12762

Szczegóły
Tytuł 12762
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12762 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12762 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12762 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANTOLOGIA CZESKICH I SŁOWACKICH OPOWIADAŃ FANTASTYCZNONAUKOWYCH CYBERNETYCZNE LALECZKI WYBÓR I WSTĘP HALINA JANASZEK–IVANIČKOVA WSTĘP OD GOLEMA DO CYBERNETYCZNYCH LALECZEK Z MRUGAJĄCYMI OCZAMI SF, tę olbrzymią światową wytwórnię futurologicznych wyobrażeń o przyszłości, w której odzwierciedlenie znajdują w równej mierze hipotezy na temat tego, co być może, jak i przeniesione w kosmos lęki i nadzieje związane z tym, co jest, można traktować dwojako. Tradcyjnie, zgodnie z polskim rozumieniem tego pojęcia, jako pewien gatunek literacki, w którym podstawę tematyczną stanowi wpływ realnego lub wyimaginowanego rozwoju nauki i techniki na rzeczywistość. Utwory science fiction mogą należeć do głównego lub peryferyjnego nurtu literatury. Decyduje o tym zawarty w nich stopień intelektualnej przenikliwości, myślowego nowatorstwa oraz artyzm. Stosowanie natomiast do nietradycyjnego rozumienia pojęcia SF, które proponuje nasz praski kolega Ondřej Neff, należałoby ją uważać za specyficzny, właściwy dla kół entuzjastów nauki współczesnej sposób wymiany myśli i poglądów w dialogu z czytelnikiem, w którym naukowy lub paranaukowy punkt widzenia odgrywa rolę decydującą zaś artystyczny — znikomą. Rezultaty tej wymiany myśli realizowane w formie scjentystycznofantastycznych opowieści znajdują się na ogół poza obrębem głównego nurtu literatury. Wielcy twórcy uprawiający ten gatunek w Czechach., jak np. Jan Weiss czy Karel Čapek, zabłąkali się tam niechcący i przypadkiem ku ogólnemu niezadowoleniu teoretyków SF. Zatem prawdziwym ojcem czeskiej SF byłby nie światowej sławy pisarz Kareł Čapek, ale peryferyjny autor powieści przygodowych dla młodzieży Karel Hloucha, a jej rzeczywisty rozwój zaczynałby się dopiero w drugiej połowie XX wieku, biorąc początek w masowych ruchach czeskich fanów SF. Gdybyśmy nawet ten oryginalny punkt widzenia przyjęli za własny, zmuszeni bylibyśmy wnieść doń pewną żartobliwą poprawkę. Albowiem czeska SF, traktowana jako pewna struktura socjologiczna, wyrosła ze specyficznego sposobu wymiany myśli i poglądów na tematy naukowe lub pseudonaukowe, nie narodziła się bynajmniej wśród generacji obecnych czterdziestolatków, którzy studia humanistyczne połączyli z ciekawością do nauk ścisłych, nie przyszła na świat we wtajemniczonych klubach czeskich fanów zafascynowanych latami na inne planety, ani wśród cybernetyków i informatyków współczesnych układających programy badawcze coraz to nowszej generacji, czy też wśród szlachetnych ich poprzedników, którzy jak Jan Amos Komensky zgłębiali Labirynt světu i Ráj srdce, lub jak Jakub Arbes w sposób racjonalny próbowali objaśnić niespotykane zagadkowe zjawiska natury. Pojawiła się daleko wcześniej, na przełomie XVI i XVII wieku, a mianowicie na dworze praskim Rudolfa II, cesarza magów i alchemistów, mistrzów nauk okultystycznych, wytapiaczy złota, producentów eliksirów miłości i młodości, czarodziejów i sztukmistrzów, astronomów i astrologów z układu gwiazd próbujących przewidzieć przyszłe losy ludzkości. Wynurzyła się z oparów kotłów, w których warzono korzeń mandragory, z tajemniczych słojów, w których trzymano zwłoki niemowlęcia o dwu głowach, z pyłu roztartych na proch kamieni magicznych chroniących od wszelkiego zła, z lunet, jakimi obserwowano gwiaździste niebo, by wreszcie przybrać bezkształtną, nieforemną postać Golema, ulepionego z gliny przez rabbiego Löwa, olbrzyma, który na dany znak ożywał i służył wiernie swemu panu. Nosił mu wodę, rąbał drzewo i sprzątał mieszkanie aż do chwili, w której się zbuntował i posiekał na drobne kawałki dom swego dobroczyńcy… I od tej pory właśnie ten bezkształtny, nieforemny twór uwieczniony w czeskiej ludowej legendzie zaczął atakować wyobraźnię pisarzy i poetów w licznych swoich wcieleniach obiegając czeską i obcą literaturę światową. „Do diabła, toż to jest właściwie Golem, powiedziałem sobie” — oświadczył Capek dziennikarzom po napisaniu w 1920 roku swojej głośnej sztuki R.U.R. (Rossum’s Universal Robots), przedstawiającej bunt człekopodobnych maszyn, nazwanych tu robotami, przeciw ludziom. „Robot jest Golemem wykonanym w toku masowej produkcji fabrycznej. R.U.R. jest to właściwie transpozycja legendy o Golemie w nowoczesnej formie. Przyszło mi to do głowy dopiero wówczas, gdy sztuka była zrobiona” — zdumiał się magnus parens narodowej science fietion, która imię nieznanego do tej pory czeskiego pisarza rozsławiła na całej kuli ziemskiej i do wszystkich słowników świata wprowadziła użyte po raz pierwszy przez niego słowo „robot”. Jak widać zatem z kolejności faktów, czeska SF nie narodziła się dopiero pod wpływem rozwoju cybernetyki (której w czasach Čapka jeszcze nie było), lotów międzyplanetarnych czy wojen gwiezdnych, ona je wyprzedziła swą wyobraźnią, czerpiąc żywotne soki z majaczeń siedemnastowiecznych magów, astrologów i alchemików. Zdaniem Stanisława Lema, największego polskiego autorytetu w dziedzinie SF, wyrażonym w jego dwutomowym dziele Fantastyka i futurologia, Kareł Čapek jest jednym z trzech pisarzy światowych (obok Wellsa i Stapledona), którzy położyli podwaliny pod nowoczesną fantastykę i pokazali jej nieograniczone, jak się wówczas wydawało, możliwości. To jednak nie miały być już nigdy, zdaniem Lema, w pełni wykorzystane. W XX wieku nastąpiło wyczerpanie się paradygmatu wszelkiej twórczości artystycznej, a science fiction posiadająca z natury rzeczy ambicje poznawcze sięgające szczytów myśli, nie była na ogół w stanie połączyć ich z równie szczytowym osiągnięciem estetycznym, gdyż nie dysponowała „własną składnią dostatecznie bogatą, by sprostać mogła złożonością struktur — tak z nauki, jak i ze sztuki pochodzących”. Prezentowana antologia, acz nie podziela w pełni Lemowskiego pesymizmu, zawiera wszakże sygnały poruszonej przez niego problematyki. Pokazuje science fiction w swej podwójnej postaci, i jako zjawisko socjologiczne, i jako zjawisko literackie sensu stricto, którego znaczna część przedstawicieli, z Čapkiem na czele, znajduje się w obrębie głównego nurtu literackiego, część wszakże żyje na jego marginesie. Nie przeszkadza to wcale żywemu dialogowi jego twórców z szeroką rzeszą czytelników zainteresowanych rzeczywistymi lub hipotetycznymi perspektywami cywilizacji w epoce rewolucji naukowo–technicznej. Włączyliśmy więc do antologii (nie bez sugestii Neffa zresztą) zarówno wyrobników pióra w rodzaju Karela Hlouchy, którzy wszakże zasłużyli sobie na naszą wdzięczność jako czescy pionierzy tego gatunku, jak i asów SF, którzy otworzyli przed nią v skali światowej nowe horyzonty, a więc Karela Čapka i jego literacką progeniturę, do której niewątpliwie należą zarówno Josef Nesvadba, jak i, choć w mniejszej mierze, Ludvik Souček. Widome ślady tych powinowactw z wyboru odcisnęły się przede wszystkim na stylistyce ich wypowiedzi pisarskiej, a także w podejściu do zagadnień etycznych. Cała trójka tych pisarzy, należących do głównego nurtu literatury czeskiej, wespół ze swymi poprzednikami: Jakubem Arbesem, klasykiem prozy fantastycznonaukowej pozytywistycznej proweniencji, Jifim Karaskiem ze Lvovic, łączącym w swej twórczości motywy naukowofantastyczne z okultyzmem oraz Jifim Weissem, ekspresjonistycznym katastrofistą SF, pokazana została na tle ogromne; plejady aktualnie piszących twórców SF, których utwory zostały wydane w roku 1983 w Pradze w dwu wielkich antologiach nowych czeskich opowiadań fantastycznonaukowych: Zelezo přichazi z hvezd i Lidé ze souhvězdi Lva. Ich autorami są z wykształcenia na poły fizycy i biologowie, na poły humaniści, pisarze, dziennikarze i publicyści, zbaczający w fascynującą ich dziedziną SF i wytwarzający ten niepowtarzalny dwudziestowieczny klimat entuzjazmu i zwątpienia wokół spraw związanych z rozwojem cywilizacji, odkryciami medycyny, biologii molekularnej, atomistyki i informatyki. Paleta podejmowanych przez nich spraw jest rzeczywiście ogromna: obejmuje bowiem zarówno problem lotów międzyplanetarnych, jak i zagadnienia z zakresu parapsychologii. Czeska SF ostrzega przed nadużyciami związanymi z transplantacją organów żywego człowieka (Z. Volný) i nieobliczalnymi w skutkach eksperymentami biomedycznymi (A. Šerberová), wyraża niepokój przed zetknięciem się człowieka z naturą, nad którą jego panowanie okazuje się tylko pozorne (L. Macháček), jest przerażona bezbrzeżną głupotą rodzaju ludzkiego (M. Kratochvil), zgłębia ponownie moralne i medyczne uwarunkowania eutanazji (L. Pok). Często też powraca do tradycyjnego czeskiego motywu golema–robota, już to w poetyce zabawy wynikłej z nieumiejętności odróżnienia człowieka od cybernetycznej maszyny (J. Veis), już to w poetyce grozy narastającej w miarę, jak roboty zaczynają decydować o człowieku (V. Chrastina). Różnorodności treści towarzyszy wielość form narracyjnych właściwych rozmaitym gatunkom literackim włączonym tutaj w obręb SF, a więc np. baśni (jak u L. Freiovej), starożytnemu mitowi (u O. Neffa i V. Kajdoša), horrorowi (u V. Chrastiny), noweli detektywistycznej (u Z. Černika), psychologicznej (u J. Nesvadby) i parapsychologicznej (u L. Součka). Te różne podgatunki SF uprawiano z mniejszą lub większą zręcznością pisarską, zawsze jednak w sposób czytelniczo atrakcyjny. Jakie literackie kształty okażą się trwałe, wyłonione z tego szerokiego socjoliterackiego zjawiska, jakim stała się dzisiaj SF, trudno w tei chwili jeszcze wyrokować. Nie chodzi mi przy tym o arcydzieła, bo czym jest w wieku dwudziestym, wieku awangardowego burzycielstwa i zmiany wszystkich konwencji, arcydzieło, tego naprawdę nikt nie wie. Chodzi mi jedynie o utwory obdarzone rzeczywistą zdolnością docierania do nowych znaczeń, odkrywające przed czytelnikiem zupełnie nowe światy. Na pytanie, które z zamieszczonych tu utworów zadowolą takie wymagania, odpowie czas. Znaczna część prezentowanych w tej antologii twórców SF pozostanie zapewne w klubowych gettach fanów, a nieliczni tylko wejdą na stałe na karty literatury czeskiej i światowej. Zanim to jednam, nastąpi, czytelnik polski będzie miał niewątpliwą przyjemność obcowania — za pośrednictwem tej antologii — z ludźmi wykształconymi, światłymi i wrażliwymi, poszukującymi niejednokrotnie aż we wszechświecie odpowiedzi na pytania dręczące nas tutaj na Ziemi i rozważającymi wnikliwie możliwe efekty rewolucji nauko–wotechnicznej, która zachodzi wokół nas. Słowacka SF jest dużo młodsza od czeskiej. Nad jej kołyską nie pochylali się już alchemicy, astrologowie i okultyści. Powstawała bowiem istotnie dopiero w erze lotów międzyplanetarnych i one właśnie były głównym źródłem inspiracji dla jednego z pierwszych pionierów tego gatunku w Słowacji, Igora Talia, który z początkiem lat sześćdziesiątych napisał dwie powieści SF Zelená planéta Żem (1960) i Vlasy Bereniky (1961), niezbyt zresztą wysoko cenione przez Słowaków. W ślady Talia podążył Ivan Izakovič w fantastycznonaukowej powieści pod tytułem Cudzie svety (1975), przedstawiający dramatyczny lot międzynarodowej załogi kosmicznej (gdzie, notabene, główną rolę odgrywa sympatyczna lekarka krakowska). Po Tallu i Izakoviču paletę słowackiej SF wzbogacili znacznie: Anton Hykisch tomem nowel Dobre utajeny mozog (1979), Jan Lenčo nowelami Pomsta zo záhrobia (1971) i Peter Jaroš swoim tomikiem Paradný výlet (1982). Wszyscy trzej w latach sześćdziesiątych byli współtwórcami tak zwanej nowej fali w literaturze słowackiej, która unosiła się na wzburzonym morzu eksperymentatorstwa formalnego i filozoficznego. Poszukiwali nowych terenów eksploracji pisarskiej i nowych form wypowiedzi estetycznej. W trosce o ich znalezienie zdążyli w ciągu kilkunastu lat przetransplantować na rodzimy grunt słowacki wszystkie nowinki zachodniej literatury. Tak więc przeszli szkołę powieści egzystencjalistycznej, literatury absurdu i groteski, wprowadzili do prozy słowackiej również elementy „nowej powieści” francuskiej. SF wynurzyła się przed nimi jako owoc w poprzednim deccenium zakazany, obciążony mnóstwem podejrzeń i insynuacji, nierzadko także pomówień o niedostatek powagi i wypracowanej artystycznie formy. Odebrano ją jako wyzwanie, aby i w tym gatunku sprostać zadaniom, jakie on na nich nakładał, by objawić skryte w nim możliwości, by wzbogacić w ten sposób literaturę słowacką Wymienieni tu pisarze należeli do głównego nurtu literatury słowackiej, nie musieli więc przedzierać się ku niemu zza ciasnych murów SF; przeciwnie, to dla science–fiction zboczyli z głównego traktu swej twórczości. Wszyscy, z wyjątkiem Hykischa, który nosił tytuł inżyniera ekonomii, byli z wykształcenia humanistami, nie zajmowali się nigdy profesjonalnie naukami ścisłymi czy przyrodniczymi. Sięgali po SF w przekonaniu, że stwarza ona dla nich dodatkowe możliwości ekspresji doznań i przemyśleń, które trudniej byłoby zamknąć w tradycyjnych formach. Podobną wycieczkę w stronę SF uczynił również w tym czasie przedstawiciel starszej generacji w tomie nowel Takým zvony nezvonia (1979), Rudolf Fabry, specjalista od literatury nadrealistycznej, wieczny eksperymentator. Science fiction zainteresowały się w Słowacji również, w tym gatunku na ogół nieobecne, kobiety. Autorką, która zapowiada się w tym względzie bardzo obiecująco, jest Alta Vašovi, uprawiająca coś w rodzaju metafizycznej SF, czego przykładem może być jej powieść Po (1979). SF posiada również w Słowacji swoich wybitnych teoretyków, znawców i obrońców gatunku. Należy do nich przede wszystkim Dušan Slobodnik, autor historii światowej SF oraz František Miko, poświęcający w swoich teoretycznych pracach o literaturze bardzo dużo uwagi przemianom, jakie wnosi do niej rewolucja naukowo–techniczna. Rozmachu nabiera słowacka SF pisana dla dzieci i młodzieży. Obecnie rozwija się jeszcze poza zasięgiem klubów i stowarzyszeń, jest dziełem twórczych jednostek, a nie szerokich kół socjoinżynierów, ale mimo to i ona może poszczycić się osiągnięciami, które z pewnością zainteresują polskiego czytelnika. Halina Janaszek–Ivaničkova Jakub Arbes MÓZG NEWTONA (fragment) Po kilku sekundach muzyka umilkła, większość świateł w sali zgasła, a gdy czarna zasłona, spływająca kilka kroków przed nami od sufitu aż do ziemi, rozstępowała się na strony, w ciszy, jaka nastała,— zabrzmiał dźwięczny głos: „Pokaz się zaczyna”. Kiedy zasłona rozstąpiła się, ujrzałem pokryte czarnym suknem podwyższenie, na nim niziutki, chyba tylko na dwie stopy od podłogi podniesiony katafalk, a na katafalku przykrytą wiekiem metalową trumnę. Z tyłu i po bokach trumny znajdowało się wiele rzadkich egzotycznych kwiatów. Po obu jej stronach płonęły na wysokich świecznikach woskowe świece. Na trumnie, w jej górnej części, umieszczony był wielki wawrzynowy wieniec, poniżej oficerski kask i szabla, a u stóp trumny widniało proste epitafium: Bedrich Wünschen podporucznik c.k. Urodzony 7 lipca 1841 roku, zmarł 7 lipca 1866 roku. Zaskoczenie było ogólne. W sali panowała taka cisza, że usłyszeć można było nawet najmniejszy szelest. A w ciszy tej rozległy się po chwili z oddalenia, jakby wychodziły gdzieś z bocznych komnat, tkliwe, smutne głosy, śpiewające znaną pieśń Salve regina. Przez cały czas trwania śpiewu nikt nie powiedział jednego słowa; również i później, gdy śpiew umilkł i w sali nastąpiła znowu grobowa cisza, nikt nawet nie drgnął. Z pewnością nie było w sali oprócz mnie nikogo, kto byłby w tej chwili w pełni świadom, że to wszystko nie jest niczym innym jak tylko rozpoczęciem kuglarskich popisów. Dopiero po dłuższej chwili wstał arcybiskup — z pewnością był najbardziej niecierpliwy… Jednakże w tym momencie poleciało w górę z wielkim łoskotem wieko trumny i zatrzymało się między sufitem a podłogą, w powietrzu, jak podobno wznosi się wieko nad trumną Mahometa. W otwartej trumnie dojrzałem trupa w oficerskim mundurze. Będąc jednak nazbyt od niej oddalonym, nie mogłem dokładnie rozpoznać rysów jego twarzy. W sali panowała ciągle cisza. Dopiero w kilka minut później wstał jeden spośród gości przy stole, za którym siedzieli lekarze i profesorowie z wydziału medycyny. Poznałem oryginalną głowę lekarza ze Smichova, doktora Sperlicha. — Obejrzyjmy trupa! — powiedział i szybkim krokiem ruszył w stronę katafalku. Koledzy poszli w jego ślady. Po nich wstali goście od stołu inżynierów i architektów, później również inni — filozofowie i duchowni ruszyli ostatni. Po kilku minutach katafalk został otoczony prawie przez wszystkich gości. Tuż przed trumną stało kilku lekarzy; pozostali znajdowali się w przyzwoitej odległości, nie było więc łatwo dostać się do samej trumny. Mnie się to udało i stojąc nad głową trupa zapatrzyłem się w stężałą, zsiniałą twarz… Była to ta twarz, którą widziałem w Niechanicach, po bitwie pod Hradcem Kralové… Podobieństwo do twarzy przyjaciela było tak niezwykłe, że wpatrując się przez dłuższą chwilę w stężałe rysy, nie mogłem nieomal uwierzyć w to, że nie leży tu przede mną trup przyjaciela. Doktor Sperlich przejechał ręką po czole trupa, dotknął pulsu, rozpiął białą kamizelkę oraz koszulę na piersiach i skonstatował, że w trumnie leży rzeczywiście zabalsamowany trup. Niektórzy z tych, co stali w pobliżu, poszli za jego przykładem, aby przekonać się o prawdziwości słów lekarza, ani jeden z nich w nie nie wątpił. I ja położyłem rękę na jego czole — było zimne jak lód… Nachyliwszy się niżej, ku twarzy, nie zauważyłem najmniejszego oddechu. Także na lodowatej ręce i na poły obnażonych piersiach widoczne były niekłamane znaki śmierci… Doktor Sperlich chcąc w niezbity sposób dowieść obecnym, że mają przed sobą ciało bez czucia, wyjął z kieszeni scyzoryk i otworzywszy go wbił trupowi w pierś… Trup poruszył się jedynie na skutek wstrząsu; poza tym pozostał nie zmieniony… Ci z gości, którzy nie umieli sobie tego w żaden sposób wytłumaczyć, wymieniali między sobą poglądy; inni wracali na swoje miejsca. Po pięciu czy sześciu minutach pozostało przy trumnie zaledwie około dwudziestu osób. Chcąc także udać się na swoje miejsce, wpatrzyłem się jeszcze raz z uwagą w twarz trupa… Na stężałych wargach spoczywał różowy listek jakiegoś egzotycznego kwiatu; właśnie w chwili, gdy wlepiłem swój wzrok w jego twarz, zadrżał, jak listek owiany słabym oddechem. Wpatrzyłem się w twarz uważniej i zauważyłem, że rzęsy u powiek jakby się chwiały i za krótką chwilkę piersi jakby się były wzdęły… Dotknąłem szybko ręki trupa, by się przekonać, czy wzrok mnie nie myli… Ręka nie była już jednak zimna jak lód, ale ciepła, odnosiłem wrażenie, że ciepła w niej szybko przybywa. Chciałem na tę niezwykłą przemianę zwrócić uwagę doktorowi Sperlichowi, który stał dotąd niedaleko od trumny, ale zanim się zdecydowałem, zobaczyłem, że trup powoli podniósł w górę powieki, po czym je opuścił… Mimo woli wydarł mi się z piersi słaby okrzyk. Kilka osób najbliżej stojących podeszło jeszcze bliżej; ale zaraz potem prawie wszyscy szybko i z największym zdziwieniem odskoczyli od trumny… Trup poruszył się, a właściwie zadrżał, jakby go nagle przeszedł prąd elektryczny… I całkiem wyraźnie obserwowałem symptomy powracającego animalnego życia. Chyba po trzech minutach trup poruszył głową, później obiema rękami, a w kilka minut później poruszyło się całe ciało. Trup z trudem się podniósłszy pozostał kilka minut w takiej pozycji, później opadł z powrotem do trumny — ale zaraz potem ponownie wyprostował się i usiadł… Zdziwienie obecnych zmieniło się w prawdziwe osłupienie. Niezależnie od tego, jakie wrażenie wywarła na którymkolwiek z gości owa scena, wydawało mi się pewnym, że nie było w sali nikogo, kto nie byłby w najwyższym stopniu zdziwiony. Jak się wydaje, każdy z obecnych oczekiwał kuglarskich, zupełnie zwyczajnych popisów, i nie spodziewał się, że spotka się z czymś tak ekscentrycznym. Zręczność przyjaciela już na wstępie znalazła wielkie uznanie — z tym większym napięciem oczekiwano tego, co jeszcze miało nastąpić. Po podźwignięciu się trupa w trumnie na sali znowu nastała na kilka sekund cisza. Nikt nawet nie drgnął; oczy wszystkich były wpatrzone w osobliwy automat, o którym się przed chwilą niektórzy znawcy niezbicie przekonali, że jest to zabalsamowany trup. A obecnie trup przejawiał znamiona życia! Siedział wprawdzie jakiś czas bez ruchu, ale oczy mu błyszczały… Po chwili ruszył głową, jakby rozglądając się po obecnych rozglądał się za kimś, później pokiwał głową, jakby był zadowolony, przez twarz jego przeleciał leciutki uśmiech, usta się otworzyły i trup przemówił: — De mortuis nil nisi bene! I o dziwo, wszystko to, co do tej pory rozegrało się przed oczami gości, nie wydobyło z nich ani jednego słówka podziwu czy zdziwienia — dopiero dźwięk ludzkiego głosu wywołał echo i w sali rozległy się burzliwe oklaski przy akompaniamencie okrzyków: — Brawo! Doskonale! Jednocześnie z tym poruszeniem zgasły naraz wszystkie światła; w sali nastała zupełna ciemność. Ale po kilku sekundach światła rozbłysły tak jak przedtem, a naszym oczom ukazał się zamiast katafalku, trumny i ożywionego trupa prosty stołek, obok niego krzesło, a za stołem mój przyjaciel w eleganckim ubraniu salonowym. Znowu zadudniły w sali burzliwe, długotrwałe oklaski i ze wszystkich stron wołano: Doskonale! Po chwili, gdy już burzliwe przejawy uznania ucichły, przyjaciel zwrócił się do obecnych następującymi słowy: — Panowie zechcą wybaczyć, ze rozpocząłem swój popis w tak niezwykły sposób, ale jak zacząłem, tak też chcę skończyć — pozwólcie mi zapełnić antrakty kilkoma słowami, które mogą was zainteresować. Nie widzicie przed sobą „człowieka z mózgiem własnym, lecz cudzym… Przetłumaczyła Halina Janaszek–Ivaničkovd Alois Jirásek GOLEM Za panowania Rudolfa II żył w Żydowskim Mieście rabbi Jehuda Low ben Bezalel, mąż wielce mądry i doświadczony. Był wysokiej postaci, więc mówiono o nim „wielki rabbi”. Znał się dobrze nie tylko na talmudzie i kabale, ale również na matematyce i astronomii. Niejedna tajemnica natury, ukryta przed innymi, jemu była znana, a ponadto umiał wiele dziwnych rzeczy, tak że zdumiewał ludzi swą czarodziejską mocą. Sława jego rozeszła się daleko i przeniknęła nawet na zamek Św. Wacława, na dwór króla Rudolfa. Astronom dworski Tycho de Brahe szanował uczonego Jehudę Löwa; sam król poznał go w bardzo dziwny sposób. Jechał razu pewnego z Hradczan na Stare Miasto w karocy dworskiej, w orszaku konnych dworzan. Było to właśnie w czasie, gdy wydał rozkaz, by wszyscy Żydzi wynieśli się z Pragi. Rabbi Löw udał się wówczas na dwór królewski prosić o łaskę dla swych współwyznawców; ale nic nie wskórał, nawet go do króla nie dopuszczono. Teraz czekał na niego na Kamiennym Moście, powiadomiono go bowiem, że będzie tędy przejeżdżał. Gdy ludzie ujrzeli królewską wspaniałą karocę, zaprzęgniętą w czwórkę koni w pięknej błyszczącej uprzęży, a za nią orszak konny, krzyknęli na rabina, by ustąpił z drogi. Ale Löw stał, jak gdyby nie słyszał, akurat na drodze królewskiego powozu. Wówczas ludzie oburzyli się na uczonego męża i zaczęli obrzucać go kamieniami i błotem, ale na jego głowę i płaszcz oraz do jego stóp padały kwiaty. Gdy orszak króla się zbliżył, rabin nadal nie ruszał się z miejsca. Konie, których woźnica nie wstrzymywał, stanęły jak wryte. Dopiero wtedy ruszył się rabin i drogą usłaną różami i innymi kwiatami począł iść ku karocy; tam przyklęknął przed królem i prosił o łaskę dla swych współwyznawców. Król zaskoczony jego widokiem i tym, co się stało, kazał mu przyjść na zamek. Była to wielka łaska. Drugiej łaski dostąpił w siedzibie królewskiej, gdzie próśb jego wysłuchano. Żydom pozwolono zostać w mieście, a rabbi Löw od tej pory często bywał zapraszany na zamek do króla, któremu skracał długie godziny swymi czarodziejskimi sztuczkami. Pewnego razu król Rudolf wyraził życzenie, by rabbi Bezalel pokazał mu praojca Abrahama, a także Izaaka, Jakuba i jego synów. Rabbi zawahał się chwilę, ale w końcu obiecał spełnić żądanie władcy. Prosił tylko, by nikt się nie śmiał, gdy ukażą się świątobliwe postacie patriarchów. Król i dworzanie, zebrani w obszernej sali, przyrzekli zachować powagę i zaciekawieni spoglądali we wnękę okna, gdzie w półmroku stał poważny „wielki rabbi”. Nagle zniknął jak gdyby we mgle, a z szarego obłoku wynurzyła się .ogromna, wprost nadludzka postać w suto fałdowanej szacie, jasno oświetlona. Ukazała się, dostojnie przeszła przed zebranymi i znowu znikłą, jak gdyby zgasła w ciemnym obłoku. Był to Abraham. Za nim pojawił się Izaak, potem Jakub i jego synowie: Juda, Ruben, Symeon Izachar i pozostali; ukazywali się jeden po drugim, a król i dworzanie w milczeniu i z powagą przyglądali się przodkom narodu żydowskiego. Wreszcie z obłoku wyłonił się ostatni syn Jakuba, Naftalim, mąż rudy i piegowaty, który zaczął szybko biegać w kółko, jak gdyby bał się spóźnić, jak gdyby gonił poprzednie zjawy. Król nie mógł powstrzymać się od śmiechu. A gdy tylko się roześmiał, zniknął obłok i wszystkie zjawy, a w obszernej sali rozległy się okrzyki przerażenia i grozy. Dworzanie zerwali się ze swych krzeseł; wszyscy spoglądali w górę wskazując malowany strop, który drgnął i jął powoli obsuwać się w dół. Wysoka sala obniżała się coraz bardziej. Dworzanie śmiertelnie bladzi oglądali się na drzwi, lecz nie mogli się ruszyć z miejsca. Byli jak przymurowani. Wszyscy krzyczeli na Bezalela, nawet król wołał, by zatrzymał sufit. I wyszedł rabbi z wnęki przy oknie, i wyciągnął w górę ręce mówiąc coś półgłosem. I oto sklepienie stanęło; przestało się obniżać. Ale król już nie zważał na nowe czary rabina; wybiegł z sali, a za nim wszyscy dworzanie. Strop ten nigdy już nie wrócił do poprzedniego poziomu. Król także już nigdy do tej sali nie wszedł. Zamknięto jej drzwi i nigdy ich nie otworzono. Rabbi Löw ben Bezalel nie popadł jednak w niełaskę z powodu tego wydarzenia. Przeciwnie, nawet sam król Rudolf odwiedził go w jego domu. Takiego zaszczytu Żydowskie Miasto jeszcze nigdy nie dostąpiło. Rabbi Löw był bardzo wdzięczny za te odwiedziny i z wdzięczności przygotował swemu panu niemałą niespodziankę. Dom Löwa nie wyglądał okazale. Był stary i niepozorny. Ale gdy tylko król z dworzanami wszedł przez niskie drzwi do sieni, ogarnęło go zdumienie. Nie była to już sień zwykłego domu, lecz wspaniale sklepiony, zdobny malowidłami t stiukami przedsionek książęcego pałacu. A schody wiodące do świetlicy, przedtem drewniane, pokryte były drogocennym kobiercem, spod którego przezierał lśniący marmur. Weszli po nich nie do zwykłej świetlicy, lecz do wspaniałej sali, ozdobionej obrazami i cennymi gobelinami. Przez boczne otwarte drzwi widać było szereg pięknych, bogato urządzonych komnat, a przez inne — otwartą galerię włoskiej roboty. Rabbi Löw z szacunkiem zaprowadził króla i jego dworzan do wielkiej komnaty, gdzie stał nakryty stół; tu poprosił go, by raczył przyjąć poczęstunek. I zasiadł król do stołu, a rabbi ugościł go ucztą, która w niczym nie ustępowała ucztom na dworze królewskim. Król, ubawiony czarodziejską sztuczką Löwa, który tak poszerzył i wspaniale urządził swój niewielki dom, gościł u niego długo i wyszedł nader zadowolony. Potem niejednokrotnie okazywał swoją przyjaźń uczonemu rabinowi. A rabbi, chcąc zachować jakąś pamiątkę odwiedzin czeskiego króla, kazał na swym domu wyrzeźbić lwa obok swego znaku winnego grona. Jeszcze większym dziwem niż pojawienie się praojców na Hradczanach był golem, sługa Jehudy Löwa. Potężny rabbi sam go ulepił z gliny i ożywił włożeniem do ust szemu. Golem pracował za dwóch. Usługiwał, nosił wodę, rąbał drzewo, zamiatał i wykonywał wszystkie ciężkie roboty. A przy tym nie jadł, nie pił i nie potrzebował odpoczynku ani wytchnienia. Ale co tydzień w piątek pod wieczór, gdy nadchodził szabas i gdy trzeba było zaniechać wszelkiej pracy, wyjmował mu rabbi z ust szem; golem, nagle znieruchomiały, wyglądał jak kukła z martwej gliny. Ożywał dopiero po szabasie, gdy mu rabbi znów wkładał do ust magiczny szem. Pewnego razu Löw ben Bezalel, udając się do starej synagogi święcić szabas, zapomniał o golemie i nie wyjął mu z ust szemu. Zaledwie wszedł do domu modlitwy i zaczął odmawiać psalm, przybiegli ludzie z jego domu oraz z sąsiedztwa, przerażeni okropnie; wykrzykiwali jeden przez drugiego oznajmiając mu, że golem oszalał, że nikt do niego podejść nie może, bo gotów każdego zamordować. Rabbi wahał się przez chwilę; zbliżał się szabas, psalm już zaczęto odmawiać. Wszelka praca, każdy najmniejszy trud będzie od tej chwili grzechem. Ale psalmu, którym poświęca się dzień sobotni, nie domówił do końca, a zatem nie nastała jeszcze właściwa chwila szabasu. Wstał i pośpieszył do domu. Dobiegając usłyszał ciężkie, mocne uderzenia. Gdy wszedł — gromada przerażonych ludzi biegła w pewnej odległości za nim — straszne spustoszenie ukazało się jego oczom: rozbite naczynia, połamane i powyrywane stoły i stołki, skrzynie i ławy, porozrzucane księgi. Tu dzieło zniszczenia było dokonane. W tej chwili golem szalał na podwórku, gdzie leżały już zabite kury, kurczęta, kot i pies i gdzie właśnie wyrwał z ziemi gruby pień lipy. Był zgrzany i czerwony, a czarne kędziory fruwały mu wokół czoła i twarzy, gdy wywracał wielkie drzewo niby cienki kołek w płocie. Rabbi podszedł do golema i patrząc na niego uporczywie, wyciągnął obie ręce. Golem drgnął, wytrzeszczył oczy, a gdy mistrz dotknął go, patrzył mu osłupiały w twarz, jak gdyby przykuty jego mocnym spojrzeniem. Nagłym ruchem rabbi włożył mu rękę między zęby i wyrwał magiczny szem. Golem jak podcięty padł na ziemią; leżał bezwładny, już znowu tylko gliniana martwa kukła. Wszyscy zebrani wokoło Żydzi, starzy i młodzi, krzyknęli uradowani i nagle pełni odwagi podeszli do golema śmiejąc się lub wymyślając mu. Rabbi wszakże nie przemówił ani słowa, odetchnął tylko głęboko i poszedł z powrotem do synagogi, gdzie w blasku lamp począł ponownie odmawiać psalm święcący szabas. Święty dzień sobotni minął, ale rabbi ben Bezalel nie włożył już golemowi do ust szemu. I golem nie ożył więcej, pozostał glinianą kukłą. Wyrzucono go na strych synagogi, gdzie z czasem rozpadł się w proch. Przetłumaczyła Maria Erhardtowa Jiři Karásek ze Lvovic GANIMEDES Adrian nie mylił się oczekując, że Jörn Moller sam się odezwie. Poczta przyniosła z Koszyrz karteczkę od niego; znajdowało się na niej tylko jedno zdanie: „Czekam na pana!” Jeszcze tego samego dnia Adrian udał się na Wacławkę, do alchemicznej pracowni Mollera. Jörn Moller leżał na łóżku pośród malowniczego nieładu swojego gabinetu, otoczony ogromną ilością ksiąg magicznych i pergaminów zapisanych kabalistycznymi znakami. I choć Adrian oczekiwał i był przygotowany na to, że zastanie Mollera chorego, to beznadziejnie żałosny wygląd gospodarza przeraził go do tego stopnia, że nawet Jörn Moller nie mógł nie dostrzec jego przestrachu. — To już koniec — powiedział z rezygnacją. — Sam to czuję. Dlatego wysłałem karteczkę do pana. Adrian poczuł w tej chwili ogromne współczucie dla Jörna Mollera. Kiedy tak tu leżał, sam, skazany na śmierć, niemal już na jej progu, z dala od całego świata, od wszystkich ludzi, ten Żyd wydawał się Adrianowi świętym szaleńcem, istniejącym już tylko dla samego siebie i dla swojego Boga czy demona, który poraził go obłędem. Usiłował Mołlera pocieszać, ale chory dumnym gestem odtrącił jego współczucie. —— Niech pan nie lituje się nade mną, panie Adrianie. Niech pan nie obraża mnie swoim współczuciem. Nie po to zresztą tu pana prosiłem. Idzie o kogoś innego, nie o mnie… Umrę może dzisiaj, może jutro, może za tydzień, któż to wie?… Odejdę, ale ktoś tu po mnie zostanie… — Ganimedes? — Tak. Idzie o niego. Martwi mnie przyszłość Ganimedesa. Musi mi pan pomóc, panie Adrianie, pan, którego dopuściłem do swojej tajemnicy, który zna ją, wprawdzie nie we wszystkich szczegółach, lecz mimo to przynajmniej w najistotniejszych zarysach… — Czyż zmieniło się coś w jego istnieniu… od chwili, kiedy rozmawialiśmy o nim obaj po raz ostatni?… Czy ożywianie go posunęło się naprzód? Czy też znów go pan uśmiercił? Jörn Moller wyprostował” się na posłaniu. Jego oczy zapłonęły ogniem jak kieliszek z najcieńszego kryształu, kiedy nalewa się doń wina. Uniósł gwałtownie, zdecydowanie głowę, jakby chciał się przed Adrianem pochwalić swoim zwycięstwem. — Ganimedes żyje! To, co udało się cudownemu rabinowi Jehudzie Lowowi, do którego grobu wędrują pielgrzymi z całego świata, wiedzeni szacunkiem dla jego dokonania, to udało się — jeszcze skuteczniej — nieznanemu duńskiemu rzeźbiarzowi, Jörnowi Mollerowi. Ale Jörn Moller nie łaknie sławy. Nie chce, aby do jego grobu jeszcze w trzysta lat po jego śmierci podążali ciekawscy. Jörn Moller swojego Golenia stworzył i ożywił wyłącznie dla siebie. Nikt nigdy — prócz pana jednego — nie dowie się, że stworzyłem z gliny człowieka, który żył, czuł, myślał jak inni ludzie… W chwili, kiedy odejdą ze świata, musi odejść spośród żywych także i mój Ganimedes. Dlatego pana wezwałem. Panie Adrianie, jak tylko zacznę umierać, wyjmie pan z ust Ganimedesa szem–ha–m’forasz, po czym trzykrotnie obejdzie pan posąg tyłem, zataczając za każdym razem po siedem kręgów, dzięki czemu Ganimedes obróci się znów w martwą glinę. Posąg zakopie pan w noc przed moim pogrzebem w grobie. Jak pan tego dokona, pozostawiam pańskiemu rozumowi i zręczności. Wiem tylko jedno: jestem zupełnie pewien, że spełni pan ostatnią wolę umierającego… przyjaciela… Mogę tak powiedzieć… przyjaciela? — Oczywiście, ma pan do tego pełne prawo, panie Jörnie: jestem pańskim przyjacielem… — Będzie to piękny koniec… nas obu… mój i Ganimedesa. Wspólny grób ukryje naszą wspólną tajemnicę. Zgniję i przemienię się w proch, który obejmie później glinę posągu i połączy się z nią w wiekuistym śnie, bo, jak pan wie, Żydzi nie niepokoją swoich mogił, nie pozwalają na ponowne ich rozkopywanie… — A więc pańskie doświadczenie powiodło się, panie Jörnie. Pański Ganimedes ożył. Stworzył pan żywą istotę, posługującą się swoimi zmysłami jak każdy inny człowiek… Może nawet nie jest niemy… jak Golem wielkiego rabina Jehudy Löwa… — Nie jest niemy, mówi… — Mógłbym go zobaczyć… panie Jörnie? — Zobaczy pan go… nie teraz jednak… ale w chwili, kiedy to będzie potrzebne… Mógłbym panu powiedzieć, że uczyniłem go tymczasowo niewidzialnym, tak jak wielki rabbi czynił niewidzialnym swojego Golema, zawieszając mu na szyi amulet z jeleniej skóry z wypisanymi na nim kabalistycznymi formułami, sprawiający, iż ten, kto go nosi, staje się niewidzialny. Ale nie chcę kłamać… Obok, w niewielkiej komnacie, upiększonej ozdobami i pachnącej myrrą, tak rozkosznej, że nie spodziewałby się pan jej w tej norze alchemika, jaką jest ten domek na pustkowiu, leży Ganimedes, śpiący na swoim posłaniu. Jeśli poruszę szemem, który ma w ustach, w określony sposób, a on pozostanie moją tajemnicą aż do dnia owej nocy, kiedy będziemy rozmawiać ze sobą po raz ostatni, Ganimedes obudzi się jakby ze snu i obdarzy mnie spojrzeniem pełnym miłości, nie takim, jakie należne jest stwórcy, ale jakim darzy się swojego przyjaciela… Na nic by się zdało, gdyby chciał pan wedrzeć się — choćby nawet przemocą — do komnaty… ledwie dotknąłby pan szemu, wypadłby mu on z ust i miałby pan przed sobą li tylko martwą glinę… Nie zna pan tajemnicy szemu i zapewniam pana, że to grozi panu w pewnych warunkach niebezpieczeństwem, poważnym niebezpieczeństwem… Bo musi pan wiedzieć, że fakt, iż stałem się stwórcą, sprawił, że w najbliższym otoczeniu ożywionego posągu zjawiło się wiele złowieszczych demonów, mogących szkodzić ludziom i wiele wrogich istot z pozafizycznych obszarów, które czyhają na każde potknięcie, aby zapanować nie tylko nad posągiem, ale i nad tymi, którzy go ożywili… — Nie chcę, panie Jörnie, wkradać się w pańskie tajemnice nie z lęku przed demonami, ale z szacunku dla pana, z przyjaźni do pana, a przede wszystkim dlatego, że pan sobie tego nie życzy… Żyd spojrzał na Adriana z wdzięcznością. — Muszę przekazać panu formułę ożywiającą… Natychmiast wyjaśnię panu, z jakiego powodu. Nie lękam się, że jej pan nadużyje. Jeśli nie wie pan, jak się nią posłużyć, pozostanie dla wie pan, jak się nią posłużyć, pozostanie dla pana jedynie skrawkiem pergaminu z wpisanymi nań znakami kabałistycznymi. Tak samo szem w ręku człowieka niewtajemniczonego jest rzeczą martwą. Dopóki sam żyję, pragnę, żeby i Ganimedes żył także, chociaż pogrążony we śnie. Kiedy jednak będę umierać, chcę, żeby wraz ze mną umierał także Ganimedes. Wtedy wejdzie pan do niego i wyjmie szem z jego ust, i spali go pan w płomieniach zapalonego szabasowego świecznika. Potem stanie pan w głowach Ganimedesa i zwrócony twarzą do jego nóg przeczyta pan formułę ożywiającą, ale w odwrotnym porządku, i zacznie go pan okrążać w ten sposób, że ruszy pan w kierunku swojej lewej ręki i nie odwracając się przy tym, wróci pan prawą stroną na miejsce, gdzie stał pan poprzednio, odmawiając w odwrotnym porządku ożywiającą formułę. Powtórzy pan to siedem razy, a kiedy pan to uczyni, znikną w Ganimedesie wszelkie ślady życia i będzie już tylko martwym posągiem. Rozdzieje go pan później z jego szat i spali je pan na kominku, aby nikt nie mógł ich nosić. A posąg zakopie pan potem na cmentarzu, tak jak to już panu powiedziałem… W tej chwili Jörna Mollera chwycił atak uporczywego kaszlu. Na jego ustach pojawiła się krew. Tak się przy tym miotał, że Adrian, przestraszony, porwał go w ramiona. Jörn Moller chciał coś jeszcze powiedzieć. Ale nie mógł, wskazywał tylko w bok od posłania, na miejsce, gdzie leżała szata modlitewna i rzemyki tefilim, jakie Żydzi podczas modlitwy owijają wokół swoich głów. Adrian podał Żydowi rzemyki, ale Moller kręcił przecząco głową. Wobec tego Adrian zdjął z krzesła szatę i wówczas dostrzegł pod nią pasek pergaminu zapisany znakami. Natychmiast przyszło mu na myśl, ze to owa formuła ożywiająca, o której Jörn Moller przed chwilą mówił. Jörn Moller skinął głową, po czym z jego ust wydobyły się słowa: — Czytać… szybko czytać… Adrian domyślił się, że Żyd chce sprawdzić, czy potrafi formułę przeczytać. Podszedł więc bliżej do palącej się świecy i zaczął czytać formułę. Jako że znał język hebrajski, a formuła została wypisana bardzo starannie, odczytał ją bez trudu. Jörn Moller słuchał go z początku z napięciem, później jednak po jego twarzy rozlało się zadowolenie… — Niech pan schowa formułę… do chwili, kiedy będzie panu potrzebna… Nastąpi to wkrótce… może… Kolejny atak wstrząsnął ciałem Mollera: Adrian wiedział, że koniec Mollera naprawdę się zbliża i że nie ocali go, choćby nawet pobiegł teraz po lekarza. Umierający urzekał go wprost swoim wzrokiem i rozkazywał mu. — Teraz… teraz… niech pan wejdzie do Ganimedesa… umieram… niech Ganimedes umrze wraz ze mną… Słowa te Jörn Moller wypowiedział z trudem, resztką sił. Adrian czuł, że nie może sprzeciwiać się życzeniu umierającego, że musi wypełnić jego wolę. Wszedł więc do tajemnej komnaty… 2 Zapach myrry, zapach ciężki, zapach zagadkowy wybiegł mu naprzeciw, gdy otworzył Cała komnata zawieszona była białymi płachtami. Pośrodku stało łoże, na którym leżał posąg Ganimedesa. Posąg? Młodzieniec? Martwa glina? Śpiąca istota? Adrian nie wiedział. Działo się z nim teraz coś niezwykłego. Jego zmysły uległy jakby przytępieniu. Zapomniał, kim jest i po co się tu znalazł. Zapomniał o umierającym Mollerze. Był bez reszty oczarowany posągiem, tą ożywioną tajemniczo gliną, białą jak śnieg i jakby tą pokrytą poranną rosą, piękną, tak że aż dech zapierało. Czy jest to ktoś, kto żyje? Czy tylko szalbierczo martwy? Twór geniuszu? Zasadzka demonów? Adrian tkliwie spoglądał na śpiący posąg, z pokorą, niczym na nagrobek, który tylko pozornie wydaje się nieczuły, a który w istocie ożywiony jest oddaniem i miłością tego, który obok, dławiony cieniami śmierci, upada i pogrąża się w nicości. Jedynie ten jego twór przeżywa go jeszcze… Adrianowi wydało się teraz absurdem, że oto przeznaczone mu jest, aby i ten posąg, sławne dzieło, nieśmiertelne dzieło, zniweczył, i to zniweczył z woli jego twórcy. Nie… nie… nie ma w sobie dość odwagi, aby posąg ten pogrzebać na zawsze w grobie Mollera… Opuścił komnatę udając się z powrotem do pracowni Mollera. Spojrzał na łoże umierającego. Moller nie żył. Jego oczy pozostały jednak i teraz otwarte, straszliwe oczy, w których odzwierciedlała się groza, że jego ostatnie życzenie pozostało nie spełnione, oczy pełne palącego wyrzutu, rzucające gniewne przekleństwo… Adrian powlókł się znów do Ganimedesa, do komnaty, gdzie spał magiczny posąg pośród woni, w powietrzu tchnącym jakby myrrą albo migdałami. I teraz ogarnęła go nagle rozkosz, bezgraniczna rozkosz, rozkosz nie mająca sobie równych. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Posiadł tajemnicę zmarłego. To, czemu umarły poświęcił całe życie, w jednej chwili stało się jego własnością. Ma w swojej mocy tajemniczego Golema. Ma formułę ożywiającą. Ma szem. Ma w ręku żyjącą istotę, która była przedtem martwą gliną, i posiada zdolność przemienienia go z żyjącej istoty na powrót w zwykły posąg… Podszedł do białego ciała młodzieńca okrytego kołdrą i odsłonił je. Czy to halucynacja? Czy to rzeczywistość? Otulony skrzydłami snu spał tu naprawdę żywy młodzieniec. Jego usta poruszały się lekko w oddechu. Adrian pochylił się nad nim, tak że poczuł nagle na swoich policzkach tchnienie młodzieńca. I oto nagle otwarły się jego oczy i zapłonął w nich ciemnoszafirowy błękit. A potem powieki opadły ciężko i młodzieniec znów zapadł w sen. Adrian odstąpił od łoża. Sięgnął ręką do czoła, jakby chciał się przekonać, czy śni, czy też przeżywa to wszystko na jawie. Czuł się teraz jak złoczyńca, który wtargnął do czyjegoś domu i pochyla się nad złotem, które chce zrabować. Czuł się tak, jakby to on zamordował Jörna Mollera i teraz zamierzał go okraść. Pomyślał o rabinie Jehudzie Löwie i o Awrahomie Chajimie, słudze świątyni, który zapragnął zawładnąć Golemem i uczynić zeń swojego niewolnika. Trzymał świecę podczas obrzędu, kiedy to rabbi uśmiercał na zawsze Golema, a potem włamał się do pomieszczenia synagogi, gdzie rabbi ukrył pod stosem ksiąg glinę posągu, i zaniósł ją do podziemi domu Aszera Balbiera przy ulicy Cygańskiej, gdzie podjął próby ożywienia jej, naśladując gesty i powtarzając słowa rabina. Posągu nie ożywił, ale demony, które towarzyszyły mu ze strychu synagogi aż do piwnicy przy ulicy Cygańskiej, ukarały Awrahoma Chajima śmiercią jego dzieci. Czyż Adrian nie przypomina w tej chwili owego sługi synagogi? Czyż nie chce zawładnąć Ganimedesem, tak jak Awrahom Chajim zawładnął Golemem? Czyż nie przywołuje do siebie złych i mściwych duchów, aby ukarały go za zdradę zmarłego przyjaciela? Adrian postanowił spełnić życzenie zmarłego. Sięgnął do ust Ganimeda — i w tejże chwili wypadł z nich skrawek pergaminu, i Adrian czuł, że dotyka nie żywych, lecz kamiennych warg… Ganimedes był posągiem. Zupełnie już machinalnie Adrian dokonał jeszcze nad nim obrządku uśmiercającego. Kiedy obszedł go po raz ostatni, stanął nad posągiem i zadał sobie pytanie: Czy ten posąg kiedykolwiek żył? Może to tylko halucynacja? Może wydawało mu się jedynie, że słyszy oddech jego piersi, że widzi ruch ust i że patrzy w ciemnoszafirowy błękit jego oczu? Wrócił do Jörna Mollera. I wydało mu się, że oczy zmarłego patrzą teraz spokojnie i pogodnie. Zamknął je. I wyszedł z domku. 3 Doszedł aż do Klamowki. Była już północ. Adrian zatrzymał się i poniósł wzrok na niebo usiane gwiazdami. Mimo woli przyszły mu na myśl słowa ze Szmaragdowej tablicy i zaczął je głośno deklamować: Gwiazdy na górze — gwiazdy na dole — wszystko na górze — wszystko na dole — zrozum — a będziesz szczęśliwy! I powtórzył: Zrozum — a będziesz szczęśliwy! Tak, rozumie teraz wszystko… Jörn Moller… Ganimedes… nie stanowił dlań teraz zagadki… Wszystko na górze — wszystko na dole… Geniusz stworzył dzieło i jego dzieło żyło, żyło dla niego — choćby dla wszystkich ludzi było martwe… A teraz oto geniusz nie żyje… i dzieło nie żyje… musi nie żyć… Nagle przypomniał sobie: „Obiecałem zmarłemu, że pochowam jego dzieło… A teraz odchodzę nie zrobiwszy tego… Ale jak mam spełnić jego życzenie? Jörn Moller domagał się rzeczy absurdalnej… A jednak… muszę jeszcze przynajmniej wynieść posąg z domku i gdzieś go pogrzebać, skoro nie ma sposobu, żeby włożyć go do grobu Mollera… Ale jak to uczynić, aby nikt tego nie widział? Czy wokół domku jest ogródek? Zdaje się, że tak. Nawet go dobrze nie obejrzałem. Zakopię posąg w ogródku. Przynajmniej zostanie tam, gdzie powstał…” 4 Adrian, wstrząsany gorączką, wrócił do domu dopiero po północy. Dokonał rzeczy jeszcze absurdalniejszej, niż gdyby zakopał posąg — bez względu na to, gdzie… Ocknął się po ciężkim śnie, kiedy słońce jasno świeciło, rzucając na jego łoże smugi wirującego złota. Nagle stanęło’ przed nim wszystko, co przeżył wczorajszej nocy, i wydało mu się to złudzeniem… Ale wystarczyłoby otworzyć drzwi sąsiedniego pokoju, by przekonać się… Nie miał odwagi. Odział się pospiesznie i ruszył na Wacławkę, aby zająć się pogrzebem Jónna Mollera. Radowan szczerze opłakiwał zmarłego przyjaciela. Ostatnio trochę o nim zapomniał, bo przestał się już z nim spotykać. Ale teraz powrócił na mgnienie czar dawnych kontaktów, uduchowienie i szlachetność, jakimi tchnęła cała osobowość artysty. To on był modelem rzeźbiarza,