12673

Szczegóły
Tytuł 12673
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12673 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12673 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12673 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Brian Lumley Psychosfera Przełożył Jarosław Witold Rybski ROZDZIAŁ PIERWSZY Dwie osoby, nieświadome swego istnienia, obserwowały Richarda Garrisona i Vicki Maler, którzy wyszli właśnie ze swojej letniej rezydencji na jednej z greckich wysp. Po chwili para zniknęła w krętych zaułkach, które wiodły do serca wioski. Jedną z tych osób był Joe Black. Siedział przy stoliku na podwyższonym patio tawerny. Miał na sobie skórzane spodnie na szelkach, słomkowy kapelusz z szerokim rondem i letnią koszulę w krzykliwe żółte i czerwone kwiaty. Nie był Niemcem – choć być może wskazywał na to jego ubiór, nalana twarz i cygaro. Został wynajęty przez mafię, a konkretnie Carla Vincentiego, który jeszcze do niedawna był współwłaścicielem dochodowego kasyna w Londynie. Niestety, akcje znajdowały się teraz w rękach Richarda Garrisona, a tego boss nie mógł znieść. Stąd obecność Blacka w Lindos, na wyspie Rodos. Zresztą nie przybył tu sam. Jego brat Bert (Bombowiec Bert dla przyjaciół) czekał w miasteczku. Tym razem to on miał stać się narzędziem przecinającym w odpowiednim momencie nić życia Garrisona. Rola Blacka polegała na wskazaniu tego „odpowiedniego momentu”. Minutę lub dwie po jedenastej obserwowana para wyłoniła się z alei i skierowała ku głównej wąskiej ulicy. Przeszła na drugą stronę, by wspiąć się po drewnianych schodkach prowadzących na patio tawerny. Joe jeszcze raz spojrzał przed wyjściem na tych dwoje. Zauważył czarne jak noc szkła mężczyzny. „Ten Garrison to ponoć ślepiec” – pomyślał i parsknął śmiechem. Następnie zszedł po schodach, kierując się do biura turystycznego. – Niech to licho! Największy ślepy cholernik, jakiego kiedykolwiek widziałem! – Myśli Blacka poczęły krążyć wokół pierwszego spotkania z tym człowiekiem... Było to w „Asie treflowym”, gdzie Black zajmował posadę wykidajły (lub pracownika pomocniczego, jak woleli nazywać tę fuchę goście z branży). Pewnego wieczoru przyszedł ślepiec ze swoją kobietą, także ślepą. Odwiedzili kasyno po raz pierwszy i ostatni. Przynajmniej jako goście. – Niech to licho! – Joe znów parsknął. – Czyż jeden raz nie wystarczył aż nadto? To było sześć albo siedem miesięcy temu, ale Black pamiętał wszystko, tak jakby zdarzyło się to wczoraj.... .. Zapamiętał Garrisona kupującego całą masę różowych sztonów, wartych pięćdziesiąt funtów szterlingów i sposób, w jaki podszedł do centralnej ruletki kasyna, aby je rzucić na stół, w miejscu oznaczonym cyfrą zero. I jak podczas następnej gry kula wpadła, jakby zaprogramowana, prosto do odpowiedniej przegrody. Jak wpadła tam dwa razy pod rząd. I jakie Garrison wzbudzał uczucia podczas tego nieopisanego wyczynu! Okrzyki niedowierzania i zdumienia przywołały szefa, kruczowłosego Carla Vincentiego, który podbiegł do stołu zaniepokojony. – Pan, ee, Garrison? Tak, uznajemy pańską wygraną. Zły dzień dla klubu, to się zdarza. – Zdobył się na uśmiech. – No cóż, proszę pana, wygrał pan masę pieniędzy, prawdę mówiąc, to fortuna i... – I mam ochotę grać jeszcze raz – przerwał mu bez uśmiechu Garrison. – Chce pan znów postawić na zero? – Oczywiście. Czemu nie? – Zmarszczył brwi w zamyśleniu, prawie kpiarsko. – Ależ, proszę pana, wygrał pan już sześćdziesiąt tysięcy funtów i... – Dokładnie sześćdziesiąt tysięcy osiemset – znów mu przerwał – łącznie z moją stawką, oczywiście. Ale proszę, kontynuujmy. Vincenti wówczas pochylił się i wlepił wzrok w ciężkie, czarne szkła Garrisona. – Proszę pana, może pan tego nie wie, ale krupier musiałby uzyskać pozwolenie na pokrycie pańskiego drugiego obstawienia. Zwykle, pan rozumie, na stole nie ma więcej jak tysiąc funtów. A poza tym to niemożliwe, żeby po raz trzeci wypadło zero. Garrison stał nieruchomo, jakby został porażony słowami Vincentiego. – Czy mam przez to rozumieć, że ruletka jest trefna? – odezwał się po chwili głosem twardym, zdecydowanym i lodowatym. – Co takiego? – Carlo zaperzył się. – Ja tego nie powiedziałem! Oczywiście, że nie jest. Nie chodziło mi o... – W takim razie, teoretycznie, zero może wypaść po raz trzeci? – Ależ oczywiście, proszę pana, jednak to prawie niemożliwe i... – Możliwe czy nie – Garrison przerwał mu po raz trzeci – chciałbym obstawić. – Nie będziemy w stanie tego pokryć. – Bezradnie wzruszył ramionami. – A poza tym, proszę pana – Vincenti zaczął mówić szeptem – czy nie postępuje pan odrobinę nierozsądnie ze swoimi pieniędzmi? – Ze swoimi? Może raczej z pańskimi. Zaczynałem, mając pięćdziesiąt funtów w kieszeni. Joe Black był świadkiem tego wszystkiego. Także gwałtownej zmiany koloru twarzy szefa. Od tamtej chwili wiedział, że niezależnie od wyniku gry, mały Sycylijczyk zemści się okrutnie na niewidomym, w ten czy inny sposób. Jedyną rzeczą, której Vincenti nie mógł ścierpieć, były drwiny, a właśnie stał się ich przedmiotem. Oczywiście jego zdaniem. I być może zdaniem połowy stałej klienteli kasyna, która zebrała się teraz wokół stołu, wydając na przemian odgłosy zgorszenia i zadowolenia. W rzeczywistości wyobraźnię amatorów hazardu rozpalało niesamowite szczęście Garrisona. Sycylijczyk jednak odbierał uśmiechy, zduszone chichoty, trącanie się łokciem i podekscytowane szepty bardzo osobiście. – Proszę poczekać! – Wykrztusił. – Muszę się naradzić. – A więc... – Garrison zachowywał spokój, uśmiechał się lekko. Po powrocie Vincenti chciał najwyraźniej skierować swoje przemówienie do wszystkich zgromadzonych. – Panie, ee, Garrison, jestem współwłaścicielem tego klubu. Posiadam jedną czwartą jego akcji. I prawdę powiedziawszy, z trudem pokryłbym straty. To znaczy pańską wygraną. Ale... cóż, ja też jestem graczem. – Tu jego twarz rozpogodził uśmiech, uśmiech rekina szczerzącego białe kły. – Wobec tego mam dla pana propozycję, być może, interesującą. – Proszę mówić dalej. Vincenti wzruszył ramionami. – Zostałem upoważniony do pełnej odpowiedzialności w tej kwestii. Odpowiedzialności za bieżące, no, straty, powiedzmy. I do przedstawienia mojej, ten tego, propozycji. – To znaczy? Carlo wyciągnął książeczkę czekową, wypisał czek na sześćdziesiąt cztery tysiące osiemset funtów, złożył go delikatnie i umieścił na stole pod cyfrą zero. – Proszę to wziąć albo zaczniemy grę. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli; ponieważ klub nie dysponuje taką kwotą, w razie wygranej będzie pan zmuszony przyjąć udziały jako formę zapłaty. Gdyby Garrison był trzeźwo myślącym człowiekiem, przyjąłby wygraną i zrezygnował z dalszej gry. Wszystko przemawiało na jego niekorzyść: fatalne zero na kole i perspektywa zadowolenia się udziałami zamiast gotówką. Natomiast Vincenti, zdobywając się na taki krok, miał nadzieję zyskać bardzo wiele. Mimo, że znalazł się w poważnych tarapatach, potrafił pokazać klasę wielkiego gracza. Dorównał swojemu przeciwnikowi, ryzykując całym majątkiem. Najważniejsze jednak w tym wszystkim było dla niego uciszenie komentarza tłumu. Umilkły śmiechy i szepty. Zapanowała atmosfera silnego napięcia. Walka miała się toczyć bezpośrednio pomiędzy Vincentim i Garrisonem. Stała się osobistym pojedynkiem. I wtedy... Joe Black zapamiętał rzecz bardzo osobliwą. Coś, co nawet teraz, sześć miesięcy po tym wydarzeniu, wywoływało u niego dreszcz grozy. Wydawało się, jakby Garrison przeszedł przeobrażenie. Jego ciało zaczęło pęcznieć, wypełniać wieczorowy garnitur. Wyglądało to tak, jakby mężczyzna przybrał na wadze, stał się nienaturalnie zwalisty i potężny. Twarz jego nabrała ostrych rysów, a uśmiech zgasł. Nikt poza Blackiem nie zauważył chyba tych zmian, może z wyjątkiem niewidomej zresztą partnerki Garrisona, która skuliła się i nerwowym gestem zakryła usta. Ale Joe był absolutnie pewien tego, co widział. Odniósł wrażenie, jakby przy stole w skórze Garrisona stał inny człowiek. Człowiek mówiący twardym, aroganckim, autoryzowanym głosem z niemieckim akcentem. – Przyjmuję pański zakład, mój mały sycylijski przyjacielu. Niech koło wiruje. Ale skoro tak wiele ma od tej gry zależeć, przynajmniej w pańskim mniemaniu, proszę samemu zakręcić. – To... nie jest przyjęte – odpowiedział Vincenti. – Ale wydaje się tak samo niezwykłe jak cały ten wieczór. Doskonale. – Przecisnął się przez tłum, puścił w ruch koło i cisnął kulę w przeciwnym kierunku. Czekał, patrząc z kamiennym spokojem, jak koło stopniowo zwalnia, a kula skacząc i terkocząc, zbliża się do celu. Jego twarz zastygła, przypominając bezmyślną okrutną maskę. Kula wciąż toczyła się, skakała, terkotała. Koło zwalniało. Twarze obserwujących stół zwróciły się w stronę Vincentiego, a Black patrzył na Garrisona. Koło wciąż wirowało, kiedy kula utkwiła w wybranej szczelinie. Vincenti wytrzeszczył oczy. W kąciku jego potwornie wykrzywionych ust pojawiła się stróżka piany. W sali rozległo się westchnienie i pomruk zdumionych głosów. Nagle odciągnięto Carla od ruletki, aby dać mu zaczerpnąć świeżego powietrza. Kiedy Vincenti dotknął krawędzi stołu, podpierając słaniające się ciało, z jego ust wydobył się na wpół skrzek, na wpół westchnienie. – Zero! – Ma pan mój adres. – Głos mężczyzny wciąż zdradzał niemiecki akcent. – Będę oczekiwał stosownych dokumentów w najbliższym czasie. Dobranoc panu. – Garrison wziął czek ze stołu, schował do kieszeni i bez jednego słowa poprowadził swoją towarzyszkę do wyjścia. Joe Black pamiętał tę noc. Pamiętał, jaką furię w oczach miał Vincenti, kiedy patrzył na wychodzącego Garrisona; jak zgasił światło nad stołem, dając personelowi wolne i mówiąc im, by już nigdy nie wracali; powlókł się do pomieszczeń biurowych, gdzie wlał w gardło znaczne ilości alkoholu i już całkiem pijany powrócił do sali. Powrócił z kilofem przeciwpożarowym przepełniony przemożną chęcią zniszczenia stołu do gry i wszystkiego wokół. Tych wydarzeń Black nie mógł łatwo zapomnieć. Tej nocy Vincenti zaoferował mu kontrakt na życie Garrisona... Drugą osobą, która obserwowała Garrisona i jego przyjaciółkę, był dżentelmen z Genui, Paulo Palazzi. Dżentelmen dla niewtajemniczonych. Palazzi nie znał wcześniej Garrisona i nie wiedział o nim nic ponad to, że ten był bardzo bogatym człowiekiem. Każdy, kto posiada samolot stojący bezczynnie na lotnisku w Rodos, jest ponad wszelką wątpliwość bogaty. Tak przynajmniej wydawało się Palazziemu, niemniej jednak poczynił kilka dyskretnych spostrzeżeń, które miały upewnić go w przypuszczeniach. Paulo był małym szczupłym mężczyzną. Nosił jasny, letni, włoski garnitur i szykowne skórzane buty. Nie miał nakrycia głowy, bowiem lubił eksponować gęstą szopę czarnych kręconych włosów. Jasna skóra, wesołe oczy i pogodny wyraz twarzy dopełniały obrazu. Mógł liczyć dwadzieścia pięć, jak i czterdzieści lat. Beztroski, zadowolony z życia włoski turysta. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Zaiste miał powody do zadowolenia. Te rozmaite, nielegalne letnie zajęcia i obfitujące w sukcesy letnie podróże... Tak też było i tym razem: tydzień spędzony na Rodos, przy odrobinie szczęścia, mógł przynieść wymierne efekty. Śledził Garrisona od trzech dni – wystarczająco długo, aby zapoznać się z nawykami i nastrojami osoby obserwowanej. Jedna rzecz tylko go zastanawiała. Wiedział, że pomimo noszonych stale ciemnych okularów, Garrison nie był niewidomy. A jeśli nawet był, to jego pozostałe zmysły wyostrzyły się. A może, co bardziej prawdopodobne, miał więcej pieniędzy, niż to się Palazziemu zdawało. Bo kto, jeśli nie niewiarygodnie bogaty człowiek, jest w stanie kupić sobie zminiaturyzowane urządzenie, pozwalające uczynić niemożliwe możliwym? Jednak kalectwo – prawdziwe czy udawane – nie przysparzało Garrisonowi moralnych zahamowań, wręcz przeciwnie, stanowiło jasną stronę jego życia. Garrison widział doskonale... jak na niewidomego. Paulo siedział na rozłożonej chustce do nosa, tyłem do starożytnych obwarowań. Znajdował się wysoko, na murze akropolu w Lindos. Podniósł dłoń, w której trzymał silną lornetkę. Utkwił wzrok w jasnoniebieskiej koszulce Garrisona i kontrastującej z nią chłodnej zieleni kostiumu Vicki. Uśmiechnął się do siebie i bezwiednie pomyślał o własnej przebiegłości. Jego modus operandi był bardzo prosty, dopracowany podczas trzech ostatnich sezonów. Trzech sezonów, ponieważ odkrył Lindos trzy lata temu. Lindos z jej potężnymi skałami. Ze starych szańców, niegdyś siedziby Joannitów z Jeruzalem, mógł obserwować całą wioskę. Siedząc tutaj w promieniach słońca i wdychając rześkie egejskie powietrze, widział dokładnie wszystkie ruchy przeciwnika i wybierał najlepszy moment do natarcia. W nagrodę miał pławić się w luksusie przez... No cóż, przynajmniej przez chwilę. Plan wyglądał następująco: na przykład jutro, kiedy Garrison i jego pani wyjdą z domu, będą jeść czy pić w tej czy innej tawernie do późnej nocy, staną się ociężali, senni, a później, być może, pójdą do dyskoteki, aby spalić nieco kalorii, i Palazzi wśliźnie się do budynku i będzie miał wystarczająco dużo czasu na odnalezienie ukrytych kosztowności. Oczywiście Garrison nie będzie jedyną ofiarą. Okradzeni zostaną także opasły bogaty Francuz i jego kochanka, którzy zarezerwowali miejsce na przedstawienie w Rodos tej nocy. Do towarzystwa dołączy szwajcarski playboy ze swoją dziewczyną, która niezmiennie spędza czas na tańcach. Wszyscy ci ludzie opuszczą swoje kwatery mniej więcej w tym samym czasie. Palazzi planował, że wczesnym rankiem wsiądzie do taksówki i odjedzie na przystań promową. Zmieni ubranie, opchnie kilka przedmiotów, a następnie powróci do prawdziwego nazwiska. I w ten sposób za cztery, pięć dni samolotem odleci do Genui, powróci do swoich starych spraw. Być może na skutek tych refleksji uprzejmie pozdrowił parę ślicznych dziewcząt, które stały oparte o murek i podziwiały roztaczające się widoki. „Taak, piękny widok i prześliczny poranek – przemknęło mu przez myśl. – Miejmy nadzieję, że jutro będzie podobnie, szczególnie – jutro wieczorem.” Wkładając lornetkę do futerału, jeszcze raz uśmiechnął się do dziewcząt. Jedna z nich miała piękne jędrne piersi. „Szkoda, że to tylko podróż służbowa, ale – cóż zrobić. Interes to interes...” – pomyślał. Pięć minut po tym, jak Joe Black wyszedł z tawerny, Garrison zamarł i przerwał śniadanie. Nagle jego umysł opanowała, pojawiająca się nie wiadomo skąd, wizja, scena. Nie wspomnienie, coś zupełnie innego. Coś... czego nie był w stanie przekazać, a jednak wszystkie jego zmysły zastygły w odruchu obronnym. Obraz był zamglony i przedstawiał siedzącą kobiecą postać. Poruszała koło małej ruletki. Wizja trwała ułamek sekundy i zniknęła bezpowrotnie. – Richard? – Usłyszał głos Vicki. – Coś nie w porządku z tym jajkiem? Otrząsnął się i opuścił widelec. – Nie, po prostu najadłem się. To wszystko. – Tak dziwnie wyglądałeś. – Zaniepokoiła się. – Naprawdę? Musiałem być daleko stąd. – O czym myślałeś? – O czym? – Garrison wzruszył ramionami i wypowiedział słowa, które nagle przyszły mu do głowy, słowa, które były zaskoczeniem nawet dla niego samego. – Widziałaś tego mężczyznę, który wyszedł stąd kilka minut temu? Tego w skórzanych spodenkach i kwiecistej koszuli? – Tak. Chyba Niemiec. A może tylko wyglądał tak, jak wy, Anglicy, wyobrażacie sobie Niemców. – Uśmiechnęła się. – Trochę krzykliwy. O nim myślałeś? – Zbyt krzykliwy. Na pewno nie Niemiec. Tak, o nim myślałem. – Nie Niemiec? Ale wyglądał tak... – Vicki przestała się uśmiechać. – Podsłuchiwałeś jego myśli? Dlaczego, Richardzie? – Nie podsłuchiwałem – powiedział szczerze. – Do diabła, gdzieś widziałem tego typa. Ale, och, mogłem go przecież widzieć gdziekolwiek. Ale on nie jest Niemcem. – Jakie znaczenie ma jego narodowość? Garrison zmarszczył brwi i zamyślił się nad słowami Vicki, po czym uśmiechnął się szeroko. – Masz rację. To nie ma żadnego znaczenia – odrzekł. Vicki odetchnęła i sięgnęła przez stół, by ująć Richarda za rękę. – Och, Richardzie, jesteś najdziwniejszym z ludzi! Ponieważ powiedziała to spontanicznie, nie zdawała sobie sprawy ze znaczenia tych słów. Na zewnątrz Garrison dalej się uśmiechał, podczas gdy w środku bił się z myślami. „O tak – rozważał. – Taki jestem. Ale są dziwniejsze rzeczy na niebie i na ziemi, Vicki, moja słodka. O wiele dziwniejsze.” Wiedział, że jedna z tych bardzo dziwnych rzeczy tutaj miała swój początek. A może teraz tylko wychodziła na światło dzienne jak piana przy gotowaniu. Wszystko na nowo ożyło w Garrisonie, mieszkańcu Psychosfery. Pulsowało i przybierało na sile, przynosząc nowe doznania. Były z nim tutaj nawet teraz; nie czyniły szkód, ale niepokoiły go. Czuł się jak ryba pływająca w morzu Psychosfery, i tak jak ryba wiedział o obecności jakiegoś potężnego drapieżcy. Tam, gdzieś w bezdennych głębinach, czaił się rekin! Rekin żerujący w Psychosferze i Garrison – teraz harpunnik. Modlił się, stojąc na łasze piasku, a wokół niego krążył krwiożerczy stwór. Nie bał się potwora, a przynajmniej nie opanował go paniczny lęk, miał przecież broń. Ale... gdyby doszło do konfrontacji, czy to wystarczy? Najgorsze było przeświadczenie, że nie dostrzeże potwora, gdy ten podpłynie do brzegu z rozwartą paszczą! Nagle Garrison przerażony, zagubiony w fantasmagoriach, sięgnął pamięcią wstecz. Groza była jak ostroga wbita w bok – pobudzała jego ESP*[*(ang. extra sensory perception) – pozazmysłowe postrzeganie.] i powodowała wydzielanie adrenaliny. Zajrzał w głąb Psychosfery. W dół i w dół... Stopiony, jak wykuty z kamienia obelisk... Cichy jak śmierć, gotowy służyć innemu łowcy... Nagle...Coś podobnego do rekina zawróciło gwałtownie, pędząc ku niemu w ślepej, bezlitosnej furii, jak szary pocisk przecinający bezpostaciową materię Psychosfery. Był blisko, zbliżał się... – Richard! – Dobiegł go głos Vicki, podrywając na równe nogi. – Znów wędrujesz? Mimo, że krew odpłynęła mu z twarzy, zmusił się do uśmiechu, wstał i podszedł z drugiej strony stolika, aby ją objąć. Miał nadzieję, że dziewczyna nie wyczuje drżenia jego ramion. – Świetny pomysł – powiedział. – Powędrujmy trochę. Chodźmy na plażę... Jednak podczas tego spaceru Vicki nie mogłaby przysiąc, że Richard był przy niej obecny duchem i ciałem. ROZDZIAŁ DRUGI Tysiąc pięćset mil na północny zachód od Rodos. Londyn był skąpany w słońcu, ale w Zamczysku – centrum dowodzenia Charona Gubwy – panował chłód. Cała budowla sprawiała wrażenie bestii śniącej snem somnambulika. Ale zamek nie spał, nigdy nie spał, nikt nie mógł mu przeszkodzić. Załoga Zamku, „żołnierze Gubwy”, udała się na swoje posterunki. Komputery, maszyny i system wspomagania – organy, dzięki którym domostwo żyło własnym życiem – buczały jednostajnie. Jednak sam Gubwa – czy raczej jego świadomość, id, mózg całości – wyłączył się z tej pracy. Fizycznie był obecny, ponieważ bez niego nic nie funkcjonowałoby, nie miałoby celu, ale jego umysł... Był to jeden z tych dni, kiedy Charon oddawał się swoim praktykom, ćwiczył umysł, tak jak inni ćwiczą muskuły. Z tą jednak różnicą, że podczas gdy inni robili to, by poprawić samopoczucie i sprawność, gimnastyka Gubwy miała na celu umysłową zagadkę i w rezultacie zniszczenie ludzkości. Prawdę mówiąc, na tym właśnie skupiły się jego wysiłki; oczywiście bez przekraczania pewnych norm, przynajmniej na razie. Aż do czasu, kiedy będzie mógł osiągnąć pełne zwycięstwo. Człowiek ten dysponował potężną śmiercionośną bronią telepatycznych i hipnotycznych zasobów swego umysłu. Zamek wraz z obsługą stanowił tarczę. Świat zewnętrzny, świat zwykłych ludzi był celem. W niedalekiej przyszłości. Teraz Gubwę ogarnęło zmęczenie, ponieważ trening trwał od przeszło trzech godzin. Czuł znużenie, zwykle występujące przy tego rodzaju umysłowych zmaganiach. Siedział w olbrzymim fotelu, przed szklaną tubą, sięgającą od podłogi do sufitu. W jej wnętrzu wirował zawieszony w polu elektromagnetycznym globus z bardzo realistycznie oddanymi kształtami kontynentów i kolorami mórz i lądów. Gubwa miał zamknięte oczy; był całkowicie rozluźniony. Mogło się wydawać, że śpi. Nie spał jednak. Na jego kolanach leżał przenośny komputer z malutkim ekranem wyświetlającym napis: ĆMA: 3° 95’– 64° 7’ „ĆMA” – był to kryptonim jednej z brytyjskich łodzi podwodnych, stacjonującej za kołem polarnym; cyfry oznaczały jej położenie. Znajdowała się w połowie drogi między Islandią a Norwegią, pomiędzy Szetlandami i kołem polarnym. Na globusie miejsce to zaznaczono małym świetlistym punktem na Morzu Norweskim. Światełko służyło za przewodnika, za cel intensywnych transmisji telepatycznych. Współrzędne łodzi zostały przeniesione z jaźni nic nie podejrzewającego oficera dyżurnego z Rosyth, kogoś z admiralicji i, tak samo nieświadomego, kapitana „ĆMY”, udającego się na wachtę czterysta stóp pod powierzchnią wody. Właśnie tam przebywał teraz Gubwa – usadowił się na dobre w umyśle kapitana „ĆMY”. Jak dotąd pana Zamku satysfakcjonowały efekty porannej gimnastyki. Ale była to jego ostatnia „wizyta”, ostatnia i najważniejsza. Jej wynik decydował o nastroju Gubwy przez najbliższe dnia być może miał wpływ także na los świata. Jeśli chodzi o resztę porannych zadań – zostały już spełnione. Strategiczne centrum dowodzenia Sił Powietrznych okazało się trudnym przeciwnikiem. Amerykanie, szczególnie wojskowi, mieli umysły nie poddające się tak łatwo, byli pasywni. Piloci nie stanowili pod tym względem wyjątku. Żołnierzy Amerykańskich Sił Powietrznego Zastraszenia nie bez przyczyny uważano za szaleńców, ale za to stanowili symbol bezpieczeństwa państwa. W każdej chwili byli gotowi do akcji, a ich umysły nie poddawały się łatwo penetracji. To jednak tylko chwilowa przeszkoda. Teraz Gubwa znał ich prawie wszystkich, a żaden z nich nie znał jego. Owa wiedza była owocem ponad trzyletniej inwigilacji, stopniowego przenikania do ich umysłów. Miał zamiar to wykorzystać do własnych celów, przy sprzyjającej okazji. Trasy lotów patrolowych zmieniały się z dnia na dzień (częściowo, aby zdezorientować Rosjan, ale także na skutek działań Gubwy) i wymiana kadr stawała się coraz częstsza. Z powodu charakteru służby zamiana pilotów nie odbywała się masowo. Po takich zabiegach Charon miał do dyspozycji pół tuzina nowych, otwartych umysłów, które znał w mniejszym lub większym stopniu. To właśnie kontrola stanowiła jego główne zadanie. Penetrować umysły – znaczyło: mieć kontrolę nad przyszłością świata. Tego ranka Gubwa mógł rozpętać trzecią wojnę światową. Mógł, na przykład, spowodować wtargnięcie naddźwiękowych amerykańskich bombowców, które nie reagowały na żadne rozkazy z centrum dowodzenia, do rosyjskiej strefy powietrznej. Albo zbombardować Detroit, Boston i Ottawę. A jeśli udałoby mu się wywołać pustkę w eterze, nie byłoby żadnego sposobu na przekonanie Pentagonu i rządu Stanów Zjednoczonych, że taki atak był udziałem ich własnych samolotów! Nawet jeśliby przyjęli tę wiadomość, we wszystkich państwach o znacznym potencjale nuklearnym ogłoszono by „czerwony alarm”. A w takiej sytuacji wystarczyło trochę wysiłku, by dotrzeć do człowieka kontrolującego rakiety w Witegra, w ZSRR i... włączyłoby się do zabawy Chińczyków. Gubwa był także tam – w zamkniętej przestrzeni łańcucha silosów rozstawionych na granicach, wzdłuż pustyni Sin Kiang. Pomimo, iż Chińczycy nie posiadali jeszcze tak doskonałej techniki, dysponowali znaczną ilością mięsa armatniego. A ich bomby były niewiarygodnie paskudne. Tak, więc reakcja łańcuchowa histerycznego naciskania guzików spowodowałaby początek końca rodzaju ludzkiego. Wszystko, jak dotąd, układało się pomyślnie i Charon mógł pogratulować sobie wyników porannej gimnastyki. Zagarnął wszystkie atuty jak wytrawny pokerzysta, nie wykładając kart na stół. Teraz jednak, przed właściwą akcją, chciał sprawdzić dowódcę „ĆMY”. Miał to być bardzo niewinny test; chociaż z innego punktu widzenia – bardzo brutalny. Znał już przyzwyczajenia i słabości kapitana Gary’ego Fostera. Dowódca łodzi podwodnej najlepiej pracował przy pełnym obciążeniu. Czuł się świetnie w sytuacjach, w których każdy inny się załamywał. Jego tajemnica (jak wierzył, tylko jego) leżała w niesamowitej zdolności do zapadania w sen. Zasypiał, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Spał trzy do czterech godzin na dobę, co bardzo dziwiło jego podkomendnych. Oni potrzebowali sześcio– siedmiogodzinnego odpoczynku, a kapitan zrywał się nawet po piętnastominutowej drzemce rześki jak ptaszek. W środku wachty, w trakcie czytania „Playboya” czy gry w pokera, kiedy według wszystkich praw natury Foster powinien odpoczywać, wyłaniał się niepostrzeżenie zza metalowych drzwi, mrożąc wszystkich sardonicznym, pozbawionym wesołości śmiechem. Załoga „ĆMY” nie znała, więc dnia ani godziny. Przypominało im to o obowiązku trzymania się w karbach. Wspaniały sposób na zachowanie dyscypliny. Charon też nie miał nic przeciwko temu. Zaspane umysły były łatwiejsze do spenetrowania; we śnie mechanizmy obronne człowieka są przytłumione – byle sugestia może nabrać rangi rozkazu. Dzięki swojej technice Gubwa mógł wślizgiwać się do ich myśli jak do nie zamkniętych pokoi, zamieszkując je i urządzając według własnego gustu. Zostawił tam kiełkujące ziarna, które na jego polecenie, już na jawie, mogły szybko wydać owoce. Gdyby chciał, ludzie zachowywaliby się jak roboty i wypełniali jego polecenia. W ten sposób kierował pilotem, teraz miał zamiar wypróbować swą siłę na dowódcy „ĆMY”. Był to hipnotyzm pierwszej wody, zdolność sterowania człowiekiem. W normalnym stanie ofiara nie zaakceptowałaby swego postępowania. Dzisiejszy test na tym właśnie polegał; tak pokierować umysłem Gary’ego Fostera, aby zachowywał się w sposób całkowicie odmienny, burząc fundamentalne zasady. Gubwa chciał się przekonać, czy ten człowiek zdobyłby się na przyciśnięcie czerwonego guzika, czy był do tego gotów. Wśliznął się do śpiącego umysłu kapitana podczas jego zwyczajowej popołudniowej drzemki. Nie było w niej żadnych snów, jedynie wszechobecna świadomość przebywała w skrzyni z szarego metalu prującego oceaniczne głębiny, w olbrzymiej samokontrolującej się maszynie z napędem atomowym. Gubwa dołączył tam swoją informację. – NA ZEWNĄTRZ PANUJE CHŁÓD, OKROPNY CHŁÓD. ZNAJDUJEMY SIĘ TRZYSTA MIL OD KOŁA POLARNEGO, NA OBRZEŻACH MORZA BARENTSA, SPOKOJNIE SPOCZYWAMY NA DNIE OCEANU. DO MOSKWY JEST 1300 MIL. TO NIE SĄ ĆWICZENIA. OGŁOSZONO CZERWONY ALARM. NA CAŁYM ŚWIECIE. ĆWICZYŁEŚ TO WIELE RAZY, GARY. TERAZ MOŻESZ TYLKO CZEKAĆ. CZEKAJ NA TYM OBSZARZE. TWÓJ RADIOOPERATOR WŁAŚNIE OTRZYMAŁ WIADOMOŚĆ. JEST ŚMIERTELNIE BLADY... Foster jęknął i obrócił się na koi. Kropelki potu zrosiły jego czoło. Zamruczał coś niezrozumiale, ale we śnie jego słowa były ostre i pełne napięcia. – Co jest, Carter? – Rosyjskie bombowce znajdują się tuż przed naszą strefą powietrzną. Inne nadlatują nad Kanadę. Amerykańskie samoloty są jeszcze w bezpiecznej strefie. I... I... – Tak? No dalej, Sparks, co dalej? – Musimy zapoczątkować operację NUCAC 7 – wykrztusił Carter. NUCAC 7: pierwsza faza ataku nuklearnego! Następnie NUCAC 8, 9... i w końcu 10. 10 oznacza odpalenie rakiety! „Nie wierzę” – Foster myślał gorączkowo. Musiał jednak zdecydować. – Wszystkie stanowiska przygotować się. NUCAC 7. Następne fazy w gotowości. Potwierdzić – wydał komendy. Drugi oficer, Mike Arnott, skinął głową. NUCAC wymagał ich wspólnego działania. Pozostawienie takiej akcji w rękach jednego człowieka byłoby zbyt niebezpieczne. Niewyobrażalnie niebezpieczne. – Rozmowy między Moskwą i Waszyngtonem zerwane! – krzyknął Carter. Kod uruchomił operację NUCAC 7. Podwójne czerwone lampy sygnalizacyjne zaczęły pulsować na ścianie, komory zostały otwarte. Foster wyciągnął pęk niewinnie wyglądających kluczy. To samo zrobił Arnott. W rogu pomieszczenia nawigacyjnego stała kabina NUCAC, nieco większa od budki telefonicznej, miała przyciemnione szyby, a jej metalowe drzwi zabezpieczały plomby. Foster i Amott podeszli do niej, włożyli swoje klucze w dwa otwory znajdujące się w przeciwległych krańcach drzwi i przekręcili jednocześnie. Trzasnęły plomby, zapalając we wnętrzu kabiny światło. Kapitan odciągnął zasuwę. Weszli do środka i usadowili się na fotelach naprzeciw siebie. Dzielił ich pulpit z dużym ekranem pośrodku. Foster zatrzasnął drzwi. Na zewnątrz, w dyspozytorni, Sparks przełączył nadajnik, dając im dostęp do wszystkich sygnałów radiowych. – DOBRA! – zawołał Gubwa, zafascynowany rozwojem wypadków snu. – Dobra? Do diabła, nie widzę w tym niczego dobrego! – warknął kapitan, patrząc na Arnotta. Tamten tylko tępo gapił się przed siebie. Obaj nałożyli słuchawki. – NUCAC 8 – powiedział Gubwa. – O rany! – Foster zasyczał przez zaciśnięte zęby. – Nie wszystko naraz! Prawie automatycznie nacisnęli bliźniacze klawisze. Teraz komputer kodował wiadomość. Przed ich oczami ukazał się obraz złożony z czerwonych i niebieskich liter. Gubwa był teraz głosem z zewnątrz. Próbował odmalować chaos i szaleństwo, które rzekomo zawładnęły światem. – SIEDEM CZERWONYCH BOMBOWCÓW USZKODZONYCH I STRĄCONYCH NAD MANITOBĄ. SATELITY DONOSZĄ O WZMOŻONEJ AKTYWNOŚCI WOKÓŁ WYRZUTNI W ROSJI I W KAZACHSTANIE. FRANCUSKI SILOS USZKODZONY PRZEZ SABOTAŻYSTÓW. PARYŻ ZBOMBARDOWANY BRONIĄ NUKLEARNĄ! W ROSJI ODPALONO RAKIETY! TAK SAMO W USA! RAKIETY CRUISE ZOSTAŁY WYSTRZELONE W KIERUNKU ROSJI Z TERYTORIUM EUROPY! BOMBY ATOMOWE ZRZUCONO NA LONDYN! – To niemożliwe, niemożliwe – szeptał wciąż Foster. – NUCAC 9 – powiedział Gubwa. – Nie! – wykrzyknął kapitan. – To jakaś pomyłka! To musi być pomyłka! Pierwsi byśmy o tym wiedzieli. Tam na górze wysadzają świat w powietrze – bombowce, rakiety balistyczne, cruise – a my jesteśmy dopiero w fazie NUCAC 9? Pot ściekał mu po twarzy, przyklejał koszulę do pleców. Na zewnątrz, na koi, jego ciało miotało się bezsilnie. – NUCAC 10 – powiedział Gubwa. – Już prawie koniec, kapitanie. – Arnott wypowiedział ostatni kod do komputera. Mały kawałek metalu zabezpieczający przycisk odskoczył tuż przy prawej ręce Fostera. Na wielkim, czerwonym przełączniku widniały dwa napisy: wł wył; wł – wył... – Kapitanie? – NUCAC 10 – warknął Gubwa. Foster na moment przykrył ręką wyłącznik, a po chwili gwałtownie wstał i chwycił Arnotta za gardło. – To sen! – bełkotał. – Sen, koszmar. Tak, na pewno sen...! – NUCAC 10! – Gubwa miażdżył umysł Fostera. Cała kabina NUCAC zaczęła topnieć jak rozgrzany wosk. Nadchodziło przebudzenie. Pomimo wysiłków Gubwy Foster wyzwalał się. Sen był zbyt koszmarny, musiał... – Muszę się obudzić! – NIE! – Muszę! Porażka! Gubwa był wściekły. Popełnił jakiś błąd. Nie przygotował się dostatecznie. Foster już prawie się obudził. Jego umysł był skołatany, nie całkiem jeszcze przytomny. Nie nadawał się już do ćwiczeń Charona Gubwy. Gimnastyka dobiegła końca. Pan Zamku wyszedł z umysłu kapitana „ĆMY”. Dokładnie w tym momencie, na Rodos, Garrison zobaczył olbrzymiego rekina... – Kapitanie! Kapitanie Foster! Gary! Ktoś krzyczał. Był to głos Arnotta – zdławiony, zduszony. Foster poczuł, jak ktoś uwalnia się od jego uścisku. Pękała ostatnia nić łącząca go ze światem snów. Ostatni punkt planu Gubwy spalił na panewce, kiedy kapitan poczuł ból, uderzając rękoma w ścianę kajuty... Ktoś przytrzymał go mocno. Potrząsnął głową i spojrzał mętnym wzrokiem na dwóch członków załogi gapiących się na niego. – Co u diabła?... Następnie popatrzył na siebie. Drżał cały. Miał na sobie luźną piżamę przesiąkniętą potem! Teraz już wiedział: chciał się przespać godzinkę, może trochę dłużej. Mike Arnott siedział za stołem, masując szyję. Kapitan zbliżył się niepewnie do drugiego oficera. – Mike, co się...? – Niech raczej pan mi to wyjaśni, sir – odparł tamten twardo. – Pojawił się pan tutaj jak duch jakąś minutę temu. Coś pan mamrotał. Nie wiem co. Usłyszałem wyraźnie tylko jedno słowo – NUCAC – a następnie złapał mnie pan za gardło! – Złapałem pana? Ma pan teraz wachtę? – Naturalnie – odrzekł Arnott. – I nie wydarzyło się nic... niezwykłego? Żadnych sygnałów? – Tylko... hm, to! Reszta bez zmian. – Chwycił kapitana za dłonie i przytrzymał je. – Gary, co się stało? – Gdzie jesteśmy? – Foster zerknął na przyrządy i westchnął z ulgą. – Dzięki Bogu! – Co się w ogóle stało? Śniło ci się coś? – To jedyne wytłumaczenie. – Prawie upadł na krzesło. Tam był... NUCAC 10! Mike uniósł brwi. Skinął na marynarzy. – Wy dwaj, zaczekajcie na zewnątrz. – Wyszli. – Sir, ale miał pan zabawny sen. To zrozumiałe na tym stanowisku, ale... Czy nie za ciężko pan pracuje? – To niczego nie tłumaczy, tak myślę. Nie martw się, panuję nad sobą. Ale... Nie chcę, by to się rozniosło. Porozmawiaj z tymi dwoma, dobrze? – Wskazał w kierunku włazu. – Oczywiście. – W porządku. A teraz lepiej się przebiorę – powiedział Foster. W drodze do swojej kajuty pomyślał, że porozmawia z lekarzem, kiedy tylko „ĆMA” zawinie do Rosyth, a potem pójdzie do jeszcze jednego lekarza. Powracając do swego stanu świadomości, Gubwa nie powinien był napotykać żadnej przeszkody w Psychosferze, a jednak coś się włączyło. Coś znajdowało się bardzo blisko, prawie wpadło na niego. Nie prawdziwy kontakt, ale świadomość. Gubwa odebrał to jednak jak zderzenie. Dwie siły stojące ze sobą twarzą w twarz, cofające się przed sobą... Zerwał się na równe nogi. Jeśli wcześniej był wściekły, teraz to uczucie zwielokrotniło się. Co to było? Kto? Oczywiście w Psychosferze przebywały także inne umysły; Psychosfera to kwintesencja ludzkiej inteligencji. Ale większość tych umysłów nie miała o niej pojęcia, tak jak ptak nie zdawał sobie sprawy z istnienia nieba. Ten jednak umysł doskonale zdawał sobie z tego sprawę, tak się przynajmniej wydawało. I na tę myśl Gubwa poczuł... Strach? Być może. Pan Zamku wiedział, że Rosjanie mają swoich telepatów, podobnie jak Amerykanie. Mają kilku posiadaczy „surowych talentów” ESP, ale wszyscy są amatorami w porównaniu z Gubwą. Pięćdziesiąt procent ich wiedzy wzięło się z intuicji. Polarnych łodzi podwodnych nie można było wykryć metodami konwencjonalnymi, zatem spotkał się z nim jakiś rosyjski umysł, może amerykański. A ponieważ było to spotkanie nieoczekiwane, stracił panowanie nad sobą. Gubwa pomyślał, że USA i ZSRR, a przynajmniej jedno z tych państw, poczyniło duże postępy w treningu tajnych agentów, telepatycznych szpiegów i trzeba się temu dokładnie przyjrzeć. Teraz jednak miał inne zmartwienie. Foster pozbył się jego „opieki” i odmówił wciśnięcia czerwonego guzika. W przypadku prawdziwej akcji zareagowałby oczywiście właściwie. Charon chciał mieć jednak absolutną pewność, że żaden z trybików nie odmówi mu posłuszeństwa. Należało stworzyć scenariusz doskonały. Foster bowiem mógłby odmówić i to zakończyłoby sprawę w sposób niepożądany. Pan Zamku zaklął siarczyście. Jeśli nie potrafił pokierować jednym umysłem Fostera, w jaki sposób mógłby skłonić do działania w tym samym czasie drugiego oficera? Rządowi Jej Królewskiej Mości należała się pochwała za stworzenie tak doskonałego systemu zabezpieczeń! Cóż, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. „ĆMA” nie wchodziła w grę. Także inne łodzie podwodne były bezużyteczne. Jakiś okrutny grymas zagościł na twarzy Gubwy. Uśmiechnął się i przeklinał dalej, przeklinał swoją głupotę. Najprostszy sposób jest zawsze najlepszy. Po co starać się kontrolować dwa, trzy czy sześć umysłów, kiedy można po prostu opanować umysł kontrolujący tamte? „ĆMA” otrzymuje polecenia przez radio, prawda? A nadawcą jest tylko jeden człowiek. Jeden umysł! Zaśmiał się. Jasne, że tak.... ... Admirał! ROZDZIAŁ TRZECI Rudowłosa Vicki Maler, cudowna złotooka, jeszcze niedawno była martwa i spoczywała zahibernowana w Zamku Zonigen w Alpach Szwajcarskich. Została jednak przywrócona do życia za sprawą woli swego kochanka, Richarda Allana Garrisona. Stała teraz przy jego łóżku, patrząc, jak wije się w koszmarnym śnie. Nie chciała go budzić, mimo że wstrząsały nim spazmatyczne drgawki i krople potu pojawiły się na jego twarzy. Nikt nie mógł być pewien nastroju Richarda po takim przebudzeniu. Już nie. Były to myśli Vicki; tak prywatne, świeże i oryginalne jak nigdy w jej pierwszym życiu (lub – jak o tym myślała „wcześniej”), zanim gwałtowny atak choroby doprowadził do bolesnego końca. A ponieważ była inteligentna i wiedziała, że Garrison jest sprawcą jej wskrzeszenia, reinkarnacji, fakt odrzucenia jego autorytetu zadziwił ją samą. On nie tylko wskrzesił jej umysł, ale także pozbawił ciało trawiącej je choroby. Mówiąc krótko – znów stała się sobą, a właściwie należała do Garrisona. Nie zostawił cienia wątpliwości, co do jej losu, gdyby coś mu się przydarzyło. Musiałaby powrócić do poprzedniego istnienia, którego krucha powłoka rozpadłaby się w proch i pył, jak mumia w zetknięciu z promieniami słonecznymi. O tak, światło życia Vicki wydawało się jarzyć mocno, jednak Richard był władcą tego światła. A jeśli on przestałby funkcjonować... Jako nastolatka, Vicki zaczytywała się książkami Edgara Allana Poe, Howarda Philipsa Lovecrafta i Oskara Wilde’a. Doskonale pamiętała straszliwy upadek pana Waldemara i doktora Munoza. Gdyby Garrison umarł, historia mogłaby się powtórzyć. Lecz Vicki była raczej skłonna porównywać go z Dorianem Greyem. Nie dlatego, żeby miał potworne wady, tego nie można mu było zarzucić, ale... zdarzały mu się różne rzeczy... Rzeczy... Miała przeczucie, że powinna być wdzięczna losowi, ale i tak wolała pamiętać Garrisona z „wcześniejszego” życia. Wtedy był po prostu... Garrisonem. Dziwne, pomimo tego, że czuła się taką samą osobą jak dawniej, miała wrażenie, jakby... Tak, jak po reinkarnacji. No cóż, osiem lat minęło bez jej udziału. Leżała wtedy w Zonigen, a dla Richarda były to realne lata, przeżyte w pełnej świadomości. Bardzo dziwne lata. Co więcej, ciało Vicki zachowało kondycję sprzed lat. Właściwie odrodziła się w ciele młodszym niż to, które zapamiętała. Wzdrygnęła się na samo wspomnienie. Łuska. Skorupka przetykana bólem. Umęczone ciało. Jego trucizna zmąciła i rozogniła krew, roznosząc żar i komórkę po komórce zmieniając w potworną mutację. Ciało wypełnione po brzegi rakiem. Ból. Potworna agonia! Pamiętała nie tylko przyczynę swej śmierci (bo przecież zmarła), ale także samą Śmierć. Znała jej pocałunek, okrutnie zaciskające się kościste palce Ponurego Żniwiarza, jego żelazny uchwyt. Białe i zimne palce parzyły jak ogień, jak kwas. Śmierć. Okrutny Starzec. Najstarszy starzec świata. Nieśmiertelny. Nieśmiertelny i... bezlitosny. Oczywiście w najboleśniejszych dniach agonii czuła, że komuś to sprawia przyjemność. Jeśli nie, dlaczego musiała tak cierpieć? Jeśli świat opiera się na przeciwnościach, na jednej szali leży cierpienie, a na drugiej radość. Vicki jednak w tym przypadku zaśmiała się ostatnia. Nieśmiertelna musiała najpierw pokonać drugiego nieśmiertelnego. Starzec musiał czekać na upadek Richarda Allana Garrisona, a Garrison nie zamierzał umierać. Wymamrotał coś przez sen, a po chwili obrócił się na plecy. Najgorsze już minęło, pot wsiąkł w jego piżamę. Vicki przysłuchiwała się na wpół zrozumiałym pomrukiwaniom. Śnił mu się Schroeder i Koenig. Wzdrygnęła się znowu i przyjrzała jego twarzy, która teraz wydawała się spokojna, pełna rezygnacji. Ale pod tymi zamkniętymi powiekami... Vicki wyprostowała się i podeszła cicho do lustra. Złoty kolor oczu harmonizował z żółtym poblaskiem ramy, odbijającej promienie zachodzącego słońca. Zastanowiły ją te złote oczy – niegdyś była niewidoma – teraz przywrócone do życia za sprawą Richarda. Tak jak jego oczy oślepione wybuchem odrodziły się, przybierając postać złotych kręgów. Widziały więcej, o wiele więcej, niż może zobaczyć zwykły śmiertelnik. Garrison czynił cuda. Jego moc była bliska... nieskończoności. On sam nie znał – nigdy tego nie sprawdził – zasięgu czy ograniczeń swoich możliwości. Na ten temat panowało między nimi chorobliwe milczenie. Vicki znów spojrzała na Richarda. Zachowywała się nerwowo, niezgrabnie. Czyż to nie dar boży? Moc czynienia cudów? A jeśli tam, w górze, istniał Bóg, dlaczego miałby nagradzać Garrisona czy jakąkolwiek ludzką istotę? Czyż nie panowali inni o podobnej mocy. Stare legendy? Merlin i wielcy czarownicy? Myśli Vicki stawały się bluźniercze. A Jezus? On także przywracał wzrok niewidomym, wskrzeszał zmarłych, chodził po wodzie. Cuda Chrystusa służyły jednak dobru. Cuda Garrisona bywały czasami... inne. Vicki zmieniła temat swoich rozmyślań. Decyzja wyruszenia nad Morze Egejskie została podjęta, jak większość decyzji Garrisona, na gorąco. Jego pilot przebywał na wakacjach, nie był więc łatwo uchwytny. Richard musiał zatem wynająć załogę, aby zawiozła ich na lotnisko Rodos. Był jeszcze inny sposób podróżowania, bardziej ezoteryczny, ale w jego świecie kontroli paszportowych, gdzie „cuda” wywołują raczej mieszane uczucia, wybrał bardziej kłopotliwą mówiąc jego słowami – metodę „lotu mechanicznego”. Dom, który wynajęli w Lindos, składał się w rzeczywistości z trzech połączonych willi z osobnym podwórzem. Zajmowali tylko jedno z pomieszczeń, pozostałe były puste. Jadali na zewnątrz, z jednym tylko wyjątkiem – kiedy Garrison przyrządził dwie szare ryby upolowane własnoręcznie kuszą wodną. Był świetnym pływakiem i harpunnikiem. Nauczył się tego podczas trzech słonecznych lat w Żandarmerii Wojskowej na Cyprze. Jednak tutaj, w Lindos, szybko stracił zainteresowanie sportem. Zauważył, jak mało wysiłku w to wkłada – żadnego dreszczu emocji, bowiem może po prostu nakazać rybom nadziewać się na harpun. Życie upływało im więc beztrosko. Spędzali razem leniwe, gorące dni i ożywcze noce, popijali niezgorsze wino i tanie brandy. Ale nawet tutaj, w idyllicznym Lindos – z białym labiryntem krętych uliczek, wieżami kościołów i kotłującymi się kotami – nawet tutaj nie czuli się w pełni zrelaksowani. Problem ten, podobnie jak większość ich problemów, miał źródło w multiosobowości Garrisona. Zwykle Schroeder i Koenig zajmowali tylne siedzenia w świadomości Richarda, ale w najmniej oczekiwanym momencie potrafili przepychać się na miejsce kierowcy. Vicki uważała, że robi to zbyt często i zbyt gwałtownie. Ta myśl przypomniała jej o incydencie, który miał miejsce wczoraj. Po śniadaniu na patio Garrison zaproponował Vicki spacer. Skierowali się ku osłoniętej zatoczce pełnej żółtego piasku. Czując przedpołudniowy żar, usiedli na płaskich kamieniach, tuż nad grzebieniastymi skałami sięgającymi wzwyż, ku potężniejszej, tworzącej niszę opoce. U ich stóp rozpościerały się kapustoliściaste rośliny z małymi żółtymi kwiatkami przypominającymi pierwiosnki i zielonymi dwucalowymi owocami, zwisającymi ciężko na pojedynczych gałązkach. Kiedy siadali, Richard potrącił nogą jeden z owoców, a ten natychmiast wydał z siebie dziwny odgłos, odpadł od gałązki i szukając sobie drogi pomiędzy szerokimi liśćmi, spadł na ziemię. Garrison odskoczył na bok, nie na tyle jednak szybko, by uniknąć ochlapania sokiem. – Powinieneś wytrzeć sobie rękę – powiedziała Vicki zaniepokojona. – Ten sok jest żrący czy trujący, nie pamiętam. Gdzieś o tym czytałam. Richard powąchał nadgarstek, zmarszczył nos i uśmiechnął się szeroko. – Szczyny! – prychnął i starł chusteczką pochlapane miejsce. Vicki zaśmiała się serdecznie. Taki był Richard naprawdę. Ten sam Richard, którego kochała wcześniej. Naturalny i beztroski. Para młodych Greków obrała tę samą drogę przez plażę i kierowała się w ich stronę. Ani Vicki, ani Garrison nie zwrócili na nich uwagi. Młodzi wyglądali tylko trochę poważniej niż dzieciaki. Mieli po piętnaście, szesnaście lat. Poza tym, jak dotąd, większość mieszkańców Lindos była bardzo przyjacielsko usposobiona do przyjezdnych. Richard i Vicki chcieli uciec od gwaru, pośpiechu i nerwowego życia, które szczególnie ostatnio dały im się we znaki. Wakacje stanowiły moment, w którym Garrison mógł zastanowić się nad przyszłością, nad swoją mocą i sposobem jej wykorzystania. Czuł, że energia przechodzi przez niego jak piasek przez olbrzymią klepsydrę. Vicki milczała zadowolona z tej odrobiny przeszłego życia. Siedziała obok zrelaksowanego i spokojnego towarzysza aż do chwili, kiedy usłyszała grzechot otoczaków i niezgrabne – człap, człap, człap – oznajmiające przybycie dwóch greckich chłopców. Słysząc to, westchnęła. Wiedziała, dlaczego za nimi szli, i wcale nie była z tego zadowolona. Jej opalone na brąz zachwycające ciało przyciąga jak magnes okoliczną młodzież. Vicki czuła się rozdrażniona z tego powodu. Była dość skąpo ubrana, miała na sobie zieloną górę od kostiumu, szorty i białe sandały. Pomyślała jednak, że chłopaczkowie ci mogliby znaleźć sobie do flirtów kogoś w swoim wieku. Pomimo początku sezonu miasteczko roiło się od dziewcząt: Angielek, Niemek, Włoszek, Skandynawek. Ale być może chłopcom wydawało się, że Vicki i Garrison będą robić coś więcej, niż tylko siedzieć na plaży w cieniu skał? Także Richard dostrzegł ich przybycie i uśmiechnął się dobrodusznie. Od razu odgadł, w jakim celu tu przyszli, a jedno zerknięcie w ich myśli potwierdziło przypuszczenia. „Cóż, chłopcy to tylko chłopcy, nie należy się uskarżać” pomyślał. Ale kiedy usiedli obok, bez żenady gapiąc się na jego piękną towarzyszkę i wskazując ją palcem, uśmiech momentalnie zniknął z jego twarzy. Jeden z tych umysłów był wyjątkowo odrażający, pełen zwierzęcej żądzy. W myślach chłopaka Garrison znalazł obraz napa�