12762
Szczegóły |
Tytuł |
12762 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12762 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12762 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12762 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANTOLOGIA CZESKICH I SŁOWACKICH
OPOWIADAŃ FANTASTYCZNONAUKOWYCH
CYBERNETYCZNE LALECZKI
WYBÓR I WSTĘP HALINA JANASZEK–IVANIČKOVA
WSTĘP
OD GOLEMA DO CYBERNETYCZNYCH LALECZEK
Z MRUGAJĄCYMI OCZAMI
SF, tę olbrzymią światową wytwórnię futurologicznych wyobrażeń o przyszłości, w
której
odzwierciedlenie znajdują w równej mierze hipotezy na temat tego, co być może,
jak i
przeniesione w kosmos lęki i nadzieje związane z tym, co jest, można traktować
dwojako.
Tradcyjnie, zgodnie z polskim rozumieniem tego pojęcia, jako pewien gatunek
literacki, w
którym podstawę tematyczną stanowi wpływ realnego lub wyimaginowanego rozwoju
nauki i
techniki na rzeczywistość. Utwory science fiction mogą należeć do głównego lub
peryferyjnego
nurtu literatury. Decyduje o tym zawarty w nich stopień intelektualnej
przenikliwości,
myślowego nowatorstwa oraz artyzm. Stosowanie natomiast do nietradycyjnego
rozumienia
pojęcia SF, które proponuje nasz praski kolega Ondřej Neff, należałoby ją uważać
za
specyficzny, właściwy dla kół entuzjastów nauki współczesnej sposób wymiany
myśli i
poglądów w dialogu z czytelnikiem, w którym naukowy lub paranaukowy punkt
widzenia
odgrywa rolę decydującą zaś artystyczny — znikomą. Rezultaty tej wymiany myśli
realizowane
w formie scjentystycznofantastycznych opowieści znajdują się na ogół poza
obrębem głównego
nurtu literatury. Wielcy twórcy uprawiający ten gatunek w Czechach., jak np. Jan
Weiss czy
Karel Čapek, zabłąkali się tam niechcący i przypadkiem ku ogólnemu
niezadowoleniu
teoretyków SF. Zatem prawdziwym ojcem czeskiej SF byłby nie światowej sławy
pisarz Kareł
Čapek, ale peryferyjny autor powieści przygodowych dla młodzieży Karel Hloucha,
a jej
rzeczywisty rozwój zaczynałby się dopiero w drugiej połowie XX wieku, biorąc
początek w
masowych ruchach czeskich fanów SF.
Gdybyśmy nawet ten oryginalny punkt widzenia przyjęli za własny, zmuszeni
bylibyśmy
wnieść doń pewną żartobliwą poprawkę. Albowiem czeska SF, traktowana jako pewna
struktura
socjologiczna, wyrosła ze specyficznego sposobu wymiany myśli i poglądów na
tematy naukowe
lub pseudonaukowe, nie narodziła się bynajmniej wśród generacji obecnych
czterdziestolatków,
którzy studia humanistyczne połączyli z ciekawością do nauk ścisłych, nie
przyszła na świat we
wtajemniczonych klubach czeskich fanów zafascynowanych latami na inne planety,
ani wśród
cybernetyków i informatyków współczesnych układających programy badawcze coraz
to
nowszej generacji, czy też wśród szlachetnych ich poprzedników, którzy jak Jan
Amos
Komensky zgłębiali Labirynt světu i Ráj srdce, lub jak Jakub Arbes w sposób
racjonalny
próbowali objaśnić niespotykane zagadkowe zjawiska natury. Pojawiła się daleko
wcześniej, na
przełomie XVI i XVII wieku, a mianowicie na dworze praskim Rudolfa II, cesarza
magów i
alchemistów, mistrzów nauk okultystycznych, wytapiaczy złota, producentów
eliksirów miłości i
młodości, czarodziejów i sztukmistrzów, astronomów i astrologów z układu gwiazd
próbujących
przewidzieć przyszłe losy ludzkości. Wynurzyła się z oparów kotłów, w których
warzono korzeń
mandragory, z tajemniczych słojów, w których trzymano zwłoki niemowlęcia o dwu
głowach, z
pyłu roztartych na proch kamieni magicznych chroniących od wszelkiego zła, z
lunet, jakimi
obserwowano gwiaździste niebo, by wreszcie przybrać bezkształtną, nieforemną
postać Golema,
ulepionego z gliny przez rabbiego Löwa, olbrzyma, który na dany znak ożywał i
służył wiernie
swemu panu. Nosił mu wodę, rąbał drzewo i sprzątał mieszkanie aż do chwili, w
której się
zbuntował i posiekał na drobne kawałki dom swego dobroczyńcy… I od tej pory
właśnie ten
bezkształtny, nieforemny twór uwieczniony w czeskiej ludowej legendzie zaczął
atakować
wyobraźnię pisarzy i poetów w licznych swoich wcieleniach obiegając czeską i
obcą literaturę
światową.
„Do diabła, toż to jest właściwie Golem, powiedziałem sobie” — oświadczył Capek
dziennikarzom po napisaniu w 1920 roku swojej głośnej sztuki R.U.R. (Rossum’s
Universal
Robots), przedstawiającej bunt człekopodobnych maszyn, nazwanych tu robotami,
przeciw
ludziom.
„Robot jest Golemem wykonanym w toku masowej produkcji fabrycznej. R.U.R. jest
to
właściwie transpozycja legendy o Golemie w nowoczesnej formie. Przyszło mi to do
głowy
dopiero wówczas, gdy sztuka była zrobiona” — zdumiał się magnus parens narodowej
science
fietion, która imię nieznanego do tej pory czeskiego pisarza rozsławiła na całej
kuli ziemskiej i
do wszystkich słowników świata wprowadziła użyte po raz pierwszy przez niego
słowo „robot”.
Jak widać zatem z kolejności faktów, czeska SF nie narodziła się dopiero pod
wpływem
rozwoju cybernetyki (której w czasach Čapka jeszcze nie było), lotów
międzyplanetarnych czy
wojen gwiezdnych, ona je wyprzedziła swą wyobraźnią, czerpiąc żywotne soki z
majaczeń
siedemnastowiecznych magów, astrologów i alchemików.
Zdaniem Stanisława Lema, największego polskiego autorytetu w dziedzinie SF,
wyrażonym w
jego dwutomowym dziele Fantastyka i futurologia, Kareł Čapek jest jednym z
trzech pisarzy
światowych (obok Wellsa i Stapledona), którzy położyli podwaliny pod nowoczesną
fantastykę i
pokazali jej nieograniczone, jak się wówczas wydawało, możliwości. To jednak nie
miały być już
nigdy, zdaniem Lema, w pełni wykorzystane. W XX wieku nastąpiło wyczerpanie się
paradygmatu wszelkiej twórczości artystycznej, a science fiction posiadająca z
natury rzeczy
ambicje poznawcze sięgające szczytów myśli, nie była na ogół w stanie połączyć
ich z równie
szczytowym osiągnięciem estetycznym, gdyż nie dysponowała „własną składnią
dostatecznie
bogatą, by sprostać mogła złożonością struktur — tak z nauki, jak i ze sztuki
pochodzących”.
Prezentowana antologia, acz nie podziela w pełni Lemowskiego pesymizmu, zawiera
wszakże
sygnały poruszonej przez niego problematyki. Pokazuje science fiction w swej
podwójnej
postaci, i jako zjawisko socjologiczne, i jako zjawisko literackie sensu
stricto, którego znaczna
część przedstawicieli, z Čapkiem na czele, znajduje się w obrębie głównego nurtu
literackiego,
część wszakże żyje na jego marginesie. Nie przeszkadza to wcale żywemu dialogowi
jego
twórców z szeroką rzeszą czytelników zainteresowanych rzeczywistymi lub
hipotetycznymi
perspektywami cywilizacji w epoce rewolucji naukowo–technicznej. Włączyliśmy
więc do
antologii (nie bez sugestii Neffa zresztą) zarówno wyrobników pióra w rodzaju
Karela Hlouchy,
którzy wszakże zasłużyli sobie na naszą wdzięczność jako czescy pionierzy tego
gatunku, jak i
asów SF, którzy otworzyli przed nią v skali światowej nowe horyzonty, a więc
Karela Čapka i
jego literacką progeniturę, do której niewątpliwie należą zarówno Josef
Nesvadba, jak i, choć w
mniejszej mierze, Ludvik Souček. Widome ślady tych powinowactw z wyboru
odcisnęły się
przede wszystkim na stylistyce ich wypowiedzi pisarskiej, a także w podejściu do
zagadnień
etycznych. Cała trójka tych pisarzy, należących do głównego nurtu literatury
czeskiej, wespół ze
swymi poprzednikami: Jakubem Arbesem, klasykiem prozy fantastycznonaukowej
pozytywistycznej proweniencji, Jifim Karaskiem ze Lvovic, łączącym w swej
twórczości
motywy naukowofantastyczne z okultyzmem oraz Jifim Weissem, ekspresjonistycznym
katastrofistą SF, pokazana została na tle ogromne; plejady aktualnie piszących
twórców SF,
których utwory zostały wydane w roku 1983 w Pradze w dwu wielkich antologiach
nowych
czeskich opowiadań fantastycznonaukowych: Zelezo přichazi z hvezd i Lidé ze
souhvězdi Lva. Ich
autorami są z wykształcenia na poły fizycy i biologowie, na poły humaniści,
pisarze,
dziennikarze i publicyści, zbaczający w fascynującą ich dziedziną SF i
wytwarzający ten
niepowtarzalny dwudziestowieczny klimat entuzjazmu i zwątpienia wokół spraw
związanych z
rozwojem cywilizacji, odkryciami medycyny, biologii molekularnej, atomistyki i
informatyki.
Paleta podejmowanych przez nich spraw jest rzeczywiście ogromna: obejmuje bowiem
zarówno
problem lotów międzyplanetarnych, jak i zagadnienia z zakresu parapsychologii.
Czeska SF
ostrzega przed nadużyciami związanymi z transplantacją organów żywego człowieka
(Z. Volný)
i nieobliczalnymi w skutkach eksperymentami biomedycznymi (A. Šerberová), wyraża
niepokój
przed zetknięciem się człowieka z naturą, nad którą jego panowanie okazuje się
tylko pozorne (L.
Macháček), jest przerażona bezbrzeżną głupotą rodzaju ludzkiego (M. Kratochvil),
zgłębia
ponownie moralne i medyczne uwarunkowania eutanazji (L. Pok). Często też powraca
do
tradycyjnego czeskiego motywu golema–robota, już to w poetyce zabawy wynikłej z
nieumiejętności odróżnienia człowieka od cybernetycznej maszyny (J. Veis), już
to w poetyce
grozy narastającej w miarę, jak roboty zaczynają decydować o człowieku (V.
Chrastina).
Różnorodności treści towarzyszy wielość form narracyjnych właściwych rozmaitym
gatunkom
literackim włączonym tutaj w obręb SF, a więc np. baśni (jak u L. Freiovej),
starożytnemu
mitowi (u O. Neffa i V. Kajdoša), horrorowi (u V. Chrastiny), noweli
detektywistycznej (u Z.
Černika), psychologicznej (u J. Nesvadby) i parapsychologicznej (u L. Součka).
Te różne
podgatunki SF uprawiano z mniejszą lub większą zręcznością pisarską, zawsze
jednak w sposób
czytelniczo atrakcyjny.
Jakie literackie kształty okażą się trwałe, wyłonione z tego szerokiego
socjoliterackiego
zjawiska, jakim stała się dzisiaj SF, trudno w tei chwili jeszcze wyrokować. Nie
chodzi mi przy
tym o arcydzieła, bo czym jest w wieku dwudziestym, wieku awangardowego
burzycielstwa i
zmiany wszystkich konwencji, arcydzieło, tego naprawdę nikt nie wie. Chodzi mi
jedynie o
utwory obdarzone rzeczywistą zdolnością docierania do nowych znaczeń,
odkrywające przed
czytelnikiem zupełnie nowe światy. Na pytanie, które z zamieszczonych tu utworów
zadowolą
takie wymagania, odpowie czas. Znaczna część prezentowanych w tej antologii
twórców SF
pozostanie zapewne w klubowych gettach fanów, a nieliczni tylko wejdą na stałe
na karty
literatury czeskiej i światowej. Zanim to jednam, nastąpi, czytelnik polski
będzie miał
niewątpliwą przyjemność obcowania — za pośrednictwem tej antologii — z ludźmi
wykształconymi, światłymi i wrażliwymi, poszukującymi niejednokrotnie aż we
wszechświecie
odpowiedzi na pytania dręczące nas tutaj na Ziemi i rozważającymi wnikliwie
możliwe efekty
rewolucji nauko–wotechnicznej, która zachodzi wokół nas.
Słowacka SF jest dużo młodsza od czeskiej. Nad jej kołyską nie pochylali się już
alchemicy,
astrologowie i okultyści. Powstawała bowiem istotnie dopiero w erze lotów
międzyplanetarnych i
one właśnie były głównym źródłem inspiracji dla jednego z pierwszych pionierów
tego gatunku
w Słowacji, Igora Talia, który z początkiem lat sześćdziesiątych napisał dwie
powieści SF Zelená
planéta Żem (1960) i Vlasy Bereniky (1961), niezbyt zresztą wysoko cenione przez
Słowaków. W
ślady Talia podążył Ivan Izakovič w fantastycznonaukowej powieści pod tytułem
Cudzie svety
(1975), przedstawiający dramatyczny lot międzynarodowej załogi kosmicznej
(gdzie, notabene,
główną rolę odgrywa sympatyczna lekarka krakowska). Po Tallu i Izakoviču paletę
słowackiej
SF wzbogacili znacznie: Anton Hykisch tomem nowel Dobre utajeny mozog (1979),
Jan Lenčo
nowelami Pomsta zo záhrobia (1971) i Peter Jaroš swoim tomikiem Paradný výlet
(1982).
Wszyscy trzej w latach sześćdziesiątych byli współtwórcami tak zwanej nowej fali
w literaturze
słowackiej, która unosiła się na wzburzonym morzu eksperymentatorstwa formalnego
i
filozoficznego. Poszukiwali nowych terenów eksploracji pisarskiej i nowych form
wypowiedzi
estetycznej. W trosce o ich znalezienie zdążyli w ciągu kilkunastu lat
przetransplantować na
rodzimy grunt słowacki wszystkie nowinki zachodniej literatury. Tak więc
przeszli szkołę
powieści egzystencjalistycznej, literatury absurdu i groteski, wprowadzili do
prozy słowackiej
również elementy „nowej powieści” francuskiej. SF wynurzyła się przed nimi jako
owoc w
poprzednim deccenium zakazany, obciążony mnóstwem podejrzeń i insynuacji,
nierzadko także
pomówień o niedostatek powagi i wypracowanej artystycznie formy. Odebrano ją
jako
wyzwanie, aby i w tym gatunku sprostać zadaniom, jakie on na nich nakładał, by
objawić skryte
w nim możliwości, by wzbogacić w ten sposób literaturę słowacką Wymienieni tu
pisarze
należeli do głównego nurtu literatury słowackiej, nie musieli więc przedzierać
się ku niemu zza
ciasnych murów SF; przeciwnie, to dla science–fiction zboczyli z głównego traktu
swej
twórczości. Wszyscy, z wyjątkiem Hykischa, który nosił tytuł inżyniera ekonomii,
byli z
wykształcenia humanistami, nie zajmowali się nigdy profesjonalnie naukami
ścisłymi czy
przyrodniczymi. Sięgali po SF w przekonaniu, że stwarza ona dla nich dodatkowe
możliwości
ekspresji doznań i przemyśleń, które trudniej byłoby zamknąć w tradycyjnych
formach. Podobną
wycieczkę w stronę SF uczynił również w tym czasie przedstawiciel starszej
generacji w tomie
nowel Takým zvony nezvonia (1979), Rudolf Fabry, specjalista od literatury
nadrealistycznej,
wieczny eksperymentator.
Science fiction zainteresowały się w Słowacji również, w tym gatunku na ogół
nieobecne,
kobiety. Autorką, która zapowiada się w tym względzie bardzo obiecująco, jest
Alta Vašovi,
uprawiająca coś w rodzaju metafizycznej SF, czego przykładem może być jej
powieść Po (1979).
SF posiada również w Słowacji swoich wybitnych teoretyków, znawców i obrońców
gatunku.
Należy do nich przede wszystkim Dušan Slobodnik, autor historii światowej SF
oraz František
Miko, poświęcający w swoich teoretycznych pracach o literaturze bardzo dużo
uwagi
przemianom, jakie wnosi do niej rewolucja naukowo–techniczna.
Rozmachu nabiera słowacka SF pisana dla dzieci i młodzieży. Obecnie rozwija się
jeszcze
poza zasięgiem klubów i stowarzyszeń, jest dziełem twórczych jednostek, a nie
szerokich kół
socjoinżynierów, ale mimo to i ona może poszczycić się osiągnięciami, które z
pewnością
zainteresują polskiego czytelnika.
Halina Janaszek–Ivaničkova
Jakub Arbes
MÓZG NEWTONA
(fragment)
Po kilku sekundach muzyka umilkła, większość świateł w sali zgasła, a gdy czarna
zasłona,
spływająca kilka kroków przed nami od sufitu aż do ziemi, rozstępowała się na
strony, w ciszy,
jaka nastała,— zabrzmiał dźwięczny głos:
„Pokaz się zaczyna”.
Kiedy zasłona rozstąpiła się, ujrzałem pokryte czarnym suknem podwyższenie, na
nim
niziutki, chyba tylko na dwie stopy od podłogi podniesiony katafalk, a na
katafalku przykrytą
wiekiem metalową trumnę.
Z tyłu i po bokach trumny znajdowało się wiele rzadkich egzotycznych kwiatów. Po
obu jej
stronach płonęły na wysokich świecznikach woskowe świece.
Na trumnie, w jej górnej części, umieszczony był wielki wawrzynowy wieniec,
poniżej
oficerski kask i szabla, a u stóp trumny widniało proste epitafium:
Bedrich Wünschen
podporucznik c.k.
Urodzony 7 lipca 1841 roku,
zmarł 7 lipca 1866 roku.
Zaskoczenie było ogólne. W sali panowała taka cisza, że usłyszeć można było
nawet
najmniejszy szelest. A w ciszy tej rozległy się po chwili z oddalenia, jakby
wychodziły gdzieś z
bocznych komnat, tkliwe, smutne głosy, śpiewające znaną pieśń Salve regina.
Przez cały czas trwania śpiewu nikt nie powiedział jednego słowa; również i
później, gdy
śpiew umilkł i w sali nastąpiła znowu grobowa cisza, nikt nawet nie drgnął. Z
pewnością nie było
w sali oprócz mnie nikogo, kto byłby w tej chwili w pełni świadom, że to
wszystko nie jest
niczym innym jak tylko rozpoczęciem kuglarskich popisów.
Dopiero po dłuższej chwili wstał arcybiskup — z pewnością był najbardziej
niecierpliwy…
Jednakże w tym momencie poleciało w górę z wielkim łoskotem wieko trumny i
zatrzymało
się między sufitem a podłogą, w powietrzu, jak podobno wznosi się wieko nad
trumną
Mahometa.
W otwartej trumnie dojrzałem trupa w oficerskim mundurze. Będąc jednak nazbyt od
niej
oddalonym, nie mogłem dokładnie rozpoznać rysów jego twarzy.
W sali panowała ciągle cisza.
Dopiero w kilka minut później wstał jeden spośród gości przy stole, za którym
siedzieli
lekarze i profesorowie z wydziału medycyny. Poznałem oryginalną głowę lekarza ze
Smichova,
doktora Sperlicha.
— Obejrzyjmy trupa! — powiedział i szybkim krokiem ruszył w stronę katafalku.
Koledzy poszli w jego ślady. Po nich wstali goście od stołu inżynierów i
architektów, później
również inni — filozofowie i duchowni ruszyli ostatni.
Po kilku minutach katafalk został otoczony prawie przez wszystkich gości. Tuż
przed trumną
stało kilku lekarzy; pozostali znajdowali się w przyzwoitej odległości, nie było
więc łatwo dostać
się do samej trumny.
Mnie się to udało i stojąc nad głową trupa zapatrzyłem się w stężałą, zsiniałą
twarz…
Była to ta twarz, którą widziałem w Niechanicach, po bitwie pod Hradcem Kralové…
Podobieństwo do twarzy przyjaciela było tak niezwykłe, że wpatrując się przez
dłuższą chwilę
w stężałe rysy, nie mogłem nieomal uwierzyć w to, że nie leży tu przede mną trup
przyjaciela.
Doktor Sperlich przejechał ręką po czole trupa, dotknął pulsu, rozpiął białą
kamizelkę oraz
koszulę na piersiach i skonstatował, że w trumnie leży rzeczywiście
zabalsamowany trup.
Niektórzy z tych, co stali w pobliżu, poszli za jego przykładem, aby przekonać
się o
prawdziwości słów lekarza, ani jeden z nich w nie nie wątpił.
I ja położyłem rękę na jego czole — było zimne jak lód… Nachyliwszy się niżej,
ku twarzy,
nie zauważyłem najmniejszego oddechu. Także na lodowatej ręce i na poły
obnażonych piersiach
widoczne były niekłamane znaki śmierci…
Doktor Sperlich chcąc w niezbity sposób dowieść obecnym, że mają przed sobą
ciało bez
czucia, wyjął z kieszeni scyzoryk i otworzywszy go wbił trupowi w pierś… Trup
poruszył się
jedynie na skutek wstrząsu; poza tym pozostał nie zmieniony…
Ci z gości, którzy nie umieli sobie tego w żaden sposób wytłumaczyć, wymieniali
między
sobą poglądy; inni wracali na swoje miejsca.
Po pięciu czy sześciu minutach pozostało przy trumnie zaledwie około dwudziestu
osób.
Chcąc także udać się na swoje miejsce, wpatrzyłem się jeszcze raz z uwagą w
twarz trupa…
Na stężałych wargach spoczywał różowy listek jakiegoś egzotycznego kwiatu;
właśnie w
chwili, gdy wlepiłem swój wzrok w jego twarz, zadrżał, jak listek owiany słabym
oddechem.
Wpatrzyłem się w twarz uważniej i zauważyłem, że rzęsy u powiek jakby się
chwiały i za
krótką chwilkę piersi jakby się były wzdęły…
Dotknąłem szybko ręki trupa, by się przekonać, czy wzrok mnie nie myli… Ręka nie
była już
jednak zimna jak lód, ale ciepła, odnosiłem wrażenie, że ciepła w niej szybko
przybywa.
Chciałem na tę niezwykłą przemianę zwrócić uwagę doktorowi Sperlichowi, który
stał dotąd
niedaleko od trumny, ale zanim się zdecydowałem, zobaczyłem, że trup powoli
podniósł w górę
powieki, po czym je opuścił…
Mimo woli wydarł mi się z piersi słaby okrzyk.
Kilka osób najbliżej stojących podeszło jeszcze bliżej; ale zaraz potem prawie
wszyscy szybko
i z największym zdziwieniem odskoczyli od trumny…
Trup poruszył się, a właściwie zadrżał, jakby go nagle przeszedł prąd
elektryczny… I całkiem
wyraźnie obserwowałem symptomy powracającego animalnego życia.
Chyba po trzech minutach trup poruszył głową, później obiema rękami, a w kilka
minut
później poruszyło się całe ciało.
Trup z trudem się podniósłszy pozostał kilka minut w takiej pozycji, później
opadł z
powrotem do trumny — ale zaraz potem ponownie wyprostował się i usiadł…
Zdziwienie obecnych zmieniło się w prawdziwe osłupienie. Niezależnie od tego,
jakie
wrażenie wywarła na którymkolwiek z gości owa scena, wydawało mi się pewnym, że
nie było w
sali nikogo, kto nie byłby w najwyższym stopniu zdziwiony.
Jak się wydaje, każdy z obecnych oczekiwał kuglarskich, zupełnie zwyczajnych
popisów, i nie
spodziewał się, że spotka się z czymś tak ekscentrycznym. Zręczność przyjaciela
już na wstępie
znalazła wielkie uznanie — z tym większym napięciem oczekiwano tego, co jeszcze
miało
nastąpić. Po podźwignięciu się trupa w trumnie na sali znowu nastała na kilka
sekund cisza.
Nikt nawet nie drgnął; oczy wszystkich były wpatrzone w osobliwy automat, o
którym się
przed chwilą niektórzy znawcy niezbicie przekonali, że jest to zabalsamowany
trup.
A obecnie trup przejawiał znamiona życia! Siedział wprawdzie jakiś czas bez
ruchu, ale oczy
mu błyszczały…
Po chwili ruszył głową, jakby rozglądając się po obecnych rozglądał się za kimś,
później
pokiwał głową, jakby był zadowolony, przez twarz jego przeleciał leciutki
uśmiech, usta się
otworzyły i trup przemówił: — De mortuis nil nisi bene!
I o dziwo, wszystko to, co do tej pory rozegrało się przed oczami gości, nie
wydobyło z nich
ani jednego słówka podziwu czy zdziwienia — dopiero dźwięk ludzkiego głosu
wywołał echo i
w sali rozległy się burzliwe oklaski przy akompaniamencie okrzyków: — Brawo!
Doskonale!
Jednocześnie z tym poruszeniem zgasły naraz wszystkie światła; w sali nastała
zupełna
ciemność.
Ale po kilku sekundach światła rozbłysły tak jak przedtem, a naszym oczom ukazał
się
zamiast katafalku, trumny i ożywionego trupa prosty stołek, obok niego krzesło,
a za stołem mój
przyjaciel w eleganckim ubraniu salonowym.
Znowu zadudniły w sali burzliwe, długotrwałe oklaski i ze wszystkich stron
wołano:
Doskonale!
Po chwili, gdy już burzliwe przejawy uznania ucichły, przyjaciel zwrócił się do
obecnych
następującymi słowy:
— Panowie zechcą wybaczyć, ze rozpocząłem swój popis w tak niezwykły sposób, ale
jak
zacząłem, tak też chcę skończyć — pozwólcie mi zapełnić antrakty kilkoma
słowami, które mogą
was zainteresować. Nie widzicie przed sobą „człowieka z mózgiem własnym, lecz
cudzym…
Przetłumaczyła Halina Janaszek–Ivaničkovd
Alois Jirásek
GOLEM
Za panowania Rudolfa II żył w Żydowskim Mieście rabbi Jehuda Low ben Bezalel,
mąż
wielce mądry i doświadczony. Był wysokiej postaci, więc mówiono o nim „wielki
rabbi”. Znał
się dobrze nie tylko na talmudzie i kabale, ale również na matematyce i
astronomii. Niejedna
tajemnica natury, ukryta przed innymi, jemu była znana, a ponadto umiał wiele
dziwnych rzeczy,
tak że zdumiewał ludzi swą czarodziejską mocą.
Sława jego rozeszła się daleko i przeniknęła nawet na zamek Św. Wacława, na dwór
króla
Rudolfa. Astronom dworski Tycho de Brahe szanował uczonego Jehudę Löwa; sam król
poznał
go w bardzo dziwny sposób.
Jechał razu pewnego z Hradczan na Stare Miasto w karocy dworskiej, w orszaku
konnych
dworzan. Było to właśnie w czasie, gdy wydał rozkaz, by wszyscy Żydzi wynieśli
się z Pragi.
Rabbi Löw udał się wówczas na dwór królewski prosić o łaskę dla swych
współwyznawców; ale
nic nie wskórał, nawet go do króla nie dopuszczono. Teraz czekał na niego na
Kamiennym
Moście, powiadomiono go bowiem, że będzie tędy przejeżdżał.
Gdy ludzie ujrzeli królewską wspaniałą karocę, zaprzęgniętą w czwórkę koni w
pięknej
błyszczącej uprzęży, a za nią orszak konny, krzyknęli na rabina, by ustąpił z
drogi. Ale Löw stał,
jak gdyby nie słyszał, akurat na drodze królewskiego powozu.
Wówczas ludzie oburzyli się na uczonego męża i zaczęli obrzucać go kamieniami i
błotem, ale
na jego głowę i płaszcz oraz do jego stóp padały kwiaty.
Gdy orszak króla się zbliżył, rabin nadal nie ruszał się z miejsca. Konie,
których woźnica nie
wstrzymywał, stanęły jak wryte.
Dopiero wtedy ruszył się rabin i drogą usłaną różami i innymi kwiatami począł
iść ku karocy;
tam przyklęknął przed królem i prosił o łaskę dla swych współwyznawców. Król
zaskoczony
jego widokiem i tym, co się stało, kazał mu przyjść na zamek.
Była to wielka łaska.
Drugiej łaski dostąpił w siedzibie królewskiej, gdzie próśb jego wysłuchano.
Żydom pozwolono zostać w mieście, a rabbi Löw od tej pory często bywał
zapraszany na
zamek do króla, któremu skracał długie godziny swymi czarodziejskimi sztuczkami.
Pewnego
razu król Rudolf wyraził życzenie, by rabbi Bezalel pokazał mu praojca Abrahama,
a także
Izaaka, Jakuba i jego synów. Rabbi zawahał się chwilę, ale w końcu obiecał
spełnić żądanie
władcy. Prosił tylko, by nikt się nie śmiał, gdy ukażą się świątobliwe postacie
patriarchów.
Król i dworzanie, zebrani w obszernej sali, przyrzekli zachować powagę i
zaciekawieni
spoglądali we wnękę okna, gdzie w półmroku stał poważny „wielki rabbi”. Nagle
zniknął jak
gdyby we mgle, a z szarego obłoku wynurzyła się .ogromna, wprost nadludzka
postać w suto
fałdowanej szacie, jasno oświetlona. Ukazała się, dostojnie przeszła przed
zebranymi i znowu
znikłą, jak gdyby zgasła w ciemnym obłoku. Był to Abraham. Za nim pojawił się
Izaak, potem
Jakub i jego synowie: Juda, Ruben, Symeon Izachar i pozostali; ukazywali się
jeden po drugim, a
król i dworzanie w milczeniu i z powagą przyglądali się przodkom narodu
żydowskiego.
Wreszcie z obłoku wyłonił się ostatni syn Jakuba, Naftalim, mąż rudy i
piegowaty, który
zaczął szybko biegać w kółko, jak gdyby bał się spóźnić, jak gdyby gonił
poprzednie zjawy.
Król nie mógł powstrzymać się od śmiechu. A gdy tylko się roześmiał, zniknął
obłok i
wszystkie zjawy, a w obszernej sali rozległy się okrzyki przerażenia i grozy.
Dworzanie zerwali się ze swych krzeseł; wszyscy spoglądali w górę wskazując
malowany
strop, który drgnął i jął powoli obsuwać się w dół. Wysoka sala obniżała się
coraz bardziej.
Dworzanie śmiertelnie bladzi oglądali się na drzwi, lecz nie mogli się ruszyć z
miejsca. Byli jak
przymurowani. Wszyscy krzyczeli na Bezalela, nawet król wołał, by zatrzymał
sufit.
I wyszedł rabbi z wnęki przy oknie, i wyciągnął w górę ręce mówiąc coś
półgłosem. I oto
sklepienie stanęło; przestało się obniżać. Ale król już nie zważał na nowe czary
rabina; wybiegł z
sali, a za nim wszyscy dworzanie.
Strop ten nigdy już nie wrócił do poprzedniego poziomu. Król także już nigdy do
tej sali nie
wszedł. Zamknięto jej drzwi i nigdy ich nie otworzono.
Rabbi Löw ben Bezalel nie popadł jednak w niełaskę z powodu tego wydarzenia.
Przeciwnie,
nawet sam król Rudolf odwiedził go w jego domu. Takiego zaszczytu Żydowskie
Miasto jeszcze
nigdy nie dostąpiło.
Rabbi Löw był bardzo wdzięczny za te odwiedziny i z wdzięczności przygotował
swemu panu
niemałą niespodziankę.
Dom Löwa nie wyglądał okazale. Był stary i niepozorny. Ale gdy tylko król z
dworzanami
wszedł przez niskie drzwi do sieni, ogarnęło go zdumienie. Nie była to już sień
zwykłego domu,
lecz wspaniale sklepiony, zdobny malowidłami t stiukami przedsionek książęcego
pałacu. A
schody wiodące do świetlicy, przedtem drewniane, pokryte były drogocennym
kobiercem, spod
którego przezierał lśniący marmur. Weszli po nich nie do zwykłej świetlicy, lecz
do wspaniałej
sali, ozdobionej obrazami i cennymi gobelinami. Przez boczne otwarte drzwi widać
było szereg
pięknych, bogato urządzonych komnat, a przez inne — otwartą galerię włoskiej
roboty.
Rabbi Löw z szacunkiem zaprowadził króla i jego dworzan do wielkiej komnaty,
gdzie stał
nakryty stół; tu poprosił go, by raczył przyjąć poczęstunek. I zasiadł król do
stołu, a rabbi ugościł
go ucztą, która w niczym nie ustępowała ucztom na dworze królewskim. Król,
ubawiony
czarodziejską sztuczką Löwa, który tak poszerzył i wspaniale urządził swój
niewielki dom, gościł
u niego długo i wyszedł nader zadowolony. Potem niejednokrotnie okazywał swoją
przyjaźń
uczonemu rabinowi. A rabbi, chcąc zachować jakąś pamiątkę odwiedzin czeskiego
króla, kazał
na swym domu wyrzeźbić lwa obok swego znaku winnego grona.
Jeszcze większym dziwem niż pojawienie się praojców na Hradczanach był golem,
sługa
Jehudy Löwa. Potężny rabbi sam go ulepił z gliny i ożywił włożeniem do ust
szemu.
Golem pracował za dwóch. Usługiwał, nosił wodę, rąbał drzewo, zamiatał i
wykonywał
wszystkie ciężkie roboty. A przy tym nie jadł, nie pił i nie potrzebował
odpoczynku ani
wytchnienia. Ale co tydzień w piątek pod wieczór, gdy nadchodził szabas i gdy
trzeba było
zaniechać wszelkiej pracy, wyjmował mu rabbi z ust szem; golem, nagle
znieruchomiały,
wyglądał jak kukła z martwej gliny. Ożywał dopiero po szabasie, gdy mu rabbi
znów wkładał do
ust magiczny szem.
Pewnego razu Löw ben Bezalel, udając się do starej synagogi święcić szabas,
zapomniał o
golemie i nie wyjął mu z ust szemu. Zaledwie wszedł do domu modlitwy i zaczął
odmawiać
psalm, przybiegli ludzie z jego domu oraz z sąsiedztwa, przerażeni okropnie;
wykrzykiwali jeden
przez drugiego oznajmiając mu, że golem oszalał, że nikt do niego podejść nie
może, bo gotów
każdego zamordować.
Rabbi wahał się przez chwilę; zbliżał się szabas, psalm już zaczęto odmawiać.
Wszelka praca,
każdy najmniejszy trud będzie od tej chwili grzechem. Ale psalmu, którym
poświęca się dzień
sobotni, nie domówił do końca, a zatem nie nastała jeszcze właściwa chwila
szabasu. Wstał i
pośpieszył do domu. Dobiegając usłyszał ciężkie, mocne uderzenia. Gdy wszedł —
gromada
przerażonych ludzi biegła w pewnej odległości za nim — straszne spustoszenie
ukazało się jego
oczom: rozbite naczynia, połamane i powyrywane stoły i stołki, skrzynie i ławy,
porozrzucane
księgi. Tu dzieło zniszczenia było dokonane. W tej chwili golem szalał na
podwórku, gdzie
leżały już zabite kury, kurczęta, kot i pies i gdzie właśnie wyrwał z ziemi
gruby pień lipy. Był
zgrzany i czerwony, a czarne kędziory fruwały mu wokół czoła i twarzy, gdy
wywracał wielkie
drzewo niby cienki kołek w płocie.
Rabbi podszedł do golema i patrząc na niego uporczywie, wyciągnął obie ręce.
Golem drgnął,
wytrzeszczył oczy, a gdy mistrz dotknął go, patrzył mu osłupiały w twarz, jak
gdyby przykuty
jego mocnym spojrzeniem. Nagłym ruchem rabbi włożył mu rękę między zęby i wyrwał
magiczny szem.
Golem jak podcięty padł na ziemią; leżał bezwładny, już znowu tylko gliniana
martwa kukła.
Wszyscy zebrani wokoło Żydzi, starzy i młodzi, krzyknęli uradowani i nagle pełni
odwagi
podeszli do golema śmiejąc się lub wymyślając mu. Rabbi wszakże nie przemówił
ani słowa,
odetchnął tylko głęboko i poszedł z powrotem do synagogi, gdzie w blasku lamp
począł
ponownie odmawiać psalm święcący szabas.
Święty dzień sobotni minął, ale rabbi ben Bezalel nie włożył już golemowi do ust
szemu. I
golem nie ożył więcej, pozostał glinianą kukłą. Wyrzucono go na strych synagogi,
gdzie z
czasem rozpadł się w proch.
Przetłumaczyła Maria Erhardtowa
Jiři Karásek ze Lvovic
GANIMEDES
Adrian nie mylił się oczekując, że Jörn Moller sam się odezwie.
Poczta przyniosła z Koszyrz karteczkę od niego; znajdowało się na niej tylko
jedno zdanie:
„Czekam na pana!”
Jeszcze tego samego dnia Adrian udał się na Wacławkę, do alchemicznej pracowni
Mollera.
Jörn Moller leżał na łóżku pośród malowniczego nieładu swojego gabinetu,
otoczony ogromną
ilością ksiąg magicznych i pergaminów zapisanych kabalistycznymi znakami. I choć
Adrian
oczekiwał i był przygotowany na to, że zastanie Mollera chorego, to
beznadziejnie żałosny
wygląd gospodarza przeraził go do tego stopnia, że nawet Jörn Moller nie mógł
nie dostrzec jego
przestrachu.
— To już koniec — powiedział z rezygnacją. — Sam to czuję. Dlatego wysłałem
karteczkę do
pana.
Adrian poczuł w tej chwili ogromne współczucie dla Jörna Mollera. Kiedy tak tu
leżał, sam,
skazany na śmierć, niemal już na jej progu, z dala od całego świata, od
wszystkich ludzi, ten Żyd
wydawał się Adrianowi świętym szaleńcem, istniejącym już tylko dla samego siebie
i dla
swojego Boga czy demona, który poraził go obłędem.
Usiłował Mołlera pocieszać, ale chory dumnym gestem odtrącił jego współczucie.
—— Niech pan nie lituje się nade mną, panie Adrianie. Niech pan nie obraża mnie
swoim
współczuciem. Nie po to zresztą tu pana prosiłem. Idzie o kogoś innego, nie o
mnie… Umrę
może dzisiaj, może jutro, może za tydzień, któż to wie?… Odejdę, ale ktoś tu po
mnie zostanie…
— Ganimedes?
— Tak. Idzie o niego. Martwi mnie przyszłość Ganimedesa. Musi mi pan pomóc,
panie
Adrianie, pan, którego dopuściłem do swojej tajemnicy, który zna ją, wprawdzie
nie we
wszystkich szczegółach, lecz mimo to przynajmniej w najistotniejszych zarysach…
— Czyż zmieniło się coś w jego istnieniu… od chwili, kiedy rozmawialiśmy o nim
obaj po
raz ostatni?… Czy ożywianie go posunęło się naprzód? Czy też znów go pan
uśmiercił?
Jörn Moller wyprostował” się na posłaniu. Jego oczy zapłonęły ogniem jak
kieliszek z
najcieńszego kryształu, kiedy nalewa się doń wina.
Uniósł gwałtownie, zdecydowanie głowę, jakby chciał się przed Adrianem pochwalić
swoim
zwycięstwem.
— Ganimedes żyje! To, co udało się cudownemu rabinowi Jehudzie Lowowi, do
którego grobu wędrują pielgrzymi z całego świata, wiedzeni szacunkiem dla jego
dokonania, to
udało się — jeszcze skuteczniej — nieznanemu duńskiemu rzeźbiarzowi, Jörnowi
Mollerowi.
Ale Jörn Moller nie łaknie sławy. Nie chce, aby do jego grobu jeszcze w trzysta
lat po jego
śmierci podążali ciekawscy. Jörn Moller swojego Golenia stworzył i ożywił
wyłącznie dla siebie.
Nikt nigdy — prócz pana jednego — nie dowie się, że stworzyłem z gliny
człowieka, który żył,
czuł, myślał jak inni ludzie… W chwili, kiedy odejdą ze świata, musi odejść
spośród żywych
także i mój Ganimedes. Dlatego pana wezwałem. Panie Adrianie, jak tylko zacznę
umierać,
wyjmie pan z ust Ganimedesa szem–ha–m’forasz, po czym trzykrotnie obejdzie pan
posąg tyłem,
zataczając za każdym razem po siedem kręgów, dzięki czemu Ganimedes obróci się
znów w
martwą glinę. Posąg zakopie pan w noc przed moim pogrzebem w grobie. Jak pan
tego dokona,
pozostawiam pańskiemu rozumowi i zręczności. Wiem tylko jedno: jestem zupełnie
pewien, że
spełni pan ostatnią wolę umierającego… przyjaciela… Mogę tak powiedzieć…
przyjaciela?
— Oczywiście, ma pan do tego pełne prawo, panie Jörnie: jestem pańskim
przyjacielem…
— Będzie to piękny koniec… nas obu… mój i Ganimedesa. Wspólny grób ukryje naszą
wspólną tajemnicę. Zgniję i przemienię się w proch, który obejmie później glinę
posągu i połączy
się z nią w wiekuistym śnie, bo, jak pan wie, Żydzi nie niepokoją swoich mogił,
nie pozwalają na
ponowne ich rozkopywanie…
— A więc pańskie doświadczenie powiodło się, panie Jörnie. Pański Ganimedes
ożył.
Stworzył pan żywą istotę, posługującą się swoimi zmysłami jak każdy inny
człowiek… Może
nawet nie jest niemy… jak Golem wielkiego rabina Jehudy Löwa…
— Nie jest niemy, mówi…
— Mógłbym go zobaczyć… panie Jörnie?
— Zobaczy pan go… nie teraz jednak… ale w chwili, kiedy to będzie potrzebne…
Mógłbym
panu powiedzieć, że uczyniłem go tymczasowo niewidzialnym, tak jak wielki rabbi
czynił
niewidzialnym swojego Golema, zawieszając mu na szyi amulet z jeleniej skóry z
wypisanymi na
nim kabalistycznymi formułami, sprawiający, iż ten, kto go nosi, staje się
niewidzialny. Ale nie
chcę kłamać… Obok, w niewielkiej komnacie, upiększonej ozdobami i pachnącej
myrrą, tak
rozkosznej, że nie spodziewałby się pan jej w tej norze alchemika, jaką jest ten
domek na
pustkowiu, leży Ganimedes, śpiący na swoim posłaniu. Jeśli poruszę szemem, który
ma w ustach,
w określony sposób, a on pozostanie moją tajemnicą aż do dnia owej nocy, kiedy
będziemy
rozmawiać ze sobą po raz ostatni, Ganimedes obudzi się jakby ze snu i obdarzy
mnie
spojrzeniem pełnym miłości, nie takim, jakie należne jest stwórcy, ale jakim
darzy się swojego
przyjaciela… Na nic by się zdało, gdyby chciał pan wedrzeć się — choćby nawet
przemocą —
do komnaty… ledwie dotknąłby pan szemu, wypadłby mu on z ust i miałby pan przed
sobą li
tylko martwą glinę… Nie zna pan tajemnicy szemu i zapewniam pana, że to grozi
panu w
pewnych warunkach niebezpieczeństwem, poważnym niebezpieczeństwem… Bo musi pan
wiedzieć, że fakt, iż stałem się stwórcą, sprawił, że w najbliższym otoczeniu
ożywionego posągu
zjawiło się wiele złowieszczych demonów, mogących szkodzić ludziom i wiele
wrogich istot z
pozafizycznych obszarów, które czyhają na każde potknięcie, aby zapanować nie
tylko nad
posągiem, ale i nad tymi, którzy go ożywili…
— Nie chcę, panie Jörnie, wkradać się w pańskie tajemnice nie z lęku przed
demonami, ale z
szacunku dla pana, z przyjaźni do pana, a przede wszystkim dlatego, że pan sobie
tego nie
życzy…
Żyd spojrzał na Adriana z wdzięcznością.
— Muszę przekazać panu formułę ożywiającą… Natychmiast wyjaśnię panu, z jakiego
powodu. Nie lękam się, że jej pan nadużyje. Jeśli nie wie pan, jak się nią
posłużyć, pozostanie dla
wie pan, jak się nią posłużyć, pozostanie dla pana jedynie skrawkiem pergaminu z
wpisanymi
nań znakami kabałistycznymi. Tak samo szem w ręku człowieka niewtajemniczonego
jest rzeczą
martwą. Dopóki sam żyję, pragnę, żeby i Ganimedes żył także, chociaż pogrążony
we śnie.
Kiedy jednak będę umierać, chcę, żeby wraz ze mną umierał także Ganimedes. Wtedy
wejdzie
pan do niego i wyjmie szem z jego ust, i spali go pan w płomieniach zapalonego
szabasowego
świecznika. Potem stanie pan w głowach Ganimedesa i zwrócony twarzą do jego nóg
przeczyta
pan formułę ożywiającą, ale w odwrotnym porządku, i zacznie go pan okrążać w ten
sposób, że
ruszy pan w kierunku swojej lewej ręki i nie odwracając się przy tym, wróci pan
prawą stroną na
miejsce, gdzie stał pan poprzednio, odmawiając w odwrotnym porządku ożywiającą
formułę.
Powtórzy pan to siedem razy, a kiedy pan to uczyni, znikną w Ganimedesie
wszelkie ślady życia
i będzie już tylko martwym posągiem. Rozdzieje go pan później z jego szat i
spali je pan na
kominku, aby nikt nie mógł ich nosić. A posąg zakopie pan potem na cmentarzu,
tak jak to już
panu powiedziałem…
W tej chwili Jörna Mollera chwycił atak uporczywego kaszlu. Na jego ustach
pojawiła się
krew.
Tak się przy tym miotał, że Adrian, przestraszony, porwał go w ramiona.
Jörn Moller chciał coś jeszcze powiedzieć. Ale nie mógł, wskazywał tylko w bok
od posłania,
na miejsce, gdzie leżała szata modlitewna i rzemyki tefilim, jakie Żydzi podczas
modlitwy
owijają wokół swoich głów.
Adrian podał Żydowi rzemyki, ale Moller kręcił przecząco głową. Wobec tego
Adrian zdjął z
krzesła szatę i wówczas dostrzegł pod nią pasek pergaminu zapisany znakami.
Natychmiast przyszło mu na myśl, ze to owa formuła ożywiająca, o której Jörn
Moller przed
chwilą mówił.
Jörn Moller skinął głową, po czym z jego ust wydobyły się słowa:
— Czytać… szybko czytać…
Adrian domyślił się, że Żyd chce sprawdzić, czy potrafi formułę przeczytać.
Podszedł więc bliżej do palącej się świecy i zaczął czytać formułę. Jako że znał
język
hebrajski, a formuła została wypisana bardzo starannie, odczytał ją bez trudu.
Jörn Moller słuchał go z początku z napięciem, później jednak po jego twarzy
rozlało się
zadowolenie…
— Niech pan schowa formułę… do chwili, kiedy będzie panu potrzebna… Nastąpi to
wkrótce… może…
Kolejny atak wstrząsnął ciałem Mollera: Adrian wiedział, że koniec Mollera
naprawdę się
zbliża i że nie ocali go, choćby nawet pobiegł teraz po lekarza.
Umierający urzekał go wprost swoim wzrokiem i rozkazywał mu.
— Teraz… teraz… niech pan wejdzie do Ganimedesa… umieram… niech Ganimedes umrze
wraz ze mną…
Słowa te Jörn Moller wypowiedział z trudem, resztką sił.
Adrian czuł, że nie może sprzeciwiać się życzeniu umierającego, że musi wypełnić
jego wolę.
Wszedł więc do tajemnej komnaty…
2
Zapach myrry, zapach ciężki, zapach zagadkowy wybiegł mu naprzeciw, gdy otworzył
Cała komnata zawieszona była białymi płachtami. Pośrodku stało łoże, na którym
leżał posąg
Ganimedesa.
Posąg?
Młodzieniec?
Martwa glina?
Śpiąca istota?
Adrian nie wiedział. Działo się z nim teraz coś niezwykłego. Jego zmysły uległy
jakby
przytępieniu. Zapomniał, kim jest i po co się tu znalazł. Zapomniał o
umierającym Mollerze. Był
bez reszty oczarowany posągiem, tą ożywioną tajemniczo gliną, białą jak śnieg i
jakby tą pokrytą
poranną rosą, piękną, tak że aż dech zapierało.
Czy jest to ktoś, kto żyje?
Czy tylko szalbierczo martwy?
Twór geniuszu?
Zasadzka demonów?
Adrian tkliwie spoglądał na śpiący posąg, z pokorą, niczym na nagrobek, który
tylko pozornie
wydaje się nieczuły, a który w istocie ożywiony jest oddaniem i miłością tego,
który obok,
dławiony cieniami śmierci, upada i pogrąża się w nicości. Jedynie ten jego twór
przeżywa go
jeszcze…
Adrianowi wydało się teraz absurdem, że oto przeznaczone mu jest, aby i ten
posąg, sławne
dzieło, nieśmiertelne dzieło, zniweczył, i to zniweczył z woli jego twórcy. Nie…
nie… nie ma w
sobie dość odwagi, aby posąg ten pogrzebać na zawsze w grobie Mollera…
Opuścił komnatę udając się z powrotem do pracowni Mollera. Spojrzał na łoże
umierającego.
Moller nie żył. Jego oczy pozostały jednak i teraz otwarte, straszliwe oczy, w
których
odzwierciedlała się groza, że jego ostatnie życzenie pozostało nie spełnione,
oczy pełne palącego
wyrzutu, rzucające gniewne przekleństwo…
Adrian powlókł się znów do Ganimedesa, do komnaty, gdzie spał magiczny posąg
pośród
woni, w powietrzu tchnącym jakby myrrą albo migdałami. I teraz ogarnęła go nagle
rozkosz,
bezgraniczna rozkosz, rozkosz nie mająca sobie równych.
Nie wiedział, co się z nim dzieje. Posiadł tajemnicę zmarłego. To, czemu umarły
poświęcił
całe życie, w jednej chwili stało się jego własnością. Ma w swojej mocy
tajemniczego Golema.
Ma formułę ożywiającą. Ma szem. Ma w ręku żyjącą istotę, która była przedtem
martwą gliną, i
posiada zdolność przemienienia go z żyjącej istoty na powrót w zwykły posąg…
Podszedł do białego ciała młodzieńca okrytego kołdrą i odsłonił je.
Czy to halucynacja?
Czy to rzeczywistość?
Otulony skrzydłami snu spał tu naprawdę żywy młodzieniec. Jego usta poruszały
się lekko w
oddechu.
Adrian pochylił się nad nim, tak że poczuł nagle na swoich policzkach tchnienie
młodzieńca.
I oto nagle otwarły się jego oczy i zapłonął w nich ciemnoszafirowy błękit. A
potem powieki
opadły ciężko i młodzieniec znów zapadł w sen.
Adrian odstąpił od łoża.
Sięgnął ręką do czoła, jakby chciał się przekonać, czy śni, czy też przeżywa to
wszystko na
jawie.
Czuł się teraz jak złoczyńca, który wtargnął do czyjegoś domu i pochyla się nad
złotem, które
chce zrabować. Czuł się tak, jakby to on zamordował Jörna Mollera i teraz
zamierzał go okraść.
Pomyślał o rabinie Jehudzie Löwie i o Awrahomie Chajimie, słudze świątyni, który
zapragnął
zawładnąć Golemem i uczynić zeń swojego niewolnika. Trzymał świecę podczas
obrzędu, kiedy
to rabbi uśmiercał na zawsze Golema, a potem włamał się do pomieszczenia
synagogi, gdzie
rabbi ukrył pod stosem ksiąg glinę posągu, i zaniósł ją do podziemi domu Aszera
Balbiera przy
ulicy Cygańskiej, gdzie podjął próby ożywienia jej, naśladując gesty i
powtarzając słowa rabina.
Posągu nie ożywił, ale demony, które towarzyszyły mu ze strychu synagogi aż do
piwnicy
przy ulicy Cygańskiej, ukarały Awrahoma Chajima śmiercią jego dzieci.
Czyż Adrian nie przypomina w tej chwili owego sługi synagogi? Czyż nie chce
zawładnąć
Ganimedesem, tak jak Awrahom Chajim zawładnął Golemem? Czyż nie przywołuje do
siebie
złych i mściwych duchów, aby ukarały go za zdradę zmarłego przyjaciela?
Adrian postanowił spełnić życzenie zmarłego.
Sięgnął do ust Ganimeda — i w tejże chwili wypadł z nich skrawek pergaminu, i
Adrian czuł,
że dotyka nie żywych, lecz kamiennych warg…
Ganimedes był posągiem.
Zupełnie już machinalnie Adrian dokonał jeszcze nad nim obrządku uśmiercającego.
Kiedy
obszedł go po raz ostatni, stanął nad posągiem i zadał sobie pytanie:
Czy ten posąg kiedykolwiek żył?
Może to tylko halucynacja? Może wydawało mu się jedynie, że słyszy oddech jego
piersi, że
widzi ruch ust i że patrzy w ciemnoszafirowy błękit jego oczu?
Wrócił do Jörna Mollera.
I wydało mu się, że oczy zmarłego patrzą teraz spokojnie i pogodnie. Zamknął je.
I wyszedł z
domku.
3
Doszedł aż do Klamowki.
Była już północ.
Adrian zatrzymał się i poniósł wzrok na niebo usiane gwiazdami.
Mimo woli przyszły mu na myśl słowa ze Szmaragdowej tablicy i zaczął je głośno
deklamować:
Gwiazdy na górze — gwiazdy na dole —
wszystko na górze — wszystko na dole —
zrozum — a będziesz szczęśliwy! I powtórzył:
Zrozum — a będziesz szczęśliwy!
Tak, rozumie teraz wszystko… Jörn Moller… Ganimedes… nie stanowił dlań teraz
zagadki…
Wszystko na górze — wszystko na dole… Geniusz stworzył dzieło i jego dzieło
żyło, żyło dla
niego — choćby dla wszystkich ludzi było martwe… A teraz oto geniusz nie żyje… i
dzieło nie
żyje… musi nie żyć…
Nagle przypomniał sobie:
„Obiecałem zmarłemu, że pochowam jego dzieło… A teraz odchodzę nie zrobiwszy
tego…
Ale jak mam spełnić jego życzenie? Jörn Moller domagał się rzeczy absurdalnej… A
jednak…
muszę jeszcze przynajmniej wynieść posąg z domku i gdzieś go pogrzebać, skoro
nie ma
sposobu, żeby włożyć go do grobu Mollera… Ale jak to uczynić, aby nikt tego nie
widział? Czy
wokół domku jest ogródek? Zdaje się, że tak. Nawet go dobrze nie obejrzałem.
Zakopię posąg w
ogródku. Przynajmniej zostanie tam, gdzie powstał…”
4
Adrian, wstrząsany gorączką, wrócił do domu dopiero po północy.
Dokonał rzeczy jeszcze absurdalniejszej, niż gdyby zakopał posąg — bez względu
na to,
gdzie…
Ocknął się po ciężkim śnie, kiedy słońce jasno świeciło, rzucając na jego łoże
smugi
wirującego złota.
Nagle stanęło’ przed nim wszystko, co przeżył wczorajszej nocy, i wydało mu się
to
złudzeniem… Ale wystarczyłoby otworzyć drzwi sąsiedniego pokoju, by przekonać
się…
Nie miał odwagi.
Odział się pospiesznie i ruszył na Wacławkę, aby zająć się pogrzebem Jónna
Mollera.
Radowan szczerze opłakiwał zmarłego przyjaciela. Ostatnio trochę o nim
zapomniał, bo
przestał się już z nim spotykać. Ale teraz powrócił na mgnienie czar dawnych
kontaktów,
uduchowienie i szlachetność, jakimi tchnęła cała osobowość artysty. To on był
modelem
rzeźbiarza,