12716

Szczegóły
Tytuł 12716
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12716 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12716 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12716 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Justyna Korzyb bez tytułu wydaje wam się że mnie znacie a znacie tylko mój makijaż kłamstw wydaje mi się że znam siebie a znam tylko obraz który usiłuję stworzyć miał skrzydła jak ptak – silne a może jak motyl – kolorowe spadł – drgająca kula tańczące powietrze usiadł na chwilę na ławce odrapanej z farby potem na biedronce szła mozolnie po twoim ramieniu zdmuchnął ją leciutko poleciała musnął twoją rozgrzaną skórę poczułam go nie otwierając oczu nie dotykając cię rozpachnił mi wargi uśmiechem ANNIE OKIENCZYC–KULASEK testament jaśminu był krótki weź mój zapach i przechowaj do następnego lata wzięłam więc w obie dłonie zapach biały i pachnący zamknęłam w hebanowej szkatułce ale klucz gdzieś zgubiłam i dlatego jaśminy nie pachną tego roku nie umarłeś masz zimne dłonie nie umarłeś zaciskasz blade usta nie umarłeś martwo patrzysz we mnie nie umarłeś więc włożę ci tylko w rękę parujące serce i odejdę mroczny zapach bzu ciemny pokój jak świat słona mokra poduszka parzy bielą i samotnością głośny oddech budzika jedynej żywej istoty zgasła świeca butelka wypróżniona jednym kieliszkiem pęknięty wazon w kałuży wody bez mój zegar stanął a ja wbrew czasowi czołgam się po drewnianym cyferblacie i oddechem usiłuję poruszyć martwe wskazówki bladą linijką warg ciąłeś powietrze słowami a ono było aż słone od łez które chciałeś w nich ukryć w okularach pokrytych mgiełką złudzeń w gumowych rękawiczkach naiwności z łatami doświadczeń podajesz mi na tacy kalekie pomarańcze słów bez pestek siedzisz w bezruchu przy zgasłej zapałce czekając na myśl która pozwoli ci ułożyć wargi w słowo którego nie wypowiesz parzysz usta strachem i kolejną zapałką osmalasz skrzydła nadlatującej ćmy gasisz łzy papierosem popiołem ścierasz hennę kłamstwa z brwi sięgasz po nową paczkę złudzeń i nerwowo poszukujesz ognia snu w popielniczce zostaje niedopałek życia za żółtą szybą bojąc się oddychać by nie poruszyć pustego szkła stoi John Cage wpatrzony w czarne anioły nadchodzącego millennium zgina strunę by pękając zrodziła muzykę nie przyszła niespodziewanie jak one zwykle przychodzą czekałeś na nią długo z rękami pod głową a kiedy przyszła zerwałeś się z łóżka objęła cię ramionami miała białą sukienkę zapragnąłeś nagle wyrwać się ale już poczułeś jej smak słodki i gorzki zabrakło nam warg by szeptać modlitwy zabrakło nam palców by rozczesać łzy zabrakło nam głów by je schylić w pokorze zabrakło nam serc by tajemnie drżeć więc czekamy zatopieni w bezkresie na śmierć której także zabrakło zdzieram z ciebie świętość powoli depczę twe cuda i zmartwychwstanie i kiedy nic już nie ma kocham w tobie człowieka mój panie zaklęty w ołtarzykach żarówek zastygły w rozżarzonych skrętach drucików zasilany przez elektrownie (węglowe wodne atomowe) czczony co wieczór bezmyślnym pstryknięciem ogrzewasz nam dusze swym światłem nie drżysz choć powiał wiatr nie płaczesz choć zapadł zmierzch nie umierasz choć skończyło się życie jutro będzie koniec świata więc trwasz... Justyna Korzyb bez tytułu nienawiść nie słyszałeś jej kroków bezgłośnych i ciężkich szła wolno mijała kolejne piętra nieba i ziemi światła i ciemności lądów i wód słońca i księżyca zwierząt i roślin gdy dotarła do piętra człowieka skończył się świat który tworzyłeś tyle dni z mozołem Justyna Korzyb bez tytułu szczęście drżące jak gładkie czoła kałuż od wietrznych pocałunków nieznane tajemnicze dalekie i bliskie dla każdego inne i dla wszystkich takie samo szczęśliwe dłonie oplecione pajęczyną zrywają wszystko gwałtownym gestem serce wśród srebrzystych nitek zastyga jak w śmiertelnym kokonie wielkie słowa pisane wielką literą topnieją w nas jak śnieg w ciepłej szklance małe kocham urasta do rangi wszechświata cisza odeszła z pierwszym czerwonym tramwajem okrągła cytryna na granacie rozkładam serwetki i nalewam ci w talerz codzienną porcję życia jesteś moją zabawką bawię się tobą jak sreberkiem po kwiatach chorujących w wazonie zwijam rozwijam popękany celofan twojego spokoju twojego bezpieczeństwa twojego sensu potem wstanę i popatrzę ci w twarz w lustrze nic nie zobaczę przez łzy wystukam pospiesznie siedem cyfr twój głos zniecierpliwiony moją ciszą potem pójdę i obejrzę dziennik w telewizji w matowym głosie spikera nawet nie odczuję że tęsknię nie mam już twarzy starłeś ją swym pocałunkiem w czoło moje włosy spłynęły wraz z oliwą którą myłam ci stopy nie mam już ciała zniknęło pod twym nie–ludzkim spojrzeniem nie jesteś bez grzechu stworzyłeś we mnie człowieka ale zniszczyłeś kobietę mam na imię Magdalena jesteśmy cienkimi nitkami lnianego boskiego obrusa trzy razy dziennie (on przestrzega zasad racjonalnego żywienia) dostajemy po głowie niebieską zastawą pryskają na nas krople czerwonej krwi z dzbana które niestrącony anioł złośliwie zasypuje solą kiedy on kręci kulki z chleba łapczywie wchłaniamy święte okruszyny (ostatnio jada rzadziej podobno cierpi na żołądek) spotkamy się na pewno przy kolejnym boskim posiłku ostatniej wieczerzy przecież jeszcze nie było śmierć na krzyżu to oszustwo naprawdę on spłonął na jednym ze stosów inkwizycji był przecież największym czarownikiem wszechczasów gdybyś miał jego oczy i jego smutek na wargach gdybyś mnie wołał jego głosem dotykał mnie jego rękami gdybyś jak on przytulał i odpychał to naprawdę mogłabym cię pokochać śledzisz każdą moją sekundę obwąchujesz dni odliczasz moje lata które zostały ci do emerytury zasłużonej w końcu pracujesz bez urlopu już tyle lat kiedyś mogłeś odetchnąć przez krótkie chwile moich audiencji u twego szefa aniele boży stróżu mój jesteś agentem wynajętym przez mocarza z góry wczoraj w nocy ujrzałam spadające z nieba szczęście chciałam je schwycić myślą ale leciało zbyt szybko w książce przeczytałam że dałam się oszukać ono umarło już kilkadziesiąt milionów lat temu oglądam świt chciałabym żebyś pomyślał że niebo jest jak moja bielizna szkoda tylko że nie mam różowych majtek nasze milczenie pachniało potem zmęczeniem pomiętą pościelą nasze milczenie pachniało niewypowiedzianie a może twoje było bezwonne kolor ciszy na twoich wargach mogę tylko odczytać palcami musisz zapisać go braille’m żebym mogła zrozumieć jesteś dla mnie Chrystusem co wzgardził Marią Magdaleną sprzedaję obcym swoje ciało by w zamian szeptać im twoje imię zaciskam uda boleśnie by w nich uwięzić pragnienie pokonaj opór mięśni ono tam czeka na ciebie jesteś moim pięcioliterowym szczęściem jak czterolistna koniczyna z dodanym listkiem szukałam cię w trawie ale właśnie były sianokosy twoje imię jest sześcioma literami zamalowanymi pospiesznie na czarno które czasem wymykają się mojej zamyślonej ręce jestem twoją Penelopą Odyseuszu mam wciąż jej wiarę cierpliwość (kocham) wciąż czekam tylko nie wiem czy istnieje nasza Itaka mogłabym uwierzyć w twoje książki w to że każdy z nas jest bogiem że wystarczy powiedzieć stań się by się stało jest by było że stwarzamy siebie i swoje życie byłabym bogiem gdybyś mnie kochał a tak bogiem jesteś tylko ty milczysz mówisz milczysz przytulisz odsuniesz nie masz czasu milczysz zadzwonisz milczysz nie chcesz nie przytulisz nie ma cię tęsknię to twoje warunki to moje życie kocham moje słowa uderzają w twoje milczenie moja miłość spotyka twoją ciszę jesteś kiedy chcesz kiedy cię nie ma nie ma mnie gdybym była tobą zadzwoniłabym gdybym była tobą byłabym gdybym była tobą na każdy gest miałabym dziesiątki gdybym była tobą kochałabym nie jestem kocham sama sadzę słoneczniki w ogrodzie żeby w pochmurne dni oszukiwać niebo sadzę słoneczniki w doniczkach by świeciły w zimowe wieczory wierzę w Van Gogha żółtą jasność miłości w pola pszenicy z cyprysami krzesła mosty nocne kawiarnie kwiaty na ścianie włożę żółtą bluzkę i spodnie z żółtą torebką wyjdę ci na spotkanie jeśli nie dojrzysz mnie w mroku chyba obetnę sobie ucho dostałam od Boga w prezencie życia sznurek cieniutką żyłkę przezroczystą nawlekam kamyki twoich słów nierówne chropowate małe duże przypadkowe wypadają ci z kieszeni gdy wyjmujesz rękę by przeczesać włosy zbieram je ukradkiem żebyś nie widział ile dostaję przez twoją nieuwagę MAĆKOWI byłam źdźbłem trawy a ty wiatrem wśród tysiąca innych wiedziałam że tylko dla mnie w czasie ciszy traciłam kolor i zapach (tęskniłam za twoim oddechem) byłam ziarnkiem piasku a ty deszczem każda kropla była tylko dla mnie w czasie suszy przestawałam istnieć (tęskniłam za twoim dotykiem) byłam jaszczurką a ty promieniem słońca rozgrzanym kamieniem liściem dającym schronienie byłeś jesteś będziesz i tylko dlatego byłam jestem będę znowu się spotykamy czekam na twoje nieprzyjście na niedotknięcie na niekochanie jesteś Godotem więc czekam na ciebie przyjdę do ciebie rano zasłonię ci słońce sobą jak okno kwiecistą zasłonką będę cię uczyć miłości odejdę od ciebie o zmierzchu rozpuszczę świerszcze we włosach i zgaszę ci gwiazdy nad łóżkiem będę cię uczyć tęsknoty wrócę do ciebie bez pory na drzwiach przeczytam usprawiedliwienie od życia znów nie odrobiłeś lekcji nikt mi nie obiecywał że nie będzie trudno sama sobie obiecałam że będzie właściwie mam dwadzieścia cztery lata i jestem zmęczona chciałabym spać długo bez snów obudzić się któregoś ranka ze słońcem na poduszce nie potrzebuję kalendarzy zegarów do odmierzania czasu sama siebie odmierzam jestem każdą sekundą minutą godziną dniem ... bez ciebie córeczko noszę cię w sobie jesteś nieurodzona niepoczęta wymyślona rozmawiam z tobą uczę cię tego czego sama nie umiem wyjaśniam to czego nie rozumiem noszę cię w sobie nie pod sercem w sercu i pod powiekami zbyt wieloma obdarzyłeś mnie łaskami gubię się w ich natłoku w łasce wiary w łasce miłości w łasce cierpienia w łasce tęsknoty żadnej nie umiem odrzucić próbuję ułożyć je w moją własną logikę trwam zawieszona pomiędzy nimi bezradna czuję się strasznie rozbita całą klatkę piersiową mam obolałą jakbym się potłukła a ja tylko za mocno wczoraj tęskniłam w kroplach deszczu na parapecie słyszę twoje myśli czuję twoją obecność umarły i wciąż żywy w tym stukocie na dachu który jest pamięcią nie jestem baletnicą byłam już połamana nie czuję się pewnie na tej linie ostrożnie stawiam kroki a potem upojona lekkością zapominam że jedyną asekuracją jest twoja dłoń która nawet nie trzyma mojej chowasz się sam za siebie bo chowając się za kogoś innego musiałbyś nawiązać kontakt za bliski musiałbyś pozwolić by ktoś poczuł się odpowiedzialny za ciebie i sam musiałbyś odpowiadać za niego chowasz się sam za siebie i sądzisz że nikt cię nie znajdzie przecież ty siebie znaleźć nie możesz Justyna Korzyb bez tytułu s s – szelest papieru s – szmer za drzwiami s – słońca brak s – sonata bezksiężycowa s – smutno mi dzisiaj s – samotność Justyna Korzyb bez tytułu ćma nauczona czujności ostrożna nieufna sceptyczna prostuję osmalone skrzydełka i lecę prosto do świecy którą trzymasz w rękach