12673
Szczegóły |
Tytuł |
12673 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12673 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12673 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12673 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Brian Lumley
Psychosfera
Przełożył Jarosław Witold Rybski
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dwie osoby, nieświadome swego istnienia, obserwowały Richarda Garrisona i Vicki
Maler,
którzy wyszli właśnie ze swojej letniej rezydencji na jednej z greckich wysp. Po
chwili para
zniknęła w krętych zaułkach, które wiodły do serca wioski.
Jedną z tych osób był Joe Black. Siedział przy stoliku na podwyższonym patio
tawerny. Miał
na sobie skórzane spodnie na szelkach, słomkowy kapelusz z szerokim rondem i
letnią koszulę
w krzykliwe żółte i czerwone kwiaty. Nie był Niemcem – choć być może wskazywał
na to jego
ubiór, nalana twarz i cygaro. Został wynajęty przez mafię, a konkretnie Carla
Vincentiego, który
jeszcze do niedawna był współwłaścicielem dochodowego kasyna w Londynie.
Niestety, akcje
znajdowały się teraz w rękach Richarda Garrisona, a tego boss nie mógł znieść.
Stąd obecność Blacka w Lindos, na wyspie Rodos.
Zresztą nie przybył tu sam. Jego brat Bert (Bombowiec Bert dla przyjaciół)
czekał
w miasteczku. Tym razem to on miał stać się narzędziem przecinającym w
odpowiednim
momencie nić życia Garrisona. Rola Blacka polegała na wskazaniu tego
„odpowiedniego
momentu”.
Minutę lub dwie po jedenastej obserwowana para wyłoniła się z alei i skierowała
ku głównej
wąskiej ulicy. Przeszła na drugą stronę, by wspiąć się po drewnianych schodkach
prowadzących
na patio tawerny.
Joe jeszcze raz spojrzał przed wyjściem na tych dwoje.
Zauważył czarne jak noc szkła mężczyzny. „Ten Garrison to ponoć ślepiec” –
pomyślał
i parsknął śmiechem. Następnie zszedł po schodach, kierując się do biura
turystycznego.
– Niech to licho! Największy ślepy cholernik, jakiego kiedykolwiek widziałem! –
Myśli
Blacka poczęły krążyć wokół pierwszego spotkania z tym człowiekiem...
Było to w „Asie treflowym”, gdzie Black zajmował posadę wykidajły (lub
pracownika
pomocniczego, jak woleli nazywać tę fuchę goście z branży). Pewnego wieczoru
przyszedł
ślepiec ze swoją kobietą, także ślepą. Odwiedzili kasyno po raz pierwszy i
ostatni. Przynajmniej
jako goście.
– Niech to licho! – Joe znów parsknął. – Czyż jeden raz nie wystarczył aż nadto?
To było sześć albo siedem miesięcy temu, ale Black pamiętał wszystko, tak jakby
zdarzyło
się to wczoraj....
.. Zapamiętał Garrisona kupującego całą masę różowych sztonów, wartych
pięćdziesiąt
funtów szterlingów i sposób, w jaki podszedł do centralnej ruletki kasyna, aby
je rzucić na stół,
w miejscu oznaczonym cyfrą zero. I jak podczas następnej gry kula wpadła, jakby
zaprogramowana, prosto do odpowiedniej przegrody. Jak wpadła tam dwa razy pod
rząd. I jakie
Garrison wzbudzał uczucia podczas tego nieopisanego wyczynu!
Okrzyki niedowierzania i zdumienia przywołały szefa, kruczowłosego Carla
Vincentiego,
który podbiegł do stołu zaniepokojony.
– Pan, ee, Garrison? Tak, uznajemy pańską wygraną. Zły dzień dla klubu, to się
zdarza. –
Zdobył się na uśmiech. – No cóż, proszę pana, wygrał pan masę pieniędzy, prawdę
mówiąc, to
fortuna i...
– I mam ochotę grać jeszcze raz – przerwał mu bez uśmiechu Garrison.
– Chce pan znów postawić na zero?
– Oczywiście. Czemu nie? – Zmarszczył brwi w zamyśleniu, prawie kpiarsko.
– Ależ, proszę pana, wygrał pan już sześćdziesiąt tysięcy funtów i...
– Dokładnie sześćdziesiąt tysięcy osiemset – znów mu przerwał – łącznie z moją
stawką,
oczywiście. Ale proszę, kontynuujmy.
Vincenti wówczas pochylił się i wlepił wzrok w ciężkie, czarne szkła Garrisona.
– Proszę pana, może pan tego nie wie, ale krupier musiałby uzyskać pozwolenie na
pokrycie
pańskiego drugiego obstawienia. Zwykle, pan rozumie, na stole nie ma więcej jak
tysiąc funtów.
A poza tym to niemożliwe, żeby po raz trzeci wypadło zero.
Garrison stał nieruchomo, jakby został porażony słowami Vincentiego.
– Czy mam przez to rozumieć, że ruletka jest trefna? – odezwał się po chwili
głosem
twardym, zdecydowanym i lodowatym.
– Co takiego? – Carlo zaperzył się. – Ja tego nie powiedziałem! Oczywiście, że
nie jest. Nie
chodziło mi o...
– W takim razie, teoretycznie, zero może wypaść po raz trzeci?
– Ależ oczywiście, proszę pana, jednak to prawie niemożliwe i...
– Możliwe czy nie – Garrison przerwał mu po raz trzeci – chciałbym obstawić.
– Nie będziemy w stanie tego pokryć. – Bezradnie wzruszył ramionami. – A poza
tym,
proszę pana – Vincenti zaczął mówić szeptem – czy nie postępuje pan odrobinę
nierozsądnie ze
swoimi pieniędzmi?
– Ze swoimi? Może raczej z pańskimi. Zaczynałem, mając pięćdziesiąt funtów w
kieszeni.
Joe Black był świadkiem tego wszystkiego. Także gwałtownej zmiany koloru twarzy
szefa.
Od tamtej chwili wiedział, że niezależnie od wyniku gry, mały Sycylijczyk zemści
się okrutnie
na niewidomym, w ten czy inny sposób. Jedyną rzeczą, której Vincenti nie mógł
ścierpieć, były
drwiny, a właśnie stał się ich przedmiotem. Oczywiście jego zdaniem.
I być może zdaniem połowy stałej klienteli kasyna, która zebrała się teraz wokół
stołu,
wydając na przemian odgłosy zgorszenia i zadowolenia. W rzeczywistości
wyobraźnię amatorów
hazardu rozpalało niesamowite szczęście Garrisona.
Sycylijczyk jednak odbierał uśmiechy, zduszone chichoty, trącanie się łokciem
i podekscytowane szepty bardzo osobiście.
– Proszę poczekać! – Wykrztusił. – Muszę się naradzić.
– A więc... – Garrison zachowywał spokój, uśmiechał się lekko.
Po powrocie Vincenti chciał najwyraźniej skierować swoje przemówienie do
wszystkich
zgromadzonych.
– Panie, ee, Garrison, jestem współwłaścicielem tego klubu. Posiadam jedną
czwartą jego
akcji. I prawdę powiedziawszy, z trudem pokryłbym straty. To znaczy pańską
wygraną. Ale...
cóż, ja też jestem graczem. – Tu jego twarz rozpogodził uśmiech, uśmiech rekina
szczerzącego
białe kły. – Wobec tego mam dla pana propozycję, być może, interesującą.
– Proszę mówić dalej.
Vincenti wzruszył ramionami.
– Zostałem upoważniony do pełnej odpowiedzialności w tej kwestii.
Odpowiedzialności za
bieżące, no, straty, powiedzmy. I do przedstawienia mojej, ten tego, propozycji.
– To znaczy?
Carlo wyciągnął książeczkę czekową, wypisał czek na sześćdziesiąt cztery tysiące
osiemset
funtów, złożył go delikatnie i umieścił na stole pod cyfrą zero.
– Proszę to wziąć albo zaczniemy grę. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli;
ponieważ klub nie
dysponuje taką kwotą, w razie wygranej będzie pan zmuszony przyjąć udziały jako
formę
zapłaty.
Gdyby Garrison był trzeźwo myślącym człowiekiem, przyjąłby wygraną i zrezygnował
z dalszej gry. Wszystko przemawiało na jego niekorzyść: fatalne zero na kole i
perspektywa
zadowolenia się udziałami zamiast gotówką. Natomiast Vincenti, zdobywając się na
taki krok,
miał nadzieję zyskać bardzo wiele. Mimo, że znalazł się w poważnych tarapatach,
potrafił
pokazać klasę wielkiego gracza. Dorównał swojemu przeciwnikowi, ryzykując całym
majątkiem.
Najważniejsze jednak w tym wszystkim było dla niego uciszenie komentarza tłumu.
Umilkły śmiechy i szepty. Zapanowała atmosfera silnego napięcia. Walka miała się
toczyć
bezpośrednio pomiędzy Vincentim i Garrisonem. Stała się osobistym pojedynkiem.
I wtedy...
Joe Black zapamiętał rzecz bardzo osobliwą. Coś, co nawet teraz, sześć miesięcy
po tym
wydarzeniu, wywoływało u niego dreszcz grozy.
Wydawało się, jakby Garrison przeszedł przeobrażenie.
Jego ciało zaczęło pęcznieć, wypełniać wieczorowy garnitur.
Wyglądało to tak, jakby mężczyzna przybrał na wadze, stał się nienaturalnie
zwalisty
i potężny. Twarz jego nabrała ostrych rysów, a uśmiech zgasł.
Nikt poza Blackiem nie zauważył chyba tych zmian, może z wyjątkiem niewidomej
zresztą
partnerki Garrisona, która skuliła się i nerwowym gestem zakryła usta. Ale Joe
był absolutnie
pewien tego, co widział. Odniósł wrażenie, jakby przy stole w skórze Garrisona
stał inny
człowiek. Człowiek mówiący twardym, aroganckim, autoryzowanym głosem z
niemieckim
akcentem.
– Przyjmuję pański zakład, mój mały sycylijski przyjacielu. Niech koło wiruje.
Ale skoro tak
wiele ma od tej gry zależeć, przynajmniej w pańskim mniemaniu, proszę samemu
zakręcić.
– To... nie jest przyjęte – odpowiedział Vincenti. – Ale wydaje się tak samo
niezwykłe jak
cały ten wieczór. Doskonale. – Przecisnął się przez tłum, puścił w ruch koło i
cisnął kulę
w przeciwnym kierunku. Czekał, patrząc z kamiennym spokojem, jak koło stopniowo
zwalnia,
a kula skacząc i terkocząc, zbliża się do celu. Jego twarz zastygła,
przypominając bezmyślną
okrutną maskę. Kula wciąż toczyła się, skakała, terkotała. Koło zwalniało.
Twarze obserwujących stół zwróciły się w stronę Vincentiego, a Black patrzył na
Garrisona.
Koło wciąż wirowało, kiedy kula utkwiła w wybranej szczelinie. Vincenti
wytrzeszczył oczy.
W kąciku jego potwornie wykrzywionych ust pojawiła się stróżka piany. W sali
rozległo się
westchnienie i pomruk zdumionych głosów.
Nagle odciągnięto Carla od ruletki, aby dać mu zaczerpnąć świeżego powietrza.
Kiedy Vincenti dotknął krawędzi stołu, podpierając słaniające się ciało, z jego
ust wydobył
się na wpół skrzek, na wpół westchnienie.
– Zero!
– Ma pan mój adres. – Głos mężczyzny wciąż zdradzał niemiecki akcent. – Będę
oczekiwał
stosownych dokumentów w najbliższym czasie. Dobranoc panu. – Garrison wziął czek
ze stołu,
schował do kieszeni i bez jednego słowa poprowadził swoją towarzyszkę do
wyjścia.
Joe Black pamiętał tę noc. Pamiętał, jaką furię w oczach miał Vincenti, kiedy
patrzył na
wychodzącego Garrisona; jak zgasił światło nad stołem, dając personelowi wolne i
mówiąc im,
by już nigdy nie wracali; powlókł się do pomieszczeń biurowych, gdzie wlał w
gardło znaczne
ilości alkoholu i już całkiem pijany powrócił do sali. Powrócił z kilofem
przeciwpożarowym
przepełniony przemożną chęcią zniszczenia stołu do gry i wszystkiego wokół. Tych
wydarzeń
Black nie mógł łatwo zapomnieć. Tej nocy Vincenti zaoferował mu kontrakt na
życie Garrisona...
Drugą osobą, która obserwowała Garrisona i jego przyjaciółkę, był dżentelmen z
Genui,
Paulo Palazzi. Dżentelmen dla niewtajemniczonych. Palazzi nie znał wcześniej
Garrisona i nie
wiedział o nim nic ponad to, że ten był bardzo bogatym człowiekiem. Każdy, kto
posiada
samolot stojący bezczynnie na lotnisku w Rodos, jest ponad wszelką wątpliwość
bogaty. Tak
przynajmniej wydawało się Palazziemu, niemniej jednak poczynił kilka dyskretnych
spostrzeżeń,
które miały upewnić go w przypuszczeniach.
Paulo był małym szczupłym mężczyzną. Nosił jasny, letni, włoski garnitur i
szykowne
skórzane buty. Nie miał nakrycia głowy, bowiem lubił eksponować gęstą szopę
czarnych
kręconych włosów. Jasna skóra, wesołe oczy i pogodny wyraz twarzy dopełniały
obrazu. Mógł
liczyć dwadzieścia pięć, jak i czterdzieści lat. Beztroski, zadowolony z życia
włoski turysta.
Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Zaiste miał powody do zadowolenia. Te
rozmaite,
nielegalne letnie zajęcia i obfitujące w sukcesy letnie podróże...
Tak też było i tym razem: tydzień spędzony na Rodos, przy odrobinie szczęścia,
mógł
przynieść wymierne efekty.
Śledził Garrisona od trzech dni – wystarczająco długo, aby zapoznać się z
nawykami
i nastrojami osoby obserwowanej. Jedna rzecz tylko go zastanawiała. Wiedział, że
pomimo
noszonych stale ciemnych okularów, Garrison nie był niewidomy. A jeśli nawet
był, to jego
pozostałe zmysły wyostrzyły się. A może, co bardziej prawdopodobne, miał więcej
pieniędzy,
niż to się Palazziemu zdawało. Bo kto, jeśli nie niewiarygodnie bogaty człowiek,
jest w stanie
kupić sobie zminiaturyzowane urządzenie, pozwalające uczynić niemożliwe
możliwym?
Jednak kalectwo – prawdziwe czy udawane – nie przysparzało Garrisonowi moralnych
zahamowań, wręcz przeciwnie, stanowiło jasną stronę jego życia. Garrison widział
doskonale...
jak na niewidomego.
Paulo siedział na rozłożonej chustce do nosa, tyłem do starożytnych obwarowań.
Znajdował
się wysoko, na murze akropolu w Lindos. Podniósł dłoń, w której trzymał silną
lornetkę. Utkwił
wzrok w jasnoniebieskiej koszulce Garrisona i kontrastującej z nią chłodnej
zieleni kostiumu
Vicki. Uśmiechnął się do siebie i bezwiednie pomyślał o własnej przebiegłości.
Jego modus operandi był bardzo prosty, dopracowany podczas trzech ostatnich
sezonów.
Trzech sezonów, ponieważ odkrył Lindos trzy lata temu. Lindos z jej potężnymi
skałami. Ze
starych szańców, niegdyś siedziby Joannitów z Jeruzalem, mógł obserwować całą
wioskę.
Siedząc tutaj w promieniach słońca i wdychając rześkie egejskie powietrze,
widział dokładnie
wszystkie ruchy przeciwnika i wybierał najlepszy moment do natarcia. W nagrodę
miał pławić
się w luksusie przez... No cóż, przynajmniej przez chwilę.
Plan wyglądał następująco: na przykład jutro, kiedy Garrison i jego pani wyjdą z
domu, będą
jeść czy pić w tej czy innej tawernie do późnej nocy, staną się ociężali, senni,
a później, być
może, pójdą do dyskoteki, aby spalić nieco kalorii, i Palazzi wśliźnie się do
budynku i będzie
miał wystarczająco dużo czasu na odnalezienie ukrytych kosztowności.
Oczywiście Garrison nie będzie jedyną ofiarą. Okradzeni zostaną także opasły
bogaty
Francuz i jego kochanka, którzy zarezerwowali miejsce na przedstawienie w Rodos
tej nocy.
Do towarzystwa dołączy szwajcarski playboy ze swoją dziewczyną, która
niezmiennie
spędza czas na tańcach.
Wszyscy ci ludzie opuszczą swoje kwatery mniej więcej w tym samym czasie.
Palazzi planował, że wczesnym rankiem wsiądzie do taksówki i odjedzie na
przystań
promową. Zmieni ubranie, opchnie kilka przedmiotów, a następnie powróci do
prawdziwego
nazwiska. I w ten sposób za cztery, pięć dni samolotem odleci do Genui, powróci
do swoich
starych spraw.
Być może na skutek tych refleksji uprzejmie pozdrowił parę ślicznych dziewcząt,
które stały
oparte o murek i podziwiały roztaczające się widoki.
„Taak, piękny widok i prześliczny poranek – przemknęło mu przez myśl. – Miejmy
nadzieję,
że jutro będzie podobnie, szczególnie – jutro wieczorem.”
Wkładając lornetkę do futerału, jeszcze raz uśmiechnął się do dziewcząt. Jedna z
nich miała
piękne jędrne piersi. „Szkoda, że to tylko podróż służbowa, ale – cóż zrobić.
Interes to interes...”
– pomyślał.
Pięć minut po tym, jak Joe Black wyszedł z tawerny, Garrison zamarł i przerwał
śniadanie.
Nagle jego umysł opanowała, pojawiająca się nie wiadomo skąd, wizja, scena. Nie
wspomnienie,
coś zupełnie innego. Coś... czego nie był w stanie przekazać, a jednak wszystkie
jego zmysły
zastygły w odruchu obronnym. Obraz był zamglony i przedstawiał siedzącą kobiecą
postać.
Poruszała koło małej ruletki. Wizja trwała ułamek sekundy i zniknęła
bezpowrotnie.
– Richard? – Usłyszał głos Vicki. – Coś nie w porządku z tym jajkiem?
Otrząsnął się i opuścił widelec.
– Nie, po prostu najadłem się. To wszystko.
– Tak dziwnie wyglądałeś. – Zaniepokoiła się.
– Naprawdę? Musiałem być daleko stąd.
– O czym myślałeś?
– O czym? – Garrison wzruszył ramionami i wypowiedział słowa, które nagle
przyszły mu
do głowy, słowa, które były zaskoczeniem nawet dla niego samego. – Widziałaś
tego mężczyznę,
który wyszedł stąd kilka minut temu? Tego w skórzanych spodenkach i kwiecistej
koszuli?
– Tak. Chyba Niemiec. A może tylko wyglądał tak, jak wy, Anglicy, wyobrażacie
sobie
Niemców. – Uśmiechnęła się. – Trochę krzykliwy. O nim myślałeś?
– Zbyt krzykliwy. Na pewno nie Niemiec. Tak, o nim myślałem.
– Nie Niemiec? Ale wyglądał tak... – Vicki przestała się uśmiechać. –
Podsłuchiwałeś jego
myśli? Dlaczego, Richardzie?
– Nie podsłuchiwałem – powiedział szczerze. – Do diabła, gdzieś widziałem tego
typa. Ale,
och, mogłem go przecież widzieć gdziekolwiek. Ale on nie jest Niemcem.
– Jakie znaczenie ma jego narodowość?
Garrison zmarszczył brwi i zamyślił się nad słowami Vicki, po czym uśmiechnął
się szeroko.
– Masz rację. To nie ma żadnego znaczenia – odrzekł.
Vicki odetchnęła i sięgnęła przez stół, by ująć Richarda za rękę.
– Och, Richardzie, jesteś najdziwniejszym z ludzi!
Ponieważ powiedziała to spontanicznie, nie zdawała sobie sprawy ze znaczenia
tych słów.
Na zewnątrz Garrison dalej się uśmiechał, podczas gdy w środku bił się z
myślami.
„O tak – rozważał. – Taki jestem. Ale są dziwniejsze rzeczy na niebie i na
ziemi, Vicki, moja
słodka. O wiele dziwniejsze.”
Wiedział, że jedna z tych bardzo dziwnych rzeczy tutaj miała swój początek. A
może teraz
tylko wychodziła na światło dzienne jak piana przy gotowaniu.
Wszystko na nowo ożyło w Garrisonie, mieszkańcu Psychosfery. Pulsowało i
przybierało na
sile, przynosząc nowe doznania. Były z nim tutaj nawet teraz; nie czyniły szkód,
ale niepokoiły
go. Czuł się jak ryba pływająca w morzu Psychosfery, i tak jak ryba wiedział o
obecności
jakiegoś potężnego drapieżcy. Tam, gdzieś w bezdennych głębinach, czaił się
rekin!
Rekin żerujący w Psychosferze i Garrison – teraz harpunnik. Modlił się, stojąc
na łasze
piasku, a wokół niego krążył krwiożerczy stwór. Nie bał się potwora, a
przynajmniej nie
opanował go paniczny lęk, miał przecież broń. Ale... gdyby doszło do
konfrontacji, czy to
wystarczy?
Najgorsze było przeświadczenie, że nie dostrzeże potwora, gdy ten podpłynie do
brzegu
z rozwartą paszczą!
Nagle Garrison przerażony, zagubiony w fantasmagoriach, sięgnął pamięcią wstecz.
Groza
była jak ostroga wbita w bok – pobudzała jego ESP*[*(ang. extra sensory
perception) –
pozazmysłowe postrzeganie.] i powodowała wydzielanie adrenaliny. Zajrzał w głąb
Psychosfery.
W dół i w dół...
Stopiony, jak wykuty z kamienia obelisk... Cichy jak śmierć, gotowy służyć
innemu łowcy...
Nagle...Coś podobnego do rekina zawróciło gwałtownie, pędząc ku niemu w ślepej,
bezlitosnej
furii, jak szary pocisk przecinający bezpostaciową materię Psychosfery.
Był blisko, zbliżał się...
– Richard! – Dobiegł go głos Vicki, podrywając na równe nogi. – Znów wędrujesz?
Mimo, że krew odpłynęła mu z twarzy, zmusił się do uśmiechu, wstał i podszedł z
drugiej
strony stolika, aby ją objąć. Miał nadzieję, że dziewczyna nie wyczuje drżenia
jego ramion.
– Świetny pomysł – powiedział. – Powędrujmy trochę. Chodźmy na plażę...
Jednak podczas tego spaceru Vicki nie mogłaby przysiąc, że Richard był przy niej
obecny
duchem i ciałem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tysiąc pięćset mil na północny zachód od Rodos.
Londyn był skąpany w słońcu, ale w Zamczysku – centrum dowodzenia Charona Gubwy
–
panował chłód. Cała budowla sprawiała wrażenie bestii śniącej snem somnambulika.
Ale zamek nie spał, nigdy nie spał, nikt nie mógł mu przeszkodzić.
Załoga Zamku, „żołnierze Gubwy”, udała się na swoje posterunki. Komputery,
maszyny
i system wspomagania – organy, dzięki którym domostwo żyło własnym życiem –
buczały
jednostajnie. Jednak sam Gubwa – czy raczej jego świadomość, id, mózg całości –
wyłączył się
z tej pracy. Fizycznie był obecny, ponieważ bez niego nic nie funkcjonowałoby,
nie miałoby
celu, ale jego umysł...
Był to jeden z tych dni, kiedy Charon oddawał się swoim praktykom, ćwiczył
umysł, tak jak
inni ćwiczą muskuły. Z tą jednak różnicą, że podczas gdy inni robili to, by
poprawić
samopoczucie i sprawność, gimnastyka Gubwy miała na celu umysłową zagadkę i w
rezultacie
zniszczenie ludzkości. Prawdę mówiąc, na tym właśnie skupiły się jego wysiłki;
oczywiście bez
przekraczania pewnych norm, przynajmniej na razie. Aż do czasu, kiedy będzie
mógł osiągnąć
pełne zwycięstwo. Człowiek ten dysponował potężną śmiercionośną bronią
telepatycznych
i hipnotycznych zasobów swego umysłu.
Zamek wraz z obsługą stanowił tarczę. Świat zewnętrzny, świat zwykłych ludzi był
celem.
W niedalekiej przyszłości.
Teraz Gubwę ogarnęło zmęczenie, ponieważ trening trwał od przeszło trzech
godzin. Czuł
znużenie, zwykle występujące przy tego rodzaju umysłowych zmaganiach.
Siedział w olbrzymim fotelu, przed szklaną tubą, sięgającą od podłogi do sufitu.
W jej
wnętrzu wirował zawieszony w polu elektromagnetycznym globus z bardzo
realistycznie
oddanymi kształtami kontynentów i kolorami mórz i lądów.
Gubwa miał zamknięte oczy; był całkowicie rozluźniony.
Mogło się wydawać, że śpi. Nie spał jednak. Na jego kolanach leżał przenośny
komputer
z malutkim ekranem wyświetlającym napis:
ĆMA: 3° 95’– 64° 7’
„ĆMA” – był to kryptonim jednej z brytyjskich łodzi podwodnych, stacjonującej za
kołem
polarnym; cyfry oznaczały jej położenie. Znajdowała się w połowie drogi między
Islandią
a Norwegią, pomiędzy Szetlandami i kołem polarnym.
Na globusie miejsce to zaznaczono małym świetlistym punktem na Morzu Norweskim.
Światełko służyło za przewodnika, za cel intensywnych transmisji telepatycznych.
Współrzędne łodzi zostały przeniesione z jaźni nic nie podejrzewającego oficera
dyżurnego
z Rosyth, kogoś z admiralicji i, tak samo nieświadomego, kapitana „ĆMY”,
udającego się na
wachtę czterysta stóp pod powierzchnią wody.
Właśnie tam przebywał teraz Gubwa – usadowił się na dobre w umyśle kapitana
„ĆMY”.
Jak dotąd pana Zamku satysfakcjonowały efekty porannej gimnastyki. Ale była to
jego
ostatnia „wizyta”, ostatnia i najważniejsza. Jej wynik decydował o nastroju
Gubwy przez
najbliższe dnia być może miał wpływ także na los świata.
Jeśli chodzi o resztę porannych zadań – zostały już spełnione. Strategiczne
centrum
dowodzenia Sił Powietrznych okazało się trudnym przeciwnikiem. Amerykanie,
szczególnie
wojskowi, mieli umysły nie poddające się tak łatwo, byli pasywni. Piloci nie
stanowili pod tym
względem wyjątku.
Żołnierzy Amerykańskich Sił Powietrznego Zastraszenia nie bez przyczyny uważano
za
szaleńców, ale za to stanowili symbol bezpieczeństwa państwa. W każdej chwili
byli gotowi do
akcji, a ich umysły nie poddawały się łatwo penetracji.
To jednak tylko chwilowa przeszkoda. Teraz Gubwa znał ich prawie wszystkich, a
żaden
z nich nie znał jego. Owa wiedza była owocem ponad trzyletniej inwigilacji,
stopniowego
przenikania do ich umysłów. Miał zamiar to wykorzystać do własnych celów, przy
sprzyjającej
okazji. Trasy lotów patrolowych zmieniały się z dnia na dzień (częściowo, aby
zdezorientować
Rosjan, ale także na skutek działań Gubwy) i wymiana kadr stawała się coraz
częstsza. Z powodu
charakteru służby zamiana pilotów nie odbywała się masowo. Po takich zabiegach
Charon miał
do dyspozycji pół tuzina nowych, otwartych umysłów, które znał w mniejszym lub
większym
stopniu. To właśnie kontrola stanowiła jego główne zadanie.
Penetrować umysły – znaczyło: mieć kontrolę nad przyszłością świata. Tego ranka
Gubwa
mógł rozpętać trzecią wojnę światową. Mógł, na przykład, spowodować wtargnięcie
naddźwiękowych amerykańskich bombowców, które nie reagowały na żadne rozkazy z
centrum
dowodzenia, do rosyjskiej strefy powietrznej. Albo zbombardować Detroit, Boston
i Ottawę.
A jeśli udałoby mu się wywołać pustkę w eterze, nie byłoby żadnego sposobu na
przekonanie
Pentagonu i rządu Stanów Zjednoczonych, że taki atak był udziałem ich własnych
samolotów!
Nawet jeśliby przyjęli tę wiadomość, we wszystkich państwach o znacznym
potencjale
nuklearnym ogłoszono by „czerwony alarm”. A w takiej sytuacji wystarczyło trochę
wysiłku, by
dotrzeć do człowieka kontrolującego rakiety w Witegra, w ZSRR i... włączyłoby
się do zabawy
Chińczyków.
Gubwa był także tam – w zamkniętej przestrzeni łańcucha silosów rozstawionych na
granicach, wzdłuż pustyni Sin Kiang. Pomimo, iż Chińczycy nie posiadali jeszcze
tak doskonałej
techniki, dysponowali znaczną ilością mięsa armatniego. A ich bomby były
niewiarygodnie
paskudne. Tak, więc reakcja łańcuchowa histerycznego naciskania guzików
spowodowałaby
początek końca rodzaju ludzkiego.
Wszystko, jak dotąd, układało się pomyślnie i Charon mógł pogratulować sobie
wyników
porannej gimnastyki. Zagarnął wszystkie atuty jak wytrawny pokerzysta, nie
wykładając kart na
stół. Teraz jednak, przed właściwą akcją, chciał sprawdzić dowódcę „ĆMY”. Miał
to być bardzo
niewinny test; chociaż z innego punktu widzenia – bardzo brutalny.
Znał już przyzwyczajenia i słabości kapitana Gary’ego Fostera. Dowódca łodzi
podwodnej
najlepiej pracował przy pełnym obciążeniu. Czuł się świetnie w sytuacjach, w
których każdy inny
się załamywał. Jego tajemnica (jak wierzył, tylko jego) leżała w niesamowitej
zdolności do
zapadania w sen. Zasypiał, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Spał trzy do
czterech godzin
na dobę, co bardzo dziwiło jego podkomendnych. Oni potrzebowali sześcio–
siedmiogodzinnego
odpoczynku, a kapitan zrywał się nawet po piętnastominutowej drzemce rześki jak
ptaszek.
W środku wachty, w trakcie czytania „Playboya” czy gry w pokera, kiedy według
wszystkich
praw natury Foster powinien odpoczywać, wyłaniał się niepostrzeżenie zza
metalowych drzwi,
mrożąc wszystkich sardonicznym, pozbawionym wesołości śmiechem. Załoga „ĆMY” nie
znała,
więc dnia ani godziny. Przypominało im to o obowiązku trzymania się w karbach.
Wspaniały
sposób na zachowanie dyscypliny. Charon też nie miał nic przeciwko temu. Zaspane
umysły były
łatwiejsze do spenetrowania; we śnie mechanizmy obronne człowieka są
przytłumione – byle
sugestia może nabrać rangi rozkazu. Dzięki swojej technice Gubwa mógł wślizgiwać
się do ich
myśli jak do nie zamkniętych pokoi, zamieszkując je i urządzając według własnego
gustu.
Zostawił tam kiełkujące ziarna, które na jego polecenie, już na jawie, mogły
szybko wydać
owoce. Gdyby chciał, ludzie zachowywaliby się jak roboty i wypełniali jego
polecenia. W ten
sposób kierował pilotem, teraz miał zamiar wypróbować swą siłę na dowódcy „ĆMY”.
Był to hipnotyzm pierwszej wody, zdolność sterowania człowiekiem. W normalnym
stanie
ofiara nie zaakceptowałaby swego postępowania. Dzisiejszy test na tym właśnie
polegał; tak
pokierować umysłem Gary’ego Fostera, aby zachowywał się w sposób całkowicie
odmienny,
burząc fundamentalne zasady. Gubwa chciał się przekonać, czy ten człowiek
zdobyłby się na
przyciśnięcie czerwonego guzika, czy był do tego gotów.
Wśliznął się do śpiącego umysłu kapitana podczas jego zwyczajowej popołudniowej
drzemki. Nie było w niej żadnych snów, jedynie wszechobecna świadomość
przebywała
w skrzyni z szarego metalu prującego oceaniczne głębiny, w olbrzymiej
samokontrolującej się
maszynie z napędem atomowym. Gubwa dołączył tam swoją informację.
– NA ZEWNĄTRZ PANUJE CHŁÓD, OKROPNY CHŁÓD. ZNAJDUJEMY SIĘ
TRZYSTA MIL OD KOŁA POLARNEGO, NA OBRZEŻACH MORZA BARENTSA,
SPOKOJNIE SPOCZYWAMY NA DNIE OCEANU. DO MOSKWY JEST 1300 MIL. TO NIE
SĄ ĆWICZENIA.
OGŁOSZONO CZERWONY ALARM. NA CAŁYM ŚWIECIE. ĆWICZYŁEŚ TO WIELE
RAZY, GARY.
TERAZ MOŻESZ TYLKO CZEKAĆ. CZEKAJ NA TYM OBSZARZE. TWÓJ
RADIOOPERATOR WŁAŚNIE OTRZYMAŁ WIADOMOŚĆ. JEST ŚMIERTELNIE
BLADY...
Foster jęknął i obrócił się na koi. Kropelki potu zrosiły jego czoło. Zamruczał
coś
niezrozumiale, ale we śnie jego słowa były ostre i pełne napięcia.
– Co jest, Carter?
– Rosyjskie bombowce znajdują się tuż przed naszą strefą powietrzną. Inne
nadlatują nad
Kanadę. Amerykańskie samoloty są jeszcze w bezpiecznej strefie. I... I...
– Tak? No dalej, Sparks, co dalej?
– Musimy zapoczątkować operację NUCAC 7 – wykrztusił Carter.
NUCAC 7: pierwsza faza ataku nuklearnego! Następnie NUCAC 8, 9... i w końcu 10.
10
oznacza odpalenie rakiety!
„Nie wierzę” – Foster myślał gorączkowo. Musiał jednak zdecydować.
– Wszystkie stanowiska przygotować się. NUCAC 7. Następne fazy w gotowości.
Potwierdzić – wydał komendy.
Drugi oficer, Mike Arnott, skinął głową. NUCAC wymagał ich wspólnego działania.
Pozostawienie takiej akcji w rękach jednego człowieka byłoby zbyt niebezpieczne.
Niewyobrażalnie niebezpieczne.
– Rozmowy między Moskwą i Waszyngtonem zerwane! – krzyknął Carter.
Kod uruchomił operację NUCAC 7. Podwójne czerwone lampy sygnalizacyjne zaczęły
pulsować na ścianie, komory zostały otwarte. Foster wyciągnął pęk niewinnie
wyglądających
kluczy. To samo zrobił Arnott.
W rogu pomieszczenia nawigacyjnego stała kabina NUCAC, nieco większa od budki
telefonicznej, miała przyciemnione szyby, a jej metalowe drzwi zabezpieczały
plomby.
Foster i Amott podeszli do niej, włożyli swoje klucze w dwa otwory znajdujące
się
w przeciwległych krańcach drzwi i przekręcili jednocześnie. Trzasnęły plomby,
zapalając we
wnętrzu kabiny światło. Kapitan odciągnął zasuwę.
Weszli do środka i usadowili się na fotelach naprzeciw siebie.
Dzielił ich pulpit z dużym ekranem pośrodku. Foster zatrzasnął drzwi. Na
zewnątrz,
w dyspozytorni, Sparks przełączył nadajnik, dając im dostęp do wszystkich
sygnałów radiowych.
– DOBRA! – zawołał Gubwa, zafascynowany rozwojem wypadków snu.
– Dobra? Do diabła, nie widzę w tym niczego dobrego! – warknął kapitan, patrząc
na
Arnotta.
Tamten tylko tępo gapił się przed siebie. Obaj nałożyli słuchawki.
– NUCAC 8 – powiedział Gubwa.
– O rany! – Foster zasyczał przez zaciśnięte zęby. – Nie wszystko naraz!
Prawie automatycznie nacisnęli bliźniacze klawisze. Teraz komputer kodował
wiadomość.
Przed ich oczami ukazał się obraz złożony z czerwonych i niebieskich liter.
Gubwa był teraz
głosem z zewnątrz. Próbował odmalować chaos i szaleństwo, które rzekomo
zawładnęły
światem.
– SIEDEM CZERWONYCH BOMBOWCÓW USZKODZONYCH I STRĄCONYCH NAD
MANITOBĄ. SATELITY DONOSZĄ O WZMOŻONEJ AKTYWNOŚCI WOKÓŁ
WYRZUTNI W ROSJI I W KAZACHSTANIE.
FRANCUSKI SILOS USZKODZONY PRZEZ SABOTAŻYSTÓW. PARYŻ
ZBOMBARDOWANY BRONIĄ NUKLEARNĄ! W ROSJI ODPALONO RAKIETY! TAK
SAMO W USA! RAKIETY CRUISE ZOSTAŁY WYSTRZELONE W KIERUNKU ROSJI
Z TERYTORIUM EUROPY!
BOMBY ATOMOWE ZRZUCONO NA LONDYN!
– To niemożliwe, niemożliwe – szeptał wciąż Foster.
– NUCAC 9 – powiedział Gubwa.
– Nie! – wykrzyknął kapitan. – To jakaś pomyłka! To musi być pomyłka! Pierwsi
byśmy
o tym wiedzieli. Tam na górze wysadzają świat w powietrze – bombowce, rakiety
balistyczne,
cruise – a my jesteśmy dopiero w fazie NUCAC 9?
Pot ściekał mu po twarzy, przyklejał koszulę do pleców. Na zewnątrz, na koi,
jego ciało
miotało się bezsilnie.
– NUCAC 10 – powiedział Gubwa.
– Już prawie koniec, kapitanie. – Arnott wypowiedział ostatni kod do komputera.
Mały
kawałek metalu zabezpieczający przycisk odskoczył tuż przy prawej ręce Fostera.
Na wielkim,
czerwonym przełączniku widniały dwa napisy: wł wył; wł – wył...
– Kapitanie?
– NUCAC 10 – warknął Gubwa.
Foster na moment przykrył ręką wyłącznik, a po chwili gwałtownie wstał i chwycił
Arnotta
za gardło.
– To sen! – bełkotał. – Sen, koszmar. Tak, na pewno sen...!
– NUCAC 10! – Gubwa miażdżył umysł Fostera.
Cała kabina NUCAC zaczęła topnieć jak rozgrzany wosk.
Nadchodziło przebudzenie. Pomimo wysiłków Gubwy Foster wyzwalał się. Sen był
zbyt
koszmarny, musiał...
– Muszę się obudzić!
– NIE!
– Muszę!
Porażka! Gubwa był wściekły. Popełnił jakiś błąd. Nie przygotował się
dostatecznie.
Foster już prawie się obudził. Jego umysł był skołatany, nie całkiem jeszcze
przytomny. Nie
nadawał się już do ćwiczeń Charona Gubwy. Gimnastyka dobiegła końca. Pan Zamku
wyszedł
z umysłu kapitana „ĆMY”. Dokładnie w tym momencie, na Rodos, Garrison zobaczył
olbrzymiego rekina...
– Kapitanie! Kapitanie Foster! Gary!
Ktoś krzyczał. Był to głos Arnotta – zdławiony, zduszony.
Foster poczuł, jak ktoś uwalnia się od jego uścisku. Pękała ostatnia nić łącząca
go ze światem
snów. Ostatni punkt planu Gubwy spalił na panewce, kiedy kapitan poczuł ból,
uderzając rękoma
w ścianę kajuty... Ktoś przytrzymał go mocno.
Potrząsnął głową i spojrzał mętnym wzrokiem na dwóch członków załogi gapiących
się na
niego.
– Co u diabła?...
Następnie popatrzył na siebie. Drżał cały. Miał na sobie luźną piżamę
przesiąkniętą potem!
Teraz już wiedział: chciał się przespać godzinkę, może trochę dłużej.
Mike Arnott siedział za stołem, masując szyję. Kapitan zbliżył się niepewnie do
drugiego
oficera.
– Mike, co się...?
– Niech raczej pan mi to wyjaśni, sir – odparł tamten twardo. – Pojawił się pan
tutaj jak duch
jakąś minutę temu. Coś pan mamrotał. Nie wiem co. Usłyszałem wyraźnie tylko
jedno słowo –
NUCAC – a następnie złapał mnie pan za gardło!
– Złapałem pana? Ma pan teraz wachtę?
– Naturalnie – odrzekł Arnott.
– I nie wydarzyło się nic... niezwykłego? Żadnych sygnałów?
– Tylko... hm, to! Reszta bez zmian. – Chwycił kapitana za dłonie i przytrzymał
je. – Gary,
co się stało?
– Gdzie jesteśmy? – Foster zerknął na przyrządy i westchnął z ulgą. – Dzięki
Bogu!
– Co się w ogóle stało? Śniło ci się coś?
– To jedyne wytłumaczenie. – Prawie upadł na krzesło. Tam był... NUCAC 10!
Mike uniósł brwi. Skinął na marynarzy.
– Wy dwaj, zaczekajcie na zewnątrz. – Wyszli. – Sir, ale miał pan zabawny sen.
To
zrozumiałe na tym stanowisku, ale... Czy nie za ciężko pan pracuje?
– To niczego nie tłumaczy, tak myślę. Nie martw się, panuję nad sobą. Ale... Nie
chcę, by to
się rozniosło. Porozmawiaj z tymi dwoma, dobrze? – Wskazał w kierunku włazu.
– Oczywiście.
– W porządku. A teraz lepiej się przebiorę – powiedział Foster. W drodze do
swojej kajuty
pomyślał, że porozmawia z lekarzem, kiedy tylko „ĆMA” zawinie do Rosyth, a potem
pójdzie do
jeszcze jednego lekarza.
Powracając do swego stanu świadomości, Gubwa nie powinien był napotykać żadnej
przeszkody w Psychosferze, a jednak coś się włączyło.
Coś znajdowało się bardzo blisko, prawie wpadło na niego. Nie prawdziwy kontakt,
ale
świadomość. Gubwa odebrał to jednak jak zderzenie. Dwie siły stojące ze sobą
twarzą w twarz,
cofające się przed sobą... Zerwał się na równe nogi.
Jeśli wcześniej był wściekły, teraz to uczucie zwielokrotniło się. Co to było?
Kto?
Oczywiście w Psychosferze przebywały także inne umysły; Psychosfera to
kwintesencja
ludzkiej inteligencji. Ale większość tych umysłów nie miała o niej pojęcia, tak
jak ptak nie
zdawał sobie sprawy z istnienia nieba.
Ten jednak umysł doskonale zdawał sobie z tego sprawę, tak się przynajmniej
wydawało.
I na tę myśl Gubwa poczuł...
Strach? Być może.
Pan Zamku wiedział, że Rosjanie mają swoich telepatów, podobnie jak Amerykanie.
Mają
kilku posiadaczy „surowych talentów” ESP, ale wszyscy są amatorami w porównaniu
z Gubwą.
Pięćdziesiąt procent ich wiedzy wzięło się z intuicji. Polarnych łodzi
podwodnych nie można
było wykryć metodami konwencjonalnymi, zatem spotkał się z nim jakiś rosyjski
umysł, może
amerykański. A ponieważ było to spotkanie nieoczekiwane, stracił panowanie nad
sobą.
Gubwa pomyślał, że USA i ZSRR, a przynajmniej jedno z tych państw, poczyniło
duże
postępy w treningu tajnych agentów, telepatycznych szpiegów i trzeba się temu
dokładnie
przyjrzeć.
Teraz jednak miał inne zmartwienie. Foster pozbył się jego „opieki” i odmówił
wciśnięcia
czerwonego guzika.
W przypadku prawdziwej akcji zareagowałby oczywiście właściwie. Charon chciał
mieć
jednak absolutną pewność, że żaden z trybików nie odmówi mu posłuszeństwa.
Należało
stworzyć scenariusz doskonały. Foster bowiem mógłby odmówić i to zakończyłoby
sprawę
w sposób niepożądany.
Pan Zamku zaklął siarczyście. Jeśli nie potrafił pokierować jednym umysłem
Fostera, w jaki
sposób mógłby skłonić do działania w tym samym czasie drugiego oficera? Rządowi
Jej
Królewskiej Mości należała się pochwała za stworzenie tak doskonałego systemu
zabezpieczeń!
Cóż, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. „ĆMA” nie wchodziła w grę. Także inne
łodzie podwodne
były bezużyteczne.
Jakiś okrutny grymas zagościł na twarzy Gubwy. Uśmiechnął się i przeklinał
dalej,
przeklinał swoją głupotę. Najprostszy sposób jest zawsze najlepszy. Po co starać
się kontrolować
dwa, trzy czy sześć umysłów, kiedy można po prostu opanować umysł kontrolujący
tamte?
„ĆMA” otrzymuje polecenia przez radio, prawda? A nadawcą jest tylko jeden
człowiek.
Jeden umysł! Zaśmiał się.
Jasne, że tak....
... Admirał!
ROZDZIAŁ TRZECI
Rudowłosa Vicki Maler, cudowna złotooka, jeszcze niedawno była martwa i
spoczywała
zahibernowana w Zamku Zonigen w Alpach Szwajcarskich. Została jednak przywrócona
do
życia za sprawą woli swego kochanka, Richarda Allana Garrisona. Stała teraz przy
jego łóżku,
patrząc, jak wije się w koszmarnym śnie. Nie chciała go budzić, mimo że
wstrząsały nim
spazmatyczne drgawki i krople potu pojawiły się na jego twarzy. Nikt nie mógł
być pewien
nastroju Richarda po takim przebudzeniu. Już nie.
Były to myśli Vicki; tak prywatne, świeże i oryginalne jak nigdy w jej pierwszym
życiu (lub
– jak o tym myślała „wcześniej”), zanim gwałtowny atak choroby doprowadził do
bolesnego
końca. A ponieważ była inteligentna i wiedziała, że Garrison jest sprawcą jej
wskrzeszenia,
reinkarnacji, fakt odrzucenia jego autorytetu zadziwił ją samą. On nie tylko
wskrzesił jej umysł,
ale także pozbawił ciało trawiącej je choroby. Mówiąc krótko – znów stała się
sobą, a właściwie
należała do Garrisona. Nie zostawił cienia wątpliwości, co do jej losu, gdyby
coś mu się
przydarzyło. Musiałaby powrócić do poprzedniego istnienia, którego krucha
powłoka rozpadłaby
się w proch i pył, jak mumia w zetknięciu z promieniami słonecznymi. O tak,
światło życia Vicki
wydawało się jarzyć mocno, jednak Richard był władcą tego światła. A jeśli on
przestałby
funkcjonować...
Jako nastolatka, Vicki zaczytywała się książkami Edgara Allana Poe, Howarda
Philipsa
Lovecrafta i Oskara Wilde’a.
Doskonale pamiętała straszliwy upadek pana Waldemara i doktora Munoza. Gdyby
Garrison
umarł, historia mogłaby się powtórzyć. Lecz Vicki była raczej skłonna porównywać
go
z Dorianem Greyem. Nie dlatego, żeby miał potworne wady, tego nie można mu było
zarzucić,
ale... zdarzały mu się różne rzeczy... Rzeczy...
Miała przeczucie, że powinna być wdzięczna losowi, ale i tak wolała pamiętać
Garrisona
z „wcześniejszego” życia.
Wtedy był po prostu... Garrisonem.
Dziwne, pomimo tego, że czuła się taką samą osobą jak dawniej, miała wrażenie,
jakby...
Tak, jak po reinkarnacji. No cóż, osiem lat minęło bez jej udziału. Leżała wtedy
w Zonigen, a dla
Richarda były to realne lata, przeżyte w pełnej świadomości. Bardzo dziwne lata.
Co więcej,
ciało Vicki zachowało kondycję sprzed lat. Właściwie odrodziła się w ciele
młodszym niż to,
które zapamiętała.
Wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
Łuska. Skorupka przetykana bólem. Umęczone ciało. Jego trucizna zmąciła i
rozogniła krew,
roznosząc żar i komórkę po komórce zmieniając w potworną mutację. Ciało
wypełnione po
brzegi rakiem. Ból. Potworna agonia!
Pamiętała nie tylko przyczynę swej śmierci (bo przecież zmarła), ale także samą
Śmierć.
Znała jej pocałunek, okrutnie zaciskające się kościste palce Ponurego Żniwiarza,
jego żelazny
uchwyt. Białe i zimne palce parzyły jak ogień, jak kwas.
Śmierć. Okrutny Starzec. Najstarszy starzec świata. Nieśmiertelny. Nieśmiertelny
i...
bezlitosny.
Oczywiście w najboleśniejszych dniach agonii czuła, że komuś to sprawia
przyjemność. Jeśli
nie, dlaczego musiała tak cierpieć? Jeśli świat opiera się na przeciwnościach,
na jednej szali leży
cierpienie, a na drugiej radość. Vicki jednak w tym przypadku zaśmiała się
ostatnia.
Nieśmiertelna musiała najpierw pokonać drugiego nieśmiertelnego. Starzec musiał
czekać na
upadek Richarda Allana Garrisona, a Garrison nie zamierzał umierać.
Wymamrotał coś przez sen, a po chwili obrócił się na plecy. Najgorsze już
minęło, pot
wsiąkł w jego piżamę. Vicki przysłuchiwała się na wpół zrozumiałym
pomrukiwaniom.
Śnił mu się Schroeder i Koenig. Wzdrygnęła się znowu i przyjrzała jego twarzy,
która teraz
wydawała się spokojna, pełna rezygnacji. Ale pod tymi zamkniętymi powiekami...
Vicki wyprostowała się i podeszła cicho do lustra. Złoty kolor oczu harmonizował
z żółtym
poblaskiem ramy, odbijającej promienie zachodzącego słońca. Zastanowiły ją te
złote oczy –
niegdyś była niewidoma – teraz przywrócone do życia za sprawą Richarda. Tak jak
jego oczy
oślepione wybuchem odrodziły się, przybierając postać złotych kręgów. Widziały
więcej, o wiele
więcej, niż może zobaczyć zwykły śmiertelnik.
Garrison czynił cuda. Jego moc była bliska... nieskończoności. On sam nie znał –
nigdy tego
nie sprawdził – zasięgu czy ograniczeń swoich możliwości. Na ten temat panowało
między nimi
chorobliwe milczenie.
Vicki znów spojrzała na Richarda. Zachowywała się nerwowo, niezgrabnie.
Czyż to nie dar boży? Moc czynienia cudów? A jeśli tam, w górze, istniał Bóg,
dlaczego
miałby nagradzać Garrisona czy jakąkolwiek ludzką istotę? Czyż nie panowali inni
o podobnej
mocy. Stare legendy? Merlin i wielcy czarownicy?
Myśli Vicki stawały się bluźniercze. A Jezus? On także przywracał wzrok
niewidomym,
wskrzeszał zmarłych, chodził po wodzie.
Cuda Chrystusa służyły jednak dobru. Cuda Garrisona bywały czasami... inne.
Vicki zmieniła temat swoich rozmyślań. Decyzja wyruszenia nad Morze Egejskie
została
podjęta, jak większość decyzji Garrisona, na gorąco. Jego pilot przebywał na
wakacjach, nie był
więc łatwo uchwytny. Richard musiał zatem wynająć załogę, aby zawiozła ich na
lotnisko Rodos.
Był jeszcze inny sposób podróżowania, bardziej ezoteryczny, ale w jego świecie
kontroli
paszportowych, gdzie „cuda” wywołują raczej mieszane uczucia, wybrał bardziej
kłopotliwą
mówiąc jego słowami – metodę „lotu mechanicznego”.
Dom, który wynajęli w Lindos, składał się w rzeczywistości z trzech połączonych
willi
z osobnym podwórzem. Zajmowali tylko jedno z pomieszczeń, pozostałe były puste.
Jadali na
zewnątrz, z jednym tylko wyjątkiem – kiedy Garrison przyrządził dwie szare ryby
upolowane
własnoręcznie kuszą wodną. Był świetnym pływakiem i harpunnikiem. Nauczył się
tego podczas
trzech słonecznych lat w Żandarmerii Wojskowej na Cyprze. Jednak tutaj, w
Lindos, szybko
stracił zainteresowanie sportem. Zauważył, jak mało wysiłku w to wkłada –
żadnego dreszczu
emocji, bowiem może po prostu nakazać rybom nadziewać się na harpun.
Życie upływało im więc beztrosko. Spędzali razem leniwe, gorące dni i ożywcze
noce,
popijali niezgorsze wino i tanie brandy. Ale nawet tutaj, w idyllicznym Lindos –
z białym
labiryntem krętych uliczek, wieżami kościołów i kotłującymi się kotami – nawet
tutaj nie czuli
się w pełni zrelaksowani.
Problem ten, podobnie jak większość ich problemów, miał źródło w multiosobowości
Garrisona.
Zwykle Schroeder i Koenig zajmowali tylne siedzenia w świadomości Richarda, ale
w najmniej oczekiwanym momencie potrafili przepychać się na miejsce kierowcy.
Vicki
uważała, że robi to zbyt często i zbyt gwałtownie. Ta myśl przypomniała jej o
incydencie, który
miał miejsce wczoraj.
Po śniadaniu na patio Garrison zaproponował Vicki spacer. Skierowali się ku
osłoniętej
zatoczce pełnej żółtego piasku. Czując przedpołudniowy żar, usiedli na płaskich
kamieniach, tuż
nad grzebieniastymi skałami sięgającymi wzwyż, ku potężniejszej, tworzącej niszę
opoce. U ich
stóp rozpościerały się kapustoliściaste rośliny z małymi żółtymi kwiatkami
przypominającymi
pierwiosnki i zielonymi dwucalowymi owocami, zwisającymi ciężko na pojedynczych
gałązkach.
Kiedy siadali, Richard potrącił nogą jeden z owoców, a ten natychmiast wydał z
siebie
dziwny odgłos, odpadł od gałązki i szukając sobie drogi pomiędzy szerokimi
liśćmi, spadł na
ziemię. Garrison odskoczył na bok, nie na tyle jednak szybko, by uniknąć
ochlapania sokiem.
– Powinieneś wytrzeć sobie rękę – powiedziała Vicki zaniepokojona. – Ten sok
jest żrący
czy trujący, nie pamiętam. Gdzieś o tym czytałam.
Richard powąchał nadgarstek, zmarszczył nos i uśmiechnął się szeroko.
– Szczyny! – prychnął i starł chusteczką pochlapane miejsce.
Vicki zaśmiała się serdecznie. Taki był Richard naprawdę. Ten sam Richard,
którego kochała
wcześniej. Naturalny i beztroski.
Para młodych Greków obrała tę samą drogę przez plażę i kierowała się w ich
stronę. Ani
Vicki, ani Garrison nie zwrócili na nich uwagi. Młodzi wyglądali tylko trochę
poważniej niż
dzieciaki. Mieli po piętnaście, szesnaście lat. Poza tym, jak dotąd, większość
mieszkańców
Lindos była bardzo przyjacielsko usposobiona do przyjezdnych.
Richard i Vicki chcieli uciec od gwaru, pośpiechu i nerwowego życia, które
szczególnie
ostatnio dały im się we znaki. Wakacje stanowiły moment, w którym Garrison mógł
zastanowić
się nad przyszłością, nad swoją mocą i sposobem jej wykorzystania. Czuł, że
energia przechodzi
przez niego jak piasek przez olbrzymią klepsydrę.
Vicki milczała zadowolona z tej odrobiny przeszłego życia. Siedziała obok
zrelaksowanego
i spokojnego towarzysza aż do chwili, kiedy usłyszała grzechot otoczaków i
niezgrabne – człap,
człap, człap – oznajmiające przybycie dwóch greckich chłopców. Słysząc to,
westchnęła.
Wiedziała, dlaczego za nimi szli, i wcale nie była z tego zadowolona. Jej
opalone na brąz
zachwycające ciało przyciąga jak magnes okoliczną młodzież. Vicki czuła się
rozdrażniona
z tego powodu. Była dość skąpo ubrana, miała na sobie zieloną górę od kostiumu,
szorty i białe
sandały. Pomyślała jednak, że chłopaczkowie ci mogliby znaleźć sobie do flirtów
kogoś w swoim
wieku. Pomimo początku sezonu miasteczko roiło się od dziewcząt: Angielek,
Niemek, Włoszek,
Skandynawek. Ale być może chłopcom wydawało się, że Vicki i Garrison będą robić
coś więcej,
niż tylko siedzieć na plaży w cieniu skał?
Także Richard dostrzegł ich przybycie i uśmiechnął się dobrodusznie. Od razu
odgadł,
w jakim celu tu przyszli, a jedno zerknięcie w ich myśli potwierdziło
przypuszczenia.
„Cóż, chłopcy to tylko chłopcy, nie należy się uskarżać” pomyślał. Ale kiedy
usiedli obok,
bez żenady gapiąc się na jego piękną towarzyszkę i wskazując ją palcem, uśmiech
momentalnie
zniknął z jego twarzy.
Jeden z tych umysłów był wyjątkowo odrażający, pełen zwierzęcej żądzy. W myślach
chłopaka Garrison znalazł obraz napa�