14082
Szczegóły |
Tytuł |
14082 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14082 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14082 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14082 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eugeniusz Dębski
Odniemcy
Dwie ciężarówki, jedna pusta, druga z dwiema drużynami żołnierzy, i Kubelwagen raźnie
toczyły się po zakurzonej, wyschniętej leśnej drodze. Deszczu nie było od dawna, ale wysokie
drzewa trzymały drogę w cieniu, nie dawały wyschnąć. Pył nie dokuczał nawet jadącym z tyłu,
w ciężarówce bez budy. Zwyczajna pacyfikacja, pewnie trzeba będzie w pysk dać sołtysowi, może
jakiegoś kmiota żydopodobnego powiesić. Zabrać trochę kur, kilka cieląt, krowy i tyle.
Leutnant Schwibel zdjął czapkę, wychylił się za burtę wozu i podstawił twarz pod chłodny,
aromatyczny powiew z lasu.
– Jak się to nazywa? – zapytał siedzącego z przodu kaprala Kutzke.
– Jakiś las, panie poruczniku – odpowiedział Kutzke. – Drobne literki, nie mogę odczytać, a te
polskie mapy to niech je... Zielone lasy? Znajomy Las? Może...
– Dobra, nieważne – machnął ręką porucznik.
Co za różnica, jak się wieś nazywa? Wiadomo, że na końcu drogi jest tylko ta jedna, nie da się
zboczyć, zbłądzić i... Roześmiał się w duchu. Tak mu się ta myśl spodobała, że postanowił
podzielić się nią z kapralem, choć to świnia orłu nie towarzysz, ale można przećwiczyć na nim bon
mot.
– A jakbyśmy tak zbłądzili i spacyfikowali nie tę wieś, co, Kutzke?
Kapral zastanawiał się chwilę.
– Jak to nie tę, panie poruczniku? Przecież wszystkie są do spacyfikowania – zdziwił się,
odwrócił się do tyłu i widząc podpowiedz – uśmiech na twarzy porucznika – zrozumiał dowcip.
Roześmieli się obaj.
Służba zbliża.
Z mapy wynikało, że jeszcze cztery kilometry i przekroczą strugę, pewnie jakiś bród. I jeszcze
dwa kilometry...
* * *
Natalkę z ogrodu zabrała mama.
– Przyszły Andzia i Marytka, idźcie się pobawić – powiedziała.
Natalka ucieszyła się. Zabawa zawsze lepsza od pielenia marchwi, nawet jeśli można potem
zjeść dwie chłodne, prosto z ziemi, słodkie. I skubnąć zielonego groszku.
– Na łąkę możemy, mamuś?
– Nie, Natalko, do szopy.
Aha, do szopy. No dobrze. To też lepsze od pracy w ogrodzie.
Wybiegła na podwórze, pomachała do stojących pod bramą koleżanek, te szybciutko podążyły
w jej stronę.
– Jak się uwiniemy, to możemy się potem jeszcze pobawić ze źrebakami, tak powiedziała
mama – oświadczyła Marytka.
– No to idziemy.
W szopie, w ich królestwie, było sucho, cicho, powietrze miało nieprzyjemny posmak kurzu
i pajęczyn – nikt tu nie zaglądał. Kiedy Marytka zawinęła długą spódnicą, wzbił się mały obłoczek
pyłu i leniwie zaczął wznosić się w górę.
– Co mamy zrobić? – zapytała Andzia.
I ona, i Natalka popatrzyły na Marytkę, najstarszą w ich trójcy.
– Jadą odniemcy – powiedziała i pokazała klepisko.
Wokół starannie wyrysowanego kręgu dziewczynki nawtykały patyczków, tylko z jednej
strony zamiast drewienek była wygładzona ręką wstęga, przecięta pełznącym po stycznej do
miniaturowego lasu rowkiem.
– Jakie? – zainteresowała się Andzia.
– Ci! – skarciła ją Natalka, która sama chciała zadać pytanie. – Takie jak ten w czarnej sukni?
Tak? – zwróciła się do Marytki. – Ty za mała jesteś, przyjechał w zeszłym roku podwodą, latał po
wsi, wrzeszczał, wszystkich pryskał wodą, a potem powiesił na zborze dzwonek i dzwonił...
A tatko wziął widły i poszli, wszyscy dorośli poszli. A kiedy wrócili, to tatka widły były
czyściutkie, prosto z wody, w rowie może umył czy co? Głupi Burek przylazł do tych wideł, jak
tatko je powiesił, obwąchał i zaczął wyć. To mu tatko takiego śpica dali, choć gołą nogą, że się
rozjazgotał i na dwa dni w budzie schował.
– Nie – oświadczyła Marytka. – Tamten był odmiemiec, a ci są miency albo niency... –
Zawahała się.
– Ło matko! A co to za różnica? – plasnęła w dłonie staruszkowym gestem Andzia. –
Odniemce to odniemce.
– No!
– To co mamy zrobić?
– Nie puścić – rzuciła Marytka. No pewnie, jak nieraz już.
– No to dalej.
Wstały z kucek, rozeszły się dokoła wyrysowanego kręgu, potem Andzia pomachała ręką
i wskazała kilka patyczków:
– Hadziuki tu porębę zrobiły!
Marytka powiedziała „uhu” i skinęła głową, Andzia szybko wyjęła parę kijków, robiąc tym
sposobem karczowisko. I już było dobrze, tak jak naprawdę we wsi.
Umilkły, zapatrzyły się w klepisko, potem zaczęły mruczeć cicho i wolno, bokiem, nie
odwracając spojrzenia od polepy, okrążyły „wieś” z prawej na lewo siedem razy i siedem z lewej
na prawo.
Nie liczyły okrążeń, żadna nie umiała nawet do siedmiu doliczyć, ale wiedziały znakomicie,
ile razy należy zrobić „toczeń”, żeby zadziałał. Co kilka kroków przystawały jednocześnie
i wydmuchiwały mocno powietrze z płuc.
I wracały w tan.
* * *
Leutnant Schwibel poczuł nagle dziwną niechęć do dalszej jazdy.
Coś zabulgotało mu w gardle, zakrztusił się śliną, omal nie zadławił. Poderwał się, ukląkł na
siedzeniu i wychyliwszy się, zwrócił całe domowe śniadanie. W Kubelwagenie nikt nie zwrócił na
to uwagi: silnik nagle strzelił głośno dwa razy, potem jeszcze raz i nagle nastała cisza, choć wóz
toczył się jeszcze chwilę. Schwibel otarł usta, odcharknął, splunął.
– Co jest?
– Scheifiel – odważył się warknąć kierowca. – Czuję, że dojechaliśmy.
Stanęli. Kierowca i Kutzke rzucili się do przeglądu silnika. Leutnant podszedł do żołnierzy
i krzyknął:
– Kto chce, może rozprostować kości!
Dziwne, ale nikt nie skorzystał. Inna sprawa, że jechali dopiero drugą godzinę. Ale przede
wszystkim las stał się jakiś... Niemiły... Niechętny... Wrogi? Żołnierze z własnej inicjatywy
porozsiadali się tak, by mieć oko na wszystkie strony. Oko i celowniki.
– No i co tu mamy?
Porucznik przepłukał usta wodą z manierki. Splunął, była jakaś siarkowa, kleista i śliska.
– Coś ty tu nalał, Kutzke? – warknął Schwibel.
– Ja nic, to Waldstein, ale widziałem, że lał prosto z wiadra przy studni, jak pan kazał.
Leutnant zaklął w duchu, cisnął manierkę do wozu.
– Co z silnikiem?
– Nic nie zrobię, panie poruczniku. Nie wiem, pierwszy raz takie coś widzę...
Schwibel miał ochotę zerwać czapkę, cisnąć ją na ziemię i podeptać doszczętnie, ale przecież
niemiecki oficer nie będzie się wygłupiał przed gemeinen Soldaten?!
– Musimy wziąć go na hol – powiedział kierowca.
– Tak, i będę jechał i łykał kurz z ciężarówki! – warknął Leutnant. – Zostawimy was tu z nim –
zdecydował po chwili namysłu. – Jadę w pierwszej ciężarówce, Kutzke – do drugiej. Jazda!
Po chwili ruszyli.
Do brodu było półtora kilometra.
* * *
– Nie stoją – powiedziała Andzia.
Widziały to wszystkie. Toczeń zatrzymał ich, ale tylko na chwilę. Trudno, trzeba będzie
inaczej. Popatrzyły po sobie.
– Ja! – Natalka pierwsza podniosła palec. – Ene, due, like, fake...
Wypadło na Andzię. Mała zacisnęła usteczka, zmarszczyła czoło, po chwili uśmiechnęła się
i przykucnęła nad rowkiem, tam, gdzie przecinał się z wstęgą drogi.
– No! – pogroziła jej Marytka. – Bo myślałam, że pójdę po cebrzyk i będziesz piła, aż tryśnie
z ciebie!
Roześmiały się wszystkie.
Już za chwilę będą mogły pójść się bawić ze źrebakami i cielaczkami.
* * *
Droga skręciła raz jeszcze i pokazała się najpierw tablica, chyba z nazwą wsi, a za nią mostek.
No tak – Zielone Las?
Mostek solidny, nadspodziewanie solidny, z grubych modrzewiowych bali, na to jodłowe
kloce. Ciężarówki przejadą spokojnie, pomyślał Leutnant Schwibel.
W złą godzinę.
Nad lasem nagle przemknęło licho. Nie mogło to być nic innego – niespodziewanie w środku
słonecznego letniego dnia w szczyty drzew chlasnęło coś ciemnego, zimnego, siekącego... Wiatr
w pierwszej chwili przemknął w poprzek drogi, ale zaraz jakby zawrócił i zaatakował kolumnę
z dwóch wozów od czoła. Droga, dotąd uklepana i zwarta, sypnęła pod podmuchem kurzawą pyłu,
liści, szpilek, kory, gałązek...
Kierowca gwałtownie wbił stopę w pedał hamulca, jakiś większy kawał drzazgi z poręby
huknął w szybę, zerwał wycieraczkę. Nad i za swoją głową porucznik słyszał przekleństwa
żołnierzy, którzy nawet nie pomyśleli jeszcze o naciągnięciu tentu.
– Wirfahren zurück!
– Verdammtes Land!
– Scheiße, Scheiße!
– Heilige Maria!
– Au-ła!!
A potem, jeśli ktoś myślał, że znaleźli się w piekle, to miał okazję zrewidować swoją myśl. To
był czyściec albo przedczyściec.
Piekło zaczęło się dopiero teraz. Upiorna burza zwaliła się prosto na nich. Huragan targał
i miotał czterotonowymi maszynami jak wściekły ojciec drącym się od kilku godzin w kołysce
bachorem. Z nieba waliła gęsta, sina i zimna struga wody. Pioruny rąbały chyba wszędzie,
omijając – może na razie – ciężarówki. Schwibel pomyślał, że w rowie może być bezpieczniej,
sięgnął do klamki. Kierowca rzucił się do niego.
– Nie wyłaź! – wrzasnął, ze strachu przechodząc na ty. – W samochód piorun nie strzeli!
Huknęło tak, że wszyscy ogłuchli na moment. Jakieś drzewo eksplodowało i nawet płonęło mimo
ulewy. Potoki wody pokonały jednak ogień. Potem na chwilę deszcz jakby zelżał, zobaczyli drogę,
piorun strzelił dwukrotnie w dwa potężne buki po lewej od mostu. Zwaliły się natychmiast,
krusząc go i załamując swoim ciężarem. Znowu zaczęło lać silniej, znowu świat za szybami
szoferki zniknął zmyty strugami wody.
– Vater unser im Himmel... – Kierowca szybko mamrotał pacierz, wczepiwszy się dłońmi
w poprzeczki kierownicy tworzące, jakby ktoś chciał tak myśleć, kształt krzyża.
Nagle wszystko ucichło. Tak samo raptownie, jak się zaczęło. Jeden mocny podmuch,
ciężarówka się zakołysała, deszcz ustał w jednej chwili, dmuchnęło jeszcze raz, z dachu i jakichś
wklęsłości na szybę poleciała woda. Ulewa się skończyła.
Odczekali chwilę, potem Schwibel otworzył drzwi, popatrzył na grunt pod stopami, wybrał
miejsce i wyskoczył na drogę tak, by nie wpaść do kałuży. Poszedł wzdłuż paki. Żołnierze,
doszczętnie i kompletnie mokrzy, przeklinali i milkli na jego widok. Potrząsali swoimi mauzerami,
niektórzy, co odnotował Leutnant, wyławiali broń z basenu, w jaki nagle zmieniła się paka
ciężarówki – szczelinami ciągle lały się z niej płaskie strugi, musiało tam być z pół metra wody.
Ktoś w końcu otworzył tylną klapę, chlusnęło. Schwibel zastanawiał się chwilę, ale nie
przychodził mu do głowy żaden rozsądny rozkaz, no bo co: Rozbierać się? Suszyć? Zamknąć
gęby?
Ruszył w kierunku mostu.
Nie mieli żadnych szans dostać się na drugą stronę, ponieważ z mostu pozostały jedynie
żałosne resztki, a i bród był kompletnie zatarasowany dwoma gigantycznymi, wiekowymi bukami.
Z tymi piłami, które mieli w obowiązkowych zestawach w samochodach, walczyliby z przeszkodą
dwa tygodnie.
Splunął pod nogi, potem pomyślał, że w tym przeklętym miejscu nie należy tak okazywać
swojej niechęci. Szybko wrócił do ciężarówki.
– Dasz radę zawrócić? – zawołał do dygocącego ciągle kierowcy.
Tamten rozejrzał się, pokręcił przecząco głową.
Trudno. Muszą na wstecznym, kilkaset metrów dalej, jak Schwibel pamiętał, jest nieco szerzej,
tam zawrócą.
– Wsiadać. Kto zresztą chce, może się przebiec na rozgrzewkę! – krzyknął do żołnierzy.
Połowa skorzystała z możliwości. Schwibel też szedł.
Odwrócił się i popatrzył jeszcze raz na mostek. Dziwne, ale spomiędzy gałęzi wystawała nadal
tablica.
EJOMME LAS
Co za parszywy język ten polski, przemknęło Leutnantowi przez myśl. Zaraz jednak zaprzątnął
go inny problem. Jak opowiem o tej upiornej burzy i pokażę glanc buty, to mnie pod sąd postawią.
Z tego też powodu, gdy się pośliznął, skorzystał z okazji i zwalił się w błoto, nie bacząc na
krótkie chichoty żołnierzy. Odpowiedni moment wybrał sobie na ten upadek, bo po dwustu
metrach błocko się skończyło. Tu – jest, a dwa kroki dalej – nie ma. Jak nożem.
Żołnierze wychodzili na suchą drogę, tupali, strzepywali wodę z włosów i rękawów, wszyscy
co do jednego odwracali się i patrzyli na kałuże, przez które przed chwilą brnęli. Wszyscy milczeli,
robili zwrot i myśleli tylko o tym, jak by tu o tym nie myśleć.
Kierowcy udało się zawrócić na suchym, porucznik wsiadł do szoferki. Gdy ruszyli, rzucił
jeszcze jedno spojrzenie w lusterko.
W lusterku nazwa wsi kompletnie się odmieniła, ale wóz podskoczył na garbie koleiny,
Schwibel omal nie odgryzł sobie koniuszka języka.
Szlag by trafił, wojna trwa niecały rok, a on ma już jej powyżej uszu!
* * *
Dziewczynki popędziły do zagrody dla cieląt, źrebiąt i jagniąt. Nie co dzień pozwalano im się
bawić z tymi małymi, puchatymi, mięciutkimi stworzeniami. To nie zabawa, to żywe istoty dane
człowiekowi do pracy. Nie do igr.
Ale tym razem – pozwolono.
Matka Andzi przystanęła przy studni, przyglądała się długą chwilę dziewczynkom radośnie
obcałowującym owieczki. Westchnęła.
– No co? – zapytał Tompac z nieodłącznym śmierdziuchem w ustach. – Przecież udało się?
– Tak – westchnęła. – Znowu.
– No, znowu. Właśnie. To czym się przejmujesz?
Objął żonę, rzucił ponad jej głową szybkie spojrzenie w lewo i prawo, zacisnął dłoń na twardej
piersi.
– Idź ty! – Wyrwała się z objęć.
– No co?
– Nic. Nie podoba mi się to. Wiedział, co miała na myśli, mówiąc „to”.
– Dlaczego? Zawsze tak było, zawsze mieliśmy wsparcie i ochronę, i dobrze nam z tym, nie?
Patrz, tam gdzieś podobno się biją, palą, mordują... A my? My mamy swoje dziewczynki i to nam
wystarczy. Ziemia rodzi, deszcze na zamówienie, nie ma pożarów, grabieży... Raj.
– Raj! – prychnęła.
– No, nie taki, jak obiecują ci tam... wiesz... Ale ofiarowany przez naszego Pana, nam, więc
korzystajmy z tego.
– A dziewczynki?
– Co dziewczynki?
– Wiesz, co. One wyrastają, i już nie są takie miłe, i takie chętne, i takie dobre, prawda?
Przemilczał.
– No właśnie. Wszystkim się podoba, że mamy takie pomocnice małe, a to, co się dzieje
z dużymi, to już nikogo nie obchodzi!
– A niby co się dzieje? – mruknął, podeszwą bosej, sękatej stopy wygładzając ziemię.
– No niby nic, tylko musimy się ich pozbywać, nie?
Milczał.
– I udajemy, że nie podrzucamy innym takich... kukułczych jaj, nie? A przecież one nie są już
takie milusie! Nie są chętne do czynienia dobra, a nawet powiedziałabym, że są chętne do robienia
czego innego.
– No... nie wiem...
– Właśnie – westchnęła. – Nie wiesz... Nikt nie wie, bo i nie chce wiedzieć... A ja się czasem
budzę i pytam samą siebie: co się dzieje z tą Janka, co to wywędrowała pod Oświęcim, z tą Olą, co
to umieścili ją pod Lublinem? Co z tą Kasią, co to pojechała do Niemiec aż? Co? A chłop milczał...