Quee. II The Quangle Wangle said To himself on the Crumpetty Tree, — ‘Jam; and jelly; and bread; Are the best food for me! But the longer I live on this Crumpetty Tree The plainer than ever it seems to me That very few people come this way And that life on the whole is far from gay!’ Said the Quangle Wangle Quee. III But there came to the Crumpetty Tree, Mr and Mrs Canary; And they said, — ‘Did you ever see Any spot so charmingly airy? May we build a nest on your lovely Hat? Mr Quangle Wangle, grant us that! O please let us come and build a nest Of whatever materiał suits you best, Mr Quangle Wangle Quee!’ IV And besides, to the Crumpetty Tree Came the Stork, the Duck, and the Owi; The Snail, and the Bumble—Bee, The Frog and the Fimble Fowl; (The Fimble Fowl, with a Corkscrew leg;) And all of them said, — ‘We humbly beg, We may build our homes on your lovely Hat, — Mr Quangle Wangle, grant us that! Mr Quangle Wangle Quee!’ V And the Golden Grouse came there, And the Pobble who has no toes, — And the small Olympian bear, — And the Dong with a luminous nose. And the Blue Baboon, who played the flute, — And the Orient Calf from the Land of Tute, — And the Attery Squash, and the Bisky Bat, — All came and built on the lovely Hat Of the Quangle Wangle Quee. VI And the Quangle Wangle said To himself on the Crumpetty Tree, — ‘When all these creatures move What a wonderful noise there’ll be!’ And at night by the light of the Mulberry moon They danced to the Flute of the Blue Baboon, On the broad green leaves of the Crumpetty Tree And all were as happy as happy could be, With the Quangle Wangle Quee. CZAPA KWANGLA I Na wysoki Baobab Drożdżowy Wspiął się Kwangiel, postać tajemnicza: Czy to on był, nikt nie dałby głowy, Gdyż twarz kryła mu Czapa Królicza. Czapa miała dwadzieścia cztery metry w obwodzie, Liczne Wstęgi i Wręgi z boków oraz na przodzie, Dzwonki, Szelki, Frędzelki, Parametry, Firanki — O ujrzeniu więc Kwangla, zwłaszcza w mgliste poranki, W samej rzeczy nie mogło być mowy. II Gdy już wspiął się (a wspiął się żywo) Na wysoki Baobab Drożdżowy, Kwangiel rzekł: „Masło; Dżem; i Pieczywo: Oto słuszny Zestaw Śniadaniowy! Lecz niestety: im dłużej siedzę na Baobabie, Tym wyraźniej przeczuwam, że się całkiem osłabię: Nie, w tej autodiagnozie nie ma żadnej pomyłki — Brak mi gości przy stole, toteż wszelkie posiłki Mają smak coraz bardziej jałowy!” III Ale wtem na Baobab Drożdżowy Sympatyczna dosiadła się parka: Mąż (co do niej, nie dałbym głowy) Sprawiał silne wrażenie Kanarka. Zaćwierkali: „Ten komfort! To nie żadna namiastka, To autentyk! Dlaczego by nie uwić tu gniazdka? Kwangla nasz sympatyczny wygląd za serce złapie I przydzieli nam działkę na Króliczej swej Czapie: Domek będzie za tydzień gotowy!” IV W tym momencie ktoś z Wadą Wymowy Rzekłby: „Szczisk tu, że życz — nie umieracz!” Przybył Bocian, Kaczka, Trzmiel, dwie Sowy, Ślimak, Żaba, słynny Ptak Otwieracz (Ten, co ma zamiast nogi pneumatyczny Korkociąg) I tak chórem śpiewali: „My czujemy też pociąg Do tej Czapy Gościnnej i tak bardzo Króliczej; Jeśli nie chcesz nas, Kwanglu, to samotnie tu dziczej, Trąbiąc jakiś Napój Wyskokowy!” V Doszła jeszcze Złota Kuropatwa I mistyczny Indyk Bez Głowy, I Meduza (w pożyciu niełatwa) I składany Niedźwiadek Polowy, Również Pawian Błękitny, znany mistrz gry na flecie, Cielę z Bliskiego Wschodu, Bracia Syjamscy w komplecie, Dong o Świecącym Nosie, wreszcie Puchacz i Kicia; I znów chórem śpiewali: „Dla nas nie ma już życia — Tylko tu, gdzie Baobab Drożdżowy!” VI Pośród Wrzawy oraz Podniecenia Kwangiel ozwał się tymi słowy: „Mieć na Czapie te wszystkie stworzenia? O Spokoju nie byłoby mowy; Ale cóż, raz się żyje — więc czym chata bogata!” I natychmiast Bal wydał (pączki, szampan, sałata), I noc całą na flecie grał Błękitny im Pawian, I szczęśliwy był każdy, że jest miło zabawian Tam, gdzie słynny Baobab Drożdżowy. THE AKOND OF SWAT Who, or why, or which, or what, Is The Akond of SWAT? Is he tall or short, or dark or fair? Does he sit on a stool or a sofa or chair, or SQUAT, The Akond of Swat? Is he wise or foolish, young or old? Does he drink his soup and his coffee cold, or HOT, The Akond of Swat? Does he sing or whistle, jabber or talk, And when riding abroad does he gallop or walk, or TROT, The Akond of Swat? Does he wear a turban, a fez, or a hat? Does he sleep on a mattress, a bed, or a mat, or a COT, The Akond of Swat? When he writes a copy in round—hand size, Does he cross his T’s and finish his I’s with a DOT, The Akond of Swat? Can he write a letter concisely clear Without a speck or a smudge or smear or BLOT, The Akond of Swat? Do his people like him extremely well? Or do they, whenever they can, rebel, or PLOT, At the Akond of Swat? If he catches them then, either old or young, Does he have them chopped in pieces or hung, or SHOT, The Akond of Swat? Do his people prig in the lanes or park? Or even at times, when days are dark, GAROTTE? The Akond of Swat? Does he study the wants of his own dominion? Or doesn’t he care for public opinion a JOT, The Akond of Swat? To amuse his mind, do his people show him Pictures, or any one’s last new poem, or WHAT, For the Akond of Swat? At night if he suddenly screams and wakes, Do they bring him only a few smali cakes, or a LOT, For the Akond of Swat? Does he live on turnips, tea, or tripe? Does he like his shawl to be marked with a stripe, or a DOT, The Akond of Swat? Does he like to lie on his back in a boat Like the lady who lived in that island remote, SHALLOTT, The Akond of Swat? Is he quiet, or always making a fuss? Is his steward a Swiss or a Swede or a Russ, or a SCOT, The Akond of Swat? Does he like to sit by the calm blue wave? Or to sleep and snore in a dark green cave, or a GROTT, The Akond of Swat? Does he drink small beer from a silver jug? Or a bowl? or a glass? or a cup? or a mug? or a POT, The Akond of Swat? Does he beat his wife with a gold—topped pipę, When she let the gooseberries grow too ripe, or ROT, The Akond of Swat? Does he wear a white tie when he dines with friends, And tie it neat in a bow with ends, or a KNOT, The Akond of Swat? Does he like new cream, and hate mince—pies? When he looks at the sun does he wink his eyes, or NOT, The Akond of Swat? Does he teach his subjects to roast and bake? Does he sail about on an inland lake, in a YACHT, The Akond of Swat? Some one, or nobody, knows I wot Who or which or why or what Is The Akond of Swat! JAKĄD ZE WSZCZOT Kim jest, gdzie, skąd i odkąd, po co jest i od czego Jakąd ze Wszczot? Czy jest wysoki? niski? łysy? blady? szczupły? Jeśli włosy ma bujne, czy związuje w supły ich SPLOT Jakąd ze Wszczot? Kto, ujrzawszy go w tłumie, zawoła: „O, rodak!”? Czy wzuwa kalosz, sandał, botfort, ciżmę, chodak czy BOT Jakąd ze Wszczot? Czy nagość kryje togą? zbroją? giezłem? frakiem? Czy siada na tron, zydel, sofę, czy okrakiem na PŁOT Jakąd ze Wszczot? Czyta prasę codzienną czy też drze ją w strzępy? Odznacza się polotem czy raczej jest tępy jak MŁOT Jakąd ze Wszczot? Czy śpiewa? gwiżdże? ględzi? ryczy: „Ja chromolę!”? Używa życia — czy na spracowanym czole ma POT Jakąd ze Wszczot? Kiedy kaligrafuje list: „Kochany szwagrze!” — Czy stawia kropkę ponad każdym „I” czy także nad „JOT” Jakąd ze Wszczot? Czy w każdej sprawie słucha odgórnych dyktatów, Czy sam dyktuje co dzień setki ultimatów i NOT Jakąd ze Wszczot? Czy szepczą o nim ze czcią „Mąż opatrznościowy!”, Czy przeciwnie, nie umie uniknąć obmowy i PLOT Jakąd ze Wszczot? Czy, jeśli krytykanta dostanie w swe ręce, Wdaje się z nim w dyskusję, czy też grozi: „Skręcę cię w KNOT!” — Jakąd ze Wszczot? Tyran zeń — czy monarcha czuły jak gołąbek? Własny pomnik myć każe przy pomocy gąbek czy SZCZOT Jakąd ze Wszczot? Ma specjalnych balwierzy, czy też sam się goli? Czy po dniu rządów skłonny jest do melancholii czy PSOT Jakąd ze Wszczot? Czy, w ramach popierania piśmiennictwa kraju, Każdy kicz literacki czytać ma w zwyczaju i GNIOT Jakąd ze Wszczot? Gdy w szpitalu kuruje stłuczony pośladek, Dostaje od poddanych pudła czekoladek czy SZPROT Jakąd ze Wszczot? Czy chętniej je sałaty czy też salcesony? Czy NA spodnie zazwyczaj wciąga kalesony czy POD Jakąd ze Wszczot? Czy lubi woń kotleta, gdy w kuchni się smaży, Czy woli w świeżej bryzie, na odludnej plaży czuć JOD Jakąd ze Wszczot? Pija burgunda, piwo czy tez wodę z pompy? Szasta pieniędzmi, czy jest przy zakupach skąpy jak SZKOT Jakąd ze Wszczot? Czy go odrzuca, czy tez nęci ścisła wiedza? Czy wzbija się balonem wzwyż, czy może zwiedza dna GROT Jakąd ze Wszczot? Czy je kompot łyżeczką, czy lokaj go karmi? Czy głównodowodzącym jest rozlicznych armii i FLOT Jakąd ze Wszczot? Czy miota się i pieni w urażonej dumie, Słysząc przytyki żony, czy raczej rozumie ją W LOT Jakąd ze Wszczot? Czy jest sprawcą przyrostu gotówki w portfelu, Czy wyciągaczem z tegoż portfela sum wielu i KWOT Jakąd ze Wszczot? Czy zawsze się zachowa szlachetnie i ładnie, Czy z zasady na cztery łapy chytrze spadnie jak KOT Jakąd ze Wszczot? Ktoś wie — albo Nikt nie wie — gdzie ów Szyfr czy Kod, Który objaśni, kim jest, skąd, po co i od czego Jakąd ze Wszczot! INCIDENTS IN THE LIFE OF MY UNCLE ARLY I O My aged Uncle Arly! Sitting on a heap of Barley Thro’ the silent hours of night, — Close beside a leafy thicket: — On his nose there was a Cricket, — In his hat a Railway–Ticket; — (But his shoes were far too tight.) II Long ago, in youth, he squander’d All his goods away, and wander’d To the Tiniskoop–hills afar. There on golden sunsets blazing, Every evening found him gazing, — Singing, — ‘Orb! you’re quite amazing! How I wonder what you are!’ III Like the ancient Medes and Persians, Always by his on exertions He subsisted on those hills; — Whiles, — by teaching children spelling, — Or at times by merely yelling, — Or at intervals by selling ‘Propter’s Nicodemus Pills.’ IV Later, in his morning rambles He perceived the moving brambles — Something square and white disclose; ‘Twas a First–class Railway Ticket; But, on stooping down to pick it Off the ground, — a pea–green Cricket Settled on my uncle’s Nose. V Never — nevermore, — oh! never, Did that Cricket leave him ever, — Dawn or evening, day or night; — Clinging as a constant treasure, — Chirping with a cheerious measure, — Wholly to my uncle’s pleasure, — (Though his shoes were far too tight.) VI So for three–and–forty winters, Till his shoes were worn to splinters, All those hills he wander’d o’er, — Sometimes silent; — sometimes yelling; — Till he came to Borley–Melling, Near his old ancestral dwelling; — (But his shoes were far too tight.) VII On a little heap of Barley Died my aged uncle Arly, And they buried him one night; — Close beside the leafy thicket; — There, — his hat and Railway–Ticket There, — his ever–faithful Cricket; — (But his shoes were far too tight.) PRZYPADKI Z ŻYCIA MEGO WUJA ADALBERTA I Siwy wuju Adalbercie! Na jęczmiennej słomy stercie Tkwiłeś wciąż, czy żar, czy chłód: Za twą szelką — zdobny Sztylet, Za kołnierzem — rybny Filet, W garści — Kolejowy Bilet, A na stopie ciasny but. II Ledwie wszczął się życia wątek, Wuj roztrwonił swój majątek I w tułaczy ruszył szlak, Aż się wspiął na szczyt olbrzymi; Tam zaś entuzjastycznymi Słowy wrzasnął: „Ha, pielgrzymi! Co za widok! Niech to szlag!” III Choć mu doskwierała bieda, Z męstwem Persa albo Meda Rzeką życia brnął pod prąd: To łaciny lekcje dawał, To wymyślił sprośny kawał, To pigułki znów sprzedawał Na ból głowy i na trąd. IV Kiedyś wszakże, z licem łzawem Siedząc nad miejscowym stawem, Ujrzał na dnie istny skarb: Ważny Kolejowy Bilet! Skoczył więc w chłodzącą mile t– oń — lecz poczuł śliski Filet Za kołnierzem: był to Karp. V Nigdy, o! — już nigdy potem Karp nie wypsnął się z powrotem Zza kołnierza w odmęt wód: Czy to w nocy, czy to z rana, Lgnął jak pies do karku pana I wuj cieszył się z kompana, Choć go stale cisnął but. VI Tak przez zim czterdzieści i trzy, Myśląc, ze swój los przechytrzy, Za feerią barwnych złud Gonił z Karpiem wuj po górach, Grzmiąc z angielska: „Hurrah! Hurrah!”, Aż podeszwy całe w dziurach Miał, choć wciąż go cisnął but. VII Na jęczmiennej słomy stercie Zmarłeś, wuju Adalbercie, A z tobą na grobu spód Położono zdobny Sztylet, Ciągle jeszcze ważny Bilet, Symboliczny Karpi Filet I uciskający but. LEWIS CARROLL (1832–1898) TOU ARE OLD, FATHER WILLIAM,’ THE YOUNG MAN SAID… ‘You are old, Father William,’ the young man said ‘And your hair has become very white; And yet you incessantly stand on your head — Do you think, at your age, it is right?’ ‘In my youth,’ Father William replied to his son, ‘I feared it might injure the brain; But, now that Fm perfectly surę I have none, Why, I do it again and again.’ ‘You are old,’ said the youth, ‘as I mentioned before, And have grown most uncommonly fat; Yet you turned a back—somersault in at the door — Pray, what is the reason of that?’ ‘In my youth,’ said the sage, as he shook his grey locks, ‘I kept all my limbs very supple By the use of this ointment — one shilling the box — Allow me to sell you a couple?’ ‘You are old,’ said the youth, ‘and your jaws are too weak For anything tougher than suet; Yet you finished the goose, with the bones and the beak — Pray, how did you manage to do it?’ ‘In my youth,’ said the father, ‘I took to the law, And argued each case with my wife; And the muscular strength, which it gave to my jaw Has lasted the rest of my life.’ ‘You are old,’ said the youth, ‘one would hardly suppose That your eye was as steady as ever; Yet you balanced an eel on the end of your nose — What made you so awfully clever?’ ‘I have answered three questions, and that is enough,’ Said his father. „Don’t give yourself airs! Do you think I can listen all day to such stuff? Be off, or I’ll kick you down—stairs!” „STARY JESTEŚ, MÓJ OJCZE, I NIETĘGIE TWE ZDROWIE”… „Stary jesteś, mój ojcze, i nietęgie twe zdrowie”, Syn Williama zapytał synowsko, „Mimo to bez ustanku stoisz w kącie na głowie: Czy nie grzeszysz młodzieńczą beztroską?” „W młodych latach”, sprostował ojciec błąd młodzieniaszka, „Owszem, dbałem o mózg swój i móżdżek; Lecz dziś wiem, że kompletnie pusta jest moja czaszka, Nie zawracaj więc głowy mi już, Jack!” „Stary jesteś”, rzekł młodzian, Jak powyżej wspomniałem, I utyłeś, bo żresz niczym zwierzę; Mimo to wykonujesz salta z wielkim zapałem: jjj,j • Powiedz, proszę, skąd ci się to bierze?” „W młodych latach”, odpowiedź zadźwięczała jak klinga, „Zdatność członków do skoków i skłonów Zawdzięczałem tej maści — tuzin tub za szylinga; Chcesz, to sprzedam ci parę kartonów?” „Stary jesteś”, rzekł młodzian, „i że stoisz nad grobem, Nawet taki jak ty dziarski zuch wie; Mimo to pałaszujesz gęś wraz z kośćmi i dziobem — Skąd sił tyle w sędziwej twej żuchwie?” „W kwiecie wieku,” usłyszał, „trudny fach adwokata I codzienne pyskówki w rodzinie Wyrobiły w mych szczękach moc, bez której po latach Mógłbym jadać jedynie budynie”. „Stary jesteś”, rzekł młodzian, „ i przypuścić by można, Ze zmąciła ci wzrok katarakta; Lecz utrzymać na nosie pionowego węgorza — Skąd ta zmyślność, skąd skłonność do drak ta?” „Na trzy głupie pytania uzyskałeś odpowiedź”, Ryknął ojciec, „więc dość tych wywodów! Przymknij dziób, bo ze złości muszę wciąż purpurowieć, A jak nie, to cię zrzucę ze schodów!” THEY TOLD ME YOU HAD BEEN TO HER. They told me you had been to her, And mentioned me to him: She gave me a good character, But said I could not swim. He sent them word I had not gone (We know it to be true): If she should push the matter on, What would become of you? I gave her one, they gave him two, You gave us three or more; They all returned from him to you, Though they were mine before. If I or she should chance to be Involved in this affair, He trusts to you to set them free, Exactly as we were. My notion was that you had been (Before she had this fit) An obstacle that came between Him, and ourselves, and it. Don’t let him know she liked them best For this must ever be A secret, kept from all the rest, Between yourself and me. MÓWIONO MI, ŻEŚ WSPOMNIAŁ MU MNIE. Mówiono mi, żeś wspomniał mu mnie, Gdyś jeszcze u niej bywał; Rzekła, że byłoby rozumnie, Gdybym był lepiej pływał. On doniósł im, że mnie nie było (My dobrze wiemy o tem): Lecz gdyby wcześniej się nie kryło To za tem — to cóż potem? Mówię jej raz, a oni jemu — Dwa albo trzy: daremnie; Wszystko wróciło odeń (czemu?) Do was, choć szło ode mnie. Gdybym miał ja mieć, albo ona, Swój udział w tej aferze — On ufałby wam, ze dokona Tego, co przedsiębierze. Co do mnie, wiem, że to wy sami (Przed jej napadem złości) Staliście między nim i nami A tym, by rzec najprościej. Trzymajmy przed nim więc w sekrecie, Że oni z nią w tym tkwią: Zdradzam to tylko wam, bo wiecie, Jak jest z nim, nią i mną. JABBERWOCKY ‘Twas brillig, and the slithy toves Did gyre and gimble in the wabe: Ali mimsy were the borogoves, And the mome raths outgrabe. ‘Beware the Jabberwock, my son! The jaws that bite, the claws that catch! Beware the Jubjub bird, and shun The frumious Bandersnatch!’ He took his vorpal sword in hand: Long time the manxome foe he sought — So rested he by the Tumtum tree, And stood awhiłe in thought. And, as in uffish thought he stood, The Jabberwock, with eyes of flame, Came whiffling through the tułgey wood, And burbled as it came! One, two1 One, two! And through and through The vorpal blade went snicker—snack! He left it dead, and with its head He went galumphmg back. ‘And hast thou slain the Jabberwock? Come to my arms, my beamish boy! O frabjous day! Callooh! Callay!’ He chortled in his joy. ‘Twas brillig, and the slithy toves Did gyre and gimble in the wabe: Ali mimsy were the borogoves, And the mome raths outgrabe. DZIABERLIADA Brzdęśniało juz; ślimonne prztowie Wyrło i warło się w gulbiezy; Zmimszałe ćwiły borogovie I rcie grdypały z mrzerzy. „O, strzeż się synu, Dziaberłaka! Łap pazurzastych, zębnej paszczy! Omiń Dziupdziupa, złego ptaka, Z którym się Brutrwiel piastrzy!” A on jął w garść worpalny miecz: Nim wroga wdepcze w grzębrną krumać, Chce tu, gdzie szum, wśród drzew Tumtum, Stać parę chwil i dumać. Lecz gdy tak tonie w dumań gląpie, Dziaberłak płomienistooki Z dala przez gąszcze tulzyc tąpie, Brdli, bierze się pod boki! Ba–bach! Ba–bach! I rach, i ciach Worpalny brzeszczot cielsko ciachnął1 A on wziął łeb i poprzez step W powrotny szlak się szlachnął. „Tyżeś więc ubił Dziaberłaka? Pójdź, chłopcze, chlubo jazd i piechot, Objąć się daj! Ho–hej! Ha–haj!”, Rżał rupertyczny rechot. Brzdęśniało już; ślimonne prztowie Wyrło i warło się w gulbiezy; Zmimszałe ćwiły borogovie I rcie grdypały z mrzerzy. THE WALRUS AND THE CARPENTER The sun was shining on the sea, Shining with all his might: He did his very best to make The billows smooth and bright And this was odd, because it was The middle of the night. The moon was shining sulkily, Because she thought the sun Had got no businesss to be there After the day was done — ‘It’s very rude of him,’ she said, ‘To come and spoil the fun!’ The sea was wet as wet could be, The sands were dry as dry. You could not see a cloud, because No cloud was in the sky: No birds were flying overhead — There were no birds to fly. The Walrus and the Carpenter Were walking close at hand: They wept like anything to see Such quantities of sand: ‘If this were only cleared away,’ They said, ‘it would be grand!’ ‘If seven maids with seven mops Swept it for half a year, Do you suppose,’ the Walrus said, ‘That they could get it clear?’ ‘I doubt it,’ said the Carpenter, And shed a bitter tear. ‘O Oysters, come and walk with us!’ The Walrus did beseech. ‘A plesant walk, a pleasant talk, Along the briny beach. We cannot do with more than four, To give a hand to each.’ The eldest Oyster looked at him, But never a word he said: The eldest Oyster winked his eye, And shook his heavy head — Meaning to say he did not choose To leave the oyster—bed. But four young Oysters hurried up, Ali eager for the treat: Their coats were brushed, their faces washed, Their shoes were clean and neat — And this was odd, because, you know, They hadn’t any feet. Four other Oysters foliowed them, And yet another four; And thick and fast they came at last, And more, and more, and more — All hopping through the frothy waves, And scrambling to the shore. The Walrus and the Carpenter Walked on a mile or so, And then they rested on a rock Conveniently low: And all the little Oysters stood And waited in a row. ‘The time has come,’ the Walrus said, To talk of many things: Of shoes — and ships — and sealing wax — Of cabbages — and kings — And why the sea is boiling hot — And whether pigs have wings.’ ‘But wait a bit,’ the Oysters cried, ‘Before we have our chat; For some of us are out of breath, And all of us are fat!’ ‘No hurry!’ said the Carpenter. They thanked him much for that. ‘A loaf of bread,’ the Walrus said, ‘Is what we chiefly need: Pepper and vinegar besides Are very good indeed — Now, if you’re ready, Oysters dear, We can begin to feed.’ ‘But not on us!’ the Oysters cried, Turning a little blue. ‘After such kindness, that would be A dismal thing to do!’ ‘The night is fine,’ the Walrus said. ‘Do you admire the view? It was so kind of you to come! And you are very nice!’ The Carpenter said nothing but ‘Cut us another slice. I wish you were not quite so deaf— I’ve had to ask you twice!’ ‘It seems a shame,’ the Walrus said, ‘To play them such a trick. After we’ve brought them out so far, And made them trot so quick!’ The Carpenter said nothing but ‘The butter’s spread too thick1’ ‘I weep for you,’ the Walrus said, ‘I deeply sympathize.’ With sobs and tears he sorted out Those of the largest size, Holding his pocket—handkerchief Before his streaming eyes. ‘O Oysters,’ said the Carpenter, ‘You’ve had a pleasant run! Shall we be trotting home again?’ But answer came there none — And this was scarcely odd, because They’ve eaten every one. MORS I CIEŚLA Słońce rzucało blask na morze, Rzucało z całej mocy, Starając się go przy tym rzucać Prosto jak strzelił z procy: Było to dziwne, bo skądinąd Był właśnie środek nocy. Księżyc tez świecił, lecz się dąsał, Gdyż słońce, jego zdaniem, Wkraczało w cudze kompetencje Tym przeszkadzaniem taniem: „Kto,” rzekł, „tak umie psuć zabawę, Złym grzeszy wychowaniem!” Piasek pod mokrą głowę fali Suchym się kładł wezgłowiem. Nie było chmur na niebie, niebo Bezchmurne było bowiem; Ptak nie przefrunął — bo i ptactwo Zmyło się, ze tak powiem. Dwaj przyjaciele, Mors i Cieśla, Szli brzegiem, patrząc w prawo I roniąc łzy na widok piachu, Co piętrzył się żółtawo: „Gdyby go tylko sprzątnąć z plaży, Byłoby całkiem klawo!” „Jeśli weźmiemy mioteł siedem I siedem zamiataczek, Myślisz,” Mors spytał, „ze uprzątną Piach bez pomocy taczek?” „Wątpliwe!”, załkał gorzko Cieśla, Skubiąc na brodzie kłaczek. „Chodźcie wraz z nami, o, Ostrygi!”, Wzniósł okrzyk Mors spłakany. „Ma zalet szereg ten spacerek Wzdłuż morza, gdzie bałwany; Dajcie nam dłoń — maksimum cztery, Bo więcej rąk nie mamy”. Najstarsza z Ostryg starczym wzrokiem Zmierzyła go surowo I na poduszki znów opadła Swą siwowłosą głową — Co miało znaczyć, ze oferta Spotyka się z odmową. Lecz oto młodych Ostryg czwórka Po krótkiej dość naradzie Na grzbiet narzuca schludny żakiet, Półbut na stopę kładzie: Było to dziwne, gdyż Ostrygi Beznogie są w zasadzie. Za nimi śpieszy czwórka druga, Chcąc udział wziąć w spacerze; Za nią zaś trzecia, również licząc, Ze z nimi się zabierze; I setki innych z fal spienionych Wylazły na wybrzeże. Cieśla wraz z Morsem przeszli jeszcze Jakieś półtorej mili, Po czym się na wygodnym głazie Obaj usadowili: Tłum Ostryg, rozdziawiając usta, Chłonął zaś czar tej chwili. „Pora”, rzekł Mors, „pomówić o tym, Z czego się składa życie: O butach — statkach — o kapuście — Królach — okiennym kicie — Skąd w morzu wrzątek — czemu świnia Nie fruwa należycie —” „Chwileczkę,” podniósł się chór głosów Ostryg, „przed pogawędką Musimy pozbyć się zadyszki, Bo szłyśmy bardzo prędko!” „Nie ma pośpiechu!” rzekł im Cieśla, Głowę skłaniając giętko. „Bułka paryska”, tu Mors wtrącił, „To rzecz ważniejsza znacznie; Ćwiartka cytryny, szczypta pieprzu — Brzmi to doprawdy smacznie; Drogie Ostrygi, nie zwlekajmy, Niech się posiłek zacznie”. „Co? jak to? z nami w roli dania?”, Ostrygi aż zsiniały. „Jakże tak można? cóż to znowu Za figle i kawały?” „Popatrzcie, co za noc!”, Mors rzecze. „A widok stąd — wspaniały! Przemiłe było z Waszej strony, Ze szłyście tu tak żywo!” Cieśla nie dodał nic, rzekł tylko: „Pokrój no to pieczywo; A wy co znowu? nie w humorze? Czemu patrzycie krzywo?” „Okropność”, Mors zaobserwował, „Że oszukańcze hasła Wiodły aż tutaj te stworzenia, By ich nadzieja zgasła!” Cieśla znów odparł tylko tyle. „Nie kładź tak grubo masła’” „Plusz kanap żalu”, łkał Mors, „w sercach Nigdy się nam nie wytrze” Ze szlochem wybrał spośród Ostryg Ze trzy najsmakowitsze, Z chusteczką kieszonkową w dłoni Łzy lejąc litr po litrze. „Nie zmęczy Was”, błaznował Cieśla, „Wędrówka wstecz, i kwita1” Z Ostryg ni jedna nie zawrzasła. „Bandyta! hipokryta’”, Lecz to nie mogło dziwić: każda Została już spożyta. IN WINTER, WHEN THE FIELDS ARE WHITE. In winter, when the fields are white, I sing this song for your delight — — — In spring, when woods are getting green, I’ll try and tell you what I mean: In summer, when the days are long, Perhaps you’11 understand the song: In autumn, when the leaves are brown, Take pen and ink, and write it down. I sent a message to the fish: I told them ‘This is what I wish.’ The little fishes of the sea, They sent an answer back to me. The little fishes’ answer was ‘We cannot do it, sir, because — — —’ I sent to them again to say ‘It will be better to obey.’ The fishes answered, with a grin, ‘Why, what a temper you are in!’ I told them once, I told them twice: They would not listen to advice. I took a kettle large and new, Fit for the deed I had to do. My heart went hop, my heart went thump: I filled the kettle at the pump. Then some one came to me and said ‘The little fishes are in bed ‘ I said to him, I said it plain, ‘Then you must wake them up again.’ I said it very loud and clear: I went and shouted in his ear. But he was very stiff and proud: He said, ‘You needn’t shout so loud!’ And he was very proud and stiff: He said ‘I’d go and wake them, if — — —’ I took a corkscrew from the shelf: I went to wake them up myself. And when I found the door was locked, I pulled and pushed and kicked and knocked. And when I found the door was shut, I tried to turn the handle, but — — — ZIMĄ, GDY POLA KRYJE BIEL. Zimą, gdy pola kryje biel, Śpiewam, i w pieśni mam swój cel — — — Na wiosnę, gdy wyrośnie mlecz, Zapewne zdradzę wam, w czym rzecz: W lecie, gdy się wydłużą dnie, Pojmiecie mnie, a może nie: Jesienią, czyli tuż po lecie, Tak pieśni treść zanotujecie: Posłałem pismo rybom: „Ryby! Stanowczo zapytuję, czy by”. A drobne rybki w oceanie Piszą mi tak: „Szanowny Panie!” Tuż po tym zdaniu drugie szło: „Nie da się absolutnie, bo — — —” Znowu posłałem im list krótki: „Radzę wam, bo nastąpią skutki”. Rybki w swym liście szczerzą zęby: „Może powściągnąć pasję tę by?” Raz im mówiłem, i raz jeszcze: Z takimi to ja się nie pieszczę. Wziąłem kociołek nowy, duży, Który do zadań takich służy. Gdym weń pompował wodę z pompy, Twarz mi uśmieszek krzywił skąpy. Wtem ktoś się wtrąca: „Mój staruszku, Rybki są już od dawna w łóżku”. Całkiem po prostu mówię mu: „Trzeba więc zbudzić je ze snu”. Mówię to głośno, chociaż sucho: Właściwie wrzeszczę mu wprost w ucho. Rozmówca mój zesztywniał w mig I rzecze: „Po co taki krzyk?” Po czym bez wielkich ceregieli Oznajmia: „Zbudzę je, jeżeli — — —” Wziąłem korkociąg z ściennej szafki: Zbudzę je sam za takie sprawki. Na klucz zamknięte były drzwi: Pcham, ciągnę, kopię, stukam i — — — Drzwi — myślę — zamknął ktoś; w tym rzecz: Naciskam zatem klamkę, lecz — — — I’LL TELL THEE EVERYTHING I CAN. I’ll tell thee everything I can. There’s little to relate. I saw an aged aged man, A–sitting on a gate. ‘Who are you, aged man?’ I said. ‘And how is it you live?’ And his answer trickled through my head, Like water through a sieve. He said ‘I look for butterflies That sleep amog the wheat: I make them into mutton—pies, And sell them in the street. I sell them into men,’ he said, ‘Who sail on stormy seas; And that’s the way I get my bread — Atrifle, if you please.’ But I was thinking of a plan To dye one’s whiskers green, And always use so large a fan That they could not be seen. So, having no reply to give To what the old man said, I cried, ‘Come, tell me how you live!’ And thumped him on the head. His accents mild took up the tale: He said ‘I go my ways, And when I find a mountain—rill I set it in a blaze; And thence they make a stuff they call Rowland’s Macassar—Oil — Yet twopence—halfpenny is all They give me for my toil.’ But I was thinking of a way To feed oneself with batter, And so go on from day to day Getting a little fatter I shook him well from side to side, Until his face was blue: ‘Come, tell me how you live,’ I cried, ‘And what it is you do!’ He said ‘I hunt for haddocks’ eyes Among the heather bright, And work them into waistcoat—buttons In the silent night. And these I do not sell for gold Or coin of silvery shine, But for a copper halfpenny. And that will purchase nine. ‘I sometimes dig for buttered rolls, Or set limed twigs for crabs: I sometimes search the grassy knolls For wheels of Hansom—cabs. And that’s the way’ (he gave a wink) ‘By which I get my wealth — And very gladly will I drink Your Honor’s noble health.’ I heard him then, for I have just Completed my design To keep the Menai bridge from rust By boiling it in wine. I thanked him much for telling me The way he got his wealth, But chiefly for his wish that he Might drink my noble health. And now, if e’er by chance I put My fingers into glue, Or madly squeeze a right–hand foot Into a left–hand shoe, Or if I drop upon my toe A very heavy weight, I weep, for it reminds me so Of that old man I used to know — Whose look was mild, whose speech was slow, Whose hair was whiter than the snow, Whose face was very like a crow, With eyes, like cinders, all aglow, Who seemed distracted with his woe, Who rocked his body to and fro, And muttered mumblingly and low, As if his mouth were full of dough, Who snorted like a buffalo — — — That summer evening long ago, A—sitting on a gate. OPOWIEM WSZYSTKO, CO SIĘ DA RZEC… Opowiem wszystko, co się da rzec — O ile będę w stanie. Idę i widzę: siwy starzec Przycupnął na parkanie. „Kim jesteś, starcze”, pytam śmiało, „Skąd środki masz na życie?” A to co rzekł, tak mi przetrwało W głowie jak woda w sicie. Oto, co rzekł: „Zastawiam wnyki I łowię w nie motyle; Z motyli piekę paszteciki, Sprzedaję je, i tyle. Zdun, drwal, marynarz”, dodał chytrze, „Żaden się jeść nie wzbrania: Czy można, pytam, przyzwoitsze Mieć źródło utrzymania?” Lecz myśl ma innym szła wirażem: Farbować na zielono Baczki? — tak, można by wachlarzem Zasłonić je przed żoną… W takiej zadumie słowo czyjeż Człowieczy duch ułowi? Krzyknąłem więc: „Mów, z czego żyjesz!” I dałem w łeb starcowi. Podjął swym charakterystycznym Tonem przerwaną bajdę: „Wędruję szlakiem turystycznym; Gdy w górach ruczaj znajdę, Dolewam nafty oraz whisky: Powstaje Brylantyna Rowlanda — chociaż, dzieląc zyski, Szef o mnie zapomina”. Lecz myśl mą plan zaprzątał właśnie Jeść drożdże z majerankiem, Tak, aby człowiek, zanim zaśnie, Mógł grubszy być niż rankiem?… Więc potrząsnąłem nim, aż zsiniał (Trochę się już uniosłem): „Dalej, bo w garść pochwycę liniał: Mów, co jest twym rzemiosłem!” Wykrztusił: „Nie szarp moich szelek; Wyrabiam z rybiej ikry Guzików moc do kamizelek — Fach to nadzwyczaj przykry I łzą się srebrzy moja rzęsa, Gdy trudna ta dziedzina Przynosi mi zaledwie pensa (Tyle mam od tuzina). Wykopię z ziemi z dwa bubliczki, Kraba zwabię gruchaniem, Odkryję stare koło bryczki Hen, w stepie, pod kurhanem; Ot, życie” (tutaj mrugnął okiem) „Ubogie i mozolne; A teraz sobie piwa z sokiem Za pańskie zdrowie golnę”. Tym razem dotarł do mnie prosty Sens starczej wypowiedzi: Plan, jak ochraniać przed rdzą mosty Okładem z świeżych śledzi, Był w owej chwili całkiem gotów W natchnionej mojej głowie I byłem rad, ze wśród kłopotów Ktoś ceni moje zdrowie. Odkąd, ilekroć zbrukam palce Patentowanym klejem, Lub w dzikiej z prawą stopą walce Lewy but na nią wdzieję, Lub na bolesnym gdy odcisku Ktoś mi znienacka stanie — Płaczę, albowiem w jednym błysku Widzę znów starca na bagnisku: Tego, co kupczył na stoisku Pasztecikami, był wyzysku Ofiarą, stawał na urwisku Nędzy, szukając choć odprysku Zysku, powtarzał bez nacisku, Że nie stosuje asterysku, Gdy w druku użyć ma przypisku, Że nie jest mistrzem ani dysku Ani oszczepu, ze natrysku Nigdy nie bierze (co w zjawisku Skórnej egzemy lub wyprysku Miało swój skutek), ze w ucisku Jednostka jest podobna psisku I, słaba na umyśle, w pysku Może być mocna, lecz do pisku Się ogranicza i utysku — Tak, myśli lot jak pęd pocisku Niesie mnie ku pobojowisku Prawd, które niósł na warg półmisku Starzec, co jak na obelisku Przycupnął na parkanie. HE THOUGHT HE SAW AN ELEPHANT. He thought he saw an Elephant That practised on a fife: He looked again, and found it was A letter from his wife. ‘At length I realize,’ he said, ‘The bitterness of Life.’ He thought he saw a Buffalo Upon the chimney—piece: He looked again, and found it was His Sister’s Husband’s Niecę. ‘Unless you leave this house,’ he said, Tm calling the police!’ He thought he saw a Rattlesnake That questioned him in Greek: He looked again, and found it was The Middle of Next Week. „The one thing I regret,’ he said, ‘Is that it cannot speak!’ He thought he saw a Banker’s Clerk Descending from the bus: He looked again, and found it was A Hippopotamus. ‘If this should stay to dine,’ he said, ‘There won’t be much for us!’ He thought he saw a Kangaroo That worked a coffee—mill: He looked again, and found it was A Vegetable–Pill. ‘Were I to swallow this,’ he said, ‘I should be very ill!’ He thought he saw a Coach–and–Four That stood beside his bed: He looked again, and found it was A Bear without a Head. ‘Poor thing,’ he said, ‘poor silly thing! It’s waiting to be fed!’ He thought he saw an Albatross That fluttered round the lamp: He looked again, and found it was A Penny–Postage–Stamp. ‘You’d best be getting home’ he said, ‘The nights are very damp!’ He thought he saw a Garden–Door That opened with a key: He looked again, and found it was A Double Rule of Three: ‘And all its mystery,’ he said, ‘Is clear as day to me!’ He thought he saw an Argument That proved he was the Pope: He looked again, and found it was A Bar of Mottled Soap. ‘A fact so dread,’ he faintly said, ‘Extinguishes all hope!’ MYŚLAŁ, ŻE WIDZI SŁONIA, KTÓRY. Myślał, ze widzi Słonia, który Na flecie ćwiczy gamy; Przyjrzał się lepiej i przekonał, Ze jest to List od Mamy. „Rozumiem wreszcie”, rzekł, „co znaczy Gra, w którą z Życiem gramy!” Myślał, ze widzi Parę Żubrów, Wijącą się w Boleściach; Przyjrzał się lepiej i przekonał, Że to Szwagierka Teścia. „Proszę się wynieść”, rzekł jej, „z centrum Daleko na przedmieścia!” Myślał, że widzi Kobrę, która Mówi po grecku: „Szkoda!” Przyjrzał się lepiej i przekonał, Że to najbliższa Środa. „Fakt ten”, powiedział, „niewątpliwie Emocji życiu doda!” Myślał, ze widzi, jak z Tramwaju Wystawia ktoś Proporzec; Przyjrzał się lepiej i przekonał, Ze jest to Nosorożec. „Jeżeli wpadnie”, rzekł, „na obiad, Co podam? Trudno orzec!” Myślał, ze widzi Kangurzycę Mielącą w młynku kawę; Przyjrzał się lepiej i przekonał, Ze to niezgodne z Prawem. „Czy mam ją tolerować”, spytał, „Czy wezwać na Rozprawę?” Myślał, że widzi tuz przy łóżku Powóz Sześciokołowy; Przyjrzał się lepiej i przekonał, Że jest to Lew bez Głowy. „Biedactwo, nic mu nie smakuje”, Rzekł, „nawet mus jabłkowy!” Myślał, że widzi Albatrosa, Jak fruwa wokół lampy; Przyjrzał się lepiej i przekonał, Że to Widoczek z Pampy. „Pójdę do łóżka”, rzekł: „Pod kołdrę Nie dotrą Światła Rampy!” Myślał, że widzi Ogrodową Furtkę, obrosłą w mech. Przyjrzał się lepiej i przekonał, Że to Reguła Trzech. „Właśnie mówiłem”, rzekł radośnie, „Że nie znać jej — to grzech!” Myślał, ze widzi Zaświadczenie Faktu, iż jest Papieżem; Przyjrzał się lepiej i przekonał, Ze to grzebyk z łupieżem. „Ledwie poczujem”, rzekł, „nadzieję, Znów sobie ją odbierzem!” THE HUNTING OF THE SNARK An Agony in Eight Fits Fit the First THE LANDING ‘Just the place for a Snark!’ the Bellman cried, As he landed his crew with care; Sapporting each man on the top of the tide By a finger entwined in his hair. ‘Just the place for a Snark! I have said it twice: That alone should encourage the crew. Just the place for a Snark! I have said it thrice: What I tell you three times is true.’ The crew was complete: it included a Boots — A maker of Bonnets and Hoods — A Barrister, brought to arrange their disputes — And a Broker, to value their goods. A Billiard—marker, whose skill was immense, Might perhaps have won more than his share — But a Banker, engaged at enormous expense, Had the whole of their cash in his care. There was also a Beaver, that paced on the deck, Or would sit making lace in the bow: And had often (the Bellman said) saved them from wreck Though none of the sailors knew how. There was one who was famed for a number of things He forgot when he entered the ship: His umbrella, his watch, all his jewels and rings, And the clothes he had bought for the trip. He had forty–two boxes, all carefully packed, With his name painted clearly on each But, since he omitted to mention the fact, They were all left behind on the beach The loss of his clothes hardly mattered, because He had seven coats on when he came, With three pair of boots — but the worst of it was, He had wholly forgotten his name. He would answer to ‘Hi!’ or to any loud ery, Such as ‘Fry me!’ or ‘Fritter my wig’’ To ‘What–you–may–call–um1’ or ‘What–was–his–name!’ But especially ‘Thing–um–a–jig!’ While, for those who preferred a more forcible word, He had different names from these: His intimate friends called him ‘Candle–ends,’ And his enemies ‘Toasted cheese.’ ‘His form is ungainly — his intelect small —’ (So the Bellman would often remark) — ‘But his courage is perfect! And this, after all, Is the thing that one needs with a Snark. He would joke with hyaenas, returning their stare With an impudent wag of the head: And he once went a walk, paw–in–paw, with a bear, „Just to keep up its spirits,” he said.’ He came as a Baker: but owned, when too late — And it drove the poor Bellman half–mad — He could only bake Bride–cake — for which, I may state, No materials were to be had. The last of the crew needs especial remark, Though he looked an incredible dunce: He had just one idea — but, that one being ‘Snark,’ The good Bellman engaged him at once. He came as a Butcher: but gravely declared, When the ship had been sailing a week He could only kill Beavers. The Bellman looked scared, And was almost too frightened to speak: But at length he explained, in a tremulous tone, There was only one Beaver on board; And that was a tame one he had of his own, Whose death would be deeply deplored. The Beaver, who happened to hear the remark, Protested, with tears in its eyes, That not even the rapture of hunting the Snark Could atone for that dismal surprise! It strongly advised that the Butcher should be Conveyed in a separate ship: But the Bellman declared that would never agree With the plans he had made for the trip: Navigation was always a difficult art, Though with only one ship and one bell: And he feared he must really decline, for his part, Undertaking another as well. The Beaver’s best course was, no doubt, to procure A second–hand dagger–proof coat — So the Baker advised it — and next, to insure Its life in some Office of note; This the Banker suggested, and offered for hire (On moderate terms), or for sale, Two excellent Policies, one Against Fire And one Against Damage from Hail. Yet still, ever after that sorrowful day, Whenever the Butcher was by, The Beaver kept looking the opposite way, And appeared unaccountably shy. Fit the Second THE BELLMAN’S SPEECH The Bellman himself they all praised to the skies — Such a carriage, such ease and such grace! Such solemnity, too! One could see he was wise, The moment one looked in his face! He had bought a large map representing the sea, Without the least vestige of land: And the crew were much pleased when they found it to be A map they could all understand. ‘What’s the good of Mercator’s North Poles and Equators, Tropics, Zones, and Meridian Lines?’ So the Bellman would cry: and the crew would reply: ‘They are merely conventional signs! Other maps are such shapes, with their islands and capes1 But we’ve got our brave Captain to thank’ (So the crew would protest) ‘that he’s bought us the best — A perfect and absolute blank!’ This was charming, no doubt; but they shortly found out That the Captain they trusted so well Had only one notion for crossing the ocean, And that was to tingle his bell. He was thoughtful and grave — but the orders he gave Were enough to bewilder a crew. When he cried ‘Steer to starboard, but keep her head larboard!’ What on earth was the helmsman to do? Then the bowsprit got mixed with the rudder sometimes, A thing, as the Bellman remarked, That frequently happens in tropical climes When a vessel is, so to speak, ‘snarked.’ But the principal failing occurred m the sailing, And the Bellman, perplexed and distressed, Said he had hoped, at least. when the wind blew due East, That the ship would not travel due West! But the danger was past — they had landed at last, With their boxes, portmanteaus, and bags: Yet at first sight the crew were not pleased with the view Which consisted of chasms and crags. The Bellman perceived that their spirits were low And repeated in musical tone Some jokes he had kept for a season of woe — But the crew would do nothing but groan. He served out some grog with a liberal hand, And bade them sit down on a beacłr And they could not but own that their Captain looked grand, As he stood and delivered his speech. ‘Friends, Romans, and countrymen, lend me your ears!’ (They were all of them fond of quotations: So they drank to his health, and they gave him three cheers, While he served out additional rations). ‘We have sailed many months, we have sailed many weeks, (Four weeks to a month you may mark) But never as yet (‘tis your Captain who speaks) Have we caught the least glimpse of a Snark! We have sailed many weeks, we have sailed many days (Seven days to a week I allow), But the Snark, on the which we might lovingly gaze, We have never beheld till now! Come, listen, my men, while I tell you again The five unmistakable marks By which you may know, wheresoever you go, The warranted genuine Snarks. Let us take them in order. The first is the taste, Which is meagre and hollow, but crisp: Like a coat that is rather too tight in the waist, With a flavor of Will–o’–the–Wisp. It’s habit of getting up late you’ll agree That it carries too far, when I say That it frequently breakfasts at five–o’clock tea, And dines on the following day. The third is its slowness in taking a jest. Should you happen to venture on one, It will sigh like a thing that is deeply distressed: And it always looks grave at a pun. The fourth is its fondness for bathing–machines, Which it constantly carries about, And believes that they add to the beauty of scenes — A sentiment open to doubt. The fifth is ambition. It next will be right To describe each particular batch: Distinguishing those that have feathers, and bite, From those that have whiskers, and scratch. For, although common Snarks do no manner of harm, Yet I feel it my duty to say Some are Boojums —’ The Bellman broke off in alarm, For the Baker had fainted away. Fit the Third THE BAKER’S TALE They roused him with muffins — they roused him with ice They roused him with mustard and cress — They roused him with jam and judicious advise — They set him conundrums to guess. When at length he sat up and was able to speak, His sad story he offered to tell; And the Bellman cried: ‘Silence! Not even a shriek!” And excitedly tingled his bell. There was silence supreme! Not a shriek, not a scream, Scarcely even a howl or a groan, As the man they called ‘Ho!’ told his story of woe In an antediluvian tone. ‘My father and mother were honest, though poor —’ ‘Skip all that!’ cried the Bellman in haste. ‘If it once becomes dark, there’s no chance of a Snark — We have hardly a minute to waste!’ ‘I skip forty years,’ said the Baker in tears, ‘And proceed without further remark To the day when you took me aboard of your ship To help you in hunting the Snark. A dear uncle of mine (after whom I was named) Remarked, when I bade him farewell —’ ‘Oh, skip your dear uncle!’ the Bellman exclaimed, As he angrily tingled his bell. ‘He remarked to me then,’ said that mildest of men, ‘„If your Snark be a Snark, that is right: Fetch it home by all means — you may serve it with greens And it’s handy for striking a light. You may seek it with thimbles — and seek it with care — You may hunt it with forks and hope; You may threaten its life with a railway–share; You may charm it with smiles and soap —”‘ (‘That’s exactly the method,’ the Bellman bold In a hasty parenthesis cried, ‘That’s exactly the way I have always been told That the capture of Snarks should be tried!’) ‘„But oh, beamish nephew, beware of the day, If your Snark be a Boojum! For then You will softly and suddenly vanish away, And never be met with again!” It is this, it is this that oppresses my soul, When I think of my uncle’s last words And my heart is like nothing so much as a bowl Brimming over with quivering curds! It is this, it is this —’ „We have had that before!’ The Bellman indignantly said. And the Baker replied ‘Let me say it once more. It is this, it is this that I dread! I engage with a Snark — every night after dark — In a dreamy delirious fight: I serve it with greens in those shadowy scenes, And I use it for striking a light: But if ever I meet with a Boojum, that day, In a moment (of this I am sure), I shall softly and suddenly vanish away — And the notion I cannot endure1’ Fit the Fourth THE HUNTING The Bellman looked uffish, and wrinkled his brow. ‘If only you’d spoken before! It’s excessively awkward to mention it now, With the Snark, so to speak, at the door! We should all of us grieve, as you well may believe, If you never were met with again — But surely, my man, when the voyage began You might have suggested it then? It’s excessively awkward to mention it now — As I think I’ve already remarked.’ And the man they called ‘Hi!’ replied, with a sigh, ‘I informed you the day we embarked. You may charge me with murder — or want of sense (We are all of us weak at times): But the slightest approach to a false pretence Was never among my crimes! I said it in Hebrew — I said it in Dutch — I said it in German and Greek: But I wholly forgot (and it vexes me much) That English is what you speak!’ „Tis a pitiful tale,’ said the Bellman, whose face Had grown longer at every word: ‘But, now that you’ve stated the whole of your case, More debate would be simply absurd. The rest of my speech’ (he exclaimed to his men) ‘You shall hear when I’ve leisure to speak it. But the Snark is at hand, let me tell you again! ‘Tis your glorious duty to seek it! To seek it with thimbles, to seek it with care; To pursue it with forks and hope; To threaten its life with a railway—share; To charm it with smiles and soap! For the Snark’s a peculiar creature, that won’t Be caught in a commonplace way. Do all that you know, and try all that you don’t: Not a chance must be wasted to—day! For England expects — I forbear to proceed: ‘Tis a maxim tremendous, but trite: And you’d best be unpacking the things that you need To rig yourselves out for the fight.’ Then the Banker endorsed a blank cheque (which he crossed). And changed his loose silver for notes: The Baker with care conibed his whiskers and hair And shook the dust out of his coats: The Boots and the Broker were sharpening a spade — Each working the grindstone in turn: But the Beaver went on making lace, and displayed No interest in the concern, Though the Barrister tried to appeal to its pride, And vainly proceeded to cite A number of cases, in which making laces Had been proved an infringement of right. The maker of Bonnets ferociously planned A novel arrangement of bows: While the Billiard–marker with quivering hand Was chalking the tip of his nose. But the Butcher turned nervous, and dressed himself fine With yellow kid gloves and a ruff — Said he felt it exactly like going to dine, Which the Bellman declared was all ‘stuff.’ ‘Introduce me, now there’s a good fellow,’ he said, If we happen to meet it together!’ And the Bellman, sagaciously nodding his head, Said ‘That must depend on the weather.’ The Beaver went simply galumphing about, At seeing the Butcher so shy: And even the Baker, though stupid and stout, Made an effort to wink with one eye. ‘Be a man!’ cried the Bellman in wrath, as he heard The Butcher beginning to sob. ‘Should we meet with a Jubjub, that desperate bird, We shall need all our strength for the job!’ Fit the Fifth THE BEAVER’S LESSON They sought it with thimbles, they sought it with care; They pursued it with forks and hope, They threatened its life with a railway—share; They charmed it with smiles and soap. Then the Butcher contrived an ingenious plan For making a separate sally; And had fixed on a spot unfrequented by man, A dismal and desolate valley. But the very same plan to the Beaver occurred: It had chosen the very same place: Yet neither betrayed, by a sign or a word, The disgust that appeared in his face. Each thought he was thinking of nothing but ‘Snark’ And the glorious work of the day; And each tried to pretend that he did not remark That the other was going that way. But the valley grew narrow and narrower still, And the evening got darker and colder, Till (merely from nervousness, not from good will) They marched along shoulder to shoulder. Then a scream, shrill and high, rent the shuddering sky And they knew that some danger was near: The Beaver turned pale to the tip of its tail, And even the Butcher felt queer. He thought of his childhood, left far behind — That blissful and innocent state — The sound so exactly recalled to his mind A pencil that squeaks on a slate! „Tis the voice of a Jubjub1’ he suddenly cried. (This raan, that they used to call ‘Dunce ‘) ‘As the Bellman would tell you,’ he added with pride, i have uttered that sentiment once ‘Tis the note of the Jubjub! Keep count, I entreat. You will find I have told it you twice. ‘Tis the song of the Jubjub! The proof is complete, If only I’ve stated it thrice.’ The Beaver had counted with scrupulous care, Attending to every word: But it fairly lost heart, and outgrabe in despair, When the third repetition occurred. It felt that, in spite of all possible pains, It had somehow contrived to lose count, And the only thing now was to rack its poor brains By reckoning up the amount. ‘Two added to one — if that could but be done,’ It said, ‘with one’s fingers and thumbs!’ Recollecting with tears how, in earlier years, It had taken no pains with its sums. ‘The thing can be done,’ said the Butcher, ‘I think; The thing must be done, I am sure. The thing shall be done! Bring me paper and ink, The best there is time to procure.’ The Beaver brought paper, portfolio, pens, And ink in unfailing supplies: While strange creepy creatures came out of their dens, And watched them with wondering eyes. So engrossed was the Butcher, he heeded them not, As he wrote with a pen in each hand And explained all the while in a popular style Which the Beaver could well understand. ‘Taking Three as the subject to reason about — A convenient number to state — We add Seven, and Ten, and then multiply out By One Thousand dimmished by Eight. The result we proceed to divide, as you see, By Nine Hundred and Ninety and Two: Then subtract Seventeen, and the answer must be Exactly and perfectly true. The method employed I would gladly explain, While I have it so clear in my head, If I had but the time and you had but the brain — But much yet remains to be said. In one moment I’ve seen what has hitherto been Enveloped in absolute mystery, And without extra charge I will give you at large A Lesson in Natural History’ In his genial way he proceeded to say (Forgetting all laws of propriety, And that giving instruction, without introduction, Would have caused quite a thrill in Society), ‘As to temper the Jubjub’s a desperate bird, Since it lives in perpetual passion: Its taste in costume is entirely absurd — It is ages ahead of the fashion: But it knows any friend it has met once before, It never will look at a bribe: And in charity–meetings it stands at the door, And collects — though it does not subscribe. Its flavor when cooked is more exquisite far Than mutton, or oysters, or eggs: (Some think it keeps best in an ivory jar, And some, in mahogany kegs.) You boil it in sawdust: you salt it in glue: You condense it with locusts and tape’ Still keeping one principal object in view — To preserve its symmetrical shape.’ The Butcher would gladly have talked till next day, But he felt that the Lesson must end, And he wept with delight in attempting to say He considered the Beaver his friend: While the Beaver confessed, with affectionate looks More eloquent even than tears, It had learnt in ten minutes far more than all books Would have taught it in seventy years. They returned hand–in–hand, and the Bellman, unmanned (For a moment) with noble emotion, Said This amply repays all the wearisome days We have spent on the billowy ocean!’ Such friends, as the Beaver and Butcher became, Have seldom if ever been known; In winter or summer, ‘twas always the same — You could never meet either alone. And when quarrels arose — as one frequently finds Quarrels will, spite of every endeavour — The song of the Jubjub recurred to their minds, And cemented their friendship forever! Fit the Sixth THE BARRISTER’S DREAM They sought it with thimbles, they sought it with care; They pursued it with forks and hope; They threatened its life with a railway—share; They charmed it with smiles and soap. But the Barrister, weary of proving in vain That the Beaver’s lace—making is wrong, Fell asleep, and in dreams saw the creature quite plain That his fancy had dwelt on so long. He dreamt that he stood in a shadowy Court, Where the Snark, with a glass in its eye, Dressed in gown, bands, and wig, was defending a pig On the charge of deserting its sty. The Witnesses proved, without error or flaw, That the sty was deserted when found: And the Judge kept explaining the state of the law In a soft under—current of sound. The indictment had never been clearly expressed, And it seemed that the Snark had begun, And had spoken three hours, before any one guessed What the pig was supposed to have done. The Jury had each formed a different view (Long before the indictment was read) And they all spoke at once, so that none of them knew One word that the others had said. „You must know —’ said the Judge— but the Snark exclaimed ‘Fudge1 That statute is obsolete quite! Let me tell you, my friends, the whole question depends On an ancient manorial right. In the matter of Treason the pig would appear To have aided but scarcely abetted: While the charge of Insolvency fails, it is clear, If you grant the plea „never indebted.” The fact of Desertion I will not dispute: But its guilt, as I trust, is removed (So far as relates to the costs of this suit) By the Alibi which has been proved. My poor client’s fate now depends on your votes.’ Here the speaker sat down in his place, An directed the Judge to refer to his notes And briefly to sum up the case. But the Judge said he never had summed up before; So the Snark undertook it instead, And summed it so well that it came to far more Than the Witnesses ever had said! When the verdict was called for, the Jury declined, As the word was so puzzling to spell; But they ventured to hope that the Snark wouldn’t mind Undertaking that duty as well. So the Snark found the verdict, although, as it owned, It was spent with the toils of the day: When it said the word ‘GUILTY!’ the Jury all groaned And some of them fainted away. Then the Snark pronounced sentence, the Judge being quite Too nervous to utter a word: When it rose to its feet, there was silence like night, And the fall of a pin might be heard. ‘Transportaton for life,’ was the sentence it gave, ‘And then to be fined forty pound.’ The Jury all cheered, though the Judge said he feared That the phrase was not legally sound. But their wild exultation was suddenly checked When the jailer informed them, with tears, Such a sentence would have not the slightest effect, As the pig had been dead for some years. The Judge left the Court, looking deeply disgusted But the Snark, though a little aghast, As the lawyer to whom the defence was intrusted, Was bellowing on to the last. Thus the Bamster dreamed, while the bellowing seemed To grow every moment more clear: Till he woke to the knell of a furious bell, Which the Bellman rang close at his ear. Fit the Seventh THE BANKER’S FATE They sought it with thimbles, they sought it with care; They pursued it with forks and hope; They threatened its life with a railway—share; They charmed it with smiles and soap. And the Banker, inspired by a courage so new It was matter for general remark, Rushed madly ahead and was lost to their view In his zeal to discover the Snark. But while he was seeking with thimbles and care, A Bandersnatch swiftly drew nigh And grabbed at the Banker, who shrieked in despair, For he knew it was useless to fly. He offered large discount — he offered a cheque (Drawn ‘to bearer’) for seven—pounds—ten: But the Bandersnatch merely extended its neck And grabbed at the Banker again. Without rest or pause — while those frumious jaws Went savagely snapping around — He skipped and he hopped, and he floundered and flopped, Till fainting he fell to the ground. The Bandersnatch fled as the others appeared Led on by that fear–stricken yell: And the Bellman remarked ‘It is just as I feared!’ And solemnly tolled on his bell. He was black in the face, and they scarcely could trace The least likeness to what he had been: While so great was his fright that his waistcoat turned white — A wonderful thing to be seen1 To the horror of all who were present that day, He uprose in full evening dress, And with senseless grimaces endeavoured to say What his tongue could no longer express. Down he sank in a chair — ran his hands through his hair — And chanted in mimsiest tones Words whose utter inanity proved his insanity, While he rattled a couple of bones. ‘Leave him here to his fate — it is getting so late!’ The Bellman exclaimed in a fright. ‘We have lost half the day. Any further delay, And we sha’n’t catch a Snark before night!’ Fit the Eighth THE VANISHING They sought it with thimbles, they sought it with care; They pursued it with forks and hope; They threatened its life with a railway—share; They charmed it with smiles and soap. They shuddered to think that the chase might fail, And the Beaver, excited at last, Went bounding along on the tip of its tail, For the daylight was nearly past. „There is Thingumbob shouting!’ the Bellman said. ‘He is shouting like mad, only hark! He is waving his hands, he is wagging his head, He has certainly found a Snark!’ They gazed in delight, while the Butcher exclaimed ‘He was always a desperate wag!’ They beheld him — their Baker — their hero unnamed — On the top of a neighbouring crag, Erect and sublime, for one moment of time, In the next, that wild figure they saw (As if stung by a spasm) plunge into a chasm, While they waited and listened in awe. ‘It’s a Snark!’ was the sound that first came to their ears, And seemed almost too good to be true. Then followed a torrent of laughter and cheers: Then the ominous words ‘It’s a Boo — — —’ Then, silence. Some fancied they heard in the air A weary and wandering sigh That sounded like ‘— — — jum!’ but the others declare It was only a breeze that went by. They hunted till darkness came on, but they found Not a button, or feather, or mark, By which they could tell that they stood on the ground Where the Baker had met with the Snark. In the midst of the word he was trying to say, In the midst of his laughter and glee, He had softly and suddenly vanished away — For the Snark was a Boojum, you see. ŁOWY NA SNARKA Męczarnia w ośmiu Konwulsjach Konwulsja Pierwsza: LĄDOWANIE Wytropimy tu Snarka!”, Bosman ozwał się żwawo, Wysadzając na brzeg swą załogę; Aby stóp nie zmoczyli, niósł ich sam, z wielką wprawą Łapiąc w garść włosy, kark, albo nogę. Wytropimy tu Snarka! Proszę: dwakroć wykrzyknąć Już zdołałem krzepiące to zdanie. Wytropimy tu Snarka! Wykrzyknąłem je trzykroć, A co trzykroć mówię, to się stanie.” Sprawdził listę załogi — każdy zdrów był i żywy: Barman, który w swej pieczy miał trunki, Popularny Baryton, Benedyktyn cierpliwy I Buchalter, co sprawdzał rachunki. Sprawny Biegły sądowy załagadzał ich spory; Bilardzista grą kusił po kątach, Ale Bankier (pracując za olbrzymie pobory) Trzymał wszystkim gotówkę na kontach. Był też Bóbr, który co dzień, zapatrzony w fal czuby, Szydełkował coś, tkwiąc przy bukszprycie; Bosman twierdził, że nieraz zbawił statek od zguby, Choć nie wiedział nikt, jak mianowicie. Wreszcie był tez osobnik, sławny z liczby przedmiotów, Których zabrać zapomniał ze sobą, A to: kijów golfowych, parasola, klejnotów, Nut, zegarka i skrzyń z garderobą Zapakował był w domu aż czterdzieści dwie skrzynie, Biorąc przykład z przezornych żeglarzy; Lecz ze skrzyń tych istnienia on był świadom jedynie — Cały bagaż pozostał na płazy. Miał na sobie na szczęście, kiedy tracił to wszystko, Siedem palt i kaloszy trzy pary; Gorzej, ze nie pamiętał, jak brzmi jego nazwisko Oraz jakie są jego zamiary. Reagował na okrzyk „Hejże!” (znany tez w brzmieniu „Hejże hola!”), „Parbleu!” lub „Wciórności!”, Na dźwięk słów „Ty, jak ci tam!”, „Panie kolego!”, „Gieniu!”, „Rybko!” albo „Ozdobo ludzkości!” Marynarska — więc skłonna do dosadnych słów — wiara Nazywała go zaś dodatkowo „Bubu”, „Skaranie boskie”, „Inteligent”, „Fujara”, Lub „Ten, co ma nie tego cóś z głową”. „Choć ma umysł idioty, powierzchowność łamagi”, Bosman wtrącać się zwykł w te pogwarki, „Jednak nikt nie odmówi mu szaleńczej odwagi: Tego trzeba nam w łowach na Snarki! Bubu nieraz już wdał się w pojedynek na chichot Z hieną, w każdej zwycięski potyczce, I z niedźwiedziem próbował się — zupełny Don Kichot! — W pchnięciu kulą i w skoku o tyczce.” (Bosman przy tym przemilczał fakt zaiste mniej chlubny: Choć się podał za speca od Bułek, Bubu umiał piec tylko i wyłącznie Tort Ślubny — Prowadziło to w Ślepy Zaułek.) Wspomnę jeszcze z załogi — choć Czytelnik już sarka — Ostatniego, matoła na oko, Lecz ze w głowie miał stale jedną myśl. „Dopaść Snarka!”, Bosman cenił go nader wysoko. W punkcie „Fach” podał: „Biolog”; lecz gdy statek pruł morze Dobry tydzień, uściślił ponuro: ;Badacz Budowy Bobrów”. Bosman jęknął: „O Boże”, Jakby jemu grożono torturą, I zatkało go z trwogi; wreszcie, głos dobywając Z krtani, odrzekł, że ma na pokładzie Bobry w liczbie jednego, lękliwego jak zając, I śmierć jego wyklucza w zasadzie. Bóbr przypadkiem podsłyszał to „w zasadzie” i z karkiem Pochylonym, wzburzony szalenie, Załkał, że czar swój traci cała pogoń za Snarkiem Przez to jedno przykre zaskoczenie! Tu podkreślił stanowczo, że dla dobra sztuk, nauk Oraz Bobrów jest może wskazanem, Aby Biolog popłynął innym statkiem. „Dwu załóg Nie mam, zresztą — niezgodne to z planem”, Uciął Bosman. „Wiesz, Bobrze, z wieloletniej praktyki: Nawigacja — rzecz trudna; gdy statki Dwa są, jeden z reguły zbłądzi w stronę Arktyki, Drugi — Azji; znam takie wypadki.” Cóż zostało Bobrowi? Pozostało mu jeno Kamizelkę skalpeloodporną Nabyć, przy czym pocieszał się przystępną jej ceną Oraz linią klap całkiem wytworną; Ubezpieczył się także dość wysoko, na życie I (słuchając Bankiera porady) Również na okoliczność Szkód, w Pszenicy lub w Życie Poczynionych przez Lawę lub Grady. Mimo to — zawsze odtąd, widząc się na pokładzie Z głuchy lęk w nim budzącym Badaczem, Bóbr nie witał się, woląc, wbrew swej zwykłej ogładzie, Przemknąć Bokiem, Chyłkiem i Cichaczem. Konwulsja Druga: MOWA BOSMANA O Bosmanie natomiast każdy piał pod niebiosa: Tyle myśli poważnych i słusznych! To prezencja i wzięcie1 Ten dojrzały wdzięk nosa! Ten stanowczy kształt małżowin usznych! Bosman kupił był najpierw dużą mapę, co morze Przedstawiała, a lądu — ni śladu; Rad był każdy z załogi, ze sens dostrzec w tym może Już po pięciu godzinach wykładu. „Jaki wniosek wynika z faktu, ze spod Równika Trudno dostrzec Biegun jako taki?” — Pytał Bosman słuchaczy; na to chór ich prostaczy: „Ze to tylko Umowne są Znaki!” I aż w dłonie klaskali— „Mapy w tej czy w tej skali Zawsze mylą: tu cypel, tam wyspa, Tam znów parę atoli — nasza mapa atoli Jest najlepsza, bo pusta i czysta!” Było to czarujące; lecz mijały miesiące — Statek trząsł się od szeptów i sprzeczek; Bosman czas zbyt już długi trudną sztukę żeglugi Utożsamiał z dzwonieniem w dzwoneczek. Gdy wydawał komendy, były w nich jawne błędy, Chociaż grzmiał jak zakrystian w zakrystii: „Trochę w lewo sterbortem, cała naprzód bakbortem!” Cóż mógł sternik jęknąć prócz „Sapristi!…”? Raz pomylił dziób z rufą i tłumaczył: „W klimacie Tropikalnym — to częsty fenomen: Statek, jak mówią, ‘snarknął’; co to znaczy, pytacie? Jedno pewne: jest to jakiś omen.” Głównym zaś niedostatkiem było to, ze się statkiem Nie dawało wręcz płynąć, ponieważ Gdy wiatr zawiał z ukosa, Bosman wzywał matrosa’ ,Maszty rąb i opierać się me waz!” Lecz wyrwani z łap fali, w końcu wylądowali Z całym kramem aktówek i waliz, Niezbyt wprawdzie czupurni: pejzaż urwisk i turni Nie zachęcał do bliższych analiz. Bosman, czując markotność — czuły był jak antena! — By wróciła otucha wesoła, Opowiedział anegdot parę z życia M. Twaina, M. Anioła oraz G.B. Shawa. Nalał grogu po stopce, wzrokiem musnął fal grzywy, Rzekł załodze, by siadła na plaży, I nikt nie mógł nie przyznać, że miał wygląd nobliwy, Gdy przemawiał do grona żeglarzy. „Przyjaciele, Rzymianie, hej, użyczcie mi uszu!” (Wiedział, ze im cytaty nie obce; Jakoż tłumek natychmiast nabrał znów animuszu, A on nalał im znowu po stopce.) „Długie trwała miesiące, długie trwała tygodnie (Miesiąc ma tych ostatnich aż cztery) Droga; ale — choć trudno myśleć o tym pogodnie — Nie dopadliśmy Snarka–przechery! Wiele trwała tygodni, wiele dni trwała droga (Tydzień liczy dni siedem dokładnie), Lecz ryj Snarka, ta wizja upragniona i błoga, W dalszym ciągu tkwi w mule gdzieś na dnie! Dziś każdego więc zucha wzywam: niechaj wysłucha I w pamięci wpisze zakamarki Wykład mój (po raz setny go powtarzam, bo świetny): ‘Po Czym Poznać Autentyczne Snarki?’ Pięć jest cech, które w każdym Snarku znajdziesz w komplecie: Pierwsza — smak, niezbyt słony, lecz ostry, Trochę tez przydymiony, jak dźwięk grany na flecie, Lub szeptane w krypcie paternostry. Druga: zwyczaj wstawania późno, zwłaszcza we wtorki. W słowie ‘późno’ nie ma krzty przesady: Snark śniadania je wtedy, kiedy my — podwieczorki, A dzień później niż my — je obiady. Trzecia: wolna reakcja na żart albo facecję. Kiedy ktoś ryzykuje takową, Snark wydaje westchnienie, jakby pragnął nam rzec: ‘Je— śli coś pojmę, uśmieję się zdrowo.’ Czwarta: słabość do kabin kąpielowych. Gdy bywa, Że ich braknie, jest bliski histerii: Jego zdaniem kabina — teza to dość wątpliwa — Jest ozdobą nadmorskiej scenerii. Cecha piąta: ambicja. Ale tu komentarze Są zbyteczne, więc dodam na koniec Parę słów o wyglądzie. Różne są egzemplarze: Upierzone, śliskie jak zaskroniec, Z parą wąsów; potrafią drapać, gryźć; z drugiej strony, Dla człowieka źródłem zagrożenia Jest jedynie Snark typu Bądzioł…” — Urwał, speszony: Bubu właśnie zemdlał z przerażenia. Konwulsja Trzecia: OPOWIEŚĆ BUBU O, cucili go ćwikłą — i cucili małmazją — I cucili okrzykiem: „O, zebry!…” — I cucili musztardą — i cucili perswazją — I pisemnym zadaniem z algebry! Kiedy Bubu siadł wreszcie i odzyskał dar mowy, Rzekł: „Ujawnię wam coś bez osłonek…”; Bosman „Cisza!” zawołał, wykonując nerwowy Gest sięgnięcia po słynny swój dzwonek. Cisza, gęstsza od masła! Nawet mysz nie zawrzasła, Tylko jęk niósł się w dal jak wiatr halny, Gdy bez zbędnych formułek wkroczył Ekspert od Bułek Prosto w mrok pre– lub post–dyluwialny: Ojcu swemu i matce przyjście na świat w ich chatce Zawdzięczałem…’” — Tu Bosman zakwili: „Opuść to! Gdy się zmierzchnie, Snark natychmiast stąd pierzchnie: Do stracenia nie mamy ni chwili!” „Lat opuszczam czterdzieści”, głosem pełnym boleści Odparł Bubu, „przechodząc do nocy, Gdym otrzymał telegram: ‘BÓJ ZE SNARKIEM STOP PRZEGRAM BEZ TWEJ BUBU BEZCENNEJ POMOCY STOP LUDZKOŚĆ STOP W ZASTĘPSTWIE — BOSMAN.’ Otóż W następstwie Tej depeszy mój wujek Teofil…” Bosman przerwał znów, gniewny: „Wujek czy inny krewny, Streszczaj się, bo odkształcę ci profil!” „Otóż wujek rzekł: ‘Snarka, całkiem tak jak kanarka, Można łatwo oswoić, bydlaka: Chociaż bestią jest krewką — gdy go karmić marchewką, Będzie służył nam w funkcji wieszaka; Łowców znajdzie go garstka przy użyciu Naparstka, Można szczuć go Widelcem lub Pechem, Straszyć Życia Utratą albo Dóbr Konfiskatą, Wabić Mydłem i Wdzięcznym Uśmiechem…’—” („Tak!”, znów Bosman zakrzyknął — choć tym razem w nawiasie — Że aż pękła mu w szwach marynarka: »To mi zawsze mówiono, kiedym sam w swoim czasie Szukał rad w kwestii łowów na Snarkal”) ‘…Ale, och, mój siostrzeńcze — włosie, z trwogi się me jez1 — Biada, jeśli Snark będzie Bądziołem! Wtedy bowiem znienacka znikniesz i się rozwiejesz, I rozstaniesz z tym ziemskim padołem!’ O to właśnie, to właśnie, owe słowa wujaszka (Zwłaszcza słowo ‘padołem’ złowieszcze) powodują do dzisiaj, że aż pęka mi czaszka, Gdy ją lęk bierze w macki lub w kleszcze! O, to właśnie, to właśnie.. „ — „Znamy słowa te piękne”, Przerwał Bosman, ,,więc dosyć już może…” Bubu na to: „Przepraszam, ale raz jeszcze jęknę: O, tym właśnie, tym właśnie się trwożę! Co noc śnię bój ze Snarkiem, w którym, głową i karkiem Ryzykując, poskramiam bydlaka: Chociaż bestią jest krewką, wnet go karmię marchewką I używam go w funkcji wieszaka; Ale jedna przede mną czarna otchłań wciąż zieje: Wizja dnia, w którym spotkam Bądzioła: Wtedy bowiem znienacka zniknę i się rozwieję — Perspektywa nie całkiem wesoła!” Konwulsja Czwarta: ŁOWY Bosman popadł w stan glątwy, z warg płynęły mu klątwy: „Ech, tragiczne Przeznaczeń wiraże1 Dziwną jest to manierą: ostrzec łowców dopiero Gdy Snark w progu, ze tak się wyrażę! Możesz śmiało nam wierzyć’ współczujemy ci przeżyć Typu Lęki, Złe Sny i te sprawy — Ale, zacne pacholę, czemuś nic o Bądziole Nie rzekł nam przed podjęciem wyprawy? Dziwną jest to manierą: ostrzec łowców dopiero .. — O, pardon, raz już był ten komentarz.” Bubu — anioł, nie człowiek — łzą osrebrzył brzeg powiek I rzekł: „Jak to, więc nic nie pamiętasz? Oskarż mnie o morderstwa — popieranie harcerstwa — (Każdy miewa słabostki i wady): Ale Rzeczy Istotę kryć pod Fałszu Pozłotę — Nie, wśród zbrodni mych nie masz tej zdrady! Toż wam wszystko jak dziecku wyłożyłem po szwedzku, Persku, chińsku, hebrajsku, suahili, Choć — przyznaję — w niewiedzy, ze szanowni koledzy Z tych języków żadnym nie mówili.” „Ha!”, odezwał się Bosman, który chwilę stał niemy I z opadłą jak zwiędły liść szczęką: „Ha, ze jeszcze raz jęknę! Lecz, gdy już rozumiemy, Co się stało, połóżmy kres jękom. Dokończenie mej mowy”, dodał, „drodzy słuchacze, Usłyszycie, gdy znajdę czas na nie; Ale dziś, po raz któryś i z naciskiem zaznaczę, Snark to nasze naczelne zadanie! Znajdzie go nasza garstka przy użyciu Naparstka, Będziem szczuć go Widelcem lub Pechem, Straszyć Życia Utratą albo Dóbr Konfiskatą, Wabić Mydłem i Wdzięcznym Uśmiechem! Każdy bowiem typowy Snark, prócz innych swych szpetot, Przed kontaktem z ludzkością się wzbrania: Wszelkich trzeba więc znanych — i nieznanych tez — metod Użyć, jeśli się dopaść chce drania! Anglia od swoich synów… — o nie, wargo, nie wymów Tej banalnej, choć wzniosłej, maksymy; Lepiej, mężni żeglarze, rozpakujcie bagaże, I sprzęt w dłoń, bowiem wnet wyruszymy!” Bankier zaraz rozmienił trochę funtów i marek, I podpisał dwa czeki in blanco, Bubu szczotką usunął pyłki z klap marynarek, Przystrzygł baczki, posilił się grzanką; Benedyktyn cierpliwie ostrzył szpadel osełką, Barman koktajl lał w czeluść manierek; Jeden Bóbr zdał się obcy tym zamętom i zgiełkom, Szydełkując kolejny sweterek. Nadaremnie chciał Biegły, używając to cegły, To kodeksu (miał cały ich kredens), Wbić Bobrowi do głowy fakt, ze ścieg szydełkowy Może nieraz stanowić Precedens. Popularny Baryton, prężąc ciało jak pyton, Ćwiczył trudny tryl w ,,Ave Maria”; Bilardzista stał niemy i dłoń drżała mu z tremy, Gdy tarł kredą swój nos zamiast kija. Biolog wreszcie przyodział się w odświętny samodział Plus zabocik z koronki i mankiet, I lękową psychozę pod buńczuczną krył pozę: „Jest mi tak, jakbym iść miał na bankiet! Jednym tylko szkopułem trochę, przyznam, się strułem: Czy mam prawo brać udział w zabawie I do Snarka iść w gości? Nie mam wszak przyjemności Znać go!” Bosman rzekł: „Ja cię przedstawię.” Bóbr ze śmiechu aż z ławki zleciał w ataku czkawki: To ci śmiałkiem był Bobrzy Anatom! Nawet Bubu, choć z trudem (graniczyło to z cudem), Żart zrozumiał i rżał z aprobatą. „Bądź mężczyzną!”, zawołał Bosman, karcąc spojrzeniem Łkającego już niemal Biologa. »W walce z ptakiem Dziupdziupem, desperackim stworzeniem, Każda dłoń nam potrzebna i noga!” Konwulsja Piąta: DOKSZTAŁCANIE BOBRA I tropiła go garstka przy użyciu Naparstka, Szczując stwora Widelcem lub Pechem, Strasząc Życia Utratą albo Dóbr Konfiskatą, Wabiąc Mydłem i Wdzięcznym Uśmiechem! Biolog, myśląc zawzięcie, powziął w pewnym momencie Plan pod nazwą Kryptonim „Kryptonim”: Założenie jedyne — zboczyć w pustą kotlinę, Wspomóc bój moralnie, wrócić po nim. Lecz olśniło i Bobra, ze strategia to dobra — Poprzeć z dala bój, w tejże kotlinie: Gdy na jednej ze ścieżek zeszli się, żaden nie rzekł, Że drugiego uważa za świnię, Podczas gdy on sam myśli o Pospólnej Korzyści I o Chwale, co Będzie Udziałem; Obaj, choć rozeźleni, jako dwaj dżentelmeni Udawali: „Ja nic nie widziałem”. Lecz kotlina ciaśniała w coraz węższej wzgórz ramie, Zmrok był zimny jak zupa z konserwy: W końcu obaj musieli dalej iść ramię w ramię — Trochę im to działało na nerwy. Wtem pisk ostry, wysoki rozdarł drżące obłoki, Jakby Strach seplenił: „Szmiesz czosz gadacz?!…”; Bóbr bladością złowrogą okrył się aż po ogon I zzieleniał nawet Bobrów Badacz. Wspomniał lata dzieciństwa, czas tak błogi, tak tchnący Szczęściem, ślepy na zło niby wzrok ciem’ Ten sam pisk brzmiał tak wstrętnie, kiedy belfer niechcący O tablicę zazgrzytał paznokciem! To głos ptaka Dziupdziupa’’’, skomentował znienacka „Jakby rzekł tu nasz Bosman:’” — w chłopinie Minio strachu budziła się brawura junacka — „Wygłosiłem raz swoją opinię. To głos ptaka Dziupdziupa! Drugi raz. Dalej, Bobrze, Rachuj, choćbyś miał przy tym czuć przykrość: To głos ptaka Dziupdziupa! Prawdy tej dowiódł dobrze Już sam fakt, żem objawił ją trzykroć.” Bóbr rachował z początku, wyszczerzeniem siekaczy Dając znak, ze mu czas miło leci; Ale upadł na duchu oraz na dno rozpaczy, Kiedy fraza zabrzmiała raz trzeci. Nie nadążał z liczeniem — na nic wszelki wysiłek! Brnął jak wóz, gdy oklei mu oś lep, I mógł teraz już tylko, przy ryzyku omyłek, Dręczyć mózg Kalkulacją na oślep. „Dodać dwa do jednego —jeśli jest to możliwe, Skoro są w liczbie palców i kciuki!”, Rzekł i wspomniał ze łzami młode lata szczęśliwe, Gdy się migał od wszelkiej nauki. „Można rzecz tę wykonać”, Biolog przerwał mu lament, „Trzeba nawet,” podkreślił kursywą, „Wykonamy więc rzecz tę! Przynieś papier, atrament, Byle w dobrym gatunku, a żywo!” Bóbr mu komplet biurkowy przyniósł (papier, bibularz, Pióro, ramka na zdjęcie, kałamarz): Mrok, pełen dziwnych stworów, gęstniał wokół jak gulasz, Jakby szydząc: „Ha, czeka was blamaz!” Biolog nic nie dostrzegał, gdyż na kartkach aż pięciu Wypisywał oburącz symbole, A zarazem objaśniał w popularnym ujęciu (Bóbr zaś marszczył brwi w ciężkim mozole): Biorąc Trzy, jako obiekt kalkulacji dość stały, Aby mógł być przedmiotem obróbki, Dodajemy wpierw Siedem, potem Dziesięć, przez cały Czas stosując Nawiasy i Słupki; Sumę mnożąc przez Tysiąc minus Osiem, iloczyn Przez Dziewięćset Dziewięćdziesiąt Dwa dzie– limy — od tego odjąć Siedemnaście — o! — po czym Mamy ścisły Rezultat, w zasadzie. Mógłbym tu, dalsze perły sypiąc tak przed ryj tłumu, Oprzeć całą rzecz o Teoremat, Gdybym miał trochę czasu, a ty trochę rozumu — Lecz na razie lepiej zmieńmy temat. Przy liczeniu tem całem wgląd mistyczny zyskałem W sens istnienia, ba, w Absolut prawie — I za chwilę, bez dopłat, przyrodniczy ci dokład (Że tak powiem z rosyjska) przedstawię.” Dalej więc Bobra kształcił (choć czynnością tą gwałcił Podstawowe prawo Etykiety: Ucz najdziksze Bizony — gdyś im nie przedstawiony, Nietakt gorszy niż brudne mankiety): „Temperament Dziupdziupa jeden termin — ‘desperat’ — Opisuje całkiem doskonale; Tak go bowiem zniesmacza monotonny dni kierat, Ze bez przerwy jest w furii i w szale. Ubiór? — zgroza: wyprzedza modę o pięć stuleci; Z drugiej strony, nie bierze łapówek, Znajomego rozpozna, spyta się, jak mu leci, Od przyimka odróżnia przysłówek. Co do smaku, wystarczy ugotować go z solą — Zakasuje jagnięta i małże. Przechowywać — w słoikach, choć są tacy, co wolą W beczkach oraz właściwej im aurze. Zapiekany w trocinach, peklowany w maladze, Czy z szarańczą, w postaci pulpetu — Zawsze smaczny, jeżeli jedno mieć na uwadze: Zachowanie symetrii szkieletu.” Biolog byłby tak chętnie prawił aż do pojutrza, Ale poczuł, że mu się udziela Nastrój tej długiej lekcji (czyliż mogła być krótsza?): „Bobrze”, rzekł, „w tobie mam przyjaciela!” Na co Bóbr, promieniejąc i spojrzeniem go darząc, W którym zachwyt trwał w stanie perfekcji: „Gdzież, kiedyż w mózgu Bobra więcej wzbudzić się da żądz Wiedzy, niżeś ty wzbudził w tej lekcji?” Splótłszy dłonie, wrócili; i sam Bosman w tej chwili, Łzą niemęską zrosiwszy podbródek, Rzekł: „Zjawiskiem tak rządkiem świat nam płaci z naddatkiem Za nasz trud oraz zacność pobudek!” O, glob nie znal przyjaźni jak ta, która złączyła Bobra z jego Badaczem; podobno Nigdy — czy upał prażył, czy zawieja w głos wyła — Nikt ich odtąd nie widział osobno. A gdy starli się — nieraz wda się człowiek z człowiekiem (Albo bobrem) w spór, aż skrą się skrzy jaźń! — Głos Dziupdziupa, w pamięci wskrzeszon, wstrętnym swym skrzekiem Cementował na zawsze ich przyjaźń! Konwulsja Szósta: SEN BIEGŁEGO I tropiła go garstka przy użyciu Naparstka, Szczując stwora Widelcem lub Pechem, Strasząc Życia Utratą albo Dóbr Konfiskatą, Wabiąc Mydłem i Wdzięcznym Uśmiechem! Ale Biegły, zmęczony już wbijaniem w łeb bobrzy, Że szydełko niezgodne jest z prawem, Zasnął i śnił, ze stoi oko w oko z tym obrzy— dliwcem, który wciąż zwodził obławę. Śniła mu się sądowa sala, ciemna, ponura: Snark (peruka, toga, lśniący trzewik) Właśnie z wielkim patosem bronił pewnego knura Przed zarzutem niedbania o chlewik. Świadek — który swą rolę widać na blachę wykuł — Zeznał, że to sam chlew nie dbał o się; Sędzia ciągle przytaczał odpowiedni artykuł, Sapiąc, jakby polipy miał w nosie. Było całkiem niejasne, o co prokuratura Ma właściwie pretensję do wieprza, I po czterech godzinach mowy Snarka (tortura) Sytuacja nie była nic lepsza. Zanim akt oskarżenia odczytano w ogóle, Już na ławie przysięgłych zapadła Zgoda, którą by można ująć w zwięzłej formule: Precz z podwyżką cen boczku i sadła! „Przypominam…”, zasapał sędzia, na co Snark w zapał Wpadł i ryknął: „Furda paragrafy! Stracił ważność artykuł — ten zmurszały fascykuł To rzecz z czasów sułtana Mustafy! Twierdzę, ze zarzut Zbrodni Stanu już od tygodni Nie stosuje się do chlewnej trzody; Co do Tuszy, Bankructwa, Moralnego Paskudztwa I Gry W Karty — to gdzież są dowody? Co do Niechlujstwa wreszcie — klient mój już w areszcie Stał się innym wieprzem, ze tak powiem: Wina duszę mu gniotła tak, ze Ścierka i Miotła Wiszą odtąd nad jego wezgłowiem. Czy knur wróci na łono swej rodziny, parafii? Jego los w waszych rękach!” Tu zaraz Zwrócił się do Sędziego, aby, jeśli potrafi I nie wdepnie znów w jakiś ambaras, Dał instrukcje przysięgłym. Sędzia sapnął w popłochu: „Ja? Właściwie, nie wiem… Niech pan powie!” Snark wyręczył go sprawnie, przekręcając po trochu Wszystko, co już zeznali Świadkowie. Gdy rzekł Woźny Przysięgłym, ze Sąd czeka na Werdykt, Rzekli chórem: „Nam też się nie śpieszy”; Widząc ich indolencję, Snark znów chwycił za ster, dykt– ując zwięzły tekst Gończej Depeszy. Sprowadzony pod strażą, Werdykt przyznał, ze trochę Zmęczył się i chciał zażyć kąpieli; Mimo to wyrzekł „WINNY!”, co Sąd przyjął ze szlochem A niektórzy Przysięgli zemdleli. Snark znów musiał wyręczać spłakanego Sędziego: Ani szmer nie pozostał z rwetesu, Kiedy, gromko wezwany, Wyrok wstał z kąta, gdzie go Posadzono w pierwszy dzień procesu. „Dożywotnie zesłanie, po czym grzywna i chłosta”: Gdy przebrzmiały Przysięgłych wiwaty, Sędzia rzekł tylko: „Brawo, choć nie będzie to prosta Rzecz, rozłożyć to wszystko na raty.” Ale aplauz ścichł nagle, jakbyś w trumnę wbił ćwiek tu, Gdy konwojent, przystojny dość Mulat, Załkał, ze wyrok nie ma legalnego efektu, Wieprz albowiem nie żyje od dwu lat. Sędzia, zdegustowany, jęknął głośno: „I prowadź Tu rozprawę!”; Snark jednak do końca W podsądnego obronie nie przestawał gardłować, Jako, bądź co bądź, jego obrońca. Gdy tak Biegły sądowy śnił, rosnący ból głowy Czuł, jak gdyby ktoś tłukł w nią obuchem; Ocknął się: tym ponurym młotem był dzwonek, którym Bosman dawno już trząsł mu nad uchem. Konwulsja Siódma: LOS BANKIERA I tropiła go garstka przy użyciu Naparstka, Szczując stwora Widelcem lub Pechem, Strasząc Życia Utratą albo Dóbr Konfiskatą, Wabiąc Mydłem i Wdzięcznym Uśmiechem! Bankier — w nagłym porywie tak szaleńczej odwagi, Że wzbudziło to moc komentarzy — Ruszył w wysokopienne, rozszumiałe szparagi: Bór, gdzie Snark nieraz ślepia rozjarzy. Lecz gdy tropił go, w gąszczu niewidoczny dla oka, To metodą Naparstka, to Sieczki — Rozwścieczony stwór Brutrwiel z nagła spadł i z wysoka; Bankier kwiknął: nie było ucieczki. Oferował mu zniżkę i podsuwał mu czeki (W tym na sumę aż 7.40): Brutrwiel mrużył swe charakterystyczne powieki, Jakby mierzył, czy w brzuchu go zmieści. Groza, rozpacz, udręka! Gdy Brutrwiela paszczęka, Kłapiąc dziko, groziła uszczerbkiem, Bankier, stojąc na baczność, próżno wzywał Opatrzność, Brzmieniem głosu coraz bardziej cierpkiem. W końcu zemdlał i upadł; lecz kwik stał się sygnałem Towarzyszom; ich sznur się wyłonił Spoza pni szparagowych. „Przed tym was przestrzegałem!”, Wskazał Bosman i dzwonkiem zadzwonił. Bankier sczerniał na twarzy, ze aż jęk z warg żeglarzy Rwał się: „Gdzież jest nasz druh–świszczypała?” Osobliwość w tym wielka była, ze kamizelka Całkiem na nim ze strachu zbielała! Ku żałości tych, którzy otoczyli go kołem, Wstał w smokingu, tragiczny jak Decjusz — I, twarz krzywiąc grymasem, usiłował z mozołem Rzec coś, czego dźwięk słów nie mógł rzec już. Wreszcie opadł na tapczan —jakby jęknąć chciał „Patrz pan”, Zmierzwił włos — po czym głosem Ofelii Tekst tak głupi zaśpiewał, ze się nikt nie spodziewał; Szczękał przy tym w takt parą piszczeli. „Złóżcie go tam, pod szparag — czas, jak mówią, nie szarak, Ale późno już!”, Bosman rzekł z mocą. „Klepsydro, porę zmierz — ha! Toż to właśnie się zmierzcha: Jak tu Snarka wytropić przed nocą?” Konwulsja Ósma: ZNIKNIĘCIE I tropiła go garstka przy użyciu Naparstka, Szczując stwora Widelcem lub Pechem, Strasząc Życia Utratą albo Dóbr Konfiskatą, Wabiąc Mydłem i Wdzięcznym Uśmiechem! Drżeli na myśl, że wkrótce ciemność przerwie pogonie; Bóbr, wbrew swojej spokojnej naturze, Podskakiwał co chwilę na swym bobrzym ogonie, Niecierpliwie piszcząc: „Nuże! Nuże!” Nagle Bosman dał znak: „Tss!” — wsłuchał się— „Tak, to Bubu! Drze się jak opętana poczwarka! Macha pewnie rękami, zwłaszcza wyżej przegubu, Wzywa nas: ‘Wytropiłem wam Snarka!’…” Wśród ogólnej euforii Biolog krzyknął „Ja czułek — Błąd drukarski, przepraszam — Ja czułe??? Zawsze, ze to bohater, choć nie umiał piec bułek!” — Tu szloch wstrząsnął ich zżytym ogółem, Lecz wtem oczy ich tkliwie na skalistym masywie Postać Bubu dostrzegły w oddali — Stał — stał — ha, cóż to? — w przepaść, jakby nie mógł w nią nie paść, Padł — i w zgrozie zdrętwiali czekali. „Tak, to Snark!”, okrzyk nagły rozdarł słuch ich napięty; Francuz rzekłby tu: Non, c’est trop bon! Potem — śmiechu, wiwatów chaotyczne fragmenty; Potem — jęk złowieszczy: „Nie, to Bą… — — —”; Wreszcie — cisza. Niektórzy z nich twierdzili, ze w wichrze Usłyszeli lecące w przestrzenie Echo „— — —. Dzioł!”, co wracało, coraz cichsze i cichsze; Inni pewni byli: „To złudzenie.” Aż do zmroku tropili, ale jak kamień w wodę — Ni krzty śladu, guzika, zegarka; Nie znaleźli niczego, co by było dowodem, Że to tu Bubu spotkał był Snarka. Znikł w pół słowa, w pół głoski, którą rzec miał nadzieję, Znikł z uśmiechem, z promiennym znikł czołem, Znikł, nie wiedząc, ze zniknie, ze się w próżnię rozwieje — Znikł — bo sęk w tym, że Snark był Bądziołem. W.S. GILBERT (1836–1911) ETIQUETTE ‘The Ballyshannon’ foundered off the coast of Cariboo, And down in fathoms many went the captain and the crew; Down went the owners — greedy men whom hope of gain allured: Oh, dry the starting tear, for they were heavily insured. Besides the captain and the mate, the owners and the crew, The passengers were also drowned, excepting only two: Young, Peter Gray, who tasted teas for Baker, Croop, and Co., And Somers, who from Eastern shores imported indigo. These passengers, by reason of their clinging to a mast, Upon a desert island were eventually cast. They hunted for their meals, as Alexander Selkirk used, But they couldn’t chat together — they had not been introduced. For Peter Gray, and Somers too, though certainly in trade, Were properly particular about the friends they made; And somehow thus they settled it without a word of mouth — That Gray should take the northern half, while Somers took the south. On Peter’s portion oysters grew — a delicacy rare, But oysters were the delicacy Peter couldn’t bear. On Somers’ side was turtle, on the shingle lying thick, Which Somers couldn’t eat, because it always make him sick. Gray gnashed his teeth with envy as he saw a mighty store Of turtle unmolested on his fellow—creature’s shore: The oysters at his feet aside impatiently he shoved, For turtle and his mother were the only things he loved. And Somers sighed in sorrow as he settled in the south, For the thought of Peter’s oysters brought the water to his mouth. He longed to lay him down upon the shelly bed, and stuff: He had often eaten oysters, but had never had enough. How they wished an introduction to each other they had had When on board ‘The Ballyshannon’! And it drove them nearly mad To think how very friendly with each other they might get, If it wasn’t for the arbitrary rule of etiquette! One day, when out a–hunting for the mus ridiculus Gray overheard his fellow–man soliloquising thus: ‘I wonder how the playmates of my youth are getting on, McConnell, S. B. Walters, Paddy Byles, and Robinson?’ These simple words made Peter as delighted as could be. Old chummies at the Charterhouse were Robinson and he! He walked straight up to Somers, then he turned extremely red, Hesitated, hummed and hawed a bit, then cleared his throat, and said: ‘I beg your pardon — pray forgive me, if I seem too bold, But you have breathed a name I knew familiarly of old. You spoke aloud of Robinson — I happened to be by — You know him?’ ‘Yes, extremely well.’ ‘Allow me — so do I!’ It was enough: they felt they could more sociably get on, For (ah, the magic of the fact!) they each knew Robinson! And Mr. Somers’ turtle was at Peter’s service quite, And Mr. Somers punished Peter’s oyster—beds all night. They soon became like brothers from community of wrongs: They wrote each other little odes and sang each other songs; They told each other anecdotes disparaging their wives; On several occasions, too, they saved each other’s lives. They felt quite melancholy when they parted for the night, And got up in the morning soon as ever it was light; Each other’s pleasant company they reckoned so upon, And all because it happened that they both knew Robinson! They lived for many years on that inhospitable shore, And day by day they learned to love each other more and more. At last, to their astonishment, on getting up one day, They saw a vessel anchored in the offing of the bay! To Peter an idea occurred. ‘Suppose we cross the main? So good an opportunity may not occur again.’ And Somers thought a minute, then ejaculated, ‘Done! I wonder how my business in the City’s getting on?’ ‘But stay,’ said Mr. Peter, ‘when in England, as you know, I earned a living tasting teas for Baker, Croop, and Co., I may be superseded — my employers think me dead!’ ‘Then come with me,’ said Somers, ‘and taste indigo instead.’ But all their plans were scattered in a moment when they found The vessel was a convict ship from Portland, outward bound! When a boat came off to fetch them, though they felt it very kind, To go on board they firmly but respectfully declined. As both the happy settlers roared with laughter at the joke, They recognised an unattractive fellow pulling stroke: ‘Twas Robinson — a convict, in an unbecoming frock! Condemned to seven years for misappropriating stock!!! They laughed no more, for Somers thought he had been rather rash In knowing one whose friend had misappropriated cash; And Peter thought a foolish tack he must have gone upon In making the acquaintance of a friend of Robinson. At first they didn’t quarrel very openly, I’ve heard; They nodded when they met, and now and then exchanged a word: The word grew rare, and rarer still the nodding of the head, And when they meet each other now, they cut each other dead. To allocate the island they agreed by word of mouth, And Peter takes the north again, and Somers takes the south; And Peter has the oysters, which he loathes with horror grim, And Somers has the turtle — turtle disagrees with him. ETYKIETA Gdy bryg „Ahoy” na rafy wpadł, gdzieś u wybrzeży Togo, Lojalnie poszedł z nim na dno kapitan wraz z załogą Plus sam armator, który też był wtedy na pokładzie (Dobrze ubezpieczony — strat nie poniósł więc w zasadzie). Prócz wymienionych, w głębie wód zapadło się niemało Zwyczajnych pasażerów; z tych — dwóch jednak ocalało: Gray, poważany jako spec od herbat degustacji, I Wood, importer chałwy, fig, daktyli i pistacji. Wczepionych w szczątki masztu, wiatr pędził ich porywisty, Aż żywioł rzucił ich na brzeg bezludnej całkiem wyspy. Lecz jak tu wspólnie szałas wznieść lub złowić coś w zieleni? Nie byli sobie — co za pech — wzajemnie przedstawieni! Zarówno bowiem Gray jak Wood zasadę tę świadomie Praktykowali: „Jeśli znać — to ludzi na poziomie!” Bez słowa zatem, tylko raz skinąwszy lekko głową, Gray wziął północną wyspy część, a Wood wziął południową. Na skałach, które zajął Gray, pieniły się ostrygi — Przysmak, po którym Gray się w mig udawał w rejs do Rygi; Na piaskach Wooda znowuż żółw na żółwiu leżał kupą — A niczym się nie brzydził Wood tak jak żółwiową zupą. I chociaż wiedział Gray, że jad zawiści to rzecz brzydka, Co chwilę popatrywał w dal, na żółwie współrozbitka; Ostrygi, które miał u stóp, obcasem półbucika Gniótł mściwie, a po nocach śnił, że żółwie żywcem łyka. W tym samym czasie głodny Wood na południowej plaży Czuł, że wyłącznie ostryg smak jest tym, co mu się marzy; Śnił, że mu tłoczą się do ust, ze wchłania ich tuziny — Bez widelczyka, nawet bez… tak, nawet bez cytryny! Gdy bryg odmęty jeszcze pruł z właściwą brygom gracją, Dlaczegóż sienie zajął nikt wzajemną prezentacją? O, zakwitłby na wyspie kwiat przyjaźni!… Lecz, niestety, Marzeniom o niej kładła kres bezduszność etykiety. Pewnego dnia, gdy głód go pchnął do prób łowienia myszy, Grayowi zdało się, że jęk Wooda opodal słyszy: „O, przyjaciele z młodych dni, co się jak sen prześniły — McConnell, S. B. Walters, Byles i Robinson, druh miły!” Omal zemdlony nie padł Gray, słysząc te słowa łzawe: Toż z Robinsonem kilka lat dzielił był szkolną ławę! Do Wooda zbliżył się więc wprost i, z licem zapłonionem, Odchrząknął, skłonił się i rzekł pełnym rezerwy tonem: „Wybaczy pan natrętność, lecz… Przypadkiem stałem blisko I usłyszałem z pańskich ust znajome mi nazwisko; ‘Robinson’ rzekł pan, ‘miły druh’… Czy może to być znak, że Zna go pan osobiście?” „Znam, i to od lat.” „Ja także!” To wystarczyło; przyjaźń w mig rozkwitła jak szalona, Gdyż (magia faktu!) każdy z nich znał dobrze Robinsona! Odtąd tez każdy Wooda żółw na Graya był usługi, A Wood do ostryg dostęp miał i żarł je jak dzień długi. Jak z bratem kochający brat, złączeni wspólną dolą, Śpiewali ody na swą cześć w duecie albo solo, Zwierzali sobie wzajem, co o żonach myślą skrycie, I ratowali — ba, nie raz! —jeden drugiemu życie. Z prawdziwym smutkiem w każdą noc późno się rozstawali — Aby się budzić, ledwie brzask różowy legł na fali, I gwarzyć znów swobodnie, choć zawsze w najlepszym tonie. Kto ich tak uszczęśliwił, kto? Ty jeden, Robinsonie! Minęło wiele szczęsnych lat na brzegach ich wysepki, Dzięki ostrygom Wood był zdrów, Gray dzięki żółwiom — krzepki, Aż kiedyś — tego żaden by nie zrządził losów strateg! — W zatoczce przyjaciele dwaj ujrzeli spory statek! „Nowa okazja”, rzecze Gray, „nieprędko się przydarzy: Może dać znak, ze mamy chęć dołączyć do żeglarzy?” Wood myślał parę chwil i rzekł: „Tak, pomysł znakomity! Sprawdziłbym, czy mi ciągle zysk przynosi firma w City…” Lecz”, Gray znów zwątpił, ,jeszcze gdy życie szło dawnym torem, Byłem ja w firmie Baker–Croop herbat degustatorem: Moją posadę przejął ktoś, szef ma mnie za zmarłego…” „Chodź do mnie”, rzekł Wood, „sprawdzać smak olejku różanego!” Zamiar powrotu zresztą zgasł, kiedy, ku swej uciesze, Dostrzegli, że ów statek wiózł ogromną więźniów rzeszę; Gdy z jednej z burt spuszczono łódź, uznali gest za miły, Lecz — podróż w celi? Nie, na dziś ich cele inne były. Rozbawił ich ten żart, że aż tarzali się po plaży; Wtem… któż to? Robinson! To on, na łodzi, wśród wioślarzy! Kajdany i pasiasty strój — miało to swoje racje: Skazany był na siedem lat za liczne malwersacje. Śmiech zamarł im na wargach; Wood pomyślał, że pochopnie Zbliżył się z kimś, czyj wierny druh stoczył się tak okropnie; Gray dumał tez: „Co za faux pas! Dłoń ściskać — obłęd czysty! — Komuś, kto wchodził w ścisły krąg przyjaciół aferzysty!” Nie wskazywało zrazu nic, że coś ich przyjaźń przetnie; Witali się skinieniem głów i zdankiem „Jak tam? — Świetnie” Jeszcze przez jakiś czas; lecz rósł stopień sztywności głowy I w kilka dni skończyły się ukłony i rozmowy. Ostatnia ich wymiana zdań tyczyła się porządku Na wyspie: wrócił on do form takich, jak na początku: Gray ma ostrygi, których smak pobudza go do torsji, Wood — żółwie, z których zupy zjeść nie może ni pół porcji. NIGHTMARE When you’re lying awake with a dismal headache, and repose is taboo’d by anxiety, I conceive you may use any language you choose to indulge in, without impropriety; For your brain is on fire — the bedclothes conspire of usual slumber to plunder you: First your counterpane goes, and uncovers your toes, and your sheet slips demurely from under you; Then the blanketing tickles — you feel like mixed pickles — so terribly sharp is the pricking, And you’re hot, and you’re cross, and you tumble and toss till there’s nothing ‘twixt you and the ticking. Then the bedclothes all creep to the ground in a heap, and you pick ‘em all up in a tangle; Next your pillow resigns and politely declines to remain at its usual angle! Well, you get some repose in the form of a doze, with hot eye–balls and head ever aching, But your slumbering teems with such horrible dreams that you’d very much better be waking; For you dream you are crossing the Channel, and tossing about in a steamer from Harwich — Which is something between a large bathing machine and a very small second–class carriage — And you’re giving a treat (penny ice and cold meat) to a party of friends and relations — They’re a ravenous horde — and they all came on board at Sloane Square and South Kensington Stations. And bound on that journey you find your attorney (who started that morning from Devon); He’s a bit undersized, and you don’t feel surprised when he tells you he’s only eleven. Well, you’re driving like mad with this singular lad (by the by, the ship’s now a four–wheeler), And you’re playing round games, and he calls you bad names when you tell him that ‘ties pay the dealer’; But this you can’t stand, so you throw up your hand, and you find you’re as cold as an icicle, In your shirt and your socks (the black silk with gold clocks), crossing Salisbury Plain on a bicycle: And he and the crew are on bicycles too — which they’ve somehow or other invested in — And he’s telling the tars all the particuzars of a company he’s interested in — It’s a scheme of devices, to get at low prices all goods from cough mixtures to cables (Which tickled the sailors), by treating retailers as though they were all vegetobles — You get a good spadesman to plant a small tradesman (first take off his boots with a boot–tree), And his legs will take root, and his fingers will shoot, and they’ll blossom and bud like a fruit—tree — From the greengrocer tree you get grapes and green pea, cauliflower, pineapple and cranberries, While the pastrycook plant cherry brandy will grant, apple puffs, and three—corners, and Banburys — The shares are a penny, and ever so many are taken by Rothschild and Baring, And just as a few are allotted to you, you awake with a shudder despairing — You’re a regular wreck, with a crick in your neck, and no wonder you snore, for your head’s on the floor, and you’ve needles and pins from your soles to your shins, and your flesh is a–creep, for your left leg’s asleep, and you’ve cramp in your toes, and a fly on your nose, and some fluff in your lung, and a feverish tongue, and a thirst that’s intense, and a general sense that you haven’t been sleeping in clover; But the darkness has passed, and it’s daylight at last, and the night has been long — ditto ditto my song — and thank goodness they’re both of them over! KOSZMAR Kiedy leżysz bezsenny i spoczynek bezcenny niepochwytnym się staje mirażem, Miałbyś prawo bezkarnie lżyć tę nocną męczarnię mnóstwem brzmiących wulgarnie wyrażeń. Stale coś cię podrywa, nawet pościel zdradliwa każdą próbę snu wniwecz obraca: Walczysz z kołdrą zajadłą, podczas gdy prześcieradło ześlizguje się wciąż z materaca; Potem drapie znów koc cię—jakbyś chrzanem był w occie, coś cię gryzie i piecze, i łechce, A od tego gorąca tak się wiercisz bez końca, ze nie tylko spać — żyć wręcz się nie chce! Rozpacz żre cię do głębi, pościel wokół się kłębi i na ziemi ląduje znienacka, Wracasz z kłębem do łóżka, a tu nagle poduszka stawia opór jak sotnia kozacka! Wbrew potwornej migrenie wpadasz w płytkie uśpienie, znacznie płytsze niż mąk twych bezdenność, Lecz przez drzemki opary takie widzisz koszmary, ze już lepsza by była bezsenność! Sam początek to banał — płyniesz niby przez Kanał na pokładzie parowca „Von Schieschnitz”, Przy czym w swojej kabinie masz przestrzeni jedynie tyle, ile w przegródce na prysznic. Mimo to imieniny w licznym gronie rodziny czcisz biesiadą (wędliny, tort z kawą): Cała horda pociągiem przyjechała i pstrągiem w galarecie opycha się żwawo. Wzrok twój w tłumie spotyka znajomego prawnika: chciałbyś sprawy powierzyć mu ze dwie, Gdyby uróść mógł przedtem; lecz tłumaczy się szeptem, ze ma lat jedenaście zaledwie. Nic nie szkodzi: pędzicie, jakby szło wam o życie (statek stał się tymczasem dwukółką), Grając w oczko zarazem: on jest chyba pod gazem, bo waleta nazywa „kukułką”. W tobie budzi to opór, z drwalni bierzesz więc topór, ale nagle dreszcz zimny cię bierze: W samej tylko koszuli i skarpetkach wśród uli i chat Salisbury mkniesz na rowerze. Prawnik z majtków gromadą na bicyklach też jadą — ha, więc w tym lokowali kapitał! — On przez całą zaś drogę przekonuje załogę, że się właśnie dokładnie wypytał o szczegóły intrygi, dzięki której ostrygi (każdy matros uszami tu zastrzygł) i od kaszlu syropy tanio kupi na kopy, jeśli kupcom stosowny da zastrzyk; Gdy w pośladek wbić żywo igłę, kupiec w warzywo w dosyć prędkim przemienia się tempie — Ma to swoje zalety: jeśli zdjąć mu sztyblety i zasadzić go w leśnym ostępie, Kupiec puszcza korzenie, z uszu niepostrzeżenie wykwitają zaś pąki towarów; Jeśli drzewkiem jest masarz, szynki na nim wypasasz i parówki dowolnych rozmiarów, Za to drzewko cukiernik rodzi babkę i piernik, nawet różne wymyślne sękacze, Akcje bardzo są tanie — zain–tere–sowanie zgłosił Rotszyld i inni bogacze — I tu, właśnie w momencie, gdy przyjemne napięcie rośnie w tobie, bo, z serca łomotem, Odsprzedany ci pakiet bierzesz w dłonie — sto rakiet bucha, budzisz się z dzikim dygotem, Po czym stwierdzasz, żeś truchło, że ci oko zapuchło, że chrapałeś tak srodze, boś miał skroń na podłodze, że ci w nodze coś mrowi, przekazując mózgowi sygnał, że ci zdrętwiała cała lewa część ciała, i ze chrypkę masz w głosie, jakieś muchy na nosie, na języku masz osad, wytrąconyś jest z posad, kłaki w płucach i krtani, cały jesteś do bani, czujesz silne pragnienie, zgagę i przeświadczenie, ze masz coś nie w porządku z wątrobą — Ale już światło dzienne zajaśniało, bezcenne, noc przemija, bez końca jak ten wiersz się wlokąca, a choć jedno i drugie było trochę za długie, wszystko mamy szczęśliwie za sobą! THE STORY OF PRINCE AGIB Strike the concertina’s melancholy string! Blow the spirit—stirring harp like anything! Let the piano’s martial blast Rouse the echoes of the past, For of Agib, Prince of Tartary, I sing! Of Agib, who, amid Tartaric scenes, Wrete a lot of ballet—music in his teens: His gentle spirit rolls In the melody of souls — Which is pretty, but I don’t know what it means. Of Agib, who could readily, at sight, Strum a march upon the loud Theodolite. He would diligently play On the Zoetrope all day, And blow the gay Pantechnicon all night. One winter — I am shaky in my dates — Came two starving Tatar minstrels to his gates: Oh, Allah be obeyed, How infernally they played! I remember that they called themselves the ‘Oiiaits.’ Oh! that day of sorrow, misery, and rage, I shall carry to the Catacombs of Age, Photographically lined On the tablet of my mind, When a yesterday has faded from its page! Alas! Prince Agib went and asked them in; Gave them beer, and eggs, and sweets, and scent, and tin; And when (as snobs would say) They had ‘put it all away,’ He requested them to tune up and begin. Though its icy horror chill you to the core. I will tell you what I never told before — The consequences true Of that awful interview, For I listened at the keyhole in the door! They played him a sonata — let me see! ‘Medulla oblongata’ — key of G. Then they began to sing That extremely lovely thing, ‘Stherzando! ma non troppo, ppp.’ He gave them money, more than they could count, Scent from a most ingenious little fount, More beer in little kegs, Many dozen hard—boiled eggs, And goodies to a fabulous amount. Now follows the dim horror of my tale, As I feel I’m growing gradually pale; For even at this day Though its sting has passed away, When I venture to remember it, I quail! The elder of the brothers gave a squeal, All–overish it made me for to feel. ‘O Prince,’ he says, says he, ‘If a Prince indeed you be, I’ve a mystery I’m going to reveal! Oh, listen, if you’d shun a horrid death, To what the gent who’s speaking to you saith: No „Oüaits” in truth are we, As you fancy that we be, For (ter–remble!) I am Aleck — this is Beth!’ Said Agib, ‘Oh! accursed of your kind, I have heard that ye are men of evil mind!’ Beth gave a dreadful shriek — But before he’d time to speak I was mercilesly collared from behind. In number ten or twelve, or even more, They fastened me, full length, upon the floor. On my face extended flat, I was walloped with a cat, For listening at the keyhole of a door. Oh! the horror of that agonising thrill! (I can feel the place in frosty weather still.) For a week from ten to four I was fastened to the floor, While a mercenary wopped me with a will! They branded me and broke me on a wheel, And they left me in a hospital to heal; And, upon my solemn word, I have never, never heard What those Tartars had determined to reveal. But that day of sorrow, misery, and rage, I shall carry to the Catacombs of Age, Photographically lined On the tablet of my mind, When a yesterday has faded from its page! OPOWIEŚĆ O KSIĘCIU AGIBIE Grzmij na ustnej harmonijki strunach pięciu! Dmij w klawesyn, całkiem zatrać się w tym dęciu! Niech marsowy ryk celesty Zbudzi dawnych Ech szelesty — O Agibie śpiewam wam, tatarskim księciu! Otoczony przez tatarskie otoczenie, Komponował jako młode jeszcze szczenię Setki arii baletowych: Jego duch na skrzydłach płowych — („Płowych”? Ładnie brzmi, lecz jakie ma znaczenie?… Mniejsza o to.) Nie zajrzawszy do nut wcale, Grał na trudnym Sopranowym Futerale Trójgłosowe Centryfugi, Lub na Gambie jak dzień długi Cavatiny brzdąkał i Leoncavalle. Pewnej zimy — czas zaiste prędko płynie — U bram stają (po wędrówce przez pustynię) Wygłodniali dwaj minstrele; O Allachu! Nawet cielę Mniej fałszywie grałoby na tamburynie! O, dzień zgrozy! O, dzień nieszczęść, których tłum by Trzeba zagnać tam, gdzie Czasu Katakumby, I napstrykać wszystkim tylu Zdjęć en face i zdjęć z profilu, By nie doszło do kolejnej Hekatumby! Bo, niestety! Książę wziął ich na pokoje; Jajka, piwo, rachatłukum i napoje Gazowane gdy już zmietli, Rzekł: „A teraz — do basetli! Chcę was słuchać — strójcie triangle i oboje!” Choć was dreszczem zmrozi grozy ciemność krucza, Choć od dłuższej krócej trwa opowieść krótsza — O złowieszczej tej aferze Wszystko, co wiem, powiem szczerze: A wiem wiele, bom przy dziurce tkwił od klucza! Rozebrzmiała wpierw sonata — no, ta znana — W moll, JAedulla oblongata”, opus dwa na Trzy. Następnie zaś się wzięli Do tej, wiecie, Tarantelli, Tej z kurantem — chociaż może to Pawana. Książę ich obsypał złotem — daję słowo — Z rozpylacza psiknął wodą ich brzozową, Dodał piwa parę beczek, Jaj na twardo i ciasteczek, Tych ostatnich — lukrowanych na różowo. Tu nastąpi w mej relacji — choć już dość ją Przesyciła groza — coś, co mi bladością Sukcesywnie coraz bledszą Twarz powleka, kiedy przetrzą– sając pamięć, dławię się wspomnienia ością! Starszy z braci z przeraźliwym nagle kwikiem (Wraca kwik ten w mych koszmarach echem dzikiem!) „Książę Panie”, rzekł z przejęciem, „Jeśliś ty faktycznie księciem, Oto sekret — nie dzieliłem nim się z nikiem: Jeśli nie chcesz okryć bliskich swych żałobą, Słuchaj tego, co mówiący oto z tobą Twój rozmówca w tej rozmowie Niewątpliwie wreszcie powie: Jam nie minstrel, nie! Jam inną jest osobą!” Krzyknął Agib: „O, przeklęte wasze plemię! Wiem ja — z dawna złem swych dusz nękacie ziemię! Zapłacicie wy mi głową!” Lecz nim minstrel wszedł mu w słowo, Ktoś mnie z tyłu bezlitośnie rąbnął w ciemię. W sile circa ośmiu do dwunastu chłopa Spadli na mnie, raz za razem dając kopa; Wgnietli mnie w posadzkę, potem Twarz obili żywym kotem, Wrzeszcząc: „Nie podsłuchuj, ty!… Tu nie Europa!” Zgroza! Co za zgroza! Poza pierwszym laniem, Wykonanym z pewnym wyrafinowaniem, Jeszcze tydzień (punkt dziesiąta Do szesnastej) zbir do kąta Co dzień wpychał mnie i z chamskim tłukł stękaniem! Później — zwykła dola dworskich dygnitarzy: Troszkę tortur, szpital, piętno „SZPIEG” na twarzy… I przysięgam wam z zapałem: Nigdy się nie dowiedziałem, Co wyjawić chcieli Księciu dwaj Tatarzy. Lecz pamiętam ów dzień nieszczęść, których tłum by Trzeba zagnać tam, gdzie Czasu Katakumby, I napstrykać wszystkim tylu Zdjęć en face i zdjęć z profilu, By nie doszło do kolejnej Hekatumby! THE YARN OF THE ‘NANCY BELL’ ‘Twas on the shores that round our coast From Deal to Ramsgate span, That I found alone on a piece of stone An ederly naval man. His hair was weedy, his beard was long, And weedy and long was he, And I heard this wight on the shore recite, In a singular minor key: ‘Oh, I am a cook and a captain bold, And the mate of the „Nancy” brig, And a bo’sun tight, and a midshipmite, And the crew of the captain’s gig.’ And he shook his fists, and he tore his hair, Till I really felt afraid, For I couldn’t help thinking the man had been drinking, And so I simply said: ‘Oh, elderly man, it’s little I know Of the duties of men of the sea, But I’ll eat my hand if I understand How you can possibly be At once a cook and a captain bold, And the mate of the „Nancy” brig, And a bo’sun tight, and a midshipmite, And the crew of the captain’s gig.’ Then he gave a hitch to his trousers, which Is a trick all seamen learn, And having got rid of a thumping quid, He spun this painful yarn: „Twas in the good ship „Nancy Bell” That we sailed to the Indian sea And there on a reef we come to grief, Which has often occurred to me. And pretty nigh all o’ the crew was drowned (There was seventy–seven o’ soul), And only ten of the „Nancy’s” men Said „Here!” to the muster–roll. There was me and the cook and the captain bold, And the mate of the „Nancy” brig, And a bo’sun tight, and a midshipmite, And the crew of the captain’s gig. For a month we’d neither wittle nor drink, Till a–hungry we did feel, So we drawed a lot and accordin’ shot The captain for our meal. The next lot fell to the „Nancy’s” mate, And a delicate dish he made; Then our appetite with the midshipmite We seven survivors stayed. And then we murdered the bo’sun tight, And he much resembled pig; Then we wittled free, did the cook and me, On the crew of the captain’s gig. Then only the cook and me was left, And the delicate question, „Which Of us two goes to the kettle?” arose, And we argued it out as sich. For I loved that cook as a brother, I did, And the cook he worshipped me; But we’d both be blowed if we’d either be stowed In the other chap’s hold, you see. „I’ll be eat lf you dines off me,” says Tom, „Yes, that,” says I, „you’ll be,” — „Fm boiled if I die, my friend,” quoth I, And „Exactly so,” quoth he Says he, „Dear James, to murder me Were a foolish thing to do, For don’t you see that you can’t cook me, While I can — and will — cookyow!” So he, boils the water, and takes the salt And the pepper m portions true (Which he never forgot), and some chopped shalot, And some sage and parsley too. „Come here,” says he, with a proper pride, Which his smiling features tell, “’Twill soothing be if I let you see How extremely nice you’11 smell.” And he stirred it round and round and round, And he sniffed at the foaming froth; When I ups with his heels, and smothers his squeals In the scum of the boiling broth. And I eat that cook in a week or less, And — as I eating be The last of his chops, why, I almost drops, For a vessel in sight I see! * * * * * * * * * * * * * * * * * * And I never larf, and I never smile, And I never lark nor play, But I sit and croak, and a single joke I have — which is to say. ‘Oh, I am a cook and a captain bold, And the mate of the „Nancy” brig, And a bo’sun tight, and a midshipmite, And the crew of the captain’s gig!’ OPOWIEŚĆ O „NANCY BELL” Hen, nad morzem, gdzie dziarsko swą mentalność wyspiarską Wzmacniasz, Anglio, i uniepodleglasz, Stał sędziwy, o skórze wychłostanej przez burze, Dla tych brzegów typowy dość żeglarz. Świeży glon mu na szelce jeszcze wisiał, miał wielce Długą brodę i plótł jak na mękach; Tak, przedziwne mi dziwy prawił żeglarz sędziwy: Z niemych warg coraz rwał mi się jęk: „Ach!” „Nie chcę spierać się z nikiem, ale jestem sternikiem I kuchcikiem z brygu ‘Nancy Bell’, A zarazem bosmanem, majtkiem i kapitanem: Jeśli kłamię, to w mordę mnie strzel!” I tu zaczął po części kląć, po części zaś pięści Ściskać, zły, jakby pękł w domu mu mur; Dreszcz mnie zdjął: a jeżeli żeglarz już od niedzieli Chlał na zapas, pohybel i umór? Rzekłem więc: „Mało tacy jak ja wiedzą o pracy Pracowników morza (ze posłużę Się cytatą niedługą z arcydzieła V. Hugo), Lecz czy bywa istotnie w Naturze Tak niezbitym pewnikiem bycie naraz sternikiem I kuchcikiem z brygu ‘Nancy Bell’, Nie dość tego: bosmanem, majtkiem i kapitanem? Jakiż byłby w tym powód i cel?” Łypiąc okiem, jak zbrodnię planujący zbir, spodnie Żeglarz zgrabnie podciągnął (żeglarze Są mistrzami w tej sztuce!), splunął, zdjął z nóg onuce I narrację w żeglarskiej wszczął gwarze: „Dobrze nam się w zasadzie żyło na jej pokładzie — Naszej, znaczy, ‘Nancy’ — tak, jak w raju! — Aż do chwili tej gafy: wpakowania się w rafy, Jakieś sto mil na wschód od Bombaju. Cała prawie załoga znikła, jak pragnę Boga, W głębiach: było nas w sumie dokładnie Sześćdziesięciu na statku — od momentu wypadku Pięćdziesięciu i czterech jest na dnie. Sześciu nas otchłań dzika oszczędziła: sternika I kuchcika (chlubę ‘Nancy Bell’), Mnie samego, bosmana, majtka i kapitana: Towarzysko — zupełny pele–mele. Krótki post — rzeczą łatwą; lecz gdy miesiąc już tratwą Płyniesz na czczo, to, pytan–niepytan, Zgłaszasz wniosek: ‘Dość postu! Zjedzmy co jest, po prostu!’ Pociągnęliśmy losy: kapitan! Zmietliśmy w okamgnieniu: ‘Świetny!’ W drugim ciągnieniu, W którym braliśmy udział w kwintecie, Sternikowi wypadło służyć nam jako jadło (Zdrowiej dlań, bo i tak był na diecie). Po potrawce z bosmana kwartet orzekł: ‘Udana!’; Majtka smak też nie znalazł krytyka, Chociaż w czwartej biesiadzie udział brał już w zasadzie Tylko duet: ja obok kuchcika. Gdy zgłodniałem na fest ja, delikatna znów kwestia Wprowadziła rozdźwięki w zespole: ‘Który z członków zespołu winien zasiąść do stołu, A kto winien się znaleźć na stole?’ Mogę przysiąc, że kucharz — słuchasz pan, czy nie słuchasz? — Był mi drogi jak brat, a on wzajem Istną czcią mnie otaczał; lecz ten fakt nie oznaczał, Że ktoś z nas rzekłby: ‘Nie ja się najem’. Psuło się między nami; ‘Mógłbym cię jeść łyżkami!’, Dawniej proste wyznanie przyjaźni — Brzmiało teraz dwuznacznie; w ‘Dzień dobry’ i ‘Śpij smacznie’— Ton pogróżki brzmiał coraz wyraźniej. Kuchcik jątrzył: ‘Jakubie, dobrze wiesz, jak cię lubią: Gdybyś zarżnął mnie — cóż by to dało? Nie sporządzisz potrawy ze mnie, bo brak ci wprawy; Ja zaś z ciebie sporządzę — wspaniałą!’ Rozdrapując me rany, zaimprowizowany Popis pantomimiczny w najlepsze Tu odgrywał, w garnuszek sypiąc liście pietruszek, Kostki Maggi, tymianki i pieprze. ‘Chodź’, powiadał na koniec, szczerząc się jak zaskroniec Pewny, ze już królika ma w łapach, ‘Choć nie słuchasz, co kucharz prawi — gdy sam poniuchasz, Olśni cię, jaki smaczny masz zapach!’ I z wyrazem oskomy mieszał bulion rzekomy, Aromaty węsząc; lecz tę rolę Zrujnowałem mu całkiem, kiedym wreszcie go wałkiem Zdzielił w łeb i utopił w rosole. Czyn to może był brzydki, lecz pięć dni jadłem bitki — A gdym kroił ostatni miąs płatek, Rozkoszując się jadłem, nagle omal nie padłem: Pasażerski pojawia się statek! * * * * * * * * * * * * * * * * * * Odkąd zaś mnie na łono mej ojczyzny wrócono, Pędzę dni, bez wyraźnej przyczyny Nawiedzając wybrzeże i kolejnej ofierze W mózg wtłaczając mój żarcik jedyny: „Nie chcę spierać się z nikiem, ale jestem sternikiem I kuchcikiem z brygu ‘Nancy Bell’, A zarazem bosmanem, majtkiem i kapitanem: Jeśli kłamię, to w mordę mnie strzel!” A.E. HOUSMAN (1859–1936) ‘THE SHADES OF NIGHT WERE FALLING FAST. The shades of night were falling fast, And the rain was falling faster, When through an Alpine village passed An Alpine village pastor: A youth who bore mid snow and ice A bird that wouldn’t chirrup, And a banner with the strange device — ‘Mrs Winslow’s soothing syrup.’ ‘Beware the pass,’ the old man said, ‘My bold, my desperate fellah; Dark lowers the tempest overhead, And you’ll want your umberella; And the roaring torrent is deep and wide — You may hear how loud it washes.’ But still that clarion voice replied: I’ve got my old goloshes.’ ‘Oh, stay,’the maiden said, ‘and rest (For the wind blows from the nor’ward) Thy weary head upon my breast — And please don’t think Fm forward.’ A tear stood in his bright blue eye, And he gladly would have tarried; But still he answered with a sigh: ‘Unhappily I’m married.’ BALLADA ALPEJSKA Lał deszcz, gdy w ryku rwących gdzieś Wichur hiperborejskich Przemierzał tę alpejską wieś Przemierzacz wsi alpejskich: Młodzian, co — gdy dzień z wolna gasł — Przez smreków tło i tło limb Niósł sztandar z najdziwniejszym z hasł: „SYROP NA KASZEL ‘OLIMP’.” „Ha! Chcesz przemierzyć Alpy wszerz?” Rzekł mu lokalny starzec. „Parasol zatem w drogę bierz, Gdyż, bądź co bądź, jest marzec; Słyszysz, jak grzmi wezbrany nurt: ‘Tak, grzmię i się panoszę!’”? — A młodzian na to swoje furt: „Ja przecież mam kalosze”. „Ach, zostań”, dziewczę rzekło doń, „Tu, gdzie się żarzą głownie; Złóż na mą pierś znużoną skroń … No no, nie tak dosłownie.” Młodzian łzą przemył oka szkło: „O, nie bądź urażona! Gdyby to o mnie tylko szło… Ale niestety: żona.” FRAGMENT OF AN ENGLISH OPERA Dramatis personae: FATHER (bass) MOTHER (contralto) DAUGHTER (soprano) Scene: a room. Time: evening FATHER Retire, my daughter; Prayers have been said; Take your warm water And go to bed. DAUGHTER But I had rather Sit up instead. FATHER I am your father, So go to bed. DAUGHTER Are you my father? FATHER I think so, rather: You go to bed. MOTHER My daughter, vanish; You hear me speak: This is not Spanish, Nor is it Greek. DAUGHTER Oh, what a bother! Would I were dead! MOTHER I am your mother. So go to bed. DAUGHTER Are you my mother? MOTHER You have no other: You go to bed. FATHER Take your bed—candle And take it quick. This is the handle. DAUGHTER Is this the handle? FATHER No, that’s the wiek. This is the handle, At this end here. Take your bed–candle And disappear. DAUGHTER Oh dear, oh dear! F. & M. Take your warm water, As we have said; You are our daughter, So go to bed. DAUGHTER Am I your daughter? F. & M. If not, you oughter: You go to bed. DAUGHTER I am their daughter; If not, I oughter: Prayers have been said. This is my mother; I have no other: Would I were dead! That is my father; He thinks so, rather: Oh dear, oh dear! I take my candle; This is the handle: I disappear. F. & M. The coast is clear. FRAGMENT LIBRETTA OPEROWEGO Dramatis personae: OJCIEC (bas) MATKA (kontralt) CÓRKA (sopran) Miejsce: pokój. Czas: wieczór. OJCIEC O córko ma, Jam ojciec twój. Gdy mija dnia Mozolny znój, Zapada noc I pora spać. Pod ciepły koc Więc wraz się kładź. CÓRKA Co znaczy „wraz”? Wyjaśnij w lot. OJCIEC Tyle, co „wczas”. Ot, taki zwrot. CÓRKA Coś jakby „wskok”? Czy raczej „w mig”? OJCIEC Podnoszę wzrok, Jak również krzyk. W brzuchu mym dziur Mniej, córo, wierć, Bo z tego mur– owana śmierć. CÓRKA Lecz ja wciąż mam Do zabaw chęć. OJCIEC Twym ojcem jam I mówię: Pędź! CÓRKA Mym ojcem tyś? Co słyszę dziś! Tyś ojcem mym? OJCIEC A jakże bym Nim nie miał być? Szydź z ojca, szydź! MATKA O córko, rób, Co rzekł mój mąż, Rodziców w grób Nie wpędzaj wciąż. CÓRKA Mąż matki mej? To ojciec mój. O wichrze, wiej! Gwarowo: Duj! MATKA Z córki mej warg — Wulgarność gwar? Chyl kark bez skarg; Twój „Duj!” wart kar! OJCIEC Nie powiem, bym Rozumiał coś. CÓRKA Chodzi o rym, Tę arii oś. Ja nie chcę spać! Jest wcześnie wciąż! MATKA O, kładź się, kładź! Ku łożu dąż! O, spać pójdź dziś! CÓRKA Mą matką tyś? Tyś matką mą? Najsroższąś z mam! MATKA Znów kolkę wą— trobową mam. OJCIEC Do łóżka, won! Bo spadnie cios! CÓRKA Mym ojcem — on? O, co za los! Lepszy już zgon. Zapłaczę w głos. OJCIEC Już ciemna noc, Więc, córko ma, Właź w mig pod koc I czekaj dnia. CÓRKA Dlaczego „w mig”? Podniosę ryk. MATKA Byleby w tym Ryku był rym. Bez rymu śpiew — Naturze wbrew: Słuchacza aż Zalewa krew. OJCIEC Potworze nasz, Jam ojciec twój, Nie stryj, nie wuj. W uporze trwasz, Zimna jak mur? Idź, umyj twarz, Już dość tych bzdur: Cór stanów wzór. O. i M. Pół doby trwa (Ach, długo zbyt) Dyskusja ta, A tu już świt I chrypnie krtań W wymianie zdań: Stuliwszy dziób, Cokolwiek zrób: Pójdź spać! lub wstań! FRAGMENT OF A GREEK TRAGEDY Alcmaeon. Chorus CHORUS O suitably attired in leather boots Head of a traveller, wherefore seeking whom Whence by what way how purposed art thou come To this well–nightingaled vicinity? My object in inquiring is to know. But if you happen to be deaf and dumb And do not understand a word I say, Nod with your hand to signify as much. ALCMAEON I journeyed hither a Boeotian road. CHORUS Sailing on horseback or with feet for oars? ALCMAEON Plying by turns my partnership of legs. CHORUS Beneath a shining or a rainy Zeus? ALCMAEON j Mud’s sister, not himself, adorns my shoes. CHORUS To learn your name would not displease me much. ALCMAEON Not all that men desire do they obtain. CHORUS Might I then hear at what your presence shoots? ALCMAEON A shepherd’s questioned mouth informed me that CHORUS What? for I know not yet what you will say. ALCMAEON Nor will you ever, if you interrupt. CHORUS Proceed — and I will hold my speechless tongue. ALCMAEON — This house was Eriphyla’s, no one’s else. CHORUS Nor did he shame his throat with hateful lies. ALCMAEON May I then enter, passing through the door? CHORUS Go, chase into the house a lucky foot. And, O my son, be, on the one hand good, And do not, on the other hand, be bad; For that is very much the safest plan. ALCMAEON I go into the house with heels and speed. CHORUS Strophe In speculation I would not willingly acquire a name For ill–digested thought, But after pondering much To this conclusion I at last have come: Life is uncertain. This truth I have written deep In my reflective midriff On tablets not of wax, Nor with a pen did I inscribe it there For many reasons: Life, I say, is not A stranger to uncertainty. Not from the flight of omen—yelling fowls This fact did I discover, Nor did the Delphic tripod bark it out, Nor yet Dodona. Its native ingenuity sufficed My self—taught diaphragm. Antistrophe Why should I mention The Inachean daughter, loved of Zeus? Her whom of old the gods, More provident than kind, Provided with four hoofs, two horns, one taił, A gift not asked for, And sent her forth to learn The unfamiliar science Of how to chew the cud. She therefore, all about the Argive fields, Went cropping pale green grass and nettle—tops, Nor did they disagree with her. Yet, howsoe’er nutritious, such repasts I do not hanker after. Never may Cypris for her seat select My dappled liver! Why should I mention Io? Why indeed? I have no notion why. Epode But now does my boding heart Unhired, unaccompanied, sing A strain not meet for the dance. Yea, even the palace appears To my yoke of circular eyes (The right, nor omit I the left) Like a slaughterhouse, so to speak, Garnished with woolly deaths And many shipwrecks of cows. I therefore in a Cissian strain lament, And to the rapid, Loud, linen—tattering thumps upon my chest Resounds in concert The battering of my unlucky head. ERIPHYLA within O, I am smitten with a hatchet’s jaw; And that in deed and not in word alone. CHORUS I thought I heard a sound within the house Unlike the voice of one that jumps for joy. ERIPHYLA He splits my skull, not in a friendly way, Once more: he purposes to kill me dead. CHORUS I would not be reputed rash, but yet I doubt if all be gay within the house. ERIPHYLA O! O! another stroke! That makes the third. He stabs me to the heart against my wish. CHORUS If that be so, thy state of health is poor; But thine arithmetic is quite correct. FRAGMENT TRAGEDII GRECKIEJ Alkmeon. Chór CHÓR O ty, w–stosowny–skórzany–bucior–podróżny–wciśnięta Nogo! O, podróżniku! skąd, kędy, czyimi śladami Oraz jakim natchniony celem przybyłeś był tutaj, Do tych obficie–w–slowikizaopatrzonych okolic? Motywem mego pytania jest chęć dowiedzenia się czegoś. Lecz jeśli tak się składa, że jesteś kompletnie głuchy I ni w ząb nie rozumiesz żadnego ze słów, którem wyrzekł, Machnij choć ręką, tym samym wykonując gest coś tam znaczący. ALKMEON Prosto z Beocji tu przywieść dałem się był gościńcowi. CHÓR Stopy–ć służyły za wiosła, czyś żeglował na końskim grzbiecie? ALKMEON Spółce dwu kończyn dolnych nadałem ruch naprzemienny. CHÓR Czyniąc to pod promiennym, czy łzy dżdżu roniącym Zeusem? ALKMEON Obuwie me zdobi oschły brat błota, nie ono samo. CHÓR Poznanie twego imienia nie sprawiłoby mi zbytniej przykrości. ALKMEON To, czego pragnie człowiek, nie zawsze w efekcie otrzyma. CHÓR Mogęż się zatem dowiedzieć, w jaki cel mierzy strzałą twój pobyt? ALKMEON Usta pasterza, gdym w drodze zagadnął je, z warg swoich bramy… CHÓR Wypuściły co? Nie wiem bo jeszcze, co pragniesz oznajmić. ALKMEON I nie dowiesz się nigdy, jeżeli wciąż będziesz przerywał. CHÓR Mów dalej, proszę — utrzymam oniemiały mój język na wodzy. ALKMEON Ten dom — rzekł mi pasterz — jest domem Eryfili, niczyim innym. CHÓR Gardła mu nie zhańbiła bynajmniej ohydna nieprawda. ALKMEON Mogęż więc wejść do wnętrza, wkraczając do niego drzwiami? CHÓR Charty swych stóp dociekliwych wypuść na jego posadzki. I, o, mój synu, pamiętaj: bądź, z jednej strony, dobry, A znowuż z drugiej strony postaraj się nie być zły; Postępowanie takowe jest albowiem najbezpieczniejsze. ALKMEON Skrzydlatą pośpiechem piętę przenoszę przeto nad progiem. CHÓR Strofa W trakcie spekulatywnych dumań Nie jestem zwykle skłonny do ubrania w słowa Źle przetrawionej myśli; Atoli długie medytacje Pozwoliły mi wreszcie na jeden zdobyć się wniosek: W życiu zdarza się różnie. Głęboka ta prawda spoczywa Na przeponie mojej refleksji, Nie ryta w wosku tabliczek I nie zapisana piórem, A to z wielu powodów: W życiu, jak powiadam, Zdarzają się różne rzeczy. Nie z lotu sów, złowróżbnie hukających w nocy, Wyczytałem ten fakt, Ani go nie wykrztusił dla mnie delflcki trójnóg, Ani wreszcie Dodona. Mą domorosłą przeponą tak jakoś po prostu wyczuwam, Że wniosek ów, acz naiwnie brzmiący, jest z gruntu słuszny. Antystrofa Ale z jakiej racji myśl ma zbacza Ku córze Inachosa, ukochanej samego Zeusa? Tej, którą dawno temu bogowie, Bardziej na wszelki wypadek niżeli z czystej hojności, Zaopatrzyli w cztery racice, parę rogów i jeden ogon — Choć nikt ich o dar ów nie prosił — I wysłali na łąki, by mogła Zgłębiać obcą jej dotąd metodę Powtórnego przeżuwania pokarmu. Ona to zatem, argiwskich pól krocząc żyznym obszarem, Skubała bladozieloną trawę i czubki pokrzyw, Ani też jej żołądkom nie szkodziło to żniwo jej mordy. Wszelako, jakkolwiek pożywne, tego rodzaju posiłki Nie są przedmiotem mych pragnień: Obyż przenigdy Cypryda nie obrała na swoją siedzibę Mej pokrytej cętkami wątroby! Czemu wszakże wspomniałem Io? Czemu—m to uczynił, zaiste? Nie mam pojęcia, czemu–m. Epoda Lecz tu serce me wieszcze uderza W ton rozgłośnych pień, w zasadzie solo I nie nadających się do tańca. Oto pałac objawia się parze Mych sprzężonych jak dwa woły źrenic (Zwłaszcza prawej, choć wspomnę i lewą) Jako, że tak powiem, krwawa jatka, W której ścielą się wełnianokudłe Zwłoki i łaciatozade trupy. Wznoszę przeto swój lament w oparciu o skalę dorycką A obupięstny, płótno–w–strzępy–rwący Łomot bicia się w pierś zgodnie wtórzy Łomotowi mej z–całej–siły–walącej–o–mur głowy. ERYFILAz wnętrza pałacu O, otom został rażony zachłanną paszczęką topora, I to w sensie faktycznym, a nie jedynie w przenośni. CHÓR Zdało mi się, żem słyszał dochodzący z wnętrza pałacu Głos, różny od głosu tego, kto podskakuje z uciechy. ERYFILA Ów mąż rozłupuje mi czaszkę, i to wcale nie w przyjazny sposób; Powtarzani: cel mu przyświeca pod każdym względem złowrogi. CHÓR Nie chcę być posądzonym o pochopność w ocenie rzeczy, Atoli wątpię, czy w domu panuje zupełna harmonia. ERYFILA O! O! Kolejnym ciosem mężobójca wbrew mojej woli Miażdży zagrodę mych zębów; byłby to zatem cios trzeci. CHÓR Jeżeli tak, twój stan zdrowia pozostawia wiele do życzenia; Twej arytmetyce za to niczego zarzucić nie można. THE PARALLELOGRAM OR, INFANT OPTIMISM The parallelogram, and what The nature of its earthly lot, Are themes on which a light we seek From Euclid, the intrepid Greek. That dauntless sage described it as A quadrilateral which has (How he found out, he does not tell) Its opposite sides parallel. And seemingly the fact is such. Oh, when I recollect how much Strange information, true or no, To that geometer we owe — Surprising things, which I, alone, Unaided, never should have known, — My cheeks have often been bedewed With tears of thoughtful gratitude. And cause of thankfulness I find Abounding in my infant mind, Whenever I consider what The parallelogram is not. It is not (as it might have been) A monster of appalling mien: The hand of Providence confines Its form by parallel straight lines. It does not scratch, it does not bite, It does not make a noise at night; It would attempt these acts in vain: And why? — because it is a plane. Nor let me peevishly repine And wish its peaceful life were mine: It suffers, blameless as it is, From many disadvantages. Wherever placed, it matters not In how unsuitable a spot, The parallelogram must stay: It is too weak to crawl away. If, with a syringe you should go And water it, it would not grow; And nothing else can it become, Not even a trapezium. Then morn and evening let me raise My little hands in duteous praise, Because a Christian child I am, And not a parallelogram. RÓWNOLEGŁOBOK, ALBO: DZIECIĘCY OPTYMIZM Równoległobok, oraz role Przezeń na naszym łez padole Pełnione —jest to temat—rzeka Znany z pism Euklidesa Greka. Nieustraszony mędrzec orzekł, Że ta figura to nie stożek: Przeciwne boki w niej, jak w cegle, Są ułożone równolegle. Prawda tych słów przemawia do mnie. O, gdy pomyślę, jak ogromnie Wiele zawdzięcza geometrze Myśl ludzka — moje coraz bledsze Policzki wilży płaczu rosa I ślę pieśń chwały pod niebiosa: Nie znając ciebie, Euklidesie, O ileż mniej o świecie wie się! Mentalność moja niemowlęca Euklidesowi hymn poświęca Zwłaszcza gdy spiszę tego rejestr, Czym nasz równoległobok nie jest. Nie jest na przykład (choć być mógłby) Toporną gębą gracza w rugby: Tknięty przez Opatrzności palec, Przewyższa wdziękiem nawet walec. Rzadko też drapie albo gryzie; Poćwiartowanych zwłok w walizie Transportowanie? — nie ma mowy! Czemu? — gdyż jest dwuwymiarowy. Zawiść jednakże mną nie targa I warga nie wie, co to skarga: Równoległobok nie tchnie bowiem Wyłącznie szczęściem oraz zdrowiem. Gdziekolwiek ludzka dłoń nakreśli Równoległobok, nawet jeśli Źle mu tam — wykluczone, aby Dał nogę: na to jest za słaby. I choćby co dzień mu strzykawą Wstrzykiwać koniak z czarną kawą — Będzie uchylał się od przemian W trapez, azymut, albo krzemian. Niech więc od brzasku po dnia zanik Niesie dziecinny mój sopranik Dzięki wprost w niebo, lub tuż obok, Żem dziecię, nie równoległobok. AS INTO THE GARDEN ELIZABETH RAN. As into the garden Elizabeth ran, Pursued by the just indignation of Ann, She trod on an object that lay in her road, She trod on an object that looked like a toad. It looked like a toad, and it looked so because A toad was the actual object it was; And after supporting Elizabeth’s tread It looked like a toad that was visibly dead. Elizabeth, leaving her footprint behind, Continued her flight on the wings of the wind, And Ann in her anger was heard to arrive At the toad that was not any longer alive. She was heard to arrive, for the firmament rang With the sound of a scream and the noise of a bang, As her breath on the breezes she broadly bestowed And fainted away on Elizabeth’s toad. Elizabeth, saved by the sole of her boot, Escaped her insensible sister’s pursuit; And if ever hereafter she irritates Ann, She will tread on a toad if she possibly can. PRZEMYŚLNOŚĆ ZUZI, ALBO: USZŁO JEJ PŁAZEM Gdy przed Rózią przez ogródek uciekała mała Zuzia, Słysząc z tyłu wrzask „Zabiję!”, „Głupia małpa!” oraz „Huzia!”, Nadepnęła — co bynajmniej nie dodało jej otuchy — Na leżący na jej drodze przedmiot, co miał kształt ropuchy. Przedmiot ten miał kształt ropuchy i — nikt temu nie zaprzeczy — Miał do tego prawo, bowiem był ropuchą w samej rzeczy; A co więcej, gdy nacisku zaprzestała stopka tycia, Miał ów przedmiot kształt ropuchy pozbawionej całkiem życia. W materiale tak plastycznym odcisnąwszy ślad z precyzją, Zuzia biegła, jakby niosło w dal na skrzydłach tysiąc bryz ją, Wkrótce zaś narządy zmysłów — w tym wypadku głównie ucho — Znać jej dały, że i Rózia weszła w kontakt z tąż ropuchą. Pełną pewność co do tego można było zdobyć dzięki Temu, że tuż po łomocie nastąpiły głuche jęki: Najwidoczniej skutkiem wstrząsu Rózia padła wprost na buzię W to, w czym trwał ślad odciśnięty przez uciekającą Zuzię. Ocalona, rzekłbym, mocą stopy raczej niźli dłoni, Zuzia, mimo gniewu Rózi, uszła zatem jej pogoni; Odtąd zaś, ilekroć siostrę czymś rozjuszy dziewczę słabe, Dba, by blisko mieć ropuchę lub, w jej braku, choćby żabę. INHUMAN HENRY OR, CRUELTY TO FABULOUS ANIMALS Oh would you know why Henry sleeps, And why his mourning Mother weeps, And why his weeping Mother mourns? He was unkind to unicorns. No unicorn, with Henry’s leave, Could dance upon the lawn at eve, Or gore the gardener’s boy in spring Or do the very slightest thing. No unicorn could safely roar, And dash his nose against the door, Nor sit in peace upon the mat To eat the dog, or drink the cat. Henry would never in the least Encourage the heraldic beast: If there were unicorns about He went and let the lion out. The lion, leaping from its chain And glaring through its tangled mane, Would stand on end and bark and bound And bite what unicorns it found. And when the lion bit a lot Was Henry sorry? He was not. What did his jumps betoken? Joy. He was a bloody–minded boy. The unicorn is not a Goose, And when they saw the lion loose They grew increasingly aware That they had better not be there. And oh, the unicorn is fleet And spurns the earth with all its feet. The lion had to snap and snatch At tips of tails he could not catch. Returning home in temper bad, It met with sanguinary lad, And clasping Henry with its claws It took his legs between his jaws. ‘Down, lion, down!’, said Henry, ‘cease! „My legs immediately release.’ His formidable feline pet Made no reply, but only ate. The last words that were ever said By Henry’s disappearing head, In accents of indignant scorn, Were ‘I am not a unicorn.’ And now you know why Henry sleeps, And why his mother mourns and weeps And why she also weeps and mourns, So now be kind to unicorns. NIELUDZKOŚĆ HENIA, ALBO: O WŁAŚCIWY STOSUNEK DO ZWIERZĄT BAŚNIOWYCH Skąd ten złowieszczy bezruch Henia? Skąd jego Matki złorzeczenia, Gdy szlocha w żalu i łka w trosce? Skąd? Stąd, że krzywdził jednorożce! Tańce na trawie o zachodzie? Udział w zabawie „Kto przebodzie Trzech ogrodników na raz”? Skądże! Wszystkiego wzbraniał im niemądrze! Nie było jednorożca, który Mógłby spokojnie wiercić dziury W drzwiach lub, gdy naszła go ochota, Przełknąć psa albo wyssać kota. Henio koncepcje miał wciąż świeże, Jak gnębić heraldyczne zwierzę: „Dalej, gagatki — w miech brać dudy!” — Mawiał i lwa wypuszczał z budy. Lew, szarpiąc łańcuch, strosząc grzywę, Wszczynał szczekanie przeraźliwe, Jakby chciał rzec, że gdy dopadnie Ofiary, pożre ją nieładnie. A gdy pożerał w krwawym szale, Czyż Henio współczuł? O nie, wcale! Skokami cóż wyrażał? Radość. Długoż? Aż uznał lew, że ma dość. Lecz jednorożec — nie Gęś głupia! Widząc, że lew je ukatrupia, Co przemyślniejsze wyciągały Wniosek: „Nie ze mną te kawały!” Po czym dawały nogę żwawo; Lew rzucał okiem w lewo, w prawo, Lecz próżno bestia rozjuszona Wypatrywała choć ogona. Za którymś razem, gdy uciekło Kolejne zwierzę, z miną wściekłą Lew wrócił i, drapieżnik brzydki, Wziął w paszczę Henrysiowe łydki. „Wypuść”, rzekł Henio z mocą, „z pyska Obie me łydki, żmijo śliska!” Lecz lew dialogu nie wszczął z Heniem: Zbyt pochłonięty był jedzeniem. Nim w paszczy znikła także głowa, Wypowiedziała te trzy słowa (Czy nie zanadto harde — orzec Niełatwo): „Jam nie jednorożec!” Znasz już, o dziecię, dolę Henia, Wiesz, skąd matczyne złorzeczenia, Skąd żalu szloch i łkanie w trosce — Traktuj więc dobrze jednorożce. PURPLE WILLIAM OR, THE LIAR’S DOOM The hideous hue which William is Was not originally his: So long as William told the truth He was a usual–coloured youth. He now is purple. One fine day His tender father chanced to say ‘What colour is a whelp, and why?’ ‘Purple,’ was William’s false reply. ‘Pooh,’ said his Pa. „You silly elf, It’s no more purple than yourself. Dismiss the notion from your head.’ ‘I, too, am purple,’ William said. And he was purple. With a yell His mother off the sofa fell Exclaiming ‘William’s purple! Oh!’ William replied: ‘I told you so.’ His parents, who could not support The pungency of this retort, Died with a simultaneous groan. The purple orphan is alone. BURACZKOWOŚĆ JÓZIA ALBO: KŁAMCA UKARANY Ohydna buraczkowość skóry Józia nie wzięła się z natury: Nie, przez czas dłuższy był normalnym Dzieckiem w kolorze dopuszczalnym. Wszystko zaczęło się od kłamstwa, W którym wykazał sporo chamstwa. Gdy czuły ojciec dnia pewnego Zapytał: „Jaki, i dlaczego, Jest kolor cieląt morskiej krowy?”‘, Józio odburknął: „Buraczkowy”. Rodzic, mniej czule: „Nędzny żłobie, Tyleż buraczków w nim, co w tobie”. „Zgoda”, rzekł Józio. Z tymi słowy Stał się kompletnie buraczkowy. Matka zleciała z otomany Z okrzykiem: „Synu mój! Na rany Pana Naszego! Co z twą buzią?!” „Toż wam mówiłem”, odparł Józio. Sarkastyczności tej repliki Nie mogąc strawić i jęk dziki Wydając naraz z tchawic obu, Rodzice padli w otchłań grobu. Odtąd przez życie musi malec Iść sam jak buraczkowy palec. HILAIRE BELLOC (1870–1953) LORD ABBOTT Lord Abbott’s coronet was far too small, So smali, that as he sauntered down Whitehall Even the youthful Proletariat (Who probably mistook it for a Hat) Remarked on its exiguous extent. There is a picture of the incident. LORD ABBOTT Lord Abbott swoją książęcą koronę Miał tak malutką, że gdy szedł raz w stronę Pałacu Buckingham, Uliczna Gawiedź Komentowała głośno: „Okulawieć Można ze śmichu! Co za meloniki Noszom te lordy!” — i rechot trząsł dziki Proletariatem, w sile osób pięciu. Zajście uwiecznił ktoś nawet na Zdjęciu. LORD ALI–BABA Lord Ali–Baba was a Turk, Who hated every kind of work, And would repose for hours at ease With Houris seated on his knees. Ahappy life! — Until, one day Mossoo Alphonse Effendi Bey (A Younger Turk: the very cream And essence of the New Reginie) Dispelled this Oriental dream By granting him a place at Court, High Coffee—grinder to the Porte, Unpaid: — In which exalted Post His Lordship yielded up the ghost. LORD ALI–BABA Lord Ali—Baba był to Turek, Który, miast siąść za jednym z Biurek I oddać się Ofiarnej Pracy, Wolał, ażeby mu na tacy Wnoszono kawę po turecku I (w gustach był podobny dziecku) Pączki z nadzieniem z konfitury z Róż, przy czym on sam parę hurys Mógłby piastować na kolanie, Na otomańskiej otomanie Półleżąc w pół śnie, pół nirwanie. Niestety jednak, niespodzianie Sam premier (jeden z Młodoturków, Zwanych tak z racji Garniturków Noszonych miast zwykłego stroju Na znak, że Wyrwą Kraj z Zastoju) Rozwiał ów majak bliskowschodni, Prosząc, by lord wdział parę spodni (Byleby to nie były szorty!) I objął urząd Wielkiej Porty, Pełniąc, czy piątek, czy niedziela, Funkcję Wielkiego Kręciciela Młynka do Kawy przy Sułtanie. Choć spodnie w Turcji nie są tanie, A urząd miał być honorowy, Nie było naturalnie mowy O wymiganiu się. Kręcenie Młynka jednakże tak szalenie Wyczerpywało odtąd słaby Zapas sił lorda Ali—Baby, Ze dnia któregoś z otomany Nie wstał, na śmierć przepracowany. LORD ARCHIBALD Lord Archibald I grieve to say Was late for breakfast every day, And as he slunk upon the scenę His kind Papa — a Rural Dean — Would solemnly remark ‘My son, Our morning meal is nearly done And grace will very soon be said.’ Lord Archibald would hang his head And drop hot tears upon his plate: And yet next morning would be late. LORD ARCHIBALD Lord Archibald wprost nie był w stanie Zejść punktualnie na śniadanie: Gdy się przemykał przez jadalnię — Koło południa, naturalnie — Ojciec, wzburzony tym obrazem, Stwierdzał: „Nie mogę puścić płazem Kompromitującego czynu!” I zwracał się do syna: „Synu, Ufam, że ci się nie wydaje, Iż ten, kto przed południem wstaje, Tym samym gminne ma maniery: Już wszyscy dopijamy sherry, Śniadanie niemal jest skończonem”. Zraniony sarkastycznym tonem, Lord zwieszał głowę, szeptał: „Ależ…” I łzą gorącą zraszał talerz. Lecz cóż z tych łez? Nazajutrz rano Znów go w jadalni nie widziano: Stygł kawior, bażant, krem z homarów — Poranne dania w domach Parów. LORD FINCHLEY Lord Finchley tried to mend the Electric Light Himself. It struck him dead: And serve him right! It is the business of the wealthy man To give employment to the artisan. LORD FINCHLEY Lord Finchley sam naprawiał prąd: po dwóch minutach Został z Lorda zwęglony trup. I dobrze mu tak! Rolą ludzi zamożnych na Społecznej Scenie Jest dawać rzemieślnikom płatne zatrudnienie. LORD HEYGATE Lord Heygate had a troubled face, His furniture was commonplace — The sort of Peer who well might pass For someone of the middle class. I do not think you want to hear About this unimportant Peer. LORD HEYGATE Lord Heygate twarz miał jakąś taką mętną I rezydencję też dosyć przeciętną: Arystokrata, owszem, lecz na oko Robił wrażenie kogoś niewysoko Urodzonego — w Stanie raczej Średnim. Skandal, że Lord mógł być kimś tak Powszednim. LORD LUCKY Lord Lucky, by a curious fluke, Became a most important duke. From living in a vile Hotel A long way east of Camberwell He rosę, in less than half an hour, To riches, dignity and power. It happened in the following way: — „ The Real Duke went out one day To shoot with several people, one Of whom had never used a gun. This gentleman (a Mr Meyer Of Rabley Abbey, Rutlandshire), As he was scrambling through the brake, Discharged his weapon by mistake, And plugged about an ounce of lead Piff–bang into his Grace’s Head — Who naturally fell down dead. His Heir, Lord Ugly, roared, ‘You Brute! Take that to teach you how to shoot!’ Whereat he volleyed, left and right; But being somewhat short of sight, His right–hand Barrel only got The second heir, Lord Poddleplot; The while the left—hand charge (or choke) Accounted for another bloke, Who stood with an astounded air Bewildered by the whole affair — And was the third remaining heir. After the Execution (which Is something rare among the Rich) Lord Lucky, while of course he needed Some help to prove his claim, succeeded. — But after his succession, though All this was over years ago, He only once indulged the whim Of asking Meyer to lunch with him. LORD LUCKY Lord Lucky stał się ważnym Księciem W sposób tak dziwny, ze z przejęciem Zasiadam oto — będę szczery — Do opisania tej Afery. Typ dosyć śliski, zdaniem wielu, W podłym gnieżdżący się hotelu, Mający wręcz opinię osła — A jednak Losu dłoń go wzniosła W przeciągu pół minuty może Do wpływów w Rządzie i przy Dworze, Bogactw, zaszczytów i respektu. Zrekonstruujmy zdarzeń bieg tu: Prawdziwy Książę grono Gości Zaprosił raz do swoich Włości, Aby polować na Jelenie. Jeden z nich (Gości) zaproszenie Tak cenił (był to Mr. Meyer, Zam. w Rabley Abbey w Rutlandshire), Że — snob — nie przyznał się, iż w dłoni Nie miał był nigdy Palnej Broni. Gdy się przedzierał przez kłujący Jałowiec, oddał strzał niechcący I — pif–paf! bęc! — morderczy Ołów Trafił wprost w jeden z Oczodołów Księcia; ten drugie oko słupem Wzniósł i padł plackiem oraz trupem. Lord Ugly, jego pierworodny Następca, ryknął: „Chamie! Godny Jesteś, bym ja, Arystokrata, Nauczył cię pod Groźbą Bata, Jak strzelać!”. Tu, sam jak trup blady, Wziął się do ostrej Kanonady Na prawo, lewo, w tył i w bok. Że jednak miał dość krótki wzrok, Ustrzelił tylko z prawej lufy Młodszego brata, lorda Goofy, Podczas gdy lewej lufy wypał Trafił w mężczyznę, który łypał Zdziwionym okiem na niemiłą Scenę, a był — tak się złożyło — Trzecim z kolei bratem—lordem. Wyrżnąwszy dubeltowym mordem Swój ród, Lord Ugly, ze swej strony, Został skazany i stracony. (Prawie nie zdarza się tak smętny Finał, gdy Zbrodniarz jest Majętny). Tego samego jeszcze lata Lord Lucky najął adwokata, Dowiódł, gdzie trzeba, swoich praw I — z łaski, rzekłbym, trzech „pif–paf!” (Ech, Życie, pełneś ty Zagadek!) — Otrzymał tytuł, dom i spadek. A od momentu ich objęcia Okazał klasę godną księcia, Raz tylko zapraszając pana Meyera na lunch i szampana. LORD LUNDY Lord Lundy from his earliest years Was far to freely moved to Tears. For instance, if his Mother said, ‘Lundy! It’s time to go to Bed!’ He bellowed like a Little Turk. Or if his father, lord Dunquerque, , Said, ‘Hi!’ in a Commanding Tonę, ‘Hi, Lundy! Leave the Cat alone!’ Lord Lundy, letting go its taił, Would raise so terrible a wail As moved his Grandpapa the Duke To utter the severe rebuke: ‘When I, Sir! was a little Boy, An Animal was not a Toy!’ His father’s Elder Sister, who Was married to a Parvenoo, Confided to Her Husband, ‘Drat! The Miserable, Peevish Brat! Why don’t they drown the Little Beast?’ Suggestions which, to say the least, Are not what we expect to hear From Daughters of an English Peer. His grandmamma, his Mother’s Mother, Who had some dignity or other, The Garter, or no matter what, I can’t remember all the Lot! Said, ‘Oh! that I were Brisk and Spry To give him that for which to ery!’ (An empty wish, alas! for she Was Blind and nearly ninety—three). The Dear Old Butler thought — but there! I really neither know nor care For what the Dear Old Butler thought! In my opinion, Butlers ought To know their place, and not to play The Old Retainer night and day. Fm getting tired and so are you, Let’s cut the Poem into two! LORD LUNDY Lord Lundy, mówiąc między nami, Zbyt łatwo się zalewał łzami. W dzieciństwie już, gdy rzekła Matka: „Pora spać, Lundy!”, z ócz gagatka Ślozy się lały równym ciurkiem I wył, jakby był Małym Turkiem. Gdy Ojciec zaś — też lord, lecz starszy — Wzrokiem na proch Lundy’ego starłszy, Powiadał: „Ejże!” i dodawał: „Ejże, mój Lundy! Zły to kawał, Kota bynajmniej nim nie bawisz!” — Lundy, jakby kto wcisnął klawisz, Przerywał związywanie w supeł Ogona (kot był w stanie Zupeł– nego Rozstroju) i rozdzierał Się tak, że Dziadek, Eks–Generał, Surowo musiał karcić brzdąca: „Cóż to za Płaksa wciąż wrzeszcząca! Gdym ja był dzieckiem, sir, do głowy Nie przyszłoby mi, że domowy Zwierz może być obiektem Psot! Lew, Tygrys, owszem — ale Kot?!” Ciocia — Szlachetna całkiem Dusza, Choć poślubiła Parweniusza — Będąc raz świadkiem takiej sceny, Zwierzyła się Mężowi: „Hieny Nie wyją tak, jak to Złe Chłopię! Następnym razem mu Dokopię!” (Zamiar, acz niewątpliwie szczery, Niegodny kogoś z Wyższej Sfery.) Babcia z kolei, Matka Matki (Jej mąż piastował jakiś rzadki Tytuł czy Godność — Regimentarz Dworu? — ech, głowo, nie spamiętasz Wszystkiego!), też się klęła zawsze: „Gdyby te Nogi były Żwawsze, Powodów do beczenia wiele Miałby z mej strony, Głupie Cielę!” (Kwestia to dość akademicka, Czy ta Sędziwa Krótkowidzka, Nawet starając się szalenie, Kopem trafiłaby w Siedzenie.) Nareszcie, stary Majordomus — Chwileczkę! stop! po diabła komuś Wiedzieć, co Kamerdyner plecie? Służba powinna, drogie Dziecię, Znać swoje miejsce — kto Lokaja Słucha, ten wkrótce się pokaja Za to, że Plebejusza skłania Do wyrażania swego zdania. Męczy mnie ten wulgarny temat, Przetnijmy więc na pół Poemat! LORD LUNDY: SECOND CANTO It happened to Lord Lundy then, As happens to so many men: Towards the age of twenty–six, They shoved him into polities; In which profession he commanded The income that his rank demanded In tum as Secretary for India, the Colonies, and War. But very soon his friends began To doubt if he were quite the man: Thus, if a member rosę to say (As members do from day to day), ‘Arising out of that reply…!’ Lord Lundy would begin to cry. A Hint at harmless little jobs Would shake him with convulsive sobs. While as for Revelations, these Would simply bring him to his knees, And leave him whimpering like a child. It drove his Colleagues raving wild! They let him sink from Post to Post, From fifteen hundred at the most To eight, and barely six — and then ‘To be Curator of Big Ben!… And finally there came a Threat To oust him from the Cabinet! The Duke — his aged grand–sire — bore The shame till he could bear no morę. He rallied his declining powers, Summoned the youth to Brackley Towers, And bitterly addressed him thus — ‘Sir! you have disappointed us! We had intended you to be The next Prime Minister but three: The stoeks were sold; the Press was squared; The Middle Class was quite prepared. But as it is!… My language fails! Go out and govern New South Wales!’ * * * The Aged Patriot groaned and died: And gracious! how Lord Lundy cried! LORD LUNDY: PIEŚŃ WTÓRA Jak nas poucza Doświadczenie, Dzieciństwo nam niepostrzeżenie Przemija, pędząc istnym Cwałem, Aż wreszcie można rzec: „Dojrzałem”. Tak i Lord Lundy, lat dwadzieścia Sześć mając, dzięki Wpływom Teścia Zaczął Karierę Polityczną; Pensję pobierał niebotyczną, Kolejno obejmując piony Indii, Kolonii i Obrony. Wkrótce jednakże Przyjaciele Zaczęli, zrazu dość nieśmiele, Spoglądać nań z Dezaprobatą. Ot, w Izbie Lordów, dajmy na to, Ktoś wstaje z Ławy (jak to czasem Czynią Posłowie), aby basem Oznajmić: „Zgłaszam wniosek, by…” — A już Lord Lundy leje łzy! W trakcie prostego Głosowania Trzęsły nim Konwulsyjne Łkania! A przy Dyskusjach o Budżecie Syknięcia „Czego się znów drzecie, Kolego?” były na Porządku Dziennym, gdyż Lundy na początku Debaty padał na kolana I szlochał do Białego Rana! Izba wręcz szału była bliska! Zsyłano go na stanowiska Coraz to niższe i mniej znaczne: Wreszcie — sam zaraz płakać zacznę — Upadek strącił go ponury Na samo dno: „do spraw Kultury”! Dziadek — wspomniany Eks–Generał — Tym razem w Środkach nie przebierał: Ciężarem Hańby i Sromoty Zgięty, doczekał do soboty, A gdy depeszą zawezwany Wnuk wkroczył w pałacowe ściany I spytał, czego sobie życzy, Taki dał Upust swej Goryczy: „Sprawiłeś zawód, sir, rodzinie! Oczekiwaliśmy j edynie Tej drobnej rzeczy z twojej strony: Że będziesz kiedyś wyniesiony Na stanowisko, ot, Premiera; A ty tymczasem!… — Głos zamiera Mi w Krtani — … a ty, w takiej chwili, Gdyśmy już wszystko załatwili, Zadbali o Poparcie Prasy, Ułagodzili Wrzące Masy, Ty, sir!…” — tu z jękiem skonał, ale Przed Zgonem w Potępienia Szale Wyrzęził: „…Ty, najgorsza z Zakał!…” * * * Boże mój, jak Lord Lundy płakał! JIM Who Ran Away from His Nurse, and Was Eaten by a Lion There was a Boy whose name was Jim; His Friends were very good to him. They gave him Tea, and Cakes, and Jam, And slices of delicious Ham, And Chocolate with pink inside, And little Tricycles to ride, And read him stories through and through, And even took him to the ZOO — But there it was the dreadful Fate Befell him, which I now relate. You know — at least you ought to know, For I have often told you so — That Children never are allowed To leave their Nurses in a Crowd; Now this was Jim’s especial foible, He ran away when he was able, And on this inauspicious day He slipped his hand and ran away! He hadn’t gone a yard when — Bang! With open Jaws, a Lion sprang, And hungrily began to eat The Boy: beginning at his feet. Now, just imagine how it feels When first your toes and then your heels, And then by gradual degrees, Your shins and ankles, calves and knees, Are slowly eaten, bit by bit. No wonder Jim detested it! ,No wonder that he shouted ‘Hi!’ The Honest Keeper heard his ery, Though very fat, he almost ran To help the little gentleman. ‘Ponto!’ he ordered as he came (For Ponto was the Lion’s name), ‘Ponto!’ he cried, with angry Frown. ‘Let go, Sir! Down, Sir! Put it down!’ The Lion made a sudden Stop, He let the Dainty Morsel drop, And slunk reluctant to his Cage, Snarling with Disappointed Rage. But when he bent him over Jim, The Honest Keeper’s Eyes were dim. The Lion having reached his Head, The Miserable Boy was dead! When Nurse informed his Parents, they Were more Concerned than I can say: — His Mother, as she dried her eyes, Said, ‘Well — it gives me no surprise, He would not do, as he was told!’ His Father, who was self—controlled, Bade all the children round attend To James’ miserable end, And always keep a–hold of Nurse For fear of finding something worse. HISTORIA FRANIA, który mimo pilnowania przez Nianię wymknął jej się i został pożarty przez Lwa Był sobie chłopczyk zwany Franiem: Rodzina jego, moim zdaniem, Wokoło brzdąca wręcz skakała, To dolewając mu Kakaa, To podsuwając plastry Szynek Lub wydłubany z ciast Rodzynek, To zapewniając Uciech szereg, A to: sadzanie na Rowerek, Pokazywanie: „Sójka! O! o!”, Lub nawet branie go do Zoo — Gdzie właśnie z Życiem oraz Zdrowiem Rozstał się Franio; co opowiem. Trzeba wam wiedzieć — trudno zresztą Nie wiedzieć, skoro uszy rzesz tą Przestrogą karmię nieprzerwanie, I to od lat — ze kiedy Nianię Bez pozwolenia się Opuszcza (Zwłaszcza gdy wokół Tłum lub Tłuszcza), Złe to zazwyczaj ma Następstwa. Takiego Franio się Przestępstwa Dopuszczał nie raz i nie dwa: Tego zaś Fatalnego Dnia Starczyła Nieuwagi Chwila Ze strony Niani, a dał Dyla. Nie ubiegł wszakże nawet jarda, Kiedy wyrosła przed nim Harda Paszcza Lwa, którą Król Pustyni Rozwarł — i, jak to zwykle czyni, W tempie tak szybkim, aż Furczało, Pożerać jął Dziecięce Ciało Z mlaskaniem (prymitywny Żłób!): Posiłek zaczął zaś od stóp. Nietrudno wczuć się w to napięcie, Z jakim o palcach swych i pięcie, Kostce, kolanie i goleni Myślą ci, którzy są jedzeni. Nie dziwi więc, że te doznania Wzbudziły Opór w duszy Frania I że wykrzyknął nawet „Hola!” Gorsza byłaby jego dola, Gdyby okrzyku nie dosłyszał Dozorca, który, chociaż dyszał Z trudem, był bowiem nader tłusty, Dobiegł ze zbielałymi usty Do klatki i zawołał: „Mruczek!” (Tak Lew się wabił). „Dość tych sztuczek! Wstyd mi, że tak się zachowujesz! Wypluj natychmiast to, co żujesz! Proszę otworzyć zaraz Paszczę, Bo już cię nigdy nie pogłaszczę!” Lew, czując snadź, że Kara bliska, Wypuścił Smaczny Kąsek z pyska, I, choć wypadek to dość rzadki, Z Gniewnym Pomrukiem wpełzł do Klatki. Dozorca, poskromiwszy Zwierzę, Już—już udzielić miał Ofierze Pierwszej Pomocy, gdy Fakt Srogi Pojął: Lew zjadł nie tylko Nogi. Pomoce Drugie, nawet Trzecie, Na nic już były: hoże Dziecię Leżało bez tchu i bez słowa, Gdyż pozostała tylko Głowa. Gdy z wieścią tą wróciła Niania, Rodzice ze Zdenerwowania O mało nie Podnieśli Głosu; Matka, Słaniając się od Ciosu, Chusteczką łzy otarła z ócz I rzekła: „Zawsze mówię: ucz Takiego, a on nie usłucha!” — Ojciec zaś z męską Siłą Ducha Skłonił Rodzinę do Zebrania, W trakcie którego przykład Frania W całej Żałości i Mizerii Dał pod rozwagę Smarkaterii Jako Przestrogę. Co do Niani, Rodzice, choć Zbulwersowani Z początku, po Namysłu Chwili Zatrzymać ją postanowili. Ktoś musiał Pieczę mieć nad Dziatwą, A dziś o Ludzi nie jest łatwo. HENRY KING Who Chewed Bits of String, and Was Early Cut Off in Dreadful Agonies The Chief Defect of Henry King Was chewing little bits of String. At last he swallowed some which tied Itself in ugly Knots inside. Physicians of the Utmost Famę Werę called at once; but when they came They answered, as they took their Fees, ‘There is no Cure for this Disease. Henry will very soon be dead.’ His Parents stood about his Bed Lamenting his Untimely Death, When Henry, with his Latest Breath, Cried — ‘Oh, my Friends, be warned by me, That Breakfast, Dinner, Lunch and Tea Are all the Human Frame requires…’ With that, the Wretched Child expires. HISTORIA HENIA, który żuł kawałki Sznurka i wskutek wyzionął Ducha w Młodym Wieku oraz w Straszliwych Męczarniach Naczelną Wadą Henia Rourke’a Był nałóg żucia skrawków Sznurka. Kontynuując niecne Dzieło, Dziecię ów Przedmiot raz połknęło I cierpiał srodze chłopiec ten zły, Gdy Sznurek w Trzewiach splótł się w Węzły. Na nic Okłady i Rycyny! Wezwano Sławy Medycyny, Które, pobrawszy Znaczne Sumy, Orzekły: „Gorsze to od Dżumy! Nasza Diagnoza nieomylna Brzmi: Medycyna jest Bezsilna. Niechaj się dzieje Wola Boża!” Rodzina, stojąc wokół Łoża, Łkała już nad przedwczesnym zgonem, Gdy Henio gardłem osłabionem To wyrzekł wraz z Ostatnim Tchnieniem: „Niech Los mój będzie Ostrzeżeniem: Śniadanie, Obiad i Kolacja To cała Żywnościowa Racja, Jakiej wymaga Ciało — zatem…” — Urwał — i rozstał się z Tym Światem. MATILDA Who Told Lies, and Was Burned to Death Matilda told such Dreadful Lies, It made one Gasp and Stretch one’s Eyes; Her Aunt, who, from her Earliest Youth, Had kept a Strict Regard for Truth, Attempted to Believe Matilda: The effort very nearly killed her, And would have done so, had not She Discovered this Infirmity. For once, towards the Close of Day, Matilda, growing tired of play, And finding she was left alone, Went tiptoe to the Telephone And summoned the Immediate Aid Of London’s Noble Fire—Brigade. Within an hour the Gallant Band Werę pouring in on every hand, From Putney, Hackney Downs, and Bow With Courage high and Hearts a—glow They galloped, roaring through the Town, ‘Matilda’s House is Burning Down!’ Inspired by British Cheers and Loud Proceeding from the Frenzied Crowd, They ran their ladders through a score Of windows on the Bali Room Floor; And took Peculiar Pains to Souse The Pictures up and down the House, Until Matilda’s Aunt succeeded In showing them they were not needed; And even then she had to pay To get the Men to go away! * * * It happened that a few Weeks later Her Aunt was off to the Theatre To see that Interesting Play The Second Mrs Tanqueray. She had refused to take her Niecę To hear this Entertaining Piece: A Deprivation Just and Wise To Punish her for Telling Lies. That Night a Fire did break out — You should have heard Matilda Shout! You should have heard her Scream and Bawl, And throw the window up and call To People Passing in the Street — (The rapidly increasing Heat Encouraging her to obtain Their confidence) — but all in vain! For every time She shouted ‘Fire!’ They only answered ‘Little Liar!’ And therefore when her Aunt returned, Matilda, and the House, were Burned. HISTORIA MATYLDY, którą za ciągłe Kłamstwa spotkała Śmierć w Płomieniach Matylda tak lubiła Kłamać, Że każdy klął: „A niech ją Psiamać!”. Ciocia Matyldy, od Zarania Żywota nie znosząca Łgania, Usiłowała każdej Bzdurze Wierzyć, wysiłki czyniąc duże, Ażeby Brakiem Zaufania Nie spowodować Załamania Się w dziecku, bądź co bądź Sierocie, Pewności Siebie. Ech, te Ciocie!… Naiwność ludzka nie zna Granic! Cała Teoria była na nic! Raz bowiem, gdy w Wieczornej Porze Pałały na zachodzie Zorze, Tak jak to jest zwyczajem Zórz — Matyldzie, Zabawami już Znudzonej, świta koncept świeży: Do Telefonu chyłkiem bieży I, pod pretekstem, że Się Pali, Żąda, by zaraz przyjechali („Wystarczą dwie lub trzy Drużyny — Niech nie zapomną wziąć Drabiny!”) Strażacy, ta Londynu chwała. Godzinka nawet nie zleciała, Ajuż, wzmagając Nastrój Grozy Dzwonieniem w Dzwonki, pędzą wozy Pełne Dorodnej oraz Chwackiej Młodzieży w Kaskach; ta, Strażackiej Tradycji wierna, woła chórem: „Hejze—ha! Precz z Czerwonym Kurem! Szlauch w garść, bo dom Matyldy spłonie!”. Z Brytyjską Werwą klaszcząc w dłonie, Tłum Gapiów Hucznym grzmiał Wiwatem; Mężnie drabiny wzniósłszy zatem, Czternaście szyb w Balowej Sali Strażacy stłukli, po czym wlali Do środka Bardzo Dużo Wody, Lejąc ją ściśle w myśl Metody, Która Sikawkę, to Narzędzie Ratunku, każe w pierwszym rzędzie Kierować na Precjoza: Wazy Chińskie, Akwaria lub Obrazy. W Ryku Wód, Brzęku i Hałasie Dopiero po Niejakim Czasie Ciocia Matyldy była w stanie Wyperswadować im Sikanie, Tłumacząc, ze przepięknie Lali, Lecz nic niestety się nie Pali. Nawet po takim Argumencie Zastęp Wybawców nieugięcie Sikał — aż wreszcie Hojny Datek Na Fundusz Zaczadzonych Matek Zdołał wprawiony w Lania Szał huf Nakłonić do Zwinięcia Szlauchów. * * * Niedługo po tym Incydencie Ciocia Matyldy — niepojęcie Naiwna w dalszym ciągu dama — Wybrała się wieczorem (sama: Matylda, że Przebrała Miarę W Kłamstwach, musiała Ponieść Karę) Na premierowe przedstawienie Tragedii „Hamlet”. Gdy na scenie Miał miejsce Przebieg Akcji rączy, Ciocia (ciekawa, jak się skończy) Śledziła Rozwój Zdarzeń krwawy, Nie zdając sobie wcale sprawy, Że w domu właśnie — Wybuchł Pożar! Tym razem nie był wcale to Żar— tobliwy Wymysł Siostrzenicy! Każdy Przechodzień na ulicy, Wiedząc o Przeszłym Incydencie, Był jednak Przekonany Święcie, Że i tym razem Wrzaski — które Matylda (przez Temperaturę Rosnącą bez umiarkowania Zmuszona do poszukiwania Pomocy u Postronnych Osób) Wydobywała z siebie w sposób Rozdzierający Ludzkie Ucho — To zwykła Psota. „Milcz, Kłamczucho!” — Odpowiadali więc, nieczuli, Wrzeszczącej „Pali się!” Smarkuli. Ciocia, wróciwszy po „Hamlecie”, W miejscu, gdzie Dom był, a w nim Dziecię — (Jęcz, Liro moja! Fletnio, piszcz!) — Zastała jeno Garstkę Zgliszcz. ALGERNON Who Played with a Loaded Gun, and, on Missing His Sister, Was Reprimanded by His Father Young Algernon, the Doctor’s Son, Was playing with a Loaded Gun. He pointed it towards his sister, Ańmed very carefully, but Missed her! His Father, who was standing near, The Loud Explosion chanced to Hear, And reprimanded Algernon For playing with a Loaded Gun. HISTORIA OLGIERDKA, który bawił się Nabitą Bronią i, po oddaniu Niecelnego Strzału do Siostrzyczki, spotkał się z Reprymendą ze strony Ojca Olgierdek, oprócz Dużej Melby, Uwielbiał tez Nabite Strzelby Oraz Zabawę takowymi. Zdarzyło się, że wziął olbrzymi Sztucer z kolekcji Ojca (który Jako Producent Politury Musiał lokować w czymś Gotówkę), Starannie wycelował w główkę Siostrzyczki, strzelił — ale chybił! Strzał szybę w Oranżerii wybił, A jego Głośny Huk przypadkiem Dosłyszał Ojciec — i z Gagatkiem Natychmiast (stał tuż obok niego) Rozmówił się, kieszonkowego Pozbawił go na tydzień chyba (Az tyle kosztowała Szyba) I wręcz zagroził, że mu wzbroni Dostępu do Kolekcji Broni. REBECCA Who Slammed Doors for Fun and Perished Miserably A Trick that everyone abhors In Little Girls is slamming Doors. AWealthy Banker’s Little Daughter Who Lived in Pałace Green, Bayswater (By name Rebecca Offendort), Was given to this Furious Sport. She would deliberately go And Slam the door like Billy—Ho! To make her Uncle Jacob start. She was not really bad at heart, But onlv rather rude and wild: She was an aggravating child… It happened that a Marble Bust Of Abraham was standing just Above the Door this little Lamb Had carefully prepared to Slam, And Down it came! It knocked her flat! It laid her out! She looked like that. Her funeral Sermon (which was long And followed by a Sacred Song) Mentioned her Virtues, it is true, But dwelt upon her Vices too, And showed the Dreadful End of One Who goes and slams the door for Fun. The children who were brought to hear The awful Tale from far and near Were much impressed, and inly swore They never more would slam the Door. — As often they had done before. A bank in Rio, and a line Of Steamers to the Argentine, And options more than I can tell, And bits of Canada as well; He even had a mortgage on The House inhabited by John. His will, the cause of all the fuss, Was carefully indited thus: ‘This is the last and solemn Will Of Uncle William — known as Bill. I do bequeath, devise and give By Execution Mandative The whole amount of what I’ve got (It comes to a tremendous lot!) In seizin to devolve upon My well–beloved nephew John. (And here the witnesses will sign Their names upon the dotted linę.)’ Such was the Legał Instrument Expressing Uncle Bill’s Intent. As time went on declining Health Transmogrified this Man of Wealth And it was excellently clear That Uncle Bill’s demise was near. At last his sole idea of fun Was sitting snoozling in the sun. So once, when he would take the air, They wheeled him in his Patent Chair (By ‘They,’ I mean his Nurse, who came From Dorchester upon the Thame: Miss Charming was the Nurse’s name’ To where beside a little wood A long–abandoned green–house stood, And there he sank into a doze Of senile and inept repose. But not for long his dr owsy ease! A stone came whizzing through the trees, And caught him smartly in the eye. He woke with an appalling cry, And shrieked in agonizing tones: ‘Oh! Lord’ Whoever’s throwing stones’’ Miss Charming, who was standing near, Said: ‘That was Master John, I fear!’ ‘Go, get my Ink–pot and my Quill, My Blotter and my Famous Will.’ Miss Charming flew as though on wings To fetch those necessary things, And Uncle William ran his pen Through ‘well—beloved John’ and then Proceeded, in the place of same, To substitute Miss Charming’s name: Who now resides in Portman Square And is accepted everywhere HISTORIA REBEKI, która Trzaskała Drzwiami dla Zabawy, aż spotkał ją wcale nie Zabawny Koniec Trzaskanie Drzwiami przez Małe Dziewczynki Liczy się między Najgorsze Uczynki. Kultywowała ów Grzech bez ustanku Córka pewnego Właściciela Banku, Rebeka von und zu Schlaffenschluss–Schnorrt, Dla której był to Ulubiony Sport. Przez jej Rodzinny Pałac dzień po dniu Niosło się echem straszne Łubudu!, Którym to hukiem drzwi Niesforna Panna Budziła z drzemki Wujaszka Johanna. Rebeka zresztą nie była Potworem: Nazwalibyśmy ją raczej Bachorem Rozpaskudzonym przez Luksus i Zbytki; Lecz tak czy owak, Postępek był Brzydki. Tak się złożyło jednak dnia pewnego, Że Marmurowe Popiersie Goethego Stało w niewielkiej Niszy albo Wnęce Nad masywnymi Drzwiami; gdy Dziecięce Dłonie je pchnęły z Wiadomym Zamiarem — ŁUP! — autor „Fausta” spadł całym ciężarem Wprost na Psotnicę i grzmotnął ją tak, Że padła Plackiem, Trupem i Na Wznak. Kazanie nad jej Trumną trwało nader Długo (łez przy tym wylano z sześć wiader): Musiało bowiem, wspomniawszy Przykłady Zalet Rebeki, podkreślić jej Wady, Wśród Tych Ostatnich zaś z Wielkim Naciskiem Zająć się jedną — tą, którą z nazwiskiem Rebeki złączył na wieki Ścieg Krwawy Trzaskaniem Drzwiami dla Pustej Zabawy Dzieci, zwiezione z bliska i z daleka, Słysząc, jak strasznie skończyła Rebeka, Korzyść Moralną odniosły z kazania: Każde przysięgło w duchu bez wahania, Ze Skryty Pociąg do Trzaskania Drzwiami Stłumi i Czynem takim się nie splami, Ajeśli czasem poczuje znów Gust ów, Będzie się strzegło Spadających Biustów. JOHN Who Lost a Fortune by Throwing Stones John Vavassour de Quentin Jones Was very fond of throwing stones At Horses, People, Passing Trains, But ‘specially at Window—panes. Like many of the Upper Class He’liked the Sound of Broken Glass; It bucked him up and madę him gay: It was his favourite form of Play. But the Amusement cost him dear, My children, as you now shall hear. John Vavassour de Quentin had An uncle, who adored the lad: And often chuckled ‘Wait until You see whafs left you in my will!’ Nor were the words without import, Because this uncle did a sort Of something in the City, which Had madę him fabulously rich. (Although his brother, John’s papa, Was poor, as many fathers are.) He had a lot of stocks and shares And half a street in Buenos Aires*, HISTORIA JASIA, którego jeden Rzut Kamieniem pozbawił Kolosalnej Fortuny Jaś lubił bardzo — wręcz Pasjami — Czynność Rzucania Kamieniami. Rzucał wyż. wspomnianymi co dnia To w Wóz, to w Konia, to w Przechodnia, To znów w Przejeżdżający Pociąg; Najprzemożniejszy zaś czuł pociąg Do Szyb Okiennych, których Brzęk Wprawiał go od Stóp aż do Szczęk (Jak wprawia każde zresztą — wierzę — Dziecię chowane w Wyższej Sferze) W stany podobne do Nirwany. Atoli chłopiec ów narwany W trakcie Niewinnej swej Zabawy Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, Że Skłonność, której posłuch dawał, Zrobi mu wkrótce przykry kawał. Miał Jaś stryjaszka. Ten, w bęcwale Przywar nie dostrzegając wcale, Wielbił bratanka sercem całem I mawiał: „Wiedz, że zapisałem Ci w testamencie spory spadek!” Epitet „spory” był tu adek— watny w najzupełniejszej mierze, Stryjcio albowiem stał przy sterze Banku, zarabiał na tym Krocie I tarzał się bezwstydnie w Złocie. (Brat jego, jak się zdarza między Braćmi, żył — dla kontrastu — w nędzy.) Darzony przez ojczysty kraj res— pektem, miał hotel w Buenos Aires*, Drugi w Kairze, trzeci w Rzymie I, zyski ciągnąc z nich olbrzymie, Nabywał Akcje i Antyki, Rembrandty i Transatlantyki; Miał tez na własność całe kadzie Diamentów oraz port w Kanadzie, Nawet, od piwnic aż po strychy, Dom, w którym pędził żywot lichy Brat jego, a Jasiowy Tato. Stosowną opatrzony datą, Rzeczony zapis w testamencie Następujące miał ujęcie: „Ja, stryj Anatol, zwany Tolo, Oświadczam, że jest moją Wolą, Ażeby mój Stan Posiadania Przejął w całości bez wahania (Ajest to Niezła Kupa Szmalu!) Mój ubóstwiony w każdym calu Bratanek Jaś, mojego serca Wybraniec oraz spadkobierca. (Świadkowie, nie stać jak kretyni, Podpisać mi się na tej linii!)” Z upływem lat wzrastała rola Sklerozy w życiu stryja Tola I z licznych uciech jedna w końcu Mu pozostała: drzemka w słońcu. W tym dość ograniczonym celu Był wywożony na fotelu W kąt sadu, gdzie przez godzin siedem Siedział, opatulony pledem. Zdarzyło się pewnego rana, Ze nadzwyczajnie mu oddana I w pracy bardzo zawsze szparka Miss Piggybottom, pielęgniarka, Usadowiła go na darni W pobliżu szklanych ścian cieplarni. Czując na twarzy słońca dotyk, Zniedołęzniały stryj—sklerotyk Zachrapał z cicha, acz głęboko. Lecz — cóz to? Nagle prosto w oko Trafia go kamień, zamaszyście Ciśnięty z świstem poprzez liście. O, ból! O, groza! O, udręka! „Czyja występna, pytam, ręka Stoi za niecnym wykroczeniem? Kto śmiał znieważyć tym kamieniem Rzęs mych siwiznę?” Na to zaś Miss Piggybottom: „Panicz Jaś! Widziałam dziecię to nieczułe!” „Proszę — rzekł starzec — o Bibułę, Parę Piór Gęsich i Atrament Oraz sławetny mój Testament; Nie ujdzie płazem zbrodnia taka!” Miss Piggybottom lotem ptaka Mknie po przybory piśmiennicze, A starzec, charcząc: „Wydziedziczę!…”, Chwyta za pióro i zawzięcie Imię „Jaś” skreśla w testamencie, By w zamian wpisać, w hołdzie cnotom Swej pielęgniarki, „Piggybottom”. Choć wyszła ona z niższych sfer, Dzisiaj ma dom przy Portman Square, Nader wytworny w każdym względzie, I przyjmowana bywa wszędzie. CHARLES AUGUSTUS FORTESCUE Who Always Did What Was Right, and So Accumulated an Immense Fortune The nicest child I ever knew Was Charles Augustus Fortescue. He never lost his cap, or tore His stockings or his pinafore: In eating Bread he madę no Crumbs, He was extremely fond of sums, To which, however, he preferred The Parsing of the Latin Word — He sought, when it was in his power, For information twice an hour, And as for finding Mutton—Fat Unappetising, far from that! He often, at his Father’s Board, Would beg them, of his own accord, To give him, if they did not mind, The Greasiest Morsels they could find. His Later Years did not belie The Promise of his Infancy. In Public Life he always tried To take a judgment Broad and Wide; In Private, none was morę than he Renowned for quiet courtesy. He rosę at once in his Career, And long before his Fortieth Year Had wedded Fin, Only Child Of Bunyan, First Lord Aberfylde. He thus became immensely Rich, And built the Splendid Mansion which Is called ‘The Cedars, Muswell Hill,’ Where he resides in Affluence still To show what Everybody might Become by SIMPLY DOING RIGHT. HISTORIA KAROLKA, który zawsze czynił To, Co Należy, i tą drogą osiągnął Niezmierzone Bogactwo Karolek — odłóż ten Nóż, Dziecię! — Był najgrzeczniejszym chłopcem w świecie. Nie gubił nigdy nauszników, Nie znosił przekleństw ani krzyków, Gdy jadł chleb, z wielką Mocą Ducha Nie produkował ni okrucha, Z chęcią wyciągał z liczb pierwiastki, Upraszał, by z okazji Gwiazdki Lub na najbliższe imieniny Wręczyć mu „Krótki Kurs Łaciny”, A żeby zwać Barani Łój Nieapetycznym — Boże mój, Skądże! nie było o tym mowy! Gdy Udziec (tudzież Sos Miętowy) Zjawiał się na Rodzinnym Stole, Karolek — anioł, nie pacholę — Z własnej inicjatywy wstawał, Prosząc, by każdy tłuszczu kawał, Choćby wstrętnego jak Szczeżuje, Dać mu na talerz — on Przeżuje! Te i podobne Zapowiedzi Wielkości (która nieraz siedzi Już w Dziecku i, z początku słaba, Wzmacnia się w miarę wzrostu Szkraba) Potwierdził jego Wiek Dorosły. Zamiast, jak czynią różne Osły, Wpadać w Duchowych Ciasnot matnie, Karol publicznie i prywatnie Zawsze był demonstrować mocen Otwartość Sądów, trafność Ocen, Grzeczność i Osobisty Czar; Było więc słusznym ze wszech miar, Iż ze współczesnych Głośnych Karier Ta jedna nie zaznała Barier. Nim jeszcze skończył lat czterdzieści, Dokonał kolejnego Prześci— gnięcia Osiągnięć Pokolenia, A to w postaci poślubienia Fifi, jedynej córki lorda Horroracego Splatterforda, Co (po szczęśliwym zgonie teścia) Dało mu jakieś sto dwadzieścia Milionów w banku i prawdziwy Pałac, gdzie odtąd mieszka — żywy Przykład, jak słuszna jest zasada (Którą powtarzać wciąż wypada Szczególnie Dziatwie i Młodzieży): RÓB TO PO PROSTU, CO NALEŻY. NOTA BIBLIOGRAFICZNA WAŻNIEJSZE BIOGRAFIE I PRACE KRYTYCZNE: EDWARD LEAR: Thomas Byrom, Nonsense and Wonder: The Poems and Cartoons of E.L. Nowy Jork 1977. Alessandro Caboni, Nonsense: E. L. e la tradizione del nonsense inglese. Rzym 1988. Susan Chitty, That Singular Person Called Lear: A Biography of E. L,, Artist, Traveller, and Prince of Nonsense. Londyn i Nowy Jork 1988. Ann C. Colley, E. L. and the Critics. Columbia, SC 1993. Angus Davidson, E. L., Landscape Painter and Nonsense Poet (1812–1888). Londyn 1938. Ina Rae Hark, E. L. Boston 1982 (seria „Twayne English Authors”). John Lehmann, E. L. and His World. Londyn 1977. Peter Levi, E. L.: A Biography. Londyn i Nowy Jork 1995. Vivien Noakes, E. L., 1812—1888. Londyn 1985. Joanna Richardson, E. L. Londyn 1965. Elizabeth Sewell, The Field of Nonsense. Londyn 1952. LEWIS CARROLL: Masolino D’Amico, L. C: Atrauerso lo specchio. Pordenone 1990. Michael Bakewell, Lewis Carroll: A Biography. Londyn 1995. W.W. Bartley, L. C.’s Symbolic Logic. Nowy Jork 1977. Kathleen Blake, Play, Games and Sport: The Literary Works ofL.C. Ithaca, NY, 1974. Harold Bloom, red., L. C. Nowy Jork 1987 (seria „Modern Critical Views”). Annę Clark, L. C: A Biography. Londyn 1979. Morton Norton Cohen, L.C.: A Biography. Basingstoke i Nowy Jork 1995. Stuart Dodgson Collingwood, The Life and Letters ofL. C. Nowy Jork 1899. Thomas Donald, Lewis Carroll: APortrait with Background. Londyn 1996. John Fisher, The Magie of L. C. Londyn 1973. Jean Gattegno, L. C: Fragments of a Looking–Glass. Nowy Jork 1976. Roger Lancelyn Green, L. C. Nowy Jork 1960. Phyllis Greenacre, Swift and Carroll: A Psychoanalytic Study of Tivo Lives. Nowy Jork 1959. Edward Guiliano, red., L. C: A Celebration. Nowy Jork 1982. Guiliano, red., L. C. Obserued. Nowy Jork 1976. Guiliano i James R. Kincaid, red., Soaring with the Dodo. Nowy Jork 1982. Derek Hudson, L. C: An Illustrated Biography, Londyn 1976. Richard Michael Kelly, L. C. Boston 1977, 1990 (seria „Twayne English Authors”). Florence Becker Lennon, Victoria Through the Looking—Glass: The Life ofL.C. Londyn 1947. Robert Phillips, red., Aspects ofAlice. Nowy Jork 1971. John Pudney, L. C. and His World. Londyn 1976. W. S. GILBERT: Leslie Baily, The Gilbert and Sulliuan Book. Londyn 1966. Baily, Gilbert and Sulliuan, and Their World. Londyn 1973. Sidney Dark i Rowland Grey, W. S. G.: His Life and Letters. Londyn 1971. William Aubrey Darlington, The World of Gilbert and Sullivan. Nowy Jork 1950. GeorgeE. Dunn, A Gilbert and Sulliuan Dictionary. Nowy Jork 1971. Alan Fischler, Modified Rapture: Comedy in W. S. G. ‘s Savoy Operas. Charlottesville 1991. Charles Hayter, Gilbert and Sulliuan. Nowy Jork 1987. John Bush Jones, red., W. S. G.: A Century of Scholarship and Commentary. Nowy Jork 1970. Hesketh Pearson, Gilbert and Sullivan: A Biography. Nowy Jork 1935. Pearson, Gilbert: His Life and Strife. Londyn 1957. Max Keith Sutton, W. S. G. Boston 1975 (seria „Twayne English Authors”). Jane W. Stedman, W. S. G.: A Classic Victorian and His Theatre. Oxford i Nowy Jork 1996. A. E. HOUSMAN: John Bayley, Housman’s Poems. Oxford i Nowy Jork 1992. Philip Gardner, A. E. H.: The Critical Heritage. Londyn i Nowy Jork 1992. Richard Perceval Graves, A. E. H.: The Scholar—Poet. Londyn 1979. Tom Burns Haber, A. E. H. Nowy Jork 1967 (seria „Twayne English Authors”). Maude M. Hawkins, A. E. H.: Man behind a Mask. Chicago 1958. Terence Allan Hoagood, A. E. H. Revisited. Nowy Jork 1995 (seria „Twayne English Authors’’). Keith Jebb, A. E. H. Mid Glamorgan 1992. B.J. Leggett, The Poetic Art ofA. E. H. Lincoln 1978. Norman Marlow, A. E. H.: Scholar and Poet. Londyn i Minneapolis 1958. P.G. Naiditch, Problems in the Life and Writings of A. E. H. Beverly Hills 1995. Norman Page, A. E. H.: A Critical Biography. Nowy Jork 1983. Grant Richards, Housman, 1897—1936. Nowy Jork 1942. Christopher B. Ricks, A. E. H.: A Collection of Critical Essays. Engiewood Cliffs, N.J. 1968. George L. Watson, A. E. H.: A Dwided Life. Boston 1958. HILAIRE BELLOC: Renee Haynes, H. B. Londyn i Nowy Jork 1953. Eleanor i Reginald Jebb, Testimony to H. B. Londyn 1956. John P. McCarthy, H. B.: Edwardian Radical. Indianapolis 1978. Michael H. Markel, H. B. Boston 1982 (seria „Twayne English Authors”). Francesco Perfetti, H. B. Rzym 1968. Robert Speaight, The Life ofH. B. Nowy Jork 1957. Herbert van Thal, Belloc: A Biographical Anthology. Nowy Jork 1970. A. N. Wilson, H. B. Londyn 1984. BIBLIOTECZKA POETÓW JĘZYKA ANGIELSKIEGO pod redakcją Stanisława Barańczaka (Tomy 1—5 — nakładem Wydawnictwa Arka; tomy od 6 włącznie — nakładem Wydawnictwa Znak) Tom 1: Emily Dickinson, 200 wierszy Tom 2: Philip Larkin, 44 wiersze Tom 3: Robert Frost, 55 wierszy Tom 4: Robert Herrick, 77 wierszy Tom 5: G. M. Hopkins, 33 wiersze i poematy, wyd. II rozsz. i popr. Tom 6: Thomas Hardy, 55 wierszy Tom 7: W. H. Auden, 44 wiersze Tom 8: Seamus Heaney, 44 wiersze Tom 9: Elizabeth Bishop, 33 ‘wiersze Tom 10: Thomas Campion, 33 pieśni Tom 11: Emily Dickinson, Drugie 100 wierszy Tom 12: William Shakespeare, 100 słynnych monologów Tom 13: John Keats, 33 wiersze Tom 14: George Herbert, 66 wierszy Tom 15: Edward Lear, Lewis Carroll, W.S. Gilbert, A.E. Housman, Hilaire Belloc, 44 opowiastki wierszem Tom 16: John Donnę, 77 ‘wierszy, wyd. II rozsz. i popr. Tom 17: Henry Vaughan, 33 wiersze Tom 18: William Blake, 66 wierszy * Co prawda interpretacje takich motywacji indywidualnych, w wersjach mniej czy bardziej naukowych sięgające najczęściej po metody i narzędzia krytyki psychoanalitycznej, w popularnych biografiach zaś posługujące się beztroskim łączeniem arbitralnie wybranych faktów więzią przyczynowo–skutkową, budzą innego rodzaju wątpliwości Zgoda, na twórczości Leara musiało w jakiś sposób odbić się to, ze przyszedł na świat jako dwudzieste (!) dziecko w rodzinie, wychowywał się pod opieką siostry przy obojętności emocjonalnej ze strony matki, był epileptykiem i miał silny kompleks własnej rzekomej brzydoty — ale jak się odbiło? Zgoda, Lewis Carroll był nieśmiały i jąkał się, a także przyjaźnił się z całym tłumem kilkuletnichdziewczynek, które uwielbiały jego opowiastki i pozowały mu do fotografii (niektóre nawet do aktów, co — mimo zgody i obecności w takich wypadkach matki dziewczynki lub innego opiekuna — balansowało już na krawędzi skandalu), ale czy nonsensowny humor „Alicji” albo „Snarka” sprowadza się wyłącznie do tych psychologicznych osobliwości autora? Mówiąc o mecenasach, mam na myśli sytuację przede wszystkim Leara, który jako młody człowiek swoimi ilustracjami do albumu o papugach zwrócił na siebie uwagę lorda Edwarda Stanleya Właściciel zamku rodu Derby w Knowsley, lord zaproponował Learowi sporządzenie rysunkowego katalogu swojej prywatnej menażerii, pobyt artysty w Knowsley przeciągnął się do pięciu lat, w czasie których stał się on ulubionym partnerem zabaw dzieci lorda. * Znamienne jest, ze powieść Sylvuie and Bruno, którą Carroll pisał przez długie lata już po ogłoszeniu obu części „Alicji”, właśnie z powodu wyczuwalnej w niej tendencji do dydaktyzmu okazała się artystycznym i księgarskim niewypałem. * Parę lat temu dowiedziałem się z krajowej prasy codziennej o tym, co się wydarzyło na premierze adaptacji „Opowiastek…” Belloca, wystawionej —nie w moim przekładzie — przez któryś z polskich teatrów (jeśli się nie mylę, był to teatr kukiełkowy). Przerażone dzieci, doprowadzone do histerycznego płaczu wzmiankami o krwawych karach ze strony losu spadających na młodocianych bohaterów Belloca, opuszczały podobno gremialnie widownię i premiera skończyła się ogromną klapą. Se non e vero, ? ben trovato: jeśli coś takiego rzeczywiście się wydarzyło, byłby to podręcznikowy przykład nieporozumienia dotyczącego potencjalnego odbiorcy utworu. Efekt humorystyczny „Opowiastek…” Belloca polega właśnie na tym, ze są to utwory pisane rzekomo „ku przestrodze” dziatwy, naprawdę zaś — ku rozśmieszeniu dorosłych, zdolnych do zrozumienia makabry niewspółmiernie surowych kar jako hiperbolizacji typowych morałów literatury dydaktycznej. * Pewne ustępstwa gatunkowe czynię zwłaszcza wobec Housmana — jego „Fragment libretta operowego” i „Fragment tragedii greckiej” to oczywiście podobnie jak Ojciec „Wilham Carrolla” nie utwory narracyjne ale raczej oparte wyłącznie na dialogu minidramaty ich podstawą jest jednak również fabularna anegdota. * I w tym wypadku podobnie jak we wspomnianych paru wierszach Carrolla jest to właściwie trawestacja konkretnego utworu bardzo nieudanej ballady H W Longfellowa Excelsior. * But this pronunciation varies: Some people call it Buenos Aires (Author’s Footnote) * Zasłuży na śmierć z ręki Czerez— wyczajki, kto wymówi „Eres” (Przypis tłumacza)