ANTOLOGIA CZESKICH I SŁOWACKICH OPOWIADAŃ FANTASTYCZNONAUKOWYCH CYBERNETYCZNE LALECZKI WYBÓR I WSTĘP HALINA JANASZEK–IVANIČKOVA WSTĘP OD GOLEMA DO CYBERNETYCZNYCH LALECZEK Z MRUGAJĄCYMI OCZAMI SF, tę olbrzymią światową wytwórnię futurologicznych wyobrażeń o przyszłości, w której odzwierciedlenie znajdują w równej mierze hipotezy na temat tego, co być może, jak i przeniesione w kosmos lęki i nadzieje związane z tym, co jest, można traktować dwojako. Tradcyjnie, zgodnie z polskim rozumieniem tego pojęcia, jako pewien gatunek literacki, w którym podstawę tematyczną stanowi wpływ realnego lub wyimaginowanego rozwoju nauki i techniki na rzeczywistość. Utwory science fiction mogą należeć do głównego lub peryferyjnego nurtu literatury. Decyduje o tym zawarty w nich stopień intelektualnej przenikliwości, myślowego nowatorstwa oraz artyzm. Stosowanie natomiast do nietradycyjnego rozumienia pojęcia SF, które proponuje nasz praski kolega Ondřej Neff, należałoby ją uważać za specyficzny, właściwy dla kół entuzjastów nauki współczesnej sposób wymiany myśli i poglądów w dialogu z czytelnikiem, w którym naukowy lub paranaukowy punkt widzenia odgrywa rolę decydującą zaś artystyczny — znikomą. Rezultaty tej wymiany myśli realizowane w formie scjentystycznofantastycznych opowieści znajdują się na ogół poza obrębem głównego nurtu literatury. Wielcy twórcy uprawiający ten gatunek w Czechach., jak np. Jan Weiss czy Karel Čapek, zabłąkali się tam niechcący i przypadkiem ku ogólnemu niezadowoleniu teoretyków SF. Zatem prawdziwym ojcem czeskiej SF byłby nie światowej sławy pisarz Kareł Čapek, ale peryferyjny autor powieści przygodowych dla młodzieży Karel Hloucha, a jej rzeczywisty rozwój zaczynałby się dopiero w drugiej połowie XX wieku, biorąc początek w masowych ruchach czeskich fanów SF. Gdybyśmy nawet ten oryginalny punkt widzenia przyjęli za własny, zmuszeni bylibyśmy wnieść doń pewną żartobliwą poprawkę. Albowiem czeska SF, traktowana jako pewna struktura socjologiczna, wyrosła ze specyficznego sposobu wymiany myśli i poglądów na tematy naukowe lub pseudonaukowe, nie narodziła się bynajmniej wśród generacji obecnych czterdziestolatków, którzy studia humanistyczne połączyli z ciekawością do nauk ścisłych, nie przyszła na świat we wtajemniczonych klubach czeskich fanów zafascynowanych latami na inne planety, ani wśród cybernetyków i informatyków współczesnych układających programy badawcze coraz to nowszej generacji, czy też wśród szlachetnych ich poprzedników, którzy jak Jan Amos Komensky zgłębiali Labirynt světu i Ráj srdce, lub jak Jakub Arbes w sposób racjonalny próbowali objaśnić niespotykane zagadkowe zjawiska natury. Pojawiła się daleko wcześniej, na przełomie XVI i XVII wieku, a mianowicie na dworze praskim Rudolfa II, cesarza magów i alchemistów, mistrzów nauk okultystycznych, wytapiaczy złota, producentów eliksirów miłości i młodości, czarodziejów i sztukmistrzów, astronomów i astrologów z układu gwiazd próbujących przewidzieć przyszłe losy ludzkości. Wynurzyła się z oparów kotłów, w których warzono korzeń mandragory, z tajemniczych słojów, w których trzymano zwłoki niemowlęcia o dwu głowach, z pyłu roztartych na proch kamieni magicznych chroniących od wszelkiego zła, z lunet, jakimi obserwowano gwiaździste niebo, by wreszcie przybrać bezkształtną, nieforemną postać Golema, ulepionego z gliny przez rabbiego Löwa, olbrzyma, który na dany znak ożywał i służył wiernie swemu panu. Nosił mu wodę, rąbał drzewo i sprzątał mieszkanie aż do chwili, w której się zbuntował i posiekał na drobne kawałki dom swego dobroczyńcy… I od tej pory właśnie ten bezkształtny, nieforemny twór uwieczniony w czeskiej ludowej legendzie zaczął atakować wyobraźnię pisarzy i poetów w licznych swoich wcieleniach obiegając czeską i obcą literaturę światową. „Do diabła, toż to jest właściwie Golem, powiedziałem sobie” — oświadczył Capek dziennikarzom po napisaniu w 1920 roku swojej głośnej sztuki R.U.R. (Rossum’s Universal Robots), przedstawiającej bunt człekopodobnych maszyn, nazwanych tu robotami, przeciw ludziom. „Robot jest Golemem wykonanym w toku masowej produkcji fabrycznej. R.U.R. jest to właściwie transpozycja legendy o Golemie w nowoczesnej formie. Przyszło mi to do głowy dopiero wówczas, gdy sztuka była zrobiona” — zdumiał się magnus parens narodowej science fietion, która imię nieznanego do tej pory czeskiego pisarza rozsławiła na całej kuli ziemskiej i do wszystkich słowników świata wprowadziła użyte po raz pierwszy przez niego słowo „robot”. Jak widać zatem z kolejności faktów, czeska SF nie narodziła się dopiero pod wpływem rozwoju cybernetyki (której w czasach Čapka jeszcze nie było), lotów międzyplanetarnych czy wojen gwiezdnych, ona je wyprzedziła swą wyobraźnią, czerpiąc żywotne soki z majaczeń siedemnastowiecznych magów, astrologów i alchemików. Zdaniem Stanisława Lema, największego polskiego autorytetu w dziedzinie SF, wyrażonym w jego dwutomowym dziele Fantastyka i futurologia, Kareł Čapek jest jednym z trzech pisarzy światowych (obok Wellsa i Stapledona), którzy położyli podwaliny pod nowoczesną fantastykę i pokazali jej nieograniczone, jak się wówczas wydawało, możliwości. To jednak nie miały być już nigdy, zdaniem Lema, w pełni wykorzystane. W XX wieku nastąpiło wyczerpanie się paradygmatu wszelkiej twórczości artystycznej, a science fiction posiadająca z natury rzeczy ambicje poznawcze sięgające szczytów myśli, nie była na ogół w stanie połączyć ich z równie szczytowym osiągnięciem estetycznym, gdyż nie dysponowała „własną składnią dostatecznie bogatą, by sprostać mogła złożonością struktur — tak z nauki, jak i ze sztuki pochodzących”. Prezentowana antologia, acz nie podziela w pełni Lemowskiego pesymizmu, zawiera wszakże sygnały poruszonej przez niego problematyki. Pokazuje science fiction w swej podwójnej postaci, i jako zjawisko socjologiczne, i jako zjawisko literackie sensu stricto, którego znaczna część przedstawicieli, z Čapkiem na czele, znajduje się w obrębie głównego nurtu literackiego, część wszakże żyje na jego marginesie. Nie przeszkadza to wcale żywemu dialogowi jego twórców z szeroką rzeszą czytelników zainteresowanych rzeczywistymi lub hipotetycznymi perspektywami cywilizacji w epoce rewolucji naukowo–technicznej. Włączyliśmy więc do antologii (nie bez sugestii Neffa zresztą) zarówno wyrobników pióra w rodzaju Karela Hlouchy, którzy wszakże zasłużyli sobie na naszą wdzięczność jako czescy pionierzy tego gatunku, jak i asów SF, którzy otworzyli przed nią v skali światowej nowe horyzonty, a więc Karela Čapka i jego literacką progeniturę, do której niewątpliwie należą zarówno Josef Nesvadba, jak i, choć w mniejszej mierze, Ludvik Souček. Widome ślady tych powinowactw z wyboru odcisnęły się przede wszystkim na stylistyce ich wypowiedzi pisarskiej, a także w podejściu do zagadnień etycznych. Cała trójka tych pisarzy, należących do głównego nurtu literatury czeskiej, wespół ze swymi poprzednikami: Jakubem Arbesem, klasykiem prozy fantastycznonaukowej pozytywistycznej proweniencji, Jifim Karaskiem ze Lvovic, łączącym w swej twórczości motywy naukowofantastyczne z okultyzmem oraz Jifim Weissem, ekspresjonistycznym katastrofistą SF, pokazana została na tle ogromne; plejady aktualnie piszących twórców SF, których utwory zostały wydane w roku 1983 w Pradze w dwu wielkich antologiach nowych czeskich opowiadań fantastycznonaukowych: Zelezo přichazi z hvezd i Lidé ze souhvězdi Lva. Ich autorami są z wykształcenia na poły fizycy i biologowie, na poły humaniści, pisarze, dziennikarze i publicyści, zbaczający w fascynującą ich dziedziną SF i wytwarzający ten niepowtarzalny dwudziestowieczny klimat entuzjazmu i zwątpienia wokół spraw związanych z rozwojem cywilizacji, odkryciami medycyny, biologii molekularnej, atomistyki i informatyki. Paleta podejmowanych przez nich spraw jest rzeczywiście ogromna: obejmuje bowiem zarówno problem lotów międzyplanetarnych, jak i zagadnienia z zakresu parapsychologii. Czeska SF ostrzega przed nadużyciami związanymi z transplantacją organów żywego człowieka (Z. Volný) i nieobliczalnymi w skutkach eksperymentami biomedycznymi (A. Šerberová), wyraża niepokój przed zetknięciem się człowieka z naturą, nad którą jego panowanie okazuje się tylko pozorne (L. Macháček), jest przerażona bezbrzeżną głupotą rodzaju ludzkiego (M. Kratochvil), zgłębia ponownie moralne i medyczne uwarunkowania eutanazji (L. Pok). Często też powraca do tradycyjnego czeskiego motywu golema–robota, już to w poetyce zabawy wynikłej z nieumiejętności odróżnienia człowieka od cybernetycznej maszyny (J. Veis), już to w poetyce grozy narastającej w miarę, jak roboty zaczynają decydować o człowieku (V. Chrastina). Różnorodności treści towarzyszy wielość form narracyjnych właściwych rozmaitym gatunkom literackim włączonym tutaj w obręb SF, a więc np. baśni (jak u L. Freiovej), starożytnemu mitowi (u O. Neffa i V. Kajdoša), horrorowi (u V. Chrastiny), noweli detektywistycznej (u Z. Černika), psychologicznej (u J. Nesvadby) i parapsychologicznej (u L. Součka). Te różne podgatunki SF uprawiano z mniejszą lub większą zręcznością pisarską, zawsze jednak w sposób czytelniczo atrakcyjny. Jakie literackie kształty okażą się trwałe, wyłonione z tego szerokiego socjoliterackiego zjawiska, jakim stała się dzisiaj SF, trudno w tei chwili jeszcze wyrokować. Nie chodzi mi przy tym o arcydzieła, bo czym jest w wieku dwudziestym, wieku awangardowego burzycielstwa i zmiany wszystkich konwencji, arcydzieło, tego naprawdę nikt nie wie. Chodzi mi jedynie o utwory obdarzone rzeczywistą zdolnością docierania do nowych znaczeń, odkrywające przed czytelnikiem zupełnie nowe światy. Na pytanie, które z zamieszczonych tu utworów zadowolą takie wymagania, odpowie czas. Znaczna część prezentowanych w tej antologii twórców SF pozostanie zapewne w klubowych gettach fanów, a nieliczni tylko wejdą na stałe na karty literatury czeskiej i światowej. Zanim to jednam, nastąpi, czytelnik polski będzie miał niewątpliwą przyjemność obcowania — za pośrednictwem tej antologii — z ludźmi wykształconymi, światłymi i wrażliwymi, poszukującymi niejednokrotnie aż we wszechświecie odpowiedzi na pytania dręczące nas tutaj na Ziemi i rozważającymi wnikliwie możliwe efekty rewolucji nauko–wotechnicznej, która zachodzi wokół nas. Słowacka SF jest dużo młodsza od czeskiej. Nad jej kołyską nie pochylali się już alchemicy, astrologowie i okultyści. Powstawała bowiem istotnie dopiero w erze lotów międzyplanetarnych i one właśnie były głównym źródłem inspiracji dla jednego z pierwszych pionierów tego gatunku w Słowacji, Igora Talia, który z początkiem lat sześćdziesiątych napisał dwie powieści SF Zelená planéta Żem (1960) i Vlasy Bereniky (1961), niezbyt zresztą wysoko cenione przez Słowaków. W ślady Talia podążył Ivan Izakovič w fantastycznonaukowej powieści pod tytułem Cudzie svety (1975), przedstawiający dramatyczny lot międzynarodowej załogi kosmicznej (gdzie, notabene, główną rolę odgrywa sympatyczna lekarka krakowska). Po Tallu i Izakoviču paletę słowackiej SF wzbogacili znacznie: Anton Hykisch tomem nowel Dobre utajeny mozog (1979), Jan Lenčo nowelami Pomsta zo záhrobia (1971) i Peter Jaroš swoim tomikiem Paradný výlet (1982). Wszyscy trzej w latach sześćdziesiątych byli współtwórcami tak zwanej nowej fali w literaturze słowackiej, która unosiła się na wzburzonym morzu eksperymentatorstwa formalnego i filozoficznego. Poszukiwali nowych terenów eksploracji pisarskiej i nowych form wypowiedzi estetycznej. W trosce o ich znalezienie zdążyli w ciągu kilkunastu lat przetransplantować na rodzimy grunt słowacki wszystkie nowinki zachodniej literatury. Tak więc przeszli szkołę powieści egzystencjalistycznej, literatury absurdu i groteski, wprowadzili do prozy słowackiej również elementy „nowej powieści” francuskiej. SF wynurzyła się przed nimi jako owoc w poprzednim deccenium zakazany, obciążony mnóstwem podejrzeń i insynuacji, nierzadko także pomówień o niedostatek powagi i wypracowanej artystycznie formy. Odebrano ją jako wyzwanie, aby i w tym gatunku sprostać zadaniom, jakie on na nich nakładał, by objawić skryte w nim możliwości, by wzbogacić w ten sposób literaturę słowacką Wymienieni tu pisarze należeli do głównego nurtu literatury słowackiej, nie musieli więc przedzierać się ku niemu zza ciasnych murów SF; przeciwnie, to dla science–fiction zboczyli z głównego traktu swej twórczości. Wszyscy, z wyjątkiem Hykischa, który nosił tytuł inżyniera ekonomii, byli z wykształcenia humanistami, nie zajmowali się nigdy profesjonalnie naukami ścisłymi czy przyrodniczymi. Sięgali po SF w przekonaniu, że stwarza ona dla nich dodatkowe możliwości ekspresji doznań i przemyśleń, które trudniej byłoby zamknąć w tradycyjnych formach. Podobną wycieczkę w stronę SF uczynił również w tym czasie przedstawiciel starszej generacji w tomie nowel Takým zvony nezvonia (1979), Rudolf Fabry, specjalista od literatury nadrealistycznej, wieczny eksperymentator. Science fiction zainteresowały się w Słowacji również, w tym gatunku na ogół nieobecne, kobiety. Autorką, która zapowiada się w tym względzie bardzo obiecująco, jest Alta Vašovi, uprawiająca coś w rodzaju metafizycznej SF, czego przykładem może być jej powieść Po (1979). SF posiada również w Słowacji swoich wybitnych teoretyków, znawców i obrońców gatunku. Należy do nich przede wszystkim Dušan Slobodnik, autor historii światowej SF oraz František Miko, poświęcający w swoich teoretycznych pracach o literaturze bardzo dużo uwagi przemianom, jakie wnosi do niej rewolucja naukowo–techniczna. Rozmachu nabiera słowacka SF pisana dla dzieci i młodzieży. Obecnie rozwija się jeszcze poza zasięgiem klubów i stowarzyszeń, jest dziełem twórczych jednostek, a nie szerokich kół socjoinżynierów, ale mimo to i ona może poszczycić się osiągnięciami, które z pewnością zainteresują polskiego czytelnika. Halina Janaszek–Ivaničkova Jakub Arbes MÓZG NEWTONA (fragment) Po kilku sekundach muzyka umilkła, większość świateł w sali zgasła, a gdy czarna zasłona, spływająca kilka kroków przed nami od sufitu aż do ziemi, rozstępowała się na strony, w ciszy, jaka nastała,— zabrzmiał dźwięczny głos: „Pokaz się zaczyna”. Kiedy zasłona rozstąpiła się, ujrzałem pokryte czarnym suknem podwyższenie, na nim niziutki, chyba tylko na dwie stopy od podłogi podniesiony katafalk, a na katafalku przykrytą wiekiem metalową trumnę. Z tyłu i po bokach trumny znajdowało się wiele rzadkich egzotycznych kwiatów. Po obu jej stronach płonęły na wysokich świecznikach woskowe świece. Na trumnie, w jej górnej części, umieszczony był wielki wawrzynowy wieniec, poniżej oficerski kask i szabla, a u stóp trumny widniało proste epitafium: Bedrich Wünschen podporucznik c.k. Urodzony 7 lipca 1841 roku, zmarł 7 lipca 1866 roku. Zaskoczenie było ogólne. W sali panowała taka cisza, że usłyszeć można było nawet najmniejszy szelest. A w ciszy tej rozległy się po chwili z oddalenia, jakby wychodziły gdzieś z bocznych komnat, tkliwe, smutne głosy, śpiewające znaną pieśń Salve regina. Przez cały czas trwania śpiewu nikt nie powiedział jednego słowa; również i później, gdy śpiew umilkł i w sali nastąpiła znowu grobowa cisza, nikt nawet nie drgnął. Z pewnością nie było w sali oprócz mnie nikogo, kto byłby w tej chwili w pełni świadom, że to wszystko nie jest niczym innym jak tylko rozpoczęciem kuglarskich popisów. Dopiero po dłuższej chwili wstał arcybiskup — z pewnością był najbardziej niecierpliwy… Jednakże w tym momencie poleciało w górę z wielkim łoskotem wieko trumny i zatrzymało się między sufitem a podłogą, w powietrzu, jak podobno wznosi się wieko nad trumną Mahometa. W otwartej trumnie dojrzałem trupa w oficerskim mundurze. Będąc jednak nazbyt od niej oddalonym, nie mogłem dokładnie rozpoznać rysów jego twarzy. W sali panowała ciągle cisza. Dopiero w kilka minut później wstał jeden spośród gości przy stole, za którym siedzieli lekarze i profesorowie z wydziału medycyny. Poznałem oryginalną głowę lekarza ze Smichova, doktora Sperlicha. — Obejrzyjmy trupa! — powiedział i szybkim krokiem ruszył w stronę katafalku. Koledzy poszli w jego ślady. Po nich wstali goście od stołu inżynierów i architektów, później również inni — filozofowie i duchowni ruszyli ostatni. Po kilku minutach katafalk został otoczony prawie przez wszystkich gości. Tuż przed trumną stało kilku lekarzy; pozostali znajdowali się w przyzwoitej odległości, nie było więc łatwo dostać się do samej trumny. Mnie się to udało i stojąc nad głową trupa zapatrzyłem się w stężałą, zsiniałą twarz… Była to ta twarz, którą widziałem w Niechanicach, po bitwie pod Hradcem Kralové… Podobieństwo do twarzy przyjaciela było tak niezwykłe, że wpatrując się przez dłuższą chwilę w stężałe rysy, nie mogłem nieomal uwierzyć w to, że nie leży tu przede mną trup przyjaciela. Doktor Sperlich przejechał ręką po czole trupa, dotknął pulsu, rozpiął białą kamizelkę oraz koszulę na piersiach i skonstatował, że w trumnie leży rzeczywiście zabalsamowany trup. Niektórzy z tych, co stali w pobliżu, poszli za jego przykładem, aby przekonać się o prawdziwości słów lekarza, ani jeden z nich w nie nie wątpił. I ja położyłem rękę na jego czole — było zimne jak lód… Nachyliwszy się niżej, ku twarzy, nie zauważyłem najmniejszego oddechu. Także na lodowatej ręce i na poły obnażonych piersiach widoczne były niekłamane znaki śmierci… Doktor Sperlich chcąc w niezbity sposób dowieść obecnym, że mają przed sobą ciało bez czucia, wyjął z kieszeni scyzoryk i otworzywszy go wbił trupowi w pierś… Trup poruszył się jedynie na skutek wstrząsu; poza tym pozostał nie zmieniony… Ci z gości, którzy nie umieli sobie tego w żaden sposób wytłumaczyć, wymieniali między sobą poglądy; inni wracali na swoje miejsca. Po pięciu czy sześciu minutach pozostało przy trumnie zaledwie około dwudziestu osób. Chcąc także udać się na swoje miejsce, wpatrzyłem się jeszcze raz z uwagą w twarz trupa… Na stężałych wargach spoczywał różowy listek jakiegoś egzotycznego kwiatu; właśnie w chwili, gdy wlepiłem swój wzrok w jego twarz, zadrżał, jak listek owiany słabym oddechem. Wpatrzyłem się w twarz uważniej i zauważyłem, że rzęsy u powiek jakby się chwiały i za krótką chwilkę piersi jakby się były wzdęły… Dotknąłem szybko ręki trupa, by się przekonać, czy wzrok mnie nie myli… Ręka nie była już jednak zimna jak lód, ale ciepła, odnosiłem wrażenie, że ciepła w niej szybko przybywa. Chciałem na tę niezwykłą przemianę zwrócić uwagę doktorowi Sperlichowi, który stał dotąd niedaleko od trumny, ale zanim się zdecydowałem, zobaczyłem, że trup powoli podniósł w górę powieki, po czym je opuścił… Mimo woli wydarł mi się z piersi słaby okrzyk. Kilka osób najbliżej stojących podeszło jeszcze bliżej; ale zaraz potem prawie wszyscy szybko i z największym zdziwieniem odskoczyli od trumny… Trup poruszył się, a właściwie zadrżał, jakby go nagle przeszedł prąd elektryczny… I całkiem wyraźnie obserwowałem symptomy powracającego animalnego życia. Chyba po trzech minutach trup poruszył głową, później obiema rękami, a w kilka minut później poruszyło się całe ciało. Trup z trudem się podniósłszy pozostał kilka minut w takiej pozycji, później opadł z powrotem do trumny — ale zaraz potem ponownie wyprostował się i usiadł… Zdziwienie obecnych zmieniło się w prawdziwe osłupienie. Niezależnie od tego, jakie wrażenie wywarła na którymkolwiek z gości owa scena, wydawało mi się pewnym, że nie było w sali nikogo, kto nie byłby w najwyższym stopniu zdziwiony. Jak się wydaje, każdy z obecnych oczekiwał kuglarskich, zupełnie zwyczajnych popisów, i nie spodziewał się, że spotka się z czymś tak ekscentrycznym. Zręczność przyjaciela już na wstępie znalazła wielkie uznanie — z tym większym napięciem oczekiwano tego, co jeszcze miało nastąpić. Po podźwignięciu się trupa w trumnie na sali znowu nastała na kilka sekund cisza. Nikt nawet nie drgnął; oczy wszystkich były wpatrzone w osobliwy automat, o którym się przed chwilą niektórzy znawcy niezbicie przekonali, że jest to zabalsamowany trup. A obecnie trup przejawiał znamiona życia! Siedział wprawdzie jakiś czas bez ruchu, ale oczy mu błyszczały… Po chwili ruszył głową, jakby rozglądając się po obecnych rozglądał się za kimś, później pokiwał głową, jakby był zadowolony, przez twarz jego przeleciał leciutki uśmiech, usta się otworzyły i trup przemówił: — De mortuis nil nisi bene! I o dziwo, wszystko to, co do tej pory rozegrało się przed oczami gości, nie wydobyło z nich ani jednego słówka podziwu czy zdziwienia — dopiero dźwięk ludzkiego głosu wywołał echo i w sali rozległy się burzliwe oklaski przy akompaniamencie okrzyków: — Brawo! Doskonale! Jednocześnie z tym poruszeniem zgasły naraz wszystkie światła; w sali nastała zupełna ciemność. Ale po kilku sekundach światła rozbłysły tak jak przedtem, a naszym oczom ukazał się zamiast katafalku, trumny i ożywionego trupa prosty stołek, obok niego krzesło, a za stołem mój przyjaciel w eleganckim ubraniu salonowym. Znowu zadudniły w sali burzliwe, długotrwałe oklaski i ze wszystkich stron wołano: Doskonale! Po chwili, gdy już burzliwe przejawy uznania ucichły, przyjaciel zwrócił się do obecnych następującymi słowy: — Panowie zechcą wybaczyć, ze rozpocząłem swój popis w tak niezwykły sposób, ale jak zacząłem, tak też chcę skończyć — pozwólcie mi zapełnić antrakty kilkoma słowami, które mogą was zainteresować. Nie widzicie przed sobą „człowieka z mózgiem własnym, lecz cudzym… Przetłumaczyła Halina Janaszek–Ivaničkovd Alois Jirásek GOLEM Za panowania Rudolfa II żył w Żydowskim Mieście rabbi Jehuda Low ben Bezalel, mąż wielce mądry i doświadczony. Był wysokiej postaci, więc mówiono o nim „wielki rabbi”. Znał się dobrze nie tylko na talmudzie i kabale, ale również na matematyce i astronomii. Niejedna tajemnica natury, ukryta przed innymi, jemu była znana, a ponadto umiał wiele dziwnych rzeczy, tak że zdumiewał ludzi swą czarodziejską mocą. Sława jego rozeszła się daleko i przeniknęła nawet na zamek Św. Wacława, na dwór króla Rudolfa. Astronom dworski Tycho de Brahe szanował uczonego Jehudę Löwa; sam król poznał go w bardzo dziwny sposób. Jechał razu pewnego z Hradczan na Stare Miasto w karocy dworskiej, w orszaku konnych dworzan. Było to właśnie w czasie, gdy wydał rozkaz, by wszyscy Żydzi wynieśli się z Pragi. Rabbi Löw udał się wówczas na dwór królewski prosić o łaskę dla swych współwyznawców; ale nic nie wskórał, nawet go do króla nie dopuszczono. Teraz czekał na niego na Kamiennym Moście, powiadomiono go bowiem, że będzie tędy przejeżdżał. Gdy ludzie ujrzeli królewską wspaniałą karocę, zaprzęgniętą w czwórkę koni w pięknej błyszczącej uprzęży, a za nią orszak konny, krzyknęli na rabina, by ustąpił z drogi. Ale Löw stał, jak gdyby nie słyszał, akurat na drodze królewskiego powozu. Wówczas ludzie oburzyli się na uczonego męża i zaczęli obrzucać go kamieniami i błotem, ale na jego głowę i płaszcz oraz do jego stóp padały kwiaty. Gdy orszak króla się zbliżył, rabin nadal nie ruszał się z miejsca. Konie, których woźnica nie wstrzymywał, stanęły jak wryte. Dopiero wtedy ruszył się rabin i drogą usłaną różami i innymi kwiatami począł iść ku karocy; tam przyklęknął przed królem i prosił o łaskę dla swych współwyznawców. Król zaskoczony jego widokiem i tym, co się stało, kazał mu przyjść na zamek. Była to wielka łaska. Drugiej łaski dostąpił w siedzibie królewskiej, gdzie próśb jego wysłuchano. Żydom pozwolono zostać w mieście, a rabbi Löw od tej pory często bywał zapraszany na zamek do króla, któremu skracał długie godziny swymi czarodziejskimi sztuczkami. Pewnego razu król Rudolf wyraził życzenie, by rabbi Bezalel pokazał mu praojca Abrahama, a także Izaaka, Jakuba i jego synów. Rabbi zawahał się chwilę, ale w końcu obiecał spełnić żądanie władcy. Prosił tylko, by nikt się nie śmiał, gdy ukażą się świątobliwe postacie patriarchów. Król i dworzanie, zebrani w obszernej sali, przyrzekli zachować powagę i zaciekawieni spoglądali we wnękę okna, gdzie w półmroku stał poważny „wielki rabbi”. Nagle zniknął jak gdyby we mgle, a z szarego obłoku wynurzyła się .ogromna, wprost nadludzka postać w suto fałdowanej szacie, jasno oświetlona. Ukazała się, dostojnie przeszła przed zebranymi i znowu znikłą, jak gdyby zgasła w ciemnym obłoku. Był to Abraham. Za nim pojawił się Izaak, potem Jakub i jego synowie: Juda, Ruben, Symeon Izachar i pozostali; ukazywali się jeden po drugim, a król i dworzanie w milczeniu i z powagą przyglądali się przodkom narodu żydowskiego. Wreszcie z obłoku wyłonił się ostatni syn Jakuba, Naftalim, mąż rudy i piegowaty, który zaczął szybko biegać w kółko, jak gdyby bał się spóźnić, jak gdyby gonił poprzednie zjawy. Król nie mógł powstrzymać się od śmiechu. A gdy tylko się roześmiał, zniknął obłok i wszystkie zjawy, a w obszernej sali rozległy się okrzyki przerażenia i grozy. Dworzanie zerwali się ze swych krzeseł; wszyscy spoglądali w górę wskazując malowany strop, który drgnął i jął powoli obsuwać się w dół. Wysoka sala obniżała się coraz bardziej. Dworzanie śmiertelnie bladzi oglądali się na drzwi, lecz nie mogli się ruszyć z miejsca. Byli jak przymurowani. Wszyscy krzyczeli na Bezalela, nawet król wołał, by zatrzymał sufit. I wyszedł rabbi z wnęki przy oknie, i wyciągnął w górę ręce mówiąc coś półgłosem. I oto sklepienie stanęło; przestało się obniżać. Ale król już nie zważał na nowe czary rabina; wybiegł z sali, a za nim wszyscy dworzanie. Strop ten nigdy już nie wrócił do poprzedniego poziomu. Król także już nigdy do tej sali nie wszedł. Zamknięto jej drzwi i nigdy ich nie otworzono. Rabbi Löw ben Bezalel nie popadł jednak w niełaskę z powodu tego wydarzenia. Przeciwnie, nawet sam król Rudolf odwiedził go w jego domu. Takiego zaszczytu Żydowskie Miasto jeszcze nigdy nie dostąpiło. Rabbi Löw był bardzo wdzięczny za te odwiedziny i z wdzięczności przygotował swemu panu niemałą niespodziankę. Dom Löwa nie wyglądał okazale. Był stary i niepozorny. Ale gdy tylko król z dworzanami wszedł przez niskie drzwi do sieni, ogarnęło go zdumienie. Nie była to już sień zwykłego domu, lecz wspaniale sklepiony, zdobny malowidłami t stiukami przedsionek książęcego pałacu. A schody wiodące do świetlicy, przedtem drewniane, pokryte były drogocennym kobiercem, spod którego przezierał lśniący marmur. Weszli po nich nie do zwykłej świetlicy, lecz do wspaniałej sali, ozdobionej obrazami i cennymi gobelinami. Przez boczne otwarte drzwi widać było szereg pięknych, bogato urządzonych komnat, a przez inne — otwartą galerię włoskiej roboty. Rabbi Löw z szacunkiem zaprowadził króla i jego dworzan do wielkiej komnaty, gdzie stał nakryty stół; tu poprosił go, by raczył przyjąć poczęstunek. I zasiadł król do stołu, a rabbi ugościł go ucztą, która w niczym nie ustępowała ucztom na dworze królewskim. Król, ubawiony czarodziejską sztuczką Löwa, który tak poszerzył i wspaniale urządził swój niewielki dom, gościł u niego długo i wyszedł nader zadowolony. Potem niejednokrotnie okazywał swoją przyjaźń uczonemu rabinowi. A rabbi, chcąc zachować jakąś pamiątkę odwiedzin czeskiego króla, kazał na swym domu wyrzeźbić lwa obok swego znaku winnego grona. Jeszcze większym dziwem niż pojawienie się praojców na Hradczanach był golem, sługa Jehudy Löwa. Potężny rabbi sam go ulepił z gliny i ożywił włożeniem do ust szemu. Golem pracował za dwóch. Usługiwał, nosił wodę, rąbał drzewo, zamiatał i wykonywał wszystkie ciężkie roboty. A przy tym nie jadł, nie pił i nie potrzebował odpoczynku ani wytchnienia. Ale co tydzień w piątek pod wieczór, gdy nadchodził szabas i gdy trzeba było zaniechać wszelkiej pracy, wyjmował mu rabbi z ust szem; golem, nagle znieruchomiały, wyglądał jak kukła z martwej gliny. Ożywał dopiero po szabasie, gdy mu rabbi znów wkładał do ust magiczny szem. Pewnego razu Löw ben Bezalel, udając się do starej synagogi święcić szabas, zapomniał o golemie i nie wyjął mu z ust szemu. Zaledwie wszedł do domu modlitwy i zaczął odmawiać psalm, przybiegli ludzie z jego domu oraz z sąsiedztwa, przerażeni okropnie; wykrzykiwali jeden przez drugiego oznajmiając mu, że golem oszalał, że nikt do niego podejść nie może, bo gotów każdego zamordować. Rabbi wahał się przez chwilę; zbliżał się szabas, psalm już zaczęto odmawiać. Wszelka praca, każdy najmniejszy trud będzie od tej chwili grzechem. Ale psalmu, którym poświęca się dzień sobotni, nie domówił do końca, a zatem nie nastała jeszcze właściwa chwila szabasu. Wstał i pośpieszył do domu. Dobiegając usłyszał ciężkie, mocne uderzenia. Gdy wszedł — gromada przerażonych ludzi biegła w pewnej odległości za nim — straszne spustoszenie ukazało się jego oczom: rozbite naczynia, połamane i powyrywane stoły i stołki, skrzynie i ławy, porozrzucane księgi. Tu dzieło zniszczenia było dokonane. W tej chwili golem szalał na podwórku, gdzie leżały już zabite kury, kurczęta, kot i pies i gdzie właśnie wyrwał z ziemi gruby pień lipy. Był zgrzany i czerwony, a czarne kędziory fruwały mu wokół czoła i twarzy, gdy wywracał wielkie drzewo niby cienki kołek w płocie. Rabbi podszedł do golema i patrząc na niego uporczywie, wyciągnął obie ręce. Golem drgnął, wytrzeszczył oczy, a gdy mistrz dotknął go, patrzył mu osłupiały w twarz, jak gdyby przykuty jego mocnym spojrzeniem. Nagłym ruchem rabbi włożył mu rękę między zęby i wyrwał magiczny szem. Golem jak podcięty padł na ziemią; leżał bezwładny, już znowu tylko gliniana martwa kukła. Wszyscy zebrani wokoło Żydzi, starzy i młodzi, krzyknęli uradowani i nagle pełni odwagi podeszli do golema śmiejąc się lub wymyślając mu. Rabbi wszakże nie przemówił ani słowa, odetchnął tylko głęboko i poszedł z powrotem do synagogi, gdzie w blasku lamp począł ponownie odmawiać psalm święcący szabas. Święty dzień sobotni minął, ale rabbi ben Bezalel nie włożył już golemowi do ust szemu. I golem nie ożył więcej, pozostał glinianą kukłą. Wyrzucono go na strych synagogi, gdzie z czasem rozpadł się w proch. Przetłumaczyła Maria Erhardtowa Jiři Karásek ze Lvovic GANIMEDES Adrian nie mylił się oczekując, że Jörn Moller sam się odezwie. Poczta przyniosła z Koszyrz karteczkę od niego; znajdowało się na niej tylko jedno zdanie: „Czekam na pana!” Jeszcze tego samego dnia Adrian udał się na Wacławkę, do alchemicznej pracowni Mollera. Jörn Moller leżał na łóżku pośród malowniczego nieładu swojego gabinetu, otoczony ogromną ilością ksiąg magicznych i pergaminów zapisanych kabalistycznymi znakami. I choć Adrian oczekiwał i był przygotowany na to, że zastanie Mollera chorego, to beznadziejnie żałosny wygląd gospodarza przeraził go do tego stopnia, że nawet Jörn Moller nie mógł nie dostrzec jego przestrachu. — To już koniec — powiedział z rezygnacją. — Sam to czuję. Dlatego wysłałem karteczkę do pana. Adrian poczuł w tej chwili ogromne współczucie dla Jörna Mollera. Kiedy tak tu leżał, sam, skazany na śmierć, niemal już na jej progu, z dala od całego świata, od wszystkich ludzi, ten Żyd wydawał się Adrianowi świętym szaleńcem, istniejącym już tylko dla samego siebie i dla swojego Boga czy demona, który poraził go obłędem. Usiłował Mołlera pocieszać, ale chory dumnym gestem odtrącił jego współczucie. —— Niech pan nie lituje się nade mną, panie Adrianie. Niech pan nie obraża mnie swoim współczuciem. Nie po to zresztą tu pana prosiłem. Idzie o kogoś innego, nie o mnie… Umrę może dzisiaj, może jutro, może za tydzień, któż to wie?… Odejdę, ale ktoś tu po mnie zostanie… — Ganimedes? — Tak. Idzie o niego. Martwi mnie przyszłość Ganimedesa. Musi mi pan pomóc, panie Adrianie, pan, którego dopuściłem do swojej tajemnicy, który zna ją, wprawdzie nie we wszystkich szczegółach, lecz mimo to przynajmniej w najistotniejszych zarysach… — Czyż zmieniło się coś w jego istnieniu… od chwili, kiedy rozmawialiśmy o nim obaj po raz ostatni?… Czy ożywianie go posunęło się naprzód? Czy też znów go pan uśmiercił? Jörn Moller wyprostował” się na posłaniu. Jego oczy zapłonęły ogniem jak kieliszek z najcieńszego kryształu, kiedy nalewa się doń wina. Uniósł gwałtownie, zdecydowanie głowę, jakby chciał się przed Adrianem pochwalić swoim zwycięstwem. — Ganimedes żyje! To, co udało się cudownemu rabinowi Jehudzie Lowowi, do którego grobu wędrują pielgrzymi z całego świata, wiedzeni szacunkiem dla jego dokonania, to udało się — jeszcze skuteczniej — nieznanemu duńskiemu rzeźbiarzowi, Jörnowi Mollerowi. Ale Jörn Moller nie łaknie sławy. Nie chce, aby do jego grobu jeszcze w trzysta lat po jego śmierci podążali ciekawscy. Jörn Moller swojego Golenia stworzył i ożywił wyłącznie dla siebie. Nikt nigdy — prócz pana jednego — nie dowie się, że stworzyłem z gliny człowieka, który żył, czuł, myślał jak inni ludzie… W chwili, kiedy odejdą ze świata, musi odejść spośród żywych także i mój Ganimedes. Dlatego pana wezwałem. Panie Adrianie, jak tylko zacznę umierać, wyjmie pan z ust Ganimedesa szem–ha–m’forasz, po czym trzykrotnie obejdzie pan posąg tyłem, zataczając za każdym razem po siedem kręgów, dzięki czemu Ganimedes obróci się znów w martwą glinę. Posąg zakopie pan w noc przed moim pogrzebem w grobie. Jak pan tego dokona, pozostawiam pańskiemu rozumowi i zręczności. Wiem tylko jedno: jestem zupełnie pewien, że spełni pan ostatnią wolę umierającego… przyjaciela… Mogę tak powiedzieć… przyjaciela? — Oczywiście, ma pan do tego pełne prawo, panie Jörnie: jestem pańskim przyjacielem… — Będzie to piękny koniec… nas obu… mój i Ganimedesa. Wspólny grób ukryje naszą wspólną tajemnicę. Zgniję i przemienię się w proch, który obejmie później glinę posągu i połączy się z nią w wiekuistym śnie, bo, jak pan wie, Żydzi nie niepokoją swoich mogił, nie pozwalają na ponowne ich rozkopywanie… — A więc pańskie doświadczenie powiodło się, panie Jörnie. Pański Ganimedes ożył. Stworzył pan żywą istotę, posługującą się swoimi zmysłami jak każdy inny człowiek… Może nawet nie jest niemy… jak Golem wielkiego rabina Jehudy Löwa… — Nie jest niemy, mówi… — Mógłbym go zobaczyć… panie Jörnie? — Zobaczy pan go… nie teraz jednak… ale w chwili, kiedy to będzie potrzebne… Mógłbym panu powiedzieć, że uczyniłem go tymczasowo niewidzialnym, tak jak wielki rabbi czynił niewidzialnym swojego Golema, zawieszając mu na szyi amulet z jeleniej skóry z wypisanymi na nim kabalistycznymi formułami, sprawiający, iż ten, kto go nosi, staje się niewidzialny. Ale nie chcę kłamać… Obok, w niewielkiej komnacie, upiększonej ozdobami i pachnącej myrrą, tak rozkosznej, że nie spodziewałby się pan jej w tej norze alchemika, jaką jest ten domek na pustkowiu, leży Ganimedes, śpiący na swoim posłaniu. Jeśli poruszę szemem, który ma w ustach, w określony sposób, a on pozostanie moją tajemnicą aż do dnia owej nocy, kiedy będziemy rozmawiać ze sobą po raz ostatni, Ganimedes obudzi się jakby ze snu i obdarzy mnie spojrzeniem pełnym miłości, nie takim, jakie należne jest stwórcy, ale jakim darzy się swojego przyjaciela… Na nic by się zdało, gdyby chciał pan wedrzeć się — choćby nawet przemocą — do komnaty… ledwie dotknąłby pan szemu, wypadłby mu on z ust i miałby pan przed sobą li tylko martwą glinę… Nie zna pan tajemnicy szemu i zapewniam pana, że to grozi panu w pewnych warunkach niebezpieczeństwem, poważnym niebezpieczeństwem… Bo musi pan wiedzieć, że fakt, iż stałem się stwórcą, sprawił, że w najbliższym otoczeniu ożywionego posągu zjawiło się wiele złowieszczych demonów, mogących szkodzić ludziom i wiele wrogich istot z pozafizycznych obszarów, które czyhają na każde potknięcie, aby zapanować nie tylko nad posągiem, ale i nad tymi, którzy go ożywili… — Nie chcę, panie Jörnie, wkradać się w pańskie tajemnice nie z lęku przed demonami, ale z szacunku dla pana, z przyjaźni do pana, a przede wszystkim dlatego, że pan sobie tego nie życzy… Żyd spojrzał na Adriana z wdzięcznością. — Muszę przekazać panu formułę ożywiającą… Natychmiast wyjaśnię panu, z jakiego powodu. Nie lękam się, że jej pan nadużyje. Jeśli nie wie pan, jak się nią posłużyć, pozostanie dla wie pan, jak się nią posłużyć, pozostanie dla pana jedynie skrawkiem pergaminu z wpisanymi nań znakami kabałistycznymi. Tak samo szem w ręku człowieka niewtajemniczonego jest rzeczą martwą. Dopóki sam żyję, pragnę, żeby i Ganimedes żył także, chociaż pogrążony we śnie. Kiedy jednak będę umierać, chcę, żeby wraz ze mną umierał także Ganimedes. Wtedy wejdzie pan do niego i wyjmie szem z jego ust, i spali go pan w płomieniach zapalonego szabasowego świecznika. Potem stanie pan w głowach Ganimedesa i zwrócony twarzą do jego nóg przeczyta pan formułę ożywiającą, ale w odwrotnym porządku, i zacznie go pan okrążać w ten sposób, że ruszy pan w kierunku swojej lewej ręki i nie odwracając się przy tym, wróci pan prawą stroną na miejsce, gdzie stał pan poprzednio, odmawiając w odwrotnym porządku ożywiającą formułę. Powtórzy pan to siedem razy, a kiedy pan to uczyni, znikną w Ganimedesie wszelkie ślady życia i będzie już tylko martwym posągiem. Rozdzieje go pan później z jego szat i spali je pan na kominku, aby nikt nie mógł ich nosić. A posąg zakopie pan potem na cmentarzu, tak jak to już panu powiedziałem… W tej chwili Jörna Mollera chwycił atak uporczywego kaszlu. Na jego ustach pojawiła się krew. Tak się przy tym miotał, że Adrian, przestraszony, porwał go w ramiona. Jörn Moller chciał coś jeszcze powiedzieć. Ale nie mógł, wskazywał tylko w bok od posłania, na miejsce, gdzie leżała szata modlitewna i rzemyki tefilim, jakie Żydzi podczas modlitwy owijają wokół swoich głów. Adrian podał Żydowi rzemyki, ale Moller kręcił przecząco głową. Wobec tego Adrian zdjął z krzesła szatę i wówczas dostrzegł pod nią pasek pergaminu zapisany znakami. Natychmiast przyszło mu na myśl, ze to owa formuła ożywiająca, o której Jörn Moller przed chwilą mówił. Jörn Moller skinął głową, po czym z jego ust wydobyły się słowa: — Czytać… szybko czytać… Adrian domyślił się, że Żyd chce sprawdzić, czy potrafi formułę przeczytać. Podszedł więc bliżej do palącej się świecy i zaczął czytać formułę. Jako że znał język hebrajski, a formuła została wypisana bardzo starannie, odczytał ją bez trudu. Jörn Moller słuchał go z początku z napięciem, później jednak po jego twarzy rozlało się zadowolenie… — Niech pan schowa formułę… do chwili, kiedy będzie panu potrzebna… Nastąpi to wkrótce… może… Kolejny atak wstrząsnął ciałem Mollera: Adrian wiedział, że koniec Mollera naprawdę się zbliża i że nie ocali go, choćby nawet pobiegł teraz po lekarza. Umierający urzekał go wprost swoim wzrokiem i rozkazywał mu. — Teraz… teraz… niech pan wejdzie do Ganimedesa… umieram… niech Ganimedes umrze wraz ze mną… Słowa te Jörn Moller wypowiedział z trudem, resztką sił. Adrian czuł, że nie może sprzeciwiać się życzeniu umierającego, że musi wypełnić jego wolę. Wszedł więc do tajemnej komnaty… 2 Zapach myrry, zapach ciężki, zapach zagadkowy wybiegł mu naprzeciw, gdy otworzył Cała komnata zawieszona była białymi płachtami. Pośrodku stało łoże, na którym leżał posąg Ganimedesa. Posąg? Młodzieniec? Martwa glina? Śpiąca istota? Adrian nie wiedział. Działo się z nim teraz coś niezwykłego. Jego zmysły uległy jakby przytępieniu. Zapomniał, kim jest i po co się tu znalazł. Zapomniał o umierającym Mollerze. Był bez reszty oczarowany posągiem, tą ożywioną tajemniczo gliną, białą jak śnieg i jakby tą pokrytą poranną rosą, piękną, tak że aż dech zapierało. Czy jest to ktoś, kto żyje? Czy tylko szalbierczo martwy? Twór geniuszu? Zasadzka demonów? Adrian tkliwie spoglądał na śpiący posąg, z pokorą, niczym na nagrobek, który tylko pozornie wydaje się nieczuły, a który w istocie ożywiony jest oddaniem i miłością tego, który obok, dławiony cieniami śmierci, upada i pogrąża się w nicości. Jedynie ten jego twór przeżywa go jeszcze… Adrianowi wydało się teraz absurdem, że oto przeznaczone mu jest, aby i ten posąg, sławne dzieło, nieśmiertelne dzieło, zniweczył, i to zniweczył z woli jego twórcy. Nie… nie… nie ma w sobie dość odwagi, aby posąg ten pogrzebać na zawsze w grobie Mollera… Opuścił komnatę udając się z powrotem do pracowni Mollera. Spojrzał na łoże umierającego. Moller nie żył. Jego oczy pozostały jednak i teraz otwarte, straszliwe oczy, w których odzwierciedlała się groza, że jego ostatnie życzenie pozostało nie spełnione, oczy pełne palącego wyrzutu, rzucające gniewne przekleństwo… Adrian powlókł się znów do Ganimedesa, do komnaty, gdzie spał magiczny posąg pośród woni, w powietrzu tchnącym jakby myrrą albo migdałami. I teraz ogarnęła go nagle rozkosz, bezgraniczna rozkosz, rozkosz nie mająca sobie równych. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Posiadł tajemnicę zmarłego. To, czemu umarły poświęcił całe życie, w jednej chwili stało się jego własnością. Ma w swojej mocy tajemniczego Golema. Ma formułę ożywiającą. Ma szem. Ma w ręku żyjącą istotę, która była przedtem martwą gliną, i posiada zdolność przemienienia go z żyjącej istoty na powrót w zwykły posąg… Podszedł do białego ciała młodzieńca okrytego kołdrą i odsłonił je. Czy to halucynacja? Czy to rzeczywistość? Otulony skrzydłami snu spał tu naprawdę żywy młodzieniec. Jego usta poruszały się lekko w oddechu. Adrian pochylił się nad nim, tak że poczuł nagle na swoich policzkach tchnienie młodzieńca. I oto nagle otwarły się jego oczy i zapłonął w nich ciemnoszafirowy błękit. A potem powieki opadły ciężko i młodzieniec znów zapadł w sen. Adrian odstąpił od łoża. Sięgnął ręką do czoła, jakby chciał się przekonać, czy śni, czy też przeżywa to wszystko na jawie. Czuł się teraz jak złoczyńca, który wtargnął do czyjegoś domu i pochyla się nad złotem, które chce zrabować. Czuł się tak, jakby to on zamordował Jörna Mollera i teraz zamierzał go okraść. Pomyślał o rabinie Jehudzie Löwie i o Awrahomie Chajimie, słudze świątyni, który zapragnął zawładnąć Golemem i uczynić zeń swojego niewolnika. Trzymał świecę podczas obrzędu, kiedy to rabbi uśmiercał na zawsze Golema, a potem włamał się do pomieszczenia synagogi, gdzie rabbi ukrył pod stosem ksiąg glinę posągu, i zaniósł ją do podziemi domu Aszera Balbiera przy ulicy Cygańskiej, gdzie podjął próby ożywienia jej, naśladując gesty i powtarzając słowa rabina. Posągu nie ożywił, ale demony, które towarzyszyły mu ze strychu synagogi aż do piwnicy przy ulicy Cygańskiej, ukarały Awrahoma Chajima śmiercią jego dzieci. Czyż Adrian nie przypomina w tej chwili owego sługi synagogi? Czyż nie chce zawładnąć Ganimedesem, tak jak Awrahom Chajim zawładnął Golemem? Czyż nie przywołuje do siebie złych i mściwych duchów, aby ukarały go za zdradę zmarłego przyjaciela? Adrian postanowił spełnić życzenie zmarłego. Sięgnął do ust Ganimeda — i w tejże chwili wypadł z nich skrawek pergaminu, i Adrian czuł, że dotyka nie żywych, lecz kamiennych warg… Ganimedes był posągiem. Zupełnie już machinalnie Adrian dokonał jeszcze nad nim obrządku uśmiercającego. Kiedy obszedł go po raz ostatni, stanął nad posągiem i zadał sobie pytanie: Czy ten posąg kiedykolwiek żył? Może to tylko halucynacja? Może wydawało mu się jedynie, że słyszy oddech jego piersi, że widzi ruch ust i że patrzy w ciemnoszafirowy błękit jego oczu? Wrócił do Jörna Mollera. I wydało mu się, że oczy zmarłego patrzą teraz spokojnie i pogodnie. Zamknął je. I wyszedł z domku. 3 Doszedł aż do Klamowki. Była już północ. Adrian zatrzymał się i poniósł wzrok na niebo usiane gwiazdami. Mimo woli przyszły mu na myśl słowa ze Szmaragdowej tablicy i zaczął je głośno deklamować: Gwiazdy na górze — gwiazdy na dole — wszystko na górze — wszystko na dole — zrozum — a będziesz szczęśliwy! I powtórzył: Zrozum — a będziesz szczęśliwy! Tak, rozumie teraz wszystko… Jörn Moller… Ganimedes… nie stanowił dlań teraz zagadki… Wszystko na górze — wszystko na dole… Geniusz stworzył dzieło i jego dzieło żyło, żyło dla niego — choćby dla wszystkich ludzi było martwe… A teraz oto geniusz nie żyje… i dzieło nie żyje… musi nie żyć… Nagle przypomniał sobie: „Obiecałem zmarłemu, że pochowam jego dzieło… A teraz odchodzę nie zrobiwszy tego… Ale jak mam spełnić jego życzenie? Jörn Moller domagał się rzeczy absurdalnej… A jednak… muszę jeszcze przynajmniej wynieść posąg z domku i gdzieś go pogrzebać, skoro nie ma sposobu, żeby włożyć go do grobu Mollera… Ale jak to uczynić, aby nikt tego nie widział? Czy wokół domku jest ogródek? Zdaje się, że tak. Nawet go dobrze nie obejrzałem. Zakopię posąg w ogródku. Przynajmniej zostanie tam, gdzie powstał…” 4 Adrian, wstrząsany gorączką, wrócił do domu dopiero po północy. Dokonał rzeczy jeszcze absurdalniejszej, niż gdyby zakopał posąg — bez względu na to, gdzie… Ocknął się po ciężkim śnie, kiedy słońce jasno świeciło, rzucając na jego łoże smugi wirującego złota. Nagle stanęło’ przed nim wszystko, co przeżył wczorajszej nocy, i wydało mu się to złudzeniem… Ale wystarczyłoby otworzyć drzwi sąsiedniego pokoju, by przekonać się… Nie miał odwagi. Odział się pospiesznie i ruszył na Wacławkę, aby zająć się pogrzebem Jónna Mollera. Radowan szczerze opłakiwał zmarłego przyjaciela. Ostatnio trochę o nim zapomniał, bo przestał się już z nim spotykać. Ale teraz powrócił na mgnienie czar dawnych kontaktów, uduchowienie i szlachetność, jakimi tchnęła cała osobowość artysty. To on był modelem rzeźbiarza, kiedy Moller podjął pracę nad pięknym posągiem młodzieńca o wdzięcznych liniach szczupłego, antycznego, nagiego ciała. A potem atmosfera, w jakiej Jörn żył, jego dom pełen najprzedziwniejszych magicznych przedmiotów, pozostawiła w duszy chłopca bolesne oczarowanie. Jörn Moller został pochowany w trumnie przypominającej skrzynię, zgodnie z żydowskim obyczajem, przy udziale kilku zaledwie mężczyzn, na odległym cmentarzu, pełnym nagrobnych kamieni, bez drzew, smutnym i pustym… 5 Ilekroć zbliżał się do Adriana, Radowan czuł w nim niezwykły niepokój. Sprawiało mu to ból, bo ostatnio miał coraz to większą nadzieję, że na trwałe zaprzyjaźni się z Adrianem. Wszakże Adrian nagle okazał się dla niego tak nieoczekiwanie łaskawy, rozmawiał z nim tak otwarcie, bez ironii, i taki był szczery, jeśli dorosły mężczyzna może być w ogóle szczery wobec takiego chłopca, jakim był Radowan! A teraz oto Adrian stał się dlań tak obcy, z roztargnieniem słucha jego słów, z pewnością myśli o czymś innym niż obecność Radowana i jego pragnienie: mieć w Adrianie przyjaciela! A przecież nigdy Adrian nie był piękniejszy niż właśnie teraz, kiedy wydaje się Radowanowi tak nieprzystępny… Ach, gdyby tak Radowan mógł przytulić się do niego, choćby tylko na przelotną chwilę!… Gdyby mógł czuć jego płomienne ciało obok swojego ciała, tak spragnionego i słabego, gdyby mógł dotknąć ciemnych fal jego włosów, które są tak czarne, że mają aż granatowy odcień, i unieść na swoich palcach odrobinę ich woni, ciężkiej, oszałamiającej woni… Wszystko to daremne! Wszystko to tylko szalony sen! Przecież to nie ma sensu: mieć nadzieję, że Adrian zainteresuje się Radowanem bardziej niż każdym innym młodym chłopcem! Dawniej Radowan mógł przynajmniej raz na jakiś czas wpaść do Adriana, do jego domku w ogrodzie. Teraz nawet to stało się niemożliwe. Adrian nie wpuszczał do siebie absolutnie nikogo, od służącej—zaś, do której należało sprzątanie domku, Radowan dowiedział się, że jeden z pokoi w ogóle jest niedostępny i że klucz do niego pan Morris nosi zawsze przy sobie. W pokoju tym story były zawsze opuszczone. Był to właśnie ów pokój, gdzie znajdowały się ślady alchemicznego pieca i o którym mówiono, że w czasach Rudolfa II alchemik wyrabiał tam złoto, często w obecności samego cesarza. W pokoju tym Adrian zamykał się teraz na całe godziny. Co tam robił? Stanowiło to dla Radowana nieprzeniknioną tajemnicę. 6 Adrian chodził teraz często na stary cmentarz żydowski. Błąkał się wśród prastarych, przylegających do siebie ściśle nagrobków i patrzył błędnym niekiedy wzrokiem na ich napisy, jakby je odczytywał, choć umysł jego, zajęty jedną upartą myślą, nic z tego nie pojmował. Nagle drgnął. Wydało mu się, że spoza popękanej, pochylonej płyty ktoś mu grozi. Były to wyciągnięte do nieba kamienne ręce, symbol oznaczający, iż pod płytą został pogrzebany kapłan. Ach, oczywiście, były to ręce kamienne, nie były to ręce żywego człowieka — nie były to też ręce tego, kto mógłby ma dziś grozić, ręce Jörna Mollera, gdyż i one były martwe na zawsze. A tu znów pełne winne grono… grono, symbol… czego? Nie mógł sobie przypomnieć, kogo oznacza przedstawiony na nagrobku symbol winnego grona… I patrzył, jak spomiędzy potrzaskanych kamiennych płyt nagrobnych usiłuje przedrzeć się i kwitnąć krzew fioletowego bzu… Z grobu wyrasta życie… Nie, nie… groby nie mogły już wydać z siebie niczego żywego, jest w nich tylko milczenie i próchno, i Jörn Moller już także znika, rozpada się z wolna, nie ma nic… nic… Nigdy już nie przyjdzie, aby upomnieć się o to, co stanowiło jego własność… Adrian stoi przed płytą nagrobną wielkiego rabina — Jehudy Löwa… Nie wie, jak się tu znalazł, chociaż właśnie tutaj nie chciał przyjść, tutaj, gdzie tak często przebywał Jörn Moller, rozwiązując tajemnicę nagrobku… A wokół grobu, gdzie skupione są kamienie wszystkich uczniów rabbiego, bielą się niczym śnieg opadłe kwiaty bzu… Wygląda to tak, jakby śnieg spadł z nieba, które wszakże jest takie niepokalanie błękitne, pełne blasku i pełne unoszących się wesoło świergocących ptaków… Adrian pochyla się, podnosi z ziemi garść kwiatów, patrzy na nie i wydaje mu się, że pachną życiem, chociaż obumarłe opadły z krzewu… Nie, nie, to nie życie tak pachnie, tak pachnie śmierć… I Adrian odrzuca kwiaty i pospiesznie opuszcza cmentarz, choć wydaje mu się, że powinien tu zostać i badać wnikliwie płytę nagrobną rabbiego Jehudy Löwa, aby próbować rozwiązać jego zagadkę jak ongiś nieszczęsny Jörn Moller, święty szaleniec, którego okradł, aby posiąść jego tajemnicę, tajemnicę, z którą, jak się wydaje, odziedziczył jednocześnie jakąś zagadkową klątwę… 7 Wracając do domu Adrian spotkał w bramie Radowana. Radowan zadrżał z podniecenia widząc znów Adriana tak blisko siebie. Spojrzał na niego, zachwycony znów jego urodą, którą kochał, z tak żarliwym pożądaniem, że wydawało mu się, że rzeźbi postać Adriana w swojej wyobraźni jak w płycie twardego marmuru, aby utrwalić ją sobie na zawsze. Adrian również po raz pierwszy od dłuższego czasu patrzył badawczo na Radowana. I zauważył, że chłopiec się czymś dręczy. Nawet jego wygląd zewnętrzny jakby się zmienił: nabrał pastelowych odcieni. Jego jasnokasztanowe włosy jakby powleczcie starym złotem pokryły się barwą popiołu. W wąskiej, pobladłej twarzy, teraz już o wyraźnie dziewczęcym wyglądzie, pociemniał niebieski błękit żyłek, purpura ust rozpłomieniła się chorobliwym oddechem. A oczy jakby wchłonęły wszystkie łzy, jakie miały wypłakać. Były zaczerwienione, jakby próbowały ugasić w swoich źrenicach płomienie, jakie miały z nich strzelać. „Dziecko—męczennik — przyszło na myśl Adrianowi. — Dziecko udręczone własną wyobraźnią… Ganimedes w szponach własnej nie zaspokojonej żądzy, unoszony przez orła swojej imaginacji na zawrotne wyżyny i spadający z nich beznadziejnie na ziemię…” Ganimedes… I Adrian pomyślał o tym drugim Ganimedesie… Ganimedesie stworzonym przez Jörna Mollera i leżącym na łożu w niedostępnym pokoju domku z ogrodem. A może mimo wszystko istnieje jakiś tajemniczy związek między tym Ganimedesem a Radowanem? Bo przecież Ganimedes zrodził się z Radowana, swoją postać i swoje kształty zawdzięcza temu udręczonemu młodzieńcowi, jego pięknemu ciału, jego falującej piersi, jego kształtnym udom. Jörn Moller tchnął w niego tylko duszę, tylko życiodajne ciepło… I czyż Radowan nie cierpi teraz — z powodu doświadczeń, jakich Adrian dokonuje z Ganimedesem? Adrian poczuł wyrzuty sumienia. Zatrzymał więc Radowana, ujął jego ręce w swoje dłonie i odezwał się do niego łaskawie i poufale. Radowan, choć sprawiło to, iż zadrżał z rozkoszy, wstydząc się jakby tej serdeczności, usiłował uwolnić swoje ręce z dłoni Adriana. Jednakże Adrian ścisnął je z nieoczekiwaną siłą, przytrzymując Radowana, żeby mu się nie wyśliznął. Twarz Radowana owionęło tchnienie Adriana, gdy przyjaciel pochylił się ku niemu. Z tak bliska, jak nie zdarzyło się to jeszcze nigdy, widział Radowan twarz Adriana, jego blade policzki, błękitniejące świeżo ogolonym zarostem. Ach, jakże Adrian był piękny! Nigdy Radowan nie czuł tak całego iście rzeźbiarskiego piękna jego cielesnych kształtów, jak właśnie dzisiaj. Adrian wydał mu się zapaśnikiem z brązu, wykutym po to, aby wiecznie się zmagać i walczyć. Ileż kryło się w nim siły! Jakże napięte były jego mięśnie, jego żyły, jakiż płomień męstwa płonął w całej tej istocie! Lecz oto Adrian uśmiechnął się do Radowana odsłaniając zęby, swoje wspaniałe zęby powleczone słodką wilgocią i tak cudowne, jakby wyrzeźbiono je z nienaganną doskonałością z najcenniejszej kości słoniowej. Nie, Radowan nie mógł uciec przed Adrianem, choćby nie wiedzieć jak bardzo tego pragnął. Adrian to jego los! Czuł, że jest niepojętą, zagadkową istotą, ale tak potężną jak demon… Omdlewał w uścisku jego rąk… Adrian był niczym orzeł, który rozpostarł nad nim swoje skrzydła, aby chwycić go w swoje szpony i unieść dokądś w nieznane… Adrian zaprosił Radowana do swojego domku. Nie bez podniecenia przekraczał Radowan próg przybytku, gdzie tak dawno już nie był. Pozornie nic się tam nie zmieniło, jednakże w panującej tu atmosferze czuło się coś dziwnego, coś, co przypominało zaduch grobowca… Powietrze w pokoju wypełniał dławiący upał, przesycony jakby wonią więdnących kwiatów… choć nigdzie nie dostrzegało się kwiatów… Radowan zatrzymał wzrok na zamkniętych drzwiach drugiego pokoju, tam jednak Adrian go nie poprowadził. Tam — Radowan czuł to — kryła się tajemnica Adriana… Panowała tu głęboka cisza… Radowanowi zdawało się, że słyszy, jak w klepsydrze przesypuje się jedno za drugim ziarnko piasku. Ale był to tylko słuchowy omam. Nie stała tu nigdzie klepsydra, nie było w ogóle żadnego zegara, albowiem wszystkie rzeczy obdarzone tu były darem wiecznego trwania, które przekracza wszelkie miary czasu… Adrian mówił cicho, jakby lękał się, że zbudzi swoim głosem kogoś, kto spał w sąsiednim pokoju. Ale rozmawiając z Radowanem porównywał postać tego, który spał magnetycznym snem w sąsiednim pokoju, z tym, który siedział tu naprzeciw niego w głębokim fotelu, z tym kruchym dzieckim, które z woli losu żyło, podczas gdy Ganimedes, ukryty pod kołdrami jego łoża w sąsiednim pokoju, miał dopiero ożyć, ożyć w chwili, kiedy Adrian bezbłędnie odkryje tajemnicę szem–ha–m’forasza, którą Jörn Moller powierzył mu w tak niepełnej postaci… Czyż to właściwie nie absurd: próbować ożywić posąg androida stworzonego przez Jörna Mollera, skoro jest tu młodzieniec w pełni z nim tożsamy, równie piękny, ale w przeciwieństwie do tamtego żywy, doskonale żywy i kochający go tak, jak z całą pewnością nie będzie mógł kochać ożywiony posąg, choćby najwyższej urody? Natychmiast jednak odsunął tę myśl od siebie. W życiu pociągały go oraz interesowały tylko rzeczy absurdalne. Usiłował urzeczywistnić jedynie rzeczy pozornie niemożliwe. Miłość Radowana do niego była uczuciowo zapalną liryką. Daleka była od powszedniości. Stosunek do Radowana nie mógł nie kryć w sobie czaru. Ale w zasadzie niczym się to nie różniło — wszak tyle tu podobieństwa i analogii — od stosunku do młodej dziewczyny, do takiej Mirosławy na przykład, a to nie odpowiadało jego genre’owi. Nienawidził uczuć rozchodzących się w istocie ludzkiej, jak rozchodzi się w powietrzu zapach tymianku i macierzanki, kiedy spadną orzeźwiające krople deszczu. Kochał wszystko, co sprzeciwiało się naturze, wszystko, czemu mógł wychodzić naprzeciw z zaciekawieniem, ale jednocześnie z pewnym lękiem, co nie było tak łatwe jak odpowiedzenie uczuciem na miłość Radowana, ale burzyło obłudę i podstępność żywiołów — jak próba ożywienia androida. Radowan siedział u Adriana do późnej nocy. Jakby czekał na coś istotnego. To jednak nie nadchodziło. Adrian mówił, ale słowa jego umierały bez echa w sercu Radowana. Mówił o rzeczach pięknych i zajmujących, ale Radowanowi wszystko wydawało się pustym dźwiękiem. Chwilami miał wrażenie, że właściwie Adriana nie kocha, że wmówił sobie tylko miłość do niego. Miał ogromną ochotę podnieść się i wyjść, by w ten sposób powrócić do Adriana ze swoich marzeń, który wywoływał w nim takie upojenia, podczas gdy ten prawdziwy Adrian podniecał go tylko i pozostawiał niezaspokojonym. Jednakże nie potrafił po prostu wstać i wyjść. Tkwił tu, uwięziony w czarownym kręgu osobowości Adriana, niczym nieszczęsny ptak, który wzbijając się gwałtownie w górę zaplątał się w sieci drutów telegraficznych. Bolała go głowa od ciężkiego przesyconego śmiercią zapachu, który unosił się w pokoju Adriana, i myślał o swojej sypialni, gdzie nieustannie unosił się nieokreślony zapach jakby fiołków, jaki pozostawiały tu wieczorne marzenia pełne tkliwości i nieśmiałych pragnień. W końcu Adrian pozwolił mu odejść. Zmierzając w stroną drzwi Radowan poczuł nagle silny zawrót głowy. Zachwiał się… i upadłby na podłogę, gdyby Adrianowi nie udało się go w ostatniej chwili podtrzymać. — Dziecko… dziecko, co panu jest? — spytał Adrian, zdumiony i przerażony. Jednakże Radowan nie odpowiedział. Spoczywał w ramionach Adriana z błogim uczuciem, z jakim zanurzał się w ciepłej kąpieli… Cały świat przestał dla niego istnieć. Pojmował teraz tylko jedno: że jego miłość, bardziej jeszcze uduchowiona niż najświętsze więzy przyjaźni, jest tym uściskiem ukochanego ciała uświęcana i wywyższana w takiej mierze, w jakiej nie może tego uczynić dotknięcie miłości choćby najbardziej namiętnej i nieskończenie zmysłowej… Adrian pochylił się nad twarzą Radowana i jego usta znalazły się tuż przy ustach Radowana przypominających dwa płatki róży zwilżone kroplami ciepłego deszczu… I nagle zrozumiał: te usta są zupełnie podobne do ust Ganimedesa śpiącego magnetycznym snem w sąsiednim pokoju. Myśl ta sprawiła, że powrócił nagle do rzeczywistości. Dotknął ręką czoła Radowana, biednego, spoconego, czystego czoła dziecka — i Radowan pojął, że to koniec, że to ostateczny koniec jego marzeń, że mógłby stać się dla Adriana czymś więcej niż nic nie znaczącym chłopcem, któremu Adrian, wiedziony współczuciem, ofiaruje, tak jak dzisiejszego wieczoru, chwilę rozmowy… Wyszedł z domu do ogrodu czując, że ze wszystkiego, co dziś z Adrianem przeżył, nie pozostało nic prócz… nicości, ostatecznej i nieuchronnej… 8 Adrian wrócił do uśpionego posągu, do Ganimedesa. Znajdował się tam, gdzie na pewnym etapie swoich doświadczeń znalazł się Jörn Moller. Ożywił materię, ale nie mógł jej obudzić ze snu do prawdziwego, czynnego życia… Wiedział teraz tylko tyle, że właściwa tajemnica ożywienia androida tak, aby poruszał się, aby czuł i myślał, tkwi nie tylko w działaniu czarodziejskim szem–ha–m’forasza, ale przede wszystkim chyba w sposobie, w jaki wkłada się szem–ha–m’forasz do ust androida. A sposób ten pozostał tajemnicą Jörna Mollera, tajemnicą, którą wyczytał z napisu na płycie nagrobnej rabbiego Jehudy Lówa i której Adrianowi nie zdradził… Adriana ogarnęło szaleństwo: za wszelką cenę chciał tę zagadkę rozwiązać. Badał wnikliwie wszystkie siedemdziesiąt dwie litery magicznego dzieła zatytułowanego Księga Rasiela Anioła, księgi, którą zgodnie ze średniowieczną tradycją Rasiel ofiarował już Adamowi, i usiłował na ich podstawie wniknąć nie tylko w istotę szemu, ale dowiedzieć się również o sposobie posługiwania się nim. Księga pochodziła ze spuścizny po Jörnie Mollerze i znalazł w niej różne znaki i ślady Wskazujące na to, iż zmarły przyjaciel pilnie ją studiował. Spodziewał się, że w księdze ukrywa się tajemnica Jörna Mollera i że Jóm Moller rozwiązał zagadkę porównując drogą analogii siedemdziesiąt dwie litery Księgi Rasiela Anioła z literami z płyty nagrobnej rabbiego Jehudy Lówa. W końcu przyszło mu na myśl, czy aby szem nie ma spoczywać nieprzerwanie przez określoną liczbę dni w ustach androida? Na pewno w grę wchodzi mistyczna cyfra: czy to siedem, czy to siedemdziesiąt dwa dni. Oznaczałoby to, że musiałby siedzieć przy posągu określoną liczbę dni. Na pewno łączyłoby się to z pewną niewygodą, ale nie byłoby to niemożliwe. I nagle przypomniał sobie, że zanim Jörn Moller ożywił androida, przez określoną liczbę dni przebywał w swojej pracowni, nie przyjmując nikogo i nie otwierając drzwi nikomu spośród pukających. Usiłował obliczyć liczbę dni, kiedy to Jörn Moller przebywał w samotności, z nikim się nie spotykając. Doszedł do wniosku, że chyba ze dwa miesiące, a może nawet więcej. Na pewno nie krócej niż dwa miesiące. Liczba siedemdziesięciu dwóch dni jest więc bardzo prawdopodobna. Włoży wobec tego szem do ust Ganimedesa, a kiedy miną dwa miesiące, przez resztę dni aż do liczby siedemdziesięciu dwóch będzie siedzieć przy nim, oczekując, czy posąg ożyje, aby móc nad nim czarnoksięską siłą panować… 9 Gwar panował w domu matki Radowana. Gościła u niej sławna aktorka, rodaczka i przyjaciółka Adriana Morrisa. Nie sposób było odmówić. Po dłuższym czasie Adrian musiał znów znaleźć się w towarzystwie. Otoczony gronem kobiet — nudził się straszliwie: paliły papierosy i usiłowały rozmawiać w sposób wyszukany i górnolotny; zdziwił się widząc, że przystosowała się do tego środowiska również Mirosława, w ekstrawaganckiej zielonej sukni, podkreślającej jej krąglejące już wdzięki. Na próżno usiłowała przyciągnąć Adriana lubieżnymi błyskami swoich magnetycznych oczu. Sprawiała na nim wrażenie śmiesznej i pozbawionej smaku. Radowan tego wieczora siedział samotnie w swoim pokoju, sam na sam ze swoją miłością, nie widząc, czy umarła już, czy też dopiero umiera. Ale czuł tylko jedno: że gdyby mógł Adriana kochać, to czyniłby to każdym tchnieniem swojej duszy… I cóż by za wspaniała była ta śmierć: umrzeć z nadmiaru miłości do niego! Tak łamie się łodyga kruchego kwiatu, kiedy jego kielich wypełnią zbyt ciężkie krople deszczu… Dlaczego więc Adrian nie wyczytał z jego płonących oczu, jarzących się jak złoto i rozjaśnionych niezwykłym blaskiem, nic z tego, co żyło i paliło się w jego sercu? Dlaczego nie pojął, że Radowan kocha go niczym tajemniczego boga, że przyjmuje go w swoją duszę, tak jak wyschnięty piasek wchłania kroplę wody? Im częściej z pokojów matki dobiegał śmiech i śpiew, tym smutniej było Radowanowi. Wiedział, że Adrian siedzi w towarzystwie matki. Odbierał to jako drwinę. Usiłował jednak nie myśleć o tym. Pragnął uciec z tego świata w krainę marzeń — siłą wyobraźni, dzięki wspomnieniom znaleźć się gdzieś poza tą rzeczywistością, w pustce, w nicości… 10 Nagle ogarnęła Radowana szalona myśl… Przeraził się jej, ale nie mógł się jej pozbyć. Adrian siedzi na dole, w towarzystwie, a domek jego jest opuszczony. A gdyby tak Radowan wtargnął teraz do domku, gdyby zajrzał do sypialni Adriana, stale zamkniętej, i odkrył jego tajemnicę? Domek jest zamknięty, żaluzje opuszczone… Ale jest noc i Radowan mógłby bez trudu wspiąć się niepostrzeżenie na dach i przez okienko wśliznąć się na strych i stamtąd dostać się na dół, do pokojów. Dreszcz wstrząsnął ciałem Radowana. Cóż za śmiałe przedsięwzięcie! Wśliznąć się do domu Adriana, lękać się, że w każdej chwili można zostać przyłapanym, że niespodzianie Adrian wróci i zobaczy go, intruza usiłującego rozwikłać tajemnicę jego mieszkania! Nie, nie, to niemożliwe… A może by tak jednak spróbować? W takim razie należy działać bez zwłoki!… Nie wolno mu się ani chwili dłużej wahać!… Jakże ten czas umyka! Oto zegar wybija godzinę. Na dole wciąż jeszcze tak wesoło: rozbrzmiewają głosy, wybucha śmiech. Wydaje się, że towarzystwo tak prędko się nie rozejdzie… Trzeba działać, trzeba na łeb, na szyję rzucić się w niebezpieczeństwo. Nie wolno wahać się, zwlekać… bo wszystko będzie stracone… Radowan zszedł na dół, skradając się na palcach minął drzwi pokoju matki. Bał się, że w każdej chwili ktoś może wyjść… kto wie, może nawet sam Adrian!… — spytać go, dokąd idzie… Ale Mirosława śpiewała coś właśnie — i Radowan bezpiecznie minął groźne drzwi. I oto już znajdował się w ogrodzie. Mrok tej nocy panował nieprzejrzany, nawet gwiazdy nie świeciły na niebie. Radowan widział przed sobą kontury domku i niepokój spadł na jego serce jak grudy ziemi na trumnę znikającą w grobie. Bez trudu wspiął się na dach domu i przez okienko strychowe wśliznął się do środka. Podjął walkę z tajemnicą, która przerażała go i jednocześnie kusiła. Padał w głąb piekieł czy wstępował na wyżyny? Ponosił klęskę — czy też zaczynał ożywać? Był miażdżącym wszystko po drodze głazem… czy nędznym ziarnkiem piasku padającym w przepaść, którego nikt nawet dostrzec nie może? W pierwszym pokoju, gdzie owej nocy siedział po raz ostatni z Adrianem, panowała martwa cisza całkowitej surowej samotności, której nie może zakłócić z zewnątrz najdrobniejszy nawet dźwięk. I znów rozpościerała się tu wszędzie owa przedziwna woń, mająca w sobie coś niczym przedsmak grobu, zapach, jaki trwa w pomieszczeniach, gdzie stał katafalk i gdzie paliły się gromnice i pachniały wieńce pogrzebowe. Radowan przemierzył pokój i odsunął ciężką kotarę sypialni Adriana. Za kotarą znajdowały się drzwi. Ale były zamknięte na klucz. Radowan naparł na nie. Drzwi zatrzeszczały, ale nie ustąpiły. Co robić? To już koniec. Trzeba wracać. I podczas gdy tak rozmyślał, natężając słuch wśród nocnej ciszy, jakby oczekiwał z jej głębi odpowiedzi na pytanie, co teraz robić, przyszło mu naraz do głowy, żeby zapalić świecę. Odnalazł na oślep świecznik i potarł zapałkę. I kiedy blask światła rozjaśnił pokój, wzrok Radowana padł na stolik nieopodal drzwi… I ujrzał tam zapomniany klucz… Pochwycił go kurczowo, z szalonym pośpiechem, tłumiąc mimowolny okrzyk radości z jego tak nieoczekiwanego odnalezienia, i podbiegł do tajemniczych drzwi. Otworzył je… Z sypialni wybiegł mu naprzeciw zapach myrry, ciężki, zagadkowy. Na leżu Adriana spoczywał śpiący młodzieniec. Radowan zbliżył się do niego i poznał… samego siebie. Traci zmysły? A może to halucynacja? Nie wiedział, jaki demon zawładnął nim, rozdwoił jego istotę i jedną jej połowę ułożył na posłaniu w sypialni Adriana… Podszedł do łoża jak najbliżej i zaświecił śpiącemu młodzieńcowi w twarz. Odniósł wrażenie, jakby spojrzał na siebie w lustrze. Radowan, wstrzymał oddech. Czyż to diabelski oman? Czy to drwina z najgłębszych kręgów piekieł? Ujął w dłonie głowę, swoją udręczoną głowę. Nie mógł uwierzyć w tę chimerę, na którą spoglądały jego oczy — a jednak chimera… była rzeczywistością… Radowan wyprostował i położył obie ręce na piersi śpiącego młodzieńca, chciał się przekonać, czy ten, kto śpi tu przed nim na łożu, jest rzeczywistością czy też zjawą… Jego ręce dotknęły żywego ciepłego ciała, jednakże śpiący nie obudził się pod tym dotknięciem. — Wytrwam w tym szaleństwie — powiedział sobie Radowan — dopóki choćby jeden atom mojego mózgu zdolny będzie o czymkolwiek decydować… Oparł się o ciało młodzieńca, o jego piersi. I leżąc tak oświetlał płomieniem świecy jego twarz. Nie, nie, wzrok go nie zawodził, młodzieniec ów był identyczny z Radowanem… Podobieństwo było przerażające. Ten jego sobowtór wyglądał jak owoc jego krwi, jego życia, jego ducha, całej jego istoty. A jednak coś z niezwykłą siłą magnetyczną przyciągało Radowana do niego. Spoglądał mu w twarz ekstatycznym spojrzeniem: purpura barwiła mu policzki, podczas gdy twarz jego śpiącego sobowtóra wciąż była tak nienaturalnie blada… Osunął się z ciała młodzieńca na podłogę, ukląkł przy łożu i wpatrywał się w usta młodzieńca. Miały barwę kruchej wilgotnej róży. Poruszały się ledwie dostrzegalnie. Nagle Radowan spostrzegł w ustach coś niczym nieznaczna smużka. W pierwszej chwili pomyślał, że to ślina, potem jednak rozpoznał, iż to skrawek pergaminu. Nie wiedział, nie przeczuwał, co też to być może. Małym palcem dotknął lekko pergaminu — i ów skrawek obrócił się. I nagle śpiący młodzieniec otworzył oczy i spojrzał na Radowana, i wyciągnął do niego nagą, białą jak kwiat lilii rękę. Radowan ocknął się i podniósł. Krew przysłaniała mu oczy czerwoną falą. Chciał krzyknąć, coś jednak zdławiło jego okrzyk. Szaleństwo trwało. Sobowtór ożył, podniósł się i usiadł na łożu. Jego lodowe policzki tajały, życie zapalało na nich swoje róże. Sobowtór wstał i przeszedł kilka kroków, najpierw chwiejnych, później już pewnych, tak że aż podłoga zadudniła pod jego ciężkim chodem. I otworzył ramiona, i zbliżał się do Radowana, jakby go chciał objąć. Radowan cofał się przed zjawą. Przed zjawą! Nie, nie… to nie zjawa, to naprawdę ktoś, kto był rzeczywistością, choćby jak najbardziej przerażającą. Wzburzony i przestraszony patrzył na tego, który miał jego wygląd — i który chciał go objąć. Pokój obity był czarną tkaniną, tu i ówdzie w blasku świecy rysowały się na obiciach cienkie pomarańczowe linie jakiegoś ornamentu. Na tym hebanowo ciemnym, chmurnym tle ostro rysowało się bielą ciało nagiego sobowtóra niczym ożywiony posąg… posąg Ganimedesa, tak — teraz Radowan już to wiedział! — owego Ganimedesa, którego ongiś wy rzeźbił Jörn Moller, Ganimedesa, do którego on mu pozował! Nie było wątpliwości: Radowan oszalał i uważa teraz rzeźbę Moilera, którą Adrian postawił w swojej sypialni, za żywą istotę. To nie żywa istota, to posąg poruszający się jedynie w jego imaginacji, a w rzeczywistości stojący w kącie pokoju. Piękny posąg, jakby wyrzeźbiony z kości słoniowej, o powierzchni delikatnej niczym ambra, o żółtawym odcieniu pogrzebowych gromnic. Ale jedynie posąg, nie żywa istota… Sobowtór stał przez chwilę i wpatrywał się w Radowana. Ale nagłe obudził się znowu z chwilowego odrętwienia. Gwałtowny dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Z jego oczu strzeliły płomienie, z tych ciemnych głębokich oczu pod łukiem brwi. I sobowtór zaczął zbliżać się do Radowana, jakby chciał wessać go w siebie, jakby chciał, żeby Radowan połączył się z nim… na zawsze. Radowan czuł, jak obejmują go mocne, jakby żelazne ramiona, jak ściskają go i duszą. Śmiertelne przerażenie pokryło jego twarz bladością: pojął nagle, co się dzieje. Widział teraz, że znajduje się we władzy Sił Nadprzyrodzonych i że dopełnia się jego los. Ginie zabity własną ułudą. Ginie zabity przez to, co z niego samego powstało. Ginie zabity przez samego siebie! Widział nad swoją twarzą rozdęte chrapy, których linie kalała jakaś niepojęta rozkosz, widział wystające kości policzkowe twarzy sobowtóra, i nagle jakby w jego mózg wdarły się i wbiły ostre groty. Sobowtór przemieniał się w ogromnego orła uderzającego skrzydłami i wbijał szpony w jego biodra, porywał jego ciało i unosił je dokądś w zawrotne wyżyny… Radowan nie czuł już bólu ani w mózgu, ani w ciele. Był GANIMEDESEM, którego ORZEŁ unosił jako łup do swojego królestwa, w świat wspaniałego nadprzyrodzonego piękna, w nieprzejrzystą biel niebiosów, w wieczną ekstazę, w objęcia miłości, co nie jest już ludzka, ale boska… 11 Straszliwy huk rozległ się w domu właśnie w tej chwili, kiedy Adrian wchodził po północy w jego progi, wracając z przyjęcia towarzyskiego. Adrian od razu zrozumiał, co się stało. Android ożył podczas jego nieobecności, wstał z loża, zaczął się poruszać — i nagle szem wypadł mu z ust i przemienił go z powrotem w martwą materię, która runęła na ziemię i rozpadła się na tysiąc części. Wzburzony szukał świecy, ale nie mógł jej znaleźć na zwykłym miejscu: na stoliku. A kiedy w końcu zapalił świecę w lichtarzu i wszedł do sypialni, ogarnęło go przerażenie. Na podłodze leżał nieżywy Radowan, a nad nim roztrzaskany android, budzący zgrozę posąg, który Adrian ukradł Jörnowi Mollerowi i który teraz pomścił swojego zmarłego twórcę. Ciężkie krople lodowatego potu potoczyły się po zapadłych skroniach Adriana: zmarły wziął ze sobą do grobu nie tylko posąg, ale także Radowana — a wraz z nimi również tajemnicę, której utrata oznaczała, że dalszy pobyt Adriana w Pradze nie ma już sensu. Zakopawszy resztki gliny roztrzaskanego androida w ogrodzie, Mr Adrian Morris nazajutrz po pogrzebie Radowana odjechał znów nie wiadomo dokąd… Przetłumaczył Andrzej Czcibor–Piotrowski Kareł Hloucha DRUZA Cóż to była za przerażająco smutna okolica! Łańcuch pagórków z odartymi sosnami. Droga wyskubana przez bydło, poznaczona krowimi plackami, wijąca się wśród samotnych, posępnych głazów. Wrzosowiska. Kartofliska pocięte głębokimi rowami, zjeżonymi gęstwiną ciernistych zarośli. Szorstko zarysowana linia horyzontu. W dodatku jeszcze ten niski, szary nieboskłon, nieprzyjazny i postrzępiony jak cała ta nędzna, żebracka kraina. Te strony w pobliżu Chlumu przypominały mi zawsze połataną, brudną opończę, którą zgubił tutaj duch Wiecznego Tułacza. Wrony przeciągały tędy całymi stadami z głuchym krakaniem od jednego ponurego chojniaka do drugiego. Najbardziej jeszcze przyjemne były miedze porośnięte macierzanką, która desperacko usiłowała ożywić swym zapachem całą tę beznadzieję. Na jednej z takich miedz, obok wyjątkowo rozrośniętego okazu pięknego, fioletowego ostu, poznałem Frantę. Dziwny był z niego chłopak: chudy tak, że wiatr tarmosił łachy, w które był ubrany i wydawało się, że lada moment zerwie je z jego wątłych ramionek. Na cienkiej szyjce osadzona była zdumiewająca głowa, wielka, o twarzy jakby wypełnionej ogromnymi, siwymi oczami. Ta blada wymizerowana twarzyczka zdradzała stałe niedożywienie i chorobę, która pasożytowała na chłopcu. Za to głowa o nieforemnych, odstających uszach dźwigała ponad wysokim czołem splątaną dżunglę miękkich włosów szczególnej szarozłotej barwy, wysypujących się wciąż spcd niesamowitej czapy. Francie można było z powodzeniem dać — sądząc po oczach i cienkich wargach — dobrą trzydziestkę, tymczasem nie miał nawet ośmiu lat. Przywędrował tu skądsiś z daleka. Po jego ojcu zaginął słuch w czasie wojny, a matka, która nie była ponoć nawet zamężni, zmarła we wsi na suchoty. W ten oto sposób Franta, pisklę jeszcze nie—opierzone, wpadł z biedy w nędzę, trafiając w sam środek tego przez Boga i ludzi opuszczonego zakątka. Spadł na kark staremu Trmali, który był jego rodzonym dziadkiem i mieszkał tu w samotnym obejściu. Nazywano je, nie wiem czemu, ,,Na Garncach”. Stary Trmal — to było indywiduum z, piekła rodem. Ludzi unikał z zasady. Jego straszliwa chałupa wspierała się jedną ścianą o piaskowcową skałę jak pijak, który lada moment przewróci się w błoto. Na szczycie tej skały tkwiły trzy pokurczono jałowce, o których stary Trmal mawiał, że to jego ogród. On sam był pochylonym, krzywonogim, zarośniętym i brudnym osiemdziesięcioletnim starcem o końskim zdrowiu. „Śmierć o nim zapomniała” — twierdziły złośliwe języki. Jego długie, rozkołysane ręce sięgały nieomal ziemi. Nie zajmował się niczym innym prócz okopywania swoich ziemniaków i wiecznego naprawiania koziej komórki, klnąc przy tym siarczyście niebo i ziemię. W okolicy twierdzono jeszcze, że stary Trmal jak żyje nie uczynił jeszcze nikomu nic dobrego. Umierającą córkę, która w ostatnich chwilach swego życia przyszła do niego szukając pomocy, po prostu przepędził. Frantę natomiast musiał zatrzymać przy sobie, ponieważ na opiekę nad nim dostał urzędowe pismo. Z miejsca zapędził go do pasania kóz. Do szkoły nigdy chłopca nie posłał, mimo rozmaitych ponagleń, nakazów i kar. Twierdził, że chłopiec jest chory i nigdy nie zdołałby pokonać tak dalekiej drogi, że coś, że gdzieś, aż w końcu dali mu spokój. I tak Franta od rana do wieczora zajmował się pilnowaniem kóz. Pamiętam dokładnie, że stało się to podczas jednego ze zdarzających się tu dziwnych wieczorów, kiedy na zachodzie niebo płonie morelowoczerwonym ogniem, a pozostałe jego obszary wypełniają się starymi, jakby podświetlonymi od spodu freskomi. Pod wieczór spadł drobny deszcz i cała okolica wydzielała gorzką woń. Wyszedłem akurat z głębokiej stromizny wąwozem i ujrzałem Frantę. Siedział nieco wyżej tyłem do mnie, nieruchoma sylwetka na tle płonącego nieba. Ani drgnął. Wydawało się, że jest wyciosany z kamienia w żaden sposób nie potrafiłem sobie wyobrazić, co robi. Byłem jakieś trzy kroki od niego, kiedy odwrócił się nagle. Jego oczy o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach zdawały się mnie nie dostrzegać. Skrywał coś w okropnie chudych dłoniach. Wtedy nie wiedziałem jeszcze co. Obok niego leżała wśród kwiatów macierzanki obtłuczona gliniana kasetka i stary worek, który służył Francie jako posłanie, okrycie i parasol. Trzy demoniczne, wyliniałe kozy — jedna czarna, druga łaciata, a trzecia brudnoszara — skubały opodal leniwie rachityczne krzewy. Rozciągał się stąd rozległy widok na całą tę smętną okolicę, która w tej chwili skąpana była w różowawej, o żółtym podbarwieniu poświacie. Droga lśniła wilgocią po deszczu. I naturalnie, jak zwykle, — wrony polatywały nad nędznymi chojniakami. — Witaj — powiedziałem, siadając obok niego na podłużnym, upstrzonym liszajami kamieniu. — Którędy najbliżej do Paseckiego Dworu? Franta milczał. Wydawało się, że powraca do świadomości z wysiłkiem, jak człowiek wyrwany nagle z pierwszego snu. — Spałeś, chłopcze — powiedziałem z uśmiechem. Na nieprzytomnej twarzy chłopca pojawił się wyraz gwałtownie przywróconej świadomości, potem lęku, a w końcu wyraźnej niechęci. — Nie — odparł z rozdrażnieniem. — Nie spałem. A Pasecki Dwór jest tam! Skinął ręką w kierunku doliny, skąd pomiędzy zaróżowionymi sosnami wykwitała cienka smużka dymu. Nie kwapiłem się z odejściem. Zdaje się, że to właśnie wywołało niechęć Franty. Schował do worka cos, co ściskał w dłoni, a potem owinął nim starannie wyszczerbioną kasetkę. — Nie smutno ci tutaj? — spytałem. Chłopiec zaciekawił mnie. Na jego chorej twarzy dostrzegłem wyrok losu i żal mi się zrobiło jego osamotnienia. — Nie — odpowiedział Franta. — Niby dlaczego? Najbardziej lubię być sam. Kolegów nie potrzebuję, a zresztą tu i tak żadnego bym nie znalazł. — A książki? Umiesz czytać? — Nie — rzekł Franta po chwili milczenia. W tonie jego głosu zabrzmiał bezmierny smutek. — Gdzie by! Dziadek nie pozwolił mi chodzić do szkoły. To dlatego. A ja chciałbym umieć czytać!… Et, o czym tu mówić! W jego głosie i oczach pojawiła się rezygnacja. Wstałem. — Jesteś Franta Trmal z samotni, prawda?… No widzisz, słyszałem o tobie. Posłuchaj: we wtorek znów tu przyjdę i przyniosę ładne książki z obrazkami. Czekaj tu na mnie. Przeczytam ci coś. Ale przede wszystkim pooglądasz sobie obrazki. Dużo obrazków… Blada twarzyczka chłopca zapłonęła zachwytem. Stanął na swoich cienkich nóżkach. — Dobrze!… — zawołał niespodziewanie melodyjnym głosem. — No to do wtorku!… Będę tu z kozami. Dziękuję panu za te obrazki… Kiedy schodziłem ku wsi, byłem pewien, że zostaliśmy z Frantą przyjaciółmi. Różowa poświata przygasła i sylwetka małego chłopca na skalistym zboczu roztopiła się w mglistą, szarawą plamę. Mieszkałem wtedy u miejscowego nauczyciela: Franta nie należał jednak do jego rejonu szkolnego. Z biblioteki mojego gospochrzj wyciągnąłem na chybił trafił starsze wydanie Geologa z podtytułem Historia Ziemi. W książce było mnóstwo ilustracji, zabrałem więc ją ze sobą. Franta czekał już na mnie, dokładnie tak, jak się umówiliśmy. Usadowiliśmy się wygodnie i chłopiec pogrążył się w oglądaniu. Przejawiał tak żywe zainteresowanie, że nic pożałowałem swoich dobrych chęci. Zainteresowanie przerodziło się w zachwyt, któremu towarzyszyły okrzyki i kaszel, kiedy dotarliśmy do rozdziału ilustrowanego rycinami prehistorycznych gadów. Nagle Franta żachnął się i umilkł. Wpatrywał się niemo w jedną ze stronic książki. Pochwycił go atak kaszlu. — Widziałem to — rzekł cichym głosem, który drżał i załamywał się z emocji. Był tam wizerunek dinozaura. — Widziałeś?… — zdziwiłem się, niczego jeszcze nie przeczuwając. — Chyba na obrazku! — Skąd! Widziałem. Ale to jest źle narysowane. — Dajże spokój! — uniosłem głos. — Źle — stwierdził Franta zdecydowanie. — Tu z tyłu — wskazał na grzbiet potwora — miał taki koguci grzebień. Całkiem miękki, zwisał mu, wie pan, tak na bok. Aha! — dodał triumfalnie. Ze zdumieniem lustrowałem chłopca od czubka głowy aż po czarne i stwardniałe pięty. — No właśnie — ciągnął niespeszony. — A poza tym on był niebieski, cały niebieski, żeby pan wiedział! — No, no — poczułem się całkowicie zbity z tropu. — Powtórz, Franto, jeszcze raz i wyraźnie, że widziałeś go na własne oczy. — Widziałem! — potwierdził Franta bez wahania. — Był żywy?… — Żywy. — Żywy… — powtórzyłem z namysłem. — I na własne oczy? — Na własne oczy! A ile strachu ja się wtedy najadłem! Wylazł z takiego stawu obrośniętego dziwną trawą i zaczął wykręcać szyję w moim kierunku, miał taką małą główkę. I jeszcze — obok w piasku było gniazdo. A w nim sześć jajek, nie, pięć. I to jakich wielkich!… Zrobił krótką pauzę i ciągnął dalej: — Trochę się tak porozglądał i nagle zaczął zmieniać kolor, z niebieskiego na zielony, a potem znowu zrobił się taki brudnożółty… Strach było patrzeć, bo wielki był jak stodoła. — A potem? — spytałem szybko. — Już nic. Dalej już nic nie widziałem. Milcząc spoglądaliśmy sobie w oczy. To dziwne, ale miałem wrażenie, że Franta mówi prawdę. Tylko, na miłość boską, gdzież on tu mógł zobaczyć dinozaura? Chyba nie pod Paseckim Dworem?… Lecz z kolei skąd ten Franta, który nawet czytać nie umie, miałby wiedzieć cokolwiek na temat ostatniego znaleziska jaj dinozaura na pustyni Gobi?… Nie do wiary!… I ten grzebień grzbietowy, całkiem jak u iguanów!… W końcu rysownik mógł o nim całkiem zwyczajnie zapomnieć. Czyż nie zdarzyła się podobna historia z płetwą grzbietową ichtiozaura, zanim nie znaleziono słynnego egzemplarza z Holzmaden w Wirtembergii?… A zmiana barwy zaniepokojonego potwora, całkiem jak w przypadku kameleona?… Czułem, że zaczyna mnie chwytać złość. — W porządku, Franto, a teraz przyznaj się, kto ci to wszystko naopowiadał?… Tylko mów prawdę!… Chwyciłem go trochę zbyt gwałtownie za chudą rączkę, cieniutką niczym pręcik. — Żarty sobie stroisz z dorosłych, łobuziaku! Franta przestał się wyrywać. Jego wielkie oczy wyrażały teraz ból i żal z powodu niezasłużonej obelgi. Coś w nim pękło. — Niech mnie pan puści — powiedział ze smutkiem. Stał chwilę przede mną jak żywy wyrzut sumienia. — Nie kłamię, po co miałbym kłamać? Nigdy z nikim o tym nie mówiłem, dopiero z panem. Naprawdę widziałem… Nagle zdecydował się na ucieczkę. Chwycił błyskawicznie worek, kasetkę i witkę — za chwilę był już daleko. W pierwszym odruchu chciałem biec za nim, ale zrezygnowałem. — Naprawdę widziałem — dobiegł mnie jeszcze jego śpiewny głos z oddali. — Nawet mogę panu powiedzieć gdzie! — krzyknął już ze skraju lasku. — W kamieniu — rzucił tajemniczo i zniknął. Kozy pozostawił własnemu losowi. Tymczasem nasza przyjaźń zapuściła głębsze korzenie, niż mi się to z początku wydawało. Zrozumiałem, że ten biedny, całkiem samotny chłopiec znalazł we mnie niespodziewanie pierwszą przyjazną duszę, pierwszą istotę ludzką, która potraktowała go z jawną sympatią. Przylgnął do mnie całą swoją znękaną duszyczką. Dręczyłem się trochę, że nasze pierwsze bliższe spotkanie zakończyło się tym przykrym zgrzytem. Chyba zbyt natrętnie pragnąłem przeniknąć tajemnicę, która tak nagle się przede mną objawiła. Wystraszyłem chłopaka. Posądziłem go o kłamstwo z premedytacją, możliwe, że niesłusznie. Cóż, w końcu nic jeszcze nie było stracone — postanowiłem czym prędzej odszukać chłopca. Przez dwa dni nie udało mi się spotkać Franty, choć myszkowałem po wszystkich zakamarkach, gdzie zwykł bywać. Na trzeci dzień rozpadało się. Spotkaliśmy się dopiero potem. Przyglądał mi się spode łba, a ja mówiłem o czymś obojętnym. Książkę z obrazkami oczywiście miałem w pogotowiu. Tym razem zabrałem kilka zeszytów popularnego wydania Biblii z ilustracjami Dore’go. Wspaniałe ryciny francuskiego mistrza wywarły ogromne wrażenie na żywej wyobraźni chłopca. Płonął. Twarz tego małego dzikusa rozświetliło wrodzone poczucie piękna: kilkakrotnie wprawił mnie w osłupienie oryginalnością uwagi i spostrzeżeń, które niby w przebłyskach odsłaniały mi tę zadziwiającą dziecięcą duszę. Miałem zamiar tuż przed odejściem skierować niepostrzeżenie rozmowę na temat, który w ostatnich dniach tak bardzo mnie trapił. Tymczasem dane mi było przeżyć następne — i to jeszcze większe — zdumienie. Franta przejawiał jakąś szczątkową znajomość Biblii, pewnie jeszcze za zasługą matki. Opowiadał mi właśnie o tym wszystkim gorączkowo gestykulując, kiedy przewróciłem kolejną kartę i oczom naszym ukazała się przerażająca wizja potopu. Grupki ludzi, pochłaniane przez ocean, matki osłaniające niemowlęta, a ponad tym wszystkim wspaniale ujęta tygryska, która dźwiga w pysku swoje młode nad rozszalałymi falami niszczycielskiego żywiołu. Franta umilkł i długo, w napięciu, przyglądaj się tej scenie. A kiedy chciałem już przewrócić tę kartę, ścisnął moją rękę rozpaloną dłonią. — To było całkiem inaczej — wyszeptał nagle. Domyśliłem się, że intensywnie usiłuje wyłuskać ze swej pamięci jakieś wspomnienie. — Całkiem inaczej — dodał, nie patrząc na mnie. — Przynajmniej na Wyspie Twarzy. Wstrzymałem oddech, by go nie spłoszyć. Mój wzrok zawisł na jego wąskich ustach, tak bardzo nie pasujących do tej wymizerowanej, dziecinnej twarzyczki, nad którą wiatr targał kruche włoski. Głos chłopca znów wzmocnił się tonem owej dziwnej melodyjności, ja zaś usłyszałem najbardziej osobliwą opowieść, jaką kiedykolwiek zdołała spłodzić dziecięca fantazja. — To była wielka wyspa z górą pośrodku. Na jej zboczach stało chyba ze sto głazów, w których były wyciosane takie groźne twarze. Nad morzem leżało wielkie miasto, domy zbudowane były z kamiennych bloków, pokrytych figurami i scenami ciosanymi w granicie. Przyjeżdżało tam mnóstwo ludzi, mieli wielkie siatki, którymi żeglowali daleko za morze, do krainy, skąd przywozili złoto i korzenie. Niektórzy mieli takie stateczki, które latały w powietrzu; wyglądały jak dwa koła umieszczone nad sobą, jedno czarne, a drugie czerwone. Ale używali ich tylko ci, którzy mieli ptasie głowy. — Ptasie głowy? — wyrzuciłem z siebie. — No, to tylko tak wyglądało. Bo to były takie czapki, zrobione ze złotych piór, wyglądające jak ptasie głowy z wielkim dziobem i ogromnymi oczami. Nosili je ci, którzy mieszkali na Górze Twarzy. Inni ich słuchali, padali na kolana i dotykali czołem ziemi, kiedy spotkali ich na ulicy. A kiedy to wszystko ujrzałem, właśnie zaczynał zapadać zmierzch i nadeszła noc. I nagle to się stało. — Co się stało? — Pękł Księżyc. Bo tam był Księżyc inny niż nasz — taki olbrzymi niby staw pod Jirchovem. Jak świecił w pełni, to było widno niczym w dzień. I pękł!… Zapatrzył się gdzieś w przestrzeń i byłem pewien, że nie zauważa niczego wokół siebie. — To się stało w nocy, akurat podczas pełni. Oni tam wtedy mieli wielkie święto, cała góra stała w ogniach, zielonych, niebieskich, czerwonych. A ci w tych czapkach z piór prowadzili do tych kamiennych twarzy związanych. — Kogo? — Związanych ludzi! Żeby im poderżnąć gardła. — Dlaczego? — Nie wiem. Skąd ja mogę wiedzieć. I akurat wtedy pękł ten Księżyc. Zrobiło się ciemno, całkiem czarno, tylko takie rozpalone kamienie z długimi ogonami latały po niebie i spadały do wody. A potem zagrzmiało, ale tak jak tysiąc naszych piorunów. Franta był poruszony do granic wytrzymałości., Obraz, który wywoływał z pamięci, musiał być okropny. — Tysiąc piorunów naraz — powtórzył. — W ciemności było widać tylko te ognie. Wszyscy ci ludzie padli na ziemię i krzyczeli. Myśleli, że nastał sądny dzień. A potem znów stało się coś dziwnego. — Coś dziwnego?… — Morze zaczęło się zapadać, pogrążało się coraz głąbiej i głębiej. Statki osiadły na piasku, ryby też, wszystko. Szło to strasznie szybko. Po chwili była w tym miejscu dziura, jakbyś patrzył w dół z Kawczej Góry. Nagle cała wyspa znalazła się na wierzchołku wysokiego wzniesienia. W powietrzu zrobiło się duszno, zerwała się burza, padał deszcz i sypał śnieg. Franta stracił oddech, rozkasłał się. — Byłem wtedy ciekaw, gdzie też się mogła podziać ta cała woda i zaraz to zobaczyłem. Widziałem morze z wysoka, jak waliło niczym lawa w stronę tych dalekich krain, dokąd latali ci z wyspy swoimi stateczkami. Wszystko się potopiło, wszyściuteńko. Aż strach! Morze zalało miasta i resztę, i już tam zostało. Ja myślę, że jest tam pewnie do dziś. Franta umilkł. Siekł swoją witką po łozinach, ale pewien jestem, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Zupełnie zapomniał o mojej obecności. Tak, to było jeszcze bardziej fascynujące, niż ta historia z dinozaurem. Jąłem intensywnie rozmyślać, ale nic mądrego nie wymyśliłem. Dopiero później, po latach, przeczytałem przypadkiem w jednym z czasopism o teorii inżyniera Hörbigera, traktującej o przyczynach potopu. Była tam mowa o Księżycu, poprzedniku naszego współczesnego satelity, który w miarę upływu czasu coraz bardziej zbliżał się po spirali do Ziemi. Gdy zbliżył się do niej na odległość 2,8 promienia, wywołał w oceanach stałą falę przypływu. Z wody wyłaniały się wówczas niczym wyspy wierzchołki Wyżyny Abisyńskiej oraz Kordylierów, prastare siedliska ówczesnych cywilizacji, jeśli nie liczyć nizin Mezopotamii oraz Iraku, za którymi rozciągał się już tylko lodowiec, sięgający od Bieguna po 45° szerokości geograficznej, zamieszkały jedynie przez mamuty i troglodytów. Tak więc ów przedpotopowy Księżyc — jeśli wierzyć tej teorii — przekroczywszy ostateczną granicę przyciągania ziemskiego, został nagle rozerwany w kawałki, a kiedy zanikła jego siła przyciągania, owe przepływowe pasma wód, wcześniej przez nią ukształtowane i utrzymywane na powierzchni, runęły gwałtownie do zbiorników ówczesnych oceanów. Wtedy właśnie nastąpił w Mezopotamii potop, zanim „przepełniony” ocean powrócił do swych pierwotnych brzegów. Znajomość tej teorii dała mi wiele do myślenia. Ona to zresztą stała się bezpośrednim bodźcem do spisania całej tej historii. Dziś jeszcze słyszę we wspomnieniach głos Franty, od dawna już martwego. — A teraz powiem panu — głos jest teraz nieco onieśmielony — powiem, gdzie to wszystko widziałem, żeby pan znów nie powiedział, że kłamię. Niech pan popatrzy! Spojrzałem w jego otwartą dłoń. Leżała tam druza. Pięć albo sześć małych pryzmacików górskiego kryształu, zrośniętych w rozetę. Niektóre trochę zmatowiałe od spodu, ale ten środkowy był idealnie czysty i płonął. To jasne, że w ciągu ostatnich dni Franta ciężko się ze sobą zmagał, zanim zdecydował się przemówić. — Znalazłem to w Jaskiniach za Ofiarną, wie pan, blisko Martwego Kopca. Miejscowa rzeźba terenu nakreśliła północno–zachodnią część horyzontu kapryśnym konturem, na wierny obraz całej tej krainy. Wysoko pod chmurami krążył w blasku słońca samotny jastrząb. Wiatr hulał po ścieżkach i łomotał w zaroślach. — Jakiś czas nosiłem to w kieszeni, tak sobie. Aż jednego dnia poczułem się jakoś tak dziwnie. Źle mi było na świecie. Nie chciało mi się o niczym myśleć. To się trząsłem z zimna, to mi było gorąco. Siedziałem tak i gapiłem się tu, w to miejsce!… Franta wskazał na rozjarzoną płaszczyzną kryształu. — Poczułem się tak, jakbym się długo wpatrywał w zachodzące słońce. Nagłe zrobiło mi się ciemno przed oczami, zobaczyłem jakieś takie iskry i smugi, a potem wszystko się uspokoiło i widziałem już wyraźnie. To trudno opisać, wiedziałem, że mnie tam nie ma, a jednak… nie… to nie było jak we śnie. Zupełnie jakbym patrzył przez dziurkę od klucza, którą sączy się światło. Nie, to też nie! Nie wiem, jak to powiedzieć. Akurat było wtedy lato. Ale ja widziałem dookoła tylko śnieg. Wszędzie pełno śniegu i żadnych drzew. Po śniegu chodzili tacy ludzie ubrani w skóry i strzelali z łuków do jeleni i koni. Ci ludzie poruszali się na takich drewienkach, co je mieli przywiązane do nóg. Potem jeden z nich zbliżył się do mnie i patrzył mi prosto w oczy. Był straszny, cały zarośnięty, oczy świeciły mu na zielono, w zębach trzymał strzęp krwawego, surowego mięsa i żuł je. Krzyknąłem ze strachu i zaraz wszystko zniknęło, byłem z powrotem w lesie, a sosny pachniały żywicznie. Wtedy zacząłem się bać tego kamienia i chciałem go wyrzucić, ale jakoś mi się w końcu szkoda zrobiło. Od tego czasu patrzyłem w niego już kilka razy, nie mogłem się opanować. To zaklęty kamień. Wiem tylko jedno, że zawsze potem źle się czułem, bolała mnie głowa i serce mi tak waliło, okropnie się pociłem… Franta umilkł i drugą dłonią nakrył druzę. — Wtenczas pasłem koło Studniczek na Mozołach, tam leżą w glinie stare skorupy i kości. W ten oto sposób posiadłem tajemnicę druzy. Od tego czasu często miałem ochotę podzielić się nią ze znajomymi psychologami. Czy było to jakieś tajemnicze oddziaływanie kryształu? Czy może raczej jakiś rodzaj jasnowidztwa?… Po namyśle pozostawiłem jednak tajemnicę dla siebie. Zachowałem ją głęboko ukrytą, nietkniętą przez wszystkie długie, późniejsze lata. Bałem się, że zdradzona obcemu tajemnica rozwieje się, zniknie. Wtedy długo jeszcze przyglądałem się w milczeniu chłopcu. Do dziś widzę go przed sobą, jak siedzi ze spuszczonym wzrokiem, w ogorzałych palcach ściska pobladły kwiat cykorii, nie wiedząc nawet, że go zerwał. Pogłaskałem go po włosach. Najwyraźniej drgnął pod wpływem tego niespodziewanie serdecznego gestu. — Franto — odezwałem się. — Jedno musisz mi obiecać! Nie wpatruj się więcej w ten kamień. To szkodzi twojemu zdrowiu, a ty musisz oszczędzać siły. Nie rób tego już nigdy! Franta milczał dłuższą chwilę. Zasępiony wpatrywał się w zerwany kwiat cykorii. — Cóż, to i nie będę — rzekł twardo. Wstrząsnął nim dreszcz. Zarzucił worek na ramiona. — Lecę do domu — oznajmił. — Dziadek kiedyś mnie w końcu zabije! Ponoć jestem niewydarzony darmozjad. Pewnie go stary bijał. — Ostańcie z Bogiem — dodał. Nagle odniosłem wrażenie, że chce mi jeszcze coś powiedzieć. Spojrzał mi głęboko w oczy swoimi przedziwnymi źrenicami. — Wie pan co? To wszystko nieprawda z tym kamieniem, ja to sobie wszystko wymyśliłem! Wcisnął ręce do kieszeni i ruszył przed siebie, więcej się mną nie interesując. Paskudnie wyliniale kozy, obrzucając mnie wrogim spojrzeniem swoich diabelskich oczu, niemrawo powlokły się wąwozem wzdłuż smętnych krzewów dzikiej róży i tarniny. Samotnię starego Trmali dzielił od mojej wsi szmat drogi. Tego wieczora ociepliło się nagle, było parno i późna, chyba ostatnia jesienna burza jęła dudnić za linią lasów, od zachodu. Wierzchołek Skalnego to pojawiał się w świetle błyskawic, to znów znikał w ciemności. Stłumiony odgłos grzmotów dobiegał z daleka, gdzieś znad Chlumu. Tu nic jeszcze nie drgnęło, okolica trwała w martwej ciszy, jakby sparaliżowana strachem, ale pojawiły się już pierwsze ciężkie krople deszczu. Wtem od zachodu zaczęło dmuchać niby z wielkiego wentyla, w sadzie zaskrzypiały śliwy, jodła, pod którą leżała sterta bierwion, zaszumiała i przegięła się niczym trzcina. Żywioł rozszalał się. Lunął rzęsisty deszcz, niebieskawe błyskawice niczym rozżarzone druty siekły zarośla na Ofiarnej, powietrze ochłodziło się wyraźnie. Burza długo nie mogła się wyszaleć. Raz za razem dawało się słyszeć potężne echo grzmotów, przetaczające się nad struchlałym światem. Nawet noc nie przyniosła ukojenia. W końcu gromobicie ucichło, ale deszcz nie ustawał. Linię lasu wciąż jeszcze oświetlały błyskawice. Z czasem ustał i deszcz. Lecz noc pozostała czarna niczym otchłań, a niebo zaciągnięte chmurami. Siedziałem długo w noc nad książką. Przerwałem lekturę. Lampa naftowa dawała mdłe, żółte światło. Wciąż na nowo odtwarzałem w duchu wypadki dzisiejszego dnia. Nagle usłyszałem ujadanie psów. Najpierw od chałup na skraju wsi, potem coraz bliżej, aż w końcu poznałem brzydki, ciężki i chrapliwy głos naszego Tygrysa. Zaraz potem coś uderzyło w szybę okienną. Półprzymknięta okiennica ustąpiła i w mętnym świetle lampy dojrzałem głowę Franty, zaglądającego do środka. Z jego twarzy, pobrużdżonej wysiłkiem, spoglądały ku mnie rozwarte, płonące, niesamowite oczy. Były pełne przerażenia. Skoczyłem ku oknu. Jakim cudem ten chłopak trafił w takich ciemnościach do mnie — nie miałem pojęcia. Nigdy przedtem tu nie był. Ściskając kurczowo jedną ręką futrynę, drugą przyciągnął mnie gwałtownie ku sobie. Był przemoknięty do suchej nitki. Jego wargi za to były suche i spękane. Nad lewym okiem widniał rozległy siniak. — Panie Szczepanie — po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu — to było straszne! Szeptał wprost do mego ucha cichym i urywanym głosem, dysząc ciężko ze zmęczenia, targany nieokiełznanym wzburzeniem. — Nie posłuchałem pana. Wie pan, dziadek mnie zbił, to uciekłem na skałki, do jaskini, mam tam kawałek świeczki. Patrzyłem… Twarz chłopca wyrażała ogromne przerażenie. — Nie mogę panu powiedzieć, co to było — nie, nie umiem tego powiedzieć. A w samym środku leżał na ławie mały chłopiec… Tak po prostu — w powietrzu… nie umiem powiedzieć… Nawet nie drgnął, tylko zaczął się rozpuszczać, no, jak cukier w wodzie… Nogi, ręce… na ostatku głowa… Spojrzałem mu w twarz, zanim zdążył całkiem zniknąć… Został po nim tylko taki punkcik, świecił jak robaczek świętojański… Potem on tez zgasł… Ale najgorsze było to puste, to szare, to nic… Jeszcze nigdy się tak nie balem… krzyczałem ze strachu i przybiegłem aż tutaj. Bo ten chłopiec — co o nim mówią — to byłem, panie Szczepanie, ja. Po tych słowach Franta zdążył jeszcze ścisnąć rozpaczliwie moją rękę i — zanim zdołałem się opamiętać — zsunął się zwinnie z okna i przepadł w ciemnościach. Poczułem zimny dreszcz grozy. Następnego ranka niespodziewany i pilny telegram zmusił mnie do natychmiastowego powrotu do Pragi. Dopiero po dwóch tygodniach mogłem ponownie udać się na wieś, by zażyć jeszcze rozkoszy ostatnich dni lata. Pierwsze, co postanowiłem zrobić, to odszukać mego małego przyjaciela. Przewędrowałem pastwiska, spenetrowałem wszystkie znane mi miejsca, ale Franta zniknął. Nie pozostało mi nie innego, niż wybrać się do samotnego obejścia. „Na Garncach” muszę się przecież czegoś dowiedzieć. W wąwozie spotkałem jakąś starowinę. — Aha, Frantik od starego Trmali — odpowiedziała drżącym głosem na moje pytanie. — Bogać tam, źle z nim, całkiem źle, mówiła mi stara Beczwarka, co to niby… tego ten… z Trmalą… Będzie już parę dni, jak zległ, widzicie, panoczku, taki młody i już, a my starzy… tak, tak, dziwnie ten świat jest urządzony. Ruszyłem ostro ku samotni. Stary Trmal krzątał się po obejściu. Łatał kozią komórkę. Odwrócił się ku mnie, krzywy i nastroszony, z wrogim, nieufnym spojrzeniem zwierzęcia— samotnika. — Że niby Franta? — zareagował na moje pytanie. — Już wybiła jego godzina. Dzisiaj był tu doktor. Serce. Wczoraj wieczorem. Pozwolił mi wejść. Ciężki, zatęchły zaduch i roje much wypełniały sionkę. Musiałem się nisko pochylić, by wejść do jedynej izby. Franta leżał na starej ławie, cichy i skupiony. Sprawiał wrażenie wyższego i jeszcze chudszego. Na parapecie pod oknem, pomiędzy butelką po nafcie, kilku zardzewiałymi gwoździami i zakurzoną cebulą dostrzegłem znajomą kasetkę z gliny oraz druzę. Zajrzałem do kasetki. To był skarbiec Franty. W środku, prócz ułomka świecy, kawałka kredy i kilku kolorowych kamyków, były jeszcze dwa inne interesujące przedmioty: grot krzemionkowej strzały i obrazek, wycięty z jakiejś starej Biblii, Bóg jeden wie, gdzie znaleziony, pożółkły, amatorski drzeworyt, przedstawiający scenę potopu. Spytałem starego o pozwolenie. — A zabieraj pan sobie te śmieci. Zbliżyłem się do ławy. Bałem się naruszyć wielki spokój Franty. Pogłaskałem go tylko leciutko po głowie. Wyszedłem na palcach… Od wielu już lat druza leży na moim biurku. Uparty i natrętny miejski kurz pokrywa ją wciąż od nowa. Jak dotąd nikomu, dosłownie nikomu, choćby starał się ze wszech sił, nie zdradziła swej nieprzeniknionej i pilnie strzeżonej tajemnicy. Przetłumaczył Andrzej Gordziejewski Karel Čapek FABRYKA ABSOLUTU (fragmenty) KARBURATOR — Wyglądałem cię! — powtórzył Marek, usadowiwszy gościa w skórzanym klubowym fotelu. Za żadne skarby świata nie byłby się Bondy przyznał do swych wyobrażeń o upadłym wynalazcy. — Widzisz — zmuszał się po trosze do radości — to taki przypadek! Dzisiaj rano przyszło mi na myśl, że już dwadzieścia lat się nie widzieliśmy! Pomyśl, przyjacielu, dwadzieścia lat! — Hm — mruknął Marek. — Więc ty chcesz kupić mój wynalazek? — Kupić? — zawahał się Bondy. — Doprawdy sam nie wiem… Nawet o tym nie myślałem. Chciałem się z tobą zobaczyć i… — E, daj spokój i nie udawaj! — przerwał mu Marek. — Ja wiedziałem, że przyjdziesz. Za taką rzeczą warto pochodzić. Na pewno. Taki wynalazek jest w sam raz dla ciebie. Z tego można zrobić… — machnął ręką, odchrząknął i mówił spokojnie. — Wynalazek mój, który ci zaprezentuję, jest daleko większym przewrotem w świecie techniki, niż wynalazek maszyny parowej Watta. Jeśli mam być zwięzły w określeniu jego istoty, to, wyrażając się teoretycznie, chodzi o całkowite wykorzystanie energii atomowej… Bondy ziewnął ukradkiem. — A co robiłeś w ciągu tych dwudziestu lat? Marek spojrzał na niego trochę zdziwiony. — Wiedza współczesna twierdzi, że materia, to jest atomy, składają się z ogromnej masy jednostek energii; atom to właściwie skupisko elektronów, czyli najmniejszych elektrycznych cząstek… — To jest strasznie interesujące — przerwał mu Bondy. — Wiesz sam, że w fizyce byłem zawsze słaby. Ale ty, Marku, wyglądasz nietęgo! W jaki sposób doszedłeś właściwie do tej zabaweczki, to jest, właściwie, do tej fabryki? — Ja? Zupełnie przypadkowo. Wynalazłem mianowicie całkiem nowy rodzaj drucików do żarówek… Ale to głupstwo, to mi tak wlazło w ręce całkiem przypadkowo. Bo ja już od lat dwudziestu pracuję nad zagadnieniem spalania materii. No, powiedz sam, kolego, jakie jest największe zagadnienie współczesnej techniki? — Handel — odpowiedział prezes Bondy. — Ożeniłeś się? — Jestem wdowiec — odpowiedział Marek i zerwał się wzburzony. — Handel! Nie handel, rozumiesz? Spalanie! Doskonałe wykorzystanie energii cieplnej, która jest w materii! Pomyśl, że z węgla wypalamy zaledwie jedną stutysięczną tego, co moglibyśmy wypalić, gdyby… Rozumiesz? — Owszem, węgiel jest strasznie drogi — zauważył pan Bondy bardzo mądrze. Marek usiadł i rzekł poirytowany: — Jeśli nie przyszedłeś tu z powodu mego Karburatora, to możesz sobie iść, mój Bondy. — Nic, nic, mów dalej — rzekł pan Bondy wielce pojednawczo. Marek wsparł głowę na ręku. — Dwadzieścia lat nad tym pracowałem — wyrwało mu się z piersi ciężkie westchnienie — a teraz sprzedam to pierwszemu lepszemu, kto Przyjdzie! Moje ogromne marzenie! Największy z dotychczasowych wynalazków! Naprawdę, Bondy, to straszna rzecz. — Z pewnością, jak na nasze małe stosuneczki! — przyświadczył Bondy. — Nie, to jest w ogóle straszna rzecz. Pomyśl tylko, że możesz wykorzystać atomową energią całkowicie, bez reszty! — Aha! — zawołał prezes Bondy. — Będziemy palić atomami. Czemu nie, owszem, można atomami. Bardzo tu ładnie u ciebie, Dolfiku. Małe to, ale ładne. Ilu masz robotników? Marek nie słuchał. — Wiesz — mówił w zamyśleniu — to na jedno wychodzi, czy powiesz: wykorzystanie energii atomowej, czy też: spalanie materii. Albo rozbicie materii. Można powiedzieć i tak, i tak. — Ja jestem za spalaniem — rzekł pan Bondy — słowo to jest takie jakieś cieplejsze. — Ale ściślejsze jest „rozbicie materii”. Wiesz, rozbić atom na elektrony i te elektrony zaprząc do roboty. Rozumiesz? — Najzupełniej — zgodził się pan prezes. — Naturalnie, że należy je zaprząc! — Pomyśl na przykład, że dwa konie ciągną z całej siły dwa końce liny w przeciwnych kierunkach. Wiesz, co to znaczy? — Pewno jakiś nowy sport, nie? — domyślał się pan Bondy. — Nie sport, ale spokój. Konie ciągną, ale nie ruszają z miejsca. Ale gdybyś przeciął linę… — …to konie się zwalą na ziemię! — zawołał pan G. H. Bondy z zapałem. — Nie, ale rozpędzą się w różne strony, staną się energią wyzwoloną. A teraz uważaj: materia to takie sprzęgnięte konie. Przetnij więź, która wiąże z sobą elektrony, a one… — …się rozpędzą w różne strony. — Owszem, ale my możemy schwytać je i zaprzęgnąć do roboty, rozumiesz? Albo pomyśl tak: spalamy na przykład kawałek węgla. Otrzymujemy z tego trochę ciepła, ale prócz tego także popiół, gaz węglowy i sadzę. W ten sposób materia nie ginie, rozumiesz? — Rozumiem. Może zapalisz cygaro? — Nie zapalę. Ale ta materia, która pozostaje, ma jeszcze masę niezużytej energii atomowej. Gdybyśmy zużyli wszystką w ogóle atomową energię, to zużylibyśmy także atomy. Jednym słowem: materia zniknęłaby. — Aha. Teraz już rozumiem. — Jednym słowem jest tak, jak gdybyśmy źle mełli zboże, jak gdybyśmy omełli delikatną górną warstewkę ziarna, a resztę byśmy wyrzucili, jak wyrzucamy popiół. Przy dokładnym przemiale nie pozostaje z ziarna nic, albo prawie nic, prawda? I tak samo przy dokładnym spaleniu materii nie pozostaje z materii nic, albo prawie nic. Wymiele się całkowicie. Zużyje się. Powróci w swoje pierwotne nic. Wiesz, materia potrzebuje straszliwą masę energii na to, aby istnieć. Odbierz jej istnienie, przymuś ją, aby przestała być, a wyzwolisz ogromną masę siły. Tak się rzeczy mają, przyjacielu. — Aha. To jest całkiem niezłe. — Pflüger na przykład oblicza, że kilogram węgla zawiera dwadzieścia i trzy biliony kalorii. Sądzę, że Pflüger przesadza. — Stanowczo. — Ja sam doszedłem teoretycznie do siedmiu bilionów. Ale i to znaczy, że jeden kilogram węgla przy doskonałym spaleniu mógłby pędzić przyzwoitą fabrykę w ciągu kilkuset godzin. — Tam do diabła! — zawołał Bondy i zerwał się na równe nogi. — Dokładnej liczby godzin ci nie podam. Ja już od sześciu tygodni spalam pół kilograma węgla przy obciążeniu trzydziestu kilogramometrów i wierz mi, kolego, maszyna pędzi, i pędzi, i pędzi — wyszeptał Marek blednąc. Prezes Bondy głaskał w zakłopotaniu brodę, gładką i krągłą jak dziecięcy zadeczek. — Słuchaj, przyjacielu — zaczął ostrożnie — jesteś, zdaje się, troszeczkę, tego ten, przepracowany, że tak powiem. Marek machnął ręką. — Et, nic takiego… Gdybyś się choć trochę orientował w fizyce, objaśniłbym ci swój Karburator*, w którym spalam węgiel. Ale to cały wielki rozdział współczesnej fizyki. Zresztą sam zobaczysz wszystko w piwnicy na dole. Wsypałem pół kilograma węgla w maszynę, a potem ją zamknąłem i kazałem notarialnie opieczętować wobec świadków, żeby nikt inny nie mógł dosypać węgla. Idź i popatrz na to. Idź już, idź! I tak nic nie zrozumiesz, ale idź do piwnicy. Człowieku, nie marudź i idź! — Jak to, a ty nie pójdziesz? — pytał zdziwiony Bondy. — Nie, idź sam. I uważaj, przyjacielu, nie siedź tam zbyt długo… — Dlaczego? — pytał Bondy podejrzliwie. — Tak sobie. Możesz sobie pomyśleć na przykład, że… że tam niezdrowo. I zapal sobie lampkę. Przełącznik jest tuż przy drzwiach. Ten hałas w piwnicy, to nie od mojej maszyny, bo ona pracuje całkiem cicho, równo, nie wydaje żadnego zapachu… Tam huczy tylko, hm, taki, uważasz, wentylator. No więc idź, a ja tu poczekam na ciebie. Potem mi powiesz… * * * Prezes Bondy schodzi do piwnicy zadowolony poniekąd, że pozbył się choć na chwilę tego wariata (przecie nie ulega wątpliwości, że to ciężki wariat) i myśli nad tym, jakby tu zwiać co prędzej. Ale popatrzmy: piwnica ma uszczelnione ogromnie grube drzwi, zupełnie takie, jakie widuje się w pancernych kasach wielkich banków. Dobrze, zapalmy lampkę. Przełącznik jest tuż przy drzwiach. W betonowym sklepieniu, czyściutkim niby cela klasztorna, leży na betonowych podbudówkach olbrzymi miedziany wał. Jest całkowicie zamknięty ze wszystkich stron, tylko u góry jest kratka opatrzona pieczęciami. W maszynie ciemno i cisza. Z maszyny prawidłowym i ślizgowym ruchem wybiega tłok obracający z wolna ciężkie koło rozpędowe. To wszystko. Tylko wentylator terkocze w piwnicznym oknie niezmordowanym ruchem. Może to przewiew od tego wentylatora, czy co… Pan Bondy czuje na czole jakiś osobliwy muskający wiew i ma uczucie, jakby mu się jeżyły włosy. A teraz jest mu tak, jakby był unoszony skroś bezmierny przestwór. A teraz, jakby leciał nie czując własnego ciężaru. G. H. Bondy klęczy w stanie jakiegoś straszliwego uczucia błogości, chciałby krzyczeć i śpiewać, wydaje mu się, że słyszy szum niezmiernych i niezliczonych skrzydeł. Ale nagle ktoś chwyta go mocno za rękę i wyciąga z piwnicy. To inżynier Marek. Ma na głowie kukłę, czy skafander jak nurek, i ciągnie Bondy’ego po schodach na górę. W przedpokoju zdejmuje metalową kukłę, i ociera pot perlący mu się na czole. — Był najwyższy czas — westchnął głęboko wzburzony. PANTEIZM Prezes Bondy miał takie uczucie, jakby śnił. Marek ułożył go z macierzyńską pieczołowitością w fotelu i szukał koniaku. — Masz, wypij to zaraz — mówi podając mu rozdygotaną ręką kieliszek. — Prawda, że i tobie zrobiło się źle? — Przeciwnie — mówi jakimś niepewnym głosem Bondy. — Było to takie piękne, człowieku, że… Było mi tak, jakbym latał, czy co? — Tak, tak — rzekł Marek szybko— właśnie o tym mówię. Jakbyś latał, albo w ogóle jak gdybyś się wznosił, prawda? — Ogromnie miłe uczucie — stwierdził pan Bondy. — Zdaje się, że to nazywają natchnieniem. Jakby tam było coś — coś takiego… — …świętego? — pytał Marek niepewnym głosem. — Może. A nawet całkiem na pewno, kolego. Ja, uważasz, nigdy nie chodzę do kościoła, nie, w ogóle nie chodzę, ale w tej — twojej piwnicy było mi tak, jakbym był w kościele. Proszę cię, co ja tam robiłem? — Klęczałeś — warknął Marek z cierpkim wyrzutem i zaczął chodzić po pokoju. Prezes Bondy w zakłopotaniu głaskał się po łysinie. — To dziwne. Co ty gadasz! Że niby ja klęczałem? I proszę cię, co właściwie, co w tej piwnicy… tak dziwnie oddziaływa na człowieka? — Karburator — warknął Marek zagryzając wargi. Twarz jego wydawała się jeszcze chudsza i jakby sinawa. —— Tam do diabła — dziwił się Bondy. — Ale co i jak? Inżynier Marek wzruszył tylko ramionami i dalej chodził po pokoju z opuszczoną głową. G. H. Bondy przyglądał mu się z dziecięcym podziwem. — Marek to wariat — myślał. — Ale co się dzieje z człowiekiem w tej jego piwnicy? Taka słodka błogość, taka ogromna pewność siebie, przestrach, przytłaczająca pobożność, czy coś takiego. — Pan Bondy powstał i nalał sobie jeszcze jeden kieliszek. — Wiesz, Marku, co? Już wiem. — Co wiesz? — wyrwało się Markowi. Przestał chodzić. — O tej twojej piwnicy. Już wiem, skąd się biorą te dziwne stany psychiczne. Pewno jakieś zatrucie, tak? — Zatrucie na pewno — roześmiał się Marek wściekle. — Zaraz to sobie pomyślałem — oświadczył Bondy i od razu się uspokoił. — Więc ten twój aparat wytwarza coś takiego w guście ozonu, prawda? Albo raczej jakiś gaz trujący. I gdy się człowiek tego nawdycha, to potem… troszeczkę go to… przytruje… czy może rozweseli Prawda? Stanowczo, kolego, nic tu nie ma innego, tylko gazy trujące. Wyzwalają się niezawodnie przez spalanie węgla w tym… w tym twoim Karburatorze. Pewno jakiś gaz świetlny, albo gaz rozweselający, albo może fosgen… Jednym słowem coś takiego. I dlatego masz tam ten wentylator. I dlatego też chodzisz do piwnicy w masce przeciwgazowej, prawda? Tam są jakieś piekielne gazy. — Gdyby to były tylko gazy! — wybuchnął Marek zaciskając pięści. — Widzisz, bracie, i dlatego muszę ten Karburator sprzedać! Bo po prostu ja tego nie zniosą, nie zniosę, mówią ci! — wołał niemal z płaczem. — Nawet nie przypuszczałem, że mój Karburator będzie mi wyrabiał takie kawały! Takie straszne… straszne świństwa! I pomyśl tylko, wyrabia mi takie rzeczy od samego początku! I każdy, kto tylko się zbliży, czuje to samo. Ty jeszcze nic nie wiesz, przyjacielu, ale mój dozorca domowy zapłacił za to bardzo drogo. — O, biedak — zaniepokoił się pan prezes, pełen współczucia. — Umarł od tego? — Umrzeć nie umarł, ale się nawrócił! — zawołał Marek zrozpaczony. — Tobie jedynemu, drogi kolego, to powiem: mój wynalazek, mój Karburator, ma straszliwą wadą. Ale ty go kupisz i tak, albo przyjmiesz ode mnie w prezencie. Na pewno go kupisz, choćby się z niego diabły sypały. Tobie, kolego, wszystko jedno, jeśli tylko da się zarobić parą miliardów. Ty je zarobisz, człowieku! Tu jest ogromna rzecz, ale ja nie chcą mieć z nią nic do czynienia. Ty nie masz sumienia tak wrażliwego, jak ja, mój Bondy, prawda? Miliardy na tym zarobisz, tysiące miliardów! Ale musisz wziąć na swoje sumienie straszliwe zło. Zdecyduj się! — Nie zawracaj głowy! — bronił się Bondy. — Jeśli tu chodzi o gazy trujące, władze tego zakażą i po krzyku. Sam znasz nasze małe stosunki. Gdyby to było na przykład w takiej Ameryce, o… — Tu nie ma żadnych gazów trujących — odpowiedział inżynier Marek. — Jest coś tysiąc razy gorszego. Uważaj, Bondy, co ci teraz powiem: przechodzi to ludzki rozum, ale szwindlu nie ma w tym ani za grosz. No więc ten mój Karburator spala materię naprawdę, tak doszczętnie, że nie pozostaje z niej ani pyłek… Albo ściślej, rozbija ją, rozprasza, rozkłada na elektrony, spożywa, miele, nie wiem po prostu, jak to nazwać. Jednym słowem zużywa całkowicie. Nawet pojęcia nie masz, jaka olbrzymia siła tkwi w atomach. Pół korca węgla wystarczy ci na to, aby opłynąć wielkim statkiem świat dokoła, oświetlać całą Pragę, pędzić największą fabrykę, w ogóle, co chcesz. Orzeszkiem węgla będziesz ogrzewał całe mieszkanie i będziesz gotował dla całej rodziny. A wreszcie nie potrzeba ci nawet węgla; zapalimy sobie pierwszy lepszy kamyczek albo garstkę ziemi, po którą sięgniemy przed sienią domu. Każdy kawałek materii zawiera więcej energii niż olbrzymi kocioł parowy. Chodzi tylko o to, żeby ją wyżąć! Żeby umieć materię spalić dokładnie! I wiesz, Bondy, ja to umiem. Mój Karburator to umie. Zgodzisz się ze mną chyba, że taka rzecz warta jest dwudziestu lat pracy. — Widzisz, przyjacielu — zaczął pan Bondy z wielką rozwagą — jest to strasznie dziwne, ale ja ci, uważasz, wierzę. Słowo honoru: wierzę! Kiedym stał przed tym twoim Karburatorem, czułem wyraźnie, że mam przed sobą coś strasznie wielkiego, coś, co człowieka po prostu miażdży. Trudna rada, ale ja ci wierzę. Tam na dole w piwnicy masz coś tajemniczego. Coś takiego, co wywróci cały świat do góry nogami. — Ale właśnie, kolego — szeptał przygnębiony — w tym właśnie sęk. Poczekaj, ja ci powiem wszystko. Czytałeś kiedy Spinozę? — Nie czytałem. — Ja także nie czytałem, ale teraz, uważasz, zaczynam się rozczytywać w takich rzeczach. Nie rozumiem tego, bo dla nas, techników, jest to lektura bardzo trudna, ale coś w tym jest. Wierzysz w Boga? — Ja? Bo ja wiem — zastanawiał się G. H. Bondy. — Jak Boga kocham, nie wiem, czy wierzę. Może Bóg jest, ale na jakiej innej gwieździe. U nas nie! Gdzieżby znowu! Do naszych czasów coś podobnego nawet nie pasuje. Sam powiedz, człowieku, co miałby z nami do czynienia. — Bo ja nie wierzę — rzekł Marek twardo. — Ja nie chcę wierzyć. Zawsze byłem ateistą. Wierzyłem w materię i w postęp i w nic innego. Jestem człowiekiem nauki, kolego, a wiedza nie dopuszcza Boga. — Ze stanowiska handlu — oświadczył pan Bondy — jest to zupełnie obojętne. Jeśli chce, niech sobie istnieje, na zdrowie. My się nawzajem nie wyłączamy. — Ale ze stanowiska wiedzy — zawołał Marek surowo — jest to całkiem wykluczone. Albo bóstwo, albo wiedza. Ja nie twierdzę, że Boga nie ma, ja tylko twierdzę, że nie może być, a przynajmniej, że nie powinien się manifestować. I wierzę, że wiedza krok za krokiem wypiera go, a przynajmniej ogranicza jego manifestacje. I wierzę, że jest to jej najwyższym posłannictwem. — Bardzo możliwe — rzekł prezes spokojnie. — Mów dalej. —’ A teraz wyobraź sobie, człowieku, że… Albo pozwól, powiem ci to w nieco inny sposób: czy wiesz, co to jest panteizm? Jest to wiara, że we wszystkim, co istnieje, przejawia się jedno bóstwo, albo absolut, jak wolisz. W człowieku i w kamieniu, w trawie, w wodzie, wszędzie. I wiesz, czego naucza Spinoza? Że materia jest tylko manifestacją, czyli tylko jedną stroną boskiej substancji, podczas gdy stromą drugą jest duch. I czy wiesz, czego naucza Fechner? — Nie wiem — przyznał się Bondy. — Fechner naucza, że wszystko, w ogóle wszystko, jest ożywione, że Bóg ożywia wszystką materię na świecie. A Leibniza znasz? Leibniz głosi, że materia składa się z duchowych cząstek, monad, które w istocie swej są boskie. Co ty na to? — Nic — rzekł G. H. Bondy. — Nie rozumiem tego. — Ja także nie rozumiem. Jest to strasznie powikłane. Ale wyobraź sobie, że naprawdę w każdej materii jest Bóg, że jest w niej w jakiś sposób zamknięty. Więc gdy materię na czysto rozbijesz, wyleci z niej niby ze szkatułki. Jest nagle wyswobodzony, uwolniony. Wydziela się z materii, jak gaz świetlny wydziela się z węgla. Spalisz jeden atom i raptem piwnica jest pełna Absolutu. Aż strach po prostu, jak szybko się to rozchodzi — Zaraz — ozwał się pan Bondy. — Powiedz mi to jeszcze raz, ale powoli. — Więc pomyśl na przykład — wywodził Marek — że, dajmy na to, w każdej materii jest Absolut w postaci jakiegoś związku, powiedzmy, jako związana bierna energia, albo po prostu, że bóstwo jest wszechobecne, że jest obecne w każdej materii i w każdej cząsteczce materii. A teraz wyobraź sobie, że kawałek materii zniszczysz całkowicie, pozornie bez reszty. Ale ponieważ każda materia jest właściwie materią plus Absolut, zniszczyłeś w gruncie rzeczy tylko materię, a pozostała ci niezniszczalna reszta: czysty, wyzwolony, aktywny Absolut. Pozostało ci residuum nie dające się chemicznie rozłożyć, nie wykazujące spektralnych Unii, ani atomowej wagi, ani chemicznego syntetyzmu, ani prawa Mariotta, niczego, zupełnie niczego z właściwości materii. Pozostał czysty Bóg. Chemiczne nic, działające z olbrzymią energią. Ponieważ jest to niematerialne, więc nie jest zależne od praw materii. Już z tego samego wynika, że się to przejawia antynaturalnie i po prostu cudownie. To wszystko wynika z założenia, że Bóg jest obecny w materii. Czy potrafisz sobie wyobrazić, że dajmy na to jest w niej? — Potrafię — rzekł prezes Bondy. — A dalej? — Dobrze — przyświadczył Marek wstając — więc naprawdę tak jest. BOSKA PIWNICA Prezes Bondy z zastanowieniem ssał cygaro. — A w jaki sposób poznałeś to wszystko? — zapytał. — Na samym sobie — mówił inżynier Marek, zaczynając znowu przechadzać się po pokoju. — Mój Perfect Carburator wyróżnia się tym właśnie, że dokładnie spala materię, wyrabia produkt uboczny: czysty, wolny Absolut, bóstwo w stanie chemicznie czystym. Można by rzec, że z jednej strony wydziela mechaniczną energię, z drugiej istotę bóstwa. Zupełnie tak samo, jak gdy rozkładasz wodę na wodór i tlen, tylko że w mierze ogromnie większej. — Hm — mruknął pan Bondy. — Więc dalej! — Ja myślę — wywodził Marek bardzo ostrożnie — że niektóre wyjątkowe osobistości potrafią same rozłożyć w sobie substancję materialną i boską. No, jakby to powiedzieć… Umieją wydzielić Absolut z własnej swej materii. Różni tacy cudotwórcy, magowie, fakirzy, media i prorocy umieją to przy pomocy jakiejś własnej siły psychicznej. Mój Karburator robi to całkiem maszynowo. Jest to, powiedzmy, fabryka Absolutu. — Fakty! — rzekł Bondy. — Trzymaj się faktów. — Więc dam ci fakty. Swój Perfect Carburator zbudowałem zrazu tylko teoretycznie. Potem zrobiłem mały model, który nie chciał chodzić. Dopiero czwarty model naprawdę ruszył z miejsca. Był całkiem malutki, ale chodził bardzo ładnie. I nawet wtedy, gdy budowałem go w tak malutkich rozmiarach, odczuwałem jego specjalne działanie na mnie. Takie cudowne stany wesołości i dziwnego czaru. Ale ja myślałem, ze to jest tylko radość z powodu wynalazku, czy też może skutki przepracowania. Wtedy właśnie pierwszy raz zacząłem prorokować i robić cuda. — Co ty wygadujesz?! — zawołał prezes Bondy. — Prorokowałem i robiłem cuda — powtórzył Marek i zasępił się. — Miewałem chwile straszliwego oświecenia. Widziałem na przykład całkiem jasno, co się stanie w przyszłości. I twoją dzisiejszą wizytę sobie wyprorokowałem. Pewnego razu przy tokarce zdarłem sobie paznokieć. Patrzyłem na poraniony palec i widziałem, jak narasta mi paznokieć nowy. Widocznie życzyłem sobie tego, ale było to dziwne i… straszne. Albo wyobraź sobie, że wznosiłem się w górę i chodziłem w powietrzu. To się nazywa lewitacja. Nigdy w takie głupstwa nie wierzyłem. Możesz sobie przedstawić, jak się przeraziłem. — Wyobraź sobie — rzekł Bondy poważnie. — To musi być przykre. — Ogromnie przykre. Myślałem, że to coś nerwowego, autosugestia, czy coś w tym rodzaju. Tymczasem zbudowałem ten duży Karburator, co stoi w piwnicy, i wprawiłem go w ruch. Jak ci już powiedziałem, chodzi już sześć tygodni dniem i nocą. I tu dopiero poznałem w pełni całą doniosłość tej rzeczy. W ciągu jednego dnia cała piwnica była nabita Absolutem jak armata i co gorsza, zaczęło się to rozłazić po całym domu. Uważasz, czysty Absolut przenika każdą materię, ale materię grubą nieco wolniej. W powietrzu rozchodzi się szybko, jak światło. Kiedym wszedł do piwnicy, opadło mnie to niby atak jakiejś choroby. Krzyczałem na cały głos. Nawet nie wiem, skąd wziąłem tyle siły, by uciec. Tutaj u siebie zacząłem o całej sprawie rozmyślać. Pierwszą moją myślą było, że chodzi tu o jakiś nowy, upajający, czy rozweselający gaz, który powstaje przy doskonałym spalaniu materii. Dlatego kazałem z zewnątrz dorobić ten wentylator. Dwaj z moich monterów popadli przy tym w stan oświecenia; trzeci był alkoholikiem i być może, że to go trochę immunizowało. Dopóki sądziłem, że tu chodzi jedynie o gaz, robiłem różne doświadczenia. Ciekawe, że w Absolucie każde światło wydaje daleko większy blask. Gdyby można było utrzymać go w szklanej gruszce, napełniałbym tym żarówki. Ale on się ulatnia z każdego naczynia, choćby nie wiem jak uszczelnionego. Potem przyszło mi na myśl, że to jest jakieś promieniowanie xy, ale nie ma tu ani śladu jakiejś elektryczności, a na światłoczułych płytkach nie zaznacza się nic a nic. Na trzeci dzień musieli mego dozorcę domowego zawieźć do sanatorium, bo mieszkał akurat nad piwnicą. Jego żona także… zaniemogła. — Dlaczego do sanatorium? — nastawał Bon— — Nawrócił się. Miał natchnienia. Wygłaszał mowy religijne i robił cuda. Jego żona prorokowała. Dozorca ten był człowiekiem bardzo porządnym, monistą i wolnomyślicielem, no, bardzo porządny to był człowiek. Wyobraź sobie, że ni z tego ni z owego zaczął uzdrawiać ludzi wkładaniem rąk. Oczywiście, został natychmiast oskarżony. Lekarz powiatowy, mój przyjaciel, był bardzo wzburzony. Kazałem go zawieźć do sanatorium, żeby położyć kres zgorszeniu. Podobno już mu lepiej, wyzdrowiał i stracił moc czynienia cudów. Poślę go jeszcze na wieś jako rekonwalescenta. Ja sam zresztą zacząłem czynić cuda i stałem się jasnowidzem. Między innymi miałem wizję ogromnych lasów skrzypowych na moczarach z dziwacznymi zwierzętami. Może dlatego, że spalałem w Karburatorze węgiel górnośląski, który jest najstarszy. Jest w nim niezawodnie bóstwo węgla kamiennego. Prezes Bondy otrząsnął się. — Ale to straszne, mój Marku! — zawołał. — Straszne — zgodził się Marek ponuro. — Powoli przychodziło zrozumienie, że nie chodzi tu o gaz, ale o Absolut. Cierpiałem okropnie, miałem jakieś niepojęte objawy. Czytałem ludzkie myśli, wydawałem z siebie światło, musiałem z sobą strasznie walczyć, aby nie zacząć się modlić i głosić wiary w Boga. Chciałem cały ten Karburator zasypać piaskiem, ale wpadłem w stan lewitacji. Nie można tej maszyny zatrzymać niczym. Już w domu nie sypiam. I w fabryce wśród robotników przytrafiły się ciężkie przypadki oświecenia. Już nie wiem, co mam robić, przyjacielu. Naturalnie, że wypróbowałem wszystkie możliwe materiały uszczelniające, które mogłyby nie przepuszczać Absolutu z piwnicy na świat. Popiół, piasek, metalowe płyty, ale nic tu nie poradzisz. Próbowałem obłożyć piwnicę pismami profesora Krejczego, Spencera, Haeckla, pozytywistami. Pomysł, przyjacielu, że Absolut przebija się łatwo i przez takie rzeczy! Nawet gazety, książki do nabożeństwa, święty Wojciech, patriotyczne śpiewniki, wykłady uniwersyteckie, książki Q. M. Vyskočila, broszury polityczne i stenogramy sejmowe nie są dla Absolutu nieprzepuszczalne! Jestem wprost zrozpaczony. Nie daje się to ani zamknąć, ani wyssać. Po prostu jakieś rozpętane zło. — Wolnego, mój drogi — rzekł pan Bondy. — Czy to naprawdę aż tak wielkie zło? Nawet gdyby istotnie tak było, jak powiadasz… czy to znowu tak wielkie nieszczęście? — Słuchaj, Bondy, mój Karburator to rzecz ogromna. Wywróci do góry nogami cały świat, pod względem technicznym i społecznym; koszty produkcji potanieją niesłychanie, zniknie nędza i głód, a kiedyś tam mój Karburator ochroni naszą planetę przed zamarznięciem. Ale z drugiej strony rzuca on w świat bóstwo jako produkt uboczny. Zaklinam cię, przyjacielu, nie lekceważ tego. My nie przywykliśmy do obcowania z prawdziwym bóstwem. Nawet pojęcia nie mamy, ile mogłaby nabroić jego obecność, powiedzmy kulturalnie, moralnie i tam dalej. Człowieku, tu chodzi przecie o ludzką cywilizację! — Zaraz, zaraz — rzekł prezes Bondy zamyśliwszy się. — Może istnieją jakie zaklęcia. Czy już wzywałeś księży? — Jakich księży? — Byle jakich. Przecież o wyznanie tu chodzić nie może. Potrafiliby może zakazać to to i owo. — Zabobony! — wybuchnął Marek. — Daj–że ty mi spokój z klechami! Żeby mi w mojej uczciwej piwnicy urządzili jakie cudami słynące pielgrzymowisko! U mnie, przy moich poglądach! — Dobrze — zgodził się pan Bondy. — To ja poproszę ich sobie sam. Człowiek nigdy nie wie, co się może przydać… Zaszkodzić taka rzecz w żadnym razie nie może. Ostatecznie, ja przeciwko Bogu nic nie mam. Chodzi o to, żeby nie było zakłóceń w pracy. Czy próbowałeś załatwić rzecz po dobremu? — Nie! — zaprotestował inżynier Marek. — To źle — rzekł sucho prezes Bondy. — Może dałoby się zawrzeć z Absolutem jakąś umowę. Bardzo ścisły kontrakt, mniej więcej taki: — Zobowiązujemy się wyrabiać Cię bez rozgłosu, bez zakłócania pracy, w rozmiarach, jakie ustalimy; ty w zamian zobowiążesz się, iż zrzekasz się wszystkich boskich manifestacji w zasięgu tylu a tylu metrów od miejsca produkcji. — Jak uważasz, czy zgodziłby się na to? — Nie wiem — odpowiedział Marek z niesmakiem. — Zdaje się, iż podobało mu się specjalnie istnieć dalej niezależnie od materii. Może by on… we własnym interesie… pozwolił pogadać z sobą. Ale ode mnie tego nie .żądaj. — Dobrze — zgodził się Bondy. — Poślę swego notariusza. Bardzo taktowny i zręczny człowiek. A poza tym, może dałoby się zaproponować mu jaki kościół. Przecież taka fabryczna piwnica, w takim otoczeniu, jest dla niego trochę nie tego… nie odpowiednia. Należałoby wybadać jego upodobania. Próbowałeś tego już? — Nie. Najchętniej zalałbym piwnicę wodą. — Nie tak prędko, mój Marku! Ja twój wynalazek niezawodnie kupię. Oczywiście, sam rozumiesz, że poślę tu jeszcze swoich techników… Rzecz trzeba dobrze zbadać. Być może, iż jest to naprawdę tylko gaz trujący. Ale choćby to był nawet sam Absolut, nic mnie to nie obchodzi, jeśli Karburator pracuje jak się patrzy. Marek wstał. — Odważyłbyś się korzystać z Karburatora w fabrykach MEAS? — Odważę się wyrabiać Karburatory masowo — odpowiedział Bondy powstając. — Karburatory dla pociągów i okrętów, Karburatory do centralnego ogrzewania, Karburatory dla gospodarstw i urzędów, dla fabryk i szkół. Za lat dziesięć będzie się paliło tylko w Karburatorach. Proponuję ci trzy procent z zysku brutto. Za pierwszy rok otrzymasz pewno tylko parę milionów. Tymczasem możesz się wyprowadzić, żebym mógł posłać tu swoich ludzi. Jutro rano przywiozę tu pana biskupa. Zejdź mu z drogi, kolego. W ogóle dobrze zrobisz, jeśli znikniesz. Jesteś troszkę przykry. Nie chciałbym popsuć swoich stosunków z Absolutem zaraz na początku. — Bondy! Przyjacielu! — szeptał Marek pełen zgrozy — ostrzegam cię po raz ostatni: sprowadzisz Boga na świat. — W takim razie — rzekł Bondy dostojnie — będzie mi za to chyba wdzięczny. Liczę na to, że nie okaże się sknerą wobec mnie. Przetłumaczył Paweł Hulko–Laskowski Jan Weiss LUSTRO, KTÓRE SIĘ SPÓŹNIA Doroczny bal maskowy Klubu Indywidualistów miał tym razem osobliwy charakter. Dusze w czyśćcu. Projektodawca pomysłu na tegoroczny karnawał, reżyser Teatru Nowego, Petr Jonasz, miał proroczy sen, który nawiedził go nad ranem, po jakiejś szalonej bibce: Ujrzał niebo i piekło, które spotkały się w fioletowym wnętrzu nakrytym gotyckim sklepieniem. — Był to na wpół rajski ogród, na wpół sala tortur, zaś w kilku istotnych szczegółach przypominało to knajpę „Pod Spłoszoną Jaszczurką”. Pod kwitnącą gałęzią rajskiej jabłoni stał lśniący fortepian marki Dalibor, a na jednym z pni palmy kokosowej wisiał obraz Zuzanna w kąpieli, akurat taki, jaki zdobił ścianę „Spłoszonej Jaszczurki” nad rzeczonym instrumentem. W okrągłym basenie pławił się bęben z czerwonym napisem „Jazz– band”, a w tym bębnie świeciła żarówka. Czystym wytworem sennej fantazji pozostały jedynie owe wymyślnie powyginane i zębate narzędzia tortur. Przeznaczono je dla wszystkich tych śnieżnobiałych, niepokalanych duszyczek, by miały okazję zaznać rozkoszy cierpienia… Oczywiście było to tylko snem, koszmarnym snem po bezbożnej pijatyce. — Lecz sen zapłodnił myśl, a myśl dojrzała do wprowadzenia jej w czyn: dusze w czyśćcu, wymyślone w czasie długotrwałego, męczącego kaca stały się objawieniem! Jasne, że tylko nagi szkielet tego snu można było wykorzystać dla realizacji pomysłu. Resztę dopowiedziała wyobraźnia: wnętrza, dekoracje, kostiumy, scenę o północy… Myśl przewodnia: połączenie dwu kontrastów, dobra i zła. Nieba i piekła. Kostiumy: diabły wszystkich, kategorii i wszelakiej maści (prócz białej). Diabły — roboty, czarci, szatani, diabły dżentelmeni. Diabły obrośnięte sierścią i diabły we frakach, z kopytami i w lakierkach, co komu bardziej odpowiada. Anioły wyłącznie rodzaju żeńskiego, w trykotach lub w tradycyjnie białych szatach, anioły — baletnice. Srebro, tiule, jedwabie. Skrzydła, aureole, dekolty. Święci i męczennicy ze swymi atrybutami. Duszyczki. Praojciec Bóg z szumiącą kaskadą odwiecznej brody. Scena o północy: przymierze diabła z aniołem. Natychmiastowe wyzwolenie i uwolnienie wszystkich duszyczek z czyśćca, darowanie wszelkich kar… Piekło przestaje istnieć, triumfalny powrót diabłów do nieba. Członkowie Klubu Indywidualistów z entuzjazmem powitali propozycję stylowego charakteru karnawałowej zabawy, przedstawioną przez reżysera. Bo też owe dusze w czyśćcu zyskiwały nieograniczone możliwości realizacji i osiągnięcia ambitnie założonego sukcesu, godząc wszelkie formy i odcienie gustów. W końcu wszystko to, co w człowieku pośrednie pomiędzy diabłem a aniołem, miało szansę zyskać tu odpowiednią barwę, kształt i zapach. Dusza, która zatrzymała się na skrzyżowaniu dróg między niebem a piekłem, mogła równie dobrze przypominać pławiącego się w dobrobycie bogacza o sytym uśmiechu, jak i bezdomne indywiduum z wygłodniałą gębą i plecami zbrukanymi pleśnią nocnego legowiska… Ileż możliwości i rozwiązań, ileż swobody dla gustu i bezguścia zawierało to pojemne hasło: dusze w czyśćcu. Karnawał w ogromnej sali, 40 metrów pod powierzchnią ulicy. Była to kulista otchłań, sięgająca dziewięć pięter w głąb ziemi. Przepaść, której ściany usiane były żarówkami. Sklepiony sufit przymknięty niczym wieko na olbrzymiej złotej beczce. Sala miała właściwie jedną ścianę, wijącą się po powierzchni jakby walca. Cztery klatki schodowe, prowadzące na jej dno, zostały umieszczone naprzeciw siebie tak, że ich wyimaginowane osie przecinały się pod kątem prostym. Również cztery wielkie lustra w złotych, rokokowych ramach zostały rozwieszone naprzeciw siebie w idealnych odstępach, pośrodku każdej z płaszczyzn ściany, pomiędzy dwiema klatkami schodowymi. Powodowało to jakiś rodzaj dezorientacji w tłumie, który mrowił się na okrągłym dnie tego walca. Nie sposób było wyznać się, które schody prowadzą na balkon, które do ogrodu zimowego, do palarni czy do bufetu… Któż to wie, jaką ideą kierował się Marcian Rumler, projektant tej sali! Może chciał zakpić sobie z człowieka ciśniętego w przestrzeń, gdzie nie ma tablic i drogowskazów jak na skrzyżowaniu dróg, nie ma gwiazd, wskazujących północ, ani słońca, zdradzającego o zachodzie wszystkie strony świata. Możliwe też, że zapragnął po prostu wyzwolić człowieka, który szukał tu uciechy i zapomnienia, od jego powszednich trosk, nieustannej myśli o domu, który bez wątpienia usytuowany był w ściśle określonym miejscu… Niech sobie będzie jak chce, pewne jest jedno — że stary Marcian Rumler był członkiem Klubu Indywidualistów i przypadkiem, a może zresztą celowo, został wybrany jego prezesem. Niewątpliwie współbrzmiało z oryginalnym kształtem tej sali osobliwe polecenie, jakie wydano wszystkim gościom zaproszonym na bal karnawałowy. Mieli pozostawić w domu wszystkie te drobiazgi, które obciążają kieszenie mężczyzn i torebki kobiet; wyzwolić się choć na jeden wieczór z pęt tych pozornie niezbędnych przedmiotów, które czynią z człowieka niewolnika, przygniatają go do ziemi i wzbraniają rozwinięcia fantazji. Niechaj noc dzisiejsza stanie się nocą iluzji! Kobieta zamieni się w anioła, a mężczyzna w diabła! W kulistej sali wisiały naprzeciw siebie cztery lustra tak do siebie podobne, jak gwiazda do gwiazdy. Jedno z tych czterech zwierciadeł miało jednak niezwykłą, ba! wręcz czarodziejską właściwość. Było to lustro, które się spóźnia.., O dziwo! Uśmiech rzucony na jego taflę ukazywał się tam dopiero po chwili. Czasem cała minuta upłynęła, zanim zastał ci zwrócony twój gest! Twarz, która spogląda na ciebie ze szklanej tafli, była wprawdzie twoją twarzą, ale odbitą z pewnym opóźnieniem. Twarzą młodszą o kilka chwil. Oczywiście nie tylko twarz. Także twój krawat w lustrze był nieco nowszy, a jeśli go akurat rozwiązywałeś, ujrzałeś krawat przeszłości, nieistniejący, zanikły kształt, stale jeszcze tkwiący na twojej szyi! Wszystko, cokolwiek zobaczyłeś w głębi tego lustra różniło się od teraźniejszości pewnym odstępem czasowym. W ciągu niezliczonych dni i nocy starzały się ściany naprzeciw lustra, zaś ich obraz biegł w ślad za nimi, oddalony o kilka kroków w przeszłość. Najbardziej zdumiewające było jednak to, że owa różnica czasu pomiędzy oryginałem a jego odbiciem nader często ulegała nieoczekiwanym i kapryśnym zmianom, wydłużała się (aż do czterech minut) lub skracała, niemal do granic realności. Bywało (a wówczas lustro wisiało jeszcze w Teatrze Starym), że ktoś, kto przed mm stanął, w ogóle nie doczekał się swego odbicia. Z jego głębi ziała przerażająca pustka, a człowiek oddalał się z zimnym dreszczem na plecach, lękając się nagłego wychynięcia własnej twarzy… Raz nawet przydarzyło się coś całkiem niewiarygodnego jednemu z pracowników teatru, niejakiemu Futerze, który wieczorem zapalał lampy podczas prób w pustej sali. Zastał ponoć w lustrze jakąś obcą, całkiem nieznaną twarz, która wyjmowała sobie z ust sztuczną szczękę, a potem rozwarła bezzębną czarną czeluść na przerażonego starca. Dyrektor teatru wyrzucił wtedy z gabinetu starego Futerę razem z jego przewidzeniem, którego groza czaiła się jeszcze w jego oczach i na języku. Z czasem lustro stało się przedmiotem zainteresowania nie tylko ciekawskich, ale i specjalistów, którzy pragnęli rozwikłać tajemnicę jego nadprzyrodzonych właściwości. Całymi godzinami badali je i sprawdzali, z zegarkiem w ręku obliczali wszystko, co tylko dało się obliczyć. Ostukiwali taflę i pobierali próbki szkła, analizowali skład chemiczny rtęciowego powleczenia na jego odwrocie. Obserwowali je rano i wieczorem, w świetle słonecznym i sztucznym… Lizali je, wykrzywiali się przed nim, pokazywali języki i liczyli sekundy… Lecz w tabelach, które zestawiono potem w wyniku owych eksperymentów, nie ujawnił się żaden system, żadna prawidłowość. Lustro zaskakiwało badaczy swymi niezwykłymi kaprysami i jawną pogardą dla wszelkich praw światła, zegara, czasu. Kiedy to lustro znalazło się w Teatrze Starym? — Tego nikt nie wiedział… Kto je wyprodukował? — Wzruszenie ramion… Było tak stare, jak sam teatr. I nie istniała żadna tradycja przekazu, która powierzałaby tę tajemnicę kolejnym pokoleniom. Zostało odkryte przez czysty przypadek podczas rekonstrukcji widowni, kiedy malowano na złoto poczerniałe ramowania i gzymsy barokowych balkonów. Jasne, że istnienie takiego lustra nie zachęcało specjalnie widzów do odwiedzania teatru, jako że z czasem wiele osób zaczęło je jawnie i skrycie unikać, mimo wszelkich pocieszających zapewnień, że lustro zaczyna stopniowo tracić swą dziwaczną anomalię, że normalnieje i znów zaczyna funkcjonować zgodnie z prawami czasu, że już „chodzi co do sekundy!”. Pewnego dnia zdarzyła się okazja, znalazł się kupiec i lustro zostało sprzedane. A tą okazją było zakończenie budowy podziemnego pałacu o dziewięciu piętrach. Z kolei Teatr Stary pozbył się nareszcie tej szkaradnej, jeśli nie wręcz diabelskiej sztuczki. W ten oto sposób znajdujemy lustro w okrągłej sali podziemnego pałacu, jako jedno z czterech, podobnych jak gwiazda do gwiazdy. A sądząc po ogromnej liczbie napływających gości chyba nikogo już nie przeraża. Ludzka masa kłębi się i przelewa na dnie sali. Wije się wężem po ścianie, tworząc osiem splotów, jest bowiem osiem balkonów, idealnie złotych pierścieni, zdobnych w diamenty żarówek. Proszę! Same diabły i anioły! Nie pojawił się ani jeden święty, ani jedna męczennica, nie mówiąc już nawet o duszyczkach czyśćcowych… Anioły i diabły!… Okrąg dna wypełnił się nimi bez reszty. Rozległ się tusz, gdzieś spod sufitu odezwała się orkiestra. Cóż za tłumy… A schody, niczym wodospad, znoszą wciąż nowe i nowe kaskady masek. Ubywa miejsca, masa gęstnieje, tłoczy się, napiera… już brak wolnej przestrzeni, trą o siebie łokcie i boki… A jednak ów zlepek posuwa się rytmicznie do przodu, drga, kolebie się w biodrach i łydkach jak na fiszbinach… Najczęściej i najchętniej tańczono tabu–lamę. Był to ostatni przebój z serii dziwacznych tańców o fantastycznych figurach, opartych między innymi o stylizowane elementy obrzędowych tańców tybetańskich. Z całą groteskowością owych figur były to tańce nader prymitywne; większość z nich tworzyło się stojąc w miejscu, co na tym zatłoczonym skrawku przestrzeni było całkiem wygodne. Nieco później, jako największą sensację tej zabawy karnawałowej, zagrano kilka taktów walca. Tańca, który odchodził powoli w zapomnienie, zaś uczono go dotąd na kursach tańca chyba już tylko z jakiegoś egocentrycznego szacunku nauczycieli dla historii i tradycji. W tych spokojnych, stojących wodach tabu–lamy zanurzał się również Petr Jonasz, przyklejony do przeźroczystych jedwabi Olgi Rumlerówny. Olga Rumlerówna, córka Marciana Rumlera, genialnego architekta i prezesa Klubu Indywidualistów, była oczkiem w głowie swego papy. Jej kaprysom dobrze się wiodło w cieniu milionów, zaś ekstrawagancja czyniła jej urodę nieśmiertelną. Była złotowłosym aniołem kaprysu, ubóstwianym przez wszystkich członków Klubu. Kaprysem jej dzisiejszej nocy stał się Petr Jonasz, najszczęśliwszy z diabłów w tym kulistym podziemiu. — Drogi diable — stwierdziła podczas trzeciej przechadzki pod jednym z luster — nie sposób tu dziś tańczyć… — To wyśmienicie, aniołku! — szepnął Petr, pochylając się nisko, jak gdyby miał zamiar wejść do jej uszka. — Takie właśnie było założenie… — Ze wszystkich kobiet, które tu dziś tańczą, uczynił pan anioły… — Och, zapewniam panią, że wiele o tym myślałem… O ile płeć diabłów jest bezsporna, o tyle można się zastanawiać nad pewną bez— płciowością czy raczej nad tajemnicą płci istot anielskich… Na obrazach starych mistrzów nie— bo wymoszczone bywa poduszkami chmurek, po których baraszkują pucołowate aniołki, pamięta pani? Obnoszą one swoje nieopierzone zarodki męskości z rozkoszną niewinnością, ni— czym nagie pisklęta w różowych gniazdkach… Istnienie owego znaczącego signum rodu męskiego staje się jednak problematyczne pod długimi sukniami dorosłych aniołów o dziewczęcych twarzach i złotych lokach. Ich obłe ramiona, szyje, piersi i linia bioder czynią je kobietami… A zresztą! Jeśli nawet anioły nie przypominałyby kobiet, to i tak kobiety przy— pomniałyby anioły! Tymczasem pierwszy anioł, ten który wygnał Adama i Ewę z raju mieczem ognistym, udowodnił swoją męskość, okrutną, posługującą się ogniem i mieczem… Z drugiej znów strony znamy anioła, który zwiastował Marii, oblubienicy Pańskiej, dyskretne poselstwo Ducha świętego… ten z kolei był jej podobny białym kwiatem pełnego cnoty dziewictwa. Ale najsilniejszym argumentem na rzecz kobiecości istot anielskich jest dla mnie zawsze wspomnienie o pani, Olgo, Olgo, Olgo Rumlerówna! .— To nonsens! Anioł nigdy nie sprzymierzy się z diabłem. — Jestem człowiekiem wierzącym… Wierzę także w człowieka… Ale przede wszystkim wierzą we własne sny! — A ten obraz, który wisi tu na palmie, Zuzanna, pod prysznicem, jeśli się nie mylę, czy on również należy do tego czyśćca? Czy wisi tu jedynie jako punkt orientacyjny w tym zaklętym kręgu? — Och, proszę o wybaczenie, to jedynie kaprys z mego snu… Spłata długu lub symbol — jak pani woli… On wisi tu wyłącznie dla mnie… — Proszę spojrzeć, to lustro podobno się spóźniało… — Może to, może następne, a może dopiero to czwarte… Każde lustro kryje tajemnicę, nieskończoną jak kosmos. Tylko fragmentem ujętym w ramy mieści się wśród przedmiotów dostrzegalnych dla nas. Lustro samo w sobie jest niewidzialne! Wszystko można w nim ujrzeć — prócz niego samego! A jak wygląda, kiedy przed nim nie stoimy? Co odbija w pustej sali? A dwa zwierciadła naprzeciwko siebie? Nieskończoność! Jakaż tajemnica tkwi wewnątrz ogromnej kuli, której ściany są jednym wielkim wypukłym zwierciadłem? Och, gdybym tak mógł zawisnąć pośrodku takiej kuli z—zapaloną świecą w ręku; sądzę, że stałbym się posiadaczem niezwykłych tajemnic, o ile wcześniej nie straciłbym zmysłów… Ale najbardziej przerażające jest… lustro w ciemności… — Lustro w ciemności! Brrr! — Pani boi się ciemności? — Och, okropnie! Jeszcze bardziej niż burzy! — Cóż tam burza! Każde dziecko wie, czym jest burza! Ale ciemność? Co to jest ciemność? Proszę, nowa tajemnica! Stykają się tu dwie tajemnice! Ciemność i lustro! Pani zęby są białe, kiedy się pani śmieje, o tak! Ale teraz mil—czy pani bez uśmiechu… W pani ustach panuje ciemność, a pani zęby w tej ciemności są czarne… W końcu co noc, kiedy zaciąga pani rolety i gasi światło, czyni pani czarnymi wciąż na nowo: i policzki, i włosy, i dłonie… Och, proszę sobie wyobrazić, że nagle, niespodziewanie — gasną wszystkie światła! Ciemność! Idealna ciemność! Co by pani zrobiła?… — Krzyczałabym! Okropnie bym krzy… Słowo na wpół zawisło w powietrzu, na wpół pozostało w ustach… Stało się… Zgasły wszystkie światła… Nie od razu, jak wtedy, kiedy strzelają korki. Powoli, wolno aż do bólu, gasły elektryczne girlandy, którymi usiany był sufit i ściana. Ciężkie grona żyrandoli poczerwieniały. Wszystkie żarówki objawiły się nagle w swym rzeczywistym kształcie, oświetlając jedynie swój ujęty w szkło kontur, ukazując zdumionym oczom swą materialność, trud rąk człowieka i marność wszystkiego. Gasły tak, gasły — aż dogasły. Ciemność! Idealna, nieprzenikniona, ślepa ciemność! Zniknęła sala, zapadły się w mrok ściany, rozpłynęły damy przyzwoitki. Zgasły oczy i klejnoty, zęby i szyje kobiet, złoto i brylanty, jedynie materia, naga, bezkształtna i gorąca materia drgnęła na dnie sali. Okrzyki! Groza, przerażenie. Gdzieś ze środka trysnął śmiech, dziki, nieokiełznany. Skądś dobiegł płacz. Z głębi otchłani wzleciały spłoszone okrzyki matek. Materia zafalowała — moment krytyczny! Oznaki paniki! Tylko patrzeć, jak rozżarzona ludzka lawa tryśnie najbliższym otworem… I naraz — niewidzialna orkiestra zagrała słodką jak miód kołysankę walczyka. I jakby cudem wrząca i przelewająca się materia nagle się poddała. Ucichła i pozwoliła się unieść rytmicznemu szelestowi tańca… Zrozpaczone głosy matek ginęły w mroku bez odzewu… Ujarzmiona masa cicho, niewidzialnie kołowała na dnie w takt melodii, cała i nienaruszona… — Ognia! Ognia! Światła! — domagały się zawistne balkony. Nie znalazła się jednak choćby jedna latarka, jedno jedyne pudełko, czy przynajmniej pojedyncza zabłąkana zapałka, nie było nic… Dźwięczny, opanowany głos dobiegł ze stropu, z owego tajemniczego otworu, w którym umocowany jest żyrandol, nakrytego pozłacaną wypukłą kratką. — Nic się nie stało! Drobna awaria w elektrowni! Prosimy wszystkich o pozostanie na swoich miejscach! Inaczej — katastrofa! Zbędna była ta przestroga, by nikt się nie ruszał. Kto siedział, chwycił się krzesła, kto stał, usiłował odszukać najbliższy godny zaufania przedmiot, o który mógłby się wesprzeć, by nie pozostać w zawieszeniu pośrodku tej ciemności, co było przerażającą ewentualnością. Zastygło życie na promenadach balkonów, które zawisły nad otchłanią. Schody wiodły w nieznane, stały się obce i nieskończone. Ludzie, którzy tu ugrzęźli, posuwali się powoli, krok za krokiem, po omacku wzdłuż gładzizny chłodnych marmurowych płyt. Błądzili, wpadali na siebie, wysyłali sygnały ostrzegawcze, obmacywali swoje twarze i cofali ręce ze wstrętem, nie rozpoznając znajomych rysów. Nagła ślepota, która przekłuła ciemnością źrenice wszystkich oczu. Wygasły jak żarówki! Och, wystarczyłaby jedna zapałka, jedna cudowna zapałka, najwspanialszy wynalazek ludzkości, by momentalnie wyleczyć tą ślepotę! A jednak na dole, na samym dnie otchłani, rychło zaczęły obowiązywać inne prawa, inne zasady tej ślepoty niż na obłej ścianie walca. Nie było tu mowy o panice, nikt nie miał ochoty poruszać się po omacku. W gorącym zaduchu ciał zrodziła się zamknięta, jednomyślna społeczność, która poruszała się we wspólnym rytmie, bez utyskiwań, w radosnym i cichym porozumieniu. Nie słychać tu było sygnałów ostrzegawczych, nie było zderzeń, śmiechów i przekleństw. Nikt nie błądził, każdy wyczuwał swą nieprzetartą ścieżkę w systemie tego obiegu… Petr Jonasz został zaskoczony ciemnością i melodią walczyka pośrodku parkietu, który ułożono na dnie owej przepaści. I nagle tysiąc czarnych i białych myśli zawirowało mu w mózgu. A pierwszą z nich było: Natychmiast! Dopóki jest ciemno! Olga!? Chciała krzyczeć, ale jakoś nie krzyknęła! Tu na dole w ogóle nikt nie krzyknął! Gdzie się podziały piersi i biodra kobiet? Nieosiągalne piersi, na wpół obnażone aż do bólu oczu! Ten walc jak narkotyk… — Pani usta! — Tutaj! Tutaj! Łagodnie przytulił Olgę do swej piersi, a w tym momencie było to tak naturalne, że skłoniła głowę na jego ramię. Pragnęła przedłużyć tę dziką chwilę oczekiwania i oddalić rozżarzoną czeluść ust, która krążyła nad jej czarnymi wargami… Nareszcie! Dwa zgodne, niezaspokojone pragnienia spotkały się i zespoliły ze sobą. Dwie namiętności połączyły się, odnalazły się nagle usta kobiety i mężczyzny… A w ciemności usta kobiety są niewidoczne, dlatego parzą twoje ciało. Nie ma słów, są tylko ręce, nie ma odpoczynku, nie ma ukojenia. Krew wre, nie wystarczą już usta, pocałunki oddawane po tysiąckroć zaprowadzą cię w ślepą uliczkę… Teraz jej piersi, jesteś dopiero w połowie drogi. Och, jakże podnieca bezmierne, niepohamowane w swej zmysłowej ciekawości oddanie tych piersi, sklepionych w ciemność. Kipią pod dotykiem jego dłoni, ich twardość test uległa jak spiż w rękach rzeźbiarza. Lecz nie nasycisz się ustami ni piersiami, to jeszcze nie kres ciemności. A natrętne, drażniące żądło wiolonczeli i triangli wyzwala zwierzęca odwagę w samcu, oddzielonym od swej samiczki jedwabna zasłoną. Nie ma Już ciemności ani melodii. Jedwab, przeklęty jedwab, pozostał jedyną przeszkodą miłości. Petr Jonasz usłyszał krótki szloch, westchnienie śmiertelnie rannego, głębokie i stokrotne, spazmatyczny skurcz wszystkich samiczych krtani. Uświadomił sobie nagle zgodny, kolektywny rytm dookolnych działań musujących namiętnością. I znów te splatane katusze ciała, muzyki i jedwabiu… To już koszmar. I oto w jednej z tych nieznośnie dławiącvch chwil Jonasz zorientował się ku swemu zdumieniu, że między nim a tą kobietą nie ma już nic. O, nieba! Gdzież ten jedwab? Szaleńczy urok zapomnienia! Olga Rumlerówna przyjmuje Petra Jonasza pokorna i bezdenna niczym studnia w stepie, do której spuszcza się masywne naczynie po kilka kropel wilgoci… Jak się zaczęło, tak się i skończyło, różową jutrzenką żarówek pod sufitem. Och, było to błogosławieństwo światła, czerwony sygnał dla znużonych namiętności, pędzących przez ciemność naprzeciw sobie. Odcień ciemności wytrącił się z siedmiu barw światła. Jedwabie poczęły rozkwitać bolesnym blaskiem, zapomniane przedmioty jęły wykrzykiwać swoje stare imiona. Złoto stało się na powrót złotem, brylanty odzyskały swoją cenę, z czarnej gąsienicy wykluwał się perłowy naszyjnik. Elektryczne krople rozżarzały się, a świeże barwy i nowe przedmioty wyłaniały się ze wszystkich kątów. I tylko czarne fraki i kożuchy diabłów oraz loki czarnowłosych aniołów unosiły się jeszcze w przestrzeni, niczym ostatnie strzępki ciemności. Ze ścian wychynęły prawdomówne lustra, zaś groza matek topniała w gorących promieniach żarówek. A wraz z ostatnim taktem walczyka, tak czystego i obojętnego jak szklanka wody, wszystkie zmierzwione skrzydła aniołów wyprężyły się do lotu. Potargane anielskie główki naprędce formowały się w dawny kształt pod dotykiem czułych dłoni i prowizorycznych grzebieni paluszków… Olga Rumlerówna pokryła białym pudrem policzki, rozpalone do krwi światło jest już silne i oślepiające, jaśniej tu niż w pełnym blasku słonecznym — jakby nigdy nie istniała żadna ciemność… kolory eksplodują, ścierają się, zderzają, pochłaniają. Walczyk rozpłynął się, nikt go już więcej nie potrzebował… Sala rozluźniła się, promenada oddechów utworzyła czarnobiały wieniec. I nagle, pośród ożywionego gwaru, pośród szelestu słówek i posuwistych kroczków po gładzi parkietu, rozległ się dziki okrzyk. Wszystkie oczy zwróciły się ku jednemu z luster, skąd dobiegł głos. Ujrzano białego aniołka, który uciekał stamtąd w popłochu gdzieś w drugi koniec sali. Zaś czarny diabeł śmiał się stojąc przed ‘lustrem, a jego śmiech brzmiał szatańsko. Wszyscy rzucili się ku zwierciadłu. I zobaczyli — o, zgrozo! — lustro spóźniło się o kilka minut i w głębi srebrzystej tafli, ujętej w rokokowe ramy, odgrywała się na ich oczach przeszłość… Cztery minuty, które wypełniały się treścią w ciemności, zostały nagle i brutalnie oświetlone mocy tysięcy żarówek! Lustro ich zdradziło! Było bliskie na wyciągnięcie dłoni i jasne jak słońce! Ci, którzy przeżyli te chwile ustami i rękoma, całym swoim oślepłym nagle ciałem, mieli teraz okazję ujrzeć to na własne oczy. Twarz mężczyzny, zanurzona w rozpalonym trójkącie piersi! Daremny wysiłek rąk i mięśni, walka bez słów, dzika, cicha i chaotyczna… Ręce zdobywają, ręce giną w białej pianie koronek, ręce się bronią… Białe skrzydła miażdżone w brutalnych uściskach diabłów. Anioły, przegięte w talii, z głowami odrzuconymi w tył, kolana wtłoczone w łona… Ostateczna, rozpaczliwa, wyczerpująca, subtelnie okrutna potyczka o końcowy akcent miłości! I ów profański, morderczo niedyskretny spektakl, w wolnym, rytmicznym tempie płynął naprzód niczym film. Roznamiętnione pary znikały, by na ich miejsce mogły się pojawić inne, zaś wszystkie podobne były do siebie w owym triumfalnym ataku diabłów na poddające się ciała aniołów. — Przed lustrem zebrał się tłum — ciągnęły ku niemu balkony. Ludzie wchodzili na krzesła i stoły, by uchwycić choćby jedno mgnienie przeszłości z owych czterech czarnych minut, które teraz ożywały oto na ich oczach… U schyłku ostatniej minuty Petr Jonasz ujrzał siebie… i Olgę Rumlerówną. — Reżyser! — wykrzyknął ktoś, wskazując obraz w lustrze. Zobaczyli go wszyscy! To było okropne. Była to walka najbardziej zacięta i na swój sposób najpiękniejsza… Od początku było jasne, że spotkały się tu dwie namiętne, silne i wspaniałe indywidualności. Dzika furia obrony wymagała brutalnego i bezwzględnego ataku. A jednak nie było w tej brutalności cienia determinacji, to była gra, bardzo subtelna i skomplikowana, gra dwóch cudownych ciał, gra miłości, przyjęta przez obie strony z podświadomym przyzwoleniem i głębokim zrozumieniem… Krok za krokiem zdobywał Petr Jonasz Olgę, zaś zebrani śledzili tę osobliwą walkę z zapartym tchem. W pierwszym momencie Petr Jonasz sam był zdumiony, kiedy rozpoznał Olgę i siebie — swoje ruchy, których sobie nie uświadamiał, kształty i barwy potyczki, która zapadła w mrok, zaś teraz powtarza się w całej grozie swego majestatu. W szybkim tempie zbliżała się ostatnia sekunda spektaklu… (Olgi dawno już tu nie było, pewnie szlochała zaszyta w jakiś kąt, na ostatnim schodku pod sufitem…) Ta uroczysta chwila, w której ślubnym łożem stała się przestrzeń pałacu pod baldachimem walczyka; owa tajemna chwila miała oto za chwilę zostać zbrukana, rzucona w oczy całego tłumu gapiów! Obrządek miłości miał być ciśnięty pod pręgierz sensacji! Petr Jonasz stał z zaciśniętymi pięściami przed przeklętym lustrem. Zniszczyć! Rozbić w drobny mak! Gołymi rękami? Wszystkie kieszenie puste… Policzki płoną wściekłością i wstydem… Finał się zbliża i znikąd pomocy… I nagle poczuł w dłoni twardy przedmiot! Chwycił go, ścisnął gorączkowo, drapieżnie. Rozpoznał — rewolwer! To Olga Rumlerówna wróciła we właściwej chwili (cóż to za wspaniała kobieta!). Padł strzał i lustro rozsypało się. Lecz ku niezmiernemu zdumieniu zebranych nie rozsypało się w kawałki. Lustro rozpadło się w pył, w srebrny piasek, pozostała po nim srebrzysta garstka prochu… To jasne, że opowieść dobiegła końca wraz ze śmiercią lustra, które się spóźniało. Co było dalej? Olga Rumlerówna wyszła za Petra Jonasza. Marcian Rumler, który również oglądał ich noc miłości przez dziurkę od klucza diabelskiego lustra, uśmiechał się podczas głównego toastu nader znacząco, przybierając swą maskę satyra — upartego indywidualisty. — Ta kobieta ma charakter — obwieścił z jawną dumą, jakby chciał powiedzieć: wrodziła się we mnie. Zaś Olga Rumlerówna pewnej radosnej nocy rozdzieliła się na dwie istoty: matkę i dziecko. Różowy aniołek, który znienacka pojawił się na świecie, został zasiany i zakiełkował pośród ciemności, w akompaniamencie rozpaczliwych nawoływań siwych matron i przyzwoitek, przy niemej obecności oślepłych luster, we wrzącym, nieludzkim ścisku, opanowanym przez rytm walczyka i miłości… Przetłumaczył Andrzej Gordziejewski Josef Nesyadba WAMPIR. LTD Kiedy dzisiaj, po roku, wspominam swoją podróż do Anglii, właściwie przypominam sobie przede wszystkim samochody. W Europie Zachodniej doszło właśnie wtedy do nowej inwazji. Motoryzacyjnej. Uświadomiłem to sobie po raz pierwszy, kiedy rozgadał się ten tłusty Irlandczyk, który na lotnisku Orły rozsypał po schodach karczochy. Samolot miał startować za kilka minut, a ruchome schody rozrzuciły jego karczochy po poczekalniach Bliskiego Wschodu, Ekwadoru i Gwadelupy. Musiał z nich zrezygnować. Podczas całego lotu nad Kanałem La Manche żałował jarzyn. I ostrzegał nas zdecydowanie przed angielską kuchnią. — Jestem przedstawicielem firmy samochodowej — powiedział z godnością. — Nasze samochody sportowe podbiją świat. — Ja też mam w domu angielski wóz — odparł mój przyjaciel, chcąc mu sprawić przyjemność. — Hillmana. — Rumiany Irlandczyk zamilkł. Jakby usłyszał coś niestosownego. Lecieliśmy pierwszą klasą i widocznie uważał nas do tej pory za ludzi z wyższej sfery. — To całkiem niezły wóz — stwierdził z pewnym wahaniem. — Za te pieniądze — rozłożył ręce. — Ja reprezentuję jaguary. Na pewno niedługo będziemy je eksportować za żelazną kurtynę — rzekł, kiedy z bliska i dyskretnie obejrzał sobie mój krawat — Nasze samochody zamienią złe szosy na dobre szosy, a dobre szosy na niebo. Nie pytałem go, czy wierzy w życie pozagrobowe. Lądowaliśmy. Po raz drugi zetknąłem się j, samochodami jeszcze tego wieczoru, szukając swojej przyjaciółki w Kesington Terrace. Wyszedłem ze stacji metra i chciałem zapytać kogoś o ulicę. Ale nie było nikogo. Ściślej mówiąc, Ule było nikogo na chodnikach, za to jezdnią czołgał się czteropasmowy gad ze stalowych pudełek, izolujących kierowców tak dokładnie, że nie słyszeli ani pytań, ani krzyku z zewnątrz. Najbardziej interesująca była moja ostatnia przygoda. Właśnie o niej chcę opowiedzieć. Dzisiaj wydaje mi się wprost niewiarygodna. Zasiedziałem się u przyjaciółki do późna w noc. Piliśmy whisky „Johnnie Walker” z czarną etykietką. Siedemdziesiąt pięć procent. O tym przekonałem się dopiero nazajutrz, kiedy to daremnie szukałem swego przyjaciela w hotelu. Wyjechał. Podobno czekał na mnie do ostatniej chwili, ale nie chciał się spóźnić na pociąg. Prawdopodobnie przypuszczał, że wystawiłem go do wiatru. Nawet nie zostawił wiadomości w hotelu. Byłem sam w ośmiomilionowym mieście, którego wcale nie znałem, bez grosza w kieszeni. Mojej przyjaciółki nie było w pracy. Nie zastałem jej w domu. Pozostawała jedyna możliwość dojechać do Bolstern, gdzie odbywało się posiedzenie naszej komisji, jakimś przygodnym samochodem. Ale nawet w kraju nie próbuję jeździć autostopem. Mam na tyle oleju w głowie, by wątpić, iż ktoś zatrzymałby samochód zafascynowany moim osobistym urokiem. Z trudem dotarłem do pierwszej stacji benzynowej firmy „Shell” i pożądliwie spoglądałem na kierowców. Wydali mi się jeszcze bardziej obcy niż poprzedniego dnia, mimo że przecież w domu sam jeżdżę autem. — Podwieźć pana? — zapytał wysoki blady człowiek z bokobrodami. Miał akcent typowy dla absolwenta prywatnej szkoły. I pumpy. Nigdy go nie zapomnę. Ani jego samochodu. Sportowy wóz. Miał tarczowe hamulce, osiem biegów, przy czym już przy drugim osiągał szybkość sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, bezbłędne zawieszenie i widocznie nie jeździł na zwykłej benzynie, bowiem jego właściciel zatrzymał się naprzeciwko, przy barze. — Do Bolster — wykrztusiłem. Nie rozumiałem, dlaczego ten facet chce mi pomóc. Nigdy go nie widziałem. — Potrzebuje pan zapewne samochodu — stwierdził po chwili, kiedy znaleźliśmy się na autostradzie. Jechał tak, jak wszyscy Anglicy, lewą stroną, a ja myślałem, że przedziurawię podłogę, hamując podświadomie na każdym zakręcie. — Muszę dotrzeć na konferencję — powiedziałem. — Po to przyjechałem do Anglii. Muszę zdążyć. — Pan prowadzi — stwierdził raczej w trybie oznajmującym i wygramolił się z auta. — Jutro przyjadę do Bolster i odbiorę wóz. Mam jeszcze do załatwienia pewną sprawę w City. — Był blady, niemal zielony. Powinien raczej załatwić sobie wóz pogrzebowy. — Ale ja nie mam dokumentów, jestem cudzoziemcem — oponowałem nieśmiało, bowiem nie chciałem przyznać, że nie mam pojęcia o lewopasmowym kierunku jazdy. — W tym samochodzie nie będą panu potrzebne dokumenty — powiedział mój dobroczyńca i zatrzymał nadjeżdżającą z przeciwnej strony taksówkę. Ledwie zdążyłem mu podziękować. Co to za żarty? A może chciał wygrać dzięki mnie jakiś zakład? Ale przecież zapomniał powiedzieć, jak się właściwie ten samochód prowadzi, ile ma cylindrów i czy wały krzywkowe w głowicach cylindrów są takie, jak w innych samochodach sportowych. Nie wspomnieliśmy nawet o paliwie. Za kierownicą czułem się jak w więzieniu. Wnętrze samochodu było bardzo ciasne, tylko dla dwóch osób, wyłożone specjalnym obiciem, uniemożliwiającym zsunięcie się, z wieloma tarczami pod przednią szybą. Kluczyki pozostały na swoim miejscu. Nacisnąłem gaz. Wóz ruszył jak spłoszony koń. Miałem uczucie, że kieruję rakietą. Przestałem myśleć, w jaki sposób znalazłem się za kierownicą i starałem się nad nią panować. Z początku było to bardzo trudne. Szybko jednak stwierdziłem, że na autostradzie każdy stara się mi pomóc. Wozy zatrzymywały się z podziwem. Wszystkie te austiny, fordy, rolls–royce’y, morrisy, peugeoty, chevrolety, czy jak je tam zwą, cała ta średnia klasa samochodów z uszanowaniem zatrzymywała się przed tym moim arystokratą. Nawet zmotoryzowani policjanci salutowali. Już wtedy powinno było mnie to zastanowić. Już wtedy powinienem wysiąść. Jechałem jednak dalej. Nawet na następnym skrzyżowaniu zabrałem dziewczynę. Nazywała się Zuzanna, jej matka była aktorką i wychowała ją nowocześnie. Kiedy powiedziałem, że u nas szesnastoletnie dziewczyny nie noszą pierścionków i nie malują oczu na fioletowo, posłusznie starła makijaż i wyjęła z torby klapki. Bardzo się ucieszyła, że jestem komunistą i przyglądała mi się z zaciekawieniem. Jej koleżanka przespała się podobno w zeszłym roku na wakacjach nad morzem z pewnym perkusistą jazzowym, wiedzie więc w całej klasie prym. Ale żadna z dziewczyn nie miała Jeszcze nic z prawdziwym czerwonym, spoza żelaznej kurtyny. Zacząłem nienawidzić jazzu, aktorek, całej jej klasy. Podobała mi się Zuzanna. Cybernetyczne laleczki — Chodźmy na herbatą — powiedziała; kiedy mijaliśmy kolejną stację, których tu było bez liku, tak jak i ogromnych reklam, którymi poszczególne firmy bez przerwy atakują wzdłuż szosy kieszeń kierowcy. — Może mi pan postawić whisky — stwierdziła. Ponieważ wyszynk whisky prowadzi się tu w lokalach tylko o pewnej porze dnia, nie ma takiego, który by nie wypił, by wykazać tym samym, jak dalece jest niezależnym człowiekiem. Poszliśmy na herbatę. „Może będzie miała jakieś drobne albo uda mi się przesłać rachunek do ambasady. Nie mogę się przecież kompromitować”. Stanęliśmy przy szerokim drewnianym barku obok innych kierowców. Trochę kręciło mi się w głowie. — Przecież to jest bentley. Żaden arnold–bristol. Ma tarczowe hamulce na wszystkich czterech kołach. Fantastyczny wóz. Ani morse, ani dellow, ani crosley. To jest bentley. Po raz ostatni wdziałam go na zeszłorocznym wyścigu w Le Mansch. Jedyny wóz z Anglii, który może się równać z moim cunninghamem. — Usłyszałem to za sobą, ale nie od razu się zorientowałem, że jakaś kobieta mówi to o moim samochodzie. Zamówiła zupę z homarów, ryby i pieczeń wołową. Wiedziała o Pradze wszystko. I to, że Eliszka Junkova w dwudziestym szóstym roku o mało nie wygrała wyścigu sycylijskiego Targa Florio, że mamy najsłynniejszą zawodniczkę wyścigową na świecie. — Ale teraz nie jesteście w najlepszej sytuacji. Słyszałam, że Rosjanie startują tylko na ulepszonych samochodach osobowych marki „Pobieda”. Na bugatkę czy porsche na pewno nikogo z was nie stać. Jak pan zdobył ten wóz? — Wykręciłem się od odpowiedzi. Powiedziałem, że uważam kult motoryzacji na Zachodzie za kryzys indywidualizmu, bowiem każdy człowiek chce mieć swój środek transportu, a w końcu wtłoczy wszystkie szosy i ulice miast i właściwie nie osiągnie niczego, tak samo, jak i swobody w podejmowaniu decyzji, działaniu i wyborze, a właściwie sam ją sobie odbiera, bowiem pragnie jej tylko dla siebie. Że nawał samochodów jest jedynie symptomem kryzysu osobowości w naszych czasach. Nic z tego nie rozumiała. Stwierdziła natomiast, że na pewno mnie wyprzedzi swoim cunninghamem, powojennym amerykańskim samochodem, który milionerzy konstruowali na europejskie wyścigi szosowe (w Ameryce jeździ się tylko na zamkniętych torach wyścigowych). A na dodatek przez cały ten czas nawet nie spojrzała na Zuzannę. Miałem wrażenie, że jej mowa coraz bardziej przypomina mi regularny bieg czterotaktowego silnika, już jej nawet nie słuchałem, wstałem i wyszedłem. „Ambasador będzie miał duży rachunek — pomyślałem sobie — a ja w Pradze nieprzyjemności.” Kelner zapewnił nas jednak, że markiza zapłaciła za wszystko. Była to podobno markiza Nuvolari, z domu Riley, wyszła za mąż za krewnego tego słynnego zawodnika tylko dlatego, by nosić jego nazwisko. Wybiegła za nami przed ten sympatyczny barek. Wskoczyła do swego jednoosobowego wozu i czekała, jak na prawdziwego sportowca przystało, aż wystartuję. Ruszyliśmy jednocześnie. Na szczęście zbliżał się wieczór i na autostradzie nie spotkaliśmy zbyt wiele samochodów. Był to Wyścig zgodny ze wszelkimi zasadami fair play. Chciałem to udowodnić tej chwalipięcie. I szybko ją wyprzedziliśmy. Nie wiem, co właściwie W tym moim silniku było, ale pozostawił to amerykańskie superauto daleko w tyle. Krajobraz wokół był rozmazany jak abstrakcyjny obraz, hamowałem ostrożnie, bałem się, by wóz Hę1 lite wywrócił. Zuzanna rzuciła mi się na szyję. Zaczęła mnie całować. Była zachwycona. Wygraliśmy. „Nasz Mile Miglia. Nasze Targo Florio. Nasze Le Mans. Nasz Tor Brneński” — pomyślałem sobie. I nie zabiliśmy ani jednego człowieka. Byłem dumny z siebie. I czułem się, jak po morderczym biegu. Pamiętam jeszcze, że całowałem Zuzannę, że ją objąłem, a potem padłem na siedzenie. Kiedy oprzytomniałem, była już noc. Zuzanna podawała mi do picia schweppes and tonic, wodę sodową z chininą. Zdjęła mi w tym czasie but z prawej nogi i trzymała ją na kolanach, jakby to była jej lalka. — Nie powiedziałeś mi, że się skaleczyłeś. — Przed wyjazdem byłem w Pradze na badaniach kontrolnych. Wiedziałem, że nic mi nie jest. A jednak pokazała mi na stopie świeżą ranę, niemal wielkości dłoni. — Musisz iść do lekarza. Straciłeś wiele krwi — powiedziała. — Byłem u lekarza przedwczoraj. Nic mi się w nogę nie stało. Skąd krew? Musiałbym ją przecież widzieć, czuć. To nonsens. — Chciałem wstać, ale kręciło mi się w głowie, musiałem przytrzymać się drzwi, by się wygramolić z samochodu, jak ten lord w Londynie, który mnie tak nieoczekiwanie obdarował. Nic takiego przecież nie robiłem, naciskałem tylko sprzęgło. Zamyśliłem się. — Jak się otwiera maskę, nie wiesz? — Przecież to twoje auto — odpowiedziała zniecierpliwiona dziewczyna. Jak wiadomo, Anglicy używają tej samej formy zwracając się per „pan” i per „ty”. Byłem pewien, że teraz mówiła do mnie „ty”. Po chwili udało mi się otworzyć maskę. To bardzo dziwny silnik. Zamiast gaźnika miał stalowy owalny pojemnik, z którego odchodziły dwa grube przewody do silnika. Wiedziałem, że niektóre samochody miały tylko jeden cylinder, próbowałem otworzyć to dziwne urządzenie. Nie udało się. Spojrzałem na tablicę rozdzielczą. Zuzanna przyglądała mi się zirytowana. Włączyłem silnik i spróbowałem dodać gazu jedynie pustym butem, nie dotykając nogą. Wóz nie ruszył. Poruszyłem Sprzęgło palcem i samochód tak się zerwał, że oboje walnęliśmy czołem o dach. — Co ty wyprawiasz? — zapytała znowu Zuzanna. — Dlaczego nie jedziemy? — Kiedy wreszcie udało mi się zapalić światło, pokazałem jej swój palec. Była na nim malutka ranka, zupełnie mała, właściwie nikły ślad. — Popatrz… — nic nie rozumiała. — To dziwny samochód. Żaden berkley, ani morse, ale chyba przynosi kierowcy śmierć. Jego paliwem jest ludzka krew… tak, krew… Roześmiała się. Pokazała nazwisko producenta. James Stuart, Old Georgetown 26. Było wygrawerowane na mosiężnej tabliczce tuż przy kierownicy. — Myślisz, że ten pan sprzedaje samochody samobójcom? Teraz dopiero widzę, w jakie bajki gotowi jesteście uwierzyć wy, cudzoziemcy. Samochód na ludzką krew. — Ale zamilkła, bowiem wokół tego wielkiego pojemnika, który właściwie nie był niczym innym, jak stalowym sercem samochodu, stalowym sercem z tętnicą i aortą, wokół tego naczynia wiły się cienkie cewki, zupełnie przezroczyste, przez które widać było ciemnoczerwony kolor. Wyglądało na to, że mam racie. Opowiedziałem jej, w jak szczególnych okolicznościach użyczono mi tego auta, opowiedziałem o spotkaniu z jego poprzednim właścicielem. Byłem pewny, że wyszukał mnie na swą następną ofiarę właśnie dlatego, że jestem cudzoziemcem, którego nikt nie zna i nie będzie poszukiwać. — Ale co zrobimy? — zapytała. Nie miałem wyboru. Muszę dojść do najbliższych zabudowań i zadzwonić do swego kolegi do Bolster. Zuzanna musi znaleźć inny samochód z bardziej godnym zaufania kierowcą. — Ale ja cię nie zostawię — powiedziała kategorycznie. Słyszałem o wierności Angielek. Obawiałem się tego trochę. Tłumaczyłem, że przecież nie pójdzie ze mną leśnymi drogami, że przecież teraz, kiedy zrezygnuję z tego cudu techniki, nie będzie już żadnych wielbicieli, którzy gościć mnie będą zupą z homarów i ostrygami. Będę żył po spartańsku, a to nie służy miłości. Przekonała się o tym sama. Szliśmy około trzech godzin pod wysokim nasypem autostrady. Nad nami migały światła reflektorów. Nie chciałem już zatrzymywać nikogo. Chciałem dojść do najbliższych zabudowań, do najbliższego telefonu. — To przecież jest bez sensu. Mogę wyjść pierwsza, dla mnie zatrzyma się nawet amerykański ambasador. Robiłyśmy zakłady w klasie. Zawsze wygrywałam — powiedziała, prężąc dumnie pierś. Była piękna. — Tylko że ryzykujesz. Może to być znowu wóz marki „Wampir” i wyssie ci krew… — Uśmiechnęła się, nie przekonana do końca. Widziała tylko przyjemne strony techniki. Przyjemności, widoczne na pierwszy rzut oka, o których mogła się przekonać natychmiast. W końcu pokłóciliśmy się. Miała klapki na cienkiej podeszwie, musiała czuć każdy kamień, był to właściwie dość wielki wyczyn, że wytrzymała ten trzygodzinny marsz ze mną. Krzyczałem na nią, wiedziałem, że tylko tak pozbędę się tej dziewczyny i jej zaborczych uczuć. Jeszcze pomogłem jej wdrapać się na nasyp. Usłyszałem pisk hamulców, reflektory oświetliły całą jej postać. Ujrzałem ją po raz ostatni. Przesłoniła oczy. Wyglądała tam na górze jak piękna niewidoma. Rano dotarłem do pierwszych domostw. Dopiero w świetle dnia uświadomiłem sobie, że taka autostrada specjalnie omija wszelkie zaminowania, pozwalając rozwijać szybką jazdę, miejscowość nazywała się Old Georgetown. I wyglądała jak z bajki. Windsorska gmina i rozpadający się zameczek. Małe dzieci w szkolnych mundurkach i mężczyźni w dziwnie szerokich spodniach. Byłem w miejscowości, gdzie wyprodukowano mój wóz. To chyba sen. Wyszukałem numer dwadzieścia sześć. — James Stuart nie żyje już od trzydziestego drugiego roku, Sire — powiedziała mi sekretarka, staruszka z siwym kokiem, którą znalazłem W kancelarii. — Od tamtej pory przedsiębiorstwo jest zamknięte. Opiekuję się nim tylko ze względu na bank. Nie mogę bowiem znaleźć kupca. — Pokazała przez okno widok na podwórko. Było to cmentarzysko samochodów wyścigowych. Nie dokończone wozy, rozbite auta wyścigowe, szkielety i maski samochodów. Wśród tego wszystkiego kury i kaczki. Trawa do kolan. — A co się stało z jego samochodami? — zapytałem. — Żaden z nich już nie jeździ — powiedziała starsza pani z goryczą i usiadła przy maszynie do pisania, underwoodce z początku wieku, w której jeszcze przesuwały się litery, a nie wałek. — Ani jeden z tych wspaniałych weteranów, które kiedyś prowadził sam Caracciola. Wygrywały wszystkie wyścigi — parsknęła, jakbym się z nią spierał i pokazała mi na ścianie zakurzone trofea. — Kryzys rozłożył nas na łopatki. Nie było już bogatych ludzi, którzy mogliby sobie kupić wóz zrobiony specjalnie na zamówienie. Ostatni samochód dokończył pan Stuart na dzień przed bankructwem. Wyjechał sam z Old Georgetown i więcej nikt o nim nie słyszał… — Pan Stuart stał na pożółkłej fotografii przy mojej limuzynie. Ale nie był to ten wycieńczony gentelman z Londynu. Bóg jeden wie, ilu już ludziom ta maszyna wyssała krew. — Słyszałem o nim — powiedziałem nienajlepszą angielszczyzną — wiem, gdzie jest ten ostatni samochód… — Miałem wrażenie, że się trochę wystraszyła. — Jest to najlepszy automobil świata. Szesnaście biegów. Dwa zapasowe hamulce na każdym kole. Przyspieszenie, którego do dnia dzisiejszego nikt nie ulepszył. — Ale zabija… — powiedziałem. — Wygra pan dzięki niemu wszystkie wyścigi świata, dostanie się pan do najlepszego towarzystwa, będzie pan żył bez najmniejszego problemu, tylko dla sportu… — I doczekam szybkiej śmierci. — Nie mogła tego zrozumieć. Wiedziała zatem wszystko o tym wozie. Może nawet pomagała panu Stuartowi zemścić się na społeczeństwie, które nie dało szansy jego genialnym pomysłom. — Tu są kluczyki — położyłem je na stole. — Nie chcę tego samochodu. Proszę tylko pozwolić mi zadzwonić do Bolster. — Pan jest cudzoziemcem? — spytała mając już kluczyki w ręku. Jakby ten fakt wszystko wyjaśniał. Przytaknąłem. Czekałem na połączenie z Bolster. Musiałem literować nazwisko mego przyjaciela, a w końcu i tak je przekręcili. Dopiero po pół godzinie przywołali go z hotelu. Obiecał, że przyśle kogoś po mnie. Najpierw był zaskoczony, a potem zły. Mimo wszystko ucieszyłem się, że go zobaczę. Czekałem przed fabryką Stuarta. Tu odnalazła mnie markiza Nuvolari. — O, jest nasz Chiron — powiedziała. — Niech mi pan nie opowiada, że nie brał pan już kiedyś udziału w wyścigach. Chciałabym mieć pewną rękę, jak pan. A także taki samochód. Ma pan rację. Sprzedałam swego cunninghama. Nie wiem, jak to możliwe, ale Amerykanie nie chyba talentu do sportowych wozów. Chcę pański samochód. Ile? Wysłałem ją do kancelarii. Może ta transakcja pozwoli starszej pani zdobyć lepszą maszynę do pisania. Ostrzegłem ją dopiero wtedy, gdy triumfalnie wracała z kluczykami. — Oczywiście, powiem pani, gdzie samochód stoi, ale ostrzegam. Ta maszyna panią zabije… — Opowiedziałem o wszystkim, co odkryłem. — Jakże to interesujące… — odparła uprzejmie. — To wampir — powtórzyłem. — Pedałem wyssie pani krew… — Uśmiechnęła się. — W takim razie naprawdę wart tych pieniędzy. Co pan myśli, jak jeździłam na tych poprzednich? Za co kupowałam benzynę, za co właściwie je miałam? Musiałam poświęcać siebie, ażeby mieć te samochody. I to z jakimi komplikacjami. Ten wszystko uprości. Chcę tylko raz w życiu wygrać ze wszystkimi asami Le Mans. Obliczyłam pana wczorajszą szybkość. To jest wspaniały wóz. Wygram na nim wszędzie. — I zabije się pani… — To nie ma znaczenia… — I nagle zrozumiałem, dlaczego nikt od trzydziestego drugiego roku nie zwrócił tego wozu, dlaczego każdy chętnie zaprzeda wał się tej diabelskiej maszynie i pozwalał wysysać sobie krew. Przecież mógł zawsze wyprzedzić pozostałych. I kiedy później kierowca Nuvolari wiózł mnie do Bolster w jej starym wozie, miałem wrażenie, że wszystkie auta na tej sześciopasmowej autostradzie ścigają się w tym wielkim, cichym wyścigu, w którym śmierć się nie liczy. Przyjechałem do Bolster jeszcze przed rozpoczęciem pierwszego posiedzenia. Mój kolega jeszcze nie dzwonił do ambasady. Wszystko zakończyło się pomyślnie, tyle że nie zdążyłem się ogolić. I nigdy już nie spotkałem Zuzanny Saunders. Przetłumaczyła Barbara Krajewska Ludvik Souček BIAŁE ZACZYNAJĄ Motto: „Ludzi o tak zwanej mentalności prymitywnej cechuje wrażliwość i atawizm wędrownych ptaków, które znają szlak przelotów i prawo powrotu; mózg ich, ich wrażliwość bliska jest owemu skupieniu energii, gdy świat przetwarza się znowu, kiedy czeka na swoją cykliczną samoodnową. Kiedy ciała niebieskie podporządkowane na swoich niezwykłych torach linii równika magnetycznego przesuwają się po nocnym firmamencie, ludzie na wyspie spokojnie podnoszą na nie wzrok spod swoich dachów, nie wierząc, że można zmusić do milczenia nieziemskie jasnowidzenie tych, których nazywamy Tamtymi. Francis Maziere Tajemnice Wyspy Wielkanocnej Pan Jeremiasz Muhembo siedział na składanym aluminiowym fotelu przed głównym i właściwie jedynym budynkiem Stacji i z niechęcią patrzył na błękitny step falujący rozległymi pagórkami aż do widokresu, na tęczowe kule datów unoszące się w górę niczym dziecięce baloniki i rozpadające się na stada pseudo–motyłi oraz na nudny i z dnia na dzień taki sam korowód całego mnóstwa księżyców krążących wokół 3/12/Ceti. Pana Jeremiasza Muhembo sceneria ta wcale nie zachwycała, co, być może, wielu ludzi by zaskoczyło. Cały galaktyczny Patrol i znaczna część nielatającego personelu uważała bowiem pana Muhembę za coś w rodzaju mitu, na poły pustelnika, na poły poszukiwacza przygód, który rok za rokiem z miłości do planety dobrowolnie wiódł żywot Robinsona na jednej z najodleglejszych stacji Patrolu od ośmiu już — nie, chwileczkę, od dziewięciu, tak niemal od całych dziewięciu solarnych lat. Jakże ten czas ucieka! Jednakże pan Muhembo nie był ani poszukiwaczem przygód, ani pustelnikiem i jego stosunek do 3/12/Ceti miał zupełnie szczególny charakter. Poszukiwacz przygód wybrałby sobie planetę — nazwijmy to tak — bardziej romantyczną, a przede wszystkim w jakiś sposób bardziej monumentalną w swoich atmosferycznych, wulkanicznych, wegetacyjnych i wielu innych przejawach. Z rozkoszą zamknąłby się pod tylekroć już razy opiewaną przejrzystą kopułą, biczowaną nieustannie ulewnymi deszczami (dla odmiany czasem też ulewami amoniaku czy też protoplazmatycznej brei, tworzącej na niektórych światach jeden jedyny, niegustowny, ale za to spoisty ogólnoplanetarny organizm), wyruszałby w pogoń za nowymi wrażeniami jedynie w opancerzonych transporterach wyposażonych w anihilatory, które zaczęto produkować i dostarczać na planety odległych gwiazd dopiero po stwierdzeniu, że najrozmaitsze straszydełka w rodzaju King Konga, Godzilli i jeszcze znacznie gorsze, chociaż nie tak fotogeniczne, istnieją nie tylko w wyobraźni scenarzystów filmowych. Poszukiwacz przygód by… Ależ nie! Poszukiwacz przygód musiałby przede wszystkim wyglądać zupełnie inaczej niż malutki, tłuściutki pan Muhembo, o kolorze skóry przedziwnie złotym, którego podniecały jedynie zadania szachowe, jakie wprawdzie z wielką namiętnością, ale bez polotu i przeważnie błędnie rozwiązywał. To także powód, dlaczego pan Muhembo wybrał jedną z najspokojniejszych i — prawdę mówiąc — także najnudniejszą planetę ze wszystkich ośmiu sektorów. 3/12/Ceti natura obdarzyła stałym łagodnym klimatem, bez nadmiernych zmian sezonowych, atmosferą, w której oddychało się całkiem przyzwoicie, a przy tym nie obfitującą nazbyt w bakterie i alergeny (z ich nadmiarem te konowały sobie już radę!), z absolutną nieobecnością dokuczliwego robactwa, owadów oraz inne niebezpiecznej fauny, na przykład turystów i, a przede wszystkim tubylczej ludności, z którą, jak uczy nas historia Patrolu (Lowe–Kraskin: The Great Boom itd., itp.), z dawien dawna były tylko kłopoty i zmartwienia. Od czasów głośnego i nieprzyjemnego incydentu porucznika Mc Crellisha na 6/4/Eridanie obowiązywał Patrol stanowczy rozkaz natychmiastowego opuszczenia planety, jeśli istniałoby tam — stwierdzone bez jakichkolwiek wątpliwości — kortykalne, swobodne i logiczne myślenie, bez względu na to, czy myślą obdarzone byłyby istoty całkiem podobne do ludzi, jak na 3/18/Centauri, głowonogi — jeśli posłużyć się ziemską terminologią (godne uwagi badania prowadzone przez Vespra wokół Aldebarana) — czy też na przykład kamienie. A to, jak wiadomo, jeszcze żadnemu z tych zuchów Patrolu się nie przytrafiło. Cóż jednak człowiek może wiedzieć?!… Jedynym, w pewnej mierze reprezentacyjnym stworzeniem planety 3/12/Ceti, nie licząc oczywiście datów, występujących — rzecz zdumiewająca — właśnie z wyjątkiem Ziemi w całym, powiedzieć, znanym wszechświecie, było co wielkością i kolorem przypominało królika, ale poruszało się w powietrzu tuż ponad rzeźbą terenu na pokrytej długim włosem błonie, ruchem podobnym niemal zupełnie do ruchów płaszczek, czymś w rodzaju eleganckiego i niespiesznego falowania, tak że budziło właściwie zdziwienie, że takie stworzonko w ogóle lata — ale nad tym sobie roztropny pan Muhem, bo głowy nie łamał. Chociaż płaszczkokróliki wyraźnie go nie unikały, nie szukały też jego towarzystwa i nie domagały się karmienia, co — biorąc pod uwagę stały klimat i nieustanny dostatek błękitnej trawy, którą, jak sądził pan Muhembo, płaszczkokróliki się odżywiały — było zupełnie zrozumiałe. No, a poza tym była tu już tylko trawa przypominająca ziemską. Była to wprawdzie trawa błękitna, jednakże za tę, wydawałoby się zupełnie nieistotną, różnicę chłopcy z Patrolu, pocący się nad karkołomnymi opisami nowych planet w nienawidzonych powszechnie rozkładach jazdy, oddaliby diabłu swoją nieśmiertelną duszę. W kosmosie rzeczy różnią się zazwyczaj od ziemskich realiów czymś cholernie ważnym, dużo ważniejszym niż tylko kolor! Właściwie było tu coś jeszcze, ale o tym pomówimy dopiero po obaleniu teorii o panu Jeremiaszu Muhembie jako o pustelniku. To prawda, że pan Muhembo nie był skądinąd stworzeniem nazbyt towarzyskim — czegoś takiego nie moglibyśmy się nawet u szachisty spodziewać. Nie znaczy to jednak, że stworzony był do samotniczych medytacji. Raczej wprost przeciwnie. Bardzo pragnął w niedalekiej przyszłości używać radości życia i oddawać się przyjemnościom, jakie ofiarowywała cywilizacja rodzinnej Ziemi i kilku innych rozwiniętych Centralnych Planet każdemu, kogo na te przyjemności było stać. Nie chciałbym czytelnika rozczarować, ale i w czasach pana Muhemby — ściślej mówiąc u schyłku III wieku A.I.E.C. (Ab Initio Erae Cosmicae) — istniało wciąż jeszcze coś w rodzaju pieniędzy, tak samo jak tradycyjne imiona i nazwiska — a Muhembo należało do najbardziej tradycyjnych — nie zostały dotychczas zastąpione ani liczbami, ani brzmiącymi przykro dla ucha nowotworami, od których roiło się wprost w powieściach fantastycznonaukowych gdzieś u progu Ery Kosmicznej. Oczywiście, znaczenie pieniędzy zasadniczo się już zmniejszyło i do życia jako takiego nikt ich naturalnie nie potrzebował, ale pan Muhembo nigdy nie wyobrażał sobie życia jako takiego. Łączył je na przykład (a to byłby kolejny powód do zdumienia jego kolegów z Patrolu) z wizją ekskluzywnej krwawobrunatnej czy nawet złotej istoty, pachnącej i jedwabistej, o odpowiednich wymiarach, wyróżniającej się przymiotami ciała i ducha. Pan Muhembo wprawdzie uparcie mozolił się nad rozwiązywaniem zadań szachowych, mimo to jednak nie był aż tak naiwny, aby możliwość zdobycia czegoś tak rozkosznego w jakikolwiek sposób łączyć z odwiedzinami publicznego lokalu, gdzie każdy otrzymywał za darmo któryś z bogatego asortymentu napojów, podczas gdy w pokoiku na tyłach sąsiedniego przedsiębiorstwa siedzieli nad kieliszkami hennesy, marie brizard i wybranymi rocznikami chateaux latour, krótko Mówiąc nad tym, czego nawet przy najlepszej woli nie można dostarczyć w dostatecznych ilościach miliardom ewentualnych klientów, przystojniacy z Patrolu, piloci, szefowie stacji na Dalekich Planetach korzystający z urlopu, słowem: cała ta gromada nadziana nadzwyczajnymi bonami. Z weekendowym bungalowem oraz własnym barwnym i plastycznym stereo–telewizorem z ogromnym ekranem i wycieczkami do interesujących zakątków Systemu… Jednakże pan. Muhembo nie miał, niestety, warunków, a więc tym samym i nadziei, że zostanie pilotem czy też nawigatorem Patrolu, a nawet dyrektorem którejś z większych i ważniejszych stacji. Mimo to nie poddał się. Dlatego siedział tu, na składanym fotelu malutkiej Stacji 3/12/Ceti, gdzie z całą pewnością diabeł mówiłby dobrane, gdyby się tu jakiś znalazł. Jego obiekt spełniał określone zadanie — był czymś w rodzaju miejsca odpoczynku, suchym dokiem i w wyjątkowych wypadkach tymczasową bazą ratunkową dla rakiet Patrolu i ciężkich statków towarowych Interstelarnej, z kaprysu pani Natury położonym w pustce między Ósmym Sektorem a pierwszymi wysuniętymi stacjami na planetach systemu Centrum. Witał gości jak kierownik schroniska w Kuźnicach, kiedy między Myśliwieckimi Turniami a Kasprowym zacznie się nagle zadymka albo damie wysiądą narty lub nerwy. Nie miał więc — podobnie jak kierownik schroniska w Kuźnicach u stóp Tatr — żadnych złudzeń co do innych i może szlachetniejszych motywów nawigatorów, którzy lądowali w swoich gratach na betonowej płycie między stacją a ohydną budą magazynu części zamiennych. Jednakże pan Muhembo już podczas swojej pierwszej wizyty na 3/12/Ceti, którą przed dziesięciu laty złożył przypadkowo jako magazynier „Moby Dicka”, stwierdził, że w tej mało zachęcającej sytuacji można by się całkiem dobrze urządzić. I urządził się. Wkrótce po objęciu przez niego stanowiska administratora Stacji, łączącego w sobie jednocześnie wszelkie możliwe funkcje, bo na 3/12/” Ceti przewidziano w układach zbiorowych etat dla jednego jedynego człowieka, ilość lądujących tu statków wyraźnie się zwiększyła, jakby między Ósmym Sektorem a Centrum rozmnożyły się wprost epidemicznie najrozmaitsze awarie. Centrum obliczeniowe nawet w kilku przypadkach stwierdziło niezwykłe zmiany kursów towarowych kosmolotów i mniejszych rakiet Patrolu, które z niezrozumiałych względów zaprowadziły kapitanów w okolice gwiazdy 3/12/Ceti, ale zbytnio się tym nie przejmowano. Służba w Odległych Regionach nie jest, jak wiadomo, zabawą i kapitanom pozwalano rozedmie na maksymalną swobodę decyzji. Jeśli u pana Muhembo nie będą hulać załogi szybkich ekspresowych kliperów flotyll „Flying Cłoud” i „Witeź”, co dotychczas się jeszcze nie zdarzyło, Centrum Obliczeniowe gotowe jest przymknąć oko i zajmować się ważniejszymi sprawami. Dzięki temu pan Muhembo korzystał z jednej strony ze względnego spokoju, z drugiej zaś mógł cieszyć się ze stopniowego realizowania swoich planów i marzeń. Czegóż więcej może sobie życzyć człowiek na tym świecie!? Jednakże teraz właśnie siedział zaniepokojony, zdenerwowany i zniechęcony, twarzą w twarz z bezkresną błękitną sawanną. Czekał, aż z poszarpanych perłowych chmur, zakrywających chwilami dziwaczne stada księżyców planety 3/12/ Ceti, spadnie nań jakaś nieprzyjemność. Nie musiał długo czekać. Dokładnie w chwili zapowiedzianej przez wszechwiedzącą Centralę obliczeniową nad zachodnim horyzontem rozbłysnął oślepiający punkt i kilkakrotnie mrugnął. Sygnalizacyjny laser rakiety zapowiadał przybycie gości! — Żeby cię szlag trafił! — mruknął pan Muhembo niechętnie i gniewnie poruszył się w zbyt fotelu. Takie znaki mają sens jedynie jako sygnał do przygotowań do niespodziewanego lądowania. Ale co on mógł tu przygotować? Bukiet błękitnej trawy? A może ma na powitanie zatańczyć na betonowej płycie? Pan Muhembo szybko i z pewnym powodzeniem wprowadził się w nastrój wyrażający niezadowolenie i gorycz. Nie bez większego trudu zachował na złotej pucołowatej twarzy towarzyski uśmiech, kiedy mała, można by powiedzieć miniaturowa, rakieta typu „Helga lux” brawurowo wylądowała na miotle z płomieni, gdy otworzył się właz i kiedy na rozpalony jeszcze runway wyskoczył zeń mężczyzna w białym tropikalnym stroju, bez nakrycia głowy, z papierosem w kąciku usta. Kilkoma skokami dotarł do płyty chłodnego betonu — widocznie mimo wszystko żal mu było podeszew. Pan Muhembo, przyzwyczajony raczej do wizyt starszych i poważnych kapitanów starszych i poważnych statków transportowych, splunął — acz tylko w duchu — z niechęcią. „Wytworny goguś! — pomyślał. — I oczywiście ten biały człowiek jest znowu bez skafandra. Panowie z Centrum nie znają, widać, obowiązujących podczas lotu przepisów. Albo ich przepisy nie obowiązują! Żebyś tak kiedy porządnie tym piórkiem trzepnął i zdehermetyzował zbiorniki z ciekłym tlenem, draniu! Przekonałbyś się wtedy, jak by ci nagle brak było skafandra i jak byś gnał na łeb, na szyją do larów i penatów!…” — Halo, Muhembo, co tu u pana słychać? — odezwał się fircyk, kiedy pan Jeremiasz Muhembo wyszedł mu dostojnie (!) kilka kroków naprzeciw. — Jak tam z miejscowym życiem towarzyskim i czy króliki nie tupią za bardzo? „Bydlę!” — pomyślał Muhembo, ale głośno —powiedział: — Witam pana, panie Vaert! Dziękuję, jako tako, ujdzie! Tylko królikami nie mogę, niestety, służyć! Pan Muhembo wzywał gromy na swoją głowę za to, że mówi właśnie to, a nie co innego, że chcąc nie chcąc wpada w ton basutskiego pasterza zaczepionego gdzieś na weldzie przez białego voorlopera. Wcisnął ręce do kieszeni, aby ulec pokusie zacierania ich z radości. Tego jeszcze brakuje, żebym przed tym łajdakiem tańczył na dwóch łapkach! Na dobrą sprawę wzajemny stosunek panów Vaerta i Muhemba niewiele się różnił od związku łączącego w czasach feudalnych lennika z panem, suwerenem. Pan Jeremiasz Muhembo był nic nie znaczącym administratorem nic właściwie nie znaczącej stacji kosmicznej, właściwie: stacyjki, podczas gdy pan Vaert był jednym z dyrektorów towarzystwa MIDAS, mającego w swoich rękach organizację całego transportu z Sektora Ósmego i Czwartego do Centrum, potężnego przedsiębiorstwa zatrudniającego setki tysięcy pracowników wszystkich kategorii, pośród których jednym z najmniej znaczących był właśnie biedny pan Muhembo. Sam fakt, że potężny pan Vaert zna malutkiego pana Muhembę z nazwiska, nie mógł nie sprawiać przyjemności, chociaż tę zupełnie zbędną informację pan Vaert z całą pewnością odświeżył sobie dopiero tuż przed lądowaniem „Helgi”. I pan Muhembo znów musiał powściągać w sobie skłonność do gwałtownych gestów. — No, chyba nie będzie tak źle… — zauważył bezmyślnie Vaert. Z wyglądu sądząc, ten mężczyzna o włosach koloru piasku i wypłowiałych niebieskich oczach mógł mieć około czterdziestu lat. Przedstawiał się znakomicie — kosmetycy i dietetycy pracowali nad nim widocznie niestrudzenie i nie bez powodzenia z dnia na dzień — pan Muhembo mimo to jednak zauważył drobne znamiona „twarzyczki na kredyt”; niemal niedostrzegalną pajęczynkę rozszerzonych naczyń wokół oczu i troskliwie wyretuszowanych zmarszczek biegnących od brody pod kołnierz bardzo modnej tuniki. Może więc Vaert nie był ani tak młody, ani tak witalny, ani tak nietknięty, jak usiłował to każdemu zademonstrować. Myśl ta odrobinę pana Muhembę rozweseliła i w pewnej mierze wyrwała z kręgu ponurych rozmyślań. Beton pasów startowych wystygł już tymczasem zupełnie i Vaert już bez kłopotów przyniósł z rakiety bagaż podręczny i futerał z karabinkami. Być może oczekiwał pomocy pana Muhemby. Nie doczekał się. — Po co na Stacji broń, panie Vaert? — Muhembo wskazał futerał z jasnobrązowej prawdziwej skóry jeleniej, warty z pewnością cały majątek. — Tu u mnie… hm… chciałem powiedzieć: u nas nie ma na co polować. Daty… — Bóg z panem i z pańskimi datami… — Vaert uśmiechnął się krzywo. — Bóg jedyny, sprawiedliwy i niewypowiedziany, Muhembo. Albo ten jakiś pański fetysz, jeśli pan sobie życzy. Tak nisko na razie jeszcze nie upadłem. Przyjechałem tu rąbnąć królika. Takiego trofeum mi jeszcze brak. A poza tym, oczywiście, jakiegoś pięknego orona z Szóstki Herkulesa, ale na niego musiałbym mieć działo atomowe, a zresztą taka zdobycz nie zmieściłaby mi się do chałupy! Z pańskim królikiem sprawa na pewno będzie prostsza! Muhembo osłupiał. — Z całą pewnością, panie Vaert… Ale… jestem bardzo zdziwiony… Nigdy nie przyszło mi na myśl, że można je uważać… no… te, jak pan je nazywa, króliki za zwierzynę łowną. Są absolutnie… absolutnie nieszkodliwe, łagodne, rozumie pan, panie Vaert?… Pan Vaert wprawdzie rozumiał, mimo to jednak patrzył na pana Muhembę niczym na interesujący eksponat wystawiony w panopticum powszechnemu podziwowi i dla dobra nauki. — No i co z tego? A może zające, bażanty czy też kuropatwy mają jakieś diabelskie cechy? Czy są to groźne drapieżniki? Albo sarny? Jeśli te króliki wydają się panu małe, to niech je pan porówna z bekasami. Z nich w końcu zostaje piórko, a z królików będzie świetna skórka na ścianę. A potem zniknę i pan, panie Muhembo, będzie się mógł znowu oddawać temu, co się panu żywnie podoba… Rozumie pan? Smutne, melancholijne vlaktes i kopjes, błękitne pagórki 3/12/Ceti. Ale płaszczkokróliki były eleganckie, spokojne jak mewy nad morzem albo chusteczki powiewające na tle widnokręgu. Spokojne, zupełnie spokojne. Oczywiście, może być z nich świetna skórka na ścianę, to nie ulega wątpliwości. Z człowieka zresztą — także! I pan Muhembo czuł, jak budzi się w nim dawny, zapomniany od wieków strach. Strach jego buszmeńskich przodków chroniących się przed śmiercią w niedostępnych jaskiniach Gór Smoczych. Przed śmiercią, która i tak ich dościgła. Strach przed groźnym i wspaniałym Czaka, którego wystrojeni Zulusowie przeorywali Afrykę od oceanu do oceanu. Strach przed Mantatetami i Hotentotami. Strach przed matabelskimi królami: Dinganem, Sykonyellą i Moselikatsem. Strach przed szpetnym i swą szpetotą budzącym przerażenie zjednoczycielem Bantuów i band mieszańców, nazywanym ironicznie Piękną Różyczką, który z rozkoszą mordował małych Buszmenów o głowach pokrytych pieprzowymi ziarenkami kręconych włosów kilku innych jeszcze, zwłaszcza intymnych cechach anatomicznych. Strach przed Koranami, Grikami i Beczuanami. I największy strach przed białymi, szczupłymi i sprężystymi, wypielęgnowanymi i bezlitosnymi Afrykanerami, którzy na swoich krytych płachtami wozach przebijali się od Kraju Przylądkowego coraz dalej na północ i nie przestając ani na chwilę śpiewać pieśni pełnych wiary i ufności w przychylność białego, szczupłego i wypielęgnowanego (oczywiście) Boga i natchnieni niezachwianą pewnością co do swoich przekonań, dokonali niemal całkowitej zagłady narodu pana Muhemby. Burscy bohaterowie, którzy zabawiali się obdzieraniem ze złotych skór buszmeńskich trupów pokrywających gęsto brzegi zatrutych studni i ćwiczyli się w strzelaniu do malutkich buszmeńskich bachorów o pieprzowych włosach dopóty, dopóki nie osiągnęli niespotykanej wprost doskonałości! Oprawcy, mordercy! Oni także mieli szczupłe ręce porośnięte żółtymi włoskami, choć z całą pewnością nie tak troskliwie wymanikiurowane jak pan Vaert. Ręce, jakie w sto lat później ściągały tatuowane skóry ludzkie na abażury lamp i oprawy wyszukanych romansów. Oprawcy muszą przecież nieustannie zabijać. Teraz, w błogosławionej epoce A.I.E.C., choćby tylko biedne płaszczkokróliki, nieszkodliwie lewitujące nad błękitnymi błoniami. — Tak, rozumiem pana, panie Vaert — powiedział Jeremiasz. — Weźmie pan ze Stacji pojazd? Ci… te zwierzęta nie występują tak licznie, wie pan? Najgorsze było to, że znajdował się tu wobec tych porośniętych włoskami rąk zupełnie sam. Tak samotny jak rzadko kto. Sam w przepaści wszechświata, w czarnej jamie Galaktyki, w przestrzeni wielu, wielu dziesiątków lat świetlnych. Człowiek nigdy by tu oczywiście nie dotarł, gdyby nie istniał Drouet i jego szalone równania, umożliwiające wśliznięcie się do pozaprzestrzeni jak do czarodziejskiej skrzynki i wynurzenie się — naturalnie w granicach rozsądku — gdziekolwiek. — Chyba nie będzie pan posyłał „Helgi” na orbitę, panie Vaert — zauważył pan Muhembo. — Może jeszcze dziś się panu poszczęści, nie sądzi pan? Tu na Stacji bowiem nie mamy specjalnych wygód. Vaert uśmiechnął się życzliwie i był to uśmiech Oprawcy. — Nie, nie wezmę pojazdu, panie Muhembo. Z prawdziwą przyjemnością rozprostuję kości! Chociaż tak byłoby chyba prędzej, a jak widzę, i pan wolałby, żebym jak najprędzej przycisnął gaz do deski! Bo chyba nie żal panu tych potworów? Muhembo pojął, że było to tylko pytanie retoryczne, przeczesał dłonią szpakowate już trochę ziarnka pieprzu włosów i nie odezwał się. — Wie pan, kogo mi pan przypomina, kolego? Pewnego leśniczego w Serenghetti. Miałem wówczas nadzwyczajne zaproszenie na kudu, prawdopodobnie na ostatnie na naszej drogiej Ziemi. Oczywiście, za wiedzą i z błogosławieństwem Towarzystwa Zoologicznego, które na szczęście nie może sobie pozwolić na odgrywanie roli arki Noego i które wobec tego pozwoliło mi w końcu — roniąc łzy — na odstrzał. I wie pan, co ten leśniczy, rzecz jasna Murzyn, zrobił? Kiedy znaleźliśmy się na odległość przyzwoitego strzału, machał za moimi plecami chusteczką, aby ten drań mi uciekł. — I uciekł? — Pan Muhembo grzecznie udawał zainteresowanie. Vaert uderzył dłonią o kolbę karabinka, który tymczasem wyjął z futerału. Miał kolbę szlachetną w linii jak skrzypce Stradivariusa, krótką lufę i elektroniczne urządzenia pomiarowe z infraekranem i przybliżaczem celu. — O nie, przed tym się tak łatwo nie ucieka. Jeśli jest gdzie, nie ma po co. I na odwrót. A jako że pan Muhembo słowa Vaerta odniósł do siebie, najtrudniej mu było umknąć przed własnym strachem. Vaert skinął na pożegnanie głową i z karabinkiem pod pachą ruszył w błękitny step, tak jak przyszedł, jakby przemierzał odległość od jednej jamki do drugiej na terenach golfowych. Pan Muhembo nie próbował go zatrzymać. Gdyby pan Vaert miał na coś ochotę, sam by to powiedział. Pewnie przekąsił sobie coś na „Heldze”. I na pewno ma w kieszeni coś na ząb „w pigułce”. Rozsiadł się znów w fotelu przed Stacją i obserwował kule dato w, unoszące się z wolna jak dziecięce baloniki i rozpadające się na stada motyli. No, oczywiście, nie prawdziwych ziemskich motyli, to zrozumiałe. A może właśnie te były prawdziwe? Zbliżało się południe. Vaert zniknął za łańcuchem wzgórz, co w niczym nie zagrażało szczęśliwemu powrotowi. Antena kierunkowa kompasu, rzecz jasna, łączyła go nieustannie z „Helgą” i ze Stacją i w każdej chwili mógł ruszyć wprost w ich kierunku. Natura na 3/12/ Ceti była łagodna i życzliwa. Dla Oprawców — aż nazbyt! Pan Muhembo całą swoją istotą czekał, aż wreszcie rozlegnie się strzał, i wcale nie był pewien, czy przyniesie mu ulgę, czy też jeszcze bardziej rozeźli go na Vaerta. I gdy tak czekał, ogarnęło go dziwne uczucie. Step wokół zmienił się. Nie, nie zmienił się, to nie jest trafne i precyzyjne słowo. Ożył. Muhembo daremnie zastanawiał się, na czym to polega. W polu widzenia nie znajdował się ani jeden płaszczkokrólik i nawet daty w południowej spiekocie — na 3/12/Ceti nie panowały upały — wolały pozostać ukryte w trawie. Nigdzie nic nawet nie drgnęło. Pan Muhembo jednak mimo to czuł, jak wokół niego przewalają się fale życia, jak wypełniają okolicę od horyzontu po horyzont, jak wdzierają mu się w głąb mózgu i usiłują porwać go i wciągnąć w wir, który zaczął kręcić się coraz szybciej. Otarł różową dłonią pot z czoła i wstał z fotela, aby się rozejrzeć. Nic. Nic a nic. Błękitny step bez śladu życia, perłowe chmury, kadryl ścigających się księżyców, czerwone pudełko Stacji i buda magazynu części zamiennych. I — oczywiście — on, Jeremiasz Muhembo. I gdzieś w stepie Oprawca z karabinkiem, w najprymitywniejszy sposób realizujący swoje atawistyczne popędy. Nic więcej. Próżnia wszechświata. Remanent został przeprowadzony łatwo i szybko. Tymczasem Vaert wytropił swojego pierwszego płaszczkokrólika — albo tak mu się przynajmniej wydawało. Ujrzał go, jak szybuje elegancko mniej więcej na kilometr przed nim niczym niedostrzegalny nieomal biały punkt odbijający się od błękitu trawy. Elektroniczny teleskop karabinka przybliżył go tak, że znalazł się — można powiedzieć — w zasięgu ręki: delikatna, porośnięta białymi włoskami membraną wystającą po obu bokach beznogiego ciała przypominający najbardziej pędraka, zakończonego z przedniej strony czymś w uderzający sposób podobnym do jeżyny. Dopiero po chwili Vaert uświadomił sobie, że to grono oczu, pokrywające niemal całą część łbową stworzenia, które bez pośpiechu i pozornie też zupełnie bez celu szybowało faliście kilka centymetrów nad wierzchołkami ździebeł błękitnej trawy, nie dotykają jej wcale i nie wyrywając choćby tylko jednej jedynej łodyżki. Ofległość była jeszcze zbyt znaczna nawet dla elektronicznego urządzenia celowniczego; Vaert chciał zdobyć skórkę ani trochę nie uszkodzoną i trafić w głowę, czy w co tam to zwierzę ma, mimo iż szkody wyrządzane kulką kalibru 6,5/ 57 nie były tak straszne i zręczny preparator z pewnością by sobie z nimi poradził. Tak charakterystyczne dla myśliwego podniecenie sprawiało, że teleskop drżał mu odrobinę w szczupłych, wypielęgnowanych rękach. Śmieszne! Kiedy teraz widział swoją przyszłą zdobycz na własne oczy, niemal żałował straty czasu, jaki zajęła wyprawa na 3/12/Ceti… Vaert nie spodziewał się, że właśnie w tej chwili i on spowijany jest falami, które już przed jakimś czasem dotarły do znacznie wrażliwszego pana Jeremiasza Muhemby, zmusiły go do wstania ze składanego fotela i okrążenia czerwonego pudełka Stacji, bezwolnie, niczym w półśnie, z pulsowaniem krwi w głowie i świstem pił tarczowych w uszach. Niewiele brakowało, a potknąłby się o płaszczkokrólika, unoszącego się niemal w miejscu z lekkim falowaniem pokrytej sierścią błony. Patrzyli na siebie: istota z 3/12/Ceti przypominającym owoc jeżyny narządem wzroku i pan Jeremiasz Muhembo ciemnopiwnym, odrobinę skośnymi oczami, przymglonymi nieco nagłym bólem głowy. Widział płaszczkokrólika z tak bliska po raz pierwszy i nie był to widok nazbyt przyjemny, jeśli oczywiście pędrak z jeżyną zamiast głowy i włochatym ręcznikiem wzdłuż beznogiego ciała może w ogóle sprawiać miłe wrażenie, ale pan Muhembo mógł do swoich licznych zalet zaliczyć również absolutny brak uprzedzeń. Świst pił tarczowych w uszach ulegał modulacji i przemieniał się w słowa: — Oprawca., musi… zniknąć… musi… zniknąć… Pan Muhembo zatkał sobie uszy, uszczypnął w rękę, ale słowa nie umilkły. Właściwie to wcale nie były słowa. To jedynie pan Muhembo tłumaczył świadomość konieczności, jaka do niego docierała, na język ludzki. Oprawca musi zniknąć. Oprawca. Skąd to zwierzę wie — przeraził się pan Muhembo — że w myślach nazwałem Vaerta Oprawcą? Zwierzę tego oczywiście nie wiedziało — i pan Muhembo zdawał sobie z tego sprawę. To on. On sam. Obraził voorlopera. Płaszczkokrólik trwał bez ruchu w miejscu i rytmicznie falował pokrytą włosami kryzą. Pan Vaert natknął się na upragniony egzemplarz w zasięgu strzału również całkiem niespodziewanie, za niewielką wyniosłością terenu, na którą z zarozumiałością wbiegł zwinnie, choć czuł już zmęczenie i bolesny ucisk w klatce piersiowej. Kiedy zbliżał się już do szczytu, biały pędrak wypłynął wprost na niego i zatrzymał się na wysokości jego oczu. I on poczuł pulsowanie krwi w głowie i wycie w uszach, ale ręce Oprawcy słuchały również mniej subtelnych, dawniejszych i pierwotniejszych rozkazów i nie były skazane tylko i wyłącznie na korę mózgową. Same podniosły karabinek do ramienia i niemal w tej samej chwili — pan Vaert był doświadczonym i znakomitym strzelcem — smukły palec wskazujący z kilku płowymi jak słoma włoskami nacisnął spust. Wszystko to trwało sekundę. W tysięczną część sekundy później gorąca kulka opuszczała już wylot lufy. Dla białego pędraka, falującego nad zboczem porośniętym błękitnymi źdźbłami, upłynęło tymczasem nieskończone wprost mnóstwo czasu. Sieć metainteligencji scalająca całą powierzchnię planety 3/12/Ceti, której węzłami były niezwykłe krystaliczne mózgi (by posłużyć się ziemską terminologią) płaszczkokrólików, skoncentrowała się właśnie w płomienisty stożek, a na jego wierzchołku, rozpłomienionym zdolnościami, o jakich pan Vaert nie miał najmniejszego pojęcia, tkwiło odrażające i śmieszne zwierzątko trzepocące się o kilka kroków przed nim. W porównaniu z szybkością jego reakcji Vaert był nieruchomy jak skała, zmieniająca się jedynie pod wpływem zjawisk atmosferycznych i poruszająca się tylko pod powolnym naciskiem lodowca. Największy logistyczny mózg Galaktyki i może w ogóle największy logistyczny mózg w całym wszechświecie, ukryty w milionach pędraczych głów, zaczął za jeżynami oczu działać i zbadał wszelkie alternatywy skutków i warianty rozwiązania tego incydentu znacznie wcześniej niż porośnięty płowymi kłakami palec nacisnął spust. Właśnie w chwili, kiedy pocisk osiągnął połowę długości lufy, płaszczkokrólik, w którego wymierzono broń, otrzymał ramowe rozwiązanie. Oznaczało życie (jedną z innych możliwości była oczywiście śmierć) — cóż jednak znaczy zagłada czy zachowanie jednego jedynego elementu w ogromnej maszynie liczącej? Biały pędrak z jeżynowym okiem zdążył już sam przeanalizować konkretne możliwości, nim pocisk opuścił lufę. Czasu było dość, i to jeszcze jak, znacznie więcej niż pozostawiają go niekiedy nagłe kosmiczne katastrofy przychodzące niespodziewanie i to nieraz w rozmiarach wymagających wyjątkowych środków zaradczych. Z szeregu możliwości, jakie się nasuwały, płaszczkokrólik posłużył się w końcu tą najprostszą. Nie zmuszała go ani do pośpiechu, ani do poświęcenia całej tej sprawie więcej uwagi, niż na to w rzeczywistości zasługiwała. Wyczekiwał i z zainteresowaniem obserwował Oprawcę, podczas gdy pocisk zbliżał się do niego nieubłaganie. Dopiero gdy go już niemal dotykał lśniącym i rozgrzanym metalem — rozpłynął się po prostu na atomy, stał się kodem, szyfrem, abstrakcją, która niemal w tej samej chwili, ale w innym miejscu, o kilkaset metrów dalej, znowu jak według odlanej matrycy zebrała atomy, złożyła je w molekuły, łańcuszki molekuł, związki organy, a później ciało. Białe stworzenie, ukryte teraz za łańcuchem wzgórz, oddalało się wolnym, rytmicznym, falistym ruchem błony. Vaert wbił szeroko otwarte oczy w miejsce, gdzie przed ułamkiem sekundy ten potwór z całą pewnością był i gdzie spadały jeszcze na ziemię kawałki ździebeł błękitnej trawy zmiażdżonej pociskiem. W głowie mu huczało, ale nic poza tym. Nic nie układało się w słowa. Nie czuł nawet gorących fal wstrętu, jakie zalewały go ze wszystkich stron, z milionów punktów całej planety, zewsząd, gdzie za jeżyną oczu znajdował się cząstkowy mózg metainteligencji. Nic poza bólem i lekkim zawrotem głowy. Wyrzucił pustą łuskę w trawę i zarzucił karabinek na ramię. Obrócił się na pięcie i ruszył w drogę powrotną do Stacji, nie tak już prężnie, szedł przygnębiony i smutny. To draństwo wystrychnęło go na dudka! Muhembo musi mu powiedzieć coś więcej na ten temat, przecież siedzi tu już wiele lat. Bo w przeciwnym razie — poleci! Te bestie, te małe białe bestie! Tym razem weźmie proponowany mu przez pana Muhembę pojazd. Nikt z chłopaków z Safari–klubu go tu — na szczęście — nie widzi! Tu na pewno nie! Przeklęte bestie! Pan Jeremiasz Muhembo popijał właśnie proszek od bólu głowy, który dotychczas nie minął, iż piły tarczowe ucichły i uspokoiły się bębny tętniących żył. Gdyby — dzięki prościutkiej, jednakże pewnej siebie duszy wszystkich szachistów — nie był tak przekonany o swojej psychicznej normalności, uznałby minione pół godziny za szalony sen, odpowiadający bardziej naturze Lewisa Carrola niż zarządcy stacji kosmicznej. Administratora w najlepszym wieku, a może nawet dopiero u jego progu, jeśli wziąć pod uwagą obiecujące możliwości „twarzyczki na kredyt”. Zagłębił się ponownie w fotelu, żeby czas do powrotu Vaerta wykorzystać na rozmyślania. Zauważył, że tu i tam wokół niego na błękitnym tle stepu bieleją płaszczkokróliki, ale nie poświęcił im uwagi, choć było ich dzisiaj z całą pewnością znacznie więcej niż kiedykolwiek przedtem. Osobista znajomość z jednym egzemplarzem na razie mu aż nadto wystarczyła. To, co zdarzyło się później, o mało nie zbiło go z nóg. Nigdy nie przyszło mu nawet do głowy, że te białe stworzenia to coś więcej niż na przykład rzeczywiste dzikie króliki albo rzeczywiste płaszczki czy też po prostu jakieś inne zupełnie normalne zwierzęta, wobec których człowiek nie musi absolutnie odczuwać kompleksu niższości. A teraz on przyjmował od zwierząt rozkazy. Stacja musi zostać opuszczona, oczywiście. Ale ONI na razie sobie tego nie życzą. Pewnie szachista im nie przeszkadza. Albo jego obecność jest rękojmią, że ta ich cywilizacja — czy w ogóle można to nazwać cywilizacją? — tu nie dotrze i że będą mieli spokój. Tak, tak to chyba jest. Dlatego też ani jeden okaz nie może dostać się na Ziemię. Kto wie, jak też te płaszczkokróliki wyglądają od wewnątrz i czy nie wzbudziłyby niepożądanej uwagi czy nawet sensacji. Wszystko to wydawało się rozsądne, ale szczęśliwy pan Muhembo nie wiedział jeszcze wielu innych rzeczy. Nie przypuszczał, że metainteligencja planety 3/12/Ceti już dawno zbadała nie tylko każdą jego krwinkę, każde naczynie włoskowate i każdy najdrobniejszy przejaw tego, co zazwyczaj z braku ściślejszego określenia nazywamy życiem, ale także każdą jego myśl. Jego oraz kapitanów i nawigatorów, i pilotów Patrolu, lądujących na betonowej płycie między Stacją a tym obrzydliwym magazynem części zamiennych. Że była szczegółowo poinformowana o wszystkim, co znajdowało się w ich świadomości i podświadomości, i już dawno zrekonstruowała z zadowalającą ścisłością charakter, przeszłość, a dzięki temu także prawdopodobną przyszłość odległej cywilizacji Systemów Centralnych, których reprezentantem — wprawdzie wcale nie najwspanialszym — jest pan Jeremiasz Muhembo. Wynikiem było stwierdzenie, że kontakt prowadziłby prawdopodobnie do anihilacji jednej z cywilizacji. Płaszczkokróliki, a właściwie metamózg, który jako poszczególne komórki tworzyły, nie miały złudzeń, kto byłby pokonany. Przewaga cywilizacji technicznej była na razie zbyt miażdżąca. Lepiej poczekać. Czas oznaczał dla nich jedynie wielkość względną i mógł z wolna kapać sobie w chronomach, najmniejszych atomach wieczności, stanowiących prawie niewymierny ułamek sekundy, z równą łatwością, jak gnać w błyskach toczących się z szaloną prędkością tysiącleci. Czekać. Wszechświat ma czas, mnóstwo wspaniałego czasu. Pan Muhembo już nie wydawał się sobie zupełnie normalny, ale podporządkował się jednoznacznym rozkazom. Grawitelegramem wysłał do Centrum Koordynacyjnego wiadomość, że pan Vaert mu się nie podoba, że zachowuje się dziwnie, więcej: ekstrawagancko, i że wobec tego prosi o wysłanie psychiatry bądź przynajmniej o radę, co i jak. Ściślej mówiąc: grawitelegram wysłali ONI. Muhembo jedynie posłużył IM słowami i głosem, który już za kilka godzin doleci do Centrum Koordynacyjnego poprzez szereg kolejnych retranslacji w międzyprzestrzeni. A potem zjawi się tu pewnie psychiatra i pan Muhembo będzie mógł pakować walizki. Szkoda. Chciał tu wytrzymać jeszcze kilka lat. Na horyzoncie pojawiła się biała plama, większa niż falujące owale płaszczkokrólików. Vaert wracał i Muhembo, niepozorny pan Muhembo poczuł, że ściska mu się gardło. Wsunął ręce do kieszeni, aby powstrzymać ich drżenie. ONI go teraz na pewno opuścili. Vaert był blady, na czole wystąpiły mu krople potu, choć największa południowa spiekota już minęła i ponad błękitnym stepem dął przyjemnie orzeźwiający wietrzyk. Wyraźnie nie zbywało mu na dobrym humorze. — Niech mi pan przygotuje pojazd, Muhembo — powiedział nie witając się. — I niech mi pan szybko da coś do jedzenia. Już ja tym ścierwom… — Zacisnął wargi i powiesił karabin na wieszaku w hallu Stacji. Pan Muhembo na swoich odrobinę zbyt płaskich stopach podreptał do kuchni, gdzie wrzucił jeden komplet do infrapodgrzewacza. Sam nie mógł o jedzeniu nawet myśleć. Potem ruszył po pojazd, ale Vaert zatrzymał go. — Panie Muhembo, skąd u licha ma pan tak głupie nazwisko? Niech pan teraz uważa. Co to właściwie jest, te białe bestie? No, szybko, bo wyleci pan… — Dlaczego, panie Vaert? — obruszył się pan Muhembo. — Nie widzę powodu… — Ależ widzi pan, oczywiście, że pan widzi… — przerwał mu Vaert niecierpliwie. — Niech mi pan tu nie wygłasza mów, niewiniątko! Myśli pan, że ja nie wiem o tym pańskim handelku… tym… świństwem, które pan tu pędzi? I że mogę pana na zawsze skompromitować i uniemożliwić służbę w każdej z filii galaktycznych, ty przeklęte zero. Ty trucicielu! Skurcz gardła przemienił się w dławienie, tak że pan Muhembo bezwiednie rozpiął sobie kołnierzyk tuniki. A więc Vaert wie o tym. A to znaczy, że wkrótce będą wiedzieli wszyscy. Wszyscy się dowiedzą, dlaczego pan Muhembo już od dziewięciu lat siedzi na 3/12/Ceti, dlaczego nie woli latać jako magazynier na którymś ze statków transportowych albo nie podaje piwa choćby w „Wenusjanie”: ze względu na małe czerwone jagódki, pojawiające się wprawdzie bardzo rzadko, mimo to jednak tu i ówdzie pod błękitną trawą. Dowiedział się o nich zupełnie przypadkowo od pewnego botanika, który kiedyś, dawno temu, badał florę 3/12/Ceti. Jeszcze bardziej przypadkowo opowiadał mu nieco później pokładowy lekarz starej „Wiktorii” o sensacyjnych skutkach użycia wyciągu z jakichś czerwonych jagódek, który nie działa jak narkotyk, niemniej jednak ogromnie rozwesela i ułatwia ciężkie życie i w ogóle. A Centrum Koordynacyjne postanowiło kategorycznie zataić, gdzie owe jagódki rosną i pozostawić je w spokoju, jako że same w sobie nie przyczyniają się do powstania nałogu. Przede wszystkim dlatego, że jest ich bardzo mało, a mądra Centrala starała się raczej ograniczyć ilość przyjemności dostępnych jedynie nielicznym, niż ją nieustannie powiększać. A już największy z możliwych przypadek sprawił, że w kilka miesięcy później „Gambetta”, na którym pan Muhembo wówczas pracował jako dyspozytor, miał jakąś banalną awarię podczas podróży z Odległych Regionów i zatrzymał się właśnie na 3/12/Ceti, tak że pan Muhembo mógł owe jagódki znaleźć, nazbierać i wypróbować, przy czym mu oczywiście w niemałej mierze dopomógł tlący się jeszcze w nim pradawny instynkt rodowy, który od niepamiętnych czasów umożliwiał Buszmenom znalezienie na śmiertelnej pustyni Kalahari takiej ilości wody, by móc napełnić nią skorupę strusiego jaja, kilku jadalnych korzonków, a nawet tu i ówdzie — śledząc lot ptaszków—miodojadów — podziemnego gniazda dzikich pszczół. W pół roku później zaczął już pracować na Stacji. I z wolna i niespiesznie zaczęły się u pana Muhemby zatrzymywać statki towarowe i rakiety Patrolu. Nie sprzedawał — co to, to nie. Nie miał jednak nic przeciwko temu, jeśli mu ktoś za butelkę rubinowoczerwonego płynu przyniósł jakiś drobiazg. Pamiątkę. Upominek z podróży. A ponieważ 3/12/Ceti stanowiła wysuniętą placówkę na szlaku do Odległych Regionów, podróże bywały na ogół odpowiednio długie i nie tak znowu zwyczajne. Pan Muhembo w ciągu tych lat skompletował sobie piękne zbiory, z którymi mogło konkurować jedynie muzeum Galaktycznego Centrum Koordynacyjnego, a jeśli idzie o pewne szczególne okazy, to nawet ono im nie dorównywało. Oczywiście — te czerwone pokrzywy (czy co to właściwie jest) z Marsa ma w swoim pamiętniku każda już niemal dziewczynka w wieku szkolnym, a krystaliczne diamenty z Merkurego w istocie rzeczy nie kosztują już więcej niż zwykłe szkiełka, ale pan Muhembo posiadał też nie byle jakie rarytasy! Meteoryty pochwycone bezpośrednio we wszechświecie ze skamielinami i żywymi dotychczas zarodkami życia, kryształy levium lżejszego od powietrza, zwierzęta i rośliny z najdalszych zakątków Galaktyki, ząb orona z 6/Herculis — a coś takiego ma rzadko kto, bo przy spotkaniu z oronem zazwyczaj ten ostatni zdobywa łup, lustro z tellitu skupiające myśli i pozwalające w pewnej mierze na jasnowidzenie… — No i oo? — Vaert przerwał bieg smętnych myśli pana Muhemby. — Nie mam zamiaru czekać, aż przyjdzie panu ochota… A może mam panu pomóc? Delikatne, szczupłe, wypielęgnowane ręce. Pan Muhembo nie wątpił, że pan Vaert potrafiłby mu pomóc, zapewne w ten sam sposób, w jaki jego pradziad czy prapradziad pomagał biednym Żydom gdzieś w witebskim getcie, a prapradziad, choć może związkami krwi nie tak bliski, głodnym ludzikom buszmeńskim wynurzającym się niedorzecznie na skraju pastwisk. — Niewiele o nich wiem — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Tylko to… że… nie życzą sobie tutaj pańskiej obecności, panie Vaert. — Naprawdę? — Oprawca drwiąco pokręcił głową. — A więc te bestie nie życzą sobie mojej Cjecności… No, no, to wprost nie do wiary! A skąd pan o tym wie? — Oni… oni mi to powiedzieli. Właściwie nie powiedzieli, panie Vaert, niemniej jednak wiem. Dziś po raz pierwszy nawiązali ze mną kontakt. Słowo honoru, dziś po raz pierwszy! Są inteligentni… w jakiś niezwykły sposób. Panie Vaert, błagam pana: niech pan odleci… Od infraogrzewacza rozległ się dźwięk sygnału. Vaert nie spojrzał nawet na pana Muhembę, sam przyniósł sobie komplet, rozdarł opakowanie, wyjął z kieszeni sztućce polowe („Jeszcze jedna, zupełnie zbędna ekstrawagancja! — pomyślał pan Muhembo) i zabrał się do jedzenia. — Pan chyba naprawdę zwariował, Muhembo! — powiedział w końcu z pełnymi ustami. — I tylko to może pana uchronić przed tym, co dla pana szykuję, rozumie pan? Otóż każę panu zapłącić za wszystkie dłuższe postoje statków kosmicznych, które tu w ostatnich latach lądowały… Nie odpracuje pan tego nawet za milion lat. Zostanie pan kosmicznym włóczęgą! Myśli pan, że gdybym nawet panu wierzył (a ja oczywiście panu nie wierzę!), tobym odleciał? Aby na zawsze pozbawić się możliwości postrzelania sobie do tych białych bestii? Właśnie teraz tu zostanę i położę trupem jedno z tych paskudztw, choćby mi miała wyrosnąć broda po sam pas! A pan tymczasem może się zacząć pakować. „Nie, ja nie zwariowałem — pomyślał pan Muhembo. — Za to o tobie biegnie teraz za pośrednictwem łańcucha stacji i poza przestrzenią do Centrum Koordynacyjnego wiadomość, że brak ci jednej klepki. Za chwilę tam będzie. A dalej już nie chcę o tym myśleć. Niech myślą ONI.” Nagle tak gwałtownie skierował wzrok w jakiś punkt za Vaertem, że Oprawca odwrócił się i jednym ruchem zmiótł ze stołu nie dojedzony obiad. Nad betonową płytą, na której niczym smukły ołówek stała „Helga” Vaerta, unosił się płaszezkokrólik i przyglądał się uważnie (jeśli oczywiście w wypadku jeżyny można mówić o uważnym przyglądaniu się) obu mężczyznom. Tu pan Muhembo widział go w ciągu całych tych dziewięciu lat po raz pierwszy. Na twarzy Vaerta pojawiły się koło nosa białe plamy — widocznie uważał obecność białego stworzenia za osobistą obrazę znakomitego dyrektora MIDASA. Zerwał karabinek z wieszaka, zeskoczył ze schodków, wiodących od Stacji do betonowej płyty, i strzelił niemal nie celując, „z biodra”. Wszystko było obliczone z góry i metainteligencja planety nie musiała się tym razem nawet tym cząstkowym problemem jakoś specjalnie zajmować. Od dawna już rozwiązywała inne, ważniejsze i nie cierpiące zwłoki zadania. Biały latający pędrak nie materializował się dla odmiany w odległości kilkuset metrów. Stworzył, czego oczywiście żaden z mężczyzn nie mógł zauważyć, bo cała akcja trwała jedynie tysięczną część sekundy, kanał w swoim ciele, którym z dokładnością do ułamka milimetra przeszedł pocisk, nie czyniąc najmniejszej szkody. Pan Muhembo słyszał, jak uderzył o beton, spostrzegł skrzesaną iskrę i obłoczek szarego kurzu. Vaert wsunął do lufy drugi ładunek. Tym razem mierzył w skomplikowane oko. Kulka, odbita i śpiewająca w locie, uderzyła w ścianę magazynu części zamiennych. Pan Muhembo miał język suchy jak kawałek drewna. Na jego oczach Vaert z sekundy na sekundę zmieniał się w zwierzę. Skrzeczał — tak, t» właściwe słowo, skrzeczał wydobywając z siejcie niezrozumiałe przekleństwa i długimi skokami biegł do płaszczkokrólika, wiszącego nieruchomo ciągle w tym samym miejscu i poruszającego leniwie pokrytą sierścią błoną. Tylko jeżynowe grono oczu kierował uważnie na Oprawcę. Trzeci strzał Vaert oddał dotykając niemal lufą karabinka głowy płaszczkokrólika, który nawet nie przyspieszył powolnego falowania membrany. — Ty… ty… ja… — zawył Vaert załamującym się głosem, który nie przypominał już nawet ludzkiego głosu, chwycił karabinek za lufę i z całą siłą zamachnął się, by uderzyć białego pędraka kolbą. Płaszczkokrólik w chwili tak długiej, że kolba nie zbliżała się do niego z szybkością ani trochę większą niż rosnąca łodyga bambusa, zmaterializował się o krok dalej. Karabinek wystrzelił po raz czwarty i ostatni — tym razem nie pod naciskiem szczupłego, wymanikiurowanego i porośniętego kłakami koloru słomy palca, ale na skutek uderzenia kolby o beton. — Nie… — powiedział Vaert z wyrazem zdumienia na twarzy i z wolna, jakby układał się do snu, osunął się na ciepły beton. Na wszystko to pan Muhembo patrzył trochę tak jak na telewizyjny horror; białe zwierzę, z wolna i bez pośpiechu falujące przed lufą karabinka, ciało Vaerta, zwinięte i bezwładne, ciemna kałuża, która się pod nim rozszerzała, i stada datów, przerażonych strzałami i unoszących się ze wszystkich stron pod niebo pełne zgonionych księżyców. Płaszczkokrólik przypłynął niespiesznie do schodków, na których stał osłupiały pan Muhembo. I znów rozległ mu się w uszach świst pił tarczowych i zaczęły pulsować tętnice mózgowe. Przez chwilę jakby w skupieniu nasłuchiwał samego siebie, po czym skinął głową i zszedł na dół. Uniósł powiekę Vaerta — oko pozostało otwarte. Pocisk kalibru 6,5/57 nie pozostawia wprawdzie zbyt rozległego śladu w skórze królika, ale w ciele człowieka… Ujął znacznie wyższego i cięższego Vaerta pod ramiona i przez myśl przemknęło mu dawne, pradawne wspomnienie. W taki sposób zdyszani i biali ze strachu Buszmeni wśród nocy ciągnęli za nogi trupy zabitych wojowników Pięknej Różyczki, zabitych przez własnych współplemieńców i porzuconych w pobliżu ich kraalów; ciągnęli je za nogi, by je ukryć, bo miały posłużyć jako pretekst kolejnego napadu, którego celem były zazwyczaj złote i podniecające buszmeńskie dziewczęta. Albo nawet jako pretekst do wyniszczającej wojny. Pan Jeremiasz Muhembo teraz właśnie ratował swój mały osobisty kraal. I nie tylko on, ale i ONI. ONI przecież zabili Oprawcę. ONI wiedzą. Spojrzał za siebie przez ramię. Płaszczkokrólik tkwił tu nadal, ledwie dwa kroki od niego, jakby obserwował, czy pan Muhembo postępuje właściwie i sprawnie. „Gdyby to miało przynajmniej jakiś wyraz — pomyślał pan Muhembo. — Gdyby miało pysk jak pies albo kot, albo koń… Ale tylko te jedynie te oczy…” W końcu udało mu się zaciągnąć ciało Vaerta do „Helgi” i przypiąć pasami do fotela pilota. Nacisnął dźwignię START. Oczywiście nic się nie stało — rakiety mogły się oddalić dopiero po zwolnieniu obwodów startowych na głównej tablicy rozdzielczej Stacji. Potem wysiadł. Nim zdążył zatrzasnąć automatyczny właz „Helgi”, przepłynął obok niego tak blisko, że otarł mu się niemal o kolano, płaszczkokrólik i zniknął w głębi rakiety. Pan Muhembo cofnął się ze wstrętem, zamknął właz i ominął kałużę krwi na betonie. Na szczęście nie musiał jej wycierać. Jak każdego dnia o tej porze i dziś niebo pokrywało się chmurami Za chwilę spadną pierwsze krople ulewnego, niemal tropikalnego deszczu, skraplającego regularnie kontynent 3/12/Ceti, gdzie znajdowała się Stacja. Nacisnął przycisk zwalniający obwody startowe. Spod „Helgi” zaczęły się wydobywać chmury dymu i z dysz silników plazmowych buchnęły płomienie. Zapachniało żarem i rozpalonym metalem, potem rakieta uniosła się z wolna i jak kamień lecący w górę zniknęła w warstwie niskich deszczowych chmur. Pan Muhembo popił jeszcze jeden proszek od bólu głowy i potarł pobolewający kark. Czegóż to ONI jeszcze?… Aha! Już wiedział. Wysłał wiadomość, że pan dyrektor generalny MIDASA Vaert po udanych łowach odleciał właśnie w kierunku Obszarów Centralnych, nie czekając na radę czy konsultację lekarską. Nic więcej zrobić nie mógł. Teraz wszystko już zależy od NICH. Nazajutrz siedział znów w składanym fotelu przed Stacją, śledząc wzrokiem wieczne wzbijanie się i rozpad datów i równie wieczny menuet licznych księżyców planety 3/12/Ceti, gdy w grawitelegrafie rozległa się odpowiedź. „Lekarza dla Stacji odwołano, ponieważ podczas opuszczania pozaprzestrzeni panu dyrektorowi generalnemu Vaertowi zdarzyła się tragiczna katastrofa. Otóż swoim zwyczajem zaczął hamować dopiero w ostatniej chwili i z wyłączonymi urządzeniami automatycznymi, chociaż pracownicy MIDASA i piloci Patrolu wielokrotnie mu na ten błąd taktownie i z całą ostrożnością zwracali uwagę. »Helga« uderzyła o booster i nastąpił wybuch materiałów pędnych. Mimo natychmiastowego włączenia się automatycznych urządzeń gaszących nie udało się pana Vaerta uratować. Wydobyto jedynie zwęglonego i zniekształconego trupa i jeszcze coś, co wyglądało na zezwłok małego białego psa. Centrum Koordynacyjne, które czuje się boleśnie dotknięte stratą, prosi pana Muhembę, ostatniego towarzysza zmarłego niezapomnianego pana dyrektora, aby poinformował łaskawie, czy idzie tu o trofeum myśliwskie pana Vaerta. Ścierwo było również zwęglone i rozpadło się pod dotknięciem. Zresztą to tylko formalność, niezbędna dla sporządzenia maksymalnie dokładnego protokołu. A po drugie, Jeremiaszu, telegrafował rudy Douglas z Wysuniętej Bazy Okręgów Centralnych, mknie do pana »Fandango« z kapitanem Garetem. Mają ponoć jakieś kłopoty z urządzeniem nawigacyjnym, a więc niech pan ich, Jeremiaszu, przywita chlebem i solą. Przynajmniej znów będzie pan miał partnera do partii szachów, co, pustelniku? Koniec. Wyłączamy się.” Pan Jeremiasz Muhembo odgrawitelegrafował potwierdzając, że mały biały rozpadający pies to rzeczywiście ostatnie trofeum myśliwskie nieszczęsnego pana Vaerta. Tak — to musiało się stać. ONI wszystko przewidzieli. A potem sprawdził, czy ma dostateczny zapas rubinowego płynu dla starego Gareta. „Fandango” wracało skądś aż z peryferii Ósmego Sektora i z całą pewnością wiozło jakieś interesujące cacuszka. A uczciwy handel wymienny stanowił sól jego życia. W końcu wyniósł przed budynek Stacji nad błękitnymi łąkami stolik i ustawił figurki szachowe w szczególnie wyrafinowanej kombinacji. Białe wprawdzie zaczynają, ale w drugim ruchu nieuchronnie dostają mata. Przetłumaczył Andrzej Czcibor–Piotrowski Jan Lenčo PODRÓŻ KU POCZĄTKOM I KU KOŃCOWI Stale czegoś szukał. Cokolwiek czynił, było oczywiste, że to nie tylko nie ma dla niego większego znaczenia, ale w ogóle żadnego znaczenia, że są to sprawy mechaniczne — bo on przede wszystkim szuka. Jeszcze nigdy nie widziałem człowieka, który by się tak koncentrował na szukaniu. To, że czegoś bezustannie szuka, stwierdziłem już dawno przed naszą podróżą. Była to cudowna i wspaniała podróż po planetach i gwiazdach stałych siódmego układu słonecznego, po gwiazdach, na które dotąd nie wkroczyła ludzka stopa, podróż obfitująca w fantastyczne niespodzianki. Gdy człowiek opuszczał jedną planetę, gdy startował w gwiezdną ciemność i pisał sprawozdanie z tego, co widział i przeżył, już się upajał ciekawością, co znajdzie na następnej. Był to jakiś powrót do czasów dzieciństwa, do czasów, kiedy pogrążaliśmy się w książkach z przygodami, połykali obszarpane stronice i drżeli na mysi o tym, co się dalej stanie. Wszechświat był dla nas pełną napięcia książką, którą odczytywaliśmy dla siebie i dla świata. Chyba jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy jak w chwili, w której mi szef badań kosmicznych oznajmił, że z setki kandydatów wybrał do wykonania tego zadania właśnie mnie. Jak już powiedziałem, nieustannie czegoś szukał. Jak gdyby się stale uważnie wpatrywał w siebie. Pierwszy raz zauważyłem go, gdy złożyliśmy podstawowe egzaminy w liceum astronautycznym. Był najlepszym uczniem, zajął pierwsze miejsce. Ja trzecie. Jeszcze z dwoma innymi oblewaliśmy swój sukces i perspektywy. Wywieziono nas na łono natury, jedliśmy i popijali. Nasza rozmowa zeszła na problem czasu. Ktoś zaproponował, aby każdy z nas powiedział, jak sobie wyobraża czas. Zgodziliśmy się na to z radością. Staraliśmy się zapomnieć o wyuczonej definicji i wymyślić coś swojskiego. W każdym z nas było wtedy trochę pozy. Ja powiedziałem, że czas jest jakąś wieczną budowlą, którą nieustannie się poprawia i przebudowuje. N. powiedział, że wyobraża sobie czas jak wielką muszlę ślimaka, która się stale powiększa. Dla C. czas był wszędzie obecną i nieodgadnioną, ożywającą śmiercią. K. niedbale oświadczył, ze czas jest ślepym Starcem, który daremnie czeka na odmłodzenie. Gdy przyszła kolej na niego, najpierw dość długo patrzył, nie pojmując o co chodzi, potem w głos się roześmiał. Śmiał się jakoś niezwykle, nienaturalnie. Coś obcego, nieznanego, przerażającego bulgotało mu w gardle. To nas zmroziło. Zdjął nas lęk. Jego śmiech brzmiał nienaturalnie. Przypomniałem sobie mityczną rzekę śmierci w greckim świecie pozagrobowym. Jego śmiech brzmiał jak gulgotanie ciemnego, zimnego, niewysychającego Hadesu. Tak się śmiał chyba sam straszny przewoźnik. Mroziło nas przy tym śmiechu, ale z ciekawością czekaliśmy, co powie, gdy się przestanie śmiać. Lecz on wybałuszył oczy i nie rzekł ani słowa. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie jasno to, co dotąd jedynie przeczuwałem: że jest inny niż my, że między nami a nim znajduje się przepaść nie do pokonania. Lecz nadeszły kolejne dni wypełnione nauką i kłopotami i o wszystkim zapomniałem. Nie upłynęło jednak wiele czasu, a nowe wydarzenie ożywiło mi w pamięci naszą wycieczkę, zwłaszcza jego dziwny śmiech. Było to na przedostatnim roku na Marsie. Całą jego północną część przebudowano na eksperymentalny kosmodrom, a my byliśmy pierwszym rocznikiem, który tu się przygotowywał do egzaminów końcowych z praktyki. Pewnego dnia doszło do katastrofy. Patrzyliśmy na odpalanie małych ćwiczebnych rakiet, gdy nagle jeden z silników eksplodował i między nas wpadła płonąca dysza. Kolegę P. poparzyła na całym ciele. Staliśmy wokół niego, rzucał się po ziemi, zwijał w bólach i wydawał z siebie niezrozumiałe dźwięki. Było oczywiste, że nie wytrzyma tych paru minut, zanim przybędzie pogotowie. Staliśmy nad nim skamieniali ze strachu i z bezsilności. Jego ruchy stopniowo ustawały, głos słabł, wreszcie już bezwładnie leżał, charcząc tylko. Czasami ciężko podnosił ręce i natychmiast je opuszczał na ziemię. Było dla nas jasne, że umiera. Wówczas mimo woli odwróciłem się i zauważyłem Go. Stał nad umierającym, tak samo jak my wszyscy, bez ruchu, bez słowa, a jednak w tej chwili znowu zrozumiałem, że jest inny niż my, znowu otworzyła się między nami ta przepaść, którą już zasypały codzienne sprawy i przyzwyczajenia. Tak samo jak nigdy nie zapomnę jego śmiechu na wycieczce, nigdy nie zniknie z mej pamięci jego spojrzenie na umierającego. Było to inne spojrzenie niż nasze, w naszych oczach palił się szczególny płomyczek, była w nich wprawdzie ciekawość, ale i strach. Z naszych spojrzeń wynikało, że każdy przynajmniej częścią swojej istoty przeżywa to, co umierający. W tamtych chwilach każdy z nas sam walczył z własną śmiercią. W jego chłodnym spojrzeniu czaiły się strach i ciekawość. Nie zauważyłem ani odrobiny współczucia. Patrzył na konającego jakoś chłodno, jak na coś zupełnie obcego, obojętnego. Nie wiem, czy to spojrzenie zauważyli pozostali, chyba nie, ale ja wówczas doznałem podobnego zmrożenia jak na wycieczce i opanował mnie strach połączony z lękiem. Kiedy w kilka godzin później dowódca naszej szkoły zapytał, kto się podejmie odwieźć martwego na Ziemię, jedyną osobą, która się zgłosiła, był On. Nigdy nie zapomnę tego szczególnego uczucia ulgi, kiedy zobaczyłem, jak rakieta oderwała się od pasa startowego i zniknęła w przestrzeni kosmicznej. Poczułem ulgę, jak gdybym się pozbył czegoś nieprzyjemnego, mrocznego, czego nie umiałem ani określić, ani narwać, ale co było wokół mnie i we mnie. Doznałem ogromnej ulgi, coś ze mnie spadło. Na długi czas rozstaliśmy się. Po końcowych egzaminach rozdzielono nas i rozesłano do różnych miejsc i widywaliśmy się rzadko, przeważnie na rocznicowych spotkaniach i wspólnych podsumowujących naradach. Czasami coś o nim słyszałem, podobno wybijał się w pracy, dostał kilka odznaczeń i był zasłużony w badaniu pozostałych planet piątego układu słonecznego, których zawiedli nawet najbardziej doświadczeni astronauci. Nie przesadzę, gdy powiem, że nieustannie o nim myślałem. Wynurzał mi się w myśli często i nieoczekiwanie, jakby chciał mi coś przypomnieć. W czasie studiów i twardego treningu umiałem stosunkowo dobrze panować nad umysłem i skoncentrować się nad tym, nad czym chciałem, dlatego drażniło mnie to, że właśnie o nim nie mogę zapomnieć. Starałem się znaleźć wspólny mianownik wszystkich okazji, które mi przyszły na myśl, ale zbytecznie, nie udało mi się. Nie mogłem się go pozbyć. A potem szef badań na jednej z regularnych podsumowujących i przygotowawczych narad, na których nam przydzielali nowe zadania, szczegółowo rozgadał się o konieczności zbadania całego siódmego układu i obszernie to uzasadniał potrzebą dalszych badań wszechświata. Szósty układ w pewnym sensie podobny jest do podstawowego, występują na nim przejawy życia, można nawet przypuszczać, że są tam i istoty obdarzone pewną inteligencją. Słuchałem. Już wtedy coś przeczuwałem… Oczekiwanie na coś złego wypełniało mnie. Szef badań najpierw opisał przebieg akcji, uzasadnił jej znaczenie, po czym oznajmił krótką przerwę na poczęstunek; kiedy wracaliśmy do sali obrad, bez jakiegokolwiek wstępu wymieniał nazwiska tych, którym to zadanie miało zostać powierzone. Wydawało mi się, ze przerwa jest bardzo, bardzo długa. Tylko co wróciliśmy i usiedli na swoich miejscach, gdy zabrzmiały nasze nazwiska. Siedziałem dość daleko od niego. Gdy usłyszałem swoje imię, .ogarnęła mnie radość, przecież powierzenie takiego zadania jest przejawem nie tylko najwyższego uznania, ale i zaufania. Z początku czułem tylko radość. Potem popatrzyłem na niego. Obłapiał mnie lęk, który dławi płomyki radości. Na jego twarzy nie było ani śladu radości. Nie umiałem się pozbyć wrażenia, że było mu wszystko jedno, wydało mi się nawet, że tego nie usłyszał. Bo jak inaczej wyjaśnić fakt, chociaż mały, bez znaczenia, niegodny uwagi, że w ogóle nie odwrócił się i nie spojrzał na mnie? Kierownikiem całej wyprawy mianowano jego. Byłem mu więc podporządkowany. Po skończeniu zaplanowanej narady otrzymaliśmy dwumiesięczny urlop, aby móc przygotować się do długiej, kilkuletniej podróży — urlop, który nie był wielkodusznym podarunkiem naszych przełożonych, ale bezpośrednią koniecznością: rakiety, którą mieliśmy lecieć, jeszcze nie ukończono budować, a przed podróżą musieli ją poddać wielu złożonym próbom. Urlop mi zleciał szybciej, niż się mogło wydawać, i na dwadzieścia cztery godziny przed startem meldowałem się wedle rozkazu u szefa badań. Gdy przyszedłem, on tam już był, pewnie już długo ze sobą rozmawiali. Przysiadłem się. I znowu przeanalizowaliśmy plan całej imprezy. Siódmy układ składa się z osiemdziesięciu pięciu wielkich planet i z pewnej, trudnej do ustalenia ilości małych satelitów. Jeśli chodzi o badania, mieliśmy na dłuższy czas odwiedzić dziewięć większych planet, o których sądzono, że mają interesującą cywilizację albo warunki naturalne. Na pozostałych mieliśmy się zatrzymać jedynie krótko, na kilka godzin lub minut — osobiste doświadczenie miało tutaj zastąpić dane, które podadzą przyrządy. A o satelitach mieliśmy przywieźć jedynie najbardziej podstawowe informacje. Ale to, naturalnie, było jedynie ogólną wskazówką. Program badań zakładał nieprzewidziane okoliczności i przewidywał możliwość odchyleń, stosownie do potrzeb. Tutaj decydujące słowo miał kierownik wyprawy. Tylko od niego, od jego opinii i decyzji zależało, w jakim stopniu odejdziemy od ustalonego programu. Od niego zależało, czy się gdzieś zatrzymamy, dłużej lub krócej, czy niektóre z góry ustalone przystanki pominiemy i wybierzemy na ich miejsce inne. Kierownik każdej podobnej wyprawy badawczej miał sporo możliwości dla własnej inicjatywy. Zresztą w naszej pracy nie mogło być inaczej. Kilka godzin przed startem wsiedliśmy do rakiety. Było to jedyne w swoim rodzaju uczucie; uświadamiałem sobie, że przez kilka lat będzie ona moim domem, że nas zaniesie w światy, o których nie tylko ja, ale także nikt nic nie wie. Jak zawsze przy takiej okazji miałem pewne obawy, czy rakieta jest rzeczywiście w porządku, i zaraz zapewniałem sam siebie, że nie ma powodu, aby jej nie ufać. Ale u niego, gdy go zauważyłem, nie można było dostrzec takich uczuć. Z jego zachowania widać było, że mógłby bez emocji wsiąść gdziekolwiek bądź, że wszystko odgrywa się jakby mimo niego, że go nie dotyczy. Obserwowałem go, jak po raz ostatni kontroluje przyrządy, i utwierdzałem się w przekonaniu, że to, co mnie w nim niepokoi, to nie jest brak zaangażowania, ale pewność, niezłomna pewność siebie. Nawet okiem nie mrugnął, ani mu powieka nie zadrżała nie dał no sobie poznać żadnego podniecenia, kiedy odrywaliśmy się od ziemi; był lodowato spokojny, jakby się z niczym nie żegnał. W pierwszych dniach naszej podróży, powszednich i bez emocji, nic się nie wydarzyło. Współżyło nam się ze sobą dobrze. Był przyjazny i przystępny, chętnie brał udział w rozmowie, a co szczególnie było dla mnie istotne, nie dawał mi odczuć swojej pozycji, ba wielokroć mi się wydawało, że jej sobie wcale nie uświadamia. Wiedziałem jednak, że kierownikowi wyprawy powierzano wykonanie takich zadań, o których jego podwładny nie był poinformowany. Nasi szefowie właśnie przy pomocy takiego psychologicznego chwytu starali się podkreślić zwierzchnictwo jednego nad drugim, aby sukcesowi wyprawy nie zagroziły nieprzewidziane i nieoczekiwane cechy charakterologiczne. Zależało tylko od kierownika, czy zdradzi to posłannictwo swoim towarzyszom. Niektórzy zwierzali się z tego natychmiast, jakby chcieli się pozbyć ciężkiej tajemnicy, inni o tym milczeli. Próbowałem zagrać na tej strunie. Napomknąłem o swym zainteresowaniu… Zaraz mi wszystko powiedział, w całkiem naturalny sposób. Niczego nie zataił. Powinno mnie to do niego zbliżyć, ale na odwrót, pogłębiło to mój lęk. Wzbudziło we mnie niejasne obawy, chociaż przeczuwałem, ze nade mną wisi dziwna groźba, chociaż czułem, że z tego, jak się nasze losy połączyły, nie wyniknie dla mnie nic dobrego, nie mogłem jeszcze wiedzieć, że jego los przemocą zapanuje nad moim i stanie się moim własnym. Wówczas tego jeszcze nie wiedziałem. Gdybym zauważył bodaj najmniejszy symptom, zmusiłbym się do tego, by stanąć z bronią w ręku, aby odmówić wzięcia udziału w wyprawie, chociaż zostałbym za to ukarany… Wspomniałem już o tym, że był w stosunku do mnie fair, że w najmniejszym stopniu nie pozwolił mi odczuć swojej zwierzchniej pozycji. Spotykaliśmy się jedynie na służbie, więc praktycznie mało kiedy byliśmy ze sobą w kontakcie. Jedynie co trzeci dzień spędzaliśmy razem godzinę na polecenie centrum organizacyjnego. Zazwyczaj milczeliśmy albo wymienialiśmy ze sobą najbanalniejsze zdania. Przy czym stale go pilnie obserwowałem, ale on nie zwracał na to uwagi. Byłem dla niego po prostu niezbędnym przedmiotem, częścią rakiety, kawałkiem inwentarza. Wzrastało we mnie’ poczucie osamotnienia, najbardziej chyba odczuwałem je w jego obecności. Zrozumiałem mądrość zdania, które kiedyś przeczytałem: „Najbardziej osamotnieni czujemy się w obecności człowieka, dla którego nic nie znaczymy.” Starałem się to osamotnienie przezwyciężyć kłótniami. Kilka razy gwałtownie go wyłajałem, zawsze z powodu drobiazgu. Za każdym razem popatrzył na mnie obco, bez zrozumienia, nieprzytomnie, jakby w ogóle mnie nie pojmował, a ja się wycofałem, zawstydzony i podrażniony. Nareszcie przelecieliśmy granice siódmego układu. Oblaliśmy to tradycyjną butelką szampana. Nadszedł czas na przygotowanie się do badań. Powiedziałem mu o tym, gdy wznosiliśmy toasty. Z napięciem oczekiwałem, co mi odpowie. Przytaknął. Naszym pierwszym przystankiem był czwarty księżyc jedenastej planety. O księżycu tym krążyły w naszym instytucie badawczym już długi czas najbardziej fantastyczne przypuszczenia. Z początku nasi szefowie starali się przedstawiać je jako czysty absurd, zabawne astronautyczne bajeczki. Pobłażliwie zakładano jedynie możliwość szczególnych, wyraźniejszych przejawów niższych form organicznych — pobłażliwie i z wahaniem. Przypomniałem sobie o tym, gdy aparaty sygnalizowały, że zbliżamy się już do księżyca. Powiedziałem mu, przytaknął. Później oczy mu się rozszerzyły pożądliwą ciekawością. Wylądowaliśmy na powierzchni krasnoludkowego krajobrazu i zaraz zapaliliśmy najsilniejsze reflektory, jakie mieliśmy. Z niecierpliwością przylgnęliśmy do okien. Wydawało się nam, że rakieta lekko się kołysze, jakbyśmy nie stali na mocnym lądzie, ale na falującej powierzchni Niebawem zrozumieliśmy. I osłupieliśmy. Nasza rakieta była prawie do połowy zanurzona w gęstej mazi półmetrowych żywych ciał. Wyglądały na ssaki podobne do ziemskich szczurów: szczupłe, wyciągnięte, kosmate ciała, wąskie głowy, popielata sierść, małe, jadowite oczka. Uruchomiłem aparaty służące do uzyskiwania formacji, on natomiast wysunął komory badawcze, aby wzięły wzory ssaków. Po kilku minutach aparaty przedstawiły nam dokładne sprawozdanie. Cała powierzchnia czwartego księżyca jedenastej informacji jest właściwie grubą warstwą żarłocznych gryzoni, które nieustannie się płodzą i nawzajem pożerają — rozmnażają się mniej więcej w takim tempie, w jakim się pożerają, i w ten sposób zachowana jest równowaga całości. Wtedy uczynił coś, czego się nie spodziewałem, co by mi nigdy nie przyszło do głowy. Uczynił to, do czego nie miał prawa, co było całkiem sprzeczne z planem badań. Zgasił światła na zewnątrz i wewnątrz. Otoczyła nas ciemność. Przez obserwacyjne okienko wlepił swój wzrok w okrążające nas istoty. I ja patrzyłem na nie. Widok był szczególny: miliony świetlnych punkcików; falowały, zapalały się i znikały. Na ten przystanek mieliśmy tylko kilka minut. Gdy obserwował je zbyt długo, zaniepokoiłem się. Chciałem mu zwrócić uwagę, że już czas na start, ale on przełykając ślinę zrobił to, czego się nie spodziewałem… Zerwał plombę z pulpitu sterowania bronią i uruchomił magnetyczne miotacze płomieni. Z rakiety wystrzeliły długie ogniste pasy, trochę opadliśmy i już nie ruszaliśmy się. Pod nami i wokół nas nie pozostało nic przy życiu, znajdowaliśmy się w spieczonej masie zwęglonych ciał. Zwróciłem się do niego z pełnym wyrzutów pytaniem, ale on już uruchamiał motory do startu. Przez ułamek sekundy widziałem jego oczy. Znowu ogarnął mnie lęk. Chociaż nie było to w planie, zadecydował, że opuścimy rakietę i osobiście zbadamy najbliższą okolicę. Oczy mu się poszerzyły z pożądania, jakby coś wietrzył. Ubrani w skafandry, wyszliśmy. Nie była to interesująca stała gwiazda. Nie rozwinęło się na niej życie, a jedynie pierwsze elementarne warunki — forma Ziemi sprzed miliona lat. Stąpałem ostrożnie, oglądając się za każdym krokiem. Pod nogami mieliśmy coś w rodzaju trawy, a przed nami skały o fantastycznych kształtach. On nie stąpał tak jak ja, lecz, z jakąś szczególną oczywistością, jakby coś śledził… Zatrzymałem się, zdecydowany nie zrobić więcej ani kroku. Miał w sobie coś z odwiecznego łowcy, któremu wszystko, co żywe, jest obce i wrogie, miał we wzroku ciemną rozkosz płynącą ze zwycięstwa, radość i upojenie płynące z czatowania. Zniknął wśród olbrzymich skał. Czekałem na niego. Gdy nie wracał, włączyłem mikrofon i krzyknąłem, aby zaraz przyszedł, bo i tak już przekroczyliśmy wyznaczony czas. Nie odpowiadał mi. Kiedy po długim czasie wrócił, jego niemrawy chód zdradzał rozczarowanie. Szliśmy w stronę rakiety. Nieoczekiwanie przyszła mi do głowy nowa myśl, ale po chwili wydała mi się tak nielogiczna, że natychmiast ją odrzuciłem i starałem się o niej szybko zapomnieć. Był to jednak wysiłek daremny. Kontynuowaliśmy naszą podróż jeszcze długo bez niespodzianek. Odwiedziliśmy kilka planet i gwiazd stałych, wszystkie z wyjątkiem jednej pozbawione były śladu życia. Tylko na jednej zaobserwowaliśmy stosunkowo wysoką kulturę, podobną do tej, jaką upowszechnili pramieszkańcy w całym układzie — z pewnością dotarli kiedyś i tutaj. Pierwsza naprawdę większa niespodzianka oczekiwała nas na dwudziestej siódmej planecie. Żyły na niej w specjalnych podziemnych pomieszczeniach inteligentne istoty podobne do ludzi. Były to istoty usposobione pokojowo, które nigdy nie zaznały wojny ani niekorzystnych interwencji, z innych planet. Ich cechą szczególną było to, że się stopniowo w procesie rozwoju zmniejszały. Z nabożną nostalgią wspominały czasy, kiedy były o wiele większe. Najważniejszym i najpilniejszym zadaniem dla nich było powstrzymanie tego procesu. Prosili nas o pomoc jako przedstawicieli dojrzalszej cywilizacji. Mój szef natychmiast chętnie im ją przyrzekł. Kiedy po kilku dniach zyskaliśmy ich zaufanie, zaprowadzili nas do rozległego podziemnego pomieszczenia. Na środku stało coś bez ruchu, podobne do strasznego baśniowego olbrzyma. Był to wypchany egzemplarz jednego z ich przodków. Kiedy mój kierownik wyprawy dość się na niego napatrzył, gwałtownie się roześmiał. Mieszkańcy planety sądząc z pewnością, że w ten sposób przejawia swoje uznanie, z zadowoleniem kręcili głowami. Myślałem, czy tutaj właśnie wszechświat nie spłatał jednego ze swych okrutnych żartów. Czy w miarę jak ich ciała się kurczą, równocześnie nie powiększa się inteligencja, i czy nie dojrzeją do rozwiązania problemu swojego dalszego istnienia właśnie wtedy, kiedy już go nie będą mogli rozwiązać? Przygotowywaliśmy się do lądowania na czwartej planecie, kiedy sobie przypomniałem jego obietnicę, zwróciłem mu uwagę także na to, że jeszcze nie nadesłał na ziemię obowiązkowego meldunku. Odrzekł, że to nie jest ważne. Zapytałem go, dlaczego właściwie się roześmiał ujrzawszy na poprzedniej planecie wypchanego olbrzyma. Wyjaśnił, że ten śmiech wypływał z dawnych niejasnych dni jego dzieciństwa. Będąc małym chłopcem mieszkał u swego dziadka, na farmie. Jego najmilszą zabawą było łapanie polnych myszy. Gdy jakąś schwycił, wsadzał jej do odbytnicy słomkę i dmuchał w nią. Mysz się powoli nadymała, wielokrotnie zwiększała swą objętość, a potem nagle pękała. Pękała… i zamiast żywego stwora wisiał na słomce jedynie skurczony kawałek skrwawionej skóry. Patrząc na tego wypchanego olbrzyma w podziemiach nie mógł się powstrzymać od śmiechu, przypomniał sobie dziecięcą zabawę. Wyobraził sobie, jak tę ogromną istotę nadmuchują wielkimi miechami przez grubą rurę. Gdyby się tak kilkakrotnie powiększyła i na koniec pękła, toż to byłby wybuch! Mówiąc te słowa drżał z emocji, a ja uspokajałem sam siebie, że nawet te najbardziej okrutne dziecięce gry nie są niebezpieczne. Ale znowu ogarniał mnie lęk. On opowiadał również o tym, jak z kolegami śpiewali, jakie sobie wymyślali konkursy: czyja mysz się bardziej nadmie, która pęknie później. Stale mu od emocji błyszczały oczy, a wreszcie żartem dodał, że byłby to chyba najlepszy sposób, w jaki można byłoby powstrzymać zmniejszanie się mieszkańców na tej planecie. Wyobraziłem sobie nadętego, wypchanego olbrzyma i znowu mnie zmroziło. Na czwartej planecie zatrzymaliśmy się dłużej, niż wymagał tego plan badań, ale w ramach dozwolonego limitu. Zadecydował o tym zaraz jak tylko wylądowaliśmy. Musiałem mu przyznać rację. Swoją decyzję uzasadniał tym, planeta ta ma warunki, które są najbardziej pokrewne Ziemi, i że tutaj możemy bez większych przeszkód przeprowadzić generalny remont rakiety. Planeta miała jedynie bardziej gęstą atmosferą niż Ziemia, ale można było na niej poruszać się bez skafandrów. Pod wieloma względami podobna była do gwiazdy stałej, gdzie po raz pierwszy przyszła mi do głowy ta dziwna myśl, która teraz znów zaczęła mnie nurtować, jak tylko wylądowaliśmy, ale odrzuciłem ją, ponieważ wszystko uzasadniało, potwierdzało, usprawiedliwiało jego decyzję… Zabraliśmy się do naprawy według własnego rozeznania, później zaś stosownie do wskazówek, które posyłano nam z Ziemi. Nowe podejrzenie, które spłodziła dawna myśl, zrodziło się we mnie po kilku dniach, kiedy zauważyłem, że on cały generalny remont rakiety skrupulatnie przedłuża, jakby chciał pobyt na tej planecie przeciągnąć. Wynajdywał nowe usterki, domagał się nowych kontroli, ale ja przeczuwałem, że mu naprawdę chodzi o to, aby mógł tutaj jak najdłużej pozostać. Pracowaliśmy obok siebie. Zacząłem się zastanawiać, ile jeszcze lat będę ł z nim spędzić. Kiedy pewnego razu skończyliśmy pracę i udaliśmy się na odpoczynek, on, choć wyglądał na zmęczonego, nie kładł się spać, odchodził od rakiety na długi spacer po planecie. Jakby w ogóle nie odczuwał zmęczenia. Zostałem w rakiecie sam. Nieruchomo leżałem w łóżku i rozmyślałem o tym. Gdzie on jest? Co robi? Dlaczego odchodzi z rakiety? Pytania brzęczały mi w głowie jak szerszenie, nie mogłem, nie byłem w stanie ich odpędzić. Gdzie on jest? Co robi? Dlaczego odchodzi z rakiety… Z wędrówki wrócił w szczególnym nastroju, bardziej wzruszony i niespokojny niż przedtem. Pewnego razu, gdy zasypiałem, przeniknęła mnie męcząca pewność, nagle zrozumiałem, że on czegoś szuka. Zaraz potem uświadomiłem sobie również to, że się nie myliłem przypuszczając to, com dawniej przypuszczał. I już wiedziałem… Wiedziałem, że obok celów wyprawy ma jeszcze jakiś inny własny cel. Jaki jest ten cel? — zastanawiałem się, ale nie znajdowałem odpowiedzi. Kiedy tego dnia wrócił ze spaceru, długo coś obliczał na papierze i na maszynie elektronowej, a kiedy położył się spać, ukradkiem przejrzałem jego obliczenia. Stwierdziłem, że analizuje i podsumowuje wiadomości, które zyskaliśmy o planetach i gwiazdach stałych, by dowiedzieć się, co nas jeszcze czeka. Ostrożnie podszedłem do jego łóżka i wpatrywałem się w niego. Po kilku sekundach zerwał się, a ja umknąłem na swoje miejsce. Jeszcze długo, bardzo długo o nim myślałem. Przewracałem się, nie mogłem zasnąć, nie mogłem rozwiązać tajemnicy, na jaką trafiłem. Wiedziałem z całą pewnością, że ma jakiś własny cel, ale nie wiedziałem jaki. Z zagadki, którą rozwiązałem, wyłoniła się nowa o wiele bardziej złożona zagadka… Sen nie przychodził, mocowałem się z tajemnicą, wielką żywą tajemnicą. Upływały minuty i godziny, jego zdrowy równomierny oddech rozbrzmiewał mi w uszach jak dźwięk dzwonów. On coś kombinuje? Opanował mnie dziwny strach, strach przed nim. Dlaczego się go boję? Dlaczego? Zadręczałem się napierającym na mnie pytaniem i w tych nie kończących się minutach, godzinach, nadaremnie poszukiwałem odpowiedzi. Błąkałem się w bezsennym czarnym labiryncie strachu, w labiryncie żywego, duszącego strachu. Drżałem ze zgrozy również dlatego, że nasze losy są nierozłącznie związane, wyczuwałem coś, co się zbliża, co będzie spełnieniem mego losu. Wydawało mi się, że jesteśmy jak starożytni przestępcy, którzy są razem związani ciężkim łańcuchem, parą, w której decyduje wola silniejszego. Zasypiałem niespokojnie, z trudem, wciąż bowiem trzepotało się we mnie pytanie: czego on właściwie szuka? Jaki ma cel?… Kiedy obudziliśmy się, powiedziałem mu, że ze sterującego centrum przyszło polecenie, żeby natychmiast opuścić czwartą planetę. Podrażniony warknął coś w odpowiedzi, ale podporządkował się, acz niechętnie. Wystartowaliśmy w chłodne i martwe głębiny, w ciemne głębiny naszego losu. Od tego czasu już nawet na chwilę nie wyzbyłem się swego lęku. Wszechświat, rakieta, cała nasza wyprawa stały się dla mnie piekłem. Nieustannie starałem się odnaleźć w pamięci definicję piekła. „Czym jest piekło?” — bębniło mi w uszach pytanie, i wiedziałem, jak na nie odpowiedzieć. Piekło jest tym, czego nie możemy uniknąć. Pewnego razu nieoczekiwanie wybuchł między nami gwałtowny spór. Był to nasz pierwszy spór — dzisiaj wiem, że to była rozpaczliwa próba mego ocalenia. Zdrowy i zacięty spór o wybór między moim ocaleniem a realizacją jego celu. Chociaż nie wiedziałem jeszcze wtedy, jaki był jego cel, wiedziałem, że walczę o swoje ocalenie. Stosownie do planu, który dla naszej wyprawy opracowało centrum, mieliśmy kilka miesięcy pozostać na trzydziestej siódmej planecie. Zakładano, że istnieje na niej stosunkowo dojrzała cywilizacja, którą trzeba bardziej szczegółowo zbadać i nawiązać z nią kontakty. Cała Ziemia z ciekawością oczekiwała na nasze wiadomości. Ale on samowolnie zmienił plan i zadecydował, że pojedziemy na dwunastą planetę. Przypomniałem sobie jego obliczenia — wielką dwunastkę… Znowu opanowało mnie niejasne przeczucie. I wtedy po raz pierwszy w sposób otwarty przeciwstawiłem mu się. Dwunastą, pozornie spokojnie dowodziłem, mamy odwiedzić dopiero pod koniec naszej podróży. „Wedle planu mamy tam być zaledwie parą godzin. Nie jest to interesująca planeta. Wtedy cały się zjeżył, gniewnie rozciągnęły mu się oczy. Powtarzał, że teraz pojedziemy na dwunastą planetę. Zaciąłem pięści… Krzyczałem. — Nie pojadę na dwunastą! Nie pojadę! — Krzyczałem, broniłem się swoim krzykiem, broniłem nadziei na swoje ocalenie. — Pojedziemy na dwunastą! — uparcie powtarzał. — Postanowiłem, że pojedziemy na dwunastą, więc pojedziemy — krzyczał. — Nie pojadę — broniłem się przed nim, a on patrzył na mnie z wściekłością i nagle chwycił kamień, który przywiózł sobie z wędrówki po czwartej planecie. Wówczas ustąpiłem. Gdy się uspokoił i zasnął, połączyłem się z Ziemią. Powiadomiłem centrum organizacyjne o jego zamiarach. Wezwali go do aparatu. Obudziłem go. Trząsł się z gniewu, długo uzasadniał swoje zamiary, ale centrum upierało się przy trzydziestej siódmej planecie, w końcu podporządkował się. Wygrałem… Ale miałem przeczucie, że jest to moje ostatnie zwycięstwo przed klęską. Trzydziesta siódma planeta należała do najbardziej interesujących gwiazd siódmego układu, a nawet i całego wszechświata. Wytworzyła się tutaj i uformowała cywilizacja jedyna w swoim rodzaju. To i owo wiedzieliśmy już o niej, ale odkryliśmy i dużo nowego. Pod wieloma względami podobna była do cywilizacji ziemskiej sprzed kilku tysiącleci, z czasów, kiedy gwałtowny rozwój nauki i techniki pierwszy raz popadł w nierozwiązywalny konflikt z przyjętym sposobem życia, ze starymi tradycjami. Mieszkańcy trzydziestej siódmej planety z wyglądu i wzrostu podobni byli do ludzi. Jestem przekonany, że po pewnych poprawkach wyglądaliby jak normalni ludzie. Przywitali nas niezwykle przyjaźnie i nieustannie dawali nam do zrozumienia, że nie chodzi o formalną usłużność, jaką zazwyczaj okazuje się posłom i wysłannikom obcych światów, ale o coś więcej. Zaraz nam przydzielili komfortowy apartament z najnowszym technicznym wyposażeniem i dali nam kilku przewodników, którzy się o nas sumiennie troszczyli. Nie mieliśmy trudności ani z mową, przyswoiliśmy ją sobie w ciągu kilku dni, ani z innymi sprawami Przewodnicy nasi oprowadzili nas po wszystkich interesujących miejscach, wytłumaczyli ich znaczenie i szczegółowo opowiedzieli nam swoją historię. Jak już wspomniałem, była to planeta pokrewna naszej Ziemi i wkrótce czuliśmy się tutaj jak w domu. Pod jednym względem jej mieszkańcy wyraźnie różnili się od Ziemian. Zdumiało to nas. Przewodnicy zaprowadzili nas na pustynię, która się rozpościerała za stolicą. Na pustyni były tylko klatki. Ogromne, masywne, metalowe klatki. W klatkach uwięzione były takie same istoty jak te, które żyły na wolności. Kiedy to zauważyłem, opanowała mnie niechęć, przypomniałem sobie grozę, jaka wionęła z podręczników historii, z krwawych opowieści o tym, co tu kiedyś robiono. Opanowała mnie niechęć, strach, wstręt do czegoś bliżej nie określonego choć nie miało to żadnego uzasadnienia. Jeden z przewodników wyjaśnił nam, że nie chodzi o równowartościowe osobniki. Są to istoty mniej wartościowe z jakościowo gorszymi zdolnościami, w naszym pojęciu zwierzęta, chociaż swoim wyglądem niczym się nie różnią od pełnowartościowych mieszkańców. Różnicę między nimi najlepiej można byłoby wyrazić porównując ją do różnicy zachodzącej między ludźmi a małpami. W dawnych czasach obydwa rodzaje żyły na wolności i walczyły o hegemonię. Wynik walki został przesądzony na korzyść tych, którzy dzisiaj panują nad planetą. Gdy poprosiłem o dokładniejsze wyjaśnienie, przewodnik powiedział mi, że już sam fakt zwycięstwa jasno dowodzi ich nadrzędności. A ponieważ inną cechą charakterystyczną tej planety było to, że nie istniały na niej ani śmierć, ani rozmnażanie się, zwycięzcy byli zmuszeni więzić w klatkach zwyciężonych. Z pewnością było tak rzeczywiście, jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że różnica między nadrzędnymi a mniej wartościowymi jest o wiele mniejsza, niż się przypuszcza. Pokonani poruszali się w klatkach z otępieniem i obojętnością osiągniętą za cenę pogodzenia się z istniejącym stanem rzeczy. Był to dziwny ogród zoologiczny, przerażający swoją naturalnością i monotonią. Kiedy spojrzałem na mojego kierownika, ponownie opanowało mnie niejasne, ciemne przeczucie. Stał jak skamieniały przy jednej z klatek, kurczowo trzymając się krat i z wybałuszonymi oczami patrząc na trzech uwięzionych, jakby ich hipnotyzował. A oni jak gdyby mu ulegli, jakby zrozumieli coś, co mnie było obce i dalekie, stopniowo się ośmielali, podchodzili do krat, dotykali ich i patrzyli na niego tak drętwo, jak on na nich. Był to straszny i odrzucający widok, przez chwilę poruszyła się pode mną ziemia, zatoczyłem się, wydawało mi się, że jestem między nimi, w ich mocy, zapomniałem, po której stronie krat się znajduję. Po chwili wróciłem do równowagi i nadal ich obserwowałem. Stali obok siebie, mój kierownik i uwięzione w klatkach istoty, i mierzyli się wzrokiem. Zawołałem Go. Nie słyszał. Był nazbyt skoncentrowany. Znowu Go zawołałem. Oderwał się od klatki niechętnie, jakby się budził z ciężkiego snu, i zaraz podszedł do mnie. Kiedy wieczorem pozostaliśmy sami w swoim przybytku, unikałem rozmowy. Bałem się poruszyć sprawę naszego najnowszego doświadczenia. Potem wspólnie formułowaliśmy sprawozdanie dla centrum. Z rozkoszą, z jakąś wściekłą i bezsilną rozkoszą, stylizowałem sprawozdanie tak, aby w nim jak najczęściej były wspominane owe ujarzmione istoty i umyślnie nazywałem je zwierzętami. Najwyraźniejszym znakiem upośledzenia istot uwięzionych jest to, twierdziłem w sprawozdaniu, że sobie swojego położenia nie uświadamiają, że przyjmują je jako konieczność. Wiedziałem jednakże, iż prawdziwym niewolnikiem nie jest każdy, kto został zniewolony, lecz ten, kto sobie swoje zniewolenie uświadamia. Czatowałem na niego za każdym razem, gdy wymawiałem słowo „zwierzę”. Czekałem, że się roześmieje. Ale nie roześmiał się. Wyglądał na nieprzytomnego. Od tamtej chwili stale go pilnowałem, czuwałem nad każdym jego krokiem, nad każdym jego uczynkiem. Na drugi dzień poprosił przewodnika, aby nas znowu zaprowadził na pustynię. Przez wiele godzin obserwował istoty w klatkach, nie umiał się od nich oderwać, wydawało mi się, że stracił poczucie czasu. Zauważyłem, że przewodnik również trochę się dziwi. Za kilka dni znowu poprosił, żeby nas zawiedziono na pustynię. Znowu z ochotą spełniono naszą prośbę. Na szczęście w świadomości przewodników przekonanie o ich własnej nadrzędności było tak zakorzenione, że nie czuli w więzieniu innych żadnej winy. A dla mnie było to nieprzyjemne, nawet wstrętne, ale chodziłem z nimi dlatego, żeby Go ani na chwilę nie spuścić z oczu. Czułem, że los, w który wkroczyłem wówczas, kiedy się z nim związałem, zbliża się ku swemu złowieszczemu końcowi. Więc nieustannie na niego czatowałem. Za każdym razem powtarzało się to samo. Za każdym razem bez ruchu stał przy klatce i zdrętwiały, w ekstazie patrzył na zwierzęta. Pewnego razu, kiedy go prawie fizyczną przemocą zmusiłem do powrotu, wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Dźwięk, jakiego jeszcze nigdy w życiu u niego nie słyszałem, ciemny, jąkający się, nieludzki… Znowu wszelkimi sposobami przeciągał odjazd z planety. Dwukrotnie odłożył termin, za drugim razem dostał zgodę centrum dopiero po bardzo długim naleganiu i uzasadnianiu. W przeddzień odjazdu przeprowadziliśmy na rakiecie ostatnie próby kontrolne. Wówczas poprosił mnie usilnie, błagalnie, żebym dalsze badania prowadził sam, ponieważ on musi odejść. Nie czekał na moją zgodę, oddalił się. Patrzyłem w ślad za nim. Wiedziałem, dokąd idzie. Błysnęła mi myśl, że teraz stanie się coś, co zmusi go do powrotu. Wrócił. Do samego wieczora nie powiedział ani słowa, ale jego milczenie nie było zwyczajnym myśleniem. Było to milczenie gorączkowe, niespokojne. Było jasne, że odchodzi wbrew swojej woli. Gdy startowaliśmy, znowu wydał z siebie ten dziwny dźwięk — taki sam, jak przy klatkach. Ciemny, bulgotliwy i nieludzki… Wówczas zatęskniłem za Ziemią tak mocno, jak nigdy dotąd. Płakałem. Po raz pierwszy pomyślałem, że cały wszechświat jest być może grobem, a On grabarzem. Telepałem się na dnie grobu, zrozpaczony i spętany niemożnością, a tajemniczy grabarz z obojętnością i bez współczucia sypał kosmiczną czerń. Chciało mi się krzyczeć, wzywać pomocy. Chciało mi się otworzyć rakietę i wyskoczyć. Ale z trumny w zasypanym grobie nie było już można uciec… „Ziemia” — powtarzałem — „Ziemia.” Aby oderwać się od swojego strachu, aby nad nim zapanować, wymyśliłem sobie szczególną zabawę. Wspominałem, szukałem w pamięci nazw Ziemi we wszystkich żywych i martwych językach, które znałem, i odmawiałem jak święte zaklęcia, jak modlitwy dawnych czasów. Przy tym stale go pilnowałem, choć wiedziałem już, że jest to zbyteczne. Chyba dlatego moja uwaga osłabła. Stopniowo przestałem go zauważać. Otępiałem. A potem, po wielu dniach, stwierdziłem, że w ogóle nie lecimy w przepisanym kierunku. — Dokąd idziemy? Nie odpowiedział, a ja poczułem na czole zimne krople potu. Stwierdziłem, że zmierzamy ku dwunastej planecie. Wszystko dokoła mnie się zakręciło. Ku dwunastej planecie… Na ułamek sekundy jakbym przestał istnieć, potem znowu oprzytomniałem i rzeczywistość, która mnie otaczała, była już zupełnie inna. Chciało mi się znowu krzyczeć, szlochać, rzucać się, rozbijać… zbuntować się. Ale zrozumiałem, że już jest za późno. Zbliżaliśmy się do dwunastej planety. Już było za późno. Nie miałem nawet dość sił, aby się zbuntować. A Jemu humor się poprawiał, był coraz weselszy. Jeszcze nigdy nie widziałem go takiego ożywionego, ucieszonego. Po pewnym czasie zaczął drżeć z pożądliwej niecierpliwości — łowca, który zwietrzył zdobycz. Kiedy wylądowaliśmy, znowu wydał ten szczególny dźwięk, potem się roześmiał w głos i rozpromienił. Wiedziałem już, że teraz dojrzał do swego losu… A On nie zwracał na mnie uwagi. Szalał z radości. Znalazł to, czego szukał. Zabraliśmy się do badania planety. Zaznajomiliśmy się z nią stosunkowo szybko. Przypominała naszą rodzinną Ziemię z pradawnych czasów. Przechadzaliśmy się pod potężnymi drzewami, przerąbywaliśmy sobie drogi w gęstej puszczy, kryliśmy się w jaskiniach lub za skałami, gdy w dali brzmiały złowieszcze, dudniące dźwięki. Chwilami z wahaniem zatrzymywał się. Rozglądał się dookoła, czaił się nie zwracając na mnie uwagi. Byłem pewien, że przestałem dla niego istnieć. Chwilami śmiał się bez powodu, chwilami wydawał z siebie te dziwne dźwięki. Nie odpowiadał na moje pytania. Nie widział mnie. Z początku bezradnie szedłem obok niego. Później zacząłem zostawać w tyle. Nie zauważył tego. Przeraziłem się. On to nie jest już On… Ścięła mi się krew w żyłach. On to już nie On… Wówczas zrozumiałem. Zrozumiałem, że dopiero teraz znalazł to, czego szukał. Do tej pory, takim, jakim go znałem, nie był sobą. Nie znałem dotąd jego istoty, znałem tylko jego maskę. Teraz ją zrzucił. Opanował mnie strach, zacząłem biec. Długo osamotniony błądziłem po dzikim kraju. Zgubiłem go z oczu, nie wiedziałem, gdzie się znajduje, co się z Nim dzieje. Kiedy zaczął zapadać zmrok, wyruszyłem w drogę wiodącą do rakiety. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest to droga do trumny. A jednak gdy ją zobaczyłem na rozległej polanie upoiła mnie kłamliwa nadzieja. Kiedy wszedłem do rakiety w uszy wdarł mi się krzyk. Ścierpłem, Chwyciłem za karabin. Zobaczyłem Go i ścierpłem jeszcze bardziej. Był nagi, w rękach miał ciężką drewnianą maczugę, zaczajony dziko spoglądał przed siebie. Rozejrzałem się. Przyrządy, całe wewnętrzne urządzenie, wszystko było całkiem rozbite. Stał groźny i wrogo na mnie patrzał. Wtedy wszystko zrozumiałem. Wymierzyłem weń karabin. Zbliżał się ku mnie. Nie bał się. Przetłumaczyła Halina Janaszek–Ivaničkovd Rudolf Fabry ANTYHORROR DLA GRABARZA — Gdyby boska Afrodyta uniosła swój purpurowy chiton nad kolana, musiałaby mieć pani nogi, łaskawa pani Meller — pokłonił się primabalerinie Annelise Dolly Meller na uroczystym balu w sławetnej „Reducie” znany lowelas i lew salonowy Geza von Sasvary, pułkownik trzeciego bratysławskiego pułku huzarów. Tyle, że to było dawno. Dziś spoczywa nieboga primabalerina w Dolinie Łzawych Kosaćców. Co było — to się zmyło. Gdzież są niegdysiejsze śniegi, gdzież bukiety herbacianych i purpurowych róż, którymi w młodości zasypywali panią Meller jej liczni wielbiciele, adoratorzy i przyjaciele. To chyba był sen. Jakże szybko minęły te lata. Niegdysiejsze śniegi stopniały, róże zwiędły, a pani Meller stała się stateczną matroną, aż w końcu wymizerowaną staruszką. Trudno się dziwić. W końcu dźwigała na karku osiem krzyżyków. A jeden krzyżyk — jak wiadomo — to dziesięć lat. W dodatku tuż przed śmiercią pani Meller poważnie zachorowała i nie pozostało jej na tym padole łez nic prócz wspomnień, w których ożywała piękna, bujna, roztańczona młodość baletnicy. Była primabalerina, boska Dolly Meller, spędziła swoje osiemdziesiąte pierwsze urodziny w szpitalnym łóżku. Leżała w sali numer 110, z trudem godząc się ze swym losem. Szpital „Na Kalwarii” zawdzięczał swoją nazwę pagórkowi, na którym stanął jego nowoczesny gmach. Budowa szpitala została bez powodzenia zakończona dopiero przed kilku laty. Cała koncepcja tej humanitarnej instytucji była od początku błędna. Fasadę miała potężną, ale do środka lepiej było nie zaglądać. Personel, który nie grzeszył gorliwością, skrzypiące niczym madejowe łoże łóżka, jedzenie pod zdechłym Azorkiem oraz liczne plagi w postaci pluskiew, przeciągów, zimna i letnich upałów, których ściany budynku nie były w stanie ograniczyć czy zneutralizować; sytuacji tej nie mogła zrównoważyć nawet znakomita opinia, jaką cieszył się wręcz doborowy zespół lekarski szpitala, prowadzony przez doświadczonych i uczonych profesorów. Tak więc miejsce, w które ślepy los rzucił panią Meller u schyłku życia, było dla pacjentów bardziej izbą tortur niż świątynią wytchnienia dla ciężko doświadczonych, wprost biczowanych przez cierpienie ludzi. Tym niemniej trudno twierdzić, by szpital był wyłącznie piramidą nieszczęść i puszką Pandory. W końcu wielu pacjentów wychodziło stąd wyleczonych, wdzięcznych lekarzom za przywrócenie ich życiu i podreperowanie zdrowia. Nawet tutaj znaleźliby się wśród personelu ludzie dobrej woli. Tylko jedzenie trudno było czymkolwiek usprawiedliwić. Kiedy pacjenci próbowali skarżyć się na posiłki którejś z odpowiedzialnych osób, wysłuchiwali niezmiennie tej samej odpowiedzi: „Ależ kochani, jeszcze nikt u nas z głodu nie umarł.” Albo: „Szpital to nie tuczarnia!” I nadal karmiono pacjentów twardą, żylastą wołowiną i stosami ziemniaków. Pewien chory dostał trzydzieści siedem razy pod rząd ziemniaki i gotowaną wołowinę. Na obiad i kolację, na obiad i kolację, aż jego żołądek zaczął zwracać te boże dary z powrotem na talerz. A wiadomo, miłość do szpitala — jak do kobiety — też przechodzi przez syty żołądek. Nic więc dziwnego, że ludzie bardziej byli skłonni wierzyć tej gorszej opinii o szpitalu, niż tej lepszej, która zresztą nie była zbyt szeroko rozpowszechniona. W dodatku krążyły o tym monstrum słuchy, że umieralność jest tu wyjątkowo wysoka. Jakby tego było mało, gruchnęła po mieście plotka, że w szpitalu straszy jakiś zboczeniec. Podobno raz, kiedy któraś z pielęgniarek (mówiła jedna pani!) przebierała się w umywalni obok szatni dla personelu, dostrzegła w szparze między skrajem zasłony a podłogą męskie buty. W chwilę potem zasłona została gwałtownie rozsunięta, a przed siostrzyczką stał goły facet, który syknął: — Mam cię! Teraz mi nie uciekniesz! Pielęgniarka próbowała ratować się ucieczką. Nagus jednak ścisnął jej głowę obiema rękami i wtłoczył ją sobie pod pachę, podobnie jak pruscy oficerowie zwykli nosić na przyjęciach hełmy. Jedną ręką przytrzymywał jej głowę, zaś drugą wysłał na bezczelną wędrówkę po wdziękach siostrzyczki. W końcu nieszczęśnica wyrwała mu się i krzyknęła: — Bóg z nami, a złe precz! Nagus jednak nie zniknął. Daje nam to podstawy do twierdzenia, iż nie był to jednak żaden wysłannik piekieł, lecz zwyczajny maniak seksualny o długich włosach i równie długich członkach ciała. Tak się składa, że mniej więcej w tym samym czasie stwierdzono podczas remanentu w magazynie znaczny ubytek konserw, szczególnie szynki w puszce, co byłoby kolejnym argumentem na rzecz żywego człowieka, nie zaś złego ducha. Widać miał zamiar utrzymać się w kondycji przy pomocy tej szynki. Złe języki nie dały jednak temu wiary i zwątpiły w prawdziwość plotki. Zrodziło się nawet podejrzenie, że cała ta historyjka została wyssana z palca, zaś konserwy po prostu ktoś podprowadził, bo też jako żywo żaden z pacjentów nie widział tu nigdy choćby skrawka szynki. A jeśli chodzi o tę pielęgniarkę, to mówiło się, że przez pomyłkę golnęła sobie szpitalnego „zajzajeru”, czyli spirytusu skażonego benzyną, używanego jako środek dezynfekcyjny. By rejestr wszystkich okropności tego medycznego zamku Kafki był pełen, należy jeszcze wspomnieć o wybetonowanej płaszczyźnie — lądowisku helikopterów, zwożących tu na ostry dyżur ofiary tragicznych wypadków — która znajdowała się tuż obok budynku szpitalnego. Na łące, pośród zielonej trawy, panoszyła się betonowa łysina z wielkim czerwonym krzyżem pośrodku. Było to oznakowanie lądowiska. Co wieczór dolatywał z tej łąki, a ściślej biorąc z jednego drzewa, głos puszczyka, zaś od strony ruchliwej szosy — śpiew budowlańców, którzy wracali tędy z knajpy do swoich baraków. Co noc rozlegało się czyjeś wołanie o pomoc. To co poniektórzy członkowie poczciwego cechu murarskiego dawali nauczkę któremuś ze swoich kumpli, który rzekomo „zdradził” ferajnę. Po niebie wędrował sobie księżyc z lewa na prawo, kulminował zaś w samiutkim środku wielkiego, trójskrzydłowego okna. Po pobliskich torach kolejowych przemknął pociąg ekspresowy z Pragi. Był to już sto dwudziesty pociąg z owych dwustu, które przejeżdżały tędy w ciągu doby, znikając po chwili w wąskim tunelu. Te pociągi były dla chorych wielką wygodą. Nie musieli mianowicie sprawdzać godziny. Rozkład jazdy zdążyli już poznać w najdrobniejszych szczegółach. Człowiek, który decydował niegdyś o lokalizacji tego szpitala, musiał posiadać nieprzeciętne poczucie humoru. Więcej nawet — pociągi pozwalały zapomnieć chorym o ich okrutnych cierpieniach. Również pacjenci, cierpiący na bezsenność, cieszyli się jak dzieci, że w ciągu doby mogą doliczyć się tych dwustu pociągów, łomoczących po torach. Sto dziewięćdziesiąty skład przejeżdżał tuż nad ranem, kiedy puszczyk już umilkł, a kur zapiał. Było akurat wpół do pierwszej. Na korytarzu panował hałas. Siostry przekrzykiwały się nawzajem, a z gwarem ich rozmów mieszały się męskie głosy — jak wódka z coca— colą. Wniesiono na noszach jakiegoś pacjenta z wypadku. Pani Meller nie spała jeszcze, mimo późnej godziny. Dokuczały jej silne bóle w lewej nodze, dotkniętej chorobą Buergera. Noga poczerniała — bezlitosna martwica niszczyła kończynę, która wraz ze swą prawą siostrzyczką była niegdyś obiektem uwielbienia tysięcy czcicieli, a także obiektem ubezpieczenia na sto tysięcy złotych. — Och, nogi naszej Mellerki! — wzdychał przed sześćdziesięciu laty niejeden dżentelmen z high society naddunajskiej metropolii. Tak więc pani Meller nie spała. Wpatrywała się w plafon, który lśnił odblaskiem księżycowej poświaty, panoszącej się bezczelnie w sali numer 110. Całe życie przesuwało się przed jej oczami na białym suficie, niczym na płótnie ekranu. Jej krtań ścisnął bolesny, spazmatyczny skurcz. Była primabalerina cierpiała z bólu i płakała na wspomnienie dawnej sławy. Na starość pozostała samotna jak palec, próbując sobie dorobić do skromnej emerytury stopniową wyprzedażą podarunków i pamiątek, które były jedynym śladem istnienia jej dawnych adoratorów. A zaliczał się do nich niejeden bogaty szlachcic, kupiec czy fabrykant. Choćby to małżeństwo z majętnym adwokatem, który miał tak ogromne wzięcie wśród hrabiów i fabrykantów, oszustów, spekulantów i rozmaitych kombinatorów. Twarz pani Meller zwykle rozjaśniała się na to wspomnienie i nawet teraz, podczas głębokiej księżycowej nocy, po raz kolejny zabrzmiały w jej uszach tony organów, jak wtedy, podczas ceremonii ślubnej, kiedy to młodej parze grano marsza weselnego z Lohengrina. Tii, ti, ti, tiii — taa, ta, ta, taaa… Potem jej twarz zszarzała. Poczuła ucisk w gardle i kilka łez stoczyło się po bruzdach pomarszczonych policzków. Do rana było jeszcze daleko. Właśnie przemknął sto sześćdziesiąty drugi pociąg, a księżyc zdążył przewędrować przez całe ogromne okno i zniknął z pola widzenia. Pani Meller czuła, że jest z nią źle; jakieś niepokojące majaki przesuwały się przed jej oczami, przymkniętymi w półśnie. Nieubłagana gangrena posuwała się ku kolanu, tyle razy całowanemu zmysłowymi wargami, wilgotnymi jeszcze od szampana, które zdawało się być wyciosane z białego marmuru. Gdzież są niegdysiejsze śniegi, gdzież miniona sława! Pani Meller była wykształconą damą, więc mimochodem nasunęły się jej wiersze poety Franciszka Villona. Była to ostatnia zwrotka z Żalów piękney płatnerki*, która brzmiała: Tak dobrych czasów żałuiemy, Gromada starych wiedźm, siedząca W kuczki, w żałości grzęznąc niemey, Łachmanów kupa, ot, cuchnąca; Niby konopnych sznur paździerzy, Co ledwo zatli się, iuż gaśnie; Niecdy kwiat ziemi, cudny, świeży: Otoć samicza dola właśnie. Od szosy dobiegło ciężkie, zgrzytliwe dudnienie jadących z południa ciężarówek. Świtało. Po pół godzinie zjawiła się pielęgniarka, by zrobić pacjentom pobudkę. Mieli za sobą kolejną okrutną noc samotności i cierpienia. Pani Meller leżała w sali z dwiema młodymi dziewczynami. Nazwały ją ciocią. — Siostro, ja proszę, da mi nowego prześcieradła — poprosiła pani Meller swoją złą słowacczyzną. — Cała jest spocona. — Pielęgniarka warknęła coś w rodzaju, że zaraz wróci. Panią Meller dotkliwie rozbolała zgangrenowana noga. Zwijała się z bólu i szlochała. — Boli? — spytała dziewczyna z prawego łóżka. Czekała na operację serca. Pani Meller nie odpowiedziała, z wysiłkiem sięgnęła do guziczka dzwonka, by przywołać pielęgniarkę. — A cóż to znowu, nie jest tu pani sama, pani Meller! — rzuciła siostra rozdrażnionym tonem. — Mówiłam przecież, że zaraz wrócę z prześcieradłem. — Ja nie chcieć prześcieradło. Mam ból w prawa noga. Dać mi coś na ból. — Musimy poczekać na obchód! — warknęła siostra. — Trochę cierpliwości! Pani Meller rozpłakała się. Pielęgniarka trzasnęła drzwiami i poszła korytarzem do ambulatorium. — Dosyć już mam tej starej Mellerowej! — poskarżyła się koleżance. — Stale wydzwania, a tu człowiek ma na głowie trzydziestu pacjentów. I lataj teraz w tę i wewtę. Zdenieczko, wymień jej potem to prześcieradło! — A co, ty nie zdążyłaś? — spytała Zdenieczka. — Zdążyłabym — odpowiedziała ta, która kończyła nocny dyżur — ale w bieliźniarce nie ma już czystych prześcieradeł, nie będę przecież z tego powodu zawracać głowy przełożonej w domu, za chwilę i tak się tu zjawi — dodała. — Wiesz, ta starowinka już chyba długo nie pociągnie — podzieliła się swoimi spostrzeżeniami siostra Zdenieczka. O wpół do dziesiątej wyruszył z pokoju lekarskiego obchód na czele z docentem, zastępcą profesora, ordynatora oddziału chirurgicznego szpitala „Na Kalwarii”. Lekarze kroczyli szeregiem, zgodnie z hierarchią. Docent, asystenci, stażyści, siostra przełożona, siostra oddziałowa. Wszyscy byli w białych kitlach oprócz obu pielęgniarek, które miały kitle niebieskie. Sala, w której leżała pani Meller, znajdowała się na końcu korytarza. Kiedy lekarze wizytowali salę 105, na korytarzu mignęła postać sanitariusza. Potem do ambulatorium wpadła jakaś młoda kobieta. — Rany boskie, Zdenieczko, spóźniłam się. Rozumiesz, tańczyliśmy z Pucynkiem do czwartej rano, a potem zaspałam. Kto rozniósł śniadanie? — pytała zdyszana Hanka. — Ech, Hanka, niezłe z ciebie ziółko — przyganiała Zdenieczka Hance. — Śniadanie rozniosła sprzątaczka, ale zapowiedziała, że to ostatni raz. — Nie martw się, już jakoś się z nią dogadam. Błagam cię, pożycz mi grzebień. Wyglądam jak strach na wróble. Na dworze pada — wyrzuciła Hanka jednym tchem i na chybcika czesała kościanym grzebykiem rudawe włosy. — W nocy było tak pięknie, a teraz zmokłam. Lekarze wizytowali systematycznie salę po sali. W końcu ta milcząca procesja, przypominająca pochód flagelantów, dotarła do łóżka pani Meller. — No i jak lam, pani Meller, boli? Niech no nam pani pokaże tę bolącą nogę. Siostro, proszę odbandażować! — polecił docent Mały, prawa raka profesora, znakomity chirurg i pedagog zarazem. Noga pani Meller wyglądała okropnie. Czarna zgorzel pięła się nieubłaganie aż ku kolanu, niczym bujny bluszcz po antycznej kolumnie z białego marmuru. Docent pokręcił głową. Asystent szepnął mu coś, wszyscy oczekiwali ogłoszenia wyroku na nogę. I stało się. — Pani Meller, wygląda to fatalnie. Cóż, jest pani dorosłą osobą, nie będę pani wmawiał, że uda nam się uratować tę nogę. Musimy się jej pozbyć, niestety… Amputacja jest nieunikniona — wyjaśniał docent poważnym głosem. Po wysłuchaniu tego wszystkiego pani Meller próbowała się bronić. — Nie! Nie! Tylko, na Boga, istenem! Nie dam uciąć noga, nie, pan docent! — krzyczała pani Meller. — No hat, raczej śmierć. Wolę umrzeć — dodała cicho. — Pani Meller, proszę nam zaufać! Nie ma innego wyjścia. Ma pani do wyboru: śmierć albo amputacja. Dalej może pani żyć już tylko z jedną nogą. A decydować trzeba szybko, bo może być za późno! — ciągnął łagodnie, kojącym głosem docent. Pani Meller, blada, siwowłosa, wyglądała teraz jak Erynia, bogini zemsty z greckiej mitologii. Jej twarz pokryła się siecią głębokich zmarszczek, z jej oczu płynęły łzy. Ocierała je ręką, wychudłą na kość od długiego leżenia. — Pani Meller, proszę się zdecydować najpóźniej do jutra! To pilne. Nie możemy czekać zbyt długo! — dodał jeszcze docent, oddalając się niespiesznie do sąsiedniego łóżka. Pani Meller ukryła twarz w poduszce i łkała bezgłośnie. Procesja w milczeniu opuściła salę. Ostatnią salę na korytarzu. Po tej hiobowej wieści wypadki runęły na panią Meller niczym lawina z wysokiej góry. Jeszcze tego samego wieczoru dopadła ją diabetyczna zapaść, jako że prócz choroby Buergera cierpiała także na cukrzycę. O północy rozległ się dzwonek alarmowy. Dyżurny lekarz natychmiast znalazł się przy łóżku pacjentki Po kilku minutach zjawili się tam trzej dalsi lekarze. Pacjentka Meller to traciła przytomność, to znów ją odzyskiwała. Dziewczyny — jej towarzyszki niedoli, Martuszka i Stella — siedziały na łóżkach, całe zapłakane. Młode dzierlatki, biedactwa, nie widziały jeszcze umierającego człowieka i ta scena wstrząsnęła nimi. Pani Meller dostała zastrzyk, by reszta nocy minęła jej spokojnie. Rano obudziła się. Nawet pielęgniarki były dla niej milsze. Ale noga nie przestawała boleć. Podczas obchodu oznajmiła docentowi, że skoro inaczej być nie może, to godzi się na amputację. Operacja odbyła się nazajutrz. Z medycznego punktu widzenia nie była nawet zbyt skomplikowana. Pod narkozą przyśnił się pani Meller dziwny sen. Stała jako młoda primabalerina na rzęsiście oświetlonej scenie, w swej króciutkiej, połyskliwej, białej spódniczce z tiulu. Różowe baletki o twardych noskach wirowały w piruetach, których primabalerina była niedoścignioną mistrzynią. Wprawdzie reflektory oślepiały ją, ale baletnica miała doskonały zmysł równowagi i odpowiednie predyspozycje. Ani razu nie zakręciło się jej w głowie. Dopiero kiedy występ dobiegł końca, a ogłuszający aplauz widowni uderzył w opadającą kurtynę, poczuła lekki zawrót głowy. Najpierw łagodny, potem gwałtowny zawrót głowy, spowodowany sukcesem. U jej stóp składano wielkie kosze kwiatów, zaś artystka rozdawała całusy, rozdmuchując je z koniuszków palców na wszystkie strony. Głównie jednak w stronę lóż, które zajmowali uprzywilejowani obywatele, śmietanka miejscowego towarzystwa. High society zaakceptowała ją. Annelise Dolly Meller osiągnęła dziś szczyty sławy — boska. A te nogi… Prawa ozdobiona była ponad kolanem wstążką, którą artystka szybko rozwiązała i cisnęła w kierunku najbliższej loży. Potem jęła wyjmować z koszy róże i goździki. Rzucała je na widownię. Publiczność oszalała. „Es lebe göttliche Annelise! Es lebe Meller, Éjlen a Dolly!” — niosły się okrzyki zachwyconych widzów. Huragan uznania szalał na widowni niczym trąba powietrzna. „Szczęśliwa Annelise Meller! Jej nogi są warte sto tysięcy! Jest ulubienicą publiczności. Złota i boska!” I nagle grom z jasnego nieba. Liza Meller osuwa się na ziemię niczym wór kartofli. Pracownik kulis, kurtyniarz i technik światła podbiegają na pomoc. Dźwigają primabalerinę. Widownia milknie. Oto wszyscy stają się świadkami cudu. Choć bezwładne ciało tancerki jest już uniesione, to jej prawa noga pozostaje nadal na miejscu, oddzielona od tułowia — na tym samym miejscu, gdzie przed chwilą stała baletnica. Okrzyk zdumienia wyrywa się z piersi widzów. Wybucha panika i w tym momencie pani Meller budzi się z głębokiego snu. Operacja pod narkozą jest rodzajem wycieczki w krainę wieczności. Powrót z „kosmosu” bywa zwykle okrutny: na ogół brakuje wam jakiejś cząstki ciała. Chirurgia jest tą szczególną gałęzią wiedzy medycznej, która na ogół nie ulega sentymentom. Reprezentuje nader realistyczne poglądy na braki i dolegliwości ludzkiego ciała. Ostrze skalpela jest pośrednikiem między precyzyjnie myślącym mózgiem chirurga a chorym organem. Pacjent tym gorzej znosi brutalny zabieg, im bardziej go się boi. Pani Meller odzyskała wprawdzie świadomość po operacji, ale zaledwie na pół dnia, przeniesiono ją na oddział specjalnej opieki, nazywany przez personel „wykańczalnią”. Po sześciu godzinach rozpoczęła się agonia, a więc czas, kiedy z resztek życia rodzi się śmierć. — Mellerowa umiera — zawiadomiła siostra docenta Małego. — Ma trudności z oddychaniem — oznajmiła poruszona. — Trzeba ją podłączyć pod aparat tlenowy! — zadecydował docent. — Zawołam sanitariuszy — zdążyła jeszcze dodać pielęgniarka, wybiegając na korytarz. Sanitariusze albo „zielonki”, od koloru ich jasnozielonych kitlów, spełniali różne funkcje, związane z cyklem operacyjnym. Ich zadaniem było przygotowanie pacjenta do operacji zastrzykiem „rozweselacza”, ogolenie go, rozebranie, przewiezienie na blok operacyjny, a z operacyjnego na salę, utrzymywanie tejże sali w czystości. Sanitariusz Lubo zjawił się pierwszy, tuż za nim Vlado. Podłączyli panią Meller pod aparat tlenowy. Jeszcze na chwilę odzyskała przytomność i z ogromnym wysiłkiem — głosem umierającego człowieka — przekazała swoją ostatnią wolę. Ustanowiła spadkobierczynią swą siostrzenicę, starą pannę pod pięćdziesiątkę, która pracowała jako urzędniczka. Była to jedyna żyjąca krewna z całej rodziny Mellerów. Trudno powiedzieć, by siostrzenica pani Meller odziedziczyła fortunę. W gotówce około pięciu tysięcy koron oraz mieszkanie, pełne uschniętych, pokrytych grubą warstwą kurzu wieńców laurowych. Niektóre z nich miały pozłacane liście. Na wstęgach dało się jeszcze odczytać niegdyś srebrzyste, dziś sczerniałe napisy: „Unsere göttliche Annelise — gróf Eszterházy”; „A nagy müvésznönek Annelise Meller — gróf Andrassy”. Na pogrzebie pani Meller zjawiła się garstka osób. Siostrzenica i kilku znajomych. Z teatru przysłano wieniec, który wraz z wiązanką, złożoną na grobie przez siostrzenicę, były jedynymi kwiatami, jakie dostała zmarła. Tak zwiędła doczesna sława — marność nad marnościami — niegdyś legendarnej pani Meller. W czasie, gdy chłodne ciało pani Meller układano w szpitalnej kostnicy, na sali operacyjnej sanitariusz pakował jej nogę w igielitowy worek. Klął przy tym na czym świat stoi, ponieważ szpitalne krematorium było akurat w remoncie. Zadzwonił więc do szpitala przy ulicy Rajskiej. Telefonistka wymawiała się, że nie ma akurat pod ręką żadnego kierowcy, którego mogłaby wysłać „Na Kalwarię” po nogę. Stwierdziła też, że ich szpitalne krematorium i tak już jest zamknięte, a palacz poszedł do domu. — Guzik mnie obchodzi, co się dzieje z waszym krematorium! Nie mogę tu zostawić tego kopyta. Operowaliśmy pacjenta w trybie pilnym, gościnnie, na ginekologii, jeszcze mi się tu jakaś zaraza rozlezie. Ta noga miała wtórną infekcję. — To nie moja sprawa, kolego. Powtarzam panu, że to niemożliwe. Mam to panu dać na piśmie ze znaczkiem skarbowym? Dla pana cudu nie zrobię… — parskał telefon w ucho sanitariusza jak najeżony kocur. — Słuchaj no, babo jedna! Na głowę upadłaś, czy co? — rozsierdził się opiekun nogi. — Ty chamie! Sam zleciałeś z dachu na łeb i klepki ci przeskoczyły. Patrzcie go — od bab mi będzie wyzywał! Jaka ja dla ciebie baba, ty frajerze! — zareplikowała energicznie kobieta z drugiego końca drutu. — Och–żesz, ty szantrapo, może mam zeżreć tę nogę, co? Jak to sobie paniusia wyobraża? W słuchawce zatrzeszczało, a potem rozległ się zjadliwy głos telefonistki: — Dla mnie możesz sobie z niej zrobić nawet gulasz, ty inteligenciku! Na końcu drutu coś trzasnęło i — nastała cisza. Sanitariusz Lubo był wściekły. Żółć wprost kipiała w nim ze złości niczym gejzer. Stał jak słup soli pośrodku sali i gapił się na nieszczęsną nogę. Biedny Lubo ocknął się oto w identycznej sytuacji, jak ów nieszczęśnik, który nie mógł się pozbyć wysłużonego siennika. Podobnie przewrotną sytuację opisuje Neruda w opowiadaniu Co z tym fantem?*. Tyle, że tam chodziło o stary, przegniły siennik, a tu o nogę. „Zaraz, zaraz, przecież istnieje jeszcze dyrektor! Prawda?” — pomyślał sobie Lubo — i dalejże na szóste piętro do dyrektorskiego gabinetu. Niestety, dyrektora nie zastał. Pojechał do miasta. Lubo wpadł w czarną rozpacz. — „Nie ma dyrektora — pomyślał — pójdę więc do profesora.” Miał szczęście. Profesor był w swojej pracowni. Wysłuchał Luba i natychmiast zadzwonił do naczelnego dyrektora wszystkich szpitali w mieście. Naczelny dyrektor kazał się błyskawicznie połączyć ze szpitalem na Bajskiej. Musiał jednak odczekać dobrych dziesięć minut, zanim zgłosiła się telefonistka. — Z kim rozmawiam? — spytał dyrektor. — Tu szpital na Rajskiej. Już raz ci powiedziałam, ty chamie, że możesz sobie tę nogę zeżreć! Smacznego, ciao, bambino! — I trzask! Cisza. „Cóż za bezczelność — pomyślał urażony dyrektor i poprosił sekretarkę, by tym razem osobiście połączyła go ze szpitalem na Rajskiej. Sekretarka zadzwoniła do szpitala, oznajmiła, kto będzie rozmawiał i dopiero potem oddała słuchawkę dyrektorowi. — Mówi naczelny dyrektor miejskich placówek lecznictwa zamkniętego, doktor Kocian. Koleżanko, czy uczono panią kiedyś grzeczności? A może życzy sobie pani, bym osobiście odwiedził ją w centrali? Jako naczelny dyrektor wydaję pani polecenie natychmiastowego porozumienia się z dyspozytorem wozów, a jeśli nie przyśle karetki „Na Kalwarię” po tę nogę, jutro rano ma się osobiście stawić u mnie. W moim gabinecie. A pani niech na drugi raz nie decyduje sama o sprawach, które przekraczają zakres pani kompetencji. Czy wyrażam się jasno? — ciągnął z gniewem doktor Kocian. — Tak, panie dyrektorze — odpowiedział pokornie potulny głosik. W dziesięć minut później przed bramą szpitala „Na Kalwarii” zgrzytnęły hamulce karetki i sanitariusz w białym kitlu wszedł do windy, by wjechać na czwarte piętro po nogę. Po nogę pani Meller, sławnej baletnicy „anno dazumal”. Kiedy kierowca karetki przywiózł nogę pani Meller do „kremówki” szpitala na Rajskiej, nie zastał tam już nikogo. Krematorium mieściło się na zapleczu budynku, gdzie kierowca ocknął się w bezradnej samotności. Brrr — aż wstrząsnął się na myśl, że ta noga mogłaby ożyć. Co by wtedy zrobił? Ba! co ma zrobić teraz? Co z nią począć? Wyszedł z nogą pod pachą na podwórze i nagle zobaczył przed sobą pojemniki na śmieci. — Fiuuuu! — gwizdnął sobie kierowca, jak zwykło się robić, kiedy człowiek wpada na dobry pomysł. — Ty nogo, ty śmierdzący kulasie! — prawił półgłosem do nogi. — I tak masz być spalona, zniszczona, skasowana. Chyba nie będzie ci przeszkadzać, że cisnę cię do jednego z tych kubłów na śmieci? — Ile czasu mam się tu męczyć z tym zgniłym kopytem? Dalejże, nogo! Ruszaj! Ba, tylko jak? Przecież jesteś niechodliwa! — filozofował z domieszką ironii kierowca. Kierowca karetki najpierw ukradkiem, a potem zdecydowanie, ruszył w kąt podwórza, gdzie stały pojemniki na śmieci. Otworzył jeden z nich. Przypadkiem był pusty. Trzymając jedną ręką pokrywę, drugą bezgłośnie położył nogę na dnie. Potem zgarnął z drugiego pojemnika trochę papierów i przykrył nimi podłużne zawiniątko. Kierowca przykrył pojemnik pokrywą. W tej samej chwili z oślepiającym blaskiem rozdarła się ciężka kurtyna chmur i nad samym szpitalem rozległ się potężny grzmot, który śmiertelnie przeraził kierowcę. Całym jego ciałem wstrząsnął silny dreszcz. Miasto spowiło się w mroku. Kwitnący bez wydzielał ciężką woń i znienacka rozpętała się taka wichura, że pod jej naporem trzaskały jak zapałki gałęzie starej lipy, górującej nad całym niemal zapleczem szpitala. Kierowca wziął nogi za pas i zniknął w korytarzu na parterze, akurat wtedy kiedy na podwórze runęła wodna nawałnica. Wielkie bąble pękały w kałużach, które utworzyły się w zagłębieniach wybetonowanej powierzchni podwórka. Noc jak czarna kwoka rozsiadła się nad miastem. Burza szalała. Gromobicie wzmogło się tak, że kierowca bał się wracać do domu. Zresztą był jeszcze oszołomiony tą pierwszą błyskawicą, zwiastującą burzę. W czasie, kiedy prawa noga pani Meller leżała w pojemniku na śmieci, jej zwłoki spoczywały „Na Kalwarii” w chłodni szpitalnej kostnicy. Opiekun zwłok jeszcze nawet nie tknął ciała, w końcu miał czas. Pogrzeb miał się odbyć dopiero za cztery dni. Pożegnajmy tedy panią Meller w jej wiecznym śnie i nie mąćmy jej spokoju w drodze, z której nie ma już powrotu. Nieco inaczej rzecz się miała z prawą nogą sławnej baletnicy. Noga była martwa, choć niezupełnie. Przenikliwy zapach bzu, pełnia księżyca, który po burzy rozbłysnął jasnym światłem, a także dawka ozonu w oczyszczonym przez burzę powietrzu, podziałały korzystnie na część żywych jeszcze komórek nogi. Powiecie, że to bzdura. Owszem, to wbrew nauce. Ale pozwólcie, że zadam jedno pytanie: czy mało jest jeszcze zagadek na tym naszym dziwnym świecie? Czy wszystkie zjawiska dadzą się wytłumaczyć? Aha, już tracicie pewność siebie, nie wiecie, co odpowiedzieć, prawda? To ja wam powiem, że dzieją się rzeczy dziwne w tym naszym kosmosie, który wcale nie jest nieskończony, tylko przechodzi w antykosmos, materia zmienia się w antymaterię. W antymaterialnym kosmosie wszystko dzieje się odwrotnie niż u nas, na Ziemi. W antykosmosie nie panuje taka cisza, jak w naszym kosmosie, w jego gwiezdnych przestworzach. Panuje tam hałas, jako że antyludzie też rozmawiają, zaś ich głos jest niematerialny, więc podlega prawom antyświata. Wynika stąd jasno, że w anty świecie musi także istnieć antyziemia, zaludniona przez jej antymieszkańców. Tak więc każdy z nas posiada na antyziemi swojego sobowtóra. Śmiejecie się? A śmiejcie się na zdrowie! To jest żelazna logika świata antymaterii. Otóż w antyświecie istnieje wszystko to, co u nas nie istnieje. Z antymaterii zbudowane są antymiasta, antykalwarie i antyszpitale, antydocenci i antychirurdzy. Dlatego musi tam również istnieć antybaletnica Antyannelisa Antymeller. Pamiętajcie, że tam wszystko jest na opak. Tak się akurat składa, że podczas określonych koniunkcji gwiezdnych, kiedy pachnie bez i świeci księżyc, kiedy ozon napełnia płuca ożywczym oddechem, antyludzie opuszczają swoje antyświaty i wyruszają na ziemię w poszukiwaniu swoich sobowtórów. „No cóż — powiada sobie taki spłachetek antymaterii — koniec, kropka, lecę odwiedzić swojego sobowtóra na planetę Ziemię”. Bo, jeśli już mówimy konkretnie, taka na przykład pani Antymeller z antyświata jest niematerialna, ponieważ jest antymaterialna, więc nie wie, co to czas, przestrzeń, szybkość. Dlatego też w mgnieniu oka może się przenieść dokądkolwiek. I tak właśnie znalazła się pani Antymeller na naszym świecie, w naszej rzeczywistości — dzięki .przemieszczeniu się w przestrzeni, teletransportacji. Wiadomo z teorii, że jeśli antymateria zetknie się z materią o ziemskich właściwościach, następuje eksplozja. Plus i minus powodują wybuch. Jak w .matematyce — teza i antyteza znoszą się nawzajem. Mamy w historii wiele zaświadczonych przypadków, że spokojnie siedzący człowiek nagle zapłonął. Nie tyle gniewem, co oślepiającym białym płomieniem — i zniknął. Rozpłynął się. Materia i antymateria przy Jada spotkaniu likwidują się. Niszczą się nawzajem. W antyświecie nie ma zmarłych. Antymateria nie podlega przemianom, ponieważ jest niematerialna. Kiedy pani Antymeller znalazła się w mieście nad Dunajem, odnajdywała dalszą drogą dzięki promieniom, które emituje każdy człowiek. Każdy z nas wysyła odrębne promieniowanie plazmatyczne. Zwłoki przypominają pod tym względem wyładowane baterie lub wybrakowane mikroelementy; nie emitują bądź nic, bądź też promieniowanie nader słabe o chwiejnej częstotliwości. Ten zakres fal jest dla naszych zmysłów niedostrzegalny. Antymaterialny sobowtór pani Meller miał — jak wszelkie istoty antymaterialne — jedynie czystą formę pani Meller, lecz niematerialną. Kiedy taki sobowtór odnajdzie swego materialnego partnera, nawleka się po prostu jak rękawiczka na ciało swojego drugiego „ja” i niepostrzeżenie się z nim utożsamia. Na zewnątrz ten proces jest niezauważalny, mimo to plazmatyczne emanacje jednoczą ciało sobowtórów, doprowadzając do powstania dwóch tożsamych osób w jednej. Jak już wspominaliśmy, dodatnia materia i ujemna antymateria wywołują eksplozję, co powoduje proces spalania się materii żywej. To przecież na tym właśnie fakcie oparł treść swego najwybitniejszego dzieła, wierszowanej opowieści o doktorze Fauście, genialny poeta Johann Wolfgang Goethe. Alchemika Fausta miał rzekomo porwać przez dziurę w dachu sam książę piekieł, Mefistofeles. Po owym zbożnym czynie pozostała ponoć owa dziura w suficie i smród siarkowodoru w izbie. W rzeczywistości fakt ten można wytłumaczyć jedynie odwiedzinami antymaterialnego sobowtóra, które zakończyły się eksplozją dwójjedynego ciała. Stąd ów nieprzyjemny zapach w izbie alchemika, doktora Fausta. Mefistofeles stał się więc w tym przypadku uosobieniem antymaterii. Powróćmy jednak do rzeczywistości. W chwili, kiedy antysobowtór osiągnął orbitę okołoziemską, receptory instynktu skierowały go do miasta nad Dunajem. Ledwo wyczuwalna emanacja wskazała następnie antysobowtórowi pani Meller drogą do szpitala „Na Kalwarii”. Tam gość z dalekiego świata błądził po salach i korytarzach, aż w końcu trafił do windy i wjechał na czwarte piętro. Właściwie to nie musiał — przepraszam: nie musiała — tam wjeżdżać windą, ale tak się składa, że miała poczucie humoru. Wszystkie kobiety lubią jeździć. Jedne samochodem, innym wystarcza winda. Zwyczajny śmiertelnik już dawno przepadłby z kretesem w tym labiryncie bólu i cierpienia, lecz antymaterialna postać pani Meller, uświadomcie to sobie łaskawie, miała inne możliwości niż my, biedni zahukani ziemianie. Kierując się szczątkowymi śladami promieniowania, niematerialna forma pani Meller dotarła aż do sali, w której niegdyś leżała zmarła. Stało się to równo w dwa tygodnie po śmierci sławnej baletnicy. Dziewczęta miały już za sobą operację serca i czekały na całkowite zagojenie się długiej i głębokiej blizny po niebezpiecznym cięciu podżebrowym. Na dawnym łóżku pani Meller leżała teraz pani Kriżanowa. Wręcz niebiańska piękność, młoda i kokieteryjna kobieta, która cierpiała na ostre ataki woreczka żółciowego. — Ojej! Jakże to… — zapomniała’ się anty—forma i odezwała się głośno. Zaraz potem na szczęście opanowała się. — Co znów za „ojej, jakże to”?… — chciała się dowiedzieć pani Kriżanowa od dziewcząt. — Przecież nikt nic nie mówił! — zdziwiły się dziewczyny. — W takim razie co tu się dzieje? — zdziwiła się z kolei pani Kriżanowa. — Przecież przed chwilą jakiś kobiecy głos westchnął „ojej, jakże to”… — My niczego nie słyszałyśmy! — zaprzeczyły dziewczęta. — Pewnie coś się pani przyśniło! Kriżanowa umilkła. Pomyślała sobie: „Ależ te gęsi są bezczelne. Przyśniło się!” Tymczasem antymateria wchłonęła w swoją formę wszystkie ładunki neutronowe ze szkieletu łóżka, jakie zostały tu po pani Meller, a potem naładowana jak magnes niewidocznymi neutronami i pragnieniem utożsamienia się ze zwłokami za tychże neutronów pomocą, pomknęła niczym tropiący pies policyjny przez nowoczesne osiedle ku cmentarzowi, który tak prześlicznie się nazywał: Dolina Łzawych Kosaćców. Antymateria prześlizgnęła się obok kwiaciarek, sprzedających wiązanki i papierowe wieńce, jedlinę, świeczki i kaganki, po czym znalazła się na terenie cmentarza. Im bardziej zbliżała się do świeżej mogiły pani Meller, tym szybciej coś na kształt lekkiego powiewu popychało ją ku miejscu wiecznego spoczynku zmarłej. W końcu pani Antymeller znalazła się nad pryzmą świeżej ziemi, w którą wkopany był drewniany krzyż z napisem: Annelise Meller — 1895–1975. Wokół grobu siła promieniowania neutronów była już tak znaczna, że antymateria bez większego trudu przeniknęła przez ił oraz glinę i wślizgnęła się do trumny. — Anneliso Meller, nareszcie cię znalazłam — stwierdziła z ulgą antymateria. — Jestem twoją antypostacią. Od tej chwili będziemy tworzyły jedność. Jedną osobę w dwóch wariantach. Teraz nikt nas już nie rozdzieli. — Jak to, nie wrócisz już do antyświata? — spytała zdziwiona pani Meller, niewyraźnie artykułując twarde spółgłoski, jako że jej ciało naruszyły już początki rozkładu, a język zmiękł jak dobrze wyleżała polędwica. — Nie! Oczywiście, że nie! — odpowiedział sobowtór. — Skoro ciebie zabrakło na tym świecie, to i ja muszę zniknąć z antyświata. Takie są prawa naszego kosmosu. Ale zdaje się, że coś jest z tobą nie w porządku, moja miła dwójjednio. Że też wcześniej tego nie zauważyłam — przecież brak ci jednej nogi. Gdzieś ty ją podziała? — Została w sali operacyjnej, tyle wiem, reszty już nie pamiętam! — To straszne. Ci ziemianie to okropni barbarzyńcy! Jak można tak po prostu uciąć nogę starej kobiecie, a potem ją wyrzucić — nie mogła się nadziwić pani Antymeller. — Jakże to? Przecież chcieli mnie uratować, zapobiec zakażeniu krwi! — tłumaczyła pani Meller. — A mimo to umarłaś, biedactwo! — współczuła antymateria pani Meller, dodając: — Nie zostawimy tego tak. Wyślę swoją nogę, by poszła szukać twojej nogi. Kiedy zapadnie zmrok, moja antynoga wyruszy przy blasku księżyca i nie wróci, zanim nie znajdzie twojej amputowanej nogi. Do grobu wrócą we dwie. Ty, to znaczy ta materia, obrócisz się w proch, ponieważ Biblia powiada: „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz!”, ale ja będę tu spoczywać na wieki, dopóki kuli ziemskiej nie opanuje czysta forma, czyli antymateria. A potem nastąpi gigantyczna kosmiczna eksplozja, która będzie oznaczała moją śmierć. Nie będzie już nic. Tylko ciemny obłok gazu mknąć będzie przez mroczne i mroźne przestworza. Koniec światów, koniec wszystkiego! — wyłuszczała z powagą antymateria. — Bhhh, nie sthasz! Nie znoszę hohhorów! To przecież okhopne! — z trudem poruszała sztywnymi, nieposłusznymi wargami pani Meller. — Tu już nawet święcona woda nie pomoże! — zawtórowała jej narzekaniom antymateria. — Ani sól świętego Rocha, w której pielęgnowałam sobie nogi, kiedy byłam jeszcze słynną baletnicą i ubóstwianą diwą. Cóż robić, siostrzyczko moja! — westchnęła ziemska pani Meller. — Żadna siostrzyczko! Ja to ty, albo — jeśli wolisz — Antyliza, czyli twoja tożsamość, zaś obie tworzymy dwójjednię. Coś podobnego jak Bóg w trzech osobach, rozumiesz, jak Trójca Święta. Tyle, że my jesteśmy nieświętą dwójcą w jednej osobie, — próbowała tłumaczyć Antyliza Antymeller. — Ależ moja droga, ja już jestem cały poplątany — poskarżyła się skołowana pani Meller. A potem dodała żywszym głosem: — Wiesz co, droga Lizo, pardon, Antylizo, na śmierć zapomniałyśmy o nodze! — Nic podobnego! — Moja antynoga już dawno sobie poszła. W tej chwili szuka twojej nogi. Trochę cierpliwości, a doczekasz się nogi, przecież nawet jeleń czeka na swe rogi! — pozwoliła sobie na żart Antylise. Kiedy antynoga Mellerki wyślizgnęła się niczym piskorz przez szparę w trumnie i wydostała na świeże powietrze, księżyc znalazł się już po zachodniej stronie nieboskłonu. Była jeszcze noc, ale od wschodu przedzierały się pierwsze słabe promienie jutrzenki. Nad cmentarzem, szczególnie wokół miejsca wiecznego spoczynku pani Meller, unosił się niewidzialny obłok woni. Wydzielała go kwitnąca opodal lipa, na której gałęziach gruchały gołębie. Właśnie obudziły się wróble i rozpoczęły swój koncert — najpierw pojedynczo, a już za chwilę całe hufce wróblej kolonii zaniosły się swoim świergotem. Kiedy pojawiła się antynoga, wszystko momentalnie ucichło. Gołębie zamilkły, tylko zza krzaka róż dobiegały odgłosy kocich zalotów. Koty parzyły się i ostrym, podobnym do płaczu dziecka głosem dawały do zrozumienia, że całą mocą swojej kociej duszy oddają się rozkoszom miłości. Tuż nad świeżą mogiłą przefrunęła sowa. Wyraźnie dał się słyszeć poświst jej skrzydeł i jedwabny, miękki szmer piór. — Jakże piękny jest świat! — powiedziała antynoga głośno sama do siebie i jęła rozważać dokąd pójść, którą stronę świata wybrać. Bo też i antynogi wcale nie są takie głupie, nieokrzesane, jak nasze ziemskie nogi. A przede wszystkim mają tę przewagę, że nie sposób ich uciąć albo złamać. Mogą się co najwyżej oddzielić od tułowia, ale nawet wtedy zachowują wszelkie właściwości zdrowego ciała. Mogą myśleć i rozmawiać. Trochę to dziwne, ale prawdziwe. Wszelkie wątpliwości uważam tu za zbędne i niemądre. Chyba nie chcecie, żeby uznano was za niewiernych? Antynoga bezgłośnie pokonała żelazną kratę bramy cmentarnej i skręciła w prawo, ku miastu. Rozumowała logicznie. Najpierw należało się dostać na salę operacyjną. Tam trzeba wchłonąć w siebie resztkę neutronów materialnej nogi i za ich pomocą ustalić miejsce pobytu tej biedaczki, jej amputowanej siostrzyczki, a mówiąc ściślej, nogi pani Meller. Idąc za śladem emanacyjno–magnetycznej frekwencji neutronów, dotarła aż do pojemników na śmieci. Te były już jednak opróżnione. Śmieciarze wywieźli nogę na wysypisko odpadów za miastem. Emanacja, wydzielana przez nogę była wprawdzie jeszcze wyczuwalna, ale taż szczątkowa. W dodatku tłumiły ją wpływy innych źródeł promieniowania. Tam zaś, gdzie w pobliżu przebiegała linia wysokiego napięcia, zanikała całkowicie. Antynoga również unikała spotkań ze źródłami wysokiego napięcia. Wszelkie urządzenia elektryczne oraz tramwaje i autobusy działały na nią destrukcyjnie. Dlatego na przykład czuła awersję do wędrówki przez most. Ostatnio zaczyna się badać różne negatywne skutki, jakie wywołuje w organizmie człowieka dłuższy okres przebywania pod wpływem wysokich napięć. Prąd o wysokiej częstotliwości powoduje na przykład, że z pięciu jajek, które umieszczono w pobliżu źródła jego przepływu, dojrzeje do wylęgu tylko jedno, zaś cztery pozostałe wysterylizują się. Nie dziwmy się zatem antynodze, że była tak wrażliwa na oddziaływanie wysokiego napięcia. Antynoga była wybitnie inteligentna — jak wszelka antymateria. W rezultacie odnalazła amputowaną kończynę bez trudu. A jako się rzekło, antynoga, kiedy nawlecze się na żywą materię, zabija ją — i na odwrót, swego martwego sobowtóra ożywia. Kiedy antynoga znalazła się na wysypisku, momentalnie nawlekła się na amputowaną nogę, która natychmiast ożyła. — Ach, miła moja, dobrze, że się zjawiłaś! Zobacz, jak mnie urządzili. Dopiero ty mnie ocaliłaś. Właściwie to urodziłam się po raz drugi — odezwała się materialna noga. — Ale skąd wiedziałaś, że mamy tworzyć jedność i że się tu zjawię? — spytała antynoga. — Prawdę mówiąc nie wiedziałam nic, tylko przeczuwałam. Rozumiesz, my nogi mamy bardziej rozwinięte ośrodki sygnalizacji przeczuć, niż głowy. Nie na darmo się mówi, że kto nie ma w głowie, ma w nogach. Skoro nie cisnęli mnie od razu do pieca, zaraz wyczułam, że mam jeszcze jakieś perspektywy na przyszłość, że ożyję! Tego wieczoru, kiedy kierowca rzucił mnie na śmietnik, pachniał bez, powietrze pełne było ozonu, a lipa rozsiewała swoją woń, zupełnie jak w sztuce Gdy zakwita lipa. Wtedy zapragnęłam żyć. I dzięki tobie moje marzenie spełniło się. — No cóż, zgadza się. Ale spójrz! Jaka piękna kokarda z niebieskiej wstążki. Załóż ją, czym przyozdobisz i mnie. Wyelegantujemy się! — zaproponowała antynoga. — Dobrze, założę ją! Zaraz! I już kokarda siedzi nad kolanem. Uważaj tylko, żeby się nie zsunęła! — odpowiedziała noga materialna antynodze. — Całkiem nieźle! W ogóle piękna jest ta wasza Ziemia! Wiesz co, moja dwójjedyna partnerko? — ciągnęła antynoga. — Nie wracajmy od razu do grobu, do naszych ciał, czy raczej do dwójciała, tylko powałęsajmy się trochę po świecie. Chodźmy w siną dal, powędrujmy przez miasta, wsie i hory głębokie, będziemy piły wodę źródlaną i odpoczywały wśród niezapominajek, które rodzi wasza rozkoszna Ziemia. Wrócimy, kiedy będziemy miały na to ochotę. Przecież ów fundament naszej dwójjedni, pani Meller i pani Antymeller, śpią snem wiecznym. Mogą sobie na nas poczekać! — Świetny pomysł! Zgoda, siostrzyczko antynóżko — ucieszyła się noga. — Nie nazywaj mnie siostrzyczką! Przecież ja to ty, a ty to ja — przypomniała antynoga. — W porządku. Ruszajmy więc. Decyzja rodzi czyn. Zjednoczona noga rozgarnęła kopiec śmieci. Pod wpływem świeżego powietrza noga, ozdobiona kokardą z niebieskiej Wstążki, ożyła jeszcze bardziej. Nie tylko zresztą. Gangrena zniknęła bez śladu. Noga wypiękniała. Przypominała teraz siebie samą przed lat, kiedy boska Mellerka była u szczytu i cieszyła się względami Fortuny. Dalejże w świat! — rzuciła antynoga. Kiedy zjednoczona noga wyruszyła w drogę, było już widno. Pobliski park tchnął świeżością. Na źdźbłach trawy skrzyły się diamentowe krople rosy. Fioletowe bratki w parkowych klombach drżały lekko, muskane rzecznym zefirkiem. — Bądźmy ostrożne! — ostrzegła normalna noga. — Ludzie są źli! — Dlaczego „bądźmy”? Ty bądź, bo mnie i tak nie widać. Jestem antynogą, a więc czystą formą — stwierdziła noga z antyświata. — W końcu ty i ja jesteśmy teraz jednością, nogą zjednoczoną. Noga obuta w różową baletkę ruszyła tanecznym krokiem po nabrzeżu rzeki. Posuwając się wzdłuż szpaleru starych topoli, oddaliła się już od wysypiska na jakieś trzysta metrów. Do kory drzew przylgnęły ćmy, zmęczone po nocnych wycieczkach. Liście topól pachniały gorzko i kryły w swoim cieniu dziecięce eldorado — karuzele, huśtawki w kształcie samolotów, strzelnice i inne fascynujące atrakcje. Kiedy noga minęła wesołe miasteczko, znalazła się w zadrzewionej alei, biegnącej brzegiem rzeki. Była dziewiąta rano. A więc godzina, o której rześcy emeryci z laseczkami i starannie wypielęgnowanymi wąsami wyruszają na swoje ścieżki zdrowia. Niektórzy rozsiedli się już na nasłonecznionych ławeczkach i wystawili twarze na życiodajne promienie. W momencie, kiedy zjednoczona noga miała zamiar prześlizgnąć się pomiędzy dwiema ławkami, jeden z emerytów odwrócił akurat twarz od palącego słońca, spostrzegł ją i podniósł głośny alarm: — Ratunku! Noga! — wrzeszczał jak pomylony. — Ach, ach! Noga! Noga pojęła, że źle z nią. Rzuciła się do ucieczki. Podreptała w kierunku rzeki i zbiegła po kamieniach ku wodzie. Ale tu z kolei jakiś wędkarz łowił ryby. — Święty Piotrze, patronie nasz! Ratuj mnie, grzesznika! To jakaś diabelska sztuczka! Noga! Żywa noga! Łapcie nogę! Noga nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Już zamierzała skoczyć do rzeki, ale kiedy sprawdziła temperaturę wody, wydała się jej ona zbyt niska. Tymczasem na nabrzeżu zaczęli się już gromadzić ludzie i gapie (których w mieście nigdy nie brakuje), wołając: — Łapać nogę! Łapcie ją! Jaka śliczna nóżka! Zjawili się także uczniowie liceum, którzy mieli dobrze wytrenowane nogi na lekcjach wychowania fizycznego. Około dwudziestu chłopców, którzy przyszli do parku z nauczycielem na praktyczne ćwiczenia z botaniki, ruszyło hurmem po wykładanej kamieniami stromiźnie brzegu ku wodzie. Jeden z licealistów deklamował, naśladując Kollara: — Stój, nogo! Święte są miejsca wszystkie, po których stąpasz* — Rychło noga była otoczona przez hałaśliwy, podekscytowany tłum. Zrozumiała, że to już koniec. Jeszcze próbowała kopnąć jednego z licealistów w kostkę, ale ten nawet nie poczuł tej delikatnej pieszczoty. Chwycił nogę w łydce i przycisnął ją do piersi. Noga rzucała się niczym ryba. Szamotała się tak przez chwilę, po czym znieruchomiała. Ze strachu i przerażenia straciła przytomność, zesztywniała, dostała za—paści. — Przecież ta noga jest martwa! Rzuć ją, łobuziaku! Że też nie brzydzisz się brać coś takiego do ręki! — to antynoga próbowała podstępem otumanić chłopaka, który ją trzymał. Chłopiec pomyślał, że to głos którejś z jego koleżanek. Położył więc ostrożnie nogą w trawie i zaczął wycierać kurtkę rękawem. Noga baletnicy była bowiem upudrowana jak przed występem i zaplamiła uczniowi ubranie. — Chłopaki, wiecie co? Skocz no tam który na policję! My tu zaczekamy — stwierdził ten, który pierwszy chwycił nogę. — Dobra. Zadzwonię po nich z kawiarni. Zaraz wracam! — zgłosił się jeden taki chudy i długi jak tyczka, co to mógł sobie przypalić papierosa od słońca. Nie minęło nawet pół godziny, jak zjawił się radiowóz milicyjny. Milicjanci to twarde chłopaki, ale co za dużo, to niezdrowo. Wprost zamurowało ich ze zdumienia, co też to za dziwo. Wszyscy świadkowie twierdzili zgodnie, że jeszcze przed chwilą ta noga żyła; choć nie mogło im się to pomieścić w głowie — uwierzyli. Jeden z funkcjonariuszy, chcąc — nie chcąc, podniósł nogę, zawinął ją w gazetę i schował w bagażniku radiowozu. Potem samochód ruszył w kierunku komendy. Na brzegu pozostały grupki gapiów. Ludzie nie rozchodzili się, dyskutowali o całym wydarzeniu w kategoriach cudu. Jedynie wędkarz był zły, że mu płoszą ryby. — Ludzie, wynoście się stąd! Ja chyba zwariuję. Ryby mi płoszycie! Pleciecie trzy po trzy o nodze, a ja już dawno mógłbym złapać rybę jak noga. Niech was szlag, opamiętajcie się! Rozejść się! — darł się rozwścieczony wędkarz. Za chwilę grupy rozpadły się na gromadki, a gromadki na jednostki. Na brzegu pozostał jedynie samotny wędkarz. Od wody ciągnął lekki powiew, a na środku rzeki terkotał rumuński holownik. Kiedy milicyjny radiowóz zatrzymał się przed budynkiem urzędu miasta, a nogę poniesiono do gabinetu głównego komendanta, funkcjonariuszowi, który ją niósł, wydało się, że noga jakby trochę zalatuje. Dane mu jednak było przeżyć jeszcze większe zdumienie, kiedy rozpakował ją w obecności komendanta i obaj ujrzeli łydkę, zniekształconą przez czarne i fioletowe smugi. Noga cuchnęła, choć nadal ozdobiona była wstążką z kokardą. Nie pozostało im nic innego, niż na powrót zapakować kończynę i przesłać ją na oddział patologii pobliskiego szpitala, kliniki uniwersyteckiej, która znajdowała się naprzeciwko komendy głównej. — Koledzy! Mamy do czynienia z atypowym przypadkiem. Odrzućmy na razie to, co twierdzą świadkowie, że noga skakała sobie po nabrzeżu, a skoncentrujmy się na faktach, to znaczy na tym, że w ogóle się tam znalazła. Musimy wyeliminować wszelkie przypuszczenia i zatrzymać się na realiach! — Obywatelu komendancie, proszę o powierzenie sprawy mojej grupie operacyjnej! — zaproponował inspektor Ganyi, będąc całkowicie pewnym odpowiedzi komendanta. — W porządku, wyrażam zgodę! — rzucił zwięźle komendant główny. — Zanalizujmy jednak przypadek i skonfrontujmy nasze stanowiska. Po naradzie inspektor Ganyi zebrał swych współpracowników, by przedyskutować z nimi metody prowadzenia śledztwa. Ich poglądy na sprawę były rozbieżne. Jeden twierdził to, drugi sio, jedynie inspektorowi nie dawała spokoju owa niebieska wstążka, która nie chciała mu jakoś wyjść z głowy. Niebieska wstążka, niebieska wstążka, niebieska wstążka, a poza tym ta noga, pięknie zbudowana, to mogłoby być… zaraz, przecież ja gdzieś niedawno widziałem identyczną nogę w baletce i ze wstążką zawiązaną na kokardę… gdzie to mogło być… gdzie to było?… Po naradzie kierownik grupy operacyjnej rozdzielił zadania i udał się do miasta. Wpadł do pobliskiej knajpki i wzorem legendarnego Sherlocka Holmesa jął rozmyślać, spekulować, dedukować, kombinować i analizować, zanim z tej zadumy nad kuflem piwa nie wyrwał go jeden z „kolesiów”, z którym od czasu do czasu ucinał sobie partyjkę mariasza. Ganyi zasiedział się trochę w knajpce, dowiadując się przy okazji wielu ciekawych nowinek. Ani się spostrzegł, jak wybiła trzecia. Fajrant! — Idę do domu na obiad! — oznajmił Ganyi. Podczas jazdy tramwajem, a nawet w domu przy obiedzie, niezmiennie stawał mu przed oczyma obraz nogi, ozdobionej wstążką. Po obiedzie inspektor zapalił swoje ulubione cygaro hawańskie i natychmiast rozjaśniło mu się w głowie: to było naprawdę wielkie olśnienie. I jak wszyscy dotychczasowi Holmesowie świata, poczuł szóstym zmysłem, że jest oto na tropie. Przypomniał sobie mianowicie, że podobną nogę musiał chyba widzieć w którymś z roczników „Tolnai Világlapja”, ilustrowanego tygodnika, który ukazywał się do 1914 roku w Budapeszcie. Odkrył kiedyś na strychu zakurzony stos oprawnych roczników tego czasopisma. — Słuchaj no, stara, gdzie się podziały te „Tolnai Világlapja”, które ze trzy tygodnie temu zniosłem ze strychu? — spytał Ganyi, nawiasem mówiąc rasowy mieszczuch i lokalny patriota. — Te „Tolnai”? — usiłowała sobie przypomnieć pani Ganyi. — Te tomiszcza! Hm, są w kuchni, biorę je na podpałkę. Komu to potrzebne, takie starocie… — dodała dla pewności pani Ganyi. — Och, ty idiotko! Gdzie ty masz rozum? Czy ty w ogóle wiesz, co palisz? Przecież to cenny rarytas! — krzyczał rozsierdzony Ganyi, pędząc w kierunku kuchni. W skrzyni na drewno leżały jeszcze cztery roczniki „Tolnai Vilaglapja”. Chwycił je, rzucił się na kanapę i jak szalony jął przewracać stronicę za stronicą. Na czole inspektora pojawiły się krople zimnego potu. Jego żona pomyślała sobie, że pewnie zwariował. I akurat w momencie, kiedy zaczął się poważnie zastanawiać, czy przypadkiem wiersz Dantego „Lasciate ogni speranza” nie dałby się zastosować do „jego” sprawy, ujrzał w grudniowym numerze okładkę, na której widniało zdjęcie baletnicy w krótkiej tiulowej spódniczce, z niebieską wstążką na prawej nodze — niczym kawaler Orderu Podwiązki. — Jest! Sukces, mam ją! — wrzeszczał jak niepoczytalny detektyw. Uderzał przy tym grzbietem dłoni w rozłożoną stronicę czasopisma. — Czego ryczysz jak lew w jaskini Daniela? — skomentowała to niewytłumaczalne zachowanie swego małżonka pani Ganyi. — Znalazłem, nareszcie znalazłem! — tłumaczył Ganyi. — Eureka! — Ty stary myszygiene! Do kogo mówisz Rebeko? Do mnie mówisz Rebeko? Aj, aj, ja ci pokażę! — obruszyła się pani Ganyi. — Eureka! To powiedział starożytny grecki filozof, kiedy… — Nie próbuj mi się wykręcać! Już ja dobrze słyszałam — przerwała mu pani Ganyi i odmaszerowała do kuchni. Inspektor Ganyi przydźwignął wspomniany rocznik „Tolnai Világlapja” do swego biura i zarządził naradę roboczą grupy operacyjnej, na której zaprezentował swoim współpracownikom fotografię nogi. — Koledzy, oto nadszedł moment, który rzuca nieco światła na tę tajemniczą sprawę. Obejrzyjcie uważnie oba zdjęcia i porównajcie te dwie nogi! — polecił współpracownikom ich szef, puszczając w obieg lupę. — Cóż za podobieństwo! — zdumieli się detektywi — To wprost niesamowite! — dodał jeden z nich. — Owszem. Ale cały szkopuł w tym, kto mógł uciąć nogę żywemu człowiekowi? — Kto? — żądał sobie w duchu pytanie Ganyi. — To bardzo proste! Sherlock Holmes powiedziałby: „Well! O.K.!” — Słuchamy, obywatelu inspektorze! — odezwał się jeden z obecnych. — Któżby inny, jak nie chirurg! Jedynie lekarze odcinają nogi od reszty ciała! — No… i tak, i nie… — odezwało się kilka polemicznych głosów. — Mam pomysł — powiedział zastępca komendanta. — Trzeba sprawdzić, czy w którymś ze szpitali nie operowano ostatnio tej Meller. — Nie masz za grosz logiki! — obruszył się jeden z wywiadowców. — Ileż by ona musiała mieć dzisiaj lat!? — Ile? To można łatwo obliczyć. — Zastępca zamyślił się i po chwili stwierdził z naciskiem: — Miałaby dziś osiemdziesiąt lat. — W porządku! Postarajcie się o te informacje! Jutro o dwunastej podsumujemy dotychczasowe wyniki śledztwa! I rzeczywiście — nazajutrz o dwunastej zastępca komendanta przyniósł sensacyjną wiadomość: Dnia 3 czerwca w szpitalu „Na Kalwarii” operowana była Annelise Dolly Meller, eks– primabalerina, mieszkanka naszego miasta, która w trzy dni po zabiegu zmarła. Amputowaną nogę odwiózł do krematorium szpitala na Rajskiej kierowca Lako! — Wiwat szef! Co za przypadek! Szczęśliwy przypadek! Tę szaloną radość mącił tylko jeden problem, który pojawiał się wciąż na nowo, jak plama oleju na powierzchni wody: co począć z tą nogą? ., Po krótkiej dyskusji postanowiono zwrócić nogę tam, gdzie została amputowana, to znaczy do szpitala „Na Kalwarii”. Teraz bez większego już trudu funkcjonariusze służby kryminalnej ustalili kto i gdzie zawiózł nogę oraz co się z nią w ogóle działo. Na drugi lub trzeci dzień po wielkim sukcesie kierowca Lako dostał wezwanie na komendę. Lako wyczuł pismo nosem, ale postanowił wypierać się wszystkiego, dopóki to będzie możliwe. Obiecał sobie, że powie całą prawdę dopiero wtedy, kiedy wezmą się za niego na serio. Ostatecznie nic znów takiego nie zrobił. Noga tu czy noga tam, w końcu to była martwa noga. W piecu zamieniłaby się w popiół, w ziemi by zgniła, wielkie mi rzeczy. Świat się od tego nie zawali Guzik mu mogą zrobić. Nieprzemyślany postępek i tyle. Po tych przemyśleniach poszedł na komendę całkiem spokojny. Zaprowadzono go aż na czwarte piętro do samego komendanta. — Obywatelu Lako, jesteście kierowcą karetki, który dnia 3 czerwca bieżącego roku przewoził amputowaną nogę niejakiej Meller do krematorium szpitala na ulicy Rajskiej. Co z nią zrobiliście? — rozpoczął przesłuchanie komendant. — Ja, ja, ja — zaczął się jąkać kierowca — nogę zaniosłem do krematorium i… — Zaraz, zaraz! Powiadacie, że do krematorium? Przecież o tej porze nikogo tam już nie było! — przerwał mu komendant. — …i zaniosłem ją… ale palacz… — plątał się w zeznaniach Lako. — Obywatelu, nie kręćcie mi tu! Uświadomcie sobie, że jesteście przesłuchiwani na milicji i mówcie prawdę! — rzekł ostrym tonem komendant. — Nie próbujcie z nas strugać wariatów, bo nie wyjdzie wam to na dobro. Człowieku, jak pan mógł przekazać nogę palaczowi, skoro ten o czwartej skończył pracę? — ciągnął gniewnie. — Ale przecież… — próbował wybrnąć kierowca. — Jakie ale, co za ale… Przyznajcie się! Co zrobiliście z nogą? Macie mówić całą prawdę! — naciskał komendant. — Trudno, powiem. Ja tę nogę wrzuciłem do pojemnika na śmieci… A potem stamtąd odjechałem, była burza… — przyznawał się nie bez oporów kierowca. — Nareszcie! Nie lepiej to było powiedzieć od razu? Mam nadzieję, że to się już nie powtórzy, bo musielibyśmy was pociągnąć do odpowiedzialności. Przez takie praktyki mogłaby wybuchnąć epidemia. Jeszcze tym razem zostaniecie ukarani jedynie symboliczną grzywną dwudziestu koron, żebyście raz na zawsze zapamiętali, że amputowane kończyny przeznacza się do spalenia — zakończył łagodniejszym tonem komendant. — Dziękuję, jestem panu bardzo wdzięczny, panie komendancie! — rozpływał się w podziękowaniach kierowca, opuszczając z ulgą gabinet szefa wydziału kryminalnego. Kiedy zapakowaną w igielitowy worek nogę pani Meller przywieziono na chirurgię, wywołało to wielkie poruszenie. Było już wpół do trzeciej i w dodatku piątek. Dzień nieoperacyjny. W ten sposób noga znów trafiła do rąk Luba. — Hyzia dostanę przez to ścierwo! — pieklił się Lubo. — I co ja znów mam z nią zrobić? Przeklęty kulas! — Potem wpadł na pomysł, ze zadzwoni do miejscowej kotłowni i dowie się, czy już działa. Z ulgą przyjął wiadomość, że działa. Zabrał nogę nawet jej nie rozpakowując i zwiózł windą na minus trzecie piętro, co oznacza, że zszedł do podziemia. Długim korytarzem doszedł do pomieszczeń kotłowni. — Przyniosłem ci nogę do spalenia! — powiedział do palacza, podając mu zawiniątko. — Rzuć to paskudztwo tam! — warknął palacz, który na okrągło był „pod parą”, czyli podpity. Teraz właśnie przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, wyjął z szafki butelkę i pociągnął potężny łyk domowej śliwowicy, którą brat sprezentował mu na urodziny. Przysiadł na starej kanapie, z której wyłaziły sprężyny. W niej to właśnie lęgły się te wszystkie pluskwy, które rozłaziły się potem po nowym szpitalu, wędrując rurami wodociągowymi. Kiedy po jakimś czasie palacz obudził się, przetarł oczy i poszedł sprawdzić piece. „Nogę spaliłem — pomyślał napity jak pijawka. — Czas zamykać kram i iść na piwko!” Nogi bowiem nie było już w tym miejscu, gdzie cisnął ją Lubo. Nogę antynoga znów wskrzesiła i w nogi! — Nogo! Posłuchaj mnie! Właśnie wybiła dwunasta, najwyższy czas, żebyśmy się zmyły, Zbieraj się szybko, ale na górze musimy się schować. W dzień nie możemy pokazać się na ulicy. Ludzie znów by nas złapali — ostrzegała antynoga. — W porządku! Rozumiem. Chodźmy! — zgodziła się noga. Przemknęły się chyłkiem przez ciemny korytarz, prześlizgnęły obok portiera do hallu, a stąd na podwórze i wzdłuż ogrodzenia do zarośniętego rowu, który pozostał tu jeszcze z czasu budowy szpitala. Tam noga zaszyła się i czekała, aż się ściemni. Zachód słońca był krótki. Noc spadła z nieba raptownie, jak orzeł polujący na zające. Na pobliskich torach zastukotał pociąg, migając rozświetlonymi oknami wagonów, w których ziewali podróżni, pocąc się w dusznych przedziałach. — Pójdźmy w tym kierunku! Przecież cmentarz w Dolinie Łzawych Kosaćców nie może być daleko — mówiła szeptem noga–nienoga. Nagle żachnęła się. — Uwaga! — rzuciła. — Kolejarz! Schowajmy się. Wzdłuż torów biegł dziurawy płot, a kiedy kolejarz oddalił się i zniknął z pola widzenia — hop, hop, hop, przeskoczyła noga przez tory i ukryła się w gęstym, ostro wymodelowanym w świetle księżyca cieniu wielkiej akacji. Z jej gałęzi doleciało hukanie puszczyka, a w pachnącej, soczystej trawie koncertowały świerszcze. — Przejdźmy kawałek wzdłuż płotu! — powiedziała antynoga. — Wzdłuż płotu? Dobra, niech będzie wzdłuż płotu! — zgodziła się noga. Czając się pod płotem, znalazły się za chwilę na szosie, a potem w lesie. Po pół godzinie nocnego marszu w leśnych ostępach wyszły na niewielką polankę. — A to co? Jakie małe zielone gwiazdki! — zdziwiła się antynoga. — To nie żadne gwiazdki, to robaczki świętojańskie — wyjaśniła swemu sobowtórowi noga. Czasem przebiegał im drogę jeż lub przefruwały spłoszone nocne motyle. Wreszcie ujrzały przed sobą żelazną bramę cmentarza. — No? I co teraz? — spytała noga. — Spróbujemy się przecisnąć przez tę kratę. Jest rzadka — zdecydowała antynoga. Przed domkiem, w którym mieszkał grabarz, Ujadał wściekle pies, lecz nie na nogę, ale na zabłąkanego tchórza, śpieszącego na nocne polowanie. Noga w baletce bezgłośnie minęła kapliczkę i skręciła w prawo, na ziemną ścieżkę. — Coś podobnego, przeszłyśmy przez tę kratę! I jesteśmy na cmentarzu! — nie mogła się nadziwić. — Oczywiście! I idziemy zjednoczyć się. Na końcu tej kwatery jest grób pani Meller. Razem z nią leży jej antymateria, pani Antymeller. Przynajmniej mam nadzieję! Za chwilę ty i ja, czyli nasza dwójjednia, na zawsze połączy się z tamtym ciałem. — No dobrze, ale jak się dostaniemy do trumny? — zaniepokoiła się noga. — Do trumny dostaniemy się jak dziecko do pomarańczy, jak wiewiórka do jądra laskowego orzeszka, jak nóż do wnętrza muszli, jak pocałunek między piersi. Spokojna głowa! Grabarz zapomniał tu swojej łopaty, więc się przekopiemy. Raz, dwa będziemy w grobie. — Do okienka stuk, stuk, stuk, a do grobu buch, buch, buch! — zanuciła antynoga. Bo też nie było to całkiem jak w Wiązance Erbena, Może to porównanie niezupełnie na miejscu, w końcu gdzie jak gdzie, ale w antyhorrorze powinno się znaleźć trochę balladowej liryki. Prawda? W grobie poruszyła się pani Meller, wtłoczona w Antymellerkę jak dłoń w rękawiczkę. — Słyszysz, Annelise!? — odezwała się Antyannelise do pani Meller. — Już tu są! Już tu są! — nie posiadała się z radości antymateria. — Słyszysz? Przekopują się do nas jak kret tunelem. — O, moja noga nie jest przyzwyczajona do łopaty. Moja noga zatańczyłaby sobie raczej Jezioro łabędzie — zauważyła pani Meller. Tymczasem brakująca kończyna pani Meller przekopywała się w pocie i znoju ku trumnie. Gdzieś około północy uderzyła łopatą o wieko. Pani Meller, odziana w swoją antymaterię, zaparła się rękoma o wieko trumny i zjednoczona noga wpełzła przez szparę do środka. W trumnie zakipiała wielka radość, wypełniła grób i rozrzedziła ilastą glinę, która zapadła się i zamknęła nad trumną. Na grobie utworzył się kopczyk, choć nieco mniejszy niż poprzednio. W gałęziach lipy zaświergotały wróble, dało się słyszeć aksamitne gruchanie gołębiego oboju. Miało się ku świtaniu. Ptaki witały słońce galowym koncertem. Kończył się sen nocy świętojańskiej. Na wschodnich rubieżach nieboskłonu wstydliwie zarumieniła się jutrzenka. Z wilgotnej gliny wypełzały gromadnie śliskie dżdżownice. O szóstej rano kierowca spotkał palacza i upewnił się, czy ten nie zapomniał spalić nogi. — A jak myślisz!? Na mnie, bracie, możesz polegać! Stara szkoła to nie to, co ta dzisiejsza młodzież! — chełpił się palacz. W tym samym czasie i o tej samej minucie wstał grabarz, czy może raczej gospodarz cmentarza, z posłania zalanego promieniami słońca, które tego dnia wzeszło wyjątkowo wcześnie, tuż po czwartej. Rozprostował kości, ubrał się i wszedł do kuchni, gdzie jego żona przyrządzała śniadanie. Potem wyszedł na dwór, zaczerpnąć świeżego powietrza, nasyconego wonią lipy i nagrobnych kwiatów. Z domu sąsiadującego z cmentarzem dobiegło pianie koguta. Kogut płoszy śmierć. Ale nie tutaj. Właśnie zajechało auto pogrzebowe z trumną, którą przeniesiono do kostnicy, by następnie wystawić ją wraz ze sztywnym nieboszczykiem w cmentarnej kaplicy. Grabarz ruszył w kierunku IV kwatery, właśnie tam, gdzie był grób pani Meller. „Będę tu musiał wbić krzyż z nazwiskiem i numerem grobu” — pomyślał sobie koło mogiły, sąsiadującej z grobem Mellerki. — Ale skąd tu się wzięła ta woda? Taki świeży, rozmoknięty grób… O! A to co znowu? Chłopcy zostawili tu łopatę, pewnie ktoś zasiał tu trawę i podlał ją wodą. A może łzami? Któż to wie! Stara nie miała zbyt wielu krewnych — mruczał pod nosem grabarz. A potem poszedł z powrotem. Powoli kroczył ścieżką ku kaplicy. — A to co znowu? — krzyknął zdumiony. Na ziemi, w trawie tuż przy ścieżce leżała piękna porcelanowa figurka baletnicy, obracającej się w piruecie wokół własnej osi. — Jaka piękna laleczka! — pochwaliła żona grabarza figurkę. — Postawimy ją na komódce. Co za traf. Skąd ona się tam wzięła? To chyba jakiś cud! — dodała. — Sliczności! — mruknął grabarz, spoglądając na komódkę, gdzie stała primabalerina, pomalowana pastelowymi farbami. Kiedy się jej tak przyglądał, w pięknej figurce coś nagle cichutko trzasnęło i baletnica przewróciła się. Jakby jej ktoś podciął nogi. I rzeczywiście! Prawa noga tancerki odpadła od reszty figurki i leżała obok. — Cóż to za cuda? Jak żyję, czegoś takiego nie widziałem. Pękła sama samiuteńka. Niesamowite! — krzyczał z egzaltacją grabarz. — Trudno — powiedziała żona. — Kupię specjalny klej i przylepię jej tę nogę. Śladu nie będzie — i wyciągnęła rękę, by owinąć baletnicę w papier. Figurka wyślizgnęła się jej z rąk i roztrzaskała w drobny mak. Antyhorror dobiegł końca w domku grabarza. Eksplozja figurki była ostatnim akcentem tej niesamowitej historii, przygód zjednoczonej kończyny pani Meller. Dlaczego nazwaliśmy ten horror antyhorrorem? No cóż, w końcu nawet horrory mają swoje antyhorrory, dotlenione powiewem humoru i ironii. Antyhorrory mają przed sobą przyszłość, bowiem przynoszą i popularyzują śmiech, zarazem ośmieszając strach i przytępiając jego ostre pazury. Dlatego też uraczyliśmy was tym antyhorrorowym smakołykiem. Nie mieliśmy na myśli nic złego, tym bardziej, że na drzewie wiedzy pojawił się ostatnio zielony zalążek teorii materii i antymaterii. Nie próbujcie jednak włączyć tej opowieści do żadnej antologii horroru, ponieważ w waszej bibliotece dojdzie do tajemniczej eksplozji i wszystko spłonie do imentu. Przetłumaczył Andrzej Gordziejewski Lubomir Machaček KOLACJA DLA GOŚCIA Tego dnia akurat nadawali hokej. Żona zaraz po kolacji poszła na kurs krawiecki. Nerwowo wierciłem się na krześle w kuchni. Po jakimś czasie rozległ się okropny wrzask. W pierwszej chwili pomyślałem, że coś się stało na lodowisku — okazało się jednak, że był to nasz Witek. Gdy mnie zobaczył, przestał beczeć, pociągał tylko nosem. — Cóż to, co ci się stało? — Bobo — powiedział żałośnie i znów się rozbeczał. Na jego ramieniu widoczne było świeże zadrapanie o wyraźnych kształtach. — Powiedz no, gdzieżeś się tak podrapał? Musisz uważać. — Tam. Ku memu wielkiemu zdumieniu wskazał na pustą ścianę pokoju. Wisiał na niej tylko staroświecki zegar z wahadłem, do którego w żadnym wypadku nie mógłby dosięgnąć. Tuż obok niego na całej długości pokoju, pięła się roślina o nazwie potos. W tym roku bardzo się nam rozrosła. Sąsiedzi, którzy przychodzili ją oglądać, wypytywali nas — czym ją nawozimy. — Znów sobie stroisz żarty, co? — powiedziałem i spojrzałem na niego uważnie. Wykrzywiał buzię i milczał. — Tam — powtórzył znowu i wyciągnął swoją drobną rączką. — Daj spokój — wziąłem go na ręce i zaniosłem do pokoju. Chłopiec zwykle sobie coś wymyśla, a potem obserwuje, jak na to zareagujemy. Lecz tym razem wydawało mi się, że jest naprawdę przerażony. Wczepił mi się palcami w szyję jak kleszcz, musiałem położyć się koło niego w łóżku. Usnął od razu. Wkrótce potem wróciła Ewa. — Czy coś się stało? — spytała ujrzawszy moją wystraszoną minę. — Nic takiego — uśmiechnąłem się — chłopak się o coś rąbnął, wygląda to jak oparzenie pokrzywą. Poszła zaraz do Witka, by się temu przyjrzeć. — Pewnie się podrapał — stwierdziła rzeczowo. Przytaknąłem. — Co się z tobą dzieje? — zwróciła się do mnie. — Nie mogę tego zrozumieć. O co mógł się podrapać? — Do wesela się zagoi — machnęła ręką. Tego wieczora była dla mnie bardzo miła i serdeczna. Ale ja nie miałem nastroju. Wyczuła to. Poszliśmy wcześnie spać. Chociaż to wbrew wszelkim zasadom współżycia małżeńskiego, śpię w pokoju gościnnym na tapczanie, a żona z dzieckiem w sypialni. Tapczan stoi tuż przy ścianie, niedaleko zegara. Posłałem sobie starannie i położyłem się spać. Obudziłem się leżąc na wznak, zegar tykał miarowo, mogło być trochę po północy. Dopiero, teraz uświadomiłem sobie, że jestem cały spocony. Chciałem podrapać się po piersiach, lecz nagle poczułem w ręce coś miękkiego, chłodnego i obcego, co nie powinno znajdować się w mym łóżku. Z obrzydzeniem chwyciłem ową rzecz, chcąc ją wyrzucić, lecz to oparzyło mnie. Szybko zapaliłem nocną lampkę. Nigdzie ani śladu czegoś niezwykłego. Tylko nade mną jak zawsze wisiała na ścianie roślina, gdzieś za firanką ćma tłukła się o szybę, a sąsiadka w mieszkaniu obok wróciła właśnie z nocnego obchodu miejskich winiarni. Zapaliłem papierosa. I wówczas, gdy po raz drugi brałem go do ust, spostrzegłem to. Na ręce miałem czerwoną pręgę, podobną do tej, którą pokazywał mi wczoraj Witek. Do rana już nie zasnąłem. Od pewnego czasu nie widziałem w pokoju ani much, które niekiedy doprowadzały mnie do szaleństwa, ani komarów, ciem, tudzież żadnego innego robactwa, którym się brzydziłem. Zamiast się z tego cieszyć, z czasem coraz bardziej się nad tym zastanawiałem. Przestałem nawet spać w gościnnym pokoju. Żona chodziła koło mnie na palcach, a w jej spojrzeniu dostrzegałem czasem odrobinę współczucia. Prawda, wystarczyłoby pewnie wyrzucić podejrzewaną przeze mnie roślinę, ale czyżby to było możliwe? Dostaliśmy ją przed dwoma laty w prezencie od ciotki Emmy. Hodowała ją przez kilka lat. Gdybym przynajmniej był pewien, myślałem sobie. — Dotknęłam jej i nic mi nie zrobiła — powiedziała kiedyś z bohaterską miną Ewa. — No, widzisz — dodała i pogłaskała mnie po głowie, jakbym był małym dzieckiem. Nie znosiłem tego rodzaju argumentów. Jej nic nie zrobiła, ale mnie?! — Więc sama idź się tam położyć, jeśli tak. W dzień nic nie zrobi, rozumiesz? — Zniecierpliwiony machnąłem ręką. I znowu się zaczęło. Dowody! Nadchodzące dni miały mi ich dostarczyć. Najpierw zginął Witkowi żółwik, którego kupiłem mu na gwiazdkę, wkrótce potem kret. Początkowo myślałem, że zostawił je gdzieś na dworze w piasku, ale Ewa twierdziła, że to wykluczone. Schować się też nie mogły. W końcu znaleźliśmy ślady. Z żółwika został pancerz, z kreta zaś pazurki i długie, nieapetyczne pożółkłe zęby. — To już jest szczyt wszystkiego — pokazywałem pancerz Ewie. — Wiesz, gdzie go znalazłem? Pod tapczanem obok tego kwiatka. Chyba zadzwonię po milicję. — Wyśmieją cię — powiedziała poważnie Ewa. Po raz pierwszy wydawało mi się, że traktuje to serio. — Witka do tego pokoju już nie będziemy wpuszczać. — A kwiatek musimy zniszczyć! — Być może — odparła niepewnie. — Ale co na to ciotka? — Ciotka nie zwariuje z tego powodu — rzuciłem wściekle. — Cóż to, żyjemy w dżungli? Nie wiadomo skąd ona to wzięła. Mięsożerną roślinę. — Jeszcze się upewnij, Emilu, spróbuj po raz ostatni. — Ale jak, przecież w ciągu dnia na nic nie reaguje. — A gdyby tak zaprowadzić tam na noc naszego psa. — Lerika? Zwariowałaś! — Bardzo lubiłem psa, nie chciałem ryzykować. — Posłuchaj — powiedziała tym swoim matczynym tonem — pies jest duży, nic mu się nie może stać. W razie czego przecież zaszczeka i wypuścimy go stamtąd. Lerik, cocker–spaniel, przez cały wieczór zachowywał się spokojnie. Siedział na tapczanie i oglądał z nami telewizję. Dostał porządną kolację. Wytłumaczyłem mu, że zostanie tutaj na noc sam i że wolno mu nawet leżeć na tapczanie. Po czym zgasiłem światło i zamknąłem drzwi. O pierwszej w nocy wyskoczył przez szklane drzwi, kalecząc sobie łapy, i miotał się jak opętany. Obudził nawet Witka. Chwyciłem za telefon, ale żona nacisnęła widełki. — Mam pomysł — powiedziała. — Też się już nad tym zastanawiałam. — Ja tej rośliny do ręki nie wezmę — oznajmiłem zdecydowanie. — No właśnie, chodzi o to, że mam takiego kolegę… wiesz, ze szkoły. Nazywa się Ladia Pavlu… — Nie mogłaś mi o tym powiedzieć? Jej błękitne oczy otwarły się szeroko. — O czymże ty znowu myślisz? — Chcesz powiedzieć, że on sobie ten kwiatek weźmie? Cóż by z nim zrobił? Botanik z niego jakiś, czy co? — Tak jakby. On jest tym, no, słyszałeś pewnie o tej sekcie? — Nie słyszałem. — …wegetarianinem. Wyobraź sobie — chwyciła mnie za rękę — że pożarł u mnie w pokoju wszystkie roślinki podczas mojej nieobecności. — Był w twoim pokoju? — No, w akademiku. Zjadał wszystko, co zobaczył, tylko ciętych kwiatów nie jadł, bo mu ich było szkoda. — To wegetarianie jedzą także kwiaty? — spytałem ze zdziwieniem. — Chyba tak, jeżeli są głodni. Ladia ich nie jadł. — A mięso? — Mięsa też nie. Spojrzał tylko na mięso i już zrobiło mu się niedobrze. Pomyślałam, że można by go zaprosić… — Chcesz mu o tym powiedzieć? — Nie, może by nawet nie chciał tego jeść, chociaż, jak powiadam, nie trzeba go dwa razy namawiać. Wszystkie roślinki przed nim chowali. To był dla niego przysmak. W pewnej chwili wyjdę z pokoju zrobić kawę, a ty skoczysz do piwnicy po piwo… — Wiesz, jaka duża jest ta roślina? — On też jest duży — odparła naiwnie. — No dobrze — zgodziłem się. Po podjęciu tej decyzji poczułem się wyraźnie lepiej, wszedłem nawet spokojnie do pokoju i dotknąłem ręką rośliny. Zjawił się nazajutrz w zielonej marynarce i beżowych spodniach. Gęsta czupryna opadała mu na czoło, czarne baczki obejmowały szczęki. Mysie oczka biegały niepewnie na wszystkie strony. — Pozwól, że ci przedstawię — powiedziała Ewa. — To jest mój mąż. — Ach tak — powiedział i uścisnął mi rękę. — Wejdź dalej. No i co, jak ci się wiedzie? — Bez słowa wzruszył ramionami. Był jakiś taki ofermowaty, przynajmniej tak mi się na pierwszy rzut oka wydawało. Zazdrość przeszła mi natychmiast, gdy tylko go zobaczyłem. — On, to znaczy Emil — prowadziła go dalej do pokoju — interesuje się wegetarianizmem, czy jak to się tam nazywa. Chciałby, żebyś mu pomógł ułożyć jadłospis. — Ladia ożywił się, przez usta przemknął mu uśmiech. Dobra jest, pomyślałem sobie. Ladia bowiem zaraz po wejściu do pokoju zmierzył roślinkę okiem znawcy, zatarł z zadowoleniem ręce, po czym spojrzał na mnie ze zdumieniem, dlaczego się z nią do tej pory nie załatwiłem. Potem zaczął opowiadać mi o tym, jak to wspaniale nie jeść mięsa i mieć w ten sposób czyste sumienie wobec wszystkich innych stworzeń na tej planecie. Jego dziadek także umarł w pokoju ducha. — To jest dziedziczne. Gdyby pan zajrzał do rodowodu… — rozgadał się. — Nie przypominam sobie — odparłem wymijająco — żeby coś podobnego wydarzyło się w mojej rodzinie. — Zjesz z nami kolację? — zapytała Ewa. — Ja? — pokręcił się. — Nie, wiesz przecież… Przez cały ten czas śledził roślinę wzrokiem, jakby się bał, że mu ją zjem. — Będą befsztyki tatarskie — dodała żona. — W ogóle nie jem mięsa — powtórzył wyniośle. Ewa poszła do kuchni przygotować wołowinę. Zapach grzanek doleciał aż tutaj. — Skoczę po piwo. Pan też się napije? — zdecydowałem się wreszcie. — Piwa bym się napił, żeby pana nie urazić — powiedział. Miał takie dziecięce, naiwne spojrzenie, zupełnie jak jakiś święty na obrazku. Rzuciłem jeszcze okiem na roślinę. Wyglądała ciągle tak samo, ostatnio jednak wyraźnie urosła. Wyszedłem z pokoju. To się Witek zdziwi, kiedy wróci od babci i zobaczy pustą ścianę. — Został sam — spojrzałem znacząco, na Ewę. Mrugnęła na mnie porozumiewawczo. — Zaraz wracam… a co będzie, jeśli nie przeklnie tego kwiatka? — przestraszyłem się nagle. — Już ty się nie martw, nie znasz Ladi, on zeżre wszystko. Trochę mnie uspokoiła, ale ziarno niepewności już i tak we mnie zakiełkowało. Wróciłem niebawem. Ewa dodawała właśnie do surowego żółtka, pieprz i najrozmaitsze przyprawy, wytwarzając ów specyficzny aromat. Potem spojrzała na zegarek. Minęło zaledwie kilka minut Weszliśmy zdecydowanie. Stanąłem w drzwiach i odetchnąłem. Spoglądał na nas z miną winowajcy. Pod wpływem pełnego podziwu spojrzenia spuścił wzrok. Chyba nawet chciał się jakoś wytłumaczyć. W końcu powiedział: — Wybaczcie, ale ja naprawdę nic na to… W ręce trzymał resztkę łodygi wraz z korzonkami. Postawiłem talerzyki na stole. Ściana była faktycznie pusta, jakby pozbawiona życia. Ladia pocił się, nie wiedział, co zrobić z nieposłusznymi palcami. W końcu wykrztusił, czy nie mógłby opłukać resztek rośliny. — Ależ panie Pavlu — powiedziałem uprzejmie — przecież nic się nie stało, proszę bardzo. — Za moment przydreptał cały rozpromieniony. — Palce lizać — nie posiadał się z zachwytu. — Coś nieprawdopodobnego! — Pan to wie najlepiej — zauważyłem z rarością. — Ale, ale — zobaczył mięso — tego powinien się pan, przyjacielu, w przyszłości wystrzegać, jeżeli chce pan przejść na naszą wiarę. — Ech, wie pan — ugryzłem grzankę z mięsem — to tylko tak dla urozmaicenia. Ale nie chciałbym robić panu apetytu. A niech pan powie, od ilu lat właściwie pan pości? — Ladiczku — powiedziała z wyrzutem i niemal z płaczem Ewa — ten fikus tam w kącie był jeszcze taki mały. Nie musiałeś go zjeść. — Musiałem — westchnął bezradnie. — Tego zjadłem, najpierw. — Napijemy się piwa, co? — Jeśli jednak chciałby pan osiągnąć jakieś rezultaty… Znowu zaczynał to kazanie. Jego twarz zmieniła wyraz. Wyostrzyły mu się rysy, oczy i nos uwydatniły, czoło cofnęło się, wyszczerzył zęby. Spróbował się uśmiechnąć. Bezwiednie sięgnął ręką po grzankę z mięsem, lecz całą siłą woli cofnął ją z powrotem. — Nie jesteś jeszcze głodny, Ladio? — odezwała się Ewa. Nie rozumiałem, co jej przyszło do głowy, gdyż nie wiedziałem już o żadnej innej roślinie. Ladia rzekł po namyśle: — Coś bym jeszcze zjadł. Ewa podała mu swoją nie napoczętą porcję, — Spróbować ostatecznie możesz. — O, co to — to nie, wykluczone — obruszył się, lecz poczęstunek przyjął. Ewa sama wydawała się tym zaskoczona. Co więcej, tak się jakoś dziwnie i nachalnie rozglądał. Do tatara zjadł cztery grzanki, mlaskał z zadowoleniem, i w nieprzyzwoity sposób wydłubywał sobie mięso spomiędzy zębów. — Mięso też pan je? — zapytałem nieśmiało, kiedy dopijaliśmy piwo. — Ja? — odrzekł nieomal ze zdziwieniem. — Owszem. Oblizał wargi, jak to robi Mruczek naszej ciotki, gdy spałaszuje mysz. Potem — nie krępując się wcale — beknął. Całą kolację miałem zepsutą. Naraz poczułem się przy nim nieswojo. Zaczął się nam przyglądać, jak tej roślinie, kiedy po raz pierwszy wszedł do pokoju. Zmarszczki, które pojawiły się wokół jego ust, nabiegły krwią. Wciąż się oblizywał, miętosił palce i próbował kokietować Ewę. Klepnął ją nawet w pośladek. Wreszcie powiedział komplement, że zrobiła pyszną kolację, że bardzo mu smakowała, i spytał, czy nie mogłaby mu przynieść jeszcze jakiegoś mięsa, ale tylko surowego. Zachowywał się ordynarnie. Poszedł z nią do kuchni i sprzątnął kawałek polędwicy, którą miała przygotowaną na niedzielę. Ciągle jednak burczało mu w brzuchu. — Ile pan właściwie waży? — spytał z zainteresowaniem i poklepał mnie przyjaźnie po ramieniu. W dodatku zaczął nas tak dziwnie, z drapieżnym wyrazem twarzy obserwować! Zwłaszcza mnie — mój spasiony, łagodnie wydęty brzuch. Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy pożegnał się z nami i wyszedł. Nasłuchiwałem chwilę przy drzwiach w przedpokoju jego lekkich, oddalających się kroczków. Ewa stała za mną, zupełnie ją zamurowało. Dopiero teraz zauważyłem, jaka jest blada. — Ładny mi kolega — pokiwałem głową, poszedłem na koniec przedpokoju do telefonu, wykręciłem numer i czekałem. — Co robisz? — zapytała Ewa. — Milicja. Słucham kto mówi? — rozlegało się w słuchawce. Trzymałem telefon przed sobą i spoglądałem na Ewę. Nie odzywała się. Milcząco przytaknęła. Przetłumaczył Jacek Illg Anton Hykisch MATIOWCZYKOWIE NIE CHCĄ BYĆ BOGAMI Był lipcowy wieczór. Podczas gdy inni podróżowali po Europie, opalali się nad morzem, pluskali w Balatonie — Matiowczykowie pracowali. Pracowali od wiosny do zimy; od świtu do drugiej po południu w przedsiębiorstwie, potem harowali na fuchach, pod wieczór z kolei we wsi przy budowie domu. Aż do zmroku. Stary Matiowczyk i jego najmłodszy i najukochańszy syn Wawrek. Mozolili się tak w maju, mozolili się tak w czerwcu i nie było żadnego powodu, żeby nie mozolili się tak w lipcu. W niedzielę wieczorem wracali z miasta motocyklem. Mogło już być koło dziewiątej. Przed chwilą skończyli robotę przy budowie willi doktora (stary Matiowczyk nie widział już dobrze rusztowań), potem wypili w „Grenadzie” po kuflu piwa, które Wawrek na wszelki wypadek (bo przecież mogła ich przyłapać kontrola drogowa) spłukał szklanką ciepłej lemoniady. A potem wsiedli na motocykl i w drogę do domu — ni mniej ni więcej, tylko dwadzieścia kilometrów. Stary Matiowczyk obwiązał się chustą, bolały bowiem przednie zęby i ból promieniował aż ucha. Owinął sobie starannie całą głowę, tak że wyglądał jak kobieta. Następnie włożył hełm, objął syna w pasie, Wawrek nacisnął starter wyjechali na szosę. — Tato, niechże się tato nie kręci, bo się wydalimy — mruczał Wawrek. — I niech mnie tato nie łaskocze! Jeździ mi tato bez przerwy po żebrach, do licha! Stary Matiowczyk odwarknął: — Przyjemniej by ci było, gdyby cię łaskotała jakaś młódka o tyłku opiętym dżinsami, Na szczęście Wawrek ojca nie słyszał. Skręcili z głównej drogi na prawo i zbliżali się do zagajnika koło piaskami. Za lasem znajdowała się już ich wieś. Stary Matiowczyk myślał o tym, jak to kobiety w domu zbijają mięso na kotlety („odgrzewanych kotletów nie odważycie się chyba nam podać, baby!”); a kiedy Wawrek zamknie motocykl w stodole, powita ich w kuchni skwierczenie rozgrzanego oleju, a na ceratowym obrusie stać będą miski z sałatką i dwie butelki piwa, już od piątku chłodzące się w piwnicy. Wszakże pracowity ojciec niemniej pracowity syn zasługują na to, aby gospodyni i jej synowa dobrze się postarały, Jutro zaczyna się nowy tydzień, a cóż to za niedziela bez kotleta — nie liczy się i kwita! Księżyc ukrył się za wierzchołkami pierwszych sosen, kiedy droga zaprowadziła jawę Wawrka Matiowczyka do lasu. Starego owionęło dobre powietrze i nabrał go pełne płuca. Wiatrówka Wawrka pachniała zaprawą murarską i cementem… „Do licha, całe życie spędzimy chyba z tym świństwem i w kurzu! Ale będziemy mieć pałac nie gorszy od Kryżanów. Ba, nawet ordynator przekona się, jaką pieśń zaśpiewa fasada domu Matiowczyków, wyłożona czerwonym świerkiem.” Nagle za zakrętem, gdzie leśna droga skręca do leśniczówki, pojawiło się czerwone światło! — A niech to wszyscy diabli: policja! Wawrek Matiowczyk posłusznie przyhamował. Ujrzał na drodze jakąś postać w lśniącym hełmie i postać ta wskazywała polną drogę. Hełm wydał się Wawrkowi podejrzany, mimo to jednak z westchnieniem skręcił, zdjął nogi z pedałów, bo motocykl podrzucał na nierównej drodze. — Potrzebne ci było to piwo! Nie mogłeś wytrzymać! — burczał stary Matiowczyk. — Niech tatko lepiej trzyma język za zębami! — warknął Wawrek i zatrzymał się na dobre. — Zgasić! Odejść od motocykla! — usłyszeli metaliczny głos jak z głośnika. Stary Matiowczyk pospiesznie zsunął się z tylnego siedzenia, Wawrek zaś próbował ustawić motocykl na podstawce. W miękkiej trawie nie bardzo mu się to udawało, a więc ostrożnie położył motocykl na boku, opierając go o najbliższą sosnę. Kiedy zgasił reflektor, nie zdążył się nawet dobrze rozejrzeć, a już z polanki błysnęły dwie smugi światła, przez chwilę przeczesywały okolice, w końcu zaś objęły obu podróżnych i oślepiły ich. Matiowczykowie skrzywili twarze w niechętnym grymasie i przymknęli oczy. — A cóż to… a cóż to za… — Cicho, Wawrek, milcz!… — A cóż to za żarty, zgaście to! — Wawrek Matiowczyk nie ustępował i zakrył sobie dłonią oczy przed kłującą smugą blasku, która znieruchomiała mu ponad nosem, między oczyma. — Opuścić ręce. I stać spokojnie! — zabrzmiał metaliczny głos skądś z polanki. — Poskromić emocje! — Co takiego? Co mamy pokazać: dowody osobiste? Czy prawo jazdy? Przed nimi rozległo się niespokojne brzęczenie. — Zdjąć hełmy! Matiowczykowie pospiesznie zrzucili hełmy i trzymali je w rękach nie wiedząc, co dalej robić. Stary Matiowczyk zerwał z głowy niebieską wełnianą chustę, którą pożyczyła mu rano mama Matiowczykowa. Ze strachu nawet zęby przestały go boleć. Reflektory punktowe zadrżały i coś za nimi zatrzeszczało jak w starym radioodbiorniku. — Więc ty nie jesteś płci negatywnej? — wykrzyknął metaliczny głos i przez twarz starego Matiowczyka przebiegła smuga światła. — Przepraszam bardzo: jakiej płci? — Głos starego drżał. — Jestem mężczyzną i płeć… — zająknął się. Wydało mu się dziwne wyjaśniać uzbrojonej władzy, że w życiu małżeńskim jest jeszcze całkiem do rzeczy, jeśli, oczywiście, znękany męczącą pracą murarską nie zapadnie od razu w sen. — Uważam, że lepiej by było, gdyby zechcieli panowie zajrzeć do naszych dowodów osobistych — odezwał się Wawrek, którego zaczęła podniecać wizja smażących się kotletów. — Spieszy nam się… — A jakiej płci jesteś ty? — spytał głos. („Dlaczego właściwie mnie tyka? Bo chyba to nie Józek Kryżan, którego tak niedawno wzięli do wojska i który teraz żarty sobie ze mnie stroi? Gdybyśmy przynajmniej mogli ich zobaczyć!”) — Dlaczego nie odpowiadasz, człowieku numer jeden? Wawrek Matiowczyk wzruszył bezradnie ramionami. Byleby tylko ci dranie nie świecili nam prosto w oczy! — Jestem płci męskiej. Mężczyzna! — oświadczył urzędowym tonem. — Nie rozumiemy — zahuczał głos. — Sprecyzować! Pytania pomocnicze. — Potem coś zatrzeszczało i z mroku rozległo się: — Jesteś tej samej płci, co człowiek numer dwa? Wawrek Matiowczyk przytaknął i nagle ogarnął go strach. To chyba jacyś wariaci! — Słuchajcie no, chłopaki — zawołał między dwie smugi światła. — Zgaście te latarki, czy co tam macie!… Dosyć tych żartów. Spieszymy się do domu. Po chwili ciszy rozległo się brzęczenie i zza sosen coś błysnęło, coś jakby gwałtowny ogień. — Odpowiadaj na pytanie, człowieku numer jeden. — To znaczy ja? Smuga światła skakała mu po twarzy. — Odpowiadaj! — Czy jestem… tej… no przecież powiedziałem już, że oczywiście jestem mężczyzną, tak samo jak mój ojciec… A teraz puśćcie już nas! — Kto jest ojcem? Sprecyzować odpowiedź! Pojęcie „ojciec” zgodne jest z człowiekiem numer dwa? Wawrek Matiowczyk obejrzał się, a na twarzy jego ojca zatrzymała się smuga światła. „A więc to tak. Ja jestem człowiekiem numer jeden, a ojciec człowiekiem numer dwa.” — Ojciec jest człowiekiem numer dwa — wyjąkał. — Zgodność pojęcia z desygnatem — zahuczał bez oznak uczucia metaliczny głos. I dodał z pogróżką: — Dziękuję. — Nie ma za co! — Stary Matiowczyk ukłonił się i podjął próbę usunięcia się spoza zasięgu smugi światła. Ledwie zrobił krok w lewo, poczuł w ręce silny wstrząs, jakby złapał go prąd wysokiego napięcia. — Oho, to już nie są żarty. — Człowieku numer jeden i człowieku numer dwa, idźcie w ślad za emitatorami. Nie zbaczajcie z drogi, grozi anihilacja. Obie smugi światła osunęły się w dół i stary Matiowczyk zobaczył swoje zabłocone buciska, oblepione murarską zaprawą. — Mamy iść za światłami — przetłumaczył rozkaz Wawrek Matiowczyk. — Ostrożnie, tatku, niech tatko nie upadnie. Posłusznie dreptali za smugami światła, które ciągnęły ich niczym nici. Idąc wzdłuż drzew wydostali się na polankę, skąd płynął niebieskawy blask. — Patrzcie no tylko! Latający talerz! — szepnął stary Matiowczyk przecierając oczy. — A to się matka zdziwi. — Bzdury! To chyba filmowcy, ojcze. Co za głupie kawały! Człowiek jest zmęczony jak chabeta. Że też im chce się coś takiego, i to w niedzielę wieczorem? A niechże ich wszyscy diabli! Nad polanką, mniej więcej na wysokości wzrostu człowieka, kręcił się leniwie metalowy talerz, szeroki jak .nie dokończony dom Matiowczyków, i błękitnawy blask wypełniał powietrze ozonem jak po burzy. Z talerza wysunęła się ku ziemi ukośna platforma, coś w rodzaju schodów, które zatrzymały się nieopodal Matiowczyków. — Chyba nie myślą tego na serio! Naprawdę jestem głodny… — Wejdźcie! Metaliczny głos brzmiał stanowczo. — Może tam w środku dadzą nam coś na ząb, ugoszczą… — szepnął stary Matiowczyk. Smuga światła wprowadziła ich na platformę. Szli po mostku jak po dywanie, zrobiono go z czegoś w rodzaju elastycznej gumy. Przed wejściem do kosmicznego statku certowali się, kto ma wejść pierwszy. W końcu pierwszy wszedł Wawrek Matiowczyk. W statku paliło się żółte, jakby sodowe światło. Wśród fosforyzujących ścian Wawrek rozpoznał jakieś tarcze, zegary i instrumenty. Pochylały się nad nimi dwie figury. Na pierwszy rzut oka przypominały budki telefoniczne, oczywiście w lepszym stanie niż w naszych miastach. Na całym obwodzie miały coś w rodzaju opalizującego mlecznego szkła, pod którym Wawrek dostrzegł tylko niewyraźne kontury. Stary Matiowczyk, przestraszony, chwycił się syna, bo biała budka, nieco niższa niż człowiek, nagle (nie towarzyszył temu ruchowi brzęk szkła) pochyliła się nad tablicą rozdzielczą, wyprostowała się i ruszyła przed siebie. Wawrka Matiowczyka oblała fala upału i jednocześnie mróz przebiegł mu po plecach. Przezroczysty mętny sześcian zbliżał się do nich niczym dawniejsi roznosiciele reklam na ulicach miast amerykańskich w groteskach filmowych Chaplina. — Panujcie nad swoimi emocjami — pouczył ich metaliczny głos gdzieś nad nimi. — Uważajcie na ciśnienie krwi, śledźcie tętno i inne elementy! — Słuchajcie no, chłopcy, nie wygłupiajcie się… — jęknął błagalnie Wawrek. Mleczny sześcian zatrzymał się i bezszelestnie pochylił się przed nimi, tak jakby się kłaniał. — Witajcie na pokładzie BRZ–GKE. W kopule latającego talerza zgasło nagle światło. Ojciec i syn w przerażeniu ścisnęli sobie ręce i pomyśleli o najgorszym. W kopule nad nimi rozbłysnął nieboskłon, zupełnie podobny do lipcowego nieba na zewnątrz, tylko gwiazdy wydawały się trochę większe i świeciły w różnych kolorach. Na prawo od centrum mrugały trzy gwiazdy, jedna — czerwono, mniejsza nad nią — biało, a trójkąt uzupełniała ogromna gwiazda w kolorze pomarańczowym. — Nasze królestwo BRZ — zahuczał głos. — Nie poznajecie? Nie interesuje was astronomia? — Jestem murarzem, proszę pana — odezwał się stary Matiowczyk ze ściśniętym gardłem. Usłyszawszy: królestwo, zawahał się, czy nie powiedzieć: wasza królewska mość. Jeśli to wariaci, to lepiej ich nie drażnić, a jeśli są stamtąd — to tym bardziej. — W waszym języku: Gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy — ciągnął nienaturalny, odrobinę zacinający się głos. — Według waszych oznaczeń gwiazdy spektralnej klasy M, K i G. Temperatura na powierzchni od trzech tysięcy pięciuset do sześciu tysięcy stopni Celsjusza. Trochę się od was różnimy, dlatego musieliśmy stworzyć tu sobie mikroklimat. Wawrek Matiowczyk skinął głową i patrzył z przerażeniem, jak za mleczną ścianą ruchomej budki telefonicznej (głos nazwał ją mikroklimatem) poruszają się jakiejś czarne czułki i zamiast głowy jakieś dziwne kule, które nieustannie przelewają się, zmieniają niczym w jakiejś cieczy. Wawrkowi zrobiło się niedobrze. — To z głodu! — pocieszał się. Nagle zapłonęło ostre światło i mapa wszechświata nad ich głowami zniknęła. I kiedy Matiowczykowie ciekawie wodzili wzrokiem po wnętrzu statku kosmicznego, z podłogi wysunęła się cicho rura, z której wyszła — trochę sztywno — kobieta. — Nazywam się BRZ–GKE–AAS — powiedziała miękkim głosem i z widocznym zainteresowaniem podeszła do młodszego Matiowczyka i podała mu rękę. Ręka okazała się gorąca, jakby przegrzana, i Wawrka zastanowiło, że poczuł dotykiem jakby gumę. Czyżby miała rękawiczki? — Matiowczyk. Wawrzyniec Matiowczyk. Bardzo mi przyjemnie — powiedział i zmieszany dał znak ojcu, który pospiesznie wycierał dłonie o brudne sztruksowe spodnie. Kobieta miała na sobie jasnoniebieski obcisły kombinezon o metalicznym połysku. Była piękna jak Marika, która sprzedaje sałatki rybne w ich zakładowym bufecie. Uśmiechała się tak samo czule i naiwnie. Stała przed nimi, jedną nogę miała ugiętą i linie jej doskonałego wprost ciała rysowały się na tle zespołu przyrządów nawigacyjnych. Stała jak modelka z pisma poświęconego modzie. Tylko to nazwisko! Z całą pewnością to jakaś aktorka. W przeciwnym razie po co mówiłaby po słowacku? Spojrzenie na biały ruchomy sześcian, który posuwał się za kobietą, wyprowadziło jednak obu Matiowczyków z błędu. Wyprodukować takie atrapy to przekracza mimo wszystko możliwości wytwórni filmowej! — Chcielibyśmy znaleźć się już w domu — powiedział Wawrek uśmiechając się do kobiety. „Dlaczego nie kazałem sobie wstawić tego przedniego zęba? Zuzia ciągle mi o tym przypomina. Jak wydostanę się stąd żywy, natychmiast wezmę zwolnienie i skoczę do dentysty.” Kobieta nieco kołyszącym krokiem przeszła obok młodego Matiowczyka i przyjrzała mu się jak Sofia Loren Mastroianniemu. — Nic z tego, człowieku numer jeden. Mamy w stosunku do was określone zamiary. Nie przybyliśmy tu z BRZ–GKE, żeby zajmować się nieistotnymi zjawiskami. Dla Matiowczyków stygnące kotlety na niedzielnym stole były zjawiskiem aż nazbyt istotnym, a tego BRZ–GKE–AAS widocznie nie chciała zrozumieć. Czyżby nie jadała? Kobieta o imieniu Aas zbliżyła się do Wawrka Matiowczyka, który poczuł intensywny zapach perfum pomieszany z wonią gumy czy jakiegoś sztucznego tworzywa. Oddech mu się wyraźnie przyspieszył. Aas miała cudowne usta i miło wypukłe oczy, cerę jak lalka. Wspaniałe piersi pod jasnobłękitnym kombinezonem wyraźnie się poruszały. „Gdybym tylko nie był taki głodny! I co by powiedział ojciec? Czego ta kobieta chce?” — Proszę ze mną, człowieku numer jeden… — wzięła młodego Matiowczyka za rękę i poprowadziła go w głąb statku. Przytuliła się do niego, nogą przesunęła jego buciska, aby znalazły się wewnątrz kręgu, który rysował się pośrodku hali. — Trzymaj się mnie — szepnęła. Stary Matiowczyk przełknął ślinę, kiedy zobaczył, jak Wawrek objął kobietę z gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy, zupełnie tak, jakby to była Marika z zakładowego bufetu. — Niech się pan nie boi, człowieku numer dwa — zaświergotała Aas. — Człowieka numer jeden poddamy małemu eksperymentowi. A potem wasz los się rozstrzygnie. — Wskazała staremu jajkowaty fotel za urządzeniami nawigacyjnymi. — Proszę usiąść i niczego nie dotykać. Grozi anihilacja. Stary Matiowczyk z rezygnacją usiadł w fotelu i nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w tablicę rozdzielczą. Nie śmiał się poruszyć, miał bowiem koło siebie wartownika: chodzącą, ruchomą budkę telefoniczną o matowych szybach, za którymi poruszał się nieznajomy mieszkaniec gwiazdy BRZ–GKE. Stary Matiowczyk niemal nie oddychał. Wśród cichego szumu, który wypełniał kopułę latającego talerza, rozległo się burczenie. Stary Matiowczyk drgnął i w przestrachu chwycił się za brzuch. Jednakże wartownik obok niego nie poruszył się nawet. A tymczasem jego syn Wawrek wraz z piękną nieziemską istotą zapadał się w głąb statku kosmicznego. Eksperyment zaczął się. Po niespełna godzinie Wawrek Matiowczyk powrócił tą samą drogą. Ruchoma platforma wyniosła go na środek centrum kierowania lotem, gdzie drzemał jego ojciec. Gdy Wawrek dotknął go, stary zadrżał od stóp do głów. — To ty, synku? Z niedowierzaniem spoglądał na syna, który wprawdzie trochę pobladł, ale skądinąd nie wyglądało na to, że spotkała go jakaś krzywda. — No i co tam, Wawrek, ten eksperyment?… — Eksperyment — westchnął Wawrek. — Z nią? Młody Matiowczyk pokręcił głową. — Chyba nie przyniosłeś nam wstydu. Powinniśmy się trzymać, bez względu na to, kim są… — Aas to tylko atrapa. Coś w rodzaju manekina. — Jaki as? — Ona tak się nazywa… — wskazał ręką gdzieś w dół. Matiowczyk kiwał głową. — To wszystko z tego straszliwego głodu! Mówisz, że ta kobieta to tylko atrapa. A przy tym ma imię? — Tak. — A poza tym jesteś normalny, mój synku? — Oczywiście, tatku! — Wawrek, cały podniecony, zaczął wyjaśniać: — Zrobili coś takiego na kształt naszej kobiety. To rodzaj robota. Żebyśmy się ich nie bali. W rzeczywistości są okropni. Wstrętni i ohydni. — Nie mów tak głośno. On tu stoi. Mlecznobiały sześcian za nimi stał nieruchomo, ale w środku przelewały się nieustannie czarnozielone czułki. — A więc z tą… z nią… nic? — Nic. — A ten eksperyment? — Posadzili mnie w jakiejś kabinie, podłączyli jakieś elektrody. Patrzyłem na białą ścianę przed sobą i po chwili zobaczyłem BRZ–GKE. — Co takiego? — Tak nazywa się ich gwiazda. Żyją w czymś w rodzaju plazmy na wysokości stu kilometrów nad planetą. Chodzą tam spać, przynajmniej tak to zrozumiałem. Na powierzchni planety mają tylko magazyny gazów i cieczy. Kiedy któryś z tych stworów rozpłynie się, sięgają na powierzchnię po następnego. — A skąd mają to cudo? Ten talerz? — Kazali go sobie zbudować. Mają podporządkowane sobie planety. Coś w rodzaju kolonii czy protektoratów. — I teraz kolej na nas? — Nie wiem, tatku. Chyba nie. My jesteśmy im potrzebni w innym celu. — Wawrek chwycił się za czoło, oczy mu płonęły. — To dobrze, tatku, że jesteś ze mną… Czasami mi się wydaje, że zwariowałem. — Dali ci jeść? — Nie. Kiedy błąkałem się po gwieździe BRZ–GKE, zapomniałem jakoś o głodzie. Zbliżyli do mnie powierzchnię planety. Wygląda to tam jak w ożywionej dżungli. Stary Matiowczyk dał wyraz powątpiewaniu: — Nigdy nie byłeś w dżungli. Nawet do Bułgarii nie wybierzemy się, dopóki nie skończymy budowy domu. — Widziałem filmy o dżungli. Liany, drzewa, wszystko ożywione… Na ich gwieździe nic nie jest w bezruchu, wszystko wiruje, kręci się, zmienia, kipi i wre, na nieboskłonie widać kolorowe linie, zielonkawe i czerwone pasy, smugi, jakieś gazy w czystym stanie, niekiedy wybucha to, miesza się. Istny fajerwerk. — I oni chodzą wśród tego fajerwerku w tych… kabinach? — Nie, tatku. Oni to te gazy, roztwory i liany. — O psiakrew! — Jeśli dobrze zrozumiałem, to ostatnio wylądowali jakoby na naszej planecie. Dotarli do naszego systemu słonecznego. Gdzieś w pobliżu Marsa znajduje się archipelag malutkich planet czy planetoidów. Tak mi to tłumaczyła Aas. — Ten manekin? Jak się może poruszać, skoro nie żyje? — Mnie się pytasz? Ale naprawdę żyje. — Wawrek pochylił się do ojca i szepnął: — Zaryzykowałem. Próbowałem ją całować. O tu! W usta. — A ona? — Nic. Zupełnie nic. Nic nie wie. Guma czy sztuczne tworzywo. Z termoregulacją. — Ale za to mówi… — To może być magnetofon czy licho wie co… — Po co nas tu trzymają? — Dlaczego tatko nie pozwoli mi dokończyć? Powiedziałem już, że wylądowali na planetoidach. Tam znaleźli ludzi, takich jak my. Podobnych do nas — poprawił się Wawrek. — I tam też poleciałem! — W jaki sposób? — Nie wiem. Widziałem planetoid i jego mieszkańców. Wyświetlono mi ich chyba. Nie wiem. Ale widziałem między nimi siebie. Chodziłem po tej planetce. Spotykałem ich. Są mniej więcej o głowę niżsi od nas. — Karzełki. — No, wyglądają jak ludzie. Nie jak my. Bo… — zaciął się — nie noszą ubrań. Cali są trochę zarośnięci. Jak małpy w ogrodzie zoologicznym… — Albo praczłowiek. — Tak. A poza tym zachowywali się zupełnie normalnie. Nawet… hm… no… robią dzieci tak jak my. Widziałem to. Odrobinę mnie to pocieszyło, bo nasi porywacze z gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy nic takiego nie znają. Powstają z gazów i temperatur czy coś w tym rodzaju. Dlatego właśnie potrzebują innych planet, aby móc wyprodukować niezbędne maszyny i urządzenia. Wyjątkowo zależy im na tej małej planecie w układzie słonecznym, gdyż znajdują się tam pokłady jakiegoś kruszcu, który jest istotom z BRZ–GKE bardzo potrzebny. Na te latające talerze i tak dalej… Te straszydła z Wielkiej Niedźwiedzicy chcą osiedlić się na planetce. Chcą zmusić jej mieszkańców, żeby dla nich harowali, wydobywali rudę, wytapiali metal, budowali ochronne płaty latających talerzy. Muszą ich tylko tego nauczyć. I tu znaleźli się w impasie. Wawrek Matiowczyk odetchnął głęboko. Stary Matiowczyk otwierał ze zdumienia oczy: a to ci wykład syn mu wygłosił! — Ten za nami rusza się… — Stary drgnął. Wawrek machnął ręką. — Niech mi tatko nie przerywa. Postawili mi ultimatum. Mamy pół godziny do namysłu. — A więc dokończ: znaleźli się w impasie… — Wylądowali, zjawili się na planecie w jakimś stałym stanie. Ale gdy pierwsze grupki fachowców z planetoidu ujrzały te straszydła, padały na ziemię. — Umarli? — Nie, zemdleli. No i istoty z Wielkiej Niedźwiedzicy nic im nie mogły wyjaśnić. Ludziki z planetki padali na ziemię i wymiotowali. Więc nasi porywacze zaczęli później używać matowych komór klimatyzacyjnych, ale to nic nie pomogło. Ledwie ludkowie z planety spostrzegli, co znajduje się w komorach, o produkcji i wydajności nie mogło być nawet mowy. Widziałem to. Władcy, którzy budzą absolutny wstręt, są do niczego. Istoty z BRZ–GKE narażały się na śmiech i drwinę. Wyganiano je z planetki kijami i pazurami. A one są na to wrażliwe, natychmiast rozlewają się i śmierdzą przy tym jak skunksy. Dlatego my jesteśmy im potrzebni. — Nie rozumiem, Wawrku… — Wysadzą nas na podbitej planetce jako bogów. Podobni bowiem jesteśmy do tych praludzików na planecie. Co więcej — jesteśmy dojrzalsi. Wyżsi. Jesteśmy dla nich bogami, rozumiesz, tatku? Kiedy znalazłem się tam, rzucali się przede mną na ziemię. — Oj, Wawrek, Wawrek!… — Ty mi nie wierzysz, tatku? Dlaczego miałbym cię okłamywać w takiej tragicznej chwili? — A więc mielibyśmy zostać na tej podbitej planetce? — Tak. Jako bogowie. I nauczyć praludzików wszystkiego, co potrzebne ich panom, mieszkańcom Wielkiej Niedźwiedzicy. Zostaniemy konstruktorami latających talerzy. Obiecali nam, że po jakimś czasie będziemy mogli odwiedzić naszych znajomych na Ziemi. Po kryjomu, bez rozgłosu. Ale będziemy musieli wrócić tam, na podbitą planetkę. Po prostu mamy grać rolę bogów, kogoś w rodzaju zarządców… — Ale co będzie z naszą fasadą, mój synu? Udało mi się już zdobyć bryzolit. —— O to właśnie idzie… —— Wawrek podrapał się po głowie. — Obiecali mi też czerwony świerk… Wiesz, ten majster z zakładów meblarskich… Ułożenie boazerii zajmie nam sporo czasu… — Mielibyśmy się nawet zapłodnić. — Co takiego? Zapłodnić mieszkańców planetki? — Nie… Ich dopiero później. Najpierw siebie. Stary Matiowczyk załamał ręce i zerwał się z jajowatego fotela. — Jak uda się nam stąd wydostać, synku, natychmiast pójdziesz do lekarza. — Nie irytuj się, tatku. Powtarzam tylko to, co powiedziała mi Aas. Zagarnęli nas dziś, bo myśleli, że jesteśmy parą: mężczyzną i kobietą. Na planecie trzeba ustanowić dynastię bogów. Rozumiesz, tatku? Najpierw ojciec, matka. Potem syn jako następny bóg. Mamy stworzyć pokolenie bogów. My, Matiowczykowie z Wólki Dolnej. Wydobycie minerałów i produkcja, która niezbędna jest panom z gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy, musi trwać nadal, choćbyśmy nawet umarli. Zastąpią nas nasze dzieci. Tak przynajmniej wyobrażali to sobie nasi porywacze. — Jakiż to będzie ze mnie pożytek przy tym płodzeniu, mój synu… I co by na to twoja matka… Wawrek machnął ręką. — I mnie to nie daje spokoju… — westchnął. — Ale kobietki na tej planetce są całkiem do rzeczy. Drobne, malutkie, pulchniutkie… i kochają się za każdym drzewem. Namiętne ścierwa, nie ma co… Stary Matiowczyk posmutniał. — Zachciało ci się być bogiem, co? — odezwał się. — A o płocie już nie myślisz! Kamień mamy już u Franka jak w banku! — To prawda… Szkoda by go było! — I terakotę na taras będziemy mieli… Jurek się postara. — Tak, tak. — Pompę wodną „Darling” Milka Uhlarkówna zostawiła mi w sklepie z materiałami sanitarnymi… — Naprawdę szkoda by było jej nie zainstalować. — Kumowi Cyprianowi winniśmy dwadzieścia tysięcy. A to oznacza przynajmniej rok porządnej roboty i dalszych fuch u doktora… — Ależ tak… — Wawrek pochylił głowę. — A ci tam — wskazał ręką za siebie — chcą, żebyśmy się natychmiast zdecydowali. Dają nam pół godziny. Wielki Boże, zegarek mi stanął. Za chwilę Aas tu będzie. — Co ci po niej! Mówisz, że mamy płodzić? Wawrek podskoczył do niego. — Wszystkiemu winna twoja przeklęta chustka, tatku. Mówiłem ci, że w tej chuście wyglądasz jak straszydło. Trzeba iść do dentystki, a nie tak… To przez ciebie wpadliśmy w tarapaty. Bogów z nas jeszcze zrobią! — No, ale teraz wiedzą od ciebie, że nie jestem kobietą? Wyjaśniłeś im to? Wawrek wzruszył ramionami. — Kiedy oni to znają z teorii. — Ach, gdyby tu była jakaś ładna kobietka — rozognił się stary Matiowczyk, bo przerażenie go ogarnęło na myśl o przyszłym ubóstwieniu. Opanował się dopiero wówczas, kiedy syn uśmiechnął się wyrozumiale. — Czas decyzji się zbliża — zahuczał nad ich głowami metaliczny głos. — Człowieku numer jeden i człowieku numer dwa, proszę się przygotować! Stary Matiowczyk, przerażony na dobre, zwrócił się do syna: — Myślisz, że nas natychmiast odstawią na tę podbitą planetkę? Wawrek przytaknął. — A może warto by… — Stary wahał się. — — Mój tatko był kiedyś, jeszcze za czasów Austro–Węgier, w Hercegowinie, a potem w Fiume… Ho, ho, jakie rzeczy mi opowiadał… Mówisz, że te planetki są gdzieś koło Marsa? — Staremu płonęły policzki. — Gdyby tak można tam pojechać tylko na jakiś czas.’ Na miesiąc, dwa. Na pół roku. A potem dokończymy płot, a także murek koło garażu. I wyłożymy fasadą bryzolitem… — I łazienkę wyłożymy terakotą… — I kawałek ściany w kuchni za piecykiem kafelkami, jak chciała Zuzia. Mama mówiła, że… Wawrek Matiowczyk chwycił się za głowę i mimo woli potrącił istotę z gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy. — Amen. I znów zbliża się Aas. Tatku, teraz kieruje się do ciebie. Nie daj się zbałamucić! — Mówiłeś przecież, że to wcale nie kobieta. Więc co mi tu wygadujesz? Kiedy piękna Aas wynurzyła się spod podłogi i podeszła do nich, Wawrek postawił oczy w słup i zaczęło mu się zbierać na wymioty. Po chwili osunął się z wolna na podłogę. — Wawrek! Synku mój kochany! — Stary rzucił się na ziemię i grzbietem ręki odpędził Aas. — Znikaj, zjawo! Widzisz sama, jakie z was potwory! Musi wyjść na powietrze, bo wykończy się tu, a ja razem z nim! — Wymachiwał rękami przed białym sześcianem. — Nie będziemy mogli robić bogów na planecie. Naprawdę nie! Zostaw, ja sam. — Zaczął ciągnąć syna za ręce w stronę włazu latającego talerza. Aha! Po chwili Wawrek Matiowczyk leżał już na świeżym powietrzu, na łukowatym przęśle mostku, który prowadził ze statku kosmicznego na słowacką ziemię. — Pomoc nadejdzie — odezwał się głos. — Nie ruszać się. Posyłamy biologa o kwalifikacjach niezbędnych na waszej planecie. — Ani nam w głowie czekać na konowała z Wielkiej Niedźwiedzicy! — Stary Matiowczyk zmarszczył brwi i próbował przywrócić synowi życie, ocucić go. Nagle Wawrek mruknął coś, najprawdopodobniej jakieś przekleństwo, po czym błyskawicznie ześliznął się jak ryba z mostku i pociągnął ojca za nogę. — Tatku, szybko, niech tatko ucieka w las! Po chwili już ich nie było. We włazie latającego talerza z gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy zjawił się tamtejszy wykwalifikowany biolog przebrany za piękną blondynę o niezwykle długich włosach i porywających kształtach. Nic jednak nie widział w ciemnościach. Załoga latającego talerza zapaliła reflektory i oświetliła pojazd Matiowczyków, który stał nieopodal. Sosny rzucały cienie jak pośród najgęstszych wiązań świata. W szerokich ciemnych smugach mogły się kryć dziesiątki Matiowczyków. — Termin upłynął — oświadczył uprzejmie metaliczny głos obu uciekinierom. — Człowiek numer jeden i człowiek numer dwa są tej samej płci. Nie nadają się do dalszych manipulacji. Koniec informacji. Wyzwalająca cisza. — No widzisz, synku — szepnął stary Matiowczyk z twarzą w mchu i dotknął ramienia syna. — Bez mojej chustki nie przeżylibyśmy takiej przygody. — Nie krzycz hop, dopóki nie przeskoczysz! W tej samej chwili obaj przywarli do ziemi i nakryli sobie głowy rękami, jak zalecają prawidła obrony cywilnej. Latający talerz z gwiazdy BRZ–GKE zaczął się bowiem z cichym szumem kręcić wokół własnej osi, wydzielając błękitny blask, postrzępiony na frędzle wybuchami elektrycznymi, i majestatycznie uniósł się w lipcowe niebo. „Gdybyśmy mieli aparat! — przebiegło Wawrkowi przez myśl. — Taka sensacja. A tak nikt nam nie uwierzy!” Do domu dotarli dopiero po północy, Wawrkowi ręce trzęsły się na kierownicy. Byli brudni i dziwnie małomówni. Kotlety, oczywiście, okazały się zimne, Zuzia i matka rozespane i nieżyczliwe. — Co ty tam wygadujesz, stary, żeście pili! — krzyczała matka. — Wcale od was nie czuć alkoholu! Ty kłamczuchu jeden! Z jakimiś dziwkami przepuszczaliście pieniądze! Że też się nie wstydzisz na stare lata! Wawrek Matiowczyk zamknął motocykl i po drodze wziął z komory butelkę śliwowicy, łyknął sobie porządnie i bez słowa zasiadł do podgrzewanych kotletów. Potem w milczeniu położył się obok Zuzi. Chociaż bardzo chciał, żeby przyśniła się mu piękna Aas o gumowych ustach i leśne panny z nieznanego planetoidu, nie przyśniło mu się nic, ale to zupełnie nic. W nocy obudził go nawet jakiś gwizd i oczekiwał niebieskawej łuny, ale był to tylko oddech jego żony, która westchnęła i przewróciła się na drugi bok. Dopiero w środku najgłębszej nocy zaczął wątpić, czy postąpił właściwie. Jednakże latające talerze po nieudanej wyprawie nie zjawiły się już od tamtego czasu w naszych okolicach. Przynajmniej nam nic o tym nie wiadomo. Przetłumaczył Andrzej Czcibor–Piotrowski Zden?k Volny ŻYCIE DLA KAROLINY Ostatni poranek roku był szary i nieprzyjemny— — Panie kolego, zechciałby pan łaskawie nie spać i odesłać krew! — warknął na asystenta ordynator Nydl rozdrażnionym głosem. Zobaczyłem, jak anestezjolog podniósł i natychmiast spuścił wzrok. Było to bardzo wymowne. Arnoszt Mirovski, przysadzisty trzydziestolatek z widocznymi tendencjami do tycia i łysienia, zręczny, ale szybko ulegający panice, złapał palcami kaniulę ssaka i zanurzył ją w czerwonej ranie otwartej klatki piersiowej. — Jak pan się do tego zabiera? — wrzasnął Nydl. — Niech pan to da! Instrumentariuszka wypuściła wszystko z rąk. Stalowe narzędzia trzasnęły o ziemię. Nydl wściekle zaklął. Zespół Nydla operował od rana. Ośmio– czy dziesięcioletniemu chłopcu trzeba było wstawić plastykową zastawkę do serca. Nic skomplikowanego, takich operacji Nydl przeprowadził już co najmniej setkę. Bezbłędnie. Dlatego też dzisiaj stał na czele zespołu kardio—chirurgicznego, który ma w całym kraju zaledwie kilku konkurentów. Tylko że dzisiaj ekrany elektrokardiografów i oscyloskopów pokazy wały, że nie wszystko jest w porządku. Ordynator był wściekły, a zespół najchętniej zniknąłby mu z oczu. Jako drugi asystent stałem po lewej stronie, skąd nie mogłem śledzić dokładnie ruchów jego rąk, ale mimo to wydawało mi się, że zbyt ściągnięty szew nadrywa tkankę i to on jest wszystkiemu winien. Nydl sam zszył klatkę piersiową, praca serca chłopca trochę się poprawiła, ale ani aparatura, ani twarz ordynatora nie dawały powodów do zadowolenia. Teraz jednak było już za późno na jakiekolwiek uwagi — nie mówiąc o tym, że wypowiadając je załatwiłbym sobie jedynie zwolnienie. A na tym mi najmniej zależało. Kiedy przebierałem się i myłem, myśl o chłopcu nie dawała mi spokoju. Miałem za sobą nieprzyjemny dzień, a przed sobą nieprzyjemną sprawę do załatwienia. Nie poczuwałem się do winy, po prostu niechętnie mówię ludziom niemiłe rzeczy. Ale to chyba typowe dla większości z nas? W pracowni podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer. Sygnał odezwał się raz, drugi, trzeci. Genetyczny kod obdarzył mnie świetną pamięcią wzrokową. Przed oczami miałem wyraźny obraz z najmniejszymi detalami. Ciepły brąz. Wzdłuż jednej ściany za szybą grzbiety książek z nazwiskami światowych autorów. Naprzeciwko kanapa z masą wygodnych wyszywanych poduszek. Biurko z krzesłem. Okrągły stolik z dwoma krzesełkami. Przytulna, miły azyl wyściełany dywanem. I przede wszystkim urocza Denisa. W telefonie ze chrobotało. — Mraczkowa — dobiegło do mnie. Delikatna, miękka i jasnowłosa. A ja jestem kościsty, raczej długi. I czarne włosy od urodzenia sterczą mi na wszystkie strony. Dlaczego już dawno się nie pobraliśmy, skoro tak długo ze sobą chodzimy? — Cześć Denisko! — Co z tobą? Gdzie ugrzęzłeś? — Musieliśmy operować, nagły przypadek. Dopiero kilka tygodni temu jej rodzina łaskawie i definitywnie mnie zaakceptowała. Zero z powiatowego miasteczka, które na medycynę musiało się dostać przez pomyłkę. Dopiero niedawno zostałem przyjęty do I kliniki chirurgicznej i to od razu do zespołu ordynatora Nydla, na miejsce, o które ubiegało się na pewno kilkudziesięciu młodych ludzi. Wiem, jestem zdolnym lekarzem, ale nie mam złudzeń. Przyszły teść jest internistą. Ma wielkie wpływy. Profesor Mirosław Mrazak — przecież znacie. Nie mam wątpliwości, że on sam nigdy by nie interweniował. Za to mamusia Denisy, ta o rodzinie nie zapomina. Teraz już chyba szybko dostanę za żonę ładną i inteligentną dziewczynę z rodziny o wielkich tradycjach lekarskich. — Operować w sylwestra? i o było aż tak poważne? Ja tymczasem już wszystko załatwiłam: hiszpański szampan, kanapki… — Deniso, kiedy się pobierzemy — przyszło mi do głowy — to gdzie będziemy mieszkać? Przez chwilę w słuchawce panowała absolutna cisza. — Nie masz większych problemów?! Dlaczego interesuje cię to właśnie teraz, kiedy mam tak mało czasu? Wiesz, ile jeszcze rzeczy muszę zrobić? Myślała o sobie: włosy, oczy, paznokcie, nogi, wszystko. Wieczorem na pewno będzie cudowna i wszyscy będą mu jej zazdrościć. Bardzo chętnie spędziłbym Sylwestra wśród dawnych kolegów ze studiów, nawet za ceną przełknięcia kilku aluzji na temat mych sukcesów. Napiłbym się czegoś, pogawędził. Człowiek potrzebuje tego od czasu do czasu. A gdybym znalazł wolny pokój, kochałbym się z Denisą. Znacie przyjemniejszą inaugurację nowego roku? — Będziemy mieszkać u twoich rodziców? — Przecież chyba nie chcesz mnie zaciągnąć do tej okropnej nory, kochanie. Prawda? Poza tym jeszcze się ze mną nie ożeniłeś. Więc pa, i nie przychodź przed szóstą, wcześniej nie będę gotowa! Bardzo ją kochałem. Z całą pewnością, na tyle już znam siebie. — W ogóle nie przyjdę, Deniso. — Nie rozumiem. Gdzie nie przyjdziesz? — Wieczorem nie mogę. Jest mi strasznie przykro, ale nic na to nie poradzę — tłumaczyłem się. I to bardzo szczerze. — Nie zechciałbyś mi przynajmniej wyjaśnić, co się stało? — zapytała najbardziej nieprzyjemnym tonem, jaki kiedykolwiek u niej słyszałem. — I na co ty sobie w ogóle pozwalasz? Do śmierci pozostanę barbarzyńcą. Chociaż dzięki niej trochę cywilizowanym. Czyż nie ma miażdżącej przewagi nad człowiekiem, którego nie interesuje, co akurat jest modne, o czym się mówi, co grają w teatrach, i który jada na gazecie? Który nie czyta nic poza literaturą fachową? — Nie teraz! — odparłem niegrzecznie. Jednocześnie przypomniałem sobie fragment niespodziewanego listu, który wzbudził we mnie tyle nadziei: „Panie Kolego — czytałem w nim — sam Pan już poznał tajniki naszego tysiącletniego rzemiosła i następców Asklepiosa. Proszę nie lekceważyć zawiści i we własnym interesie raczej nie wspominać nikomu o tym zaproszeniu.” Zrozumiałe. — Mam ku temu poważne powody — zmieniłem natychmiast ton. — Kocham cię, wiesz przecież. Ale nie mogę inaczej. — Ty nie mówisz poważnie! Przecież nie możesz mi tego zrobić! Zawsze wszystko popsujesz! W jej głosie czułem łzy, to bolało. Jeszcze mogłem ustąpić, zresztą, jak zawsze. — No to cześć — powiedziałem. — Szczęśliwego Nowego Roku, a jutro przyjdę po południu. Czułem się fatalnie. Może dlatego, że zostałem sam w ciszy pracowni, w której zazwyczaj ktoś mi przeszkadza, sam w wielkim mieście, które rozciągało się jak ogromny zbiornik skoncentrowanego życia na dziesiątkach kilometrów kwadratowych. Na ulicy wiało, a z szarzejącego nieba zaczęły spadać drobne płatki. Opustoszałe ulice natychmiast wymiatał wiatr. Z dali doleciał sygnał karetki pogotowia. Z rozpaloną twarzą zatrzymałem się przed jednym ze zmurszałych ceglanych budynków z odpadającym tynkiem. Nikt, nawet pani Janeczkowa z parteru, która na wiosnę będzie obchodziła dziewięćdziesiąte urodziny, dokładnie nie wie, jak długo ten budynek stoi. Poprzednie generacje przekazały nam coś, z czego musimy korzystać, bowiem nie znamy niczego lepszego, doskonalszego. Przekazały nie tylko budowle, ale i myśli. Jest to konieczna kontynuacja rozwoju, kamień młyński — czy coś jeszcze innego? Nacisnąłem masywną, żelazną klamkę, wypolerowaną przez dłonie. Ciężkie, drewniane drzwi rozwarły się, rozdzielając szarość przed sobą. Z ciemnych schodów zaleciało kwaśnym odorem ludzi i ich mieszkań, którym dom nasiąknął jak mech wodą. Powoli się rozgrzałem, a uczucie osamotnienia i pustki zanikało. Byłem zadowolony, że mam to już za sobą. Dopiero teraz przyznałem się sam przed sobą do obaw, że nie podołam, że przyciągnie mnie uczucie Denisy. Wchodząc po schodach poczułem podniecenie i uczucie triumfu. Nawet czwarte piętro nie przyspieszyło mego oddechu. W przeciwieństwie do reakcji w podobnej sytuacji dawnych kolegów ze studiów, na których cielesnej strukturze w sposób widoczny pojawiła się już atrofia mięśni i nadmierne rozwinięcie podskórnej tkanki tłuszczowej — w wyniku przesiedzianych przed telewizorem godzin i wypalonych papierosów, a także z innych powodów. Co prawda z uprawianych sportów pozostał mi tylko teras na kortach za kliniką, ale w porównaniu z innymi prowadziłem prawie ascetyczny tryb życia. Byłem w swej strasznej norze — jak mówi Denisa. Prócz niej nie widywałem zbyt wielu znajomych, lecz nawet ona mnie nie odwiedzała. Jeżeli chciałem ją zobaczyć, musiałem iść z nią do kina lub gdziekolwiek. Najlepiej do willi profesora Mrazka na Brzewnow. Większość pieniędzy wydawałem na książki, literaturę fachową — chciałem wszystko czytać zaraz, a nie dopiero pół roku po wydaniu, kiedy to bibliotekarze zakatalogują publikację. Tylko że w związku z tym powinienem mieszkać na większej powierzchni, a nie w szesnastometrowym pokoiku. Tu pozostaje mi tylko ustawiać książki w stosach i kłaść je tam, gdzie się da. Myślę, że od czasu, kiedy ukończyłem studia i musiałem opuścić akademik — dałem pożyczone pięć tysięcy jakiemuś podejrzanemu znajomemu jednego z kolegów, żeby mi tę spelunę odstąpił — i przeprowadziłem się tu z prawie pustą walizką, od tamtej pory sprzątałem dwa razy. Zaraz po wprowadzeniu się i niedawno, kiedy po raz pierwszy i ostatni przyszła do mnie Deniska. Porozrzucane papiery, zakurzone stosy książek, nie zasłane łóżko i nie sprzątnięte resztki jedzenia na oknie, to dla przypadkowego obserwatora tylko pozorny bałagan. Ja dokładnie wiedziałem, gdzie którą książkę znaleźć, gdzie leża skarpetki, gdzie szukać notatnika. Nie było tu o wiele cieplej niż na ulicy. Dwa dni temu przepaliła się spirala piecyka elektrycznego. Obawiam się, że po świętach w punkcie usługowym delikatnie poradzą mi, bym tę ruinę wyrzucił. Nie będzie to łatwe dla mojej kieszeni. Pikowaną kurtkę zrzuciłem na łóżko, Był najwyższy czas na obiad. Ostrożnie ująłem stary skalpel i odkroiłem kromkę z twardego bochenka. Wyłowiłem śledzia i przełożyłem ze słoika na chleb. Otworzyłem Współczesną immunologią Wernera na założonej stronie i wziąłem się do jedzenia. Potem westchnąwszy, zagrzałem w rondelku wodę do golenia. Pomyślałem o tym, jak by to było, gdybym mógł zobaczyć swoje oblicze, a nie tylko odbicie w lustrze. Pomógłby mi taki widok lepiej zrozumieć samego siebie? Czy inni widzą mnie w takich samych kolorach? Potrzebna mi koszula. Czysta. I nie pognieciony krawat. Dalej to już proste, w szafie wisi tylko jeden garnitur. Przed wyjściem zatrzymałem się przy oknie. Wąskie podwórko z ogołoconymi z liści kasztanami przypominało rozpaczliwą pustynię, szare, tylko w zacisznych zaułkach obsypane warstwą białych płatków. Ale kiedy tylko pojawi się słońce, podwórko wypełni się dziecięcym krzykiem i mokrymi, kolorowymi koszulami, trzepoczącymi na sznurkach. Zaraz jutro pogodzę się z Denisą. Na pewno zrozumie. Mówiąc szczerze, pierwsza się na mnie poznała. Od razu spostrzegła, jaki jestem pracowity i zdolny. Wziąłem do ręki pożółkłą kopertę, która, sądząc po kolorze, długo odpoczywała w biurku. Wewnątrz była właśnie ta krótka wiadomość, która w ostatniej chwili pokrzyżowała mi sylwestrowe plany. „Miły Panie Kolego!” Jaka forma! I dalej: „Pozwalam sobie zaprosić Pana na wspólne pożegnanie starego roku. Podpis: dr Adam Lorenc. Postscriptum”. Kto by nie znał tego nazwiska? Oczywiście: Nasz najlepszy chirurg, szef wspaniałego zespołu transplantacyjnego, który ma już za sobą kilkadziesiąt przeszczepów serc. Dobrze pamiętam, że do dzisiaj żyje ponad dwadzieścia procent pacjentów Lorenca — a to jest bilans, który jest bliski jedynie osiągnięciom zespołu profesora Connorsa z Dallas. Nie wyobrażam sobie, by którykolwiek młody chirurg chociaż przez chwilę nie zapragnął pracować w zespole profesora Lorenca. Miejsce było tylko dla dwóch, trzech. A w ogóle na świecie jest rozpaczliwie mało okazji dla człowieka, który chce coś osiągnąć. Zespół Lorenca jest dla młodego i zdolnego chirurga odskocznią w drodze do sławy. Czyż nie jest to dla mnie szansa? Nie mówcie, że nie mam prawa narzekać, bo przecież winduje mnie teściowa. Ja sam chcę się wdrapać na górę! Chciałbym żyć tak długo, jak każdy z tych kasztanów. Ale nie chciałbym w zimie tracić liści. Wysiadłem. Metro z metalicznym dudnieniem zniknęło w tunelu, jak stalowy kret. Na górze szczypał lodowaty wiatr od wschodu, niosący śnieg. Wyszedłem mu naprzeciw, w kierunku mostu. Gładka, nieruchoma powierzchnia robiła wrażenie, że rzeka zamarzła. Przez skrzyżowanie płynął prąd skod i innych błyszczących, niezwykle eleganckich pudełek. Mimo że miałem jeszcze dosyć czasu, szedłem szybko, z rękami w kieszeniach i pochyloną głową, by chociaż trochę osłonić twarz. — Ej, ty — zatrzymał mnie dziewczęcy głos. — Dokąd pędzisz? Zaskoczyła mnie. Nie mogłem zebrać myśli. — Nie masz kumpla? — zapytała druga, młodsza. Obie były produktem najnowszej mody: jasne, krótkie włosy, czerwona szminka na ustach; tryskająca z kasetowego magnetofonu muzyka. Ale nie sprawiały wrażenia, że są siostrami. — Nawet wystarczyłby nam sam — starsza, na oko piętnastolatka, oglądała mnie z lekkim zainteresowaniem. — Marzena ma wolną chatę aż do rana — wyjaśniała. — Ale musiałbyś zdobyć coś do picia, albo do… rozumiesz? Na trzeźwo to bym z nim nie wytrzymała. — Młodsza wyciągnęła jakiegoś nieforemnego papierosa, jakby własnej produkcji i zaciągnęła się chciwie. — Spójrz na niego, Kitty, ale się odsztyftował. — Jasne, widzę. Forsę masz? Pomyślałem, że niewątpliwie miałyby lepszą zabawę z siusiającą i mrugającą oczkami lalką. Powiedziałem to. Pogarda na ich buziach wzrosła. — Lepszą niż z tobą, to fakt — uśmiechnęła się Marzena. Od dalszego ciągu wybawił mnie przechodzący jasnowłosy młodzian w niebieskiej kurtce, na oko całkiem sympatyczny. Dla nich rozpłynąłem się w powietrzu. Tuż przy podjeździe na most asfalt wznosił się dość stromo. Śnieg w powietrzu zgęstniał, zamiast drobnych płatków leciały zamarznięte kryształki, atakując mnie z całej siły. Jednocześnie z każdym metrem ubywało przechodniów, jakby życie koncentrowało się tylko w okolicach głównych arterii. Winiarnie, bary, nocne lokale szykowały się do rekordowych obrotów. Na samej górze uliczka kończyła się w pustym polu, tylko kawałek dalej po lewej stronie sterczało kilkupiętrowe pudełko, niezbyt wyraźnie widoczne w tej zadymce. „Magazyn lub garaż” — pomyślałem. Musiałem przyznać, że błądzę. Nieprzyjemne uczucie, które pojawiło się po spotkaniu na moście, narastało. Nie pozostawało nic innego, jak zawrócić. Na szczęście w najbliższej poprzecznej uliczce, krętej i stromo opadającej w dół, wyrósł wśród ciemnych, jakby jednolitych ścian domów podłużny prostokąt oświetlonych okien. Za barową ladą ziało pustką. Kelner, zły rozczochrany chłop, mniej więcej o głowę przerastający krasnala, dzwonił kuflami w małej salce z czterema stolikami w rogach i piątym na środku. Tylko dwa z nich były zajęte. Kto by chodził do takiej mordowni? Czy w ogóle wiedzą o niej władze miasta? — O piątej zamykamy — ogłosił kelner tonem, który nie pozostawiał innej alternatywy, jak tylko cicho zamknąć za sobą drzwi z drugiej strony. — Proszę papierosy — i piwo oczywiście — powiedziałem z uporem. Takich, jak ten, trzeba uczyć kultury. — Tylko ciemne. A sportów nie ma! — triumfował. — Pełnego nie chce podawać, łajdak! — wtrącił się dziadek w długiej, znoszonej marynarce. Mógł mieć około siedemdziesiątki. Był chudy, w okularach i podejrzany. — Ta lura nie da się pić — powiedział. Podniósł ciężki kufel do ust i łyknął. Kelner rzucił na niego mordercze spojrzenie. Dziadek nawet nie mrugnął okiem. — Więc ciemne — zgodziłem się. Dziadek nie siedział przy stole sam. Po jego prawej stronie pociągał czarne cygaro młody mężczyzna w moim wieku, gruby nos i usta, szerokie ramiona — z roboczej koszuli sterczały pięści jak bochny. — Można? — Przysiadłem się. Krzesło zaskrzypiało tak, że miałem uczucie, że się rozpadnie. Potężny młodzian zmierzył mnie z niechęcią. Jego spojrzenie nie wróżyło nic dobrego. — Przepraszam — powiedziałem i odwróciłem wzrok. Okropny lokal. Przy tym za chwilę przywita mnie doktor Lorenc, profesor uniwersytecki, światowa sława, światowe nazwisko. Może chce mi w trakcie kolacji zaproponować miejsce asystenta? Może tylko na próbę, ale co to za okazja…! Wszystko będzie zależało już tylko od ciebie — a potem się nie wykręcaj, że jej nie miałeś! Hic Rhodus, hic salta. Pokaż, co umiesz. Wierzyłem w siebie. — Przepraszam, szukam ulicy Asklepiosa numer jeden. Musi to być gdzieś kilka kroków stąd, ale w tej zamieci nie mogę się zorientować. Ze zdziwieniem zauważyłem wzrok kipiący nienawiścią, skierowany w moim kierunku przez młodzieńca. — Czego pan tam szuka? Grubiaństwa nigdy nie znosiłem. Ale to mi wyglądało na prowokację. — Proszę mi poradzić, jak się tam dostać — zwróciłem się wyraźnie do dziadka w marynarce, który mógłby się nią owinąć dwa razy, a atak zignorowałem. — Słyszy pan? Chcę wiedzieć, czego pan tam szuka! — I co jeszcze — nie wytrzymałem. — Nie chce pan zostać prezydentem? Podniósł pięść, ale ciało odmówiło posłuszeństwa. Ubzdryngolił się — zrozumiałem. — Młody człowieku — wtrącił się niespodziewanie dziadek z uważnym spojrzeniem, ale miałem wrażenie, że w jego słowach zabrzmiało jakieś pochlebstwo. — Młody człowieku, niech nam to pan powie. My chcemy tylko pana dobra. Wyraźnie kpił ze mnie. — Jestem lekarzem, kolegą profesora Lorenca. Skoro koniecznie musicie to wiedzieć. — Przy słowie „kolega” jeszcze ciągle się zacinałem, chyba nawet się zaperzyłem. — Zaprosił mnie na sylwestrowe przyjęcie. — Aha! Przyjęcie. Nareszcie na podstawce pojawiło się piwo. Kelner sapał mi za plecami. Stłumiłem chęć ucieczki — Mieszka na Asklepiosa, kiedyś Na Stoku — powiedział zamyślony, ciągle z tym trochę senilnym, trochę lizusowatym uśmiechem. — Naprawdę, zmienili nazwę? — zapytałem idiotycznie najbardziej przyjaznym tonem, na jaki jeszcze mogłem się zdobyć. Młody osiłek — zweryfikowałem swój pierwszy sąd; chyba nie miał jeszcze dwudziestu pięciu — zupełnie oklapnął na krześle, coś mruknął z przymkniętymi oczami. — Niedawno. Asklepios według mitologii greckiej, u Rzymian Eskulap. Wie pan, doktorze, dlaczego strącił go grom Zeusa? Przypadek dla kolegów z Tworek — oczywiście: sposób wysławiania się, ta koszmarna marynarka — albo dla opieki społecznej. Na szczęście, nawet nie czekając na odpowiedź, kontynuował: — Za drzwiami w lewo, pierwszą przecznicą w górę aż do końca. A tam już nie może pan zabłądzić. — Chyba tak. Dziękuję. — A co z nim? — kościsty, brązowawy palec skierował na ścianę, na ciężką, brudną torbę pełną narzędzi. Pijany instalator, to się zdarza. Wzruszyłem ramionami: — Niech się wyśpi. W miarę możliwości, w cieple. — Od rana szuka kolegi. — Czy alkoholu? — przerwałem mu. Dziadek uśmiechnął się. — Naprawdę zginął mu. Tutaj gdzieś, w okolicy. Podobno jeszcze wczoraj chwalił się, że na sylwestra poleci mu forsa do kieszeni strumieniem, ale nic więcej z niego nie wydusił. Pełne kieszenie setek — sen każdego z nas. — Doprawdy? Bez entuzjazmu dopiłem wodniste piwo. Papierosy włożył do kieszeni. Wstał. Podziękował. — Znajdzie pan łatwo. Na górze praktycznie nic więcej nie stoi, dopiero po drugiej stronie jakiś garaż. Ja jestem profesorem historii na emeryturze — dodał. — Chętnie bym się jeszcze kiedyś z panem spotkał. — Świat jest wielki — powiedziałem. — Ale może nam się to uda. — Wielki, ale tylko jeden — spojrzał na mnie dziadek. Kurtkę zapinałem już na ulicy. Głupiec! Jeszcze dobrze, że nie przedstawił się za samego Champolliona. Zawieja ustawała, powietrze było mroźne. Na omszałym, parterowym domku naprzeciwko odczytałem kredowy napis: Węgiel wysypać przy oknie! Z tych słów tchnęło optymizmem. A może stary pan nie był taki obłąkany. Po kilku dalszych krokach stałem na szczycie wzniesienia przy wąskim murowanym płocie z jedynką nad bramą. Przedtem widocznie zasłaniał go pagórek z zaśnieżonymi drzewkami. Nacisnąłem czarny guzik. Odezwał się cichy szum. Wtem w mroku zaskrzypiały nierytmiczne kroki. Rozległo się ostre szczekanie. Wydawało mi się, że o wewnętrzną stronę ścianki ociera się sierść zamszowa i miękka, nagle coś warknęło w odległości kroku — instynktownie cofnąłem się. — Zaraz te bestie złapię — usłyszałem. A potem jeszcze oddalająca się kaskada warczenia i łakomego mlaskania. Mimo woli uświadomiłem sobie, że górna krawędź muru przewyższa co najmniej o cały metr moją głowę. Niełatwo dostać się do pana profesora. A z powrotem? Jeszcze nie za późno do Denisy… Niska furtka skrzypnęła. Musiałem się schylić, żeby nie uderzyć o najniższą cegłę. Po drugiej stronie odwróciłem się. Chłopiec, który wyprowadził psy i przyszedł otworzyć, opierał się z całej siły o furtkę. Musiał to być ładny kawał pancernej płyty. Wreszcie przekręcił klucz i odwrócił się tyłem do świateł, które w dole zdradzały metropolię, pulsującą parę dziesiątków metrów pod naszymi stopami. Pierwsze pobieżne spojrzenie okłamało mnie. Był to karłowaty człowieczek ze zniekształconą klatką piersiową, sterczącym garbem na prawej łopatce, a na przodzie lekko zarysowanym na lewo od mostka. Był wielkości mniej więcej czternastoletniego chłopca. Spłaszczoną czaszkę i wysokie czoło pokrywały ciemne, tłuste włosy. Z wąskiej twarzy sterczał nos, zauważyłem zaciśnięte wąskie usta. Nie mam wątpliwości, że na wielu gościach taki majordomus robił wstrząsające wrażenie, mnie jednak jego niezwykły widok nie wzruszył. Zbyt często bywałem na sali operacyjnej kiedy pogotowie przywoziło krwawą mieszaninę mięśni, skóry i odłamków kości — jeszcze żyjącego człowieka. Podejrzewałem jednak profesora, że zdaje sobie sprawę z efektu. Garbaty wyciągnął rękę. Podałem mu zaproszenie. W duchu się śmiałem — obiecujący początek. O takich wieczorach długo się pamięta. Przede mną — przed nami — ciągnął się nietknięty brzeg roku przyszłego — przyszłego tysiąclecia. Blisko, w zasięgu ręki. Zapragnąłem poznać, co skrywa. Przyszłość chciałem mieć dla siebie. Był to osobliwy dom, dzisiaj buduje się zupełnie inaczej. Ciężki, kamienny — nieprzyjemny kontrast z nowoczesnymi wieżowcami i willą profesora Mrazka czy innych nowobogackich. — Proszę — powiedział, a zaproszenie zniknęło mu w kieszeni. Daremnie łamałem sobie głowę, dlaczego wnętrze wydaje mi się takie niezwykłe. Ani wąski hol z wieszakami, ani pokój przyjęć nie robiły wrażenia przesadnie zadbanych, urządzenie wydawało mi się raczej stare, a nie luksusowe. Chociaż elektronowa tarcza zegarka pokazywała siedemnastą dwadzieścia jeden, pozostali goście widocznie się bardziej spóźniali, bo wieszaki były puste. Chciałem być noble, a tymczasem wyszedłem na wiejskiego tłumoka. Rusałka pojawiła się w pokoju jak promyk osobliwego światła. Trudno wyjaśnić, dlaczego sprawiała wrażenie, że jej ciało pozbawione jest jakiegokolwiek ciężaru. Bezkrwista twarz, czy zwiewne, spływające wzdłuż ciała ubranie? Z bliska okazało się, że mam przed sobą szesnastoletnią dziewczynką z niezwykle delikatnymi rysami, w przezroczystej koszulce i szlafroczku. Blada, owalna twarz odbijała od czarnych włosów. Ładnie ukształtowane bezkrwiste usta uchyliły się jakby ją moja obecność zaskoczyła. Pomalutku, lekko stawiała stopy. Wstałem. Na ukłon odpowiedziała przymknięciem powiek, które były prawie przezroczyste. Potem zrozumiałem. — Natychmiast musi pani wrócić do łóżka! — rozkazałem, starając się o autorytatywny ton. — Pani pozwoli — chciałem ją podtrzymać. Kardiak. Oczywiście, ciężki kardiak. Przedramię miała jak zapałka. Nieregularne pulsowanie w tętnicach wyraźne. Nieregularny puls. Kategorycznie zaprzeczyła głową, przy tym jednak wsparła się na mnie. — Proszę mnie poprowadzić — powiedziała cicho. Nie zdobyłem się na protest. Za drzwiami naprzeciwko rozpościerał się mały, zimowy ogród, tylko kilka metrów kwadratowych zieleni. Parą filodendronów, kliwie i coś tam jeszcze. — To należy do mnie — szepnęła. — Muszą się z nimi pożegnać. Z ziemi wyrastały wysokie, smukłe eleganckie gladiole. Na niektórych łodygach już były kwiaty. Czarne. — To Elegia — klęcząca dziewczynka pogłaskała jeden z nich. — Widzi pan? Jest piękna i delikatna i trochę mną pogardza. Cieszy się życiem i nic jej nie boli. Z trudem nabrała powietrza. — Chodźmy, bardzo panią proszę. Spojrzała na mnie. — Pękło mi serce, wie pan? Zaprzeczyłem ruchem głowy. — Tak. To pan będzie pomagał tatusiowi, kiedy będzie dawał nowe? Ostrożnie podniosłem ją z ziemi. — Proszę pana o to, doktorze! — usłyszałem za plecami. W drzwiach stał profesor Lorenc. W eleganckim ciemnym ubraniu wyglądał o wiele młodziej, niż pamiętałem go z nielicznych spotkań w klinice. Ciemne włosy — córka odziedziczyła je po nim — miał zaczesane do tyłu, skórę na twarzy gładką. I w rysach podobieństwo było wyraźne. Nacisnął jeden z licznych w tym domu przycisków — były na ścianach korytarza, w holu i pokoju przyjęć. Uświadomiłem sobie, czego mi tutaj brak: schodów! Czy to możliwe? Dom był budowany — albo przebudowany — dla człowieka, którego życiu zagraża najmniejszy wysiłek fizyczny. Lorenc podszedł do nas. — Karolino! — zwrócił się do niej, a w tym tonie zabrzmiało tyle miłości, tyle ciepła i lodu, aż się zachwiałem. Wpadła starsza kobieta z przestrachem na twarzy. — Pomóż mi — krótko rozkazał Lorenc. Oboje objęli Karolinę i zniknęli. Czekałem długo. — Nie tylko słyszałem o panu najlepsze opinie, ale nawet kilkakrotnie obserwowałem wraz ze swoimi studentami — profesor powitał mnie serdecznie. Zakłopotany zaprzeczyłem głową. Jego słowa były zbyt uprzejme. Na monitorach zazwyczaj obserwowano tylko pracę pierwszego chirurga, szefa zespołu. — Ma pan niezwykle zręczne ręce. Tego się nie spodziewałem. — Więc nie odmówi mi pan? Wreszcie zdobyłem się na kilka słów wdzięczności. W duchu krzyczałem z radości. Właśnie spełniło się jedno z mych marzeń. — Dobrze — pokiwał Lorenc ze szczególnym błyskiem w oczach. — Mam nadzieję, że jest pan gotów operować w każdej chwili? — Nawet zaraz — odpowiedziałem zdecydowanie. — To wspaniale. W takim razie — proszę za mną! Winda zawiozła nas o piętro wyżej. Wspomnienie chorej dziewczynki mąciło trochę uczucie szczęścia. Żart profesora wydawał mi się niestosowny. Taka piękna, a tyle cierpi. A do tego jego córka. Nie śmiałem jednak niczego dać poznać po sobie. — Tu może pan powiesić marynarkę — profesor wskazał miejsce w ciemnym korytarzu. Kiedy zauważył moje niedowierzające spojrzenie, dodał: — I proszę przygotować się do operacji, panie pierwszy asystencie! Już w fartuchach przeszliśmy przez następne drzwi. W małym pomieszczeniu powietrze pachniało gorącą parą. Do zlewów tryskała woda gorącym strumieniem. Jak we śnie chwyciłem szczotkę i zacząłem szorować dłonie i przedramię. Ta sama kobieta, która przybiegła na pomoc Karolinie, nalała mi na ręce dezynfekcyjny roztwór i zawiązała sterylny fartuch. Ale ciągle pozostawało coś, w co nie mogłem uwierzyć. Salę operacyjną przegradzała ściana z grubego plastyku, zasłaniająca jej drugą część. Wśród innych leżały doskonale znane mi narzędzia. Podszedłem blisko do stołu. Ciało dziewczynki było odsłonięte. Uwypuklenie lewej strony klatki piersiowej, dowód, że serce jest hypertroficze, było dość znaczne. Twarz okrywała maska. — Thiopental i scolina dożylnie — odezwał się anestezjolog, który odgadł kierunek mego spojrzenia. Miał tłuste, czarne włosy, a jego biały płaszcz opinał garb. — Ciśnienie? — Dziewięćdziesiąt skurczowe, sześćdziesiąt rozkurczowe. — Nie jest złe. Rzuciłem wzrokiem na elektrokardioskop. Z tyłu podszedł doktor Lorenc i przez maskę cicho powiedział: — Będziemy pracowali moją metodą. Przypuszczam, że jest pan z nią obeznany. Zaproponowana przez profesora metoda już od kilku miesięcy była najczęstszym przedmiotem sporów kardiochirurgów. Jej przeciwnicy udowadniali, że jest tak skomplikowana, iż w dużej mierze zwiększa zagrożenie dla życia pacjenta. W klinice do dnia dzisiejszego nie była stosowana, mimo że doceniano jej plusy. Miałem uczucie, że śmierć się o mnie otarła, w chwili, gdy profesor badawczo sięgnął do gardła dziewczynki. Błyskawicznie i zdecydowanie nakłuł tętnicę szyjną. Odetchnąłem. Dalej nie można już było zwlekać. Uniosłem końcówką elektrokoagulacji. Rozciąłem delikatną skórę. W odpowiedniej chwili pojawił się w mojej dłoni cewnik, który zanurzyłem we krwi wypływającej z rozciętych naczyń krwionośnych. Pochwaliłem pielęgniarkę spojrzeniem. Lorenc już skończył. Drugą przezroczystą rurkę musiał wprowadzić głębiej pomiędzy mięśnie, aż do żyły próżnej. Przez próbną laparotonię w prawym podżebrzu dostałem się dokładnie do miejsca, gdzie łączy się żyła wrotna, żyła wątrobowa, z dolną żyłą próżną. Naturalny obieg krwi, opisany po raz pierwszy przez jasnowidzącego lekarza królewskiego Wiliama Harveya w 1619 roku, zastąpiły dwa pozaustrojowe. Krew opuszczała ciało dziewczynki i cicho płynęła do mechanicznego serca i płuc. Dodanie heparyny nie pozwalało na krzepnięcie krwi. W aparacie oczyszczała się z dwutlenku węgla, nasycała tlenem i powracała. Mózg otrzymywał z sąsiedniego aparatu krew szczególnie wzbogaconą w tlen i roślinne auksyny, które miały nie tylko dodatnio wpłynąć na jego metabolizm w czasie operacji, ale odpowiednio wcześnie przygotować ciało do przyjęcia obcego organu. Zrobił dwa szybkie cięcia tkanki podskórnej i mięśni. Peanami i kocherami chwytał czerwoną tkankę. Nóż elektrokoagulacji momentalnie tamował krwawienie. W nozdrza wpadał ohydny zapach spalonego ludzkiego ciała. Potem w prawej ręce Lorenca pojawiła się piła wibracyjna. Przeciął drugie, trzecie i czwarte żebro. Przez rozchylone żebra wyjrzało serce. Rzeczywiście było bardzo poszerzone, biło nierytmicznie. — Proszę oziębiać! — polecił kategorycznie. Poprzez obniżenie temperatury ciała hamuje się zużycie tlenu i anestetyk. To wszystko zasadniczo zmniejsza wysiłek, jaki musi znieść ciało dziewczyny. — Zacząłem oziębianie — natychmiast meldował garbaty. — Dobrze, obniżaj aż do 28 stopni! Mimowolnie zadrżałem z zimna. Tu gdzieś przebiegła granica maksymalnego oziębienia. Przy niższej temperaturze zaczęłoby się niszczenie tkanek. Wielkie chore serce pulsowało chronione cienką błoną. Chirurg uchwycił podawane nożyczki i przeciął osierdzie. Miał rację, oceniłem. Tu nie było trzeciego wyjścia. Śmierć — lub transplantacja. Do transplantacji jednak potrzebne jest inne serce. Doktor Lorenc odłożył narzędzia i zniknął w przejściu w plastykowej ścianie. Pielęgniarka podążyła za nim. Minuty wlokły się, stałem niezdolny skupić myśli. Nagle ujrzałem ją. Doskonała bryła mięśni spokojnie odpoczywała w szklanej zlewce w chłodnym fizjologicznym roztworze. Podjęliśmy gorączkowe działanie. O ludzkim życiu decydowały sekundy. Lorenc podłączył nowe serce do rurki, która wtłaczała w nie świeżą, chłodną krew z wysoką zawartością tlenu. Spojrzałem na ciemny otwór w piersi. Chirurg włożył zdrowe serce, ciągle zaopatrywane w odżywczą krew z naczyń wieńcowych, do osierdzia dziewczyny. Bijąca w oczy różnica pomiędzy zdrowym i chorym organem z niezrozumiałych powodów przeraziła mnie. Kiedy Asklepios zaczął wskrzeszać martwych, strącił go grom Zeusa, przypominałem sobie nagle. Gdzie ja to słyszałem? Lorenc znowu ujął skalpel i ostrze zanurzył w hypertroficznym sercu. Nie było odwrotu. Profesor prowadził cięcia tak, że pozostawił w ciele część obu komór z międzykomorową przegrodą. Ta metoda, zaproponowana już przed laty przez chirurgów Lowera i Schumwaya, zaoszczędzi w porównaniu z tradycyjną metodą szycia wszystkich czterech głównych naczyń trzydzieści do czterdziestu procent szwów i tyle samo drogocennego czasu. Także skrzepy krwi, śmiertelne zagrożenie, występują tu o wiele rzadziej. — Krew! — polecił Lorenc głośno. — Zatrzymać krew! Pompa, wtłaczająca czerwoną ciecz do prawej komory nowego serca i odprowadzająca ją, znieruchomiała. Osierdzie zaczęło napełniać się krwią. — Proszę to wypompować! Instrumentariuszka podała mi kaniulę ssaka. — Proszę szyć! W palcach już trzymałem półkolistą atramautyczną igłę z mocno umocowaną specjalną nicią. Pracowałem szybko, wykonując delikatne, drobne szwy. Kolejno obie tętnice. Najpierw płucną. Szło mi wspaniale — jak nigdy. Pozostała aorta. Chirurg ją odciął, a ja przyszyłem do zdrowego serca, które miało dziewczynce uratować życie. Na zakończenie Lorenc sprawdził, czy nigdzie w nowym sercu, w nowym obiegu krwi nie ukryła się bańka powietrza, która by pacjentkę zabiła. Zdjął zaciski z aorty. — Możesz ogrzewać! — rozkazał. Do serca popłynęła krew z ciała dziewczynki. Stawało się ono częścią nowego organizmu. — Dwadzieścia dziewięć, dziewięć — poinformował garbaty. Serce pęczniało, chwiało się, jakby nie mogło złapać normalnego rytmu. Rzuciłem okiem na zębatą ścieżkę biegnącą przez ekran oscyloskopu. Serce ruszyło, zatrzymało się i znowu zaczęło tętnić rosnącym rytmem. Lorenc milcząc wziął do ręki strzykawkę, pielęgniarka odpiło wała górną część ampułki, a on wciągnął lekko żółtawą ciecz, zapewne kardiostymulującą. Ujął ramię dziewczynki i wbił w nie ostrze igły. Potem odłożył strzykawkę i przez chwilę wyczekiwał. Implantowane serce pracowało dobrze. Mimo to podłączył do niego defibrylator. Profesor polecił zatrzymać aparaturę. Nastąpił moment, który miał zadecydować o wszystkim. — Pompa zaszumiała i zatrzymała się. System alarmujący zareagował. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Serce zawahało się, jakby na nowym miejscu nie potrafiło sobie poradzić. Potem — nadganiając stratę — ruszyło w szalonym tempie. Zachwiało się i znowu ruszyło. Tętno się ustaliło. Poczułem wyczerpanie i zmęczenie po nieprzerwanym wielogodzinnym napięciu. Lorenc zbadał każdy szew. Szyłem doskonale, nigdzie nie było nawet kropli krwi. Nagle przypomniałem sobie poranną operację. Jak się czuje tamten chłopiec? Żyje? — Proszę to dokończyć! — Lorenc pochylił głowę jeszcze bardziej i wyszedł. Zszyłem do końca cięcia, zakryłem drenaż do osierdzia i śródpiersia. Mimo zmęczenia praca szła mi sprawnie. Przeszczepiony organ przeszedł na 120 uderzeń na minutę i pompował regularnie. — Dziękuję panu, bardzo panu dziękuję. — Pielęgniarka miała łzy w oczach. — Trzeba ją natychmiast przenieść do pomieszczenia intensywnej terapii, do całkowicie sterylnego środowiska. Aplikować imuran i kortizon. Jeszcze nie jesteśmy pewni wygranej. — My wiemy, panie doktorze — powiedziała starsza pani. — Zaraz Karolinkę przewieziemy. — Raczej przypilnuję sam. — Nie, proszę pana, nie! Proszę zjechać na dół i mieć cierpliwość. Syn zaraz do pana przyjdzie, tylko… Proszę zrozumieć, to dla niego było bardzo ciężkie. — Ale mimo to… — zacząłem. — Nie. Jest pan miłym i bardzo zdolnym człowiekiem. — Uśmiechnęła się. — Wynagrodzimy pana wedle zasług. — Proszę się nie gniewać, ale nie robiłem tego dla pieniędzy. Niechby mi raczej, ktoś wyjaśnił, w co się zaplątałem. Ale to będzie raczej trudne. Umyłem się, przebrałem. Skąd się bierze takie dwie garści idealnych mięśni — właśnie wtedy, kiedy są potrzebne? Co oznacza to przepierzenie sali? Nie ujrzałem właściwie nic, czego bym się nie spodziewał. Przepierzenie zasłaniało stół operacyjny, na którym spoczywały nie sprzątnięte zwłoki. Wokół walało się trochę narzędzi chirurgicznych. Ciemna jama otwartej klatki piersiowej zionęła pustką. Obok stał wyłączony respirator, który miał za zadanie utrzymanie funkcji serca mężczyzny już po jego śmierci klinicznej, Mimo woli zauważyłem mocne, muskularne ręce. Z bliska nietrudno było rozpoznać na nich ślady zwykłej pracy, drobne zadrapania, obtarcia, mikroskopijny brud wżarty w skórę palców. Pasowały do ciężkiej instalatorskiej torby z narzędziami, opartej o ścianę piwiarni. Tego na pewno nie powinienem widzieć. Za moimi plecami nagle ktoś wszedł. Zmartwiałem. — Zastanawiałem się — powiedział doktor Lorenc cicho — jaka propozycja miałaby dla pana rzeczywistą wartość. Chciałby pan zostać moim pierwszym asystentem? Zaprzeczyłem ruchem głowy. Teraz już nie. Nagle zbladł, a twarz mężczyzny sukcesu zmieniła się w twarz szalonego starca. — Powinien mnie pan zrozumieć. — Zabił pan. To już nie może znaleźć usprawiedliwienia, a co dopiero rozgrzeszenie. — Uratowałem inne życie! — Przekręca pan fakty. Jak się zorientowałem, pańska córka miała wadę serca już od dłuższego czasu. O odpowiedniego dawcę mógł się pan postarać w sposób bardziej licujący z naszym powołaniem! — Rozwalonego w katastrofie na autostradzie? A gdybym nie dostał zgody rodziny? Co potem? Czekać przez następne dziesięć lat? — Więc od jutra mamy się mordować dla nerek, serca, wątroby czy zębów? — Kto wie? Rozwój społeczeństwa, rozwój wiedzy znajduje odbicie także w moralności. W każdym razie — stwierdził kategorycznie — tym razem trafiłem na idealnego dawcę. Pamięta pan z piątego semestru typologię tkankowych antygenów HLA Strelinga? Jeszcze dwadzieścia pięć lat po pierwszej udanej transplantacji w 1954 roku głównym problemem była bariera immunologiczna organizmu — mimo że dzisiaj mamy do dyspozycji cały szereg skutecznych immunosupresyjnych lekarstw. System HLA to jest coś takiego, jak układ grup krwi ABO Janskiego, dzieli ludzką tkankę na trzy podstawowe grupy i typy. — Mieli nawet wspólną podgrupą — kontynuował profesor. — Czynnik Rh, po prostu wszystko, prawie jak u jednokomórkowych, bliźniaków. — Tak więc morderstwo określa pan raczej słowami „wykorzystać okazję”? Podniósł na mnie wzrok człowieka przepełnionego boskim, wzniosłym uczuciem, żyjącego ideałami nieosiągalnymi dla przeciętnego ludzkiego motłochu. — Rozumie pan, co znaczy tylko piętnaście lat życia? Chyba że sam pan by to przeżył. Miała wrodzoną wadę serca — to mógł pan zresztą sam zauważyć. Nawiasem mówiąc, wie pan, że anatomopatolodzy znają trzysta dwadzieścia wad serca? I że tylko cztery z nich umiemy usunąć bez ubocznych następstw? Miał rację — mogę to potwierdzić. — Człowiek z transplantowanym sercem ma szansę przeżyć czterdzieści, pięćdziesiąt miesięcy, w zupełnie wyjątkowym wypadku dziesięć lat. Niech pan osądzi, na Boga! Czy to sprawiedliwa perspektywa dla nie rozumiejącej tego istoty, która właśnie przyszła na świat? Chciałem się stąd wydostać. — Żona — kontynuował — umarła, ale przekazała swoje życie córce. Naszej Karolinie. Musiałem je uratować — dla niej, dla siebie. W oczach miał lód. — Proszę mnie puścić. Będę milczał. Naprawdę nikt się nie dowie o niczym. — Na początku nie miałem niczego poza ślepą nadzieją, że ta bryłka żyda przetrwa. Musiałem zacząć pracę z rozpaczliwym postanowieniem —— transplantacja. Chirurgia była wtedy już na wysokim poziomie, ale właściwie nie o to chodziło. Musiałem wokół siebie zgromadzić młody zespół i tydzień po tygodniu doskonalić go. Oczywiście, w tym czasie rozwijała się też technika. Na przykład nowa atraumatyczna igła, z którą tak wspaniale potrafi się pan obchodzić. — Obiecuję to panu! — Największym problemem pozostawała reakcja na przyjęcie organu, u wielu pacjentów powracała nawet w kilku krytycznych fazach. A także — przechowywanie organów. Właściwie nie mówił niczego nowego. Już dawno rozpadły się naiwne wyobrażenia, że przechowywanie transplantowanych organów to tylko umieszczenie ich w lodówce. Odwrotnie, lodowe kryształy uszkadzały tkankę, przy zamrażaniu także szkodliwie wzrastała koncentracja soli w komórkach. — Dzisiaj niemal wyłącznie używa się w praktyce klinicznej rozpuszczalnika DMSO, ale właśnie tutaj osiągnąłem największy sukces. Moja ciecz, nie zdradzę panu niczego poza tym, że jej bazę tworzą trzeciorzędowe alkohole, umożliwia przechowywanie organów w stanie używalności przez wiele lat, może dziesiątków lat. Odruchowo szarpnąłem ręką, kiedy podszedł do mnie i lekko ujął mnie za łokieć. Uśmiechnął się pogardliwie. — Panie kolego, dlaczego zaraz myśleć o morderstwie? A jeżeli wszystko było zgodne tak z prawem, jak z etyką lekarską? — Niestety, jak m razie nic na to nie wskazuje. Ten mężczyzna jeszcze wczoraj żył i zapewne był całkowicie zdrów. — Ale czy pan nie został później wspólnikiem przestępstwa? Bez skutku szukałem argumentów. Grunt usuwał mi się spod nóg. — Myśli pan, że jakikolwiek sąd mógłby osądzić to inaczej? — Sądzą, że ma pan niestety, rację. — Oczywiście, że mam. Proszę za mną, na dole wypłacę panu honorarium. — Wie pan, ciekaw jestem… Na razie nie mogą się w tym wszystkim zorientować. Skąd na przykład wziął pan na wybudowanie i urządzenie sali operacyjnej? Przecież to ma wartość miliona! — Myli się pan, kolego. Kilkakrotnie większą. Ale sala operacyjna była jednak tańsza od oddziału intensywnej terapii, którego najważniejszą częścią jest komputer EC 1010 — stwierdził Lorenc rzeczowo. Jego spojrzenie nagle stwardniało. — Co słyszą, więc pan chciałby się dowiedzieć! Nie zwracałem uwagi na ostrzeżenie. — Na czym się pan tak wzbogacił? Przeprowadzał pan tutaj transplantacje? — Czy mógłbym transplantować bez pełnego wyposażenia? — Fakt. Brał pan od pacjentów w klinice? — Niech pan nie będzie śmieszny! Za to kupi pan saaba lub nowego forda, ale nie urządzenie sali operacyjnej. Pan naprawdę chce to wiedzieć? Milczałem niezdecydowanie. Otworzył drzwi na końcu szerokiego korytarza, raczej głębokiej wnęki. Wionął na nas wilgotny chłód średniowiecznej wieży głodowej. W zimnym świetle lampy sodowej błyszczały na ścianach nowoczesne antyseptyczne kafelki. Mimo że atmosferę sal sekcji zwłok znam bardzo dobrze, to, co zobaczyłem, sparaliżowało mnie jak cios w splot słoneczny, albo raczej poniżej pasa. Na szerokim, niskim stole warczała cicho pompa. Wtłaczała jakiś roztwór do dwóch ludzkich pulsujących serc, umieszczonych w szklanym naczyniu. Wypełnione ono było tą żółtawą cieczą i rurkami z gumy i szkła. Drzwi się zamknęły. Droga powrotna została odcięta. Głos Lorenca był pełen pychy: — Tego pan jeszcze nie widział, prawda? Udało mi się zastąpić krew. Tlenu do tkanek nie przenosi już hemoglobina w erytrocytach, ale rozpuszczalna emulsja fluorowęglanu. Te serca żyć będą jeszcze za sto lat — kiedy nas już dawno nie będzie. A co więcej — i potem będą się nadawały do transplantacji, chociaż przyznaję, że całkowicie świeży organ ma większe możliwości doskonalszej asymilacji w organizmie biorcy. — Tak — to zrozumiałem z pańskiego postępowania. W takiej samej żółtawej cieczy spoczywało w szklanych naczyniach kilka czerwonobrązowych nerek. Obok, w podobnym naczyniu leżały prawie przezroczyste zwoje, przypominające wyglądem pergamin. — Niektóre kawałki skóry przechowuję już na przykład dłużej niż dziewięć lat. Przy tym uważam, że w stu procentach nadają się do transplantacji. Nie słuchałem go. Na dnie wysokiej stągiewki spoczywały białawe perełki. Mimowolnie zbliżyłem się do nich. Poznałem drobne siekacze i trzonowe z potężnymi korzeniami. Ogarnęło mnie nieprzeparte uczucie wstrętu, którego nie potrafiłem opanować. — Na tym poziomie techniki i fizjologii — słyszałem głos Lorenca — istnieje możliwość wybudowania centralnego banku organów. Mimo że jeszcze niektórzy nie chcą uwierzyć, odrzucają przyjęcie do wiadomości faktu, że człowieka można rozebrać na części — mimo że ciało nie jest maszyną — które prawie wszystkie są do wykorzystania. — Brzydzę się panem! — Kiedy moja Karolina miała siedem lat, jej stan nagle niebezpiecznie się pogorszył. Obawiałem się, że operacja, którą odkładałem tak długo, jak tylko to było możliwe, będzie konieczna. Już nigdy nie przeżyję takiej męczarni, jak podczas tych dni i nocy. Transplantować? Tak, czy nie? Uratuję jej życie, czy tylko przedłużę umieranie? Postępy, szczególnie w immunologii, były już wtedy widoczne. Kiedy nawinął się stosunkowo odpowiedni dawca… Tylko że wtedy wszystko w końcu rozwiązała sama Karolina. Jej serce złapało drugi oddech. — Ale mimo to wyjął pan odpowiednie serce i starał się je sztucznie przechowywać — na wypadek, gdyby do kolapsu jednak doszło, prawda? — Tak, mimo że wtedy w doświadczeniach nie posunąłem się dalej, niż tylko tuż za linię startu. — Czy pańskiego postępowania nikt nie zauważył? To przecież nieproste — w klinice! — Oczywiście, zauważyli: mój ulubiony asystent, jak to na świecie bywa, i instrumentariuszka. I grozili. — Jak się panu udało ich ściągnąć? — Jak? Człowiek już od tysiącleci ma te same cechy charakteru — filozofował. — Egoizm, chciwość, karierowiczostwo. Gdyby musiał pan na coś postawić… Po prostu obiecałem im pieniądze, odpowiednią sumę. Natychmiast. I proszę sobie wyobrazić — zgodzili się. Najbardziej przerażające były matowe ludzkie oczy. — Musiałem zaopatrzyć się w dwa wielkie dogi. Przesłuchiwali mnie, tak samo, jak wielu innych… — Nie wiem… — Wie pan, co jest dzisiaj najważniejszym limitującym faktorem przy wszystkich transplantacjach bez wyjątku? Dawca, przyjacielu! Popyt stokrotnie przewyższa podaż. Brak materiału, rosną ceny — oczywiście przy zapewnieniu całkowitej dyskrecji transakcji. Zamilkł na chwilę. — Wkrótce potem rozmawiałem z naszym sławnym zagranicznym kolegą, profesorem Kerrerem. Podobno słyszał o propozycjach, ale jest ich mało. Ceny ludzkiej nerki… — A pan… — Wkrótce odszukał mnie niejaki pan Schmidt. W czasie następnej wizyty przekazał mi pozostałą połowę sumy — tak więc mój transplant się przyjął. Paradoksem jest, że ta organizacja już nie miała problemów medycznych — chodziło o to, jak organy i aparaty krążeniowe wbudowane w wielkim mercedesie ukryć na przejściu granicznym. Wszystkie pieniądze do ostatniego grosza inwestowałem w urządzenia, które miały kiedyś dać nowe życie Karolinie. Tymczasem to nie było nic innego, jak powolne umieranie. Wybudowałem swój Epidauros — miasto Asklepiosa. — Zdecydował się pan wskrzeszać… Spod szyby na biurku smutno i poważnie spoglądała na mnie z fotografii dziewczynka. Z miski, którą trzymała w dłoniach, jadł mały zwinięty wąż. — Myślę, że naprawdę wróciłem jej życie. — Profesor wzruszył ramionami. — Mnie, syna garbatego Apolla, centaur Cherion nauczył… — Nie ma paraleli, która by nie kulała. Medycyna musi służyć żywym, wszystkim żywym. Nie tylko tym, których stać na nowe serce. Spostrzegłem, że na twarzy Lorenca usadowiło się zadowolenie, okraszone świadomością sukcesu. Wziął grubą kość udową, z której kapał chłodny fizjologiczny roztwór: — Czyż nie ma pan odwagi spojrzeć prawdzie w oczy? W końcu zawsze wszystko było na sprzedaż. Także sam człowiek — już od pradawna. A dzisiaj to będą części jego ciała. Nerki, oczy, kończyny. Czy pan jest teraz czymś więcej niż żywą konserwą? Ciągle naiwnie łudziłem się, że uda mi się ujść. Mimo że klimatyzacja utrzymywała w pomieszczeniu temperaturę bliską zeru, koszula lepiła mi się do pleców. Lekarz odłożył kość na stół, a w jego palcach pojawiła się strzykawka. — Nie uwierzy pan, jak trudno jest zabić, nie uszkadzając żadnego z ważnych organów. Poza mózgiem, którym na razie nie interesuję się. Dlatego używam substancji paraliżującej. Proszę się nie bać. Straci pan natychmiast przytomność. Dokładnie sprawdził, by w zastrzyku nie zostało powietrze. Najmniejszy pęcherzyk pozbawiłby wartości materiał. Moje serce. To było już za wiele na moje nerwy. Usłyszałem, jak nieludzko wrzeszczę. — Histeryk? Co pan, na Boga, myślał? Mąciło mi się w głowie. Na ustach pojawił mu się uśmiech. — Z tego pomieszczenia jeszcze nikt nie uciekł — stwierdził z oczywistym zamiarem dobicia mnie. — A przecież to takie proste! Cofnął się o krok, namacał na ścianie coś niewidocznego. Z cichym skrzypieniem otworzyły się kafelkowe drzwiczki. — Kilka schodów, drzwi, których nie zamykam i przejście do furtki, psy zagrodzone, bo mimo że karmią te bestie, rozerwałyby mnie bez wahania. Niewdzięczność rządzi światem — kpił. — Dosyć tego — wyciągnął ręką ze strzykawką. Stałem skamieniały, niezdolny wydusić słowo. Odwrócił się, żeby zamknąć drzwiczki. Tak, jakbym to nie był ja, jednym susem dopadłem do wilgotnej kości udowej, złapałem ją i uderzyłem. Nie zdążył zareagować. Kość złamała się na czaszce, a część jej odprysnęła. Lorenc osunął się na ziemię, ale ciało jeszcze zatrzasnęło drzwiczki. Gdzieś w pobliżu posypało się szkło. Chwyciłem go za przegub. Puls niewyczuwalny. Brak odruchów. Ciszę zakłócał tylko sączący się z rozbitego szkła strumyczek fizjologicznego roztworu. Wśród szkła i białych koralików zębów leżała przetrącona kość. Złapałem martwe ciało i odciągnąłem. Ściana była gładka jak zaśnieżona równina, białe kafle i szpary między nimi — identyczne. Skądś dobiegł mnie odgłos cichych nierytmicznych kroków. Już prawie wpadłem w panikę, kiedy palce wreszcie coś wymacały i ściana ustąpiła. Dolną część klatki schodowej okrywały ciemności. Brakowało kontaktu. Nie pozostało mi nic innego, tylko zbiec w dół. Minąłem następne drzwiczki. Uciec! Na zakręcie schodów krąg światła padający z góry zniknął. Potykając się, natrafiłem na przeszkodę. Myśl, że zaraz rzucą się na mnie te krwiożercze psy… Klamka ustąpiła. Ciągle sypały drobne, zamarznięte grudki śniegu. Lorenc nie zmyślał: stałem, na ścieżce okolonej wysokimi żerdziami i drucianą siatką. Usłyszałem warczenie, które o mało mnie nie zawróciło. Wyskoczyłem. Towarzyszyło mi wściekłe ujadanie. W furtce tkwił klucz, ale nie dał się przekręcić w zamku. Szarpałem zlodowaciałe żelazo. Psy wyły i skomlały, płotek się chwiał. Potem pazurami zaczęły drapać kamienie i zamarzniętą glinę. „Podkopią się” — pomyślałem. Ogarnęła mnie panika. Z całej siły przekręciłem klucz i zamek ustąpił. Miasto oddychało swobodnie, mrugało tysiącem świateł. Nagle zaczęła wybijać północ. Niebo rozświetliły sztuczne ognie, kolorowa radość. Ludzie witali przyszłość. Nadzieję i szczęście. Nagle poczułem, że na wszystkim kładzie się cień chłodny i pokręcony. Cień garbatego Apolla. W blasku radości błysnęła długa srebrna iglica. Ukłuło mnie w okolicy serca. W czym tkwi moja wina? Nie kułem przecież piorunów, by zasłużyć na zemstę. Chodziłem po świecie z jednym cyklopim okiem! Pod nogami rozstąpił się wysoki, stromy brzeg. Nadaremno unosiłem ręce. Denisa była nagle tak strasznie oddalona. Czego się złapać? Upadek stawał się szybszy, rozbłysła niezmierzona toń pełna chłodnych, wiecznych gwiazd, by pogrążyć mnie w ciemności. Przetłumaczyła Barbara Krajewska Ludmiła Freiová ZŁOTA BRAMA Spoglądam na twoją twarz, drgające powieki i zastanawiam się, czy mi wybaczysz. Czy potrafisz zrozumieć, że moja wina tkwi w czymś zupełnie innym, jeżeli w ogóle istnieje. Chciałem ci przecież zrobić niespodzianką! Wiesz o tym? Jesteś blada, sucha, jak roślina, której imieniem nazwali cię rodzice, może dla kaprysu, a może z tęsknoty za naturą? Teraz właściwie jestem pewien, że rozumiem ten ich kaprys, że pojmuję chęć wymawiania w ciągu całego dnia tego słowa, które pachnie przyrodą. Koniczynka. Kiedy to po raz ostatni dokuczałem ci z powodu twego imienia i nazywałem cię lucerną, peluszką czy wiechliną? Wczoraj? Widzisz, a dzisiaj najchętniej sam siebie nazwałbym łubinem czy stokłosem. Może odczuwałbym teraz większą nadzieję, może trochę inną obawę. Bałbym się o ciebie z twoją matką, ze wszystkimi, ale może nie musiałbym tak bać się ciebie. Kiedy oddech twój stanie się znowu miarowy i otworzysz oczy, czy spojrzysz na mnie bez nienawiści? Co ci powiem? Chciałem cię dzisiaj zaprosić na swoje urodziny. Niczego nie urządzimy, bo to miał być właśnie prezent, wiesz? Prezent gospodarza, mój prezent, miałem was wszystkich zaprowadzić na chwilę tam. Ułożyłem specjalnie dla ciebie wiersz, chociaż to właściwie dziwne układać dla kogoś wiersz z okazji swoich, urodzin. W ogóle to dziwne dla umie pisać wiersze, bo nigdy tego nie robiłem. Chyba nigdy już tego nie zrobią. Ale kiedy otworzysz oczy, jeżeli pozwolą mi tu zostać, przeczytam ci swój wiersz. Jest o tobie. O nas. O złotej bramie. O szczęściu. O radości. Brak tylko ostatniej zwrotki. Pisałem to wczoraj po południu. Jeszcze przedtem. Wiesz? Ostatnia zwrotka miała być najpiękniejsza, o tym, co przeżyjesz. Co przeżyjemy tam, za ZŁOTĄ BRAMĄ. O szczęściu, które ci podarują w dniu swoich urodzin, żebyś nie była ciągle taka smutna. Koniczynko, kiedy na ciebie patrzę, płyną lata. Albo tam nam upłynęły? Rodzice jeszcze ciągle myślą, że mam trzynaście, szykują tort, a może zabawkę, coś do układania, i będę udawał dzieciaka. I ty będziesz musiała, jak się przebudzisz. Potrafisz? Może pomogą ci te zastrzyki. Poproszę pana doktora, żeby ci wstrzyknął silną dawkę dzieciństwa i może znowu będziesz miała dziewięć lat… Wyprowadzają mnie. Wciąż przed oczami jawi mi się twoja twarz, jesienna koniczynka, zniszczona gorącym suchym latem. Jakże się zmieniłaś. Ale i ja jestem inny, mimo że nikt nie zauważył mojej nowej twarzy. Myślisz, że to mi minie? Wyprowadzają mnie, ale wrócę. Chcę być przy tobie, kiedy znowu przejrzysz, chcę widzieć, ile przerażenia pozostało w tobie, dlatego że podobno nie wymiotowałaś. Wiesz, ja je zwróciłem, wszystko, zanim zdołało się we mnie zatrzymać. Dzisiaj już wydaje mi się nierealne. Sen. Ale i tak bym tam już nigdy nie wszedł, nawet, gdyby złota brama jeszcze istniała. Nawet gdybyśmy tam mogli pójść razem. Człowiek nie może bezkarnie się przejadać. Niczym. Nawet szczęściem. Mam wrażenie, że już to rozumiem. Nagle rozumiem tyle rzeczy, które jeszcze do wczoraj były dla mnie całkiem niejasne. I ciebie rozumiem, i twoją chorobę. Ja także to przeżyłem. Lecz boję się, że nie zwracałaś, że nie pozbyłaś się przerażenia światem, naszym codziennym szarym światem, w którym szczęście jest tak rozrzedzone, że nawet sobie go nie uświadamiamy. Ale jest! Tylko musimy tą szarość zabarwić. Sami, Koniczynko. Sami. Nie pozwolić na to, by robiła to za nas jakaś lampa, nie znająca miary, pospiesznie kondensująca szczęście naszego całego życia do kilku godzin. O co mnie oskarżysz, kiedy otworzysz oczy? o grozę, którą na ciebie sprowadziłem? Będziesz miała za złe, że poskarżyłem? A może już nigdy nie zechcesz ze mną rozmawiać? Tak, wszystko to moja wina, ale inna, niż myślisz i chciałbym ci to wyjaśnić. A głównie sobie. Pamiętasz? Przedrzeźniają nas Ewa i Vlasta. Są duże i nawet nie chcą się z nami bawić! Idą na spacer do parku, a my we czwórkę, im na przekór, wymyślamy gry jak dla niemowlaków. Niech mają powód, żeby się wyśmiewać, wywyższać się na tych swych dorosłych obcasach. Złota brama, a to już nie jest nawet śpiew. Kuba, Marcin i ty, żółtowłosa Koniczynko, jakże możesz mieć na głowie taki puszek? Tak smutne, tak przepaściste oczy? Taki piskliwy głosik? I ja. Ja, który już nie powinienem się z wami bawić, bo ponoć jestem już za duży i mam się raczej uczyć, dlaczego jestem ciągle na podwórku i w ogrodzie z małymi. Podwórko z piaskiem i huśtawką to już nie dla mnie. Ale tylko raz zostałem do wieczora z kolegami, zaraz złamałaś nogę, przypominasz sobie? Już wtedy przyszło ci do głowy, że to moja wina, pamiętasz? „Kuba mnie popchnął, bo mnie nie pilnowałeś.” Tak, właśnie tak to powiedziałaś, a kiedy wszyscy się śmiali, o mało się nie rozpłakałaś. Czy widziałaś, jak później pilnowałem cię? W autobusie, w drodze do szkoły i do domu, w ogrodzie, na boisku, ciągle? Aż do wczoraj. Tego dnia to się zaczęło, przypomnij sobie. Na złość Ewie i Vlaście bawiliśmy się w złotą bramę. Jakże urażone mówiły o tym jeszcze przy kolacji, że niby dlaczego muszę was, maluchy, zanudzać akurat taką przestarzałą zabawą. No ale jak chłopak może wymyślić dziewczyńską zabawę, no powiedz sama? A w archiwum jest tyle ciekawych rzeczy, obejmuje ono nawet rok 1980. Sto tomów. A już nie mówię o tych, które tata trzyma pod kluczem. Dziesięć ksiąg zabaw dziecięcych, tylko z ubiegłego stulecia, absolutny raj! Kuba wytrzeszcza oczy przy każdej, Marcina za każdym razem wszystko szybko nudzi, a ty chociaż czasami się uśmiechniesz. W złotą bramę bawiliśmy się wtedy we czwórkę. I wieczorem na całą czwórkę rodzice tak dziwnie spoglądali. Nieomal z lękiem, jakby ta zabawa była niebezpieczna. Znowu przestudiowałem sobie archiwum, ale nie odkryłem nic podejrzanego, żadnych szczególnych uwag, tylko takie normalne, o emocjonalnych treściach, jak przy innych zabawach. A czym innym miałby się zajmować nasz, przestarzały OŚRODEK BADANIA EMOCJI? A jednak wieczorem zamiast do łóżka poszedłem pod okna klubu, bo jeżeli jest w tym coś niebezpiecznego, będą o tym radzić! Radzili. Nic wam nie mówiłem, nawet tobie, bo i po co? Po co macie mi zawadzać w dalszych poszukiwaniach? Dzieciaki. Mimo że Marcin chce być taki dorosły, ciągle jest o dwa lata młodszy ode mnie. W klubie starły się dwa obozy. Albo nam się tego zabroni, albo nie wywoła się w nas dziecięcej ciekawości. Sami nic nie odkryjemy. W końcu zadecydował mój ojciec: „Przecież oni naprawdę tylko się bawili w starą dziecięcą grę Nic nie wiedzą.” Nie ma nic tajemniczego, o czym byśmy wiedzieli, bo jesteśmy dziećmi. To coś, co dorosłym wyraźnie przeszkadza. Ale jeżeli trzeba dzieci przed czymś bronić, muszę o tym wiedzieć. Czyż nie jestem odpowiedzialny za waszą trójkę, maluchy? Za ciebie, smutna Koniczynko? Niestety, twoja matka była innego zdania, więc dlatego teraz niczego mi nie wypomina, dlatego dzieli ze mną w milczeniu winę za twoje nieszczęście. Nie doceniła naszego sprytu i posłuszeństwa. Wybrała formę zakazu. „Do tylnego wejścia budowli M nie wolno się zbliżać!” Kilka dni milczałaś, zakaz przecież obowiązywał ciebie. Dopiero kiedy wyśmialiśmy okrężną drogę, którą omijałaś to miejsce, zdradziłaś, że wewnątrz jest śmierć. Nawet się nie zdenerwowałem. Śmierć w ośrodku badawczym? Śmierć, o której wszyscy dorośli wiedzą i spokojnie ją tam zostawiają? Nonsens. Ale to nie wy sprawdzicie, Kubo, Marcinie, Koniczynko. Ja to zrobię. Później całymi tygodniami bawiliśmy się grzecznie w innych miejscach, w inne zabawy. Aż wszyscy zapomnieli. Wszyscy oprócz mnie. Oprócz mnie, bo ja szukałem. Jeszcze tego samego dnia odkryłem nad zamkiem bez klamki żółtą blaszkę w formie podkówki, naszą złotą bramę. Dokąd wiodła? Wyglądała na obluzowaną, a kiedy nacisnąłem palcem, zabrzęczała. Nie będę ci opowiadał o swoich poszukiwaniach, w końcu wszystko odkryłem przypadkowo, metodą prób i błędów, jak mówi nasz chemik. Do dziurki nie pasował żaden klucz, była szeroka i płytka, kamuflaż. Naciskałem więc złotą blaszkę i nie pytaj, jak długo to trwało, zanim wpadłem na pomysł z alfabetem Morse’a. Dźwiękowy kod. Potem już wszystko tak do siebie pasowało, jakbym sam sobie ten kod wymyślił. Spróbowałem słowami tej starej gry. Dwa długie i dwa krótkie Z, i wewnątrz cicho zabrzęczało. Wiedziałem, w tej chwili wiedziałem już na sto procent, że niedługo brama otworzy się. Krótkie, długie, dwa krótkie Ł, i znowu brzęczenie; krótkie i długie A, brzęczenie. Jak w transie wystukiwałem klucz do otwarcia tajemniczego wejścia. Po ostatnim krótkim i długim A, w słowie BRAMA, zabrzęczało głośniej i drzwi odskoczyły. Uchyliły się, lecz zanim ochłonąłem, już się zamknęły. Po drugiej próbie otworzyłem je na oścież. Dla pewności zabezpieczyłem kamieniem i wszedłem. Co dalej, to już wiesz, pomieszczenie bez okien, puste, tylko wzdłuż jednej ściany te dziwne lampy. Długo tam nie pozostałem. Wtedy po raz pierwszy. A jakby mnie ktoś przyłapał? Ale zapomnieli, niestety zapomnieli. Nasz ośrodek miał inne zadania, inne problemy i umożliwiał mi poszukiwania bez przeszkód. Nie powiedziałem, jak dostałem się do wewnątrz, nie zdradziłem kodu ZŁOTA BRAMA nawet tobie, kiedy wczoraj błagałaś. Przecież i tak nie znasz Morse’a. Sam chciałem wszystko wypróbować, naciskałem wszystkie guziki i blaszki, potem już tylko te, które brzęczały przy słowie OTWARTA, i odkryłem klucz do rozświecania lamp, a przy następnych słowach piosenki otwierały się szafy w ścianach, szuflady z hełmami, ale o tym już wiesz, wszyscy troje to widzieliście, Kuba, Marcin i ty, złotowłosa Koniczynko. Wiesz, jak wyglądałaś pod lampą, kiedy włosy przylepiły ci się do czoła? Ale i tak było ci to obojętne. Jeżeli jeszcze kiedyś będziesz chciała ze mną rozmawiać, powiem ci o tym, jak raz z niecierpliwości i w pośpiechu nie zabezpieczyłem drzwi, jak się zatrzasnęły. Właśnie stałem przy ostatniej lampie, kiedy drzwi zamykały się, a ja nie zdążyłem ich zatrzymać. Wiesz, ja wcale nie jestem taki dzielny. Okropnie się bałem, że się nie wydostanę stamtąd już nigdy. O tym na pewno nigdy nie pomyślałaś, prawda? Zapalone były wszystkie lampy, ale nie świeciły, tylko żarzyły się czerwono. Zresztą wiesz. Mimo to już po chwili dość dobrze widziałem, tylko czułem wtedy bezsensowny lęk, że zapomnę słowa tej piosenki, albo że od wewnątrz kod nie będzie działał, że zostanę bez światła, bez powietrza. Bez ciebie. Jednocześnie cieszyłem się, że jestem sam, że nikogo z was nie naraziłem przez swoją nieostrożność. Oczywiście słów nie zapomniałem, a wewnątrz kod działał tak samo, jak i na zewnątrz. Wetknąłem palec pod lampę, tylko na chwilę. Potem długo go oglądałem. I nic się nie stało. Później włożyłem całą rękę, nogę, nawet nie odczułem ciepła. Wchodziłem cały pod te czerwone stożki, jak pod magiczne prysznice, i nic, w ogóle nic się nie działo. Powinno mi to wystarczyć, to fakt, ale przecież to nie mogło być wszystko! „Dowiem się, wszystkiego się dowiem” — powtarzałem sobie. Nie spieszyłem się, miałem czas. Liczyłem się z długotrwałym badaniem, bawiłem się w odkrywcę i oczekiwałem niespodzianek. Dopiero wczoraj… Możliwe, że to było dopiero wczoraj? Jakbym ci opowiadał zdarzenie sprzed lat, którego nie przeżyłem sam. Kiedy przyszedłem do was na podwórko, kłóciliście się. Twierdziłaś, że niebezpiecznie jest nawet dotykać drzwi, że tam wewnątrz jest śmierć. SMIERC. Miałaś oczy, jak spodki i jąkając się powtarzałaś ostrzeżenia swojej matki. Byłem już pewny. Słyszysz? Całkowicie pewny, że nie ma tam niebezpieczeństwa. Przecież nic mi się nie stało! Może byłem trochę zły na twoją matkę, że tak cię straszy, może na ciebie, że w to wierzysz, a może chciałem się tylko pochwalić, pokazać wam, że wiem więcej. Broniłaś się. Ty jedna się broniłaś. Kuba i Marcin byli natychmiast wewnątrz, a nawet odkryli następną żółtą blaszkę, następną złotą bramę na podłodze. Wystarczyło parę sygnałów Morse’a, a sufit zalało światło i mogliśmy się zamknąć… Dlaczego wciągnęliśmy cię siłą do wewnątrz? Kopałaś. Na nogach mam siniaki. Ale już nie mogliśmy cię puścić. Naskarżyłabyś. Na pewno byś zaraz pobiegła do matki. Musiałem ci udowodnić, że wewnątrz jest właściwie prawie tak samo bezpiecznie, jak na zewnątrz. Wybacz, udowodniłem ci tylko… Co właściwie udowodniłem? „Zakaz dla zakazu” — mówiłem sobie, ale być może nawet o tym nie myślałem. Dorośli tak często przesadzają, że tego nam nie wolno, a na tamto mamy jeszcze dużo czasu, a owego na razie nie rozumiemy, a na dziesiątym się nie znamy; „Nie łaźcie po drzewach, nie chodźcie nad wodę, nie pijcie piwa, nie czytajcie tego, co my czytamy, nie wypytujcie, nie szukajcie, nie chciejcie być dorosłymi!” Oni mogą wszystko, my nic, chyba tylko słuchać i być głupim. Ciebie nigdy to nie denerwowało? Waliłaś pięściami w zamknięte drzwi, chciałaś wyjść, ale nie znałaś kodu. Nie znałaś alfabetu Morse’a. Bałaś się. Potem chyba zawstydził cię nasz śmiech. Kuba podskakiwał pod czerwonymi stożkami zdrowy i cały, Martin układał hełmy podług wielkości. Ośmieliłaś się, podeszłaś do niego. — Ten jest dla myszki — powiedziałaś — a to dla psa. — Zaczęłaś przymierzać — nam chłopcom nie przyszłoby to do głowy. Zabawki? Jeden pasował na ciebie jak ulał. Uśmiechnęłaś się. Nareszcie! I powiedziałaś, że idziesz pod prysznic. Ściągnęłaś lampę jak najniżej, stożek żarzenia skrócił się i ściemniał, stanęłaś na środku i podniosłaś ręce. Pamiętasz? I zastygłaś. Ręce ci opadły, oczy rozwarły się. Z początku wyglądało to na dalszy ciąg zabawy, rozkosz z przyjemnej, orzeźwiającej kąpieli. Jaką ty jesteś aktorką, że potrafisz tak się bawić! — Teraz ci się tu podoba — powiedziałem. Ale nie słyszałaś minie. Nikogo nie słyszałaś, nie widziałaś, jakby cię ten czerwony stożek odciął od naszego świata. Byłaś daleko. Zalewało cię niezmierne szczęście. I chłopcy to zauważyli. Kuba był cały spłoszony. — Chodź tu — wołał — co ci jest? — Ciągnęliśmy cię, ale udało ci się nas odtrącić. Zacząłem się bać. Kto wie, jakie doświadczenia prowadzą tu dorośli. Hełmy są widocznie dla zwierząt, a nasza Koniczynka stała się królikiem doświadczalnym. Szybko wyłączyłem lampy. Jutro to zbadam, sam, bez was. Może to nie takie niebezpieczne, tylko czcza groźba. Wyprowadziliśmy cię. Krzyczałaś, waliłaś pięściami w zamknięte drzwi, chciałaś teraz z powrotem, ale nie znałaś kodu. Nie znałaś Morse’a. Pamiętasz? Byłaś blada, oczy miałaś pełne przerażenia. Teraz bałaś się tutaj tego wszystkiego chociaż byłaś z nami, a ja nie miałem pojęcia dlaczego. Przy kolacji nikt nie zauważył, że twój smutek ma inny odcień. Tylko my wiedzieliśmy. Tylko ja. Ale obiecałaś, że nic nie powiesz. I wierzyłem ci, bo twoja obietnica była powiązana z moją. Jutro znowu cię tam zabiorę. Wieczorem, czyżby to było dopiero wczoraj wieczorem? Wieczorem odważyłaś się przyjść do mnie na górę, po raz pierwszy, i przypomnieć obietnicą. „Jutro, na pewno, prawda? Zaraz rano.” Na moje pytanie odpowiadałaś wzruszaniem ramion. Było to piękne, powiedziałaś wreszcie: — Nie wiedziałam, że coś takiego istnieje. Tam, tam jest szczęście. Dlaczego oni nam zabraniają? Pewnie jest tylko dla dorosłych, przypuszczam, my jesteśmy na to za mali. — Uśmiechnęłaś się pogardliwie. Za mali na szczęście? Chciałbym zrozumieć, chciałbym ci wyjaśnić. Może to tylko nagroda. Może musimy najpierw na to zasłużyć. Ale nie zgadzałaś się z moimi domysłami. „Czym dorośli zasługują na szczęście? Nie chcą nam go dać. Żebyś wiedział. Ale ja dla swoich dzieci nie będę taka zła.” Przekonałaś mnie? Nie wiem, ale chciałem ci dogodzić. Chciałem spełnić obietnicę. Dla ciebie, dla was wszystkich prezentem w dniu moich urodzin będzie trochę tego pięknego przeżycia pod prysznicem światła. Jeśli tobie tak bardzo na nim zależy, cichej, bojaźliwej Koniczynce, od której nigdy przedtem nie słyszałem żadnego życzenia, to musi być naprawdę cudowne. Niebezpieczny podarunek? Właśnie dlatego spełnić obietnicę chciałem najpierw tylko ja. Ja sam, żebym cię nie skrzywdził. Czekałem do północy. Teraz na pewno już śpisz. Cały OŚRODEK BADAŃ EMOCJI śpi, nikt mi nie przeszkodzi. Wybrałem sobie odpowiedni, dużego rozmiaru hełm. A były tam jeszcze większe. Więc nie tylko dla zwierząt, nie służą wyłącznie do doświadczeń. Może dorośli przychodzą tu po kryjomu? Rozświeciłem lampy i stanąłem pod prysznicem, dokładnie jak ty. Nagle światło lampy zalało mnie uczuciem szczęścia. A więc to tak? Jakże malutkie były wszystkie moje domowe radości! Jedyną myślą, którą pamiętam, było ZOSTAĆ! Zatrzymać w sobie ten przypływ szczęścia. Tobie nie muszę niczego wyjaśniać ani opisywać. Ty wiesz wszystko. Tylko że ty w tym szczęściu o nas zapomniałaś. I ja omal nie zapomniałem, wierzysz mi? Jednak uświadomiłem sobie z trudem, że jestem tu na próbę, dla was, maluchów, dla ciebie, żebyś nie była wciąż taka smutna. Nie mogę tu zostać, nie jestem taki sobek. Nie znacie kodu. Dorośli was nie wpuszczą. Beze mnie nigdy tutaj się nie dostaniecie. Na siłę wyrwałem się spod stożka i wybiegłem. Teraz rozumiem twoje walenie w drzwi. Rozumiem przerażenie. I mnie ciągnęło z powrotem, pod ochronną lampę, do błogiego poczucia bezpieczeństwa. Tylko przez chwilę pooddychać — mówiłem sobie, jeszcze tylko przez chwilę, żebym chociaż wytrzymał drogę przez podwórko i ogród, drogę do was. Przyprowadzić was. Zaraz, teraz. Wszystkich. Głównie ciebie, Koniczynko. Być tu z tobą. Bronić cię przed smutkiem wraz z tą czerwoną lampą. Dać ci szczęście, którego pragniesz. Znowu się wyrwałem. Chciałem zwyciężyć samego siebie, żeby nie wracać. Zrzuciłem hełm i włożyłem go do szafy przepełniony przerażeniem. Wybiegłem stamtąd. Nie, nie wrócę w objęcia lampy, nie wcześniej niż z wami, z tobą, Koniczynko. Wytrzymam. I ty wytrzymałaś. Wiem, że zmusiliśmy ciebie, abyś wytrzymała. Nie miałaś wyboru. Ale ja wytrzymam z własnej woli. Dla ciebie. Jeszcze podwórko, ogród, fale przerażenia wokół mnie, we mnie. I wymiotuję. Znowu. Jeszcze. Jestem wyczerpany. Ledwie się trzymam na nogach, ale przezwyciężą to i zaraz wrócę z wami. Światło w domu. Kroki. Matka. Świeże powietrze? Mdłości? Z czego? Na szczęście niczego nie podejrzewa. Prowadzi mnie do domu, zmusza do połknięcia czegoś gorzkiego. Już nie zwracam. Kiedy uśnie, pójdę po ciebie, Koniczynko, po całą waszą trójkę. Ale zasypiam wcześniej niż matka. Rano budzi mnie w ostatniej chwili. — Już ci lepiej? Nie chcesz zostać dzisiaj w domu? — Nie, nic mi nie jest. — Przerażenie minęło, a szarość dnia wytrzymam. — Do popołudnia! — O mało mi nie uciekł autobus. Szukam was wzrokiem, głównie ciebie. Może wyczytam, ci z oczu, czy przypadkiem nie poskarżyłaś? Marcin, Kuba. Gdzie ty? Niepokój, strach. Zostawiłem w nocy otwartą złotą bramę? Usiłuję sobie przypomnieć. Nie, nie zamknąłem za sobą. Wychodziłem zataczając się. Wymiotowałem. A ty chciałaś iść od rana! Jesteś tam? Ale przecież nie możesz pozostać tam tak długo! Wiesz, jak ja potem wymiotowałem? Będzie ci niedobrze. Będzie ci okropnie niedobrze. Przeze mnie! Kierowca nie daje się przekonać, nie zatrzyma się. Dopiero na dole, przy szkole. Ale jak wrócić? Dotrę na piechotę? Kiedy? Nie uważałem na lekcji. Po matematyce podejmę decyzję. Muszę zadzwonić. Przyznam bię. Nie mogę dopuścić, by zrobiło ci się tak strasznie niedobrze. Przecież jesteś tam już chyba ze trzy godziny! Dzwonię. Twoja matka. — Nie, nie jest chora, nie spóźniła się na autobus. Nasza Koniczynka nawet dzisiaj wcześnie wyszła. — I nie wierzy, twoja matka nie chce mi wierzyć, że jesteś tam. — Przecież jej zabroniłam — mówiła. — Jakby się tam dostała? — Łatwo — krzyczę. — Zostawiłem otwarte, idźcie szybko po nią, bardzo panią proszę. — Odłożyła słuchawkę. Wierzy? Nie uwierzyła? Po szkole prosto do złotej bramy. Lecimy całą trójką. Drzwi otwarte, lampy wymontowane, hełmów nie ma. Marcin ma pretensje, że już nie spróbuje, ale nie słucham. Biegnę do ciebie. Jesteś? Oddychasz? A potem mnie wyprowadzają. Nikt na mnie nie krzyczy. Pytam zalękniony o ciebie. Tak. To ze strachu wszystko ci opowiadam, żebym zapomniał, że cierpisz, że mnie chyba znienawidzisz. Ojciec mnie nie łaje. Raczej jakby usprawiedliwiał się. Nie przyszło mi do głowy, że możesz odkryć kod. Ostrzegłbym cię. Laboratorium służy wyłącznie do badań i leczenia. Małymi dawkami, bowiem aktywacja mózgowa centrum błogości wywołuje w następstwie aktywację centrum strachu. Skomplikowane eksperymenty, a jeszcze nie wszystko wiemy. Koniczynko, potem ci wyjaśnię, kiedy otworzysz oczy. Nie umrzesz na skutek wyczerpania, prawda? Znowu pozwolono mi przyjść do ciebie. Twoja matka milczy, ale chwilami spogląda na mnie, jakby mi chciała coś powiedzieć. Skarcić? Upomnieć? Dobrze, że milczy. Gdyby teraz powiedziała: „Widzisz, nieposłuszeństwo nie popłaca, rodzice wiedzą, co dla dzieci najlepsze, a starszy ma być przykładem dla młodszych, ma ich bronić, a nie narażać na niebezpieczeństwo”, gdyby to powiedziała, uciekłbym. Ale chyba rozumie, skoro milczy. Zrozumiała, że już teraz wiem. Zrozumiesz i ty? Spoglądam na twoją twarz, drgające powieki, i zastanawiam się, czy będziesz umiała mi przebaczyć. Czy zdołasz zrozumieć, że moja wina tkwi w czymś zupełnie innym, jeżeli w ogóle istnieje. Chciałem ci przecież zrobić niespodziankę. Wiesz o tym? Przetłumaczyła Barbara Krajewska Peter Jaros CASUS NR 1982 (Podróż w czasie) Motto: Czasu nie zatrzymasz! Z mądrości ludowych I nie tylko czasu! Dodatek babuni Jestem fizykiem i matematykiem. Nazywam się Piotr Paweł Snów. Rozwiązałem praktycznie problem podróży w czasie. Ilekroć tylko mam na to ochotę, mogę zajrzeć w przyszłość albo zanurzyć się w przeszłości… Cofam się wstecz o dziesięciolecia, o całe wieki, i jeśli przyjdzie mi to do głowy, żyję sobie między dawnymi ludźmi w dawnych królestwach, jak długo sprawia mi to przyjemność. Dzisiaj na przykład znalazłem się w królestwie Chimeneza, zostałem nowym — drugim — doradcą monarchy i właśnie z jego pierwszym doradcą udajemy się na audiencję. Korytarze są długie, bogato przyozdobione statuami, drzwi mocne, okute. Zatrzymujemy się przed ostatnimi, spoza których dociera stłumiona melodia menueta. Chcę otworzyć drzwi, ale Doradca I mnie powstrzymuje. Ja, Doradca II, zdumiony, zadaję pytanie, czy się coś stało. DORADCA I: Nie możemy wtargnąć tam bez zapowiedzi, od kilku dni najjaśniejszy pan jest bardzo popędliwy. Nigdy nie wiadomo, z powodu jakiej drobnostki można narazić się na jego niełaskę. Ostatnio byle drobiazg potrafi go rozgniewać, nawet najdrobniejsze wykroczenie przeciwko dworskiej etykiecie… Zanim żołnierz zamelduje o naszym przybyciu, musimy poczekać na odpowiednią chwilę… DORADCA II: Najchętniej ulotniłbym się niepostrzeżenie… DORADCA I: Nie wolno ci tego zrobić. Monarcha mianował cię swoim drugim doradcą, a to znaczy, że twoje usługi są dlań niezbędne. Może oczekuje już nas z niecierpliwością… DORADCA II: Wobec tego chodźmy! DORADCA I: Nie słyszysz tej muzyki? Nic tak króla nie uspokaja. Nim skończy się jego ulubiony menuet, zaznajomię cię przynajmniej częściowo z królewskim pałacem. Uważaj i rozglądaj się wokół siebie… Znajdujemy się w największym antyszambrze w całym królestwie… Przed sobą, na pierwszym stopniu marmurowego podium, widzisz klepsydrę. Jej wysokość równa jest wzrostowi naszego monarchy… W chwili, kiedy ostatnie ziarnko piasku przesypie się przez otwór z górnej części do dolnej, drgną stojący przy niej dwaj słudzy, strażnicy czasu. Bacznie czuwają nad czasem w całym królestwie. Ujmują klepsydrę, obracają ją i znów nieruchomieją. Piasek sypie się, odmierza czas… Za drzwiami, których próg za chwilę przekroczymy, rozpościera się wielka sala królewska. Ma wiele okien, a pod każdym stoi żołnierz… Menuet dobiegł końca i mój kolega, pierwszy doradca, przestał na chwilę mówić. — Czy królewska sjesta muzyczna już się skończyła? — spytałem. Kolega przytaknął. — Ogłoś przybycie pierwszego i drugiego doradcy królewskiego — rozkazał kolega żołnierzowi, który natychmiast otwarł drzwi i zaanonsował nas. Weszliśmy. Król siedział na tronie z brodą opartą na dłoni. Wydawało się, że medytuje. Kolega doradca wypowiedział na głos obowiązującą formułę, ja zaś usiłowałem ją po nim powtórzyć, ale z trudem powstrzymywałem śmiech: — Bądź pozdrowiony nasz najjaśniejszy panie, niech zdrowie ci sprzyja, a powodzenie towarzyszy twoim zamiarom! Podczas gdy mój kolega, Doradca I, miał bardzo poważną minę, ja mógłbym się nawet roześmiać i nic by się nie stało. Wiedziałem bowiem, że w każdej chwili mogę się bez trudu przenieść w epokę bądź to dawną, bądź to bliższą współczesności. Opanowałem się jednak, albowiem król przemówił. KRÓL: Ach, nic już nie pomaga… DORADCA I: Co Wasza Królewska Mość ma na myśli? KRÓL: Oczywiście menuet, muzykę… Nie uspokaja już mnie, nie potrafi już, jak kiedyś, odpędzić ode mnie posępnych myśli… Złe przeczucia nie znikają nawet po trzykrotnym powtórzeniu menueta… Muzyka już mi nie służy. Zawiodła wcześniej niż moje wojska… Spojrzałem na Doradcę I, on jednak milczał i słuchał z opuszczoną głową. Postanowiłem włączyć się do rozmowy z monarchą. Spytałem go dobrodusznie: DORADCA II: Skąd ten pesymizm, najjaśniejszy panie? KRÓL: Pesymizm? I takie pytania zadaje mój drugi doradca? Z twojego pytania aż nadto wynika, że nie znasz stosunków w królestwie… Zastąpią cię kimś innym! DORADCA II: Wybacz, najjaśniejszy panie… Zjawiłem się na dworze królewskim dopiero przed chwilą… KRÓL: Ale od urodzenia jesteś moim poddanym… Powinieneś jeszcze uważniej niż ja, więcej, jeszcze baczniej obserwować wszystko, co się wokół ciebie dzieje… To właściwie twój nieustanny obowiązek, bo tak czy inaczej nigdy nie uda ci się umknąć przed okolicznościami. Nawet wówczas, kiedy ich nie dostrzeżesz… Jeśli coś się wydarzy, obciążę cię odpowiedzialnością tak samo jak innych… DORADCA II: Błagam o przebaczenie, najjaśniejszy panie. Jestem pełen skruchy! KRÓL: Teraz, kiedy królestwo Chimeneza ginie, skrucha jest rzeczą najmniej potrzebną!… Tak, Chimeneza jest zgubiona! Wrogie wojska maszerują już wprost ku samemu sercu królestwa, w stronę stolicy i pałacu królewskiego… Wielki Boże, jakaż zmiana! Jeszcze niedawno nie było armii bardziej agresywnej i niezwyciężonej niż moja! A dziś jej najlepsza część pozwoliła się już zepchnąć do morza… Całe prawe skrzydło złożone z wyborowych oddziałów!… Zawsze myślałem, że to królestwo jest niczym… Nigdy nie mogłem w pełni uwierzyć, że jest tak potężne i niepokonane, na jakie wyglądało… A teraz, zgodnie z moimi przeczuciami, i może już niedługo, zabiją, wymordują całą moją rodzinę, sprowadzą to wszystko na psy i ośmieszą mój czcigodny ród!… Ale największą winę za to wszystko ponosi królobójca!… KRÓLOBÓJCA: Ja, najjaśniejszy panie? KRÓL: Ty, łotrze! Już choćby dlatego, że dopuściłeś się plugawego czynu — królobójstwa… Zamordowałeś poprzedniego króla i tym samym zmusiłeś mnie właściwie w podstępny sposób do objęcia tronu… KRÓLOBÓJCA: Najjaśniejszy panie, chciałem tylko dobra… KRÓL: Milcz! Czyś nie mógł przewidzieć, że przyjaciele byłego króla zgromadzą wojska i zechcą zemścić się za twój podły czyn?… Czyś nie mógł przewidzieć, że za twój karierowiczowski postępek odpowiadać będziemy wszyscy? Żołnierze, wrzućcie go do najciemniejszego lochu, skujcie mu nogi łańcuchami, niech własne cierpienie uświadomi mu, jakiego błędu się dopuścił… Mam nadzieję, że zwolennicy dawnego króla powieszą go natychmiast, kiedy tu wtargną!… KRÓLOBÓJCA: Łaski, najjaśniejszy panie! KRÓL: Milcz i cierp! KRÓLOBÓJCA: Panie mój i władco… KRÓL: Pospieszcie się, żołnierze! Nie chcę go już widzieć na oczy! Przypomina mi najmroczniejsze zakamarki mojego sumienia. Podczas gdy w brzęku rynsztunku żołnierze wyprowadzali biadającego królobójcę do ciemnicy, przyszło mi na myśl, że mógłbym bez trudu wkroczyć w historię i zmienić bieg wydarzeń. Starczyłoby wrócić na chwilę do domu, kupić gdzieś skuteczną broń — a nie musiałyby to być wcale bomby atomowe, wodorowe czy neutronowe, czy laserowe działka. Dziesięć dobrych karabinów maszynowych zrobiłoby z każdego nieprzyjaciela ładny pasztet! Nie stanowiłoby dla mnie problemu wygrać każdą wojnę! Właściwie mógłbym opanować świat i stać się jego niepodzielnym władcą. Z wyższością spojrzałem na króla, który zaczął mówić. KRÓL: No i od razu jestem spokojniejszy, gdyż był to chyba jeden z najlepszych uczynków, na jakie zdecydowałem się w ostatnich tygodniach… Nawet wróg nie będzie mógł mi czynić wyrzutów, gdyż ukarałem zbrodnię, która tak go rozgoryczyła… Muzykanci, zagrajcie mu na pożegnanie menueta, niech jego słabość zwiększy jeszcze siła tej muzyki! Menuet był rzeczywiście piękny. Z rozkoszą pogrążyłem się w słuchaniu, ale kolega Doradca I wkrótce wyrwał mnie z zasłuchania. Niepostrzeżenie szepnął mi do ucha. DORADCA I: Spójrz na króla, jak siedzi na złotym tronie… Zawsze ilekroć słucha muzyki, przymyka oczy, a to wielki błąd… DORADCA II: Dlaczego? DORADCA I: Nie wpadłeś na to? DORADCA II: Nic mi nie przychodzi do głowy: DORADCA I: Można by go wtedy zasztyletować… Człowiek miałby więcej odwagi, gdyby ofiara na niego nie patrzyła… DORADCA II: Czyżbyś go chciał kiedyś?… 302 DORADCA I: Zawsze o tym myślę, kiedy przymyka oczy… Jednakże teraz nie miałoby to żadnego sensu, niech sam wypije piwo, którego nawarzył… Wrogowie już wkrótce załomoczą w bramy miasta… DORADCA II: Jakież to szczęście, że znajdujemy się w królewskim zamku… Może zdołamy się obronić… DORADCA I: Jak przyjdą, nikt z nas nie ujdzie swojemu sztyletowi… Każdy ma swój sztylet, a król nawet podwójnej długości… Przebije go tak dokładnie, że koniec ostrza będzie mu promiennie świecić w drodze na tamten świat. DORADCA II: Brr! Powinniśmy raczej… DORADCA I: Chcesz uciec?… Byłoby to tchórzostwo, a może nawet i zdrada… A zdrada karana jest podwójnie… Jeśli nie zabiją cię ci, przed którymi uciekasz, zabiją cię ci, od których uciekasz… Jeśli zostaniesz, nie grozi ci przynajmniej cios w plecy… Ale spójrz: król otworzył oczy… Cicho! Psst! KRÓL: Przypuszczam, że królobójca dotarł już na swoje miejsce. Szkoda by było więcej muzyki dla niego… Niech od tej chwili jego domem będzie grób. Ale i wy, doradcy królewscy, nie jesteście bez winy… Tak samo jak królobójca, i wy będziecie musieli ponieść odpowiedzialność za moją ewentualną śmierć… Twierdziliście, że tylko dzięki waszym radom mogę panować i wygrywać wojny… Dopiero teraz widzicie prawdziwe rezultaty swoich przeklętych rad… Wojnę przegrywamy i niebawem może już nawet nie będę królem… A niektórzy z was byli na praktyce aż w Lizbonie?!… Na koszt dworu królewskiego łajdaczyliście się w miejscowych burdelach… Już ja sobie wyobrażam tę waszą naukę! Ale ja was jeszcze przechytrzę!… Wszystkich bez wyjątku! Wykorzystam waszą głupotę i nie będę królem… Nie chcę być dłużej królem!… DORADCA I: Nie odtrącaj berła, najjaśniejszy panie! Weź je z powrotem w swoje ręce!… Właśnie w tych trudnych chwilach nie wolno nam tracić głowy… Teraz każdemu z nas bardziej przystoi jakakolwiek bezbożna rozrywka niż tchórzostwo… Sytuacja jest jeszcze niejasna, ale wkrótce się wykrystalizuje, a potem zobaczymy… KRÓL: Tak sądzisz?… A co zobaczymy? Dręczą mnie okropne wątpliwości… Ze zgryzoty broda przestała mi rosnąć… Ma ciągle tylko pięć centymetrów długości, chociaż mija już pół roku… I wąsy mam krótkie… MEDYK: Wszystkie twoje niedomagania, najjaśniejszy panie, mają swoje źródło w tym, że ostatnio nie oddajesz się wcale przyjemnościom i zabawom… Wiesz, co mam na myśli… Twoje ciało jest zdrowe, potrzebuje odpowiedniej rozrywki… KRÓL: Królewski medyk pewnie zapomniał, że królowa jeszcze żyje… MEDYK: Nie zapomniał! Ale da się to załatwić… Udasz się, najjaśniejszy panie, na północ swojego kraju, do jednego ze swoich zamków myśliwskich.. Niby to na łowy… Ale zabierzesz ze sobą dwadzieścia najpiękniejszych tancerek z królewskiego baletu… KRÓL: Myślisz, że królowa puści mnie samego?… Doskonale wiesz, że musi być ze mną wszędzie… MEDYK: Biedna królowa coś nam ostatnio niedomaga… Zalecę jej w tym samym czasie kurację w którymś z uzdrowisk na południu królestwa… KRÓL: Nie zgadzam się! Ty pierwszy byś ją powiadomił o tym figlu… Nie ukrywam, że już od dawna w małżeństwie nie jestem królem… A teraz, przyjaciele, zrzekam się królowania nad Chimeneza… TORO: Królu nasz i panie… Wysłuchałeś wielu rad, ale ani jedna ci się nie podoba. Może jednak znajdziesz upodobanie w tej, którą ja ci przedstawię, ja, Toro, chimenezyjski prorok, astrolog i matematyk. Nie ma większej mądrości jak pokora w obliczu dziejów. Wydarzenia społeczne tak się rozwijały, iż wyniosły cię na tron. Oznacza to, że historia chciała, żebyś został królem… KRÓL… Domyślam się, co chcesz powiedzieć, ale w ten sposób mnie nie przekonasz… Wiem doskonale, że gdyby królobójca nie zabił poprzedniego monarchy, ja nie zasiadłbym na tronie… TORO: Zapominasz, że królobójca także był tylko narzędziem historii… Chociaż w pewnej mierze działał na korzyść twoją i swoją, co jest przecież możliwe, działał przede wszystkim w imię dziejów… Zabił, albowiem okoliczności wymagały tego, by zabił, i dziś jest już zupełnie wszystko jedno, czy był to on, czy też ktokolwiek inny… KRÓL: Co ty mówisz, Toro? Wszyscy jesteśmy narzędziem historii? To znaczy, że ja także? TORO: Jesteś domyślny i mądry, najjaśniejszy panie! KRÓL: Dlatego właśnie zrzekam się tronu! Zdumiała mnie gwałtowność gestu, z jaką król odrzucił berło, stanowczość, z jaką zerwał się z tronu i niemal biegiem opuścił wielką salę królewską. Wszyscy przez chwilę stali nieruchomo, po czym zgromadzili się wokół proroka, matematyka i fizyka w jednej osobie — Tora. — Jestem drugim doradcą… — pragnąłem mu się przedstawić. — Wiem! — przerwał mi. — Jesteśmy kolegami — ciągnąłem. — Ja także jestem matematykiem i fizykiem. To są nauki ścisłe, nieprawdaż? — Daj spokój, wszystko to szarlataneria! — ofuknął mnie. — Jedynie mój wzrok wewnętrzny jest jeszcze coś wart! Nim zdążyłem mu odpowiedzieć, dworzanie odepchnęli mnie od niego. W końcu zmusili go, aby dokonał oceny sytuacji. Toro chętnie zabrał głos. — Król musi pozostać na tronie, aby było kogo ukarać, jak przegramy tę wojnę — mówił z zapałem. — A może ktoś z was, szanowni dworzanie, ma ochotę zająć teraz jego miejsce? — Nie! Nie! — rozległo się naraz wiele głosów. — Postępujecie rozsądnie — ciągnął Toro. — Kiedy nieprzyjaciel stanie u bram miasta, podniesiemy bunt przeciwko królowi, zetniemy mu głowę, powitamy potężnego wroga z należnymi honorami, poddamy się dobrowolnie i ogłosimy republikę. Monarchia to przeżytek, moi panowie! — Hura! Hura! — rozległy się skromne okrzyki. Dwaj czy trzej dworzanie ulotnili się, zapewne w ślad za królem, aby mu donieść, co tu się przeciwko niemu knuje. Monarcha jednak wszedł nagle sam, jakby stał za drzwiami i podsłuchiwał. Wszyscy grzecznie zamilkli. Król usiadł na tronie, spojrzał z uśmiechem na proroka i pogroziwszy mu palcem powiedział: KRÓL: Toro, Toro! Ty łotrze! Dobrze wiesz, jak mnie podejść… Wszystko słyszałem! Chętnie pozwolę, żebyś mnie przekonał, że jestem niezastąpiony. TORO: Ach, ach, najjaśniejszy panie! Kiedy ja, twój prorok, powiedziałem ci, że nie ma większej mądrości niż pokora wobec historii, wydawało mi się, że dasz się przekonać i postąpisz zgodnie z tą mądrością… Byłaby wielka szkoda, gdybyś ty właśnie wyrzekł się takiej chluby… Wszystko wskazuje na to, że musisz pozostać na tronie. Królestwo znajduje się w niebezpieczeństwie, trzeba odnowić kontakty handlowe z sąsiednimi państwami, uzdrowić finanse kraju… Jesteś potrzebny królestwu, ono ufa ci i oczekuje od ciebie zażegnania wszelkiego zła… Ten czas to twój czas — i dlatego wykorzystaj go… Kiedy będzie trzeba, okoliczności, jako też i dzieje, przestaną odgrywać rolę, nie będziesz nawet musiał zrzekać się niczego z własnej woli… Zrzec się jednakże teraz — to oznaczałoby: postępować nieodpowiedzialnie… Powtarzam ci, najjaśniejszy panie, kiedy będziesz niepotrzebny, twoja zbędność stanie się oczywista… Innymi słowy: wszyscy jesteśmy ogniwami w długim łańcuchu dziejów, Chimeneza także… Ja, Toro, mogę już dziś z całą odpowiedzialnością przepowiedzieć, że za dwa tysiące lat na tych terenach rozpościerać się będzie państwo Chraba, i my nic na to nie możemy poradzić… W historii tego świata nie można bezkarnie przeskoczyć choćby jednego tylko ogniwa, nie można naruszyć biegu wydarzeń i procesów rozwojowych, a Chimeneza jest właśnie takim ważkim ogniwem… Nie można jej zaprzeczyć, kiedy przyjdzie nam na to ochota, albowiem dzisiejsza Chimeneza jest nieunikniona, jest koniecznością… Kończę, najjaśniejszy panie, i narażam się na twoją niełaską. KRÓL: Ho, ho, drogi Toro! Król nie pozwoli na to, żebyś znalazł się w niełasce. Bardzo łatwo wykręciłbyś się ze wszystkiego, gdybyśmy przypadkiem przegrali tę wojnę. Nieprzyjaciele nosiliby cię na rękach jako mojego nieprzyjaciela i przeciwnika. Dlatego nie znajdziesz się w niełasce, lecz wprost przeciwnie — w łaskach! W ten sposób zostaniesz ukarany! Będziesz nadal tym, kim byłeś dotychczas: prorokiem, który wyznaczał i doradzał królowi każdy jego krok… Nie pozostanie ci nic innego, jak umrzeć wraz ze mną! Ale dość już sporów. Muzykanci, zagrajcie królowi menueta! Po chwili zmęczony monarcha Chimenezy usnął na tronie. Skorzystałem z tego i na pozór ja też się zdrzemnąłem. Nie spałem jednak, ale myślałem intensywnie. I myślałem przy tym po swojemu. Pojąłem, że stosunki w królestwie są okropne i nikt z obecnych nie ocali Chimenezy przed upadkiem. Chyba że ja sam. Właśnie teraz nadeszła najodpowiedniejsza chwila, by wkroczyć w dzieje Chimenezy i zmienić je na swoją korzyść. Nie interesowało mnie, czego chcą dzieje, istotne było to, czego chciałem ja! Jednakże usłyszałem nieopodal podejrzane szepty. Otworzyłem oczy i zobaczyłem przed sobą Doradcę I i Tora, którzy rozmawiali ze sobą. — Słyszałeś i widziałeś, jak mnie król obraził — mówi Toro. — Nie wybaczę mu tego! — A więc skończ z nim! — powiedział Doradca I, wyciągnął sztylet i podał go prorokowi. Obawiałem się, że Toro sztylet przyjmie, i dlatego wtrąciłem się do rozmowy. — Nie nadeszła jeszcze odpowiednia chwila, by pozbywać się króla — powiedziałem. — Będę waszym sprzymierzeńcem, ale w odpowiedniej chwili. Spójrzcie na niego, jak zasłuchał się w muzykę. Może zapomniał o wszystkich troskach, a także o nas. Może chce, abyśmy i my zapomnieli o nim. Ale może tylko udaje, że śpi, j czeka, żebyśmy się właśnie teraz zdradzili… — Nie wahaj się, Toro! Naprzód! — nalegał Doradca I. — Tych pięć metrów przebiegniesz niepostrzeżenie pod osłoną muzyki, a potem zostanie ci tylko jedno: celnie pchnąć! Im dłuzej zło pozostaje nieukarane, tym bardziej się do niego przyzwyczajasz. Toro zawahał się, opuścił rękę. — Król jest niczym dziecko — powiedział z rezygnacją. — Kiedy zamknie oczy, myśli, że w środku dnia zapadła nagle noc. Masz rację, jeszcze nie nadeszła odpowiednia chwila, by wyłożyć na stół swoje atuty. Nie gniewaj się. Doradco I, ale teraz nawet tobie nie pozwoliłbym podnieść ręki na monarchę… — Boisz się, żeby mnie potem nie wynosili ponad niego albo nawet nie wybrali nowym królem? — Doradca I uśmiechnął się. — Zbędne obawy, bo królobójców nikt nie szanuje! — Dlaczego więc radzisz mi, żebym stał się królobójcą? — spytał Toro. — Dla ciebie to gardłowa sprawa. Stracisz życie, jeśli tego nie zrobisz! — Wszystkim nam grozi śmierć — powiedział Toro z powagą. — Zamierzasz uciec? — drażnił Tora Doradca I. — Uciec? Dokąd? Z historii nie można uciec. — Może są sposoby — wtrąciłem się do rozmowy. — Nonsens! — ofuknął mnie Toro. Myślałem i wiedziałem swoje, nic jednak nie powiedziałem. Ale obydwaj spojrzeń na mnie tak badawczo, jakby mnie nagle zaczęli podejrzewać. Przez chwilą miałem wrażenie, że trzymają mnie w rękach. Dlatego też powiedziałem to, co powiedziałem. — Właściwie to ja króla nawet lubię, to dobry monarcha. Jak się przekonałem, rozkazuje tylko wtedy, kiedy rozkazywać musi, albo gdy nie ufa sobie, co w końcu na jedno wychodzi. Myślałem, że ich zaskoczę, ale Toro odpowiedział mi rezolutnie: — To głupiec… Nawet ta jego nadmierna skłonność do muzyki to głupota. Nie wierzę w nią. Każde przesadne zainteresowanie jedną rzeczą przysłania jakiś mankament albo po’ prostu głupotę… Usiłowałem przydać jego królowaniu choćby odrobinę sensu i teraz właśnie za to mnie oczernia. Popełniłem błąd ofiarowując mu perły myśli. Teraz wiem, że im większym banałem człowiek się posłuży, tym skuteczniej oddziaływa na takie mózgi, Jakby im robił odciski w głowie… Nagle zza okien dobiegł łoskot, wrzawa i tętent. Król otworzył oczy i spojrzał na nas ze zdziwieniem. KRÓL: Co to ma znaczyć? Co się dzieje? GŁOSY: Najjaśniejszy panie, na dziedzińcu coś się dzieje… Jakiś łoskot… Krzyczą, stukają… STŁUMIONE GŁOSY ZZA OKIEN: Ratunku! Stój! OOOOOOOO! Do wielkiej sali królewskiej wpada grono przerażonych patrycjuszy. Krzyczą jeden przez drugiego. PATRYCJUSZE: Napadli na nas! Wróg wdarł się do miasta! Oblegają zamek królewski! Ratuj się, kto może! Uciekać! Uciekać! Król wyprostował się groźnie. KRÓL: Stać, tchórze! Moi żołnierze, zatrzymajcie ich! Wracajcie, wracajcie wszyscy!… ŻOŁNIERZE: Stój, bo pchnę halabardą! Cofnąć się natychmiast! Do tyłu! Do tyłu! Zamknąć drzwi! Dobrze ich pilnować! ŻOŁNIERZ: Najjaśniejszy panie, zatrzymaliśmy wszystkich! DORADCA I: Ale gdzie podział się król? TORO: Schował się za tronem. KRÓL: Tak, jestem tutaj! Oddaliłem się tylko o dwa kroki ze swojego miejsca… I wy też zajmijcie swoje miejsca! Pozwolimy wziąć się do niewoli z godnością! ŻOŁNIERZ: Najjaśniejszy panie, przyprowadzono sprawcę tego zamieszania! KRÓL: A więc nie jest to wroga armia? ŻOŁNIERZ: Nie, najjaśniejszy panie! To pogromca z miejskiego ogrodu zoologicznego!… KRÓL: Niech podejdzie bliżej! ŻOŁNIERZ: No, rusz się! POGROMCA: No, miarkuj się! KRÓL: Będzie tu wreszcie cicho! No i widzicie sami, kto was tak przestraszył?! Hahahahahaha! Hahahahahaha! Cisza! Zasłużyliście na mój gniew! Zachowaliście się tchórzliwie i chcieliście uciec usłyszawszy pierwsze podejrzane szmery! Ukarzę was za to! Cisza! Żaden z was nie otrzyma pensji za poprzedni miesiąc. Płacę wam za odwagę stania przy moim boku… Ale nawet teraz jej nie okazaliście! GŁOSY: Co takiego zrobiliśmy? To niemożliwe! Jesteśmy niewinni! To niesprawiedliwość! Odchodzę. Rezygnuję! I ja! Ja tak samo! KRÓL: Cisza! Wreszcie król ma znowu głos! Słuchajcie mnie dobrze! To, że potrącę wam pensję miesięczną, to najmniejsza kara za tchórzostwo… Postępuję tak niekonsekwentnie tylko dlatego, że biorę pod uwagę okoliczności… Rozumiecie? I na tym kończę z wami… Żołnierze — wprost przeciwnie, okazali wierność i odwagę i we właściwym czasie otrzymają dwa tygodnie urlopu! ŻOŁNIERZE: Huuurrraaaa! Huuurrraaa! KRÓL: A teraz rozprawimy się z tym figlarzem! Kim jesteś? POGROMCA: Pogromcą dzikich zwierząt z miejskiego ogrodu zoologicznego, najjaśniejszy panie! KRÓL: No, powiedz, coś nabroił? POGROMCA: Ja nic, najjaśniejszy panie, to kangury… KRÓL: Kangury? POGROMCA: Tak, najjaśniejszy panie, kangury. Błagam o wybaczenie w swoim i ich imieniu… KRÓL: O przebaczeniu nie ma mowy! A teraz uważaj, pogromco! Skąd wzięły się kangury w naszym kraju? Nie przypominam sobie, żebyśmy je kiedykolwiek tu mieli… POGROMCA: W zeszłym tygodniu rozbił się u naszych brzegów statek z Australii… Nikt nie ocalał, jedynie para kangurów… Natychmiast schwytaliśmy je i umieścili w naszym ogrodzie zoologicznym. Zwracam Waszej Królewskiej Mości uwagę, że nic za nie nie zapłaciliśmy, mamy je za darmo… KRÓL: To bardzo dobrze, skarbiec jest i tak pusty… Zbrojenia i wojna wyczerpały szkatułę królewską na z górą dziesięć lat… Ale w jaki sposób kangury dostały się do królewskiego ogrodu, i to w samo niemal sąsiedztwo monarszego pałacu? POGROMCA: Najjaśniejszy panie i władco, woda podmyła mury miejskiego ogrodu zoologicznego… runęły, nie było na to rady. Kangury uciekły. Rzuciłem się za nimi w pościg i dogoniłem je dopiero w królewskim ogrodzie… Biegały tu, bo tutaj roślinność jest najbujniejsza, istna dżungla… KRÓL: Co takiego? A więc i powodzie już nam grozą? Właśnie w tak krytycznej chwili dla królestwa? POGROMCA: Miasto, najjaśniejszy panie, nie jest zagrożone… To nie była prawdziwa powódź. Pękła jedynie grobla stawu, w którym pływały białe i czarne łabędzie… Wszystkie zginęły… KRÓL: Muszę cię ukarać za to, co się stało… Żołnierze, zamknąć go na tydzień! Chwileczkę, poczekajcie! Wymierzcie mu dwadzieścia pięć kijów na goły tyłek i puśćcie wolno! Mimo wszystko zachował się dzielnie… Wykorzystałem zamieszanie wywołane przez kangury i pogromcę zwierząt i niepostrzeżenie wymknąłem się z wielkiej sali królewskiej. Mój wynalazek podróży w czasie przeniósł mnie w jednej chwili do domu, w wiek dwudziesty. Znalazłem się w swoim wygodnym łóżku. Byłem znów fizykiem i matematykiem Piotrem Pawłem Snowem. Myślami jednak pozostałem w Chimenezie. Jak przebiegają działania wojenne? Co robi król, co Toro i co Doradca I? No cóż, czekają, aż dopełni się ich los, i nawet nie przeczuwają, że to ja nim będę. Wystarczy zakupić skuteczną broń i wrócić do królestwa Chimeneza. Odniosę zwycięstwo nad armią nieprzyjaciela, odsunę obecnego króla i sam zostanę władcą. Lud i dworzanie będą mnie uwielbiać. Przez jakiś czas pożyjemy w pokoju z sąsiednimi krajami, okażemy dobrą wolę, a potem wypowiemy wszystkim wojnę. I znów bez trudu odniesiemy zwycięstwo, powiększymy stokrotnie obszar królestwa, ja zaś stanę się królem nad wszystkimi królami. Teraz wiem i czuję jednocześnie, że radość z posiadania władzy jest większa niż radość poznania, czy radość, którą daje wiedza lub sztuka. Nie pozwolę jednak na to, by władza zawróciła mi w głowie. Wrócę do Chimenezy, aby przygotować zmianę, rewolucję; Będę działał na rzecz postępu i z kilkuwiekowym wyprzedzeniem pomogę sprowadzić na świat nową epokę, która nie ominie ‘ ludzkości. I ja będę założycielem, ja będę twórcą nowej Ziemi. Ja, a nie ktoś inny! No, ale dość teorii, trzeba działać. Nie wstając z łóżka zamówiłem bilet do pewnego emiratu arabskiego, gdzie miałem przyjaciela, bogatego szejka. Nazajutrz poleciałem do niego i wyjaśniłem mu, czego mi potrzeba. Karabinów maszynowych, najbardziej nawet sprawnych, mi nie polecał, ktoś bowiem musi je obsługiwać i mógłby wykorzystać je przeciwko mnie. Jedyna broń, której panem będę tylko ja sam, to działo laserowe. Kupiłem je. Natychmiast wypróbowaliśmy je na pustynnym poligonie. Okazało się niezawodne i niezwykle skuteczne. Stumetrowy blok skalny po prostu wyparował, gdy skierowałem nań wiązkę promieni. Zadowolony wróciłem do domu. W przyszłej Chimenezie ja będę nie tylko królem, ale i jedynym żołnierzem. Można powiedzieć: żołnierzem postępu. Cały miesiąc przeżyłem w domu na nieustannych zabawach, straciłem cały swój majątek i pewnego dnia postanowiłem odbyć znów podróż w czasie i wrócić do Chimenezy. Byłem jednakże niemile zdziwiony, gdy okazało się, że nie mogę tam trafić. Szukałem jej we wszystkich minionych wiekach, ale nie mogłem znaleźć. Kiedy i gdzie ta Chimeneza właściwie była? Nie znalazłem jej nawet w najlepszych encyklopediach, musiałem wobec tego zadzwonić do Instytutu Historii Świata. Mój przyjaciel, wybitny historyk, zapewnił mnie jednak, że królestwo Chimeneza nigdy nie istniało. — To niemożliwe — krzyczałem. — Przecież ja tam byłem! — Śniło ci się — zaśmiał się przyjaciel historyk histerycznie. — Obudź się! Nie odpowiedziałem mu, nie usprawiedliwiałem się, musiałbym mu bowiem zdradzić swój wynalazek wędrówek w czasie. A tego nie chciałem! Doszedłem do wniosku, że ludzkość nie zna chyba najlepiej swoich najodleglejszych dziejów. A może dotarłem w czasie do innej — pozaziemskiej — cywilizacji? Wszystko to mnie bardzo znużyło, zasnąłem. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu obudziłem się jednak w swoim łóżku w Chimenezie. A więc jednak to królestwo istniało! Rozsławią je tak, że już nikt nigdy nie zdoła wykreślić go z dziejów. Moje laserowe działo drzemało obok mnie przy łóżku. Wstałem, nakryłem je białą płachtą, odziałem się i poszedłem na zwiady do pałacu królewskiego. Niepostrzeżenie wśliznąłem się do wielkiej sali tronowej. Miał właśnie głos królewski błazen. — Jaką pensją otrzymuje miesięcznie? — spytałem kolegę, Doradcę I. Zorientowałem sią, że nawet nie spostrzegł mojej nieobecności w sali tronowej. DORADCA I: Błazen? Należy doń wszystko, co należy do króla, a poza tym ma przywilej bezkarnego mówienia prawdy… DORADCA II: Szcząśliwy to człowiek!… DORADCA I: Tak sądzisz? Trefniś często bywa smutny z tego powodu… Nie ma sensu mówić prawdy tam, gdzie nikt jej nie respektuje… Więcej: nawet nie chce słuchać!… Prawda w tym królestwie podobna jest do dobrego zdrowia… Nikt jej nie zauważa i nie szanuje,., DORADCA II: Rzeczywiście, wydaje się, że jest smutny… Może nam zazdrości?… DORADCA I: Albo żal mu nas… DORADCA II: Rozmawiałeś z nim kiedyś?… DORADCA I: Nie zgadza się na prywatne rozmowy… Wypowiada się jedynie publicznie… Taki powinien być w końcu los wszystkich sprawiedliwych, tylko ich. DORADCA II: Uznaje nas, doradców? DORADCA I: Wprost przeciwnie, szydzi z nas najbardziej i naraża na drwiny… I ma rację! Być doradcą, w końcu i ty to zrozumiesz, oznacza często być zarazem zwolennikiem głupoty… Dawać komuś rady, w które samemu się nie wierzy, to głupota zarówno z twojej strony, jak i ze strony tego, kto je przyjmuje… Oczywiście, możesz sobie pomyśleć: ja przynajmniej jestem lisem… DORADCA II: Ja jestem lisem! Trefniś usłyszał moje słowa. Podszedł do mnie, uśmiechnął się do mnie. TREFNIŚ: W tym królestwie nawet trefnisie płaczą: Wierz mi, i po moich policzkach nieraz toczyły się łzy… Pociekną i tobie! Żołnierz zaanonsował generała, głównodowodzącego walczących wojsk. Nie zdążyłem nawet trefnisiowi odpowiedzieć, bo natychmiast oddalił się ode mnie. GENERAŁ: Wzywałeś mnie, najjaśniejszy panie? KRÓL: Dlaczego ukrywasz się przede mną?… Jakie są najnowsze wieści z pola bitwy? GENERAŁ: Muszę cię zmartwić, najjaśniejszy panie! Już od trzech dni nie dotarły do mnie żadne nowe wieści. KRÓL: Od trzech dni? To straszne!!! Od trzech dni jesteśmy już może pobici i nic o tym nie wiemy. Co, na miłość boską, robią kurierzy? TREFNIŚ: Od dawna już jesteśmy pobici. GENERAŁ: Najjaśniejszy panie, sytuacja na polu bitwy tak się zaostrzyła, że nawet kurierom rozkazałem walczyć… Od tej chwili przewaga jest po naszej stronie! Wierzę w zwycięstwo naszego oręża! KRÓL: Możesz tu zostać! Jeśli nadejdą jakieś nowe wieści, wysłuchamy ich przynajmniej razem… Nie będziesz ich mógł przekręcić… GENERAŁ: Kiedy będzie najgorzej, na każdego przyjdzie kolej. Walczyć będzie musiał nawet królewski trefniś! TREFNIŚ: Może nie byłoby wojen, gdyby musieli walczyć generałowie i królowie. KRÓL: Ja bym już chyba na starość nawet nie potrafił… Miecz jest ciężki, a moje mięśnie osłabły. Wojna jest dla młodych. TREFNIŚ: Dlaczego więc wywołują ją generałowie i królowie? KRÓL: Monarcha musi walczyć nie mieczem, ale w inny sposób. Ja za was myślę o waszej przyszzłości… Jeśli wojna będzie się przeciągała, zabraknie wam pożywienia… Konie giną nam na polu bitwy, zwierzęta domowe zdychają w oborach i chlewach… Wkrótce będziemy musieli żywić się lampartami. Jakież to szczęście, ze ocalała przynajmniej część ogrodu zoologicznego). A kiedy spożyjemy lamparty, przyjdzie kolej na ślimaki, żółwie i owoce dzikich roślin… Jedynie ze względu na to, by oszczędzić wasze żołądki, nie wspomnę o innym śmierdzącym robactwie, którego będziemy musieli skosztować… Jak świat światem — żadne królestwo nie przeżyło takiej klęski… Co nas czeka? Co przyszłość przyniesie? Co będziemy robić? TREFNIŚ: To nierozważne: myśleć tylko o przyszłości, kiedy trzeba ratować teraźniejszość. KRÓL: To mój obowiązek. Chimeneza chyli się ku upadkowi… Martwię się o nią, dręczą mnie obawy… GENERAŁ: Najjaśniejszy panie, rozchmurz czoło, obawy są zbędne… Nasze wojska zwyciężą!… Mamy nie tylko przewagę w ilości dobrych dowódców, ale też niewspółmiernie więcej strzał. A przede wszystkim — mamy dobrych żołnierzy. TREFNIŚ: Ale także dobrych dezerterów i tchórzy! GENERAŁ: Najjaśniejszy panie, tego człowieka trzeba posłać na front! TREFNIŚ: Ty tam powinieneś być przede wszystkim! TORO: Najjaśniejszy panie, wysłuchaj Tora, bo i on też podziela twoje obawy… Podzielam je przede wszystkim dlatego, że jest to matematycznie uzasadnione… Biorąc pod uwagę wszystko, co sprawia, że królestwo jest królestwem — nie będę wgłębiać się w to szczegółowo — obecna Chimeneza równa się zeru. Słyszeliście mnie? Matematyka nie kłamie!!! KRÓL: Mam w to naprawdę uwierzyć, Toro? TREFNIŚ: Nie słuchaj i nie wierz mu, najjaśniejszy panie! Nigdy nie wierz matematykom! Im przede wszystkim! Cyframi i wzorami niczym batem wpędzą cię zawsze w kozi róg!… Matematyk to iluzjonista… DORADCA I: Rzeczywiście, jeśli mamy mu wierzyć… Niech przedstawi dowody!!! KRÓL: Masz jakieś dowody? TORO: Mam tylko cyfry i wzory… KRÓL: Ach, na tym to ja się nie znam… Powiedz lepiej, co proponujesz, aby polepszyć aktualny stan? TORO: Nie zastanawiałem się nad tym jeszcze… Zresztą… nie miałem czasu… Jednakże nie potrwa to długo: wkrótce przetłumaczę mowę cyfr na bardziej zrozumiały język… KRÓL: Daję ci tydzień czasu! TORO: Stanie się, jak każesz, najjaśniejszy panie! TREFNIŚ: To będą straszne brednie! KRÓL: Dosyć tego! Do licha z historią! Jakiż smutek ogarnął cały kraj! Jaki smutek mnie doskwiera! Czy mój pierwszy doradca mógłby mi poradzić, co robić, aby się od niego uwolnić? 320 DORADCA I: Najlepszym lekarstwem jest gra w szachy… To 8ra prawdziwie królewska… KRÓL: Ach, daj spokój! Mam powyżej uszu królewskich gier! TREFNIŚ: Królowa — wprost przeciwnie! Właśnie rozsmakowała się w nich wraz ze swoimi kochankami! Nawet mnie już zdołała uwieść! GENERAŁ: Pozwól mi, najjaśniejszy panie, żebym przeciął tego człowieka na pół!… KRÓL: Włóż miecz do pochwy, generale! TREFNIŚ: Dziękuję ci, królu mój i panie. To twój jedyny dobry uczynek. Ja jeden może cię kocham. Żołnierz melduje przybycie nadzwyczajnego doradcy królewskiego Lwa Nikołajewicza Tołstoja. Bardzo mnie to zdziwiło. Przecież Tołstoj umarł już dawno. A gdyby nawet żył, skąd by się tu znalazł? Czyżby i on znał zagadkę wędrówek w czasie? Nie, to musi być przypadkowa zbieżność nazwisk — nic innego. Nie mogłem jednak ukryć zdziwienia, kiedy do wielkiej sali tronowej rzeczywiście wszedł brodaty i barczysty pisarz i filozof Lew Nikołajewicz Tołstoj. Muszę mieć się przed nim na baczności. L. N. TOŁSTOJ: Bądź pozdrowiony, najjaśniejszy panie. KRÓL: I ty bądź pozdrowiony!!! Co cię tu tak nagle sprowadza? Coś nie cierpiącego zwłoki? L. N. TOŁSTOJ: Najwyższy czas przyjąć moją teorię, najjaśniejszy panie !!!… KRÓL: Mów, słucham cię!… L. N. TOŁSTOJ: Przede wszystkim: nie ratujmy Chimenezy, pozwólmy jej zginąć… I tak było to głupie królestwo! DORADCA I: Nie słuchaj go, najjaśniejszy panie! To szarlatan! Wyrzuć go stąd, najjaśniejszy panie! L. N. TOŁSTOJ: A ty mi tu nie krzycz! Masz do tego najmniejsze prawo! Jesteś mi winien talara! KRÓL: Czy to prawda? DORADCA I: No… Tak… Jakoś o tym… KRÓL: Zwróć mu talara! DORADCA I: Tu go masz, piekielniku!!! KRÓL: Możesz mówić dalej! L. N. TOŁSTOJ: Proponują zaprzestanie walki i likwidacją armii… Przeniesiemy się do urodzajnych dolin… Nieprzyjaciel zrozumie, że i on niepotrzebnie naraża ludzi… Quelle force, quel style! Vous verrez! Pracujmy na roli, hodujmy ziemiopłody, wróćmy do natury i zbliżmy się z nią… Tak oto w naturalny sposób będziemy mogli rozwijać dobre właściwości swojego charakteru i poskramiać niedobre… Jeśli nie będziemy wrogów prowokować, nie będą mieli powodów, żeby z nami walczyć, i staną się naszymi przyjaciółmi… KRÓL: Chcesz jeszcze coś dodać? L. N. TOŁSTOJ: Nie, to wszystko… Była to jednocześnie moja ostatnia rada, zrzekam się bowiem swojego płatnego stanowiska specjalnego doradcy królewskiego… Odchodzę na rolę doskonalić pług… Pokój z wami… Ucieszyłem się, kiedy Tołstoj wyszedł. Król zamyślił się. KRÓL: Czy nie powinniśmy przedyskutować jego projektu? DORADCA I: Skądże znowu, najjaśniejszy panie! Czy nie widzisz, że ci brodacze najbardziej by się ucieszyli, gdybyśmy wleźli z powrotem na drzewa… TREFNIŚ: Nie mówił głupio… Idę za nim! DORADCA I: Widzę, że zostałeś jego zwolennikiem… TREFNIŚ: Nigdy nie byłem mu nic winien, tak jak ty… DORADCA I: Taka zdrada na królewskim dworze… KRÓL: Dość już sporów! Nie życzę sobie, byście się w mojej obecności nawzajem obrażali… Niejednemu z was brak skromności… ŻOŁNIERZ: Nadchodzi kurier z pola bitwy! KRÓL: Bogowie, niech szczęście nam sprzyja, a zło omija! GŁOSY: Kurier nadchodzi… Puśćcie go! Otwórzcie drzwi, aby wbiegł czym prędzej! KRÓL: „Przeczucie mi mówi, że nie powinien w ogóle przychodzić. ,Do wielkiej sali tronowej wbiega zmęczony kurier z pola bitwy i pada przed królem na kosa. KRÓL: Mów! KURIER: Najjaśniejszy panie, przegraliśmy wojną. Nasza bohaterska armia zawiodła… Wojska nieprzyjaciela lada chwila staną przed bramami miasta! GŁOSY: Ratuj się, kto może! Uciekajmy! Król to włóczęga! Precz z królem’ Bić króla! Dworzanie otoczyli monarchą, wyrwali mu berło z raki, strącili na ziemią koroną i zaczęli go bić. Król najpierw krzyczał, ale ucichł pod ciosami. Uznałem, ze nadeszła moja chwila. Pospieszyłem do swojej komnaty, gdzie stało działo laserowe… Zdumienie moje nie miało granic, kiedy ujrzałem, że czekają tam na mnie Toro, Doradca I i kilku jeszcze innych dworzan. Otoczyli mnie i wpatrywali się we mnie bez słowa. Nagle poczułem w plecach gwałtowny ból. Udało mi się odwrócić głową. Widziałem, jak Toro wbija mi w plecy długie cienkie ostrze: połyskiwało drżąc w ciele. TORO: Wpadłeś w nasze ręce, zdrajco! DORADCA I: Wiemy o tobie wszystko! Osunąłem się na ziemią, ale nie straciłem przytomności. — Ja nie jestem stąd — krzyczałem. — Ja nie jestem jednym z was, jestem człowiekiem z przyszłości, z dwudziestego wieku… Historia nie może na to pozwolić, nie możecie zrobić tego historii, żebym umarł tu i teraz… Ocalcie mnie!.—. Należą do innych czasów, do innego społeczeństwa, do innej historii… Ja należę do przyszłości! TORO: Gwiżdżemy na twoją przyszłość, gwiżdżemy na twoją historię, śmierdzielu! Każdy jest odpowiedzialny za epokę, w której akurat żyje. Medyku, spójrz no na niego! MEDYK: Nie żyje! Zdążył się tylko zesrać. Stolec jest jak należy… UWAGA: Właśnie odtworzyliśmy zapis magnetofonowy, którego dokonał, przeżywszy to wszystko, człowiek z końca XX wieku. Przetłumaczył Andrzej Czcibor–Piotrowski Ondřej Neff DLACZEGO FILEMON I BAUCIS NIE POZOSTALI ZE SOBĄ NA WIEKI Filemon kochał Baucis i Baucis kochała Filemona. Tkliwość Filemona pomagała Baucis przezwyciężyć smutek, a kiedy czasami Filemona ogarniały wątpliwości, czułość i oddanie Baucis stawały się dlań niezawodnym oparciem. Dopełniali się nawzajem, tak że stali się nierozłączni. Kiedy ktoś w ich towarzystwie mówił o urokach miłości, nie bardzo go rozumieli: dla nich życie i miłość były tym samym i po prostu nie potrafili dziwić się swojemu uczuciu ani trochę bardziej niż na przykład oddychaniu czy procesowi trawienia. Czas mijał, srebrzył im włosy, pochylał plecy i pisał na ich twarzach nieścieralne znaki, które tylko oni rozumieli. Jednakże pewnego dnia Filemon ku swojemu zdziwieniu odkrył, że czułość i oddanie Baucis już go nudzą i uciekł z jakąś młódką, z zawodu ekspedientką z kiosku. Ponieważ jednak żal mu było mimo wszystko wiernej Baucis, posłał jej na swoje miejsce zastępcę. Był to robot, oczywiście o imieniu Filemon, któremu zakodowano jednoznaczny program: kochać Baucis tkliwie i wiernie — i na wieki. W jego obwodach zaklęta była cała osobowość żywego modela, a co więcej — udoskonalono ją odrobinę, aby w pełni odpowiadała idealnym wyobrażeniom Baucis. Baucis była niemile zdumiona, kiedy pewnego wieczora zamiast małżonka zjawił się w domu robot, ale miłość cybernetycznego Filemona była tak dogłębna i żarliwa, że starowinka przyzwyczaiła się i wkrótce zapomniała, że czułe słówka, jakie docierają do jej uszu przed zaśnięciem, nie pochodzą z ust ludzkiej istoty, ale z plastikowych organów mechanizmu. I znów mijały lata w obopólnej zgodzie, aż tu któregoś dnia biedna stara Baucis straciła głowę dla wdowca, pana Tomaszka, kolejarza na emeryturze, i opuściła cybernetycznego Filemona. Ale i ją zobowiązywały piękne lata przeżyte u boku małżonka i żeby Filemonowi nie było smutno, posłała mu na swoje miejsce cybernetyczną Baucis. Tak oto miłość Filemona i Baucis przetrwała w krystalicznych supraatomalnych obwodach inteligencji cybernetycznych — i była to miłość tak idealna, że imiona Filemona i Baucis przeszły do mitologii i stały się symbolem małżeńskiego szczęścia. Filemon i Baucis żyli razem skromnie w ubogim betonowym schronie, gdzieś na tyłach radioaktywnych cmentarzy. Nikt im nie zagrażał i właściwie to nie bardzo mógł: kiedy pewnego dnia przybiegł na przykład wściekły lis i ugryzł Baucis w nogę, złamał sobie ząb i warcząc pobiegł gryźć kogoś innego. To jednak wcale nie uwolniło Filemona od troskliwych pytań: — Nie zrobiła ci aby krzywdy ta bestia, Baucis.? — Nie martw się, Filemonie! Jakiś tam lis nie tak od razu możesz przegryźć tytanową blachą! — No, nie wiem, nie jestem pewien… A może by tak na wszelki wypadek przejechać tą nóżką aparatem spawalniczym… — zastanawiał się Filemon, a Baucis odpowiedziała mu dźwięcznym perlistym śmiechem, zadowolona i wzruszona jego troskliwością. Kiedy później warunki na kuli ziemskiej stały się nie do zniesienia, ludzkość przeniosła się na marsjańskie pustkowia, które w owych czasach okazały się zasadniczo lepsze niż to, co było w dawnej ojczyźnie, biorąc ze sobą wszystko, co mogłoby okazać się na Marsie pożyteczne, łącznie z zardzewiałymi podkowami i starymi kołowrotkami, bo nikt nigdy nic nie wie na pewno. Oczywiście, Filemona i Baucis ludzie zostawili na Ziemi: bo i po cóż na Marsie automaty wyposażone w tak niepraktyczny program? Filemon i Baucis zostali więc sami na Ziemi, ale wcale im to nie przeszkadzało, bo — jak wiemy — bardzo się nawzajem kochali. Minęło kilka, a nawet sporo epok lodowcowych, po pięciorzędzie nastąpił sześciorząd, potem siedmiorząd i ośmiorząd. Przed oczyma Filemona i Baucis defilowały coraz to nowe gatunki zwierząt, niektóre nawet obdarzone inteligencją. Od dawna nie siadywali już przed swoim schronem, bo beton rozpadł się po niespełna dziesięciu tysiącach lat, a poza tym miejsce to znajdowało się teraz osiem kilometrów poniżej poziomu morza: siadywali ot tak sobie, podobni do porośniętych mchem głazów, i szeptali sobie czułe słówka: — Kochasz mnie, Baucis? — Oczywiście… A ty, Filemonie?… — Sama wiesz najlepiej! Czasami Baucis niedomagała i Filemon opiekował się nią troskliwie, wymieniał na nowe zużyte bloki krystaliczne, które hodował w swoim małym mikroprocesorowym stymulatorze. Nigdy się nigdzie bez niego nie ruszał, nosząc go nieustannie w swojej ubożutkiej torbie. A kiedy z kolei choroby trapiły Filemona, Baucis dbała o niego, bezgranicznie cierpliwa i wyrozumiała. Epok lodowcowych przybywało, tak że w końcu cała Ziemia pokryła się lodem i Słońce poczerwieniało. Zniknęły bez śladu nowe gatunki zwierząt. Na samotnych kamieniach (a także na plecach Filemona, co skłaniało Baucis do wybuchów śmiechu i dobrotliwych żartów) utrzymały się jakieś liche porosty o rudawym odcieniu, a także w szczelinach między krami na morzu coś czasami plusnęło. Jednakże starym kochankom w niczym to nie przeszkadzało. Filemon już dawno narąbał dość uranu, zręcznie sporządził z niego atomowe paliwo, a zapas był wcale spory, więc nie trzeba się było obawiać srogiej i niełaskawej zimy. I tak żyli sobie Filemon i Baucis, gotowi pozostać ze sobą na wieki, tak jak im to nakazywał zakodowany program. Jednakże nie doszło do tego! Mianowicie pewnego dnia coś stało się ze Słońcem, jakby w nim coś pękło, i zaczęło ono, bestia jedna, rosnąć i świecić, tak że starym małżonkom po milionach lat irydowe przysłony źrenic szczelnie się zwarły. Lecz na nic się to zdało: blask nasilał się coraz bardziej i bardziej, a potem zdarzył się ten wypadek. Otóż Filemon i Baucis, kiedy się nawzajem leczyli, mimo wszystko wykonywali tę pracę trochę na chybcika i byle jak, i łączniki, choć spawane z miłością, nie okazały się tak precyzyjne, jak powinny. Dopóki Słońce przygasało Wciąż i przygasało, nie miało to znaczenia, że sieć elektroniczna była coraz to słabsza i nędzniejsza: jednocześnie bowiem słabło napięcie energetyczne dostarczane przez słoneczne baterie. Teraz jednak, kiedy słońce zmieniało się w nów, baterie słoneczne działały znowu z całą siłą, wewnątrz mózgów cybernetycznych zaczęła krążyć niebywała wprost energia. Filemon i Baucis zerwali się jak za młodych lat, w pięciorzędzie, rzucili się sobie na szyje i zaczęli się namiętnie całować. Wówczas już cała materia planety Merkury została wchłonięta przez nów i Wenus zaczęła tajać. I w tej chwili energii, jak na nędzne twory cybernetyczne, okazało się za wiele i oboje naraz szlag trafił. To prawda, że w minutę później oboje i tak by spłonęli i przemienili się w pramaterie i właśnie wtedy ich program dobiegłyby kresu, albowiem dopiero w tamtej chwili można było uznać, że skończył się wiek planety. Tej minuty im jednak zabrakło i najwyrozumialszy obserwator nie może im przyznać, iż spełnili wszystko, co im zakodowano. Mimo iż — trzeba im to sprawiedliwie przyznać — wytrzymali ze sobą tak długo, że zasługują przynajmniej na odrobinę naszego szacunku. Przetłumaczył Andrzej Czcibor–Piotrowski Vaclav Kajdoš SŁONECZNY WÓZ Chłopiec wzrastał w świątyni. Inni wyśmiewali jego jasną skórę obsypaną piegami i rude włosy. Zbyt się od nich różnił. W ziemi Kanaan ludzie mieli piękną, brązową cerę i proste czarne włosy. Tak wyglądali bogowie na ścianach świątyni, tacy byli rolnicy, roznosiciele wody i kapłani, taki był faraon. I ojczym był taki, Wkrótce po oddaniu chłopca na wychowanie do świątyni ojczym odwiedził arcykapłana. Starzec słuchał go z szacunkiem, a kapłani ustępowali mu z drogi. Chłopca to cieszyło, chciał się pochwalić, czyim jest synem. Podszedł do wielmoży i rzekł: — Jak się masz, ojcze? — Napotkał chłodne spojrzenie. Ojczym zwrócił się do kapłana i kontynuował rozmowę, jakby go nie dyszał. Chłopiec zrozumiał. Twarz mu spąsowiała. Koledzy wyśmiewali się z niego, ale nie zwracał uwagi na ich szyderstwa. Mieli rację. Mężczyzna, który wziął do domu jego matkę, wyparł się go. Teraz nie mógł się z nimi równać. Ci chłopcy pochodzili z szanowanych rodzin, chwalili się zasługami lub bogactwem rodziców — on musiał milczeć. Było mu przykro. Kina miał się chlubić? Pewnego razu odwiedziła go matka i jej się zwierzył Opowiedział, jak ojczym się go wyparł. Spochmurniała. — Nie jesteś jego synem. — Ale ty jesteś moją matką, a on jest moim ojcem. Westchnęła. Zamyślona spoglądała na jego brązowe włosy. — Twój ojciec jest gdzie indziej. — Gdzie? Żal go jej było. Jest taki samotny… Kiedy feniccy kupcy sprzedali ją wraz z dzieckiem do pałacu wielmoży, była zadowolona. Mogło być gorzej. Mogła trafić do domu publicznego. Ale później wszystko się zmieniło. Była tylko jedną spośród wielu kobiet, a pan dawał jej odczuć, jakim wielkim poświęceniem z jego strony było umieszczenie jej syna w świątyni. Powiedziała: — Twój ojciec został daleko, za morzem. Wspominała winnicę ojca w Helladzie, na kamiennym stoku. Białe słońce i niebieskie morze. Skrzące i wesołe. — Gdzie? — W ziemi słońca. — W ziemi słońca? — Każdego ranka wyjeżdża na firmament ognisty wóz. Jego światło świeci wszystkim. I tobie — dodała. — I on jest moim ojcem? — pytał oczarowany. Oderwała się od wspomnień. Żal go jej było. Uśmiechnęła się i przytaknęła. — Tak — twoim ojcem. Poczuł w sobie niezmierną siłę. Opowiadała mu, jak bóg słońca wyjeżdża złotym wozem od strony wschodniej, tam, gdzie jest ziemia Goszen, a zjeżdża daleko, daleko za piaskami libijskimi. Jak jego światło grzeje i oślepia, daje życie i zabija. Chłopiec wiedział, że każdy władca uciska poddanych lub obsypuje darami i szczęściem. — Odszukam go. I przejadę się jego wozem. Uśmiechnęła się smutno. Minęły lata. Matka zmarła i nagle ojczym przypomniał sobie rudego chłopca. Wezwał go ze świątyni. Grecka niewolnica nie dała mu dzieci. Bogowie tej ziemi nie kochają tych z północy — rozmyślał, spoglądając na rude loki chłopca. — Wyślę cię do ziemi Retenów, chcę, żebyś nauczył się pomnażać majątek poprzez handel, jak czynią to ich kupcy… — Postaram się… — chciał powiedzieć „ojcze”, ale w porę przerwał. — Postaram się, panie. Wielmoża był przesądny. Bogowie go po trzykroć ostrzegali. Pierwsze ostrzeżenie — bezpłodność Greczynki, drugie — jej przedwczesna śmierć, a trzecie — ten chłopiec z rudymi włosami i mleczną cerą. „Jest bardzo hardy — mówili wychowawcy. — I przesadnie czci słoneczną kulę, co może jątrzyć gniew starych bogów, którzy od niepamiętnych czasów władają Egiptem. A kogo bogowie nie miłują…” Wielmoża zrozumiał i chłopiec powędrował z karawaną. Posępny beduin który ją prowadził odgadł, że nie po myśli pana byłby powrót młodzieńca, a ponieważ odznaczał się sprytem, postanowił działać na własną rękę. Był czas wiosennych powodzi. Najpierw podążali gościńcami imperium, groblami wśród zalanych pól. Z żółtych wód sterczały łodygi palm i plątanina krzewów. Wędrowali na wschód, a kiedy minęli ziemię Delty, rozpostarły się przed nimi zielone łany, kwitnące łąki ziemi Goszen. Na pastwiskach pasły się stada, a pasterze z długimi, zakręconymi laskami ziewali i pokrzykiwali na nie. — „Zbliżam się do ziemi mego ojca” — pomyślał chłopiec. Ze wzruszeniem obserwował horyzont, spodziewając się w każdej chwili ujrzeć domostwo boskiego ojca. Już się nim nie chwalił. Od chwili, kiedy przekonał się, iż mu nie wierzą; a szyderstwa bolą bardziej od razów. Dlatego nic nie mówił. Jedynie wytężał wzrok. Karawana przeszła pasmem twierdz, które zapewniały ochronę przed koczownikami z pustyni. Tutaj już nie panował faraon i kapłani. Tu panowało pragnienie i żar. Były to rządy śmierci. Rdzawe skały płonęły w słońcu, a ziemia pękała od żaru. Szli parowami, które nie chroniły przed spiekotą, rozpalone skały płonęły jak rozgrzany piec. Ludzie z popękanymi ustami idąc za osłami zataczali się jak pijani. Na początku wygrażali rozpalonemu sklepieniu, potem już szli apatyczni, pogrążeni w milczeniu. Beduin obserwował chłopca i mrużył oczy. Wieczorem po szkarłatnych stopniach zorzy wieczornej zstąpił chłód, a skalny labirynt zamarł w oczekiwaniu nocy. Na niebie iskrzył się złoty deszcz, bowiem skały szybko ziębły, a ich ciepło wprawiało w ruch przezroczyste powietrze. Kiedy ukazały się gwiazdy, ludzi zaatakował chłód. Krąg wokół ognia się zacieśnił. Szczękali zębami i zagrzebywali się w łachmany i w stygnący popiół. Młodzieniec nie mógł spać. Chłód mu nie przeszkadzał. Nigdy nie widział tylu błyszczących gwiazd, co w tej nieznanej krainie. Pytał przewodnika o ich nazwy. — Tutaj niezbyt dobrze je widać — powiedział stary. — Ale żadna nie jest jaśniejsza od słońca — twierdził młodzian. — Są to lampy bogów i jedna nie jest gorsza od drugiej. — Słońce jest największym z bogów — powtórzył młodzieniec. Skry ognia mrugały w ciemnościach, a chrapanie śpiących zakłócało ciszę. — Zobacz — krzyknął zduszonym głosem beduin i chwycił go za rękę. Spojrzenie młodzieńca odbiegło od resztek ognia i uchwyciło już tylko znikający blask, który ginął wśród skał. — Kamień niebieski — mamrotał stary, wstrząśnięty do głębi. — Kamień? Beduin otworzył usta, ale gdzieś w pobliżu odezwał się niski gwizd. Zrazu nasilał się, potem zanikał. Śpiących to nie przebudziło, ale chłopiec zerwał się na równe nogi. Beduin zwalczał strach. — Poczekaj — zawołał. — Nie orientujesz się tutaj. Poczekaj. Postać chłopca rysowała się jak ciemny cień na indygowym błękicie. — To było tam — powiedział, wskazując koniec doliny. Stąpali po kamienistym dnie parowu, przeskakując ostre głazy i omijając występy skalne. Na końcu doliny panowała ciemność, ale koczownik miał koci wzrok. — Tam — wskazał przed siebie. — Tam jest Ścieżka. Wspinali się wyżej. Najpierw stary, a za mm młodzieniec. Dyszeli ze zmęczenia i szeptali przekleństwami, kiedy ranił ich ostry kamień lub krawędź skały. Wreszcie stali na górze, na skalnej półce, tworzącej jakby wyspę pośród ostrych szczytów pod gwieździstym morzem nocy. Ręka beduina wśliznęła się między fałdy płaszcza. — Tam, w przedzie — powiedział chrapliwie. — Musisz podejść, żeby to zobaczyć… — Co? — Kamień z gwiazd — syknął drugi. Coś w jego głosie zaniepokoiło chłopca. Cichy krok szybki ruch. Zdziwienie zastąpiło przerażenie, przerażenie ból, wywołany ciosem sztyletu w lewe ramię. Stary źle wymierzył. Ból odegnał przerażenie i wzbudził wściekłość. Mieszkańcy ziemi Kanaan nie lubili chłopca także z powodu jego potężnej postawy i silnych mięśni. Opanował go szalony gniew. Drugi cios powstrzymał prawą ręką i ścisnął dłoń leżącego napastnika tak mocno, że ten wrzasnął i puścił nóż z brązu. Sztylet upadł i zabrzęczał o skałę. Odbił się od niej i spadając dzwonił, a jego dźwięk zanikał gdzieś w dole, w nieprzejrzanych ciemnościach. Miał teraz przewodnika karawany pod sobą i przyciskał go do ziemi. Widział blask bielma w słabym świetle nieruchomych punktów na niebie. — Powiem — walczył koczownik o życie. — Powiem ci… Ciekawość na chwilę zwyciężyła. — Co? Leżący mężczyzna przymknął oczy. — On chciał cię zabić, to nie ja… — Kto? — Twój — twój pan. Chłopiec o mało nie rozluźnił zwarcia — w sekundzie wszak opamiętał się. Złapał leżące ciało i z potężnym rozmachem cisnął daleko w ciemność. Nie widział, jak leci. Słyszał tylko słabnący, rozpaczliwy krzyk. Potem opadł na ziemię i rozpłakał się. Kiedy otworzył oczy, płonęły nad nim gwiazdy. Poruszył się i syknął. Coś ciepłego ściekało mu po ręku. Dygotał z zimna. Zębami złapał koniec przepaski na biodrach i urwał z niej pas. Przewiązał rękę. Rana przestała boleć. Poczuł głód, ale nie odważył się wracać po karkołomnej ścieżce do obozu. Wszędzie wokoło panowała ciemność, ale oczy przyzwyczaiły się już do niej. Nie było to tak groźne. Dostrzegł zarysy skał, więc zaczął schodzić. Ostrożnie, wymacując przed sobą drogę. Ostre kamienie rozdzierały sandały i raniły leśnie nogi. W końcu znalazł się na dnie parowu, nie był to jednak ten, którym tu dotarli. Skądś dolatywał niewyraźny dźwięk, jakby brzęczenie metalu. Wytężył słuch. Nie mogło to być daleko. Brzęk nagle ucichł. Chłopiec wytrzeszczył oczy. Skalny występ przed nim wyrósł jak czarna kurtyna, a za nim trysnęła zielona świecąca mgła. Padł na kolana, ale strach okazał się zbyteczny. Mgła gęstniała, wyłaniała się z niej świecąca kula, unosząca się powoli między skalnymi ścianami. Zatrzymała się na niewielkiej wysokości. Podobne to było do małego słońca, a kiedy mgła opadła, słońce świeciło coraz intensywniej. Była to lampa, zawieszona nad doliną, która zamieniła pustynię w oświetloną salę. Lata spędzone w świątyni nauczyły go, że źródło cudów jest zazwyczaj proste do odkrycia. Wstał i zaczął skradać się w kierunku światła. Obszedł cypel, przymykając oczy, by nie oślepnąć. Światło podobne było do słonecznego blasku, ale w kolorze jasnoniebieskim. Rozróżniał wysokie postaci, pochylające się nad czymś lśniącym, a błyszczące pod sztucznym słońcem, jakby kąpały się w srebrze. Za nimi rysowało się niewyraźnie coś na kształt wielkiej kuli. Wydawało mu się, że to samo, co unosi się w powietrzu. Nie był jednak pewien. Wstrzymując oddech obserwował postaci. Na głowach miały spiczaste hełmy, z których wystawały drobne tykadła z zielonymi ognikami. Postaci pochylały się nad czymś podłużnym. Chłopiec, zapominając o ostrożności, podszedł bliżej. Przybysze byli całkowicie pochłonięci pracą. Jeden z nich lał ostrożnie gęstą, zielonkawo dymiącą ciecz na coś ciemnego, a pozostali przy pomocy dziwnych narzędzi nadawali temu kształt pryzmatu. Wydawało się, że ciecz niezwykle szybko twardnieje. Potem najwyższy z nich, stojący pośrodku, podniósł rękę i z ciemności wynurzył się błyszczący, giętki gad. Zgiął się nad pryzmatem i przyssał do jego krótszej ściany. Następnie naprężył się i zaczął go unosić. Młodzieniec krzyknął i rzucił się do ucieczki, bowiem w pryzmacie, jak w przezroczystej cieczy, unosił się brodaty przewodnik karawany, którego zabił… Uciekał, chcąc się skryć, ale nie było gdzie. Małe słońce ruszyło jego śladem. Cień chłopca wyprzedzał trochę jego ciało. Chłopiec nie mógł ujść. Obejrzał się. Rozpaczliwie łapał oddech. Cień kuli zniknął, a wraz z nim postaci. Kamienie raniły mu nogi, lecz ciągle biegł, mimo że był sam. Ogromna świetlna lampa goniła go jak pantera antylopę, jak fatum. Czuł oszalałe bicie serca i ból w boku. Ból rósł, lecz on biegł dalej zaciskając zęby. Dolina rozszerzała się, ale i tu nie było możliwości ukrycia się. Kula nad nim rozgarniała mrok jasnoniebieskim światłem, jak dziób łodzi spokojną powierzchnię rzeki. A cisza niezakłócona żadnym innym dźwiękiem prócz ciężkiego oddechu chłopca, dopełniała grozy. Nogi ciążyły, biegł ostatkiem sił. Wyczerpane ciało odmawiało posłuszeństwa. Modlił się do jedynego Boga, którego czcił. „Heliosie, boski Heliosie, ratuj mnie. Ratuj mnie, ojcze, przed strażnikami podziemnych bram… Heliosie…” Potknął się i padł głową na kamień. Ból rozpłynął się w mroku. Ocknął się w pomieszczeniu o kształcie sześcianu, z zielonkawo świecącymi ścianami. Zerwał się i jęknął z bólu. Leżał na szerokim posłaniu, tak wygodnym, że właściwie nie czuł go pod sobą. Był sam. Z ulgą opadł na plecy i spojrzał w sufit. Prawie na jego oczach strop zaczął szarzeć i nagle nie było tu niczego. Zielonkawa płaszczyzna rozpłynęła się. Zamiast niej pojawiła się czarna powierzchnia z niezliczoną ilością błyszczących nieruchomych punkcików. Przypominało to niebo, ale nie tę znaną niebieską drogę słonecznego wozu. To była przerażająca obca przepaść bez dna, nie ograniczona linią widnokręgu. Uniósł się i wstał, jakby pod wpływem magicznego zaklęcia. Czuł dziwną lekkość, spoglądał w czarną głębię i nagle ujrzał to… Było wielkie, świecące i nieznośnie białe. Zamknął oczy. Ta lśniąca kula oślepiła go. Płynęła na tle czerni, a jednak jej światło nie wymazywało nieruchomych punktów gwiazd. Zamknął oczy i znowu otworzył. Oślepiający krąg zniknął gdzieś z pola widzenia, a w jego miejsce pojawił się inny, większy. Miał kolor niebieskozielony i zakrywał prawie połowę czarnej przepaści. Dostrzegł na nim większe i mniejsze plamy i blask, cała kula otoczona była błyszczącą poświatą, a na niej płynęły kontury kontynentów i wysp. Rozległo się delikatne brzęczenie. Szybko się odwrócił. W pomieszczeniu ujrzał wysoką postać. Twarz miała koloru szarego, a na młodzieńca spoglądała zielonymi trójkątnymi oczami. Na jej szyi wisiał owalny przedmiot, którego błyszcząca przednia powierzchnia falowała, jakby płynęły po niej obłoczki. Z przyrządu wydostawały się słowa. — Imię — jakie jest twoje imię, synu ziemi? W pomieszczeniu nie rozległ się żaden dźwięk, a przecież słyszał te słowa wyraźnie. Wibrowały mu gdzieś w mózgu. Pobladły, przylgnął do ściany. Ale w oczach istoty nie dojrzał zła, tylko umiarkowaną ciekawość. Chyba także coś łagodnego. Było to ludzkie spojrzenie. Uspokoił się. — Faeton — powiedział. Przybysz zbliżył się, włożył mu na głowę przezroczysty hełm. Z hełmu sterczał lśniący przewód, zakończony przedmiotem w kształcie gruszki, który obcy trzymał w ręku. Gruszka zapłonęła różowym światłem. Na młodzieńca spłynął spokój, lekki jak mgła. Zamknął oczy, a przecież widział. W niezakłóconym porządku przewijały się obrazy jego przeżyć. Wszystko, co kiedyś widział i o czym dawno zapomniał. Ujrzał nawet rzeczy, których nie pamiętał. …Niebieskie morze, białe wyspy… opalony mężczyzna pochyla się nad nim, a na jego twarzy gości radość. Obok matka, czuje dotyk jej rąk, potem do ust spływa mu coś ciepłego i słodkiego… Inny obraz. Posępni mężczyźni z zakrwawionymi mieczami, przemawiający niezrozumiałym językiem. Na progu domku leży mężczyzna, który tak promiennie się uśmiechał, a na jego szyi szeroka rana… Statek, który buja się na zielonych falach. Widzi tylko te fale i matczyne zapłakane oczy. Czuje głód i zaczyna płakać… Twarz ojczyma; gdy się uśmiecha, matka rozkwita jak ziemia po dobroczynnym deszczu. Kiedy się zachmurzy, matka snuje się po domu jak cień. Miota nim dzika zazdrość dziecka. Najchętniej zabiłby ojczyma… Czerwona mgła zazdrości rozpływa się. Widzi ściany pokryte starymi malowidłami. Nieprzeniknione oczy kapłanów mierzą go chłodno, podejrzliwie. W spojrzeniu kolegów szyderstwo. Obrazy są teraz szare, jak lata pobytu w świątyni. Nagle promień pośród monotonnych dni — matka opowiada mu o boskim ojcu. „Jesteś synem Heliosa” — mówi. „Kiedyś go odnajdę.” — obiecuje chłopiec. — „Kiedyś przejadę się słonecznym wozem.” — Pycha zamyka mu usta. Pomaga przeżyć resztę dzieciństwa. Śmierć matki. Zamyślone, trochę zaniepokojone spojrzenie ojczyma. „Pójdziesz do ziemi Retenów i nauczysz się pomnażać bogactwo…” Ale chłopiec wie swoje. Wie, że droga do Retenu wiedzie na wschód, skąd wyrusza słoneczny wóz. Tam gdzieś jest dom ojca i promieniuje słońcem, które daje życie i zabija… Karawana — przedzierają się przez rozpalone skały. Spojrzenie starego beduina, ciążące jak głaz. Żar ognia, blask na niebie — spadająca gwiazda. Walka o życie. Wszystko ginie. Poznajesz straszliwą prawdę; jesteś sam. Ojczym, który kochał matkę, chce twojej śmierci… W tej chwili pasmo wspomnień przerywa się. Otworzył oczy. Pomieszczenie nadal świeci zielonym światłem. Postać stoi przed nim nieruchomo jak posągi bogów. Tylko w oczach, w tych trójgraniastych toniach, już nie ma łagodnej ciekawości, widać grozę i wstręt. Szara twarz jest niewzruszona jak głaz. Mimo to chłopiec nie odczuwa strachu. — Chciałbym do swego ojca, panie… Zrobię wszystko, by go odnaleźć — powiedział, odczuwając potrzebę mówienia. Nigdy przedtem nie żałował swych czynów, a nagle pod badawczym, oskarżającym spojrzeniem czuje się mały, niepozorny… — Twój ojciec jest przecież martwy — przemówił przedmiot na piersi obcego. Chłopiec milczy — czy to wysłannik bogów, ten, który przed nim stoi? — Bogowie nie umierają — mówi. W zielonych oczach pojawia się zdziwienie. — Bogowie? Kto to jest? — Bogowie są panami życia, dają i odbierają je. Mój ojciec jest bogiem — powiedział dumnie. Wydaje się, że obcy zrozumiał. — Źli ludzie zabili twego ojca, a matkę wywieźli do obcej ziemi. A ty zabiłeś człowieka, który ci towarzyszył. Dlaczego? — Chciał mnie zabić, ojczym go nasłał — powiedział chłopiec z nienawiścią. — Kiedy wrócą, zabiję go za to. I za matkę. — Oczy zmieniły się w zielone przepaści. Urządzenie przemówiło. — W waszym świecie wiele się zabija. Młodzieniec nie zrozumiał. Wskazał na sufit, za którym płynął zielony krąg pod promieniami oślepiającej kuli. — Szukałem ojca i jego domu… Ty jesteś wysłannikiem ojca, prawda? Weźmiesz mnie do ziemi słońca? Tam, gdzie żyłem, jest dużo śmierci. Sam to powiedziałeś… Weź mnie do ojca, weź mnie do słońca. Urządzenie wydaje monotonne metaliczne dźwięki. Drwina nie brzmi z niego obraźliwie. — Wiele jest słońc, synu ziemi. Tam, skąd przybywamy, zapomnieliśmy o śmierci i złu. My też zabijaliśmy. Kiedyś, dawno. Dla zaspokojenia głodu i gniewu, dla obrony. Łańcuch zaczynał się i kończył śmiercią. Śmierć przynosi śmierć, to zapamiętałem, ale wspomnienie jest jeszcze młode. Także i ty jesteś młody. Wy wszyscy jesteście młodzi, synowie ziemi. Nie możemy cię wziąć tam, skąd przybywamy. Nie chcemy znowu morderstw i śmierci. — Ale ja jestem synem słońca — zawołał rozpaczliwie. — Wszyscy jesteśmy synami słońca. Widzieliśmy, jak żyjecie i dlatego nie możemy cię wziąć ze sobą. Młodzieniec chciał zaprotestować, ale pomieszczenie było puste. Krąg za okiennym stropem zasłaniał teraz cały widok. Nad ciemnymi plamami mijali białe cienie. Ale w jego duszy panował mrok. Siedzieli w perłowym wnętrzu kuli. Obcy i on. Ściany kuli chwiały się, wionęło od nich żarem, a na zewnątrz gwizdało i huczało. Miał wrażenie, że krzesło, na którym siedzi, spada szybciej od niego. Pasy zabezpieczające napinały się, a on z trudem łapał powietrze. Zerknął na swego współtowarzysza. Był to trochę inny przybysz niż ten, który z nim rozmawiał w pomieszczeniu o zielonych ścianach. Siedział bez ruchu, tylko ręce lekko dotykały metalowej dźwigni i tablicy z barwnymi guziczkami. Faeton zrozumiał, że kula jest jakimś pojazdem. Nie widział co prawda koni, które ją ciągnęły, ale czuł ich siłę. Rozpacz mijała. Zastępowała ją nadzieja. Z zaciekawieniem obserwował palce cudzoziemca. Czuł, jak wóz przyspiesza, kiedy naciska czerwony guzik. — Weź mnie do ziemi słońca, gdzie nie ma śmierci — poprosił. Milczenie. Cudzoziemiec miał na sobie metalowe płaty. I jego palce osłonięte były metalem. Twarz miał okrytą przezroczystą osłoną, za którą pulsowały różnokolorowe światełka. Brak w nim było życia. Tylko poruszające się po pulpicie palce były żywe. Perłowo zabarwione ściany zaczynały jaśnieć. Na początku kłębiły się za nimi czerwone i szare kłęby dymu. Kiedy światło wewnątrz kuli nasilało się, Faeton zrozumiał, że to chmury. Od dołu przebijało przez nie wschodzące słońce. Spojrzał tam. Podłoga także stawała się przezroczysta. Głęboko pod nimi pozostawała w cieniu Ziemia. Słońce krzesało iskry na błyszczących ścianach kuli i zamieniało ją w kryształ światła. Na wschodzie skrzył się srebrzysty pas — morze? Gnali do przodu — nie przez chmury, ale pod nimi. Słoneczny żar zalewał coraz większą powierzchnię. Chłopiec rozróżniał masywy sterczących skał, były czerwone i czarne, miejscami płonęły siarkową żółcią, a niebieskie cienie między nimi tajały w zalewie światła. Nie było wątpliwości — wracają, a to jest słoneczny wóz. Ponownie ogarnęła go rozpacz — ma wracać tam, gdzie go nie chcą — on, który spoglądał w twarz słońcu? Znowu ma stać przed znienawidzonym ojczymem i patrzeć mu w oczy lub czaić się jak zwierzę w ciemnościach czekając na chwilę, by wbić mu sztylet w plecy? Ma żyć dla zemsty i nienawiści? Nie rozumiał, dlaczego go nie chcą na ziemi słońca. Krzyczał na nieruchomą postać u steru, a jego głos wypełniał małą przestrzeń kuli. Płakał, prosił, bez skutku. Postać milczała, a przezroczysta kula gnała nad pustynią. Zaś ze wschodu ten prawdziwy słoneczny wóz ruszył na zachód. Przypomniał sobie starego beduina. Ach! — zacisnął dłonie, a pod gładką skórą napięły się mięśnie — przecież to takie proste, tak łatwo zabić… Drżącymi palcami odpinał pasy przytrzymujące go na krześle. Ukradkiem spojrzał na nieruchomego sąsiada. Żadnej zmiany. Różnokolorowe światełka błyszczały za osłoniętą twarzą, palce delikatnie dotykały czerwonych i zielonych klawiszy. Tak, to łatwe, po naciśnięciu zielonego kula unosi się w górę, przy czerwonym obniża lot i hamuje. A środkowa dźwignia nadaje kierunek. Trochę niepokoiło go, że nie widzi słonecznych koni, ale nie zaprzątał sobie tym głowy. Pas opadł i zwinął się przy nogach jak posłuszny wąż. Z wahaniem uniósł się, obserwując nieruchomego współtowarzysza. Oceniał w myślach jego siłę i walczył z przesądną obawą. A przecież ten pierwszy nie rozmawiał z nim jak przystało na boga. Był zbyt delikatny, zbyt uprzejmy… Spojrzał w dół. Skalny labirynt zastąpiła zielona płaszczyzna, tu i tam obsiana białawymi kłębami — nigdy by nie pomyślał, że zwierzęta mogą być tak małe. Pragnienie opanowania cudownej maszyny zwyciężyło strach. Oczekiwał oporu i dzikiego zmagania, ale nie wydarzyło się nic. Jedynie palce kierujące lotem poruszyły się leniwie w powietrzu, zanim opadły. Nie czuł cienia strachu. Opanowało go podniecenie, jakiego jeszcze w życiu nie zaznał. Gorączkowo odpinał pasy, które przytrzymywały współtowarzysza na krześle, potem go zrzucił. Jego współpasażer leżał na przezroczystej podłodze, Faeton miał uczucie, że unosi się w powietrzu. Kula zachwiała się i zaczęła tracić szybkość. Wśliznął się na zwolnione miejsce i nacisnął zielony guzik. Spadanie ustało i kula znowu przyspieszyła lot. Oderwał palec od guzika i znów zaczął spadać. Tylko że teraz już się nie bał. Ziemia przybliżała się. Zielone pastwiska, a na nich stada owiec. Widział przerażone twarze pasterzy, padali na ziemię. Nie wiedział, czy ze strachu, czy też mu się kłaniają. Jemu, który od dziecięcych lat zaznał tylko pogardy… Przepełniła go duma. Doznał uczucia niezmiernej potęgi. Poruszył dźwignię i kula zmieliła kierunek lotu. Roześmiał się radośnie, zwycięsko. Słoneczny wóz był mu posłuszny… W dole migały zatopione pola i wsie, a pomiędzy nimi — biała wstążka drogi. Skierował się na nią leciał nad ziemią — wszędzie to samo — ludzie spoglądali w górę, widział jasne plamy twarzy. Zwierzęta, obciążone towarem, rozbiegały się po polach i gajach. Ludzie kłamali się dziwnemu bogu, który unosił się nad nimi osłonięty tylko promieniami. Chłopiec upajał się lotem. Mijał wioski i miasta, koronowane dumnymi bramami świątyń. Wszędzie ludzie zatrzymywali się i padali na twarz. — Jestem bogiem słońca… — jego słowa głucho odbijały się od przezroczystych ścian. Wytężał wzrok. Rozpoznał pod sobą prostokątne zabudowania świątyń, ogrody i lotosowe jeziorko — wydawały mu się dziwnie znajome. Oczywiście, przecież tutaj przeżył dzieciństwo. Rozległy dziedziniec przepełniony ludźmi. To dzień składania wiosennych danin, kiedy to lud prosi Ptaha, stwórcę świata, o dobry urodzaj. W ciemnym tłumie migały białe okrycia kapłanów. Stąd, z wysokości, słyszał tylko odległy szum, jakby brzęczenie pszczół. Nacisnął czerwony guzik i kula zatrzymała się. Powoli unosił się nad dachami, gdzie łopotały białe i czerwone flagi. Widział wytrzeszczone oczy i rozpostarte ramiona. Wśród kapłanów zapanowało zamieszanie, niektórych znał i oni go poznali — wskazywali na niego i coś krzyczeli. Wisiał w przezroczystej kuli nad podnieconym tłumem, a wszyscy przed nim padali na ziemię, jak zżęte kłosy. Wykrzykiwał wyzwiska i groźby, ale odpowiadał mu tylko niewyraźny szum. I nagle, w chwili największego uniesienia, usłyszał gwizd. Postać u jego stóp poruszyła się. Nieuchronnie jak fatum odwracała nieforemną głowę, ale zamiast kolorowych światełek za osłoną twarzy płonęła czerwona łuna. Szybko nacisnął zielony guzik. Maszyna szarpnęła i ruszyła w górę. Było jednak za późno. Błyszczące stalowe ramiona złapały go i nieubłaganie ściągały z krzesła. Żałował, że nie przymocował się, dziko walczył. Naciskał zielony guzik, a kula pędziła w górę jak wystrzelona strzała. Nigdy by nie pomyślał, że ta nieruchoma, milcząca postać, którą tak lekko zwyciężył, ma nadludzką siłę. Nie chciał jednak ustąpić; teraz, kiedy zaznał rozkoszy dzikiego lotu, nie da sobie odebrać słonecznego wozu bez walki. Zamachnął się prawą ręką i z całej siły uderzył w osłonę zakrywającą twarz postaci. Przenikliwy ból ręki, krzyk — osłona pękła, a Faeton ujrzał pustkę — głowa była pusta, a ściany osłony matowo szare. I wtedy zawył z szalonego przerażenia. Odskoczył, odbił się od przezroczystej ściany i padł na kolana. Zniszczony robot miotał się obok krzesła bezsilny, chociaż gwiżdżący ton ostrzegawczego sygnału ciągle się wzmagał. Kula pozbawiona steru leciała prosto w dół, jak zestrzelony ptak, a na wielkim dziedzińcu świątyni przerażony tłum rozbiegał się na wszystkie strony, chroniąc się w podcieniach… I wtedy koledzy i nauczyciele młodzieńca przypomnieli sobie dziwaczne opowieści rudowłosego chłopca o boskim ojcu, a arcykapłan stwierdził, że niezbadane są wyroki boskie. Kazał uroczyście zebrać to, co pozostało z Faetona i słonecznego pojazdu i złożyć wszystko w ogrodach świątyni. Na szczycie nagrobka w kształcie piramidy umieszczono złotą kulę, symbol słońca, które jest źródłem życia i śmierci… I mówią, że pastwiska wokół świątyni stały się soczyste, a pola rodziły trzykrotnie więcej. Także stada mnożyły się bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Tysiące pielgrzymów wędruje tu, by prosić o opiekę syna Bożego, który zaszczycił świątynię swą obecnością. Pozostawiają swoje pieniądze i złote krążki w rękach kapłanów, tak więc błogosławieństwa doznają i słudzy bogów, i lud, który widział na własne oczy zmienność losu, potrafiącego wznieść ku gwiazdom i strącić na ziemię jednym ruchem… Przetłumaczyła Barbara Krajewska Milos Kratochvil CZY TY WIESZ, KIM JA JESTEM, GŁUPI KEDU? Dla Dana oznaczało to, że musi umrzeć. Powiedziała mu to jego żona tropikalną ulewą płaczu. Nie starczyło jej sił na słowa, przywarła tylko do niego i położyła mu głowę na ramieniu. Łzy szybko przesiąkały przez koszulę i płynęły z tą straszliwą wieścią po ramieniu aż do miejsca zniekształconego ogromnym malinowoszkarłatnym guzem. — A więc to destyroza — powiedział za nią. I powiedział to swobodnie, bez tego brzmienia, jakie to słowo w sobie kryje. Zastanawiał się tylko nad tym, dlaczego doktor Zet musiał wzywać Ewę, dlaczego nie powiedział tego jemu. Dlaczego? Czyż doktor nie wiedział, że szczyptę nadziei, jaka Danowi pozostała, mógł — tak była niewielka — zdusić czubkiem buta bez ryzyka scen grożących zawałem? Musiał zdawać sobie z tego sprawę. Wystarczyłoby, gdyby powiedział: „Ta opuchlizna na pana przedramieniu, panie Es, to, niestety, nie zapalenie.” Wcale nie musiał użyć słowa „destyroza”. Widocznie nie przyszło mu to do głowy. Bał się, że będzie musiał powiedzieć: „Ma pan destyrozę, panie Es.” I nie wiedział, jaką wypada mieć przy tym miną. Lekarze mają zwyczaj kończenia rozmowy z pacjentem zapewnieniem, że zrobią wszystko, co w ich mocy, ale kiedy padnie słowo „destyroza”, nie wiedzą, co dalej… Na tą chorobą nie istnieje żadne lekarstwo. Raka można powstrzymać naświetlaniem, można zoperować zaatakowaną tkanką, można… natomiast na destyrozę nie ma nic, nie istnieje żadna szansa… Nagle poczuł straszliwe napięcie w guzie, w przedramieniu doszło do nowej erupcji, rozpalona magma trysnęła na wszystkie strony i zaraziła śmiercią następne centymetry ramienia. Uwolnił się z objęć żony, ujął przegub chorej ręki i ścisnął go rozpaczliwie, usiłując nie dopuścić tego szalonego ognia do dłoni i palców. Tuż nad przegubem skóra zaczęła czerwienieć, pojawiała się następna opuchlina. Teraz już i jemu łzy wytrysnęły z oczu. — Widzisz to? — krzyknął i poczuł nagle mdłości na myśl o swojej brzydocie. Zamknął oczy, zacisnął zęby, cały skulił się w sobie, jakby chciał się zmniejszyć, aby nie zostało w nim miejsca na chorobą, a gdyby to się nie udało, to niech przynajmniej zmniejszy się głowa, niech kości czaszki naśladując zaciskającą się pieść zmiażdżą mózg, nich już w mózgu nie będzie żadnych, ale to żadnych myśli, bo z destyrozą i z nimi ten koniec będzie wprost potworny. Słyszał, że trwa to dwa tygodnie od chwili, kiedy pojawi się pierwszy guz, słyszał, że kolejne guzy wyskakują kiedy i gdzie chcą, słyszał, ze zniekształcają całe ciało… A teraz widział nad swoim przegubem drugi już malinowoszkarłatny guz… — Ewo — powiedział cicho. — Odejdź, idź siebie, nie chcę, żebyś widziała, co się ze mną stanie. — Ach, co ty wygadujesz, Dan! — Przywarła do niego i ostrożnie pogładziła jego chorą rękę—Drgnął. — Lepiej pogłaskaj żmiję, dzieweczko! Niech wszyscy widzą, że się nie brzydzisz! — krzyknął ukrywając rękę za plecami. — Ależ ja się ciebie nie brzydzę — powiedziała, ale nie mówiła prawdy. — Spakuj się i jedź do rodziców! — wrzeszczał. — Z tobą będzie mi jeszcze gorzej. I tak nikt mi już nie pomoże. — Pomoże — westchnęła. Nie brzmiała w tym jednak ani odrobina wiary. — Kto? — spytał ostrożnie. — Kedu — powiedziała. Siedzieli w pokoju stołowym. Dan miał na prawej ręce już sześć malinowoszkarłatnych guzów o rozmiarach cytryny, ale nie myślał o nich. Oboje wertowali książki, atlasy, rozkłady jazdy i rozkłady lotów. Ewa opowiadała mu, że według najnowszych teorii destyroza nie jest pierwszą ze śmiertelnych chorób cywilizacyjnych trzeciej generacji, ale ze jest to choroba, na jaką cierpieli australijscy aborygeni już u schyłku dziewiętnastego wieku. Znaleźli jednak skuteczne przeciwko niej lekarstwo — łajno ptaka z podgatunku strusia o nazwie kedu. Tu go masz, popatrz! — Wskazała rysunek Encyklopedii fauny kuli ziemskiej. — Ale drań brzydki! Pospiesznie wziął książkę z jej rąk i z uwagą przyglądał się strusiowi. Nie podobał mu się. A szerokim, zaokrąglonym dziobem, dziwnie przymkniętymi oczyma i krzywymi nogami z nieproporcjonalnie mocnymi i długimi palcami wydawał mu się tępy i śmieszny. — Wcale nie jest brzydki — powiedział w miarę możności przekonującym głosem. Powiedział to z szacunku dla możliwości kedu. Zamknął encyklopedię i położył ją na stosie książek, jakie się przed nim piętrzyły. — To nie ma sensu… — Osunął się w fotelu. — Przed dziesięciu laty wpisano go do Czerwonej księgi jako gatunek wymarły… — Ale to nieprawda — zauważyła zmęczonym głosem. — Doktor Zet powiedział, że w Rodanxie wciąż żyje jeszcze kilka sztuk… — A on chodzi je tam karmić, co? — rzucił zdenerwowany. Nagły ból wykrzywił mu twarz. Chwycił się za chorą rękę. — Kochanie! — Uklękła u jego nóg i wraz z nim przeżywała jego udrękę. — Cholera, przestań się wygłupiać! — warknął, aby tym aktem okrucieństwa i niesprawiedliwości odepchnąć od siebie całkowitą bezsilność. — Pojedziemy tam — szepnęła. — Pojedziemy tam oboje. Chciał się znowu sprzeciwić jej z wściekłością, ale nie znalazł już w sobie dość siły. Z trudem sięgnął po książkę i czytał znużonym głosem: — „W ostatnich czasach został doszczętnie wytępiony, podobnie jak lampart, nosorożec, zając polny, bóbr i kuropatwa…” Sama widzisz… — Uśmiechnął się do żony, ale musiał pochylić głowę. — Wytępiony… Raczej wymordowany! — Ależ, Danie, doktor Zet nie wymyślił tego przecież! — Pogłaskała go. — Po co miałby wymyślać? — Wymordowany dla tych czterech piórek na skrzydłach, które kobiety wpinały sobie we włosy… — Pogrążał się w bezsilności i gniewie. — Polowali na niego, bo miał ogromnie smaczną wątrobę… — zauważyła. Uderzył pięścią w stół i pochylił się ku niej. — Ty zawsze wiesz wszystko najlepiej, co? Ty wiesz, że kedu nie wymarł, że nie zabijano go dla piór, ale dla wątroby, ty z pewnością wiesz także lepiej niż ja, jak mnie w tej ręce pali… — wyrzucał z siebie ochryple, wreszcie wziął ze stołu jedną z książek i rzucił ją żonie na kolana. — Masz, przeczytaj to sobie, bardzo cię proszę! — No dobrze już, dobrze, a więc dla tych czterech piórek! Przecież to wszystko jedno! — Wcale nie wszystko jedno! — Dlaczego nie? — Dlaczego nie? — przedrzeźniał ją złośliwie. — A więc twoim zdaniem to całkiem naturalne, że ktoś morduje takie bezcenne ptaki tylko dlatego, że chce sobie wetknąć ich pióra za wstążkę kapelusza? — Postukał się w czoło. — Jak się ma kobiecy móżdżek, to pięknie musi być na świecie! — Nie obrażaj mnie, Danie… — Przecież to prawda! Ileż to już rzeczy zniszczyło się z powodu kobiet! Zrywa się dla nich kwiaty, połowę zwierząt wybija się dla nich i Bóg wie co jeszcze!… I to wszystko z powodu kobiet! Opanowała się i zupełnie spokojnie powiedziała: — Rozumiem cię… Po raz pierwszy w życiu jej nienawidził. Gdyby się przynajmniej bała, gdyby drżała pod tym jego spojrzeniem pełnym wściekłości, jakim się w nią wpatrywał. Siedziała spokojnie, odrobinę pochylona pod brzemieniem jego losu, ale skądinąd nieznośnie piękna, a przede wszystkim — nieznośnie zdrowa. To sprawiało, że wydawała mu się obca. I przede wszystkim dlatego jej nienawidził. Popatrzył na swoją zeszpeconą rękę. Nad łokciem, gdzie kończył się krótki rękaw letniej koszuli, wulkaniczna działalność destyrozy piętrzyła kolejne wzgórze cierpienia. Już od trzech dni znajdowali się w lasach Rodanxu. Przebrnęli rzeczkę i wspinali się na rozległy masyw. Oddychał z trudem, ale nie zatrzymywał się, tylko co chwila wypluwał kłąb gęstej śliny. Kiedy zarośla na zboczu zaczęły rzednąć i do płaskowyżu pozostawało jedynie kilka kroków, stracił równowagę, jakby nie miał sił przeciwstawić się naporowi wiatru. Zdążyła go podeprzeć, tak że nie poranił się o ostre kamienie. Ułożyła go starannie. Oburącz zakrył sobie szyję, jakby szukał tam owego niewidocznego kołnierzyka, który go tak straszliwie dusił. Nie namacał jednak nic prócz dwóch dużych dojrzewających guzów. — To nie ma sensu… — westchnął. — Uspokój się, Danie… — Chciała ująć go za rękę, ale nie pozwolił jej na to. — Nie jesteśmy jeszcze w okręgu garnickim, gdzie te strusie żyją… — Nie wierzę… — Musisz wierzyć, kochanie! — Gdyby tu żyły, ktoś by ich tu szukał, skoro wiadomo… albo raczej skoro wierzy się, że ich… — Nikt nie jest tak odważny jak ty — powiedziała z przesadnym pochlebstwem, on jednak przyjął to za dobrą monetę. Pozwolił się objąć i przez chwilę poczuł się mimo cierpień szczęśliwy. — Ależ nie… Po prostu nikt nie ma tak odważnej żony — zrewanżował się jej całkiem szczerze i mimo woli uświadomił sobie, jak bardzo mu na niej zależy. — Pójdziemy dalej. Tylko sobie chwilkę odpocznę. Usiadła naprzeciwko niego. Miała wrażenie, że udało się go uspokoić, i przez krótki moment nie kontrolowała swoich spojrzeń. Zauważył, jak przygląda się jego szyi i rękom, jak ją to przeraża, niepewną, jak oczy zwężają się jej w ledwie dostrzegalne szparki, aby jak najmniej tych obrzydliwości się w nich zmieściło. — Wyglądam jak nieboskie stworzenie, co? — Spytał rozdrażniony. — Co też ty wygadujesz?… — Pospiesznie wróciła do roli i uśmiechnęła się. — Dlaczego wleczesz się tu ze mną, skoro nie możesz już nawet na mnie patrzeć? — Wpatrywał się w nią. Nie, ten okruch szczęścia, jaki w nim przed chwilą błysnął, nie mógł być dotknięciem miłości, ale jedynie pozłótką fałszywego daru z litości i współczucia. — Dlaczego męczysz się tutaj z tak obrzydliwym człowiekiem? — Jesteś moim mężem — odparła szczerze. Wybuchnął śmiechem. Ale natychmiast przestał w to wierzyć. — Daj mi lusterko, Ewo. — Po co? — spytała, ale szybko zrozumiała, w czym rzecz, a więc powiedziała: — Nie mam. — Masz — powiedział stanowczo. — W tej błękitnej saszetce, która znajduje się w prawej bocznej kieszeni plecaka. Powoli rozpinała sprzączki, udawała niezgrabną, wyciągnęła z saszetki krem, wypadł jej na ziemię, a wraz z nim małe lusterko. Wprost na duży kamień. — Ach, ależ ze mnie… — Usiłowała odrzucić nogą jak najdalej okruchy szkła. — Daj mi, o, ten kawałek. Zupełnie mi wystarczy! — Uśmiechnął się krzywo, wskazując największy odłamek. Przestraszyła się, nie pozostawało jej już nic innego, jak spełnić jego prośbę. Widać było, co się z nią działo, kiedy szukał w kawałku lustra swojego portretu. Oczekiwała, że krzyknie, wybuchnie gniewem, że ogarnie go rozpacz. — A więc to tak — powiedział cicho i położył odłamek lusterka obok siebie. Nie dał nic po sobie poznać, ale nie potrafił spojrzeć swojej żonie w oczy. Miał ochotę zakryć rękoma zniekształconą twarz, mimo to jednak powiedział przyduszonym głosem: — Ewo, przynieś mi, proszę, trochę wody z tej rzeczki. Muszę się umyć, zanim ruszymy w dalszą drogę. — Za chwilę będę z powrotem, kochanie! — Odetchnęła z ulgą i pobiegła w dół zbocza z pokaźną butlą. Patrzył w ślad za nią, ale nie widział jej postaci na tle lasu, biegła po jego zniekształconej szyi i zohydzonej guzami twarzy. Jego własny straszliwy obraz przylepił mu się chyba do siatkówki, z małego okruchu lusterka rozrósł się do potwornych rozmiarów. Gdzie nie spojrzał, wszędzie widział swoją odrażającą szpetotę. Czuł się strasznie. A najgorsze z tego wszystkiego było to, że tak właśnie widzi go jego żona! Wyszła za niego za mąż dlatego, że się jej podobał! Dlaczego go więc nie opuści, skoro tak wygląda? I czy w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo go dręczy swoją wspaniałomyślnością? Czy zdaje sobie sprawę z tego, że najgorzej ze wszystkiego mężczyzna przyjmuje od kobiety współczucie? A jeśli zdaje sobie z tego sprawę, to dlaczego go tak karze? Ale to i tak nie ma już znaczenia. Widział, jak pospiesznie wspina się po zboczu, jak zbliża się do niego. Pochylił się nad plecakiem i wyjął z jego większej kieszeni rewolwer. — Cudownie chłodna! — wołała Ewa i pochylona wspinała się poprzez młodnik. — Dziękuję — powiedział i z trudem wyciągnął przed siebie prawą rękę, na której niczym sęki sterczały wstrętne malinowoszkarłatne guzy. Starał się ze wszystkich sił, żeby broń, którą ledwie trzymał w obrzmiałych palcach, zbytnio nie drżała. — Co robisz? — Zastygła w bezruchu. Spocone włosy lepiły się jej do czoła. — Weź swoje rzeczy i wracaj… — Mówił spokojnie, okrucieństwo sprawiało mu ogromną przyjemność: była to bowiem ostatnia sposobność, by okazać się panem sytuacji. — Sam pójdę szukać kedu!… Doktor Zet nie zmyślał! Ten śmieszny, kroczący koślawo ptak nie może być niczym innym niż strusiowatym ptakiem kedu. Dan Es prowadził go wzrokiem: szedł wśród niskich zarośli aż do źródełka u podnóża białej skały. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności kedu nie miał innej drogi: musiał tędy wracać. Dan drżał z podniecenia, ostrożnie czołgał się do wydeptanej ścieżki, zapominając o bólu, jaki sprawiały ogromne guzy, pokrywające już całą górną połowę ciała. Leżał przy ścieżce i czekał. Kedu pił chyba z dziesięć minut, potem rozejrzał się, poruszył dziobem, wydając z siebie jakieś „kwe, kwe, kwe” i ruszył z powrotem ścieżką. Jeszcze pięć kroków, trzy, dwa kroki… Dan Es chwycił strusia za obie krzywe nogi. Ptak zdumiony pisnął, na rozkaz instynktu uderzył w dół dziobem i machnął skrzydłami, jednakże półokrągły dziób nie mógł zranić, a uwstecznione skrzydła nie posiadły sztuki latania… Spróbował podskoczyć, ale Dan mocno trzymał się jego nóg. — Mnie nie uciekniesz! — pokrzykiwał słabo, aby dodać sobie pewności siebie, wiary, że resztki sił go nie opuszczą… Leżał na brzuchu między wysokimi nogami strusia, kedu stał nad nim pokornie i tak oto tworzyli razem dziwaczną rzeźbą grupową. Trwali w tej pozycji chyba z godziną. Dan czuł w całym ciele gorący przepływ bólu, wraz z siłami zaczęła go też opuszczać cierpliwość. Odważył się jedną ręką puścić nogę ptaka i z wolna zrywał z siebie koszulę. — Chyba nie każesz mi zbyt długo czekać, przyjacielu — powiedział błagalnie. Ale struś kedu wydobył z siebie tylko „kwe, kwe, kwe”, dwukrotnie poruszył szyją i stał nadal tak jak przedtem. Nie zrobił nic. Dan Es czekał nadaremnie następną godzinę. Bolały go palce, którymi ściskał kurczowo nogę ptaka. — No, sraj wreszcie, ty potworze! — krzyknął i zaczął tłuc pięścią w brzuch kedu. Ptak pojękiwał. — Sraj! Sraj! Błagam cię: sraj! — Głaskał strusia, bo na nic innego nie miał już siły. A potem nagle kedu zaczął się kręcić, przykurczył swoje krzywe nogi, wyciągnął szyję daleko przed siebie — i Dan Es doczekał się. Czuł na ramionach i na piersi lepkie ciepło ptasiego łajna… Kedu, jakby chciał wspaniałomyślnie wynagrodzić odwagę i cierpliwość człowieka, polewał go lekiem w niespodziewanej ilości. Dan leżał na wznak i wolną ręką nacierał tą przedziwną substancją wszystkie swoje malinowoszkarłatne guzy i czuł, jak natychmiast opuszcza je wszelki ból, jak znikają jeden po drugim i jak ciało przybiera swój pierwotny kształt, jak wracają mu siły. Przypomniał sobie swoje odbicie w odłamku lusterka, które jego żona umyślnie na jego oczach rozbiła, i pospiesznie posmarował sobie całą twarz. Podniósł się z wolna, nie trzymał już ptaka za nogę, ale za uwstecznione skrzydło i sprawdzał, czy aby na jego ciele nie pozostała jeszcze jakaś narośl, jakiś guz tej potwornej destyrozy. Cóż to za cudowne uczucie: patrzeć na swoje nie powykręcane niczym ręce, na naturalnie sklepioną, nigdzie nie zdeformowaną klatkę piersiową… Gdyby tak go teraz zobaczyła Ewa!… Spojrzał raz jeszcze na swoją prawą rękę, gdzie guz destyrozy pojawił się najwcześniej, i dopiero teraz uświadomił sobie, że oblepiony jest cały szarobrunatnym ptasim łajnem. Wydało mu się to obrzydliwe i nagle poczuł, że to łajno intensywnie cuchnie. I znowu pomyślał o Ewie. Ale tym razem przerażony: a jeśli szła za nim i teraz obserwuje go skądś i widzi, jak stoi tu upaćkany od stóp do głów ohydnym ptasim łajnem. Rozejrzał się nerwowo, ale wzrok jego napotkał tylko tępe, głupawe spojrzenie dziwnie przymrużonych oczu strusia. Kedu kiwał głową z boku na bok, uderzał szybko dziobem, wydając z siebie spiesznie „kwe, kwe, kwe”; wyglądało to tak, jakby przyglądał się Danowi i rozbawiony jego widokiem śmiał się. — Czemu się śmiejesz, ty idioto? — warknął Dan. Kedu zaczął kiwać głową szybciej i przyspieszył też to swoje „kwe, kwe, kwe”. — A więc ty ośmielasz się ze mnie śmiać, ty durny ptaku! — krzyczał i wydało mu się straszliwą hańbą, że jakaś żywa istota widzi go w takim stanie: upaćkanego gównem i cuchnącego… Ten idiotyczny stwór spokojnie się z niego naigrawa… — Wiesz, kim ja jestem? — wrzasnął i szarpnął kedu za skrzydło, aby dodać swoim słoikom znaczenia. — Ja jestem człowiekiem, ty tępy ptaku! Jednakże kedu nie przestał kiwać łbem i śmiać się, wobec czego Dan Es rzucił się na jego cienką szyję; palce, które nie były już zniekształcone opuchlizną i miały siłę jak przedtem, wczepiły się w jedwabiste miękkie pierze, upajały się swoją siłą, ściskały coraz to mocniej i mocniej, aż w końcu poczuły, jak po ostatnim uderzeniu serce ptaka usnęło. Bezwładne ciało rozpostarło na ziemi swoje uwstecznione skrzydła. Na każdym rosły cztery żółto– fioletowo– czarne cudowne piórka. Dan Es wyrwał je wszystkie ostrożnie. „Dla Ewy, zasłużyła na nie — pomyślał. — Bardzo mi pomogła. Będzie jej w nich do twarzy.” Starannie ułożył bezcenne piórka i czym prędzej pobiegł nad rzekę, aby zmyć z siebie tę ohydną warstwę łajna. Wydawało mu się, że cuchnie z każdą chwilą coraz bardziej. Przetłumaczył Andrzej Czcibor–Piotrowski Lubor Pok DLACZEGO NIE POTRAFIĘ SIĘ ŚMIAĆ Bawiliśmy się wspaniale. Mieliśmy zresztą powód. Przeżyć katastrofę w kosmosie, załatać pęknięcie pancerza gwiazdolotu, przeprowadzić korektę kursu bez możliwości konsultacji z wiodącym centrum i doprowadzić uszkodzony, ledwie zipiący statek do bazy, to już wystarczy, by się napić, nawet gdyby nie było innego powodu. Ale był. Oczywiście najpierw musieliśmy znieść kwarantannę, niczym egzotyczne zwierzęta. Męczono nas w nieskończoność badaniami lekarskimi i sto razy powtarzanymi przesłuchiwaniami. Telewizja w tym czasie zabawiała świat naszym kosztem — szkolne przygody, pierwsze loczki, fotografie z balów maturalnych, a nawet dokumentalne ujęcie bohaterskiego „siadu”, którego przed dwudziestu pięciu łaty dokonał Leif Yeoman zwany Punchem — aa nocniczku. Pewnego dnia jednak panowie ze specjalnie powołanej komisji rządowej zamknęli protokół, w którym było czarno na białym, że „zawodności ochronnego pola przy obecnym stanie rozwoju urządzeń zabezpieczających nie można wykluczyć z absolutną pewnością” i że „zderzenie z ciałem, przypuszczalnie ekstraplanetarnego pochodzenia, należy w tych okolicznościach do kategorii przypadków nieuniknionych, za które załoga nie ponosi odpowiedzialności… Przeciwnie, należy ocenić niezawodne działanie całego zespołu w ekstremalnych warunkach awarii kosmicznej…” itd., itd. Byliśmy wolni. I do tego bohaterami w rodzaju wojowników znad Potomaku, gdyby ci zmartwychwstali. Ze wszystkich stron płynęły słowa uznania, telegramy gratulacyjne, odznaczenia, honorowe obywatelstwa, doktoraty h.c. I na koniec ten dzisiejszy oficjalny „maraton”, w którym obok wiceprezydenta i pięciu ministrów, połowy sztabu generalnego i całej dyrekcji Centrum uczestniczyli także członkowie wszystkich możliwych komisji i podkomisji Kongresu, przedstawiciele ONZ, ambasadorzy kilku państw z papieskim internuncjuszem na czele, reprezentanci wszystkich możliwych fachowych i niefachowych organizacji i instytucji, rektorzy i profesorowie, oficjalni przedstawiciele kilku wyznań, dziewięć filmowych i innych super—gwiazd, oprócz licznych pomniejszych gwiazd i ich satelitów, mnóstwo dziennikarzy i chmara ludzi z kamerami i mikrofonami. Na dodatek wszyscy pracownicy bazy, którzy akurat nie mieli dyżuru. Drobne siedemset czterdzieści dziewięć osób. Jednym słowem dopust boży! Hymny, przemówienia, awanse, dekorowanie pół tuzinem orderów, koktajle, toasty, bankiet, obżarstwo, wyczerpanie. Absolutna apatia. Rozejście się o godzinie 18.00 czasu miejscowego. Nareszcie mogliśmy się bawić. Sami, w wąskim gronie zaproszonych gości za zamkniętymi drzwiami naszego ulubionego klubu zwanego Kadetką, bowiem przychodzili tu głównie studenci. Bez „reprezentacyjnych” uśmiechów do kamer, bez męczącego „yes, sir, no, sir”, bez dobrodusznych odpowiedzi na idiotyczne pytania sklerotycznych notabli. Brzęczące blaszki powędrowały do kieszeni, musujące proszki na dobre usunęły z głów i krwi ośmiogodzinną Niagarę wszelkich możliwych specjalności alkoholowych, a z całej parady pozostały jedynie nowe, jasnoniebieskie i srebrne mundury. Tyle że z rozpiętymi guzikami i rozluźnionymi krawatami. I tak przy bezinteresownej pomocy Johnniego Walkera i Marii Brizard krzywa dobrego humoru rosła w Kadetce szybko i w sposób niewymuszony. Żeby nie było nieporozumień — Johnnie Walker to miejscowy barman, starszy pan, zawdzięczający swoje przezwisko nie tylko czerwonemu frakowi i białym spodniom, ale także poniekąd sztywnemu sposobowi poruszania się, imitującemu — co prawda bezwiednie, ale tym bardziej udanie — gest figurki z etykiety znanego destylatu. W przeciwieństwie do niego Maria Brizard to słodki, kruchy sen, któremu na imię Doiły. Pierwszy raz ujrzeliśmy ją właśnie przed siedmioma laty, kiedy oblewaliśmy tutaj początek ostatniego roku. Dick Chapelain zamówił wtedy butelkę koniaku marki maria brizard, którego nigdy przedtem w barze nie było, a kiedy spróbował, w nagłym olśnieniu zatopił spojrzenie w uśmiechniętych oczach Dolly i kategorycznie stwierdził: — Panowie, tak musiała wyglądać ta Maria Brizard, kiedy miała siedemnaście lat. — W najbliższych dniach wszyscy wyznali jej miłość, niektórzy zaproponowali małżeństwo, ale bez skutku. Teraz, po siedmiu latach, była równie piękna i nadal wolna. Jak wtedy. Tylko że dzisiaj jest już kierowniczką całego kompleksu klubów. Dzisiaj obsługuje nas w drodze wyjątku, a Johnnie zdradził, ż po wiadomości o naszej awarii przez kilka nawet nie ruszyła się od radia i telewizora. Mimo niewątpliwie pochlebnej dla nas obecności trzech supergwiazd i kilku piękności Maria Brizard przechodziła z jednego objęcia w drugie, a chłopcy przekazywali ją sobie jak w „odbijanym”. Prócz nas i naszych gości, bawiących się przy kilku złączonych stołach niedaleko baru, w klubie był tylko jeden obcy człowiek. Siedział w przeciwległym końcu klubu nad filiżanką kawy, przed nim leżała jakaś publikacja. Ale nie czytał. Patrzył przez okno. Tutaj, trzydzieści pięć metrów pod powierzchnią Księżyca, pojęcie „okno” ma trochę inne znaczenie. Jest to wklęsły ekran o rozmiarach jak w szerokoekranowym kinie, ukazujący bardzo plastycznie dno krateru, otoczone po bokach spadzistymi, rozpłatanymi ścianami, a w oddali gładkim sklepieniem horyzontu, za którym już nie ma niczego prócz głębokiej ciemności wszechświata i migotliwymi punkcikami gwiazd. A tę patetyczną, miliardy lat liczącą scenerię ożywia dniem i nocą regularny ruch rakietodromów — obraz, który nawet po latach nie przestawał mnie intrygować. Także ten stary człowiek nie spuszczał z niego wzroku. Nasza głośna zabawa nie przeszkadzała mu, ba, wyglądało na to, że jej nie zauważa. Johnnie, lekko wzruszając ramionami, przeprosił za jego obecność, że go ponoć posadził wraz z kilkoma innymi ludźmi sam szef bazy, bowiem dzisiejsza uroczystość zajęła wszystkie pomieszczenia, łącznie z poczekalnią; pozostali już wyszli, tylko ten czeka tu na jakąś rozmowę z Cichomorzem. Leif przyjął to do wiadomości bez komentarza. Ale kiedy mieliśmy już dosyć tańca, który przy nieznacznym przyciąganiu księżycowym wymaga szczególnie wyczerpującej techniki ruchu, a Maria Brizard zaprosiła nas na małą przekąskę, Leif przeszedł przez klub, ukłonił się nieznajomemu i powiedział z tą swoją czarującą staroświecką uprzejmością, którą skrycie wszyscy podziwiamy: — Proszę pana, zapewne pan wie, kim jesteśmy i dlaczego tu się bawimy. Jeżeli nasza wesołość nie wywołuje w panu niechęci, proszę uczynić nam ten zaszczyt i być naszym gościem. Jeżeli pan nie może, proszę mi wybaczyć. Sprawi nam pan jednak radość, przyjmując nasze zaproszenie. Będziemy mieli uczucie, jakby to ktoś z naszych rodziców był tu z nami… Przyjemny głos Leifa rozbrzmiewał w ciszy, jaka zapanowała, mile, a przy ostatnich słowach nawet troszeczkę wzruszająco. Oczekiwałem, że stary człowiek ostro odmówi. Zamiast tego jednak bez słowa wstał, złożył gazetę, uścisnął Leifowi rękę i bez uśmiechu, ale o dziwo grzecznie odpowiedział dwoma słowami: — Dziękuję, chętnie. W tym czasie już Dolly z dwiema pomocnicami zaczęła roznosić obiecaną przekąskę. Zanim obaj mężczyźni dotarli do stołu, zdążyłem sobie obejrzeć naszego gościa. Wzrok przyciągała wysoka postać z szerokimi ramionami i sprężyste ruchy. Włosy lekko przerzedzone, twarz ogorzała. W tweedowym garniturze wyglądał jak człowiek, który często przebywa na świeżym powietrzu. Zapewne podróżnik, farmer, archeolog… Trudno odgadnąć. Rysy nie pozwalały określić dokładnie jego wieku. Mógł mieć sześćdziesiąt, ale równie dobrze sto dwadzieścia lat… Ale najbardziej interesujące były tak jasne, uważnie patrzące oczy, które czy wszelkie rozważania o jego wieku zbytecznymi. Był to mężczyzna w pełni sił. Leif, jako gospodarz, zatrzymał się przy stole i zaproponował gościowi honorowe miejsce po j prawej stronie. Mężczyzna ukłonił się swemu vis–?–vis, Cathleen Whippe, pięknej odtwórczyni roli Marii w nowej adaptacji głośnej powieści Hemingwaya, a potem pozostałym, i usiadł. Mała przekąska Marii Brizard równała się wystawnej kolacji. Od kalifornijskich ostryg, przez pieczonego bażanta z truflami aż do trzech gatunków serów, których smak zawsze wprowadzał mnie w stan kulinarnego wzruszenia. Doskonałego wyboru francuskich win dokonał i w odpowiedniej temperaturze własnoręcznie je podawał Johnnie Walker. Chociaż wokół stołu siedziało nas tylko dwadzieścia pięć osób, rozmawialiśmy w trakcie jedzenia w mniejszych grupkach. Leif zajął się właściwie tylko swymi najbliższymi sąsiadami, zabawiał ich niektórymi bardziej dramatycznymi momentami naszej kosmicznej przygody, a ja z zadowoleniem śledziłem, jak zgrabnie wciąga obu rozmówców w sprawy, które do tej chwili zapewne były im zupełnie obce. Mnie zainteresował przede wszystkim nasz przypadkowy towarzysz. Teraz, kiedy siedział w pełnym oświetleniu, niecałe dwa jardy ode mnie, miałem okazję dokładnie przyjrzeć się jego twarzy ukradkiem i bez przeszkód. Nie była smutna, jak mi się wydało w pierwszej chwili, tylko poważna. Jego reakcje były pozbawione jakiejkolwiek spontaniczności. Pytania stawiał rzeczowo, odpowiadał zaś z rozmysłem. Ale wtedy, kiedy inny człowiek uniósłby brwi czy uśmiechnąłby się, jemu nie drgnął nawet mięsień. Jakby w danej chwili jego głos słychać było nadal, a twarz zastygła w zatrzymanym kadrze. Jakby jego mową i wyrazem twarzy kierowały dwa oddzielne, niezależne centra. Jakby nie potrafił się uśmiechać. Ananasowy krem przekładany lodami, który podano na deser, jadła Maria Brizard przy stole, z nami, wciśnięta między Leifa i naszego honorowego gościa. Z uśmiechem pełnym zadowolenia zbierała pochwały za doskonałe menu. Ale potem, przy kawie, spojrzała pytająco na Leifa: — A co z Dickiem…? Nie zapytała zbyt głośno, ale słyszeli to wszyscy. Czułem wręcz namacalne napięcie, jakie zapanowało po tym pytaniu. Dick Chapelain, nasz szkolny kolega, przyjaciel, członek naszej załogi, a w ostatnich tygodniach powód naszej histerii. Jedyny, który w chwili zderzenia zachował absolutny spokój, jedyny, który błyskawicznie zrozumiał, co się stało, jedyny, który zlekceważył przepisy i działał dokładnie tak, jak wymagała tego sytuacja. Zamiast wypełniać polecenia instrukcji 527 o czynnościach w czasie awarii, dodatku III b (czynności przy ewakuacji gwiazdolotu), skoczył na miejsce awarii, wstrzymał odpływ atmosfery ze statku, odłączył wewnętrzne obwody, grożące zniszczeniem centralnego urządzenia elektrycznego serią spięć, a przez to właściwie podarował nam wszystkim życie i możliwość powrotu. A przecież on jako jedyny z nas nie odebrał swego odznaczenia. Leży pod namiotem tlenowym, oplatany dziesiątkami metrów metalowych włókien i rurek plastikowych, w stanie zbliżonym do agonii, pod kontrolą najnowocześniejszego komputera, utrzymywany przy życiu za pomocą elektrycznych impulsów i nieprzerwanego działania sztucznych organów. Jakieś zranienia przy tej katastrofie zarobiliśmy oczywiście wszyscy. Jako lekarz wyprawy doprowadziłem wszystkich do porządku. Połamane żebra, nadciągnięte ścięgna, połamane palce, u niektórych jakieś wewnętrzne krwawienia; z tym wszystkim, przy pomocy biologa Henriego Maxwella, dałem sobie radę. Ale w przypadku Dicka byłem bezsilny. Przy zatrzymaniu sztucznej grawitacji, do którego doszło z dotychczas niejasnych przyczyn, zaraz po zderzeniu, Dicka rzuciło na pancerne drzwi rozdzielni. Prawdopodobnie doszło przy tym do złamania kręgosłupa i uszkodzenia narządów wewnętrznych. Tylko że już w tym momencie nie działało awaryjne zabezpieczenie drzwi — sam przedtem ten wewnętrzny obwód wyłączył — Dick przez nie przeleciał i wpadł w plątaninę odkrytych przewodów jednej z rozdzielni. Nie potrafię określić, jaką dawkę otrzymał. Znaleźliśmy go w szoku. Skręcony, poparzony. I mimo wszelkich wysiłków nie udało nam się doprowadzić go podczas powrotu do przytomności. Teraz już od sześciu tygodni mają go pod opieką specjaliści, światowe autorytety medyczne. Bez skutku. — Co z tym biedakiem, Dickiem? — dziewczyna powtórzyła pytanie z rozpaczą w głosie, a Leif pod jej spojrzeniem jakby cały zmalał. — Nie wiem, Dolly. Nie wiem nic konkretnego. Ale wygląda to gorzej, niż… — To ci felczerzy nie potrafią… — zwróciła się do mnie. Z odpowiedzią pospieszył Henry: — Widzisz, dziecko, tam… — wskazał głową w górę — …nie można było zbyt wiele zrobić. A tutaj jest już na wszystko zbyt późno… Nie zapominaj, że kiedy to się stało, byliśmy o jakieś osiemset milionów mil stąd. Doczołgać się tym rozwalonym gruchotem to prawie trzy czwarte roku. Gdyby nie Frank, to pewnie byśmy go przywieźli w trumnie. Dolly znowu zwróciła się do mnie, jakby teraz oczekiwała autorytatywnego wyjaśnienia. Oczywiście pocieszającego. Tylko że takiego to ja nie miałem: — Nie wiem, czy to akurat dla niego było szczęście — powiedziałem z westchnieniem. — Boję się, że nawet gdyby go poskładali fizycznie, nigdy to już nie będzie ten Dick, którego pamiętamy. Dziesięć miesięcy bez świadomości nie może pozostać bez skutku. Oznaczałoby to tylko powrót do pasma okropnych kurczów i boleści. Zapadło przytłaczające milczenie, dopiero Cathleen odezwała się cichym, współczującym głosem: — Ale byłoby chyba lepiej, gdyby już w ogóle nie odzyskał świadomości… gdyby usnął… Leif pokiwał głową: — Konsylium lekarzy chce jeszcze raz przetestować wszystkie funkcje. Wyniki skonsultują z autorytetami światowymi, a potem albo zdecydują się na leczenie, albo zaproponują rodzinie… — Zamilkł niezdecydowanie. I dopiero po chwili dodał: — Inne rozwiązanie… krótko mówiąc — miłosierna śmierć. Będą wymagali także naszej zgody — osób, które przebywały z nim przez ostatnie dwa lata. I w tym momencie stało się coś, co wprawiło mnie w osłupienie. Nasz osobliwy gość z kamienną twarzą ostro zmarszczył brwi, zwrócił głowę w stronę Leifa i powiedział nieoczekiwanie twardym głosem: — Od tego ręce z daleka, młody człowieku! Nie podniósł głosu, ale w tej przykrej ciszy zabrzmiało to ze straszliwą wyrazistością. Wszyscy ze zdziwieniem zwrócili się ku niemu. A pierwszy Leif, który zaskoczony zapytał: — Ma pan na myśli odmowę…? — Spojrzał pytająco na nas, ale byliśmy bezradni. Nieznajomy głęboko westchnął, położył ręce na stole, a potem przemówił już spokojnym głosem: — Nawet najnędzniejsze życie jest życiem póki trwa, wszystko może się wydarzyć. Natomiast nawet ta najbardziej miłosierna śmierć nie jest niczym innym niż śmiercią. Końcem. Absolutnym i nieodwracalnym. Raz na zawsze. Eutanazja na pierwszy rzut oka wygląda na wielce etyczny przejaw współczucia z powodu cierpienia i bólu; w rzeczywistości jest to tylko przyznanie, że nie mamy ochoty dalej poświęcać się i opiekować chorym; że własne wygodnictwo znaczy dla nas więcej niż jego życie. Pamiętajcie, eutanazja jest normalną zbrodnią, popełnianą przez lekarzy, którzy stracili już wszelką nadzieję, i niecierpliwych krewnych. — Nie śmiem polemizować — powiedział Leif grzecznie, lecz protestująco — ale eutanazja jest dzisiaj równie często spotykanym zabiegiem, jak przerywanie ciąży. Oczywiście, kiedy już nie ma ratunku i nadziei… — Nie dokończył. Wykonał nieporadny gest i prosząco rozejrzał się, jakby w nas szukał wsparcia. Nikt jednak nawet nie pisnął. Wszyscy czekali. — Kto podejmie decyzję o tym, że już nie ma ratunku ani nadziei? — zapytał cicho stary człowiek i spojrzał na zakłopotanego Leif a. Leif nie odwrócił wzroku, ale uśmiech zamarł mu na ustach. — Dokładnie nie wiem… Myślę, że jakaś komisja specjalistów… — A potem spróbował zaatakować. — Na pewno ludzie, którzy do podjęcia takiej decyzji mają więcej kwalifikacji, niż jakaś dziewczyna, która po prostu nie chce mieć dziecka. Mężczyzna ledwie dostrzegalnie przytaknął: — Tak, ich kwalifikacje są nie do podważenia. Poza jedynym drobiazgiem, który całą przewagę daną specjalistom obraca w niwecz. Ta dziewczyna, ta przyszła matka, decyduje o swoim płodzie, o swoim życiu, o swoich aktualnych problemach, ewentualnie o przyszłym zagrożeniu. Natomiast komisja złożona ze specjalistów decyduje o życiu lub śmierci kogoś obcego. Przecież — z wyjątkiem lekarzy prowadzących — nawet go nie zna. Wysłucha informacji, podejmie decyzję. Wszyscy zadowoleni idą na kolację do domu lub do klubu. Ten, o losie którego zadecydowano, w tym czasie umiera… Gdyby teraz ktoś się poruszył, zabrzmiałoby to jak wybuch. Maria Brizard utkwiła nieobecne spojrzenie poza głowami pozostałych, Cathleen obracała machinalnie pierścionek. Leif pocierał brodę i wyglądał na niezwykle skupionego. Dopiero po chwili zdobył się na odpowiedź: — To, co pan mówi, brzmi bardzo sugestywnie. Nawet zdaje mi się, że pobrzmiewa między wierszami oskarżenie nas wszystkich, lekarzy, komisji i krewnych o złą wolę, a być może nawet o brak uczuć… Po raz drugi nie dokończył, jakby nie śmiał nawet pomyśleć, a co dopiero powiedzieć głośno. Mężczyzna dopiero po chwili odparł w stylu, który w porównaniu z nieskładnym bełkotem Leifa imponował jasnością: — Nie z braku uczuć… Z niechęci do obarczania samego siebie brzemieniem troski, cierpliwości i nieustannych niepokojów… Wreszcie wydawało się, iż Leif zdobędzie się na obronę. Na jego szczerą twarz wrócił spokój i pewność siebie. Kiedy się odezwał, słowa brzmiały dostojnie, wręcz uroczyście: — O ile pamiętam ze szkoły, proszę pana, istnieje prawo o eutanazji i mnóstwo rozporządzeń wykonawczych. Rozporządzenia określają w zasadzie każdy krok licznej komisji, składającej się z lekarzy, naukowców i prawników. Są one zatem alfą i omegą wszelkich poczynań… — Tu zrobił pauzę i zakończył retorycznym pytaniem: — Czy można więc w takiej sytuacji wątpić o humanitaryzmie i odpowiedzialności przy analizowaniu każdego przypadku? Kilka osób odetchnęło z ulgą, zabrzęczały łyżeczki, rozległ się szmer. Starszy pan upił łyk Naszego ulubionego drinka, spojrzał na uśmiechniętą twarz Leifa, a potem jednym zdaniem starł mu ten uśmiech: — Pan poważnie myśli, kapitanie, że działać zgodnie z przepisami, znaczy działać po ludzku? Błękitne oczy Leifa pociemniały, a na czole ukazała się pionowa zmarszczka. — Gdyby przepis był ucieleśnieniem wszelkiej mądrości i sprawiedliwości, jaką rację bytu miałaby komisja specjalistów — kontynuował starszy pan — do jego aplikacji wystarczyłby przecież szeregowy urzędnik bez specjalnych kwalifikacji. Tylko że przepis, proszę pana, jest jedynie ramowym rozwiązaniem, swego rodzaju barierą, określającą wszelkie możliwe przypadki i sytuacje. Dopiero sposób jego wykorzystania decyduje, czy rozwiązanie jest humanitarne czy też nie. Na czole Leifa przybyło zmarszczek. — O ile dobrze pojąłem tok waszych niezwykle interesujących dyskusji, radość dzisiejszego dnia zawdzięczacie właśnie złamaniu przepisów. Gdyby wasz nieszczęśliwy przyjaciel zachował się mniej po ludzku i zgodnie z odpowiednią instrukcją, krążylibyście w tej chwili wszyscy w postaci kawałków lodu gdzieś pośród księżyców Jupitera… Leif szarpał palcami obrus, jego usta tworzyły bladą kreskę, a na policzkach ukazały się czerwone plamy. Oponent wszak nie zamilkł. Wsparł się łokciami o stół, ręce splótł wokół pucharu i z namysłem dodał: — A nie męczyłyby was rozważania, czy zezwolić czy nie — zgodnie z przepisami — na egzekucję przyjaciela? Wydawało się, że Leif się załamał. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł z siebie wydobyć głosu. Zrobiło mi się go żal. Ale co, na Boga, można tu powiedzieć? Już miałem wrażenie, że cała debata w przykry sposób uwięźnie w ślepej uliczce, kiedy niespodziewanie rozległ się, jakby z daleka, głos Erzy Whiteheada, najbardziej milczącego członka naszej załogi, którego równowaga doskonale maskowała komputerowy, precyzyjny sposób myślenia, zmierzający zawsze do sedna sprawy: — Załóżmy — zaczął z wahaniem — załóżmy, że postąpimy zgodnie z pańską radą… Że nie zgodzimy się na eutanazję… Co będzie? Czy w ten sposób uratujemy Dicka? Albo przynajmniej ulżymy jego cierpieniu? Dwadzieścia pięć par oczu błyskawicznie przeniosło się z twarzy Erzy na naszego gościa. „I jak z tego wybrniesz” — pomyślałem sobie. Jeszcze nigdy nikomu nie udało się doprowadzić człowieka do normalnego stanu po tak długim stanie nieświadomości. W fachowej literaturze w każdym razie nie ma o tym ani słowa. Solidaryzując się z Leifem oczekiwałem ze złośliwą satysfakcją na odpowiedź. Chyba uśmiechnąłem się pogardliwie. Starszy pan wszak nie zwracał uwagi na moje miny. Jego spojrzenie zatrzymało się na Erzie. Spokojnie, poważnie, a muszę przyznać, że nawet serdecznie odpowiedział: — Nie wiem, co się stanie… Nie jestem jasnowidzem. — Spojrzał na zegarek. — Ale, jeżeli chcecie, opowiem wam o pewnym wydarzeniu. Przez chwilę się wahał, a potem westchnął i dodał: — To spowodowało, że już nie potrafię się śmiać. Natężyliśmy uwagę. Johnnie Walker wykorzystał przerwę, postawił na stole nowe butelki, nalał do pustych kieliszków, zamienił szeptem kilka słów z Dolly i opuścił salę. Starszy pan całkowicie pogrążył się we wspomnieniach. Przynajmniej takie robił wrażenie. Lecz nagle objął wzrokiem zebranych i bez wstępu rozpoczął opowieść. * * * Działo się to w czasie drugiej fazy zasiedlania Księżyca. Wtedy, kiedy w miejsce sond z kilkuosobową załogą powstawały bazy dla dziesiątek i setek ludzi. Wtedy jeszcze nawet nie było na świecie waszych rodziców. Ktoś wpadł na pomysł wybudowania bazy po drugiej stronie Księżyca i obsadzenia jej najmłodszymi, którzy studiowali już na Księżycu i w księżycowych warunkach czuli się jak w domu. Stało się. Po długich poszukiwaniach zadecydowano, że będzie to krater Juliusza Verne’a na południowej półkuli. Samą zaś budowę zakończono już w szybkim tempie; od pierwszych planów do otwarcia bazy nie upłynęło nawet pięć lat. W tym czasie na pozostałych bazach przeszkolono załogę i pierwszego stycznia roku 2057 wprowadzono trzy tysiące sto czterdzieści siedem osób, w tym prawie połowę kobiet. I pięćdziesięciu siedmiu stażystów z różnych państw, w tym trzech Japończyków. Niemal Mała Ameryka, jak kiedyś, pod Biegunem Południowym. Wszyscy stanu wolnego, najstarszy miał trzydzieści jeden lat. Był to doktor inżynier Robinson Wilkins, profesor ogólnej selenologii na Uniwersytecie kolumbijskim, jeden z najmłodszych profesorów na świecie. Umysł, jakich w każdym pokoleniu znajdzie się niewiele. Był dowódcą bazy i jej dobrym duchem od samego początku. Miał szczególną zdolność integrowania ludzi, podtrzymywania dobrego nastroju, wyzwalania energii u innych. Baza otrzymała nazwę „Prometeusz” i już czternaście dni po otwarciu realizowała program naukowy i doświadczalny. Pod każdym względem — tak dyscypliny, jak wydajności czy moralności — była to najlepsza baza. Mówiono o niej tylko w superlatywach. Pracowało się tam zazwyczaj po dwanaście, czternaście godzin dziennie. Dobrowolnie. Wydawali tam czasopismo, mieli ze dwanaście klubów. Po prostu zespół, jak z serialu telewizyjnego. Przez trzy lata wszystko układało się tam wspaniale. W sześćdziesiątym czwartym, na wiosnę, przypadkowa komputerowa kontrola zaopatrzenia wykryła pozorny nonsens: zużycie leków przeciwbólowych i nasennych jest na „Prometeuszu” stokrotnie większe niż dopuszczalne w porównaniu z pozostałymi bazami. Powtórzono pytanie — komputer potwierdził informację. Powstał popłoch. Przeprowadzono dodatkowe badania, specjalna jednostka służby zdrowia z Centrum badała sprawę trzy miesiące. Bez efektu. Niczego nie znaleziono. Żadnego objawu kosmicznej infekcji lub uszkodzeń organizmu na skutek długotrwałego pobytu w przestrzeni pozaziemskiej. Nic. Tylko bóle głowy, zawroty, szum w uszach i bezsenność. Wszystkie zapisy z przeprowadzonych badań skrupulatnie analizowano. Nic. Może rzeczywiście było to tylko zmęczenie i przepracowanie. Dla pewności polecono skrócić pierwszy turnus z pięciu do czterech lat, a każdy, kto chciał, mógł natychmiast powrócić na Ziemię. Nie zgłosił się nikt, a przeciwko skracaniu pobytu zaprotestowała cała załoga jednomyślnie. To zrobiło wrażenie. Centrum odłożyło polecenie ad acta i wszystko przebiegało po staremu. Ale zużycie leków wciąż umiarkowanie wzrastało. Tylko że teraz nikt się już tym nie przejmował. Normalne. Taka lokalna specjalność… Dlatego wybuch epidemii nieznanej choroby pod koniec listopada na „Prometeuszu” był szokiem dosłownie dla wszystkich. Z ostatnich meldunków wynikało, że od trzydziestu sześciu godzin ludzie tracą na „Prometeuszu” przytomność, dostają skurczów, a u niektórych pojawia się niezwykła, niebieskofioletowa wysypka. Nawet zachowując przytomność popadają w całkowite osłabienie i tracą wzrok. Pozostają bez pomocy, bowiem lekarze także ulegli chorobie. Pierwszy dotarł tam pomocniczy oddział bazy z krateru Langrenus, położonego na wschodnim krańcu Morza Urodzaju. Z trudem otworzyli wejście i weszli w lekkich kosmicznych skafandrach. Okropny widok, jaki ujrzeli, opisał w swym sprawozdaniu dr Tyller. Wszędzie, gdzie spojrzeli, leżeli, klęczeli i siedzieli chorzy w nieprawdopodobnie poskręcanych pozycjach z okropnie wykrzywionymi twarzami. Większość utraciła przytomność. Wydawali chrapliwie jęki, mieli drgawki. Wytrzeszczali oczy, ale nic nie widzieli. Wszędzie kał i wymioty. Wiele osób znaleziono w łazienkach pod prysznicami, jakby w strumieniach wody szukali ulgi. Charakterystyczne głosy przywiodły oddział ratowniczy do sekcji zoologicznej. Na ziemi leżały dwie kobiety, a dwie następne znaleziono obok w laboratorium. Odgłosy wydawały wygłodniałe zwierzęta w klatkach. Kiedy tylko dostały wodę i strawę, zaczęły zachowywać się normalnie. Z tego wyciągnięto pierwszy wniosek: tajemnicza choroba zaatakowała tylko ludzi. Ekspedycja pomocnicza przeprowadziła natychmiast analizę powietrza, wody, żywności, środków czystości itd. Chorym podała środki uspokajające. Próby były negatywne, a środki nie działały. Od razu stało się jasne, że w środowisku księżycowym nie można chorym w żaden sposób pomóc. Transport tych nieszczęśników i ich umieszczenie na Ziemi to przerażająca operacja, która kosztowała drożej niż zasiedlenie wszystkich baz. Rząd wykupił wykończone właśnie uniwersyteckie miasteczko w małej miejscowości w stanie Montana nad Yellowstone River i polecił by je zaadaptowano. Zostało wyposażone w rekordowym tempie w najnowocześniejsze urządzenia diagnostyczne i terapeutyczne. Zgromadzono najwybitniejszych specjalistów z zakresu medycyny kosmicznej, dziesiątki fachowców z innych dziedzin i setki medyków. Tyle że dopiero teraz nastała ta prawdziwa martyrologia, której źródłem była absolutna i straszna specyfika całego wydarzenia. Jak leczyć, skoro najlepsze leki nie działają, jak chronić personel, gdy nieznana jest przyczyna choroby, jak rozpocząć badania, skoro wszystkie próby dają wyniki negatywne, a największą zagadką ciągle pozostają objawy choroby. Ilu pacjentów, tyle objawów. U jednego wyglądało to jak złośliwy nowotwór, u innego jak martwica, u trzeciego jak porażenie systemu nerwowego, u czwartego jak choroba wirusowa itd. Jeden z dziennikarzy — nie udało się bowiem wszystkiego zataić, zgodnie z życzeniem rządu — jeden z dziennikarzy, nie mający pojęcia o medycynie, użył w swym chaotycznym artykule nazwy Morbus Promethei, którą na własną rękę i wbrew prawidłom gramatycznym utworzył błędnie od nazwy bazy. Tyle że mimowolnie i nieświadomie uchwycił mitologiczną paralelę tej największej i najbardziej wstrząsającej tajemnicy choroby. Zdarzało się bowiem, że nagle habitus któregoś z pacjentów zaczynał się nagle poprawiać, somatogeniczne zmiany jakby ustępowały. Chory zaczynał reagować na otoczenie. Już zdawało się, że jakiś preparat rzeczywiście poskutkował. Szalony entuzjazm. Konkretne osiągnięcie. Sukces. Ale na drugi dzień pacjent wracał do stanu sprzed tygodnia, a przeważnie jeszcze gorszego. Jakby orzeł Zeusa znowu nadleciał i szarpał ofiarę szponami. Nie będę państwa zamęczał opisem poszczególnych faz leczenia tej niesamowitej choroby. Było to męczące, odstraszające, bezskuteczne. Stawało się oczywiste, że chwile przebłysku świadomości są dla tych nieszczęśników chwilami fizycznej, a może też i duchowej tortury. Wiadomo było też, że choroba nie jest zakaźna. Mimo absolutnie niewystarczającego zabezpieczenia nikt z personelu nie zachorował. Tylko że to było stanowczo za mało. Trwało to już siedem lat. W tym czasie kilku pacjentów zmarło. Sekcja zwłok wykazywała zawsze banalną przyczynę śmierci, która nie miała żadnego związku z główną chorobą. Cudzoziemcy na polecenie swoich rządów byli przewożeni do domów, niektórych umieszczano w prywatnych klinikach, jeśli rodziny stać było na to lub potrafiły to wywalczyć. Poza tym nic się nie zmieniało. Jedynie symptomy wskazywały, iż ból w chwilach odzyskiwania świadomości coraz bardziej narastał. Jakby gdzieś w korze mózgowej gromadził się strach i podświadome przeczucie nieodwracalnej sytuacji. Siedem lat to potwornie długo, kiedy balansujemy między nadzieją a rozpaczą, kiedy codziennie odciąga się ludzi od ich głównych zajęć, przysparzając im dodatkowych kłopotów i nadwyrężając ich cierpliwość. Pierwotne spontaniczne zaangażowanie zmieniło się w poniekąd roztargnione współczucie, a to z kolei w niecierpliwe żądanie konkretnego działania. Albo wyleczyć, albo… Nikt nie kończył, ale nie było to konieczne. * * * Stary człowiek zamilkł na chwilę. Wyjął cygaro i powoli je przypalał. Rozejrzałem się wokół. Nikt nie rozmawiał, nikt nikomu nie spoglądał w oczy. Pauza wydawała mi się planowana, obliczona na efekt. Kiedy jednak spojrzałem na opowiadającego, uzmysłowiłem sobie, że to, o czym teraz powie, jest trudne i ból sprawia właśnie jemu. * * * Kiedy zgłębiacie tajniki historii, spotykacie się z poczynaniami i faktami, które z perspektywy czasu wydają się absurdalne, bezsensowne, zaprzeczające zdrowemu rozsądkowi. Macie nawet wrażenie, że takimi musiały wydawać się już wtedy. A przecież miały miejsce, przecież ktoś je spowodował, ktoś inny godził się z nimi czy też przyjął je do wiadomości i tolerował, lub przynajmniej nie protestował. Jakby w pewnych okolicznościach uważano je za nieuniknione, za jedyny sposób rozwiązania jakiegoś problemu. Przypomnijcie sobie na przykład u nas czarne niewolnictwo w połowie XIX wieku, albo proces czarownic z Salem w końcu XVII wieku, bądź wyprawę krzyżową dzieci w Europie na początku XIII wieku… I właśnie taka psychoza zawładnęła krajem w przypadku nieszczęśników z „Prometeusza”. Autentyczne współczucie i faryzeuszowski humanitaryzm. Szereg drugorzędnych bardziej lub mniej wzniosłych powodów zlało się w jedno żądanie: znaleźć konkretne rozwiązanie. I wtedy po raz pierwszy padło głośno, jako alternatywa, słowo „eutanazja”. Specjalne rozporządzenie Kongresu powołało trzystuosobową komisję. Jej członków wybrały według określonego klucza instytucje publiczne i organizacje społeczne. Trzysta pierwszy, którego mianował sam prezydent, został przewodniczącym zespołu. Jedynie on nie osiągnął wymaganego wieku pięćdziesięciu lat. Miał wtedy niecałe czterdzieści pięć, ale jego nominację cały kraj przyjął z zadowoleniem. Był to profesor L. C. Haggen, dwukrotny laureat Nagrody Nobla, naukowiec, który już jako młody człowiek odkrył przyczyną powstawania raka i pogrom ludzkości zamienił w wyleczalną chorobą. Piętnaście lat później opracował doskonałą prewencję sklerozy i w ten sposób przedłużył ludzkie życie przeciętnie od 20 do 30 lat. Był bardziej popularny niż wszystkie filmowe i sportowe gwiazdy, a w sprawach medycyny jego zdanie było wyrocznią. Przez całe siedem lat współpracował z zespołem yellowstońskim, świetnie znał sytuacją pacjentów, a co gorsze, zdawał sobie sprawę ze swej bezsilności. Mój udział w pracach komisji miał jeszcze dodatkowy aspekt. Wśród tych nieszczęśników był mój brat Clyde. Ściślej mówiąc, przyrodni, ostatnie dziecko ojca z drugiego małżeństwa. Ładny, zdolny chłopiec, z którym łączyło mnie szczególne uczucie. Wychowałem go. Kochałem jak brata i jak syna. Zobaczyłem go zaraz po transporcie z bazy, a później widywałem często. To było straszne. Ucieleśnienie zdrowia i młodości ginęło na moich oczach. Zmieniał się wyraz twarzy. Od niedołężności do nieludzkich grymasów trędowatych. Stopniowo jego życie stawało się tak nędzną wegetacją, że nie można go było porównać nawet do istnienia najniższych gatunków zwierząt, nie mówiąc już o bardziej rozwiniętych, jak małpa, pies czy koń. Komisja obradowała z krótkimi przerwami piętnaście miesięcy. W ciągu pierwszych kilku tygodni zapoznała się z całością wydarzeń. Wysłuchała lekarzy, psychologów, prawników, specjalistów do spraw badań kosmicznych. Głos zabierali filozofowie, artyści i eksperci rządowi. Oglądano film o życiu na „Prometeuszu” przed katastrofą, a później chorych. Mężczyźni odwracali głowy i płakali, kobiety dostawały torsji, mdlały. Była to konfrontacja niesamowita, lecz niezbędna. Wysłuchano krewnych, załamane matki i znękanych ojców. Po stokroć wypowiadano zdanie: „Zróbcie coś, to już jest nie do wytrzymania”, tylko zawsze w odmiennej artykulacji. A potem dyskutowano za zamkniętymi drzwiami. Haggen wyjaśnił, że przy ówczesnych możliwościach medycyny to choroba niewyleczalna, chroniczna. Według jego przypuszczeń konieczna będzie dożywotnia hospitalizacja. W ciągu tych siedmiu lat nie zauważył najmniejszego postępu w leczeniu i uważa eutanazję — z ludzkiego punktu widzenia — za jedyne słuszne i rozumne wyjście z sytuacji, zadawalające i etycznie, i emocjonalnie. Rozpętała się walka. Komisja miała podjąć decyzję większością głosów, bowiem od początku wiadomo było, że przy tej liczbie członków podjęcie decyzji jednomyślnej jest niemożliwe. Przypuszczenie było słuszne. Pierwsi zaprotestowali księża. Nie interesował ich stan pacjentów ami możliwości medycyny. Nie rozpatrywali zagadnienia w aspekcie prywatnym czy też publicznym. Przerzucali się dogmatami w różnych wersjach. Mówili, że cierpienie jest ta najprostsza droga do Boga, a ludzka istota ma prawo i obowiązek przez nie przejść aż do progu „naturalnej” śmierci. Sprzeciwiali się im zagorzali pragmatycy, spoglądający na świat z punktu widzenia przyczynowych związków wydarzeń. Do dyskusji włączyła się prasa wszystkich państw i różnych zapatrywań. Opozycyjne pisma zaatakowały Haggena jedynie dlatego, że mianował go rząd. I oczywiście wpłynęły na tych wszystkich członków komisji, którzy prywatnie sympatyzowali z opozycją. Chcąc nie chcąc, musiał profesor rozpocząć swoją agitację. Mówił, wyjaśniał, udowadniał, namawiał i przekonywał. Jego autorytet zapewniał mu słuchaczy, l nie zawsze aprobatę. Opozycję stanowiła zróżnicowana i bardzo głośna grupa, która powoli, lecz skutecznie zaczęła rozważać problem w aspekcie politycznym. Nie tylko przez dobór argumentów, ale i w sensie praktycznym. Przypadkowo byłem świadkiem rozmowy dwóch najbardziej gorliwych oponentów, którzy obiecywali sobie, iż zwycięstwo nad zwolennikami eutanazji zapewni opozycji przewagę w nadchodzących wyborach. W takiej atmosferze przystąpiono do głosowania. Trwało to dzień i całą noc. Niektórzy głosowali jawnie, inni tajnie. Liczni uważali za konieczne zadawać dodatkowe pytania lub wyjaśniać swoje stanowisko. Podstawowym i jedynym warunkiem było, iż głosować muszą wszyscy. Co godzinę komputer informował o aktualnych wynikach, co jeszcze bardziej dramatyzowało całą procedurę. I stała się rzecz niesłychana. O godzinie czwartej nad ranem, zanim do głosowania jako ostatni przystąpił przewodniczący, wynik wynosił sto pięćdziesiąt przeciwko stu pięćdziesięciu. Wystarczyło, że Haggen opowiedział się po stronie człowieczeństwa i rozumu i decyzja zapadła. Zgodnie z prawem i zgodnie z sumieniem. Przeszliśmy do holu. Po okropnym napięciu ostatnich tygodni opanowało nas błogie odprężenie. Do Haggena garnęli się jego zwolennicy, ściskali mu dłoń. Wielkie lustra na ścianach odbijały nasze twarze, uśmiechnięte, uszczęśliwione. Po czternastu dniach decyzję wprowadzono w życie, po miesiącu sprawa zniknęła ze szpalt gazet, a po trzech — z rozmów najbliższych krewnych. Rząd umocnił pozycję i zwyciężył znowu w następnych wyborach. Nieznana choroba nigdy już nie pojawiła się, a do annałów medycyny przeszła jako legenda. Po dziesięciu latach bazę „Prometeusz” zrekonstruowano i obsadzono nową załogą. Trzy tysiące istnień ludzkich pokryło miłosierne zapomnienie. * * * Stary człowiek zamilkł ponownie i wydawało się, że definitywnie. Zaciągnął się cygarem, wypuścił dym i powiedział jeszcze ciszej, ale dobitnie: — Trzy tysiące dziewięćdziesiąt istnień ludzkich. — Napięcie wokół stołu osłabło. Henry Maxwell wyprostował się, spojrzał pytająco na mnie, potem na Leifa, a kiedy żaden z nas nie odezwał się, zapytał z życzliwą wyrozumiałością, jakby udzielając rozgrzeszenia: — Doprawdy nie wiem, dlaczego z tego smutnego wydarzenia wyciąga pan tak surowy wniosek w stosunku do siebie? Taką samą decyzję jak pan podjęło stu pięćdziesięciu mężczyzn i kobiet. Zresztą, gdyby podniósł pan rękę opowiadając się za drugim rozwiązaniem, większość tych biedaków męczyłaby się zapewne do dzisiaj… Czy wtedy mógłby się pan śmiać? Zuchwały to był atak, ale starego człowieka nie uraził. Spokojnie odparł: — Ma pan rację. Do tego momentu jest to tylko smutne, tylko nieludzkie, albo, jeśli wolicie, tylko niemiłosierne. Ale nie koniec na tym. Prawdziwa tragedia rozegrała się dopiero trzy lata później. W chwili, kiedy z małego europejskiego państwa nadeszła wiadomość, że odkryto sposób leczenia Morbus Promethei… * * * Jak mówiłem, na „Prometeuszu” było pięćdziesięciu siedmiu cudzoziemców, którzy zostali przewiezieni do domów, kiedy się okazało, że yellowstońskie leczenie nie przynosi rezultatów. W niektórych państwach zdecydowano się na nasze rozwiązanie nawet wcześniej, a przede wszystkim z mniejszym rozgłosem; w niektórych umieszczono cudzoziemców w stałej izolacji jako nieuleczalnie chorych. Nie interesowaliśmy się nimi specjalnie. Dopiero teraz, po otrzymaniu tej wstrząsającej wiadomości. Poleciałem tam natychmiast. Spotkałem się z tym lekarzem. Żaden naukowiec. Skromny ordynator małego górskiego sanatorium. Ale tylko on nie dał się zmylić twierdzeniem, że zwierzęta na „Prometeuszu” odporne były na chorobę i że atakowała ona jedynie ludzki organizm. Przez UNESCO wymógł pozwolenie na przeprowadzenie badań na terenie bazy, poleciał na Księżyc i przebywał tam osiemnaście tygodni. Wystawił hodowle komórkowe i zwierzęta doświadczalne na działanie miejscowej atmosfery przy modelowym działaniu wszystkich urządzeń, ale poza sektorem zoologicznym. Zwierzęta zachorowały! Symptomy właściwie nie różniły się od występujących u ludzi. Pozostało jedynie porównanie różnic w urządzeniu obu sektorów. Stwierdził jedyną różnicę — w materiale, którym obite były ściany. W głównych pomieszczeniach bazy użyto nowego materiału pochodzenia organicznego o wspaniałych właściwościach izolacyjnych. Ale na jego strukturę molekularną wpływały promienniki, które kilka razy dziennie oczyszczały powietrze, niszcząc wszelkie zarodki. Uwalniały z niego pewne składniki, których nagromadzenie w organizmie wywołało rodzaj alergii, ale zupełnie nowej, atakującej różne organy, w zależności od indywidualnych predyspozycji. Sposób leczenia opracowano w chwili, kiedy udało się — bez większych problemów — znaleźć związek, który wchodził w reakcję i wydalał z ciała ten składnik. Widziałem też pacjenta. Krzepkiego, rumianego matematyka. Rozmawiałem z nim. Był całkowicie zdrowy i wszystko pamiętał. Pokazał mi fotografię, na której wśród kolegów był wraz z moim bratem. * * * Wokół stołu panowała grobowa cisza, ale stary człowiek nie zauważyłby nawet wielkiego hałasu. Kontynuował jeszcze szybciej: — Zawiedliśmy. Niektórzy jako naukowcy, inni jako działacze społeczni, a wszyscy razem jako ludzie. Pozwalając sobie na żałosne, śmieszne i bezgranicznie bezkrytyczne założenie, że tego, czego nie wiemy, nie może odkryć nikt inny, poświęciliśmy trzy tysiące dziewięćdziesiąt istnień ludzkich. Nie dziwcie się więc, że mam nieodparte uczucie, że o tym wszystkim zadecydował właśnie mój głos. To, że tak samo głosowało jeszcze sto pięćdziesiąt pozostałych, niczego nie zmienia. Odpowiedzialności za morderstwo nie da się podzielić na cząstki. Świadomość tego nie opuszcza mnie nawet na chwilę. I dlatego śmiać się nie potrafię… Zrezygnowałem ze swego zawodu, ze swych planów. Latam po świecie i kosmosie, starając się ratować przekreślone żywoty. Chciałbym oddać to, co zniszczyłem… Teraz zwrócił się bezpośrednio do Leifa. Spoglądając na niego swymi jasnymi oczami powiedział miękko: — Zapraszając mnie dc stołu powiedział pan coś o rodzicach. A teraz mówię do pana, mój miły, jak ojciec: ręce z daleka od eutanazji! Nigdy nie wiecie, czy za horyzontem nie czeka lepsze i bardziej radykalne odkrycie od waszej decyzji, która szlachetne pragnienie położenia kresu cierpieniu poprzez doskonałe rozwiązanie przemienia w zwyczajne morderstwo. Potem opuścił wzrok i ostrożnie strącił popiół z cygara. Za jego plecami jak duch pojawił się Johnnie Walker. Pochylił się i powiedział cicho: — Telefon do pana… W kabinie naprzeciwko… — Nareszcie — westchnął stary człowiek — dziękuję. — Wstał, skłonił się i oddalił. Wszystkie spojrzenia śledziły go aż do drzwi. Potem Henry zwrócił się do nas: — Szczególny przypadek objawów paranoidalnych… nie wydaje się wam? A kiedy nie doczekał się odpowiedzi, zapytał Johnniego: — Czy pan zna tego człowieka, Johnnie? — Oczywiście, panie Maxwell, od dawna… To profesor Haggen. Przetłumaczyła Barbara Krajewska Alžbeta Serberova WOLTYŻERKA Gdy przybyli, przedstawienie było już w pełnym toku. Kurcząc się i schylając na wszystkie strony przedarli się na swoje miejsca i usiedli. Marcin obejrzał arenę, Łukasz zaczerpnął powietrza. Brakowało mu zapachu trocin i zwierząt, tęsknił za wielkimi żółtymi lwami. — Ciekaw jestem, czy będą lwy — powiedział. Na arenie popisywały się właśnie psy — tego największego i najszczuplejszego z nich trener w pewnej chwili rozciągnął jak strunę i zaczął obnosić dookoła. Było to obrzydliwe. Za chwilę jednak widzowie jęli przyglądać się baczniej: psy ćwiczone przez trenera zaczęły wyczyniać prawdziwe cuda. Pierwsza scenka pochodziła z repertuaru straży pożarnej: palił się mały domek, a drużyna złożona z psów grała rolę strażaków. Wszystko przebiegało nad wyraz sprawnie — wyglądało nawet na to, że trener jest niepotrzebny. Psy biegały, pompowały wodę, wynosiły z płonącego domku ofiary (gęś i koguta), stawiały drabiny, rozpościerały prześcieradła, stosowały sztuczne oddychanie, kierowały karetkami pogotowia i pompami, przywoływały do porządku niezdyscyplinowane jednostki, wreszcie, po ugaszeniu pożaru, objechały triumfalnie arenę na wozach, wesoło dzwoniąc dzwoneczkami. Dzieci na widowni z entuzjazmem pokrzykiwały, dorośli przyglądali się z uznaniem. Trener ukłonił się, psy przy akompaniamencie żwawych marszów orkiestry dętej odmaszerowały. Przyszedł klown, ale wszyscy myśleli bardziej o psach. O tym, jakie były doskonałe i jak to wszystko dziwnie wyglądało. Łukasz stwierdził ponadto, że wygląd eterycznych błyszczących artystek cyrkowych nie męczy go już tak bardzo, jak wówczas, kiedy miał dziesięć lat. Był w ogóle i sobą, i cyrkiem, w którym znalazł się po dwunastu latach, znacznie rozczarowany. Nie mógł już i nie umiał jakby wprowadzić się w dawny stan wzruszenia, napięcia i zadziwienia nad tym tajemniczym samowystarczalnym światem cyrku. Trochę się ożywił, gdy klown wyciągnął z kufra laleczkę. Była wielkości człowieka, cała zrobiona z gałganków. Stale się przewracała. Ilekroć chciał ją posadzić, postawić, złożyć, zawsze się przewracała. Miała jasne warkoczyki i dziwnie naiwny, słodki wyraz twarzy. Ciągnął ją za gałgankowe nogi, mało jej nie rozerwał, zakładał jej nogi za uszy, pakował ją do węzełka, starał się naciągnąć jak sznurowadło, zwinąć do kufra, ale nigdy mu się to nie udawało. Potem laleczka nagle wstała, zdjęła perukę i rozpuściła długie, równe czarne włosy, a była to rzeczywista dziewczyna, malutka i elastyczna, a gdy zrzuciła z siebie srebrną suknię laleczki, pozostając jedynie w srebrnym bikini, widownia westchnęła, ponieważ dziewczyna była śniada i cudowna jak dziecię z Hawajów, a wszyscy przedtem myśleli, że to jest naprawdę kukiełka. Zebrała burzę oklasków. — Może będą po przerwie — powiedział Łukasz. — Kto? — No przecież lwy. — Ty ciągle o tych lwach. Psy były świetne. — Aż nazbyt — powiedział Łukasz. — Ostatnim numerem przed przerwą będzie szkoła wyższej jazdy, którą pokaże miss Nata Green — oznajmił konferansjer. Nata była naprawdę zielona — i niewysłowienie podniecająca. Miała białego koma, włosy naprawdę złote, krótko przystrzyżone, i zieloną suknię, która ostro się odbijała od białego konia; suknię tak szeroką, że zakrywała cały koński grzbiet. Patrząc na konia z profilu odnosiło się wrażenie, że wraz z jeźdźcem od wieków i na zawsze do siebie należą. Łukasz ze zdumieniem obserwował właśnie tę suknię. Cały ubiór, lekki jak zielona chmurka, był znakomity, ale ta suknia cała z falbanek i sięgająca koniowi aż pod brzuch była fantastyczna. Jazda także była bez zarzutu. Koń tańczył walczyka i sarabandę. Stąpał niewiarygodnie drobnymi krokami, przyklękał z niezwykłą gracją i tak lekko, jak gdyby klękała kobieta. Z wdziękiem unosił kolana przy wszystkich tych trudnych przejściach, których laik nigdy nie zrozumie, a których wykonanie wymaga i od konia, i od jeźdźca ogromnego wysiłku. — Klasa — powiedział Marcin. Łukasz przytaknął. Nata leciutko trzymała lejce, suknia jej nawet nie drgnęła, a jeśli kierowała ruchami konia pod długą suknią, musiała czynić to tak delikatnie, że przypominało to bardziej oddechy niż ruchy. Muzyka zagrała tusz, dziewczyna spięła konia, ten uniósł się wysoko, zarżał, a później, galopując, oboje zniknęli. Była przerwa, wyszli na dwór. W dzieciństwie ciągnęło ich do oglądania zwierząt, z przyzwyczajenia krążyli wokół namiotów, ale klamek ze zwierzętami tu nigdzie nie było. Ujrzeli to wśród wozów cyrkowych kupę aut — w świetle księżyca błyszczały i wyglądały nader nierealnie. Później nagle zobaczyli ją znowu. Przejeżdżała się na białym koniu po Leteńskich Błoniach, jak gdyby koń zmęczył się drobnymi, trudnymi kroczkami, a ona chciała go dobrze popędzić; galopowali, wspaniali i samotni, wzdłuż i wszerz równiny. Następnie kłusem objechali kilka chryslerów i porschów zalanych księżycem. Łukasz z Marcinem stali w miejscu. — Co ona wyprawia? — Nic. Jest na przejażdżce — powiedział Łukasz, z zafascynowaniem przyglądając się anachronicznemu pięknu konia i dziewczyny na tle nocnych tramwajów. Miała na sobie stale tę zieloną suknię, na ramiona zarzucony jakiś sweterek. — Już jest po przerwie. Powinniśmy iść — powiedział Marcin. — Idź sam — rzekł Łukasz. — Muszę z nią porozmawiać. Chwilę było cicho. — Może to nie jest Czeszka — zaoponował Marcin. Łukasz wzruszył ramionami. — No to cześć. Chwilę wałęsała się wśród rzadkich brzóz na skraju Leteńskich Błoni, potem koń nagle wyskoczył i znowu lotem strzały popędził przez piaszczystą równinę wśród na biało pomalowanych bramek do gry w piłkę nożną. Patrzył na to oczarowany. Aby upewnić się, że jest to prawda, obrócił się w drugą stronę. Niepowstrzymanym potokiem światła płynęły samochody po szerokiej alei Obrońców Pokoju, w domach świeciły okna, auta skrzypiały, świszczały, pohukiwały, po chodniku przeszło tu i tam kilku przechodniów, jakiś chłopczyk, sam, wysoko podrzucał piłkę do nieba. Ponieważ dziewczyna znajdowała się na wolnej przestrzeni błoni, a Łukasz wśród wozów cyrkowych, które były ogrodzone niskimi, na czerwono pomalowanymi kratami, to przeskoczył przez najbliższą i ruszył w kierunku woltyżerki. Koń szedł już wolniej. Sweterek opadł jej z jednego ramienia, szeroki, przeźroczysty zielony rękaw powiewał w świetle księżyca. Nierealnie cicho wybuchały pod kopytami konia gejzery piasku. Zastanawiał się, w jaki sposób do niej zagadać, aby nie odjechała. Była spokojna, tak spokojna i jasna w świetle księżyca, że w końcu przestał o tym myśleć, podszedł do niej i odezwał się: — Obawiam się, że się pani przeziębi. Jest już chłodno. Popatrzyła nań i uśmiechnęła się. Koń stał. Obserwował Łukasza wielkim, wilgotnym i mądrym okiem z olbrzymim bielmem. — Jestem do tego przyzwyczajona — powiedziała, a Łukasz był ogromnie zadowolony, że mówi po czesku. — Pani jazda ogromnie mi się podobała — stwierdził i ostrożnie pogłaskał konia po karku. Biały koń parsknął. — Nie spodziewałem się, że panią tu znajdę na dworze. Pociągnęła konia za uzdę. — Musimy się czasem przelecieć — powiedziała, pochyliła się do przodu, przejeżdżając dłonią po czole konia. — No, ale tak czy owak może się pani prze—, ziębić. A gdybym zaprosił panią gdzieś blisko na grog. To na jesieni nie zaszkodzi — Podniósł nią oczy, była piękna. Tak dziwnie, poważnie, po dziecięcemu piękna, srebrna w świetle księżyca, z wielkimi ciemnymi oczyma i z przesta cerą. — No, dobrze — powiedziała cicho z uśmiechem. — Ja tu zaczekam. Zanim odstawi pani konia do domu — powiedział i zaraz się przestraszył, czy się tym „do domu” nie poczuła dotknięta, jeśli nie ma kamiennego domu i wszystkiego, co się z tym wiąże i co mają inni ludzie. — Możemy jechać zaraz — powiedziała, uważnie nań spoglądając. Miała ogromne usta. — Czy wie pan, jak pan wygląda? Jak porucznik. Z rosyjskiego filmu. Roześmiał się, dumnie wypinając pierś. Potem znowu wrócił do rzeczywistości. — Pani… tego konia nie odprowadzi? — zapytał. Pokręciła głową, narzucając sobie sweterek na oba ramiona. — Wołałabym, żeby poszedł ze mną — powiedziała. Biczyk, zagadkowym, prawie niewidzialnym ruchem, wsunęła gdzieś do przeźroczystego rękawa. — Wspaniale — odpowiedział i był naprawdę zachwycony. — Jeszcze nigdy nie byłem na grogu z dziewczyną na koniu. To jest ekstra super. Nie może pani jednak jechać zbyt szybko. Tak więc poszli, a Łukasz miał przez chwilkę wrażenie, że to tylko sen. Dziewczyna jechała obok mego konno po piasku, on szedł asfaltowaną drogą, po prawej stronie miał ruchliwą ulicę, pu lewej błonia zalane księżycem i dziewczynę; do tego wszystkiego dziwny szelest kopyt w piasku. Koń szedł nadzwyczaj zdyscyplinowanie, leciutko i pomału — dziewczyna nie mogłaby iść lżej, z większą gracją. — Pani ma naprawdę na imię Nata? — zapytał. Na prawo od nich jeździły wieczorne tramwaje, a ludzie w ich wnętrzu, w świetle, wyglądali jak w akwarium. — Natalio — spojrzał na nią w górę. — Jest pani niezwykle piękna, Natalio — powiedział i pogłaskał konia. — Jak on się nazywa? Jeszcze nie widział nawet kawałka jej nóg. Trochę go niepokoiło nie postawione jej pytanie, jakie może mieć buciki. Czy są to kozaczki, baletki, a może buty do końskiej jazdy. Wyobrażał sobie buty do końskiej jazdy z bardzo delikatnej skóry, śmietankowobiałe. — On? On także nazywa się Natalia — powiedziała i popatrzyła nań — Dokąd pójdziemy na ten grog? — Na Szpejharz. To jest najbliżej. Gdyby nie to, że jest pani tok lekko ubrana, zaprowadziłbym panią dużo dalej. Roześmieli się. Piasek się skończył. Natalia wjechała na trawnik, więc zszedł tam również. Kawałeczek dalej znajdował się wprawdzie chodnik, ale musieliby się kręcić między autami na parkingu, wolał iść po trawie. Trawa była jeszcze zielona i pachniała rosą. Biały koń na chwilkę się zatrzymał i poskubał ją trochę. Natalia zaczekała. — Na imię mam Łukasz — powiedział i popatrzył na konia, jak skubie trawę. Natalia siedziała wyprostowana, tylko trochę pochylona do przodu. Zdumiała go krzywa końskiej szyi i to, jak z niej cudownie wyrasta dziewczyna z maleńkim zwojem zielonej materii w postaci spódnicy zgarniętej do przodu. Objął ją spojrzeniem całą, tę piękną głowę na tle księżycowego nieba, ramiona, równe i kruche plecy, a później tę niezwykłą suknię rozpostartą na koniu aż po jego ogon. Biło z nich dwojga tak nierzeczywiste piękno i urok, że aż wstrzymał oddech. — Już nigdy nie będę mógł idąc na grog o tym sobie nie przypomnieć — powiedział. Popatrzyła na niego poważnie, później się uśmiechnęła. Ten uśmiech mu coś przypominał, jakąś twarz albo rysunek, może obraz. Na skrzyżowaniu panował większy ruch niż na równinie, ludzie się za nim oglądali Wypiął z dumą pierś. Kopyta na chodniku głośno stukały, brzmiało to jak muzyka. Ogród od tyłu był zamknięty, obeszli go więc wkoło. Spodziewał się, że brama będzie otwarta od przodu — właściwie to był wspaniały pomysł wziąć ją tam, gdzie można pić na dworze, do gospody z koniem by nie weszła. „Przywiązanego gdzieś na ulicy przecież by go nie zostawiła” — przyszło mu na myśl. — Nie wiedziałam, że znajduje się tutaj taka wygodna gospoda — powiedziała Natalia, rozglądając się ze swych wyżyn. Było tu naprawdę ładnie. Za pomalowanym na zielono płotkiem stały stoły, ławki pozbijane z grubego drewna, na prawo od nich kiosk. Przypomniał sobie, jak spędził tutaj z kolegami kilka letnich nocy i nagle dzięki temu koniowi i dziewczynie gospoda wydała mu się oszałamiająco piękna i tak pełna treści, że się aż tego przestraszył. — Czy nie jest pani głodna? — zapytał. Wjechała na koniu przez, wrota do ogrodu i zatrzymała się przed stolikami. W kiosku znajdował się człowiek w białym płaszczu i okularach. Uważnie przyjrzał się Natalii i koniowi, później automatycznie i bezmyślnie zaczął układać jakieś czekolady na kupkę. — Nie jestem głodna. Dziękuję — powiedziała. Koń parsknął. — Dwa grogi. Pół na pół — zamówił Łukasz, — Mam na myśli pół rumu i pół wody. Na przeziębienie. Facet w kiosku z powagą kiwnął głową. Pod okienkiem miał maszynkę do gotowania. Stał na niej aluminiowy czajnik z wodą. Woda się gotowała, a pasemko pary uciekało przez okno. W wielkim rondlu smażył kiełbaski. — Dla konika nic? — zapytał nalawszy do szklanek rum, sięgając po czajnik z wodą. Widać było, że ma złoty ząb. — Dla konika? — podjął Łukasz, zwracając się do Natalii. Zaprzeczyła. — Upije się moim grogiem — powiedziała i na jej twarzy pojawił się ten sam uśmiech, który mu coś przypominał, a on nie wiedział co. Wziął dwa grogi — były złociste, nad nimi unosiła się para. W kiosku radio cicho grało piosenkę z filmu Podstęp przy stoliku. W ogrodzie za stołem siedzieli dwaj młodzieńcy ze sportowymi workami i hokejkami na ramionach. Ujrzawszy konia, ucichli i zaczęli rozmawiać półgłosem o zwierzętach. Było to wszystko bardzo piękne. Natalia na swych wysokościach piła grog jak księżniczka, biały koń stał zasłuchany w jakieś swoje, jedynie dla koni słyszalne dźwięki, bez ruchu, jak gdyby wiedział, że jego pani trzyma w jednej ręce grubą szklanicę, w drugiej łyżeczkę i miesza. — Pyszne, prawda? — spytał Łukasz. Usiadł sobie na jednej z ławek i sączył swój grog, czuł, jak on go szybko upaja, patrzył na Natalię i konia. — Pycha — rzekła i zmrużyła oczy. Tutaj, w świetle, które przenikało przez okno kiosku, była znowu w normalnych kolorach, nie taka biała i jasna jak tam na błoniu, bardziej rzeczywista i znowu olbrzymia na koniu wśród zwykłych przedmiotów. — Grozi mi straszne niebezpieczeństwo zakochania się — powiedział Łukasz. — W pani i w koniu. Spojrzała na niego przez chwilkę poważnie, pokręciła przecząco głową i dopiła grog. — Może coś jeszcze? Coś słodkiego? — zaproponował. — Dziękuję. Było to wspaniałe. Muszę wracać. Szukaliby mnie. Postawił szklanki na obdartej, obciągniętej ceratą ladzie. Facet w okularach oparty łokciami o stół patrzył na Natalię. Rzekł: — Gdyby obok nie było tego cyrku, myślałbym, że wróciłem w dzieciństwo. — I stale na nią bez ruchu patrzył. Wyszli z ogrodu. — Czy jest pani trochę cieplej? — Jest mi wspaniale — powiedziała. — Miał pan znakomity pomysł. Tylko żeby teraz kobyłka się nie plątała. — Roześmiała się. Wracali leteńską równiną. Gdy tylko wychylił się spoza drzew księżyc, znowu tak nierzeczywiście zbladła i ona, i koń, znowu w jakiś zagadkowy sposób wytworzyła się przegroda między ulicą, która znajdowała się teraz po lewej stronie, a resztą świata, gdzie cichuteńko, lekko, w tajemnym milczeniu stąpało zwierzę z jeźdźcem na grzbiecie. Powrotną drogę przebyli w zupełnej ciszy. Zatrzymali się przed ogrodzeniem cyrku. — Niech pani jeszcze nie odchodzi — powiedział i położył dłoń na karku konia. Patrzyła gdzieś ponad równiną, później chwilkę za ogrodzenie — była wysoko, więc z pewnością widziała wszystko, co dzieje się wewnątrz i to zadecydowało o szybkim podjęciu przez nią decyzji. — No dobrze. Dlatego, że mi pan przypomina tego rosyjskiego porucznika. — Czy była pani w nim zakochana? — zapytał nie wiedząc, co go bardziej boli, to pytanie, czy tajemniczy, nieznany świat tam za ogrodzeniem między cyrkowymi wozami, gdzie dojrzał na sznurze jakąś damską bieliznę i zasłyszał fragment rozmowy w nieznanym języku. W białawej ciemności mignął malutki ponny, jakby uciekający przed pójściem na spoczynek, jak gdyby go teraz ktoś wołał przytłumionym głosem. Przy jednym z wozów znajdowała się weranda i świeciła zawieszona tam lampa. Pod lampą siedziała starucha i szyła coś w rękach. Mężczyzna w zielonej kurtce otworzył mercedesa i czegoś w nim szukał. Łukasz nie umiał sobie wyobrazić tego, że tutaj mieszka również ona, że na sznurze wisi jej wędrowna bielizna, sukienka i pończochy, że pracuje w wozie cyrkowym, a może także jeździ chryslerem po zakupy i do fryzjera… tkwił w tym męczący, niejasny urok i dziwny smutek. — Natalio — powiedział z rozpaczą i pogłaskał jej ramię w tym zielonym mięciutkim rękawku. — A dlaczego… dlaczego pani z nim nie żyje? — To… to niemożliwe. — Dlatego, że pracuje pani w cyrku? — Dlatego także — powiedziała. Szli chwilę w milczeniu wśród brzóz, po dróżce prowadzącej ku schodom z widokiem na Pragę. Niejasno życzył sobie zawieść ją w dół, do centrum, na ulice miasta, aby przekonała się, że jej praca w cyrku wcale mu nie przeszkadza, chciałby pojechać z nią i jej koniem aż na plac Wacława. Szli asfaltowymi dróżkami parku na Letnej, kopyta stukały, cienie w świetle wschodzącego księżyca ukazywały oczom nieznane zakątki, pełne uroku i wywołujące jakąś tęsknotę. Była jesień, koń deptał liście, nowe stale spadały bezdźwięcznie takim niewiarygodnie cichym ruchem jak sen. W parku nie było prawie nikogo. Spotykani kochankowie przeważnie się zatrzymywali i patrzyli na konia i Natalię, patrzyli w bezruchu i z delikatnym zdziwieniem, które właściwie nawet tak bardzo zdziwieniem nie było, ponieważ w ich miłości również wszystko było możliwe; wszystko to, co delikatne i nadzwyczajne, było jej cudem. Samotny przechodzień w okularach zatrzymał się i zaczął szukać po kieszeniach papierosów. Doszli do głównych schodów. Natalia wstrzymała konia i nawet się nie poruszyła. Była jak posąg, niezmiernie tkliwy i cudowny posąg nad miastem. — Pani jest smutna, Natalio — powiedział i był także strasznie czuły. — Czasami — wzruszyła ramionami. Skorzystał z tego, że znajdowała się z koniem o kilka schodów niżej i wyciągnął do niej ręce. Mimo, iż była bardzo wysoko, dosięgnął jej cienkiej talii w tej cieniutkiej zielonej sukni. I naraz, jeszcze zanim tej talii dotknął, koń schylił głowę, równocześnie przyklękając na obie przednie nogi tak, że Natalia się zniżyła. Trzymał wąziutkie ramionka, a później tę białą twarz w dłoniach, patrzył i patrzył, uśmiechała się, a on nagle zrozumiał, skąd zna ten uśmiech za zamkniętymi ustami, był to prastary, zmysłowy i mądry uśmiech piękna, jaki miała Nefretete, a później wszystkie egipskie pośmiertne maski, jakie dawano królewnom do sarkofagu. Ostrożnie ją pocałował. Pachniała jakimiś delikatnymi perfumami, a trochę trocinami i koniem. Zakręciło mu się w głowie. Nabrał oddechu i znowu przyciągnął tę twarz ku sobie, a koń klęczał na szczupłych nogach tak lekko i prosto, jak gdyby klęczała kobieta. — Natalio, Natalio — szeptał. Ostrożnie, lekko starał się ściągnąć ją z konia do siebie i objąć całe to szczupłe zielone ciało, całą tę nieskończoną czułość z ustami królewny. Ale siedziała mocno. Otarła swoją twarz o jego, lekko westchnęła, a koń podniósł się z klęczek. Obok szli jacyś ludzie, wesoła grupa z kina, z czegoś się śmiali. Kiedy zobaczyli konia i dziewczynę umilkli, ale przeszli obok bez uwag i Łukasz nagle sobie uświadomił, że Natalia i koń wyglądają nierealnie jak z filmu Felliniego, że wszystko jest możliwe, nawet sceny najbardziej fantastyczne i piękne. Bo to była miłość. — Natalio, proszę panią — wyszeptał. — Muszę panią jeszcze dotknąć. Niech uklęknie — poprosił i pogłaskał konia. Uśmiechnęła się, a potem powiedziała: — Ja uklęknę — a koń znowu z tą samą gracją zgiął szczupłe nogi i ukląkł na jednym schodku. Natalia sama wyciągnęła ręce, a on jak gdyby zanurzył się w zielonym morzu o srebrnej powierzchni. Całował ją tak długo, że prawie stracił oddech, całował ją i nawet sobie tego nie uświadamiając nagle z całą siłą zaczął ciągnąć to leciutkie ciało w dół, ale ono się ściągnąć nie dawało i Łukasz poczuł nagle w swych rękach i ustach coś dziwnego i strasznego — nie wiedział co i nie potrafił tego nazwać, a zrobiła to zań ona, gdy mu się wymknęła, trzymając w dłoniach jego głowę. — To niemożliwe, poruczniku — szepnęła patrząc nań z bliska. — Co jest niemożliwe? — wyszeptał zdziwiony i kolana się pod nim ugięły. — Nie da rady zdjąć mnie z konia. Zaskoczony postąpił o dwa schody wyżej. Koń poszedł w jego ślady i oto stali tak teraz razem, ta nierzeczywiście piękna i straszna rzeźba na schodach. — To… to przecież nie jest prawda — powiedział z rozpaczą. „To jest prawda — odpowiadał mu równocześnie mózg — stąd ta gracja nierzeczywista, stąd ta tak doskonała jazda, to nie jest koń, to jest ona, cała ta delikatność i lekkość i… zgroza.” Wyciągnęła z rękawa biczyk i bawiła się nim. — Pani… pani nie ma nóg? zapytał. Zszedł znowu do niej, ale bał się konia dotknąć lub dziewczyny. Ręka mu drżała. — Nie mam. Właściwie mam cztery — oznajmiła. Lekko podniosła prawą przednią, później lewą. — Nie musi się pan bać. Nie ma w tym nic baśniowego. Po prostu nieudany eksperyment profesora Ewansa. Osłupiały Łukasz usiadł na kamiennym zydlu pod schodami. — Co takiego? Wzruszyła ramionami. — Tak jak powiedziałam. Już muszę iść. Ostrożnie położył trzęsącą się rękę na jej wiotkich ramionach. — Ale… to przecież… Natalio. Pani żartuje. Pokręciła głową przecząco: — Nie żartuję. — A czy jakoś… czy jakoś nie można pani pomóc? — Nie — odwróciła się z niezmierną gracją, wstępując z powrotem na schody. Już nie mógł na to patrzeć. W pewnej chwili zatrzymała się i popatrzyła na niego z dołu. — Może mi pan przecież bić brawo w cyrku. Niech pan nie będzie smutny. — Powoli stąpała w górę, chowając biczyk w rękaw. — Natalio — szepnął. Zatrzymała się na górze, na schodach. Była biała jak śnieg, cudowna w tej sukni, która zlewała się z koniem i można było z tego wszystkiego oszaleć. — Cześć, poruczniku — powiedziała — przez jakiś czas stała nieruchomo, a później ruszyła galopem. Łukasz przez chwilę stał jak sparaliżowany, a potem mu w głowie nagle coś błysnęło, ponownie zobaczył inteligentne psy, te nadmiernie inteligentne psy — i pobiegł schodami w górę. — Natalio! Natalio’ — krzyczał. — A te psy?! Natalio! Te psy!!!? Równina Letna, pełna księżycowego świtu, była pusta. Od wozów, od cyrkowych świateł płynęła cicha nocna muzyka. Przetłumaczyła Halina Janaszek–Ivaničková Jaroslav Veis DZIEŃ NA KALLISTO W ZAMIAN ZA ROK ZIEMSKI Gdyby porucznik Wert i sierżant Lusnocem nie byli robotami, służba na Kallisto musiałaby się im wydać niezasłużoną karą. Nie dlatego, że niebezpieczna, lub zbyt wiele było tam do roboty. Wręcz przeciwnie: człowiek by najchętniej wył z nudów na tym kawałku skały i lodu, pokrytym wrzodami kraterów, okrążającym łącznie z ogromnym Jupiterem układ słoneczny, ale tylko w wypadku, gdyby był pod ręką policjant. Bo w ogóle ludzie przyjeżdżali tu chętnie, nawet bardzo. Już pierwsza wyprawa badawcza, która tu wylądowała, stwierdziła, że Kallisto to nie tylko zbyt ciemna, zbyt szara i zbyt zorana przez meteoryty powierzchnia, jak sądzono po wylądowaniu pierwszych wojażerów z Ziemi. Przeciwnie, ta towarzyszka Jupitera — sama prawie tak wielka, jak planeta Merkury — okazała się zadziwiająco powabna. Znawcy mitologii twierdzili, że nic w tym dziwnego — przecież jej matką chrzestną była Kallisto córka Lykaona, dziewczyna tak piękna, że sam Zeus stracił głowę i ją zniewolił. Teraz zaś Kallisto gwałcili bezimienni turyści, a nie największy z bogów. Zjeżdżali setkami i nie chcieli zrezygnować z widoku tak osobliwego świata. Na powierzchni tej planety człowiek czuł się jak wewnątrz gigantycznego kalejdoskopu. Słoneczny blask odbijał się od skał i lśniących lodowatych wierzchołków, załamywał w nieprzebranej ilości odcieni. Światło nabierało szczególnych barw. A mówiono, że i zapachów. Nic więc dziwnego, że ludzie wewnątrz tej gry świateł podlegali niezwykle sugestywnemu nastrojowi, jakiego nie potrafił wywołać żaden z narkotyków, które znał dwudziesty pierwszy wiek. Dokonano potem dalszego odkrycia: osobliwe pole radiacyjne połączone z dobroczynnym działaniem leczniczym. Balneolodzy wyjątkowo byli zgodni z hipochondrykami — tutejszą kurację można zalecać każdemu. Nigdzie w systemie słonecznym nie regenerowały się siły ludzkie — czy dotyczyło to obywateli z Marsa, czy z Ziemi — tak szybko, jak właśnie tutaj. Oczywiście, coś tak atrakcyjnego nie mogło ujść uwagi żadnej z agencji turystycznych. W twardej walce konkurencyjnej przegrały, bowiem księżyc Kallisto został ogłoszony rezerwatem przyrodniczym, który mogły zwiedzać jedynie wyprawy odpowiednio zorganizowane przez biuro podróży UNESCO. Wybudowało ono niedaleko najpiękniejszego z kraterów małe hotelowe miasteczko, wokół którego wyznaczono sieć szlaków turystycznych. Ekipa inżynierów zainstalowała sztuczną atmosferę, co prawda trochę rzadszą od tej na Ziemi, ale za to witaminizowaną. Na całej kuli ziemskiej pojawiła się reklama: DZIEŃ NA KALLISTO W ZAMIAN ZA ROK ZIEMSKI, w wyniku czego zamówienia na trzytygodniowe wycieczki przyjmowano z rocznym wyprzedzeniem. Te trzy tygodnie to czas jednego obiegu Kallisto wokół Jupitera (niecałe siedemnaście dni), a reszta to podróż na trasie Ziemia–Kallisto i powrót, ewentualnie Mars— Kallisto i z powrotem. Każdy łatwo sobie wyliczył, że oprócz wspaniałego odpoczynku zyska jeszcze trzy miesiące i tydzień urlopu. Rakiety z Ziemi i z Marsa lądowały w środku krateru, kilka kilometrów od miasteczka hotelowego. Posterunek policji, w którym służyły roboty, porucznik Wert i sierżant Lusnoc, był dokładnie w połowie drogi wiodącej z lotniska do miasteczka. Były to biologiczne roboty n–tej generacji. Od ludzi mógł je odróżnić jedynie doświadczony robopsycholog i to tylko wówczas, kiedy przy nim rozmawiały. Wtedy je zdradzała nie ulegająca zmianom intonacja zdania, czasem zły akcent, spowodowany wahaniami napięcia prądu elektrycznego — lub też niezwykłe neologizmy, wynik tendencji do formalnego, a nie treściowego rozumienia języka ludzi. Było to logiczne, bowiem istotne informacje roboty tego typu przekazywały sobie w inny sposób. W wyniku tego nieczęsto można je było przyłapać na mówieniu. Porucznik Wert z sierżantem Lusnocem porozumiewali się bezdźwięcznie, za pośrednictwem emisji urządzeń mózgowych, w jednym z zaprogramowanych języków. Z ludźmi nie musieli nawet rozmawiać — większość tego, co ludzie chcieli, albo przeciwnie, czego nie chcieli im powiedzieć, potrafili odgadnąć. Policjanci–roboty mieli też i inne plusy. Byli nieprzekupni. Nie miewali humorów. Gwarantowali obiektywność i sprawiedliwość bez ubocznych zamiarów i celów. Nie mieli rodzin na utrzymaniu, tak więc nie musieli dostawać pensji. Nie musieli spać osiem godzin dziennie i nie potrzebowali kuchni, stołówki ani toalety czy pryszniców. Byli zawsze w pełni sił i reagowali niezawodnie. W przypadku uszkodzenia w najgorszym razie kierowano ich do naprawy. * * * Obaj policjanci siedzieli na górnym piętrze przezroczystego budynku, przypominającego odwróconą kompotierkę, w którym mieścił się posterunek i gdzie działali zgodnie ze swym programem. Porucznik akurat wypełniał dzienny raport — za niecałe pół godziny tutejszy cudowny kalejdoskop rozpłynie się w granatowych ciemnościach — a sierżant Lusnoc obserwował nieruchomymi oczami monitor telewizyjny, na którym powoli, centymetr po centymetrze przesuwały się obrazy poszczególnych” sektorów powierzchni Kallisto. — Szefie! Proszę spojrzeć. Coś mi się tu nie podoba — powiedział nagle Lusnoc. Ściśle mówiąc, w pomieszczeniu prócz szelestu toczących się szpul wykaźników nie rozlegał się żaden dźwięk. Sierżant wyemitował informację i wypływający z niej impuls. Porucznik odebrał emisję i potwierdził odbiór. — Coś tam się mota — kontynuował sierżant. Wert wstał z krzesła i wyciągnął szyję v stronę ekranu. Soczewki jego oczu, jak u Lusnoca, same powiększyły i rozjaśniły obraz telewizyjny, badając szczegóły. Jednocześnie włączyły się detektory promieniowania poza spektrum światła. Na obrazie sektora ERT 45, odległego mniej więcej o 5 kilometrów od przewróconej kompotierki posterunku, z boku oznakowanego szlaku turystycznego, gdzie teraz powinien być jedynie obraz nieruchomych gór lodowego kryształu, coś się ruszało. Im dokładniej to obserwowali, tym wyraźniej było widać, że to człowiek. Komputery w ich głowach natychmiast przeanalizowały uzyskane dane. Człowiek miał 163,2 cm wzrostu, ważył łącznie z ubraniem 56,34 kg, a temperatura ciała wynosiła dokładnie 36,4°C. Był płci męskiej. Miał jasnoniebieskie oczy, brązowe, kręcone włosy i trochę zadarty nos. — Co on tam, do diabła, jeszcze robi? — wyemitował porucznik. Od sierżanta odebrał tylko automatyczny sygnał przyjęcia przekazu, co oznaczało, iż nie zachodzi potrzeba powtórzenia pytania. — Czy było zgłoszenie któregoś z hoteli, że ktoś zaginął? — zapytał więc porucznik. Sierżant zerknął na tablicę rozdzielczą kontrolek hotelowych. Zielone światełka spokojnie informowały, że wszystko w porządku, że goście hotelowi są już w budynkach i nadchodzący zmrok nikomu nie zagraża. Na Kallisto każdy recepcjonista troszczył się szczególnie o to, by nikt z gości nie został na zewnątrz na noc. Różnice temperatur między dniem i nocą były mimo sztucznej atmosfery wielkie; mróz dochodził nawet do — 198°C. Pozostanie na zewnątrz po zmierzchu miało dla człowieka nieprzyjemne skutki. Zamarznięcie na kość, a potem rozmrażanie i reanimacja było po pierwsze bolesne, po drugie drogie — a do tego wszystkiego nie zawsze stuprocentowo skuteczne. Całej sprawie zazwyczaj towarzyszyła niesmaczna szarpanina między klientem i biurem podróży, która przynosiła zysk jedynie prawnikom. Z drugiej strony kosmiczne mrozy miały swoje plusy: sterylizowały bowiem praktycznie idealnie środowisko z wszelkich zarazków z Ziemi i Marsa. — Nikt niczego nie zgłaszał — informował sierżant. Jednocześnie przez jego programator przemknęła myśl. — Sprawdź najpierw, czy obwody informacyjne są w porządku — polecił porucznik. — Potem dla pewności skontroluj wszystkie hotele. Ja tymczasem przygotuję poduszkowiec. Może to jakiś pasażer na gapę. To właśnie nurtowało sierżanta. Obydwaj mieli na wypadek sytuacji „pasażer na gapę” przygotowany specjalny, bardzo efektywny program, którego jeszcze nigdy nie mieli okazji zastosować. Wyglądało jednak na to, że tym razem taka okazja się nadarza, a zasada możliwie równomiernego wykorzystywania wszystkich cech ich zaprogramowanej osobowości wymagała przeprowadzenia tego programu. * * * Dwadzieścia minut później ten człowiek siedział przed nimi. W pomieszczeniu panowała — jak zawsze — cisza. Sierżant z aparatem rejestrującym usiadł trochę z boku. Porucznik przyciągnął do stołu krzesło, na którym posadził zatrzymanego. Zaskrzypiało. Spoglądali na człowieka i żywo wymieniali informacje. — Mogłem się od razu domyślić, że to tylko’ chłopak, szefie — emitował sierżant. — Powiedział, jak się tu dostał? — Nie — kwaśno odpromieniował szef. — Robi z siebie bohatera i nie ma zamiaru rozmawiać ze mną. Gdybym nie był robotem, ale człowiekiem, przyłożyłbym mu na tyłek i zaraz by się uspokoił. Ale nie mogę tak postąpić, mimo ‘że na to sobie zasłużył. Gdybyśmy go znaleźli piętnaście minut później, byłby z niego sopel. — Powinien dostać lanie — potwierdzająco odpromieniował sierżant. — Gdybym był jego ojcem… — Informacyjny szum — emitował porucznik. — To człowiek, a my jesteśmy robotami. — Ile ma lat? — szybko zmienił częstotliwość sierżant. — Dziesięć, dwanaście. U ludzi trudno to odgadnąć. Standard wysokościowy jest dość zmienny. Jakie odpowiedzi z hoteli? — W żadnym nikogo nie brak. Co prawda — nie pytałem specjalnie o dzieci, ale to jasne, że by powiedzieli. Na dzieci przecież zwracają szczególną uwagę. A jako pasażer na gapę dzisiaj także nie miałby szans. — Dlaczego? — Skontrolowałem znowu lotnisko. Dzisiejsza rakieta nie leciała bezpośrednio z Ziemi. To wycieczka de luxe; za dodatkową opłatą symulują katastrofę kosmiczną. Ludzie bardzo lubią te bzdury. Myślą, że to ich hartuje. Tym razem było to zderzenie z asteroidą, więc przesiadali się na inny statek. Ponieważ na dodatek bawili się jeszcze w rozprucie ochronnego pancerza reaktora, ze skażonego pasma spuszczali się po awaryjnym kablu. Jeden po drugim, jak się patrzy. W żadnym wypadku nie mógł przedostać się niezauważony. — Nie mógł być na tym drugim statku? — Mógł. Gdyby zdołał przetrzymać trzy miesiące parkowania statku z automatycznym pilotem w kriogenicznych warunkach na orbicie wokół Ganymedy. To by było możliwe. — Darujcie sobie te dowcipy, sierżancie — przeskoczyła iskrowa depesza. — Rozkaz, poruczniku. — Co dalej? — Pozostaje jedyna możliwość. Musiał nam tu zostać z ostatniej wycieczki. Chociaż wydaje się to niemożliwe. Musieli więc zostawić go specjalnie. — Specjalnie? Wątpię. Dorosłego faceta tak, ale dziecko? Wiesz przecież, jak ludziom zależy na tych ich płodach. Porucznik spojrzał na chłopca. Siedział on z krnąbrnym wyrazem twarzy na brzegu krzesła i nie zwracał uwagi na policjantów. Przynajmniej usiłował sprawiać takie wrażenie. — Ależ dziecko… — powtórzył już na głos porucznik. Serwomechanizm jego mięśni policzkowych uległ skurczowi i pomógł mu wytworzyć doskonałą imitację lekko pobłażliwego uśmiechu. — Kto tu jest dzieckiem? — powiedział chłopiec, a głos mu przy tym zadrżał. — Gdybym nie miał pecha, nigdy byście mnie nie złapali. — Chciał uciec, szefie? — zapytał Lusnoc. — Tak. Kiedy go dogoniłem w takim wąskim kominie między dwoma lodowcami, usiłował mnie ugryźć w rękę w okolicy łokcia. Wert podciągnął rękaw. Na jasnej, doskonałej imitacji ludzkiej skóry — pod wpływem ultrafioletowych promieni nawet ciemniała, a wewnętrznie była automatycznie nasączana najskuteczniejszymi środkami opalającymi — był wyraźny ślad siekaczy, które musiałyby zagłębić się głęboko w tkankę, gdyby tam była. — Bolało, szefie? — zapytał sierżant, bo tak pytaliby ludzie. — Jeszcze jak! — Porucznik odwrócił się do uciekiniera. — No dobrze, skoro już nie jesteś dzieckiem, zachowuj się jak dorosły mężczyzna. Powiedz nam, jak się nazywasz, gdzie mieszkasz, w jaki sposób dostałeś się tutaj, ile masz lat i gdzie jest teraz twój tatuś? Chłopiec pokręcił przecząco głową. — Nic wam nie powiem. Nawet, gdybyście mnie torturowali, nic wam nie powiem. Porucznik westchnął. — Więc będziemy musieli dowiedzieć się czegoś o tobie w inny sposób. Myślałem tylko, że tak będzie prościej, a ty szybciej znajdziesz się w łóżku. — Nie chce mi się spać — powiedział chłopiec i przyjął pozycję dumnego naczelnika Siuksów, który nie zamieni już ani słowa z bladą twarzą. — Połącz mnie z centralą, Lusnoc — wypromieniował porucznik. — Błyskawiczna. — Pięciokrotnie płatne, szefie. Będę to musiał uzasadnić. — To jest dostateczne uzasadnienie. Nie mam w rejestrze żadnego programu, który mógłbym zastosować. Ty też! — Rozkaz, szefie. Po trzydziestu sekundach połączył się z centralą na Ziemi, a w ciągu następnych trzech dziesiątych sekundy przekazał wyczerpującą informację o sytuacji. Komputer centrali analizował przez trzy setne sekundy wszystkie meldunki i zapewnił Kallisto, że na pokładzie statku, który wraca na Ziemię, nie brak nawet palca u nogi. Kallisto poprosiła o dalsze instrukcje. Centrala zamilkła na trzydzieści minut, a potem połączyła się na trzy setne sekundy bezpośrednio z porucznikiem. — Założę się szefie — wyemanował Lusnoc — że to był sam naczelnik i że jutro mamy go tu w supertempie. — Naczelnik wydziału był oschłym, małomównym człowiekiem, którego wielu ludzi uważało za robota. — Przegrałbyś — odemanował porucznik. — Nie przyjedzie. — Więc co robimy? — Nic szczególnego. Ten przystojniaczek — wskazał głową na chłopca — to nie człowiek. To robot. * * * — Robot? — powtórzył na głos sierżant. — To nieprawda! — krzyknął chłopiec, zrywając się z krzesła. — Ależ tak — również porucznik Wert zaczął używać mowy. — To robot. Taka zabawka. Znasz przecież reklamę z telewizji, prawda? „Plastikowy braciszek — kupcie dla swego dziecka kolegę! Pełne wyposażenie! Niezawodnie, automatycznie działający bliźniak waszego dziecka! Przyślijcie hologram syna lub córki, a po pięciu dniach otrzymacie w zamian bliźniaka, którego odróżnicie od własnego dziecka tylko po tym, że będzie mniej krnąbrny! Za dobre świadectwo plastikowy brat!” I to jest właśnie tak kopia. Nieskomplikowany robot do dziecięcego pokoju. — To nieprawda — znowu krzyknął plastikowy braciszek. — Na pokładzie rakiety, która pędzi stąd na Ziemię jednak czegoś brak. Zabawki jednego z pasażerów, a ściślej mówiąc, zabawki jego syna. Plastikowy braciszek: długość 163,2 cm, ciężar 56,34 kg, termostat ustawiony na 36,4°C. Reaguje na imię Piotr, jak chłopiec, który zapomniał go w hotelu i bał się przyznać. Twierdził, że zapakował zabawkę do walizki. Wszystko wydało się więc dopiero teraz, a chłopca zapewne czeka lanie. A ten nasz plastikowy Piotruś widocznie uciekł rano z hotelu i myślał, że się jakoś ukryje. Zapewne szok po stracie swego Człowieka przy stosunkowo nieskomplikowanym programie spowodował kryzys w działaniu. Dlatego też te przesadne reakcje. — Usprawiedliwiają cię tylko zakłócenia — emanował w kierunku plastikowego braciszka Lusnoc. — Jest bardzo prosty w konstrukcji — odemitował zamiast niego porucznik. — Komunikuje jak ludzie, dźwiękiem. Czego spodziewasz się po zabawce za parę groszy. — A myśmy go traktowali jak człowieka — przeszedł porucznik na mowę. — Pana ugryzł w rękę, ja postawiłem na nogi połowę układu słonecznego a okazuje się, że mamy tu tylko jakiegoś podrzędnego robota. Trzeba go było zostawić na dworze, najwyżej by zardzewiał. — Nie zardzewiał — jęknął chłopiec. — Przecież ja jestem człowiekiem. — Jasne. Plastikowy Piotruś. — Piotr! Porucznik znowu zadrgał serwomotorkami mięśni, tym razem imitując rozbawienie. — No nie, trzymaj mnie, Piotrusiu! Lubię młodzieńców, którzy potrafią obstawać przy swoim. Tylko w tym twoim twierdzeniu brak logiki. Gdybyś był człowiekiem, byłbyś teraz w rakiecie ze swoimi rodzicami i wracałbyś na Ziemię. Wiedziałbyś, że chować się wieczorem pośród skał jest głupotą i płaci się za to życiem. Na pewno wiedziałbyś, jaki tu w nocy mróz i połapałbyś się, czym to grozi. Tylko że ty nie masz w sobie życia, a mróz ci nie przeszkadza. No, przyznaj, nie brzmi to bardziej logicznie? Plastikowy braciszek strzelił oczami w kąt, gdzie leżała mała brezentowa torba. — Mam ze sobą śpiwór. Ogrzewany. — Ten by cię chronił najwyżej do minus 60°C. Gdybyś był człowiekiem. A potem byś zamarzł. Zabawka nie powiedziała słowa. — Albo to — czy twój plastikowy braciszek mógłby cię pozostawić w niebezpieczeństwie? — Ja nie jestem w żadnym niebezpieczeństwie. — Teraz już nie — właściwie w ogóle nie byłeś. Bo ty jesteś plastikowy braciszek, a tylko udajesz przed nami człowieka. Widocznie szok trwa nadal. — Piotruś obiecał mi, że mnie nie wyda. Musiał przysięgać na goły pępek. Naprawdę! — Na co musiał sięgać? — Przysięgać. Na goły pępek. O, tak. Plastikowy braciszek podciągnął sweter i koszulkę na przedniej części ciała. Przyłożył wyprostowany wskazujący i środkowy palec na niewielkie wgłębienie znajdujące się mniej więcej na środku brzucha. — Robią je zupełnie jak ludzi — wyemitował ironicznie sierżant. — I widocznie uczą wielu atawizmów. Przysięgać na pępek. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z takim rytuałem — odemitował porucznik. — Brachu, sam wiesz, że w ten sposób nie odblokujesz bezpieczników — powiedział porucznik głośno. — Nie są uciskowe. Nie rób nam takich numerów. — Ja przecież nic nie zrobiłem. Jego bezpieczniki działają. Przekonałem go tylko, że nic mi się nie stanie, jeśli mnie tu zostawi. Że musi odlecieć, a ja zostanę tutaj. Że się zamienimy. Porucznik znowu uśmiechnął się. — No, no. Nie mów mi, że coś takiego potrafiłby zrobić każdy chłopak. Plastikowy braciszek znowu pochylił głowę. — Naprawdę tak można. To potrafią wszystkie chłopaki z naszej klasy. To trzeba… — Przerwał. — Ja nie umiem tego opowiedzieć. Musiałbym to pokazać. Sierżant Lusnoc odchylił się wraz z krzesłem do tyłu i zgrabnie, o wiele pewniej, niż zrobiłby to ktokolwiek z ludzi, balansował na tylnych nogach krzesła. Uśmiechał się przy tym ubawiony. Porucznik nie musiał nawet obserwować jego promieniowania mózgowego, by wiedzieć, co ma wręcz wypisane na twarzy: „No, no, ale my, małe roboty, potrafimy zmyślać”. Potem krzesło opadło z hukiem na cztery nogi. — Może darujemy to sobie wreszcie, co? — powiedział ostro sierżant. — Udawać człowieka to duży wysiłek i szybko by cię to przestało bawić. Musiałbyś być zaprogramowany na wiele drobiazgów i nonsensów, którymi ludzie się kierują. Oni sobie, co prawda, tego nie uświadamiają, ale być człowiekiem to niezbyt wygodne. Przez chwilę panowała cisza. — Nie musisz im zazdrościć, brachu — powiedział sierżant pojednawczym tonem. — Nie ma czego, życie jest piękne, ale tylko dla tego, kto się narodził. Lepiej być robotem. Ponieważ nie jesteś żywy, jesteś nieśmiertelny. A że musisz słuchać ludzi? Oni też ciągle kogoś słuchają, mimo że wmawiają sobie, że tak nie jest. — Ale ja jestem człowiekiem — powiedział plastikowy braciszek. Już nie wyglądał tak rezolutnie, jak na początku. — Naprawdę jestem człowiekiem. Zapytajcie się. — Powiedz mi jedno, brachu — Lusnoc poruszył przegubem szyjnym. — Załóżmy, że jesteś człowiekiem. Po co byś tu zostawał? Dlaczego miałbyś nie wystartować z mamą i tatą do domu? Potrafisz mi to wyjaśnić? Niezawodna zabawka otworzyła buzię. Ale nie powiedziała nic. — Nie wiesz? — Ja chciałem… po prostu… chciałem spróbować. Jakby… — Co chciałeś spróbować? — Jak to jest. Tutaj… — Nie może z siebie wydusić — wyemitował sierżant. — Zapewne to przewyższa wydajność jego obwodów programowych — odpromieniował porucznik. — No, brachu — powiedział sierżant — do rana zostaniesz tutaj, a potem odwiozą cię do magazynu na lotnisko. Za trzy tygodnie będziesz u swojego człowieka. Jeżeli chcesz, możesz spokojnie wyłączyć teraz czujniki zmysłowe i aktywować je dopiero na Ziemi. Chłopiec podniósł głowę i spojrzał na porucznika. Ręce miał kurczowo zaciśnięte. — Niech pan zadzwoni do taty, panie policjancie. Niech mu pan powie, że ja już tego nigdy nie zrobię. Naprawdę. — Brachu, już dzwoniliśmy. I wszystko, co trzeba było, wiemy. Twój człowiek przyznał się, że cię zapomniał, więc dlaczego grasz dalej tę komedię? To zbyteczne! — Zostaw go — wyemitował porucznik. — Mamy jeszcze masę pracy. On już się sobą zajmie, jak każdy robot. W ciszy znowu rozległ się szmer toczących się szpul wykazów. — Jestem strasznie głodny — przerwał nagle ciszę plastikowy braciszek. — Czy mógłbym dostać coś do jedzenia? Porucznik już także miał dosyć tych wygłupów. — Nie mógłbyś — powiedział. — Bo my tu nie mamy nic do jedzenia. Sierżant i ja także jesteśmy robotami, mimo że wyglądamy jak ludzie. Tutaj się nie je. Odwrócił się i jeszcze kilka razy błysnął ostrzegawczo oranżowym światłem. Zabawka zaczęła doskonale naśladować płacz. * * * NOC UPŁYWAŁA. Cyfry na zegarach nad głównym pulpitem przeskakiwały. Porucznik pochylony nad wykazem zapełniał szpule danymi z poprzedniego dnia. Sierżant Lusnoc kontrolował działanie głównego i zapasowego systemu energetycznego. Policjant na Kallisto miał na głowie wszystko, W końcu to tylko robot. Plastikowy braciszek siedział nieruchomo, głowę oparł na stole, a jedna ręka zwisała mu wzdłuż ciała. Usta miał lekko otwarte. Gdyby był człowiekiem, robiłby wrażenie, że jest mu zimno. Byłaby to jednak bardzo niewygodna pozycja przy odpoczywaniu. — Wygląda tak, jakby spał — wyemitował nagle sierżant. — Na to się nie nabierzemy. To jest prosty program. Spać możesz nauczyć, jeżeli ci tylko o to chodzi, nawet żelazko. — A jeżeli naprawdę śpi? — Nonsens Lusnoc. Co ci nagle przyszło do głowy? — Coś mi tu nie gra, poruczniku. Coś mi się nie zgadza w jego odpowiedziach. — To jest tylko prosty robot, Lusnoc. Nie możesz od niego wymagać cudów. — Nie o to chodzi, szefie. Mnie się tylko nie podobało to, co mówił. Roboty tak nie mówią. I jeszcze coś — zwrócił pan uwagę na formalną budowę jego odpowiedzi? Rozpadały się. Stopień informacji był niezwykle niski. Do tego miał tendencję spadającą. Tak wysławiają się ludzie, a nie roboty. — Szok. Wyprodukowano go, by działał obok swego człowieka. I nagle znalazł się sam. Widocznie do jego układów w jakiś sposób zaprojektowała się już ludzka psychika. — Nie wiem, szefie. Nie byłbym pewien. — A ja tak. — Proszę to udowodnić. — Słuchaj, Lusnoc… — Niech pan spróbuje ułamać mu rękę. Jeżeli to robot, nic się przecież nie stanie. Może dałoby się go nawet naprawić tutaj… — Skończcie z tym, sierżancie. Macie gotową analizę składu atmosfery? — Wykonam, poruczniku! Niebo po lewej stronie posterunku zaczęło nabierać koloru ciemnofioletowego. Na Kallisto zaczynał się nowy dzień. Nagle porucznik Wert uniósł głową i zatrzymał aparaturę. — Zadzwoń jeszcze raz do centrali, Lusnoc — wyemitował. — Niech nas jednak połączą z tą rakietą. — Co takiego? To jednak przekonałem pana? — odemanował sierżant. — Nie. Ty nie. On — Spojrzał na śpiącego chłopca. — Ale przed chwilą twierdził pan, że spać można nauczyć nawet żelazko. Wystarczy je zaprogramować. — I to prawda. Ale jak myślisz, przyszłoby komu do głowy zaprogramować plastikowego braciszka na kruczenie w brzuchu z głodu? Sierżant przez chwilę nasłuchiwał. Potem w sposób, który zdradzał wszystko możliwe, tylko nie to, że jest robotem, pokręcił głową i westchnął. — Więc teraz zapewne zechce pan, żebym zjechał do jakiegoś hotelu po garnek mleka i rogaliki z masłem, co? — Chyba zechcę, sierżancie —— odemitował porucznik. — Tylko cicho, żebyś go nie obudził. Rozumiesz, to człowiek. Lodowce wokół znowu zaczynały skrzyć jak gigantyczny kalejdoskop. Przetłumaczyła Barbara Krajewska Zbyn?k Černik JUBILEUSZ PANA KOMISARZA Niewielka willa komisarza stała samotnie na samym niemal skraju miasta. Oświetlenie uliczne do tego zakątka jeszcze nie dotarło, a więc wszędzie tu teraz ciemno było choć oko wykol… Światło paliło się tylko w jednym oknie na piętrze, najprawdopodobniej w gabinecie komisarza. I nigdzie ni żywego ducha! Skönsberg zaparkował, zamknął samochód i zaczął szukać przy drzwiach przycisku dzwonka. Kiedy go wreszcie znalazł i przycisnął, rozległ się skądś z głębi domu głos właściciela: — No, wchodźże, Harry! Zostawiłem drzwi nie zamknięte. Komisarz (stary kawaler, taki troszkę samotnik, przede wszystkim jednak jeden z najwybitniejszych policyjnych wyg w kraju, którego obawiali się wszyscy nicponie, hultaje, dranie i łotry, bo nigdy nie udało się im wywieść go w pole) nie miał w zwyczaju zapraszać swoich podkomendnych do domu — nawet w sprawach służbowych. Dziś jednak zrobił wyjątek i zatelefonował do Skönsberga, aby jak najszybciej do niego przyjechał. W niezwykle ważnej sprawie — jak powiedział. Skönsberg wspiął się po drewnianych schodach na pierwsze piętro, gdzie komisarz czekał już na niego i gdzie zaprowadził go do swojego gabinetu. — Siadaj, Harry — powiedział. — Przykro mi, że cię niepokoję, ale sprawa, o której chcę cię poinformować, nie cierpi zwłoki. Wiesz, że pracuję w policji od trzydziestu już lat — widzisz, dzisiaj właśnie mija dokładnie trzydzieści lat od dnia, kiedy zacząłem pracę w aparacie bezpieczeństwa. W ciągu tych lat nikt mnie nie wystrychnął na dudka, tak że i teraz mnie nie wystrychnie! Stało się to czymś w rodzaju sloganu, nieustannie niezmiennie powtarzanego, w którym wraz z upływem czasu zmieniała się ilość lat. W ten sposób komisarz rozpoczynał każdą nową sprawę, co — jeśli już mamy być do końca szczerzy — do pewnego stopnia drażniło jego skądinąd wiernych i oddanych współpracowników. — Z całą pewnością nie będzie to łatwa praca — dodał. Milczał chwilę. — No tak, a teraz do rzeczy — podjął. — Nie wiem, czy słyszałeś o doświadczeniach przeprowadzanych w Instytucie Genetycznym profesora Holma. Chyba raczej nie, na razie nie mówiło się o tym i nie pisało, i ja też bym o tym nie wiedział, gdyby… Tak, gdyby. Sam się na tym zbytnio nie znam, biologia była mi zawsze dość obca, a więc musisz mi wybaczyć ewentualne nieścisłości. W zasadzie idzie chyba o to, że Holm wraz ze swoim asystentem odkryli metodę oddziaływania na ludzkie geny, metodę, dzięki której można zmieniać do gruntu ludzkie właściwości. Wynik ich doświadczeń jest wprost niewiarygodny: człowiek, czy raczej nad— człowiek, który potrafi to, o czym my, normami śmiertelnicy, możemy tylko marzyć! Wyobraź sobie, że na przykład rozwój tego mutanta — tak go bowiem sami nazywają — od stadium niemowlęcia do końca okresu pokwitania trwa mniej więcej dwa lata. Po upływie tego czasu mamy już do czynienia z dojrzałym osobnikiem w wieku produkcyjnym, który może dożyć nawet dwustu lat. A to jeszcze nic w porównaniu z jego innymi właściwościami! Tu oto zapisałem sobie kilka danych. — Komisarz otworzył swój notatnik i zaczął monotonnym głosem czytać, przeplatając tu i ówdzie informacje swoimi uwagami: — W marszu osiąga szybkość około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę (a więc coś w rodzaju siedmiomilowych butów), potrzeba snu minimalna: tylko godzina lub dwie na dobę, absolutna wytrzymałość na ogień, zdolność regeneracji (jeśli utnie mu się nogę, natychmiast mu odrasta), rana — dla normalnego człowieka śmiertelna goi się w okamgnieniu, wszystkożerny, nie wyłączając nawet kanibalizmu… A rzecz najważniejszą zostawiłem na koniec: zdolność wpływania na świadomość innych ludzi. Może każdego i gdziekolwiek, bez względu na to, czy mówi z nim bezpośrednio, czy też oddziaływuje nań jedynie telepatycznie na odległość, przekonać choćby nawet o najbardziej absurdalnej i nieprawdopodobnej sprawie i ewentualnie wykorzystać to na swój własny użytek. Może przekonać biedną rencistkę, że przed tygodniem pożyczyła od niego pół miliona, starą pannę, że jest jej pierworodnym synem, albo też przechodnia, który już wpada pod nadjeżdżającą ciężarówkę, że właściwie żaden samochód się nie zbliża i że wobec tego nie ma powodu do pośpiechu… Komisarz zamilkł na chwilę, odkaszlnął i ciągnął dalej: — Rozumiesz z pewnością, że z takim wyposażeniem mutant jest nie tylko cudowny, ale także pod wielu względami niebezpieczny. Kilku mutantów mogłoby mianowicie doprowadzić całą ludzkość do zagłady — oczywiście gdyby chcieli. Dlatego też wszystkie doświadczenia w Instytucie Genetycznym wstrzymano. Na razie. Niemniej ten jeden mutant, jedyny przedstawiciel swojej nadrasy, mimo wszystko na ten świat trafił. Trzymano go przez kilka lat w absolutnej izolacji, w zasadzie w czymś w rodzaju przyjemnego więzienia, ale wbrew wszelkim środkom ostrożności, jakie podjęto, udało mu się uciec. Właśnie dzisiaj. Skönsberg siedział nieruchomo na krześle, słuchał z uwagą i milczał. — Profesor Holm przypuszcza — i jest to całkiem zrozumiałe — że mutant będzie się teraz zachowywał wobec ludzi agresywnie — podjął komisarz. — Diabeł zerwał się z łańcucha, coś jak monstrum Frankensteina, lecz ono przynajmniej lękało się ognia. Mutant niczego się nie boi. Niestety. Komisarz wydawał się niezwykle zaniepokojony, niemal wstrząśnięty. — Za wszelką cenę musimy całą tę sprawę zachować w tajemnicy — powiedział. — Gazety nie mogą się niczego dowiedzieć, żeby wśród ludności nie wybuchła panika. A my musimy się cholernie spieszyć i schwytać go, zanim się coś stanie! Nie będzie to wcale łatwe zadanie, nie mamy tu do czynienia ze zwyczajnym pospolitym złodziejaszkiem czy rzezimieszkiem, ale z kimś, kto stoi pod względem rozwoju przynajmniej o jeden stopień wyżej od nas. Chciałem najpierw — zanim podejmiemy jakiekolwiek działania — naradzić się z tobą. Wiesz, że mam do ciebie pełne zaufanie i że uważam cię za swoją prawą rękę… Skönsberg nadal siedział bez ruchu na krześle i milczał. Dopiero po chwili rzucił jakby od niechcenia: — Powiedziałeś, że mutant posiada zdolność wpływania na świadomość innych ludzi. A więc, proszę, odpowiedź mi na jedno pytanie: Co byś zrobił, gdybym tym mutantem był ja? Komisarz nie ukrywał zniecierpliwienia. — Daj spokój z żartami! To chyba najmniej odpowiednia pora! — Z żartami? — powtórzył Skönsberg nie pojmując. — Pytam cię, co byś zrobił, gdyby zbiegły mutant, jedyny przedstawiciel swojej nadrasy na Ziemi, zasugerował ci na odległość, żebyś wykręcił ten, a nie inny numer telefoniczny i zaprosił go do siebie do domu, w przekonaniu, że masz do czynienia ze swoim długoletnim współpracownikiem Harry Skönsbergiem, który w rzeczywistości albo wcale nie istnieje, albo o niczym nie wie? I to wszystko tylko dlatego, żeby cię zlikwidować i rzucić w ten sposób ostrzeżenie wszystkim, którzy by zamierzali coś przeciwko niemu przedsięwziąć? Komisarz słuchał i nagle stracił pewność siebie. Po raz pierwszy w ciągu trzydziestu lat swojej policyjnej kariery, trzydziestu lat wypełnionych ciężką pracą i niebezpieczeństwem, trzydziestu lat obfitujących w sprawy, w których on zawsze okazywał się zwycięzcą, chociaż jego przeciwnicy nieraz usiłowali go zastrzelić niczym lisa, upiec niby królika czy utopić jak kociaka, po raz pierwszy w ciągu tych trzydziestu lat miał wrażenie, że nie docenił rywala. Spojrzał Skönsbergowi w twarz i dostrzegł na niej tryumfalny uśmieszek drwiny. Czyżby naprawdę miał przed sobą owego cudownego i niebezpiecznego mutanta? Nonsens! Skönsberga zna przecież ładnych parę lat! Czy rzeczywiście go zna? Wszystko to przemknęło przez głowę komisarza zaledwie w ułamku sekundy. Tak czy inaczej — nie może sobie pozwolić na ryzyko! Pistolet ma w szufladzie biurka w kącie pokoju, musi tam więc jak najprędzej, ale też i w najmniej rzucający się w oczy sposób dotrzeć. Z udanym spokojem zrobił kilka kroków w tym kierunku. — Teraz chcesz pewnie wziąć pistolet z szuflady — powiedział Skonsberg — ale pozwól, że ci przypomnę, iż mutant posiada zdolność regeneracji (jeśli utnie mu się nogę, natychmiast mu odrasta) i że rana śmiertelna dla zwyczajnego człowieka w okamgnieniu mu się goi. Sam więc przyznaj, ze szkoda by chyba było pocisku Silą takiego potwora? — Czy nie powinniśmy już zrezygnować z tej zabawy i zacząć zastanawiać się na serio — powiedział komisarz, chociaż teraz wiedział doskonale, że nie idzie tu wcale o zabawę. Jego niepewność zmieniła się w przerażającą pewność. Jego myśl pracowała gorączkowo. Nie wolno mu tracić czasu. Nie wolno mu dać tamtemu szansy. Musi natychmiast coś przedsięwziąć. Skoczył do drzwi wiodących do sąsiedniego pokoju, wśliznął się w nie pospiesznie i natychmiast je za sobą zamknął — wszystko to nie trwało dłużej niż mrugnięcie okiem. — Jestem uratowany! — westchnął z ulgą, natychmiast jednak uświadomił sobie, że nie na długo. Znalazł się w sytuacji ze wszech miar nieprzyjemnej. Telefonu tutaj nie ma, a jedyne drzwi, jakie tu są, prowadzą tam, skąd właśnie szczęśliwie się wymknął. Trudno więc wezwać stąd kogoś na pomoc! Pozostaje tylko jedna możliwość — okno… Będzie to wprawdzie trudzie i karkołomne, ściana ma kilka metrów wysokości, jest zupełnie gładka, nie ma się czego uchwycić, a poza tym wszędzie panuje mrok — a w ogóle cóż to będzie za dziwaczny widok: komisarz policji opuszczający własny dom drogą, z jakiej zazwyczaj korzystają tylko złodzieje — ale teraz gra zaczęła się na dobre, nie ma wyboru. A więc szybko do dzieła! — Prawdopodobnie chcesz wyjść przez okno i uciec — odezwał się z sąsiedniego pokoju Skönsberg. — Pozwól jednak, że ci przypomnę, iż mutant osiąga w marszu szybkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę (coś w rodzaju siedmiomilowych butów), tak że złapię cię, nim zdążysz przejść dziesięć kroków. Próżny wysiłek, no nie? Komisarz chcąc nie chcąc musiał mu w duchu przyznać rację. Czy wobec tego ma jeszcze jakąkolwiek szansę? Czuł się jak zwierzę złapane w potrzask. Po raz pierwszy w ciągu trzydziestu lat swojej policyjnej kariery nie wiedział, co dalej. — Mutant wyróżnia się ponadto całym szeregiem innych wyjątkowych właściwości — rozległo się znów za drzwiami. — I tak na przykład: potrzeba snu minimalna — ledwie godzina lub dwie godziny snu na dobę, absolutna wytrzymałość na ogień i… i to najważniejsze zostawiłem na koniec, mutant jest wszystkożerny i nie można wykluczyć u niego nawet kanibalizmu. I tu nastąpił dźwięk, jakby jakiś olbrzymi gryzoń usiłował przegryźć deski drzwi. Komisarzowi ziemia uciekła spod nóg… Kiedy odzyskał przytomność, stał przed nim inspektor Harry Skönsberg, a obok Harry’ego Skönsberga inspektorzy Born i Fitussi. Ostatni dwaj uśmiechali się krzywo. Skönsberg wypluwał drzazgi. — Fuj! — oświadczył ze wstrętem. — Ja rzeczywiście wgryzłem się w te drzwi, żeby to wyglądało jak najprawdziwiej! — Zmiana diety raz na jakiś czas nigdy nie zaszkodzi — zaświergotał Born i zwrócił się do komisarza: — Doszedłeś już do siebie? — spytał go. Komisarz przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. — Co to ma znaczyć? — powiedział wreszcie. — To ma znaczyć — odparł Born rozbawiony — że przyszliśmy złożyć ci gratulacje z powodu trzydziestoletniej pracy w policji! A jeśli idzie o to, co się zdarzyło przed chwilą, to był to tylko taki żart. Powiedzieliśmy sobie po prostu, że skoro w ciągu tych trzydziestu lat nikt cię nie wystrychnął na dudka, to nie zaszkodzi, jeśli sami tego spróbujemy. No i widzisz: udało się! — Jakże to? — komisarz nadal nic nie rozumiał. — Przecież ten mutant naprawdę istnieje. Sam profesor Holm mnie o tej sprawie zawiadomił. — Oczywiście, istnieje, ale wcale nie uciekł. Siedzi sobie spokojne w swoim czystym gniazdku, to znaczy w Instytucie Genetycznym. A teraz najprawdopodobniej śpi sobie słodko. Profesor Holm to po prostu wuj Harry’go, wzięliśmy go więc ze sobą. Do pokoju wszedł teraz szpakowaty mężczyzna w okularach. — Holm — przedstawił się, podając komisarzowi rękę. — Mam nadzieję, że pan się nie gniewa… Sam pan rozumie, cóż mogłem zrobić, skoro przyszli do mnie pańscy chłopcy. Obiecałem im, że i ja wezmę udział w tym znakomitym żarcie! — Ale z was łobuzy! — powiedział komisarz, tym razem już dobrodusznie. Bom tymczasem przywlókł skrzynkę szampana, który miał to wszystko szczęśliwie spłukać. — Są tu jakieś kieliszki, szefie? — zwrócił się do komisarza. Z gabinetu rozległ się dzwonek telefonu. Komisarz rozmawiał tam z kimś przez chwilę, po czym wrócił i oznajmił Holmowi: — To do pana, panie profesorze. Gdy niebawem Holm zjawił się z powrotem, miał wygląd zaniepokojonego człowieka, więcej — czymś wstrząśniętego. — Uciekł — powiedział. — Mutant uciekł. Tym razem naprawdę. Na twarzy komisarza pojawił się wyraz rozbawienia. Przetłumaczył Andrzej Czcibor–Piotrowski Vladimír Chrastina SIOSTRZYCZKA LALECZKI Z MRUGAJĄCYMI OCZAMI Coraz trudniej będzie mieć dzieci, a jeszcze trudniej będzie przebywać z nimi w domu i rozumieć je, rozmyślał w duchu człowiek rozparty w fotelu. Udawał, że czyta, ale w rzeczywistości śledził dokazywanie brzdąców plączących się na dywanie u jego stóp. Były to dwie mniej więcej pięcioletnie dziewczynki. Człowiek w fotelu był ich ojcem. — To może być plus trzy razy siedem pięć — wołała zadyszana Alenka, większe z obojga dzieci. Skakała wokół Nany, która była o głowę mniejsza i nie tak ruchliwa. — To jest błąd — zaoponowała Nana chorowitym głosikiem, z powagą dodając; „Poprawka dopuszczalna ze względu na niewyczerpany limit czasu”. — Plus dwa trzy razy siedem pięć — szczebiotała większa dziewczynka, tylko tak sobie, mimochodem, trzymając się za nosek i podskakując w dalszym ciągu. Nana była wreszcie zadowolona. — Dobrze, teraz poziom pola grawitacyjnego, liczba kwantowa, ważne zakłócenia w ciągu ostatnich dziesięciu na dwadzieścia trzy lata, do tego odchylenia od osi w tym samym czasie. Wyciągnąć wnioski! — rozkazywała Nana. Na końcu zdania głos jej nie opadał. To, co mówiła, kłuło uszy źle dobraną intonacją, jak gdyby coś naśladowała. Alenka ciągle podskakując odpowiadała. Dwa razy niepoprawnie, po raz trzeci właściwie. Chodziło o zabawę w galaktykę, którą wymyśliła Nana. Nana była duchem, organizatorem, a zarazem sędzią wszystkich gier, w które dzieci się razem bawiły. Miały ich w zapasie nieprzebrane zasoby, tak więc dokazywały bez końca. Jak tylko skończyły zabawę w galaktykę, bezzwłocznie zabierały się do innej. Teraz była kolej na ich najbardziej ulubioną grę w słowa. Polegała na tym, że mamrotały coś niezrozumiałego i wrzaskliwie się z tego śmiały. Szczególnie Alenka. Ojciec zamierzał spytać się dziewczynki o sens tej zabawy, ale nie zdążył. Z kuchni odezwało się wołanie matki: — Jedzenie na stole. — Wstał i poszedł do jadalni. Dzieci były jednak pogrążone w swoich słowach i na wezwanie matki nie zareagowały. Nawet kiedy matka je powtórzyła z większym naciskiem. — Jeszcze, mamusiu, nie skończyłyśmy — oświadczyła śmiertelnie poważnym głosikiem Nana. Przez uchylone drzwi weszła młoda kobieta o delikatnej postaci. Zatrzymała się dwa kroki przed dziećmi Podparłszy boki rękami ostro, trochę ostrzej niż by tego wymagała sytuacja, oświadczyła: — Już ja wam pokażę, co to znaczy „nie skończyłyśmy!” Wy dwie nigdy nie możecie skończyć. Jutro będzie także dzień. Matka kazała się dzieciom umyć. Sama przeszła do jadalni i usiadła za stołem naprzeciw ojca. Dlaczego ty im raz czegoś nie powiesz? — rzekła z wymówką w głosie. — Nie miałbym serca im przeszkadzać — powiedział ojciec rozkładając „Express Wieczorny”. — Podoba mi się to, że swoje zabawy traktują tak poważnie — dodał i zakłopotamy zaszeleścił gazetą. Nie przywykł przeciwstawiać się żonie. — Jeszcze byś je usprawiedliwiał — złościła się matka nalewając zupę. — Musiała mieć zawsze ostatnie słowo. Przy kolacji wszyscy zabrali się do jedzenia oprócz Nany. Rączki miała grzecznie położone na skraju stołu, przed nią stał pełny talerz, ale ona nie jadła. Łaskawie, poniekąd nie dziecinnie się uśmiechała ze spojrzeniem utkwionym gdzieś w próżnię. Od czasu do czasu chowała swe wielkie migdałowe oczy pod powieki zdobione niezwykle długimi rzęsami. Poza tym nawet się nie poruszyła. Matce, o dziwo, nie przeszkadzało to, że dziecko nie je. Dopiero po kolacji, gdy przy sprzątaniu naczyń ze stołu brała nie tknięty przez Nanę talerz, lekko pogłaskawszy ją po wyondulowanej główce, powiedziała: Zapamiętaj sobie, że dzieci muszą jeść. Nie mogą się wiecznie tylko bawić. Zresztą, gdy żołądek pusty, gorzej wiedza wchodzi do głowy, tak mawiała moja babcia i ja w to wierzę. — Ja to słyszałem inaczej, mamusiu. Kto myśli o brzuchu, ten słaby na duchu — rzucił uwagę ojciec i podniósł się od stołu. Matka obrzuciła go za to zimnym spojrzeniem. A gdy później układała dzieci do snu, zachęcała je: — Zamknąć oczy i chrapać! Nie gadać mi już więcej! Przyjdę sprawdzić. — Pocałowała Alenkę, a Nanę pogłaskała. — Wiem, że dobrze by się wam tu po ciemku plotkowało, tylko że starczy tego, coście sobie naopowiadały przez cały dzień. Nie mówcie mi, że nie jesteście zmęczone — dodała w drzwiach. — Ja, mamusiu, zmęczona nie jestem — oświadczyła Nana. — To dla mnie żadna nowość, Nanusiu — powiedziała matka ze śmiechem, w którym zabrzmiało coś niemacierzyńskiego, jak gdyby ta mała była już dla niej dorosła. — No cóż, nie ma na to rady, ty jesteś taki nasz mały wańka–wstańka. — Ja także nie jestem, mamusiu, zmęczona — odezwała się silniejsza z dwu dziewczynek, Alenka. Jej słowa wywołały u matki nowy atak śmiechu. Tym razem bawiła się lepiej. — Córeńko złota, ty mi tego nie opowiadaj. Jesteś z zupełnie innej gliny. Ludziom sen jest potrzebny, a dzieciom dwukrotnie więcej. Nie znam nikogo, kto by nie musiał spać. Ty moja mała siostrzyczko mrugającej laleczki — dodała kpiąco i zamknęła drzwi za sobą. Ale zaraz nie odeszła. Chwilę nadsłuchiwała pod drzwiami. Dopiero potem oddaliła się do kuchni myć naczynia. Gdy skończyła, przyszła do męża, do salonu. Siedział w tym swoim fotelu, czytał i palił papierosa. Stanęła za jego plecami, ujęła jego głowę w swoje ręce, schyliła się i pocałowała go we włosy. Był to ich dawny umówiony znak: już wszystko skończyłam i jesteśmy sami, a więc… Mężczyzna od razu wszystko, co miał w ręku, odłożył, objął kobietę wokół pasa i posadził sobie na kolanach. Ich twarze były przez pewien czas bardzo blisko siebie. Spoglądali jedno drugiemu w oczy. Nastała chwila wielkiego napięcia. Pierwszą osobą, która tego nie wytrzymała, była kobieta. Od pięknych jej ust zaczął na twarzy rozkwitać zmieszany uśmiech. Mężczyzna zapytał: — Teraz? — Kobieta dwukrotnie, w ledwo widzialny sposób poruszyła głową, spojrzeniem wskazała drzwi do sypialni i ukryła twarz za mężowym ramieniem. On z upodobaniem pocałował ją w obnażoną szyję. W dziecięcym pokoiku po odejściu matki na—4 stała niekłamana cisza. Jednakże nie trwała ona długo. — Nano, czy powietrze jest już czyste? — pierwsza przełamała ją Alenka. — Jeśli nie myli mnie mój sejsmicki słuch, są właśnie w sypialni — meldowała Nana. — Zacznij, już się nie mogę doczekać — nalegała Alenka. — Jak każe mój dowódca — powiedziała Nana bezbarwnym głosikiem. Z ciemności, z miejsca, gdzie leżała, wytrysnęło kilka wąskich strumyków światła, i na suficie zapalił się, jak w planetarium, cały Układ Słoneczny ze Słońcem po środku, wokół którego krążyło dziewięć planet ze swymi księżycami, dziesiątkami asteroidów i komet. Wszystko to znajdowało się w ruchu i twarzyczka Alenki przy oglądaniu tego widowiska cała się zaróżowiła. Ten teatr nigdy się jej nie nudził. Obraz Układu Słonecznego zaczął się na suficie rozprzestrzeniać. Wyglądało to tak, jak gdyby widz siedział w niezmiernie szybkim statku kosmicznym, a ten zmierzał ku piątej planecie, podczas gdy pozostałe ciała niebieskie, sąsiedni Saturn, bliższy Mars, ale przede wszystkim najbardziej odległy Uran, Neptun i Pluton, zaczęły ustępować na stronę i stopniowo znikać. W końcu cały sufit zajęła pręgowata tarcza największej planety z czterema galileuszowymi księżycami. — Dzisiaj przelecimy się nad powierzchnią Jowisza — komentowała Nana — zobaczymy z bliska burze rozpętane w jego płynnej atmosferze, wyjaśnimy sobie tajemnicę czerwonej plamy… — Nano, kiedy mi skończysz opowiadać historię planetolotu XB 4004 — przerwała Alenka wykład Nany — wiesz o tym, jak rozbił się na czerwonej plamie, właśnie gdy miał ją zbadać? — Oczywiście, że dokończę — zapewniła ją Nana, dodając: — A gdy skończę tamtą, zacznę drugą. W pokoiku nieoczekiwanie zrobiło się jasno jak w dzień. — Tej nie skończysz, a innej nie zaczniesz — odezwał się głos spod drzwi. Stała tam matka i wyraźnie się złościła. — Nanusiu, wyłącz ten swój epidiaskop, zamknij buzię na siedem spustów i wreszcie zamilcz. Rano możesz sobie szczebiotać, ile zechcesz, ale teraz daj już spokój. — Mówiąc te słowa matka nawet na nią nie spojrzała. Poświęcała swoją uwagę Alence. Wygładzała jej poduszkę pod główką i wyrównywała skopaną kołderkę. Od czasu do czasu dotknęła grzbietem ręki twarzyczki dziecka sprawdzając, czy nie jest chora. A potem innym głosem, pełnym uczucia, dodała: — A ty, Alenko, zamknij oczki, bo dostaniesz klapsa. — Mała z uporem milczała. Patrzyła gdzie indziej, jak gdyby matki tutaj nie było. Nieoczekiwanie zwróciła się w stronę Nany i kurczowo objęła ją rączkami za szyję. Nana objęcie siostrzyczki natychmiast odwzajemniła. Widząc te dwie wiercipięty leżące grzecznie na łóżeczku matka nieznacznie się uśmiechnęła, lecz równocześnie w jej oczach pojawił się lęk. — Obu wam spuszczę lanie — powiedziała szybko, zaczerpnąwszy powietrza. Po chwili, jakby zbierając się na odwagę dodała: — Nany to boleć nie będzie, ale ty, Alenko, wierzaj mi, masz tyłeczek delikatniejszy. Po powrocie do sypialni matka położyła się, wzdychając głośno: — Znowu nie spały. W ostatnim czasie zdarza się to prawie każdej nocy. Mężczyzna leżący na stojącym obok łóżku, do którego; były adresowane te słowa, nawet się nie poruszył. — Nie śpij, Oswaldzie! — podniosła głos. — Słyszysz w ogóle, co do ciebie mówię? — Słyszę — odezwało się mruknięcie z wgłębienia między poduszkami a kołdrą. — No i co sądzisz o tym? — A co chcesz, kochanie, usłyszeć? — Niczego nie rozumiesz. Nana przemęcza biedaczkę. Nie tylko że nie pozwala jej zjeść, ale teraz już także spać jej nie daje. — W głosie matki odzywa się z trudem przezwyciężany lęk, źle zharmonizowany z rozgniewanym tonem z jakim wypowiada te słowa. Mężczyzna uniósł się na łokciu. Zwrócił się w stronę swojej połowicy. W słabym świetle, które wpadało przez okno z ulicy, obserwował jej twarz. — Czemu tak mi się przyglądasz? — krzyknęła nań zakrywając ją sobie ręką. — Nana mi prostu zaczyna działać na nerwy — dodała z napięciem. Mężczyzna ponownie się położył. Pół żartem, pół serio powiedział: — No proszę! A kto wpadł na ten pomysł? Kto na tym świętym łożu małżeńskim kiedyś przysięgał, że dziewczynka potrzebuje siostrzyczki? — Kobieta wpiła w niego przestraszony wzrok. Potem nagle wybuchnęła: — Oswaldzie, muszę ci się do czegoś przyznać. — Głos wypowiedział jej służbę. Wydawało się, że nie ma dość siły, aby skończyć to, co zaczęła mówić, a co z pewnością obciążało jej sumienie. — Słucham cię, kochanie — rzucił mężczyzna łaskawie, aż nazbyt łaskawie. Widać było, że coś już o tym wie. — Wiesz, że to nie był mój pomysł — odezwał się z sąsiedniego łóżka skruszony głos. — Komisja mnie do tego zmusiła — wyrzuciła z siebie matka i odwróciła się do ściany. — No, nareszcie! — Ojciec odetchnął. — Twój mąż zaczął już podejrzewać, że nie jest godny tego, abyś mu się zwierzyła — dodał towarzyskim tonem, w którym widoczny był półton zrozumienia. Kobieta odwraca się ku mężczyźnie i nie wierząc woła: — Ty o tym wiedziałeś? — Napięcie w rysach jej twarzy ustąpiło. — Od jak dawna? — widać było, że ją oględność męża nieco złości. — Od początku — odpowiedział mężczyzna z pewnością siebie. Tkwiła w tym również nutka ironii. — Kto ci się z tym wygadał? — zapytała kobieta skruszonym głosem. — Nikt mi się nie musiał wygadywać — odpowiedział, rzeczowo dodając: — Pamiętam, jak wróciwszy z ostatnich badań testowych rozwoju umysłowego Alesnki popłakiwałyście sobie po kątach, już wówczas sprawa była dla mnie jasna. Mała płakała widząc, jak ty się zamartwiasz, a ty dlatego, że ci z pewnością zmyli głowę. Powiedziałem sobie, że nie będę się tak od razu wypytywał. Gdy się uspokoisz, sama mi się przyznasz. Na chwilę zamilkł, spojrzał na żonę i dodał: — Niemniej mi się nie przyznałaś. Dopiero teraz. Żona wyciągnęła ku mężowi nagie ramię, pieszczotliwie dotykając jego piersi. Mąż na pojednanie pocałował ją pozostawiając tam, gdzie leżała. — Nie umiesz sobie wyobrazić, co to był za wstyd — odezwała się po chwili i w gardle zabulgotał jej powstrzymywany śmiech. Usiadła i zaczęła zmienionym głosem deklamować: „Mateńko, mateńko, cóż ci to dziecię uczyniło złego, że się tak na nie zawzięłaś? Przecież ta drobina nie może się bronić. Pokaż mi świadectwo uprawniające cię do uczenia w domu dzieci w przedszkolnym wieku.” Żona nałożyła sobie na nos wyimaginowane okulary i z rozmachem zaczęła przeglądać nie istniejący zeszyt. „Wykształcenie przeciętne, a co więcej kurs domowego nauczania dzieci w wieku przedszkolnym wypadł, delikatnie mówiąc, źle. Zresztą dzisiejsze wyniki testu małej Alenki to potwierdzają. No, dalej tak nie można, tak, droga mamusiu, nie wolno! Przecież to wasze nieszczęsne dziecię, z takim przygotowaniem pozostałoby w tyle, nie potrafiłoby nawiązać kontaktu ze szkołą, a tam mają dziś wysokie wymagania, nie takie jak za pani lat szkolnych. Muszę wyznać, że podobne przypadki kończą się u dzieci ciężkimi nerwicami. Do przedszkola, gdzie znajdowałaby się pod dozorem specjalistek, dać jej pani nie chce. No to jest pani sprawa, ma pani do tego macierzyńskie prawo, a może ma pani również inne powody. Żona zaczerpnęła powietrza. „Nie pozostaje nic innego, jak tylko dać pani rekomendację do wypożyczalni cybernetycznych zabawek. Elektroniczna pamięć ostatniej generacji posiada dziesięć do dziewiątej potęgi bitów wiadomości, mniej więcej tyle co przyzwoicie wykształcony inżynier. Dla Alenki nadawałaby się najbardziej lalka z mrugającymi oczami. Taka kukiełka ma na dziecko odpowiedni wpływ uczuciowy, pomoże pani je kształcić, a ponadto będzie je pilnowała.” Matka wypuściła powietrze z płuc i wyczer pana opadła na poduszki. Spodziewała się, że małżonek się z jej ex tempore będzie śmiał. — A ty się z tego powodu zżerasz — odezwał się i zabrzmiało to kąśliwie. — Jesteś przekona na o tym, że nie umieć zapewnić Alence przedszkolnego wychowania to Bóg wie jakie przewinienie. Uważasz, że Bóg wie, jak cię poniżono, wylewasz złość na marionetce. Deprymuje cię to, że ona ma wszystko, czego tobie brak w tej dziedzinie. Mąż zamilkł, wzniósł oczy do sufitu, jego głos zmatowiał. — Nieszczęsna dziewczyno, źle sobie poczynasz. Rozumiem, że od kołyski wychowała cię babcia, dlatego że twoi rodzice z powodu samych niezwykle ważnych obowiązków dla swojej ukochanej Martusi nie mieli jakoś czasu. Dziecko potrzebuje jednak miłości matki, a nie babci. Tego ci oczywiście przez całe dzieciństwo brakowało, a teraz ty bojaźliwie starasz się ochronić przed tą chorobą nowoczesnych czasów swoją własną córkę. Tylko że w tym przesadzasz. Kobieta spojrzała nań zdumionym wzrokiem, jak gdyby go nie poznawała. — To jest tak, jakbym ja miał się gniewać na komputer w przedsiębiorstwie za to, że umie szybciej liczyć niż ja i dlatego powątpiewać o wszystkich podanych przez niego wynikach — dodał mąż. — Nie porównuj wychowania dziecka, do tego twojego cyfrowego szpiegostwa — wybuchła żona, dając wyraz swej urażonej ambicji. — Nie kłóćmy się, kochanie! W tych kwestiach my dwoje się chyba nie zrozumiemy — powiedział mężczyzna takim tonem, jakim się proponuje remis. Ona wszakże remisu nie przyjęła. — Gadanie! Mężczyźni dzieci nie rodzą — krzyknęła z triumfem. — Nie rodzą, masz rację. I ja nie jestem wyjątkiem, ale to mi nie przeszkadza w zrozumieniu tego, że mrugająca oczyma laleczka ma więcej danych do rozwijania duchowych umiejętności dziecka niż my dwoje razem. Nie myśl sobie, ja jej nie spuszczam z oczu. Ja je] pracę dokładnie obserwuję. — Przedstawię ci mój pogląd. — Do tego, abyś mogła się z nią zmierzyć, musiałabyś mieć skończony wydział cybernetyki, psychologii, pedagogiki i sam nie wiem, jaki jeszcze. A i tak byś po czasie furę tych rzeczy zapomniała, podczas gdy ona nie. Ona nie zapomina. — Całkowicie się zadyszał, zanim to z siebie wyrzucił. Ale to jeszcze nie miało być wszystko. — Oprócz tego ona bez przerwy przyjmuje nowe informacje, co noc jest podłączana bezpośrednio pod Mózgowy Trust. Bez wstydu przyznam ci się, przyjaciółko moja, do tego, że do mojego łba nie weszłaby nawet jedna dziesiąta tego, co ona ma wbite do swej kudłatej główki. — Pewnie ma pan rację, wielbicielu cybernetycznego torturowania małych dzieci, tylko że marionetki nie znają uczucia, pewnie pan o tym nie wie — wypowiedziała matka odkrywczo. — No, ale uczucie masz za to ty. Tak więc połączcie to razem, a będzie spokój! — oświadczył mąż i dodał: — Przestań się wreszcie w to „mieszać, bo nas wszystkich tymi swoimi histerycznymi scenami zadręczysz. Przecież wiecznie się z nią tylko kłócisz, zamiast współpracować. Ty sobie to wyobrażasz tak jak Hurvinek wojnę — odezwała się matka pociemniałym głosem. Nawet w bladym napływającym z zewnątrz świetle było widać, jak jej płonie twarz. Chciała coś powiedzieć na swoją obronę, ale mężczyzna jej przerwał. — Dajmy temu spokój, dziewczyno. Nigdzie to nas nie zaprowadzi. Jesteś zakompleksiona i nie wiesz, co z sobą począć. Gdybym był na twoim miejscu, udałbym się do psychiatry. Nie uszło jego uwagi, że wstrząsnęło to nią i że z trudem zaczęła łapać oddech. — Ja dla ciebie nie jestem żadną dziewczyną. A do psychiatry idź sobie sam. Nie jestem wariatką. Boję się jedynie o zdrowie Alenki — powiedziała ze ściśniętym gardłem. — Wybacz, Marto, poniosły mnie nerwy — rzucił mąż na usprawiedliwienie, ale nie brzmiało to przekonywująco. — Dobranoc, Oswaldzie — odezwał się po chwili napiętej ciszy głos przesiąknięty łzami. — Spij, Marto, poranek jest mądrzejszy od wieczora — powiedział jeszcze mąż. Więcej nie udało mu się wydobyć z krnąbrnie zaciśniętego gardła. Poranek jednak mądrzejszy nie był. Tak samo wiele następnych poranków. Dom opuściła dawniejsza harmonia. W powietrzu wisiało napięcie. Odczuwali je wszyscy i reagowali na każde głupstwo jak podrażnieni. Co więcej, matka ponownie przyłapała Nanę i Alenkę na tym, jak późno w nocy, gdy filutki przypuszczały, że matka na pewno już śpi, rozwiązywały po ciemku jakiś matematyczny problem. Tym razem postąpiła niemiłosiernie. Wzięła Nanę z łóżeczka, odniosła do komory i wyłączyła, włączyła ją dopiero rano i w kuchni z nią sobie porozmawiała. — Nanusiu, powiedz mi, jak daleko jesteś zaawansowana w pracy z Alenką — zażądała odpowiedzi ze źle ukrywaną uszczypliwością; zapominała stale o tym, że ma przed sobą kukłę, której elektronicznej inteligencji ludzka małostkowość w żaden sposób nie może urazić. — Dobrze nam idzie, mamusiu — odpowiedziała panienka grzecznie, słodko się przy tym uśmiechając i od czasu do czasu mrugając z wdziękiem oczyma. — Alenka w ostatnim czasie wykazuje zrozumienie dla astronomii. Zainteresowania tego rodzaju u dzieci w jej wieku uważa się za wyjątkowe. Przeprowadzam dokładną analizę tej dyspozycji. Nie mam jednak dotąd wyników, tek że nie mogę w chwili obecnej przedstawić szczegółowych danych. — Słucham cię. Co dalej? — Ciekawość matki została obudzona. Żadna rodzicielka nie oprze się, gdy jest mowa o zdolnościach jej dziecka. — Przekonsultowałam z Mózgowym Trustem projekt zmiany programu nauczania w przedszkolnym wieku mej siostrzyczki Po uwzględnieniu pewnych drobnych poprawek otrzymałam placet — oznajmiała mrugająca laleczka. — Chwileczkę! wtrąciła matka z nadzieją w głosie. — Czy mam to rozumieć tak, że zgodnie z nowym programem Alenka powinna uczyć się mniej? — Nie, przeciwnie, mamusiu. Ilość informacji, którą moją siostrzyczka zdolna jest zintegrować z wiadomościami, które ma już w pamięci odłożone, w ostatnich tygodniach przewyższyła przeciętny poziom. Dlatego też trzeba było podstawowy program rozszerzyć. W przyszłości trzeba będzie koniecznie ściślej przestrzegać czasowych ram nauczania, aby nie było strat wynikających ze zwłoki. Człowiek podlega determinacji czasu biologicznego. Nie wykorzystany czas absolutny stanowi dlań stratę nie do odrobienia. Co więcej, psychofizjologiczny wiek „Alenki znajduje się na progu najsilniejszej nawykowej ciągłości. Za rok mogłoby już być na wszystko za późno. — Co to ma znaczyć? — krzyknęła matka z przestrachem. Była tak przerażona, jakby jej ktoś oznajmił, że jej dziecko znajduje się między życiem a śmiercią. — Po prostu jej przedszkolne wychowanie zaczęło się zbyt późno — oświadczyła Nana w sposób bezosobowy. — Przecież zrobiłam wszystko… — Matka nie dokończyła. Głos jej załamał się. — To, co przede mną uczyniono w tej sprawie, to żałośnie mało. A ponadto i to jest całko— wicie złe. Pozostaje nam niedużo czasu na odrobienie zaniedbań. W innym razie nastąpiłoby u mojej siostrzyczki poważne naruszenie funkcji psychomotorycznych, które odpowiadają za poziom percepcji. — Czy mogę ci, Nanusiu, wierzyć? — spytała matka skruszonym głosem. — Musisz, mamusiu, nie masz wyboru — odpowiedziała Nana rzeczowo. — Mogę cię zapewnić, że jest to diagnoza potwierdzona przez Mózgowy Trust, a to jest mój nadrzędny organ. — Laleczka jak zwykle smutnie się uśmiecha. — Nie gadaj głupstw — ofukuje kukiełkę matka. Ten mały intelektualny geniusz zapędził ją w kąt, a to panią domu gniewa. — Nie umiesz zrobić innej miny? — Przepraszam, mamusiu — szepcze mrugająca laleczka i jej plastykowa twarz pokrywa się zmarszczkami jak twarz jakiejś staruszki. — Nie bądź bezczelna! — woła matka z westchnieniem dodając: — Powiedz mi raczej, czy to wszystko ta biedaczka wytrzyma, tyle tej nauki! Przecież to jest chucherko. Czy bierzesz to w ogóle pod uwagę, ty cybernetyczna torturo? — Bądź spokojna, mamusiu. Obserwuję stan zdrowia siostrzyczki nieustannie. W ciągu dnia zyskuję błyskawiczną informację o przebiegu ważnych funkcji jej organizmu za pomocą ultradźwiękowych czujników. W nocy pilnuję jej przy pomocy elektrod umieszczonych na moich palcach. Ponadto raz w tygodniu przeprowadzam generalną izotopową diagnozę metodą medycyny nuklearnej, naturalnie konsultuję to bezpośrednio z Mózgowym Trustem. — Nana uczyniła znaczącą pauzę, zanim dodała: — Za dzisiejszą noc ponosisz jednak odpowiedzialność sama. Matka uciekła przed natarczywym wzrokiem lalki. Udawała, że jej uwagi nie słyszy. — Słuchaj, Nano, czy nie bolą tej wiercipięty te twoje elektrody, czy jak tam to nazywasz, co ty z nią przy ich pomocy wyrabiasz? — Pokusiła się o słaby atak. — Ale skądże, mamusiu! Alenka o niczym takim, co ci powiedziałam, nie wie. Większość wspomnianych metod diagnostycznych stosuję niezauważalnie przy zabawie i przy wzajemnym dotykaniu się od czasu do czasu. Pozostałe zaś w godzinach nocnych, gdy śpi. — Dobrze, dobrze, wierzę ci. Biegnij do niej. Kto wie, czy w czasie, gdy my tu sobie gadamy, coś się jej nie stało. — Matka wypycha lalkę z kuchni. — Tak, mamusiu — bąka Nana w drzwiach, — Nie mów mi stale „mamusiu”. Nie jestem twoją matką. — Proszę wybaczyć, madame, był to pomysł pani córki — odpowiedział robot–dziecko zmienionym głosem. Matka spojrzała na kukłę z przerażeniem. Głosik, którym się mrugająca laleczka odezwała, był głosem Alenki. Napięcie w rodzinie z dnia na dzień rosło. Matka wbrew wszystkim rozumnym racjom wciąż nie mogła pogodzić się z tym, że między nią a córką zaczęła wyrastać przepaść, która jej macierzyńskie kompetencje ograniczała. Odczuwała to jako głęboką krzywdę. Była z tego powodu podrażniona i kłótliwa, w stosunku do dziecka niepotrzebnie zachowywała się w sposób przykry, a z mężem sprzeczała się o najmniejszą rzecz. Stała się w domu budowniczym niepokoju. — Dlaczego nie jesz, Nano — rzuciła się jednego dnia z krzykiem, przy obiedzie, na kukłę. Ojciec popatrzył ze zdziwieniem na swoją towarzyszkę życia. Alenka miała z tego powodu zabawę. — Ależ, mamusiu, gdzież by temu dała radę, przecież ma w brzuszku maszynkę — wołało dziecko śmiejąc się. Matka dłonią przejechała sobie po czole. Badawczo spojrzała na córkę, jakby nie rozumiała, o czym dziecko mówi. — No niech to diabli — obudziła się wreszcie. — Powiedziałam to tylko tak sobie. Alenka spojrzała na tatę. Ten umknął oczami gdzie indziej. Z przesadną gorliwością zaczął wpatrywać się w talerz. Po chwili podniósł się znad nie dojedzonego befsztyka i wyszedł z jadalni — Masz dość, dziecino? Nie chcesz więcej? — zatroszczyła się matka, by spłoszyć nagłą ciszę, jaka rozgościła się przy stole. Była zmieszana, ale nie wiedziała czym. — Dziękuję, mamusiu, mnie wystarczy. Ale Nanie mogłabyś dołożyć. — Dziecko parsknęło śmiechem z tego pomysłu. Matka w roztargnieniu skrzywiła usta z uśmiechem. Na twarzy pojawił się jej wyraz cichej rozpaczy. Z zakłopotaniem zawierciła się na krześle. Nie uszło to uwagi dziewczynki, śmiech jej od razu przeszedł. Zrozumiała, że z matką dzieje się coś szczególnego. Zaczęła na wyścigi szczebiotać jakieś głupstwa. Z dziecinną naiwnością starała się ją pocieszyć. Zaczęła od tego, co z Naną właśinie przerabiają. — Mamusiu, żebyś wiedziała, to nie jest tylko tak sobie. Mnie to strasznie interesuje, ale tego wszystkiego jeszcze dobrze nie rozumiem. Pewnego razu podobno wszystko pojmę, gdy będę sepraleft diprunlat. — Gdy będziesz czym, jagniątko? — dziwiła się matka. — No przecież supraleft diprunlat. Nana obiecała, że pomoże mi to osiągnąć. Zobaczysz, potrafi, kiedykolwiek tylko zechce, być lusmrk sambredys. — Co to jest, kotuniu? — matka nie przestawała się dziwić. — Ależ mamo! Jesteś przecież dorosła. Tego ci chyba nie muszę minurest puprlans — zdumiewało się dziecko nad brakiem matczynej domyślności. Potrafi się z tego śmiać od rana do wieczora, gdy te dowcipy opowiadają sobie z Naną. — Ja już nie pamiętam — wymawiała się rodzicielka. Zrozumiała tyle tylko, że chodzi o jakąś dziecinną zabawę, której ona w młodości nie znała. — Przecież wektor dziesięć na minus siedemnastą em dzielone przez dwa es lub tak jakoś w przybliżeniu. Już teraz wiesz? — cierpliwie kontynuowała córka w nadziei, że mamusia w końcu zacznie się śmiać. Nastała pauza. Matka popadała w coraz większe zakłopotanie. — O tym wszystkim wy sobie z Naną opowiadacie, dziecino? — ostrożnie wypytywała. — O tym i o mnóstwie jeszcze innych rzeczy — spieszyło dziecko z wyjaśnieniem. — Nana jest wówczas całkowicie plus trzy razy siedem pięć, nagle jest jej pełen pokoik, oczy ma takie, że gdy nimi mrugnie, powiewają firanki. Albo na odwrót, liźnie sobie zabawy sześć dwa zero zero i chodzi mi po dłoni na czworakach — objaśniało dziecko jeden z popisowych kawałków gry w słowa. Ale matka nic nie mówi. Jest zmieszana, nie wie, co ma o tym sądzić. Badawczo obserwuje córkę, a córka matkę. Dla dziecka jest to wielkie rozczarowanie, że matka nie reaguje. Tłumaczy to sobie na swój sposób; pewnie się jej to nie podoba. „Naszej mamie to się w ogóle mnóstwo rzeczy nie podoba” — podsumowało dziecko w duchu. Trochę nadąsane powiedziało: — Mamusiu, dlaczego ty nie kochasz Nany? — Kocham, kurczątko moje, kocham — upewnia matka córkę. — Kochasz, kochasz, tylko że nie tak jak mnie — rozpacza dziecko i nieoczekiwanie jest bliskie płaczu. — No nie, masz rację, nie tak jak ciebie, owieczko moja złota — pośpieszyła matka z zapewnieniem. Przyciąga sobie dziecko na kolana, przyciska do piersi, całuje włosy. Ono nie ma jednak teraz ochoty na pieszczoty. Jest pochłonięte własnym zmartwieniem. Broni się przed pocałunkami matki. — No popatrz na nią, jaka jest grzeczna — pokazuje dziewczynka ten wzór niewinności, który siedzi obok, rączki pięknie położone na skraju stołu, patrzy w próżnię, wytwornie się uśmiecha i od czasu do czasu mruga oczami. — Posłuszne na każde skinienie, nie gniewa cię tak, jak ja cię gniewam… czasami. — Powinnaś ją kochać bardziej niż mnie. — To chyba nie tak, dziecino — dziwi się matka. — Nana jest w twych oczach naturalnie znakomitą koleżanką, ale nic na to nie poradzę — dla mnie to jest tylko bystra kukła, nic więcej. — Matce wydało się zabawne to, że dziecko tak broni swojej zabawki, ale nazbyt nie chce się z tego śmiać. — Żebyś wiedziała, ja Nanę kocham — rozognia się dziewczynka. — Tak jak ciebie albo tatę. — Wymknęła się matce z ramion, podskoczyła do mrugającej laleczki i mocno ją objęła. Nana objęcie swej pani, uczennicy i siostrzyczki w jednej osobie bezzwłocznie odwzajemniła. Stały tu przed matką jak malownicza rzeźba zbiorowa. Przebiegł jej mróz po grzbiecie na ten widok. — Ach, ty mój bąku słodki, to przecież jest różnica, ty możesz swoje mrugadło kochać, ty jesteś jeszcze dzieckiem, ty to naturalnie rozumiesz inaczej — matka stara się wyjść jakoś z sytuacji. Dziecko spojrzało za to na nią z rozpaczą w oczach. — Mamo, ja jestem przez was obie nieszczęśliwa. Nie wiem dlaczego, ale jestem. — Alenka jest znowu bliska łez. Matce odjęło mowę. — Nie bierz sobie tego tak do serca, gołąbeczko moja zapłakana! — Zdobyła się tylko na pocieszanie. Zupełnie ją ta mała wyprowadziła z równowagi. W takiej chwili tonący chwyta się brzytwy. — Mamusię masz tylko jedną, cybernetycznych lalek możesz mieć tyle, ile tylko zechcesz. A już jedną mamy! — Matce zrobiło się ciemno przed oczyma. Cóż to, na miłość boską, wygaduje! Przecież staje się dla tego dziecka śmieszna. Tak się narzucać! Bez namysłu przyjęła zasady gry córki, zasady, które dziewczynce podszepnęła ta przemądrzała kukła, gry, w której już raz przegrała. — Tylko że ja już innej zabawki nie chcę. Mnie wystarczy Nana… — głos Alenki nasiąkły łzami ucichł w środku zdania, jakby ze zdumienia zapomniała postawić kropkę nad czymś, co właśnie jej przyszło do głowy. Zajrzała laleczce w te jej dwa wielkie, od prawdziwych dziecięcych oczu nie różniące się obiekty, którymi bystro obserwowała świat i które to, co zobaczyła później, drogą sztucznych nerwów przekazywały do elektronicznych receptorów, w ułamkach sekundy oceniających zarejestrowaną sytuację, aby system elektroniczny mógł na zasadzie sprzężenia zwrotnego zająć adekwatne stanowisko. — Sekry upla mik talepilme — wykrzyknęła Alenka, jakby odkryła Amerykę. Naraz już przestała płakać. Laleczka na to nie powiedziała nic. Jedynie dwa razy z wdziękiem mrugnęła długimi rzęsami. Matka tego nie zauważyła, chociaż powinna, ponieważ to dotyczyło właśnie jej. Nie mogła jednak zrozumieć tego, co Alenka powiedziała. Niemniej, mimo to albo właśnie dlatego, miała niebawem odczuć na własnej skórze skutki zagadkowych uzgodnień. — Elektroniczne laleczki mają zaprogramowane, dziecinko, to, byście je, dzieci, polubiły. O nas dorosłych się w tym programie pewnie zapomniało — matka wyciągnęła swój ostatni atut, ale córka już jej nie słuchała. Coś sobie z Naną po cichutku szeptały. — Cieszyłabym się, gdybyś od tej marionetki nie była tak uzależniona dziecino. Wszystko ma swoje granice. — Nabrała tchu i dodała podniesionym głosem: — W gruncie rzeczy potrafiłabym przy wychowywaniu ciebie obejść się bez niej. — Z pokoju do tego wszystkiego odezwało się jakieś chrząkanie, jakby się ktoś dusił. Oprócz ojca obok niej nikogo innego już nie było. — Może ty tak, mamusiu, ale ja już się bez .niej nie obejdę — powiedziało dziecko cicho. Na matce wywarło to takie wrażenie jakby dziecko krzyczało. Musiała się chwycić stołu. Wydawało się jej, że grunt raz na zawsze umknął jej spod nóg. — Jak ty z matką rozmawiasz — krzyknęła, gwałtownie złapała córkę za wątły nadgarstek, a drugą ręką zamachnęła się do ciosu. I uderzyła. Ale ułamek sekundy przedtem coś mignęło między tyłeczkiem Alenki i karzącą ręką. Matka jęknęła z bólu. Zdumionym wzrokiem rozglądała się za przyczyną i utkwiła go na dwu pałkowatych rączkach, które chroniły tyłeczek Alenki. Rączki te miały stalowe przeguby i należały do Nany. Całą scenę od samego początku obserwował ojciec stojący w drzwiach. Zjawił się zaraz potem, gdy matka rozkrzyczała się na dziecko. — Widziałeś coś podobnego. Oswaldzie! — westchnęła matka ściśniętym głosem. — Ten robot na mnie napadł. — Nie napadł, Marto! Na odwrót, prędzej można powiedzieć, że ty go bijesz. A jak wiadomo, wewnątrz pod plastykowym słupkiem jest samo żelazo. Nie dziw się więc, że takie uderzenie nie boli Nanę, ale ciebie. — Ojciec podszedł bliżej i zaczął masować matce uderzoną rękę. — To uderzenie nie było przeznaczone dla Nany — oznajmiała zmieszana matka. — Ach tak! Nasza mamusia chciała bić własne dziecko. No proszę, proszę! — Ojcu udało się przez chwilę wyglądać strasznie surowo. — Niemniej tak bywa. W afekcie człowiek źle się orientuje i tak zamiast dziecka oberwie lalka z mrugającymi oczyma — dodał ojciec zjadliwie. — Ona mi przecież zagrażała, no więc zrób coś — upierała się matka przy swoim, a głos jej przeszedł w falset. — Nie zagrażała, Marto! Jedynie podstawiła ci się pod uderzenie, a to jest różnica. Nie wolno ci, dziewczyno, zapominać, że Nana dziecko nie tylko uczy, ale co więcej chroni przed poniesieniem ujmy na zdrowiu. Na tym samym zdrowiu, na którym i tobie tak zależy — ciągnął ojciec zjadliwym tonem. — A co by było, gdybyś to dziecko zraniła. Jeśli boli to ciebie, musiało to być porządne uderzenie — dodał już poważniej. — Na twoim miejscu byłbym zadowolony, że Alenka ma takiego obrońcę. — Dziecko w tym momencie przybiegło do matki, „mocno uczepiło się jej spódnicy i z jego wielkich, pełnych winy oczu popłynęły łzy jak groch. Matka dziewczynkę przytuliła do siebie i oznajmiła zmartwionym głosem: — Człowiekowi już nawet nie wolno ukarać własnego dziecka, gdy sobie na to zasłuży. Dla ojca było jasne, że nie można tej sprawy zlekceważyć. — Nie bój się mamusiu, zrobimy z tym porządek — zapewnił żonę wieczorem przed snem. — To już powinieneś dawno uczynić — powiedziała. — Nie musiało do tego dojść. — No przecież właściwie się nic nie stało. Będziesz miała tylko siniak na ręce. To wszystko — powiedział na pocieszenie. — Powinieneś, gdy się na mnie rzuciła, nacisnąć sygnał alarmowy — powiedziała matka z uporem. Ta sprawa głęboko nią wstrząsnęła. Dotknęła jej ustalonych wyobrażeń o roli matki w rodzinie. Odczuła to jako haniebną porażkę, której nie mogła znieść. — Ładnie by wyglądało, gdybyśmy wzywali z powodu takiego głupstwa patrol! — Ojciec zaczął tracić cierpliwość. — A jak sądzisz, co by ci powiedzieli? — Musieliby ją odnieść, skoro napadła na mnie — krzyknęła matka z nieskrywaną satysfakcją na myśl o tym. Mąż tego nie wytrzymał, zauważył złośliwie: Ciebie by się nie pytano o zdanie, dziewczyno. — A kogo by się pytano, jak nie mnie? — zdziwiła się matka. — Nany, ty głuptasie — prawił ojciec ze znawstwem. — Ściślej biorąc, jej sztucznej pamięci. Tam wszystko jest szczegółowo zapisane. Człowiek może łgać, komputer nigdy — powiedział, dodając jeszcze: — Czy jest to już dla ciebie jasne, mamusiu? Przecież w końcu ciągaliby cię po sądach z powodu dręczenia własnego dziecka. — Było to okrutne, co powiedział, ale nie widział innego sposobu, w jaki mógłby wyrwać żonę z jej dziecięcego uporu, w którym zaczęła się zamykać, w miarę jak narastało w niej poczucie krzywdy. Matka na sąsiednim łóżku zwinęła się w kłębek z twarzą zwróconą w stronę ściany. „Osamotniona kupka nieszczęścia” — przyszło na myśl ojcu. Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia. Nie widać, aby w ogóle zauważyła to dotknięcie. Jest głęboko zanurzona w swoje wnętrze, dokąd ani on, ani nikt inny nie ma już wstępu. Tam musi zrobić porządek sama, bez obcej pomocy. Jemu nie pozostało już teraz nic innego, jak tylko czekać i stać przy niej na warcie, aż powróci z tej głębiny, być pod ręką. Stopniowo zaczynał ojciec pojmować, jak mistrzowskie pociągnięcie zrobiła ta kukła. Istnieć to znaczy dla niej grać bez ustanku złożoną grę o równie złożonych regułach, z nieskończoną ilością wariantów i partnerów. Kto się na tym nie zna, temu da po prostu mata, zapędzi go w kąt, a ty zżeraj się swoją bezbronnością. Matka dostała się do takiego kąta i obecnie nie wie, w jaki sposób się zeń wydostać. Na drodze stoi rywal, który napędził jej strachu. Na drugi dzień matka znowu przyłapała dzieci na nocnych zabawach. Biedaczka, byłaby już o tym nie wspomniała. Jak tylko jednak wróciła do sypialni, ojciec sam poznał to po jej minie. Bez słowa wstał z łóżka, wszedł do dziecinnego pokoju, wziął Nanę, odniósł ją do komórki i wyłączył. Komórka — to był najmniejszy kąt domu, taki lokalny koniec świata, gdzie gromadzono odłożone rzeczy. Najostatniejszy pokój na końcu długiego korytarza za łazienką i klozetem. — Od dzisiejszego dnia będzie na noc zamykana w komórce, koniec, kropka — powiedział po powrocie. Matka przelękła się tak twardego werdyktu. — Przecież to dziecko będzie od rana do wieczora bez opieki — zaniepokoiła się. — Już nie jest taka mała — zbył ojciec zarzut matki. Nie zamierzał długo zajmować się tą sprawą. I tak już zostało. Gdy tylko Alenka szła spać, Nanę zamykano w komórce. I o dziwo nie protestowała ani ona, ani siostrzyczka laleczki z mrugającymi oczami, chociaż kiedyś za podobny sposób postępowania obie się na matkę strasznie złościły. — Widzisz, tak trzeba z nią postępować — chwalił się ojciec, ale matka nie była zbyt zachwycona. Dręczył ją od tej pory co wieczór jakiś niepokój. Co chwilę wstawała w nocy i kontrolowała dziecko. — Zbytecznie się denerwujesz — robił jej wymówki ojciec. Tak, wydawało się to nierozumne; dlaczego się niepokoić, teraz, gdy w domu po interwencji ojca zapanował spokój i porządek. Dzieci, to znaczy Alenka i jej cybernetyczna laleczka z mrugającymi oczami, Nana, którą rodzice ze względu na córkę traktowali jak jej siostrzyczkę, posłuszne były każdemu słowu. Już nie trzeba było niczego powtarzać dwa razy. Wieczorem dziecko samo prosiło się do łóżka, a rano wstawało bardzo późno. Co więcej, podczas południowych sjest spała wielokrotnie aż do kolacji. „No patrz, od kiedy jej Nana nie przeszkadza, śpi jak suseł” — chwaliła córkę matka na głos, ale w głębi duszy w dalszym ciągu coś ją niepokoiło. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego to dziecko nagle się tak zmieniło. Często przyłapywała je na tym, że tkwiło gdzieś w kąciku, osamotnione. Bawiło się jakimiś starymi zabawkami, na które już od dnia, kiedy zjawiła się w domu Nana, nie zwracało uwagi. — Gdzie jest Nana, kotuniu? — zapytała matka pewnego razu. — Nie wiem, chyba w komórce — odpowiedziało dziecko półgębkiem i bawiło się dalej. Matka nie mogła się oprzeć na chwilę wzruszeniu. „Bogu dzięki, to przemądrzałe mrugadło przestało już dziewczynkę interesować” — odetchnęła z ulgą. Radość ją wszakże opuściła, gdy przypomniała sobie zapewnienie Alenki, że się już bez Nany nie obejdzie. Wolała o tym dłużej nie myśleć. Uwagi ojca także nic nie uszło. W domu zapanowała po jego werdykcie uderzająca cisza. Zaczęło mu brakować dawnego dokazywania dzieci. „Pośpieszyłeś się” — mówił sobie, zauważywszy, że dzieci go wyraźnie unikają. Właściwie tylko Nana. Czasami nie było jej nawet przy jedzeniu. Dziwne było i to, że przedtem, gdy przy Alence nie siedziała Nana, nie można było jej zmusić do wzięcia łyżeczki do ust. Teraz to jej nie przeszkadzało. Nagle rodzice mieli więcej spokoju, niż by pragnęli. Matka rozwiązała sprawę na swój sposób. Zaczęła od piwnicy aż po strych przewracać dom do góry nogami. Prace, które przedtem odkładała na czas nieokreślony, wykonywała teraz na wyścigi. Prała, szorowała i czyściła wszystko, co jej wpadło w ręce. Dzieci gdzieś się chowały, często nie widziała ich przez pół dnia. „Przynajmniej mi się nie plączą pod nogami” — konstatowała z zadowoleniem. Przy gruntownym sprzątaniu przyszła kolej również na komórkę. W ciągu lat, w których tu rodzina mieszkała, w tej ślepej kiszce domu nagromadziło się sporo różnych rupieci. Trzeba było rzeczy przesortować i poukładać. Przy tym natknęła się na obszarpaną szafę, w której odkładała niepotrzebną garderobę. Zaglądało się do niej rzadko. Ostatnim razem, pół roku temu, gdy wrzuciła tam ubranie Alenki, z którego mała już wyrosła. Szafa była podzielona na bieliźniarkę i część przeznaczoną na garderobę. Matka grzebała w starych sukienkach córki, sweterkach i koszulkach. Ze wzruszeniem przypominała sobie okres, kiedy je dziecko jeszcze nosiło. „Jak ta dziewczyna wyrosła” — westchnęła sobie. W głębi szafy coś się zatrzepotało. Przyjrzała się uważniej cieniom, które rzucały stare palta, odłożone kostiumy, znoszone marynarki męża, i ścierpła. Spoglądało na nią stamtąd dwoje ogromnych dziecięcych oczu. Krew zaczęła jej uderzać żywiej w skronie. — Alenko — krzyknęła mama. Ty mały czorcie, aleś mnie wystraszyła! Przed kim się tutaj chowasz?! Stworzenie konspiracyjnie mrugnęło, położyło na krzyż palec wskazujący na buzi i zawinęło się z powrotem w używany tekstyl. Równocześnie na korytarzu odezwały się niezdarne kroki Nany. „Pewnie bawią się w chowanego” — przyszło na myśl matce, która przymknęła szafę, ale jej nie zamknęła na klucz. Był czas na przygotowanie obiadu. Matka pozostawiła dzieci z ich zabawkami, a sama udała się do kuchni. Zanim jednak dotarła do głównej kwatery swego małego rodzinnego królestwa, zmuszona była przejść najpierw przez korytarz, potem jeszcze przez hali i koło drzwi salonu, które były półotwarte. Przeszłaby obok nie zwracając na nic uwagi, gdyby nie to, wewnątrz dostrzegła przez szklaną szybę jakiś ruch. Wróciła się i zajrzała tam. Na dywanie pośrodku pokoju siedziała Alenka i przeglądała jakąś książkę z obrazkami. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że córkę przed chwilą widziała schowaną w starej szafie na przeciwległym końcu domu. „Nie mogła się przecież koło mnie tak prześlizgnąć, żebym tego nie zauważyła” — rozmyślała; pobiegła z powrotem do komórki. Po drodze spotkała Nanę. — Znalazłaś Alenkę? — krzyknęła na nią. — Nie znalazłam, mamusiu — odpowiedziała z wdziękiem laleczka i ślicznie mrugnęła. — Zajrzałaś do szafy? — Nie, mamusiu, tam nie zaglądałam — powiedziała kukiełka i gdzieś sobie pobiegła. Matka przez chwilę patrzyła na nią nierozumnym wzrokiem. Później oprzytomniała i ruszyła w stronę pakamery. Tam podeszła do szafy i zdecydowanym ruchem ją otworzyła. Zaczęła gorączkowo przerzucać stare ubrania. Nigdzie nic! Po Alence nie było tam śladu, coś niesłychanego. „Dziecko przemknie koło ciebie jak myszka, nawet o tym nie wiesz” — uspokajała się. Jednak nie potrafiła przestać myśleć o tej sprawie. W ciągu dnia tu i ówdzie przychodziła jej ona na myśl. Na widok dziecka w dwu różnych miejscach na raz nikt nie zaznałby spokoju. Zaczęła ją już dręczyć jakaś niewyraźna obawa. Spokój powracał jej tylko wówczas, gdy miała Alenkę przed oczyma. W ciągu dnia co chwila odbiegała od gotowania lub sprzątania, by rzucić na nią okiem. Dziewczynka nigdy nie była daleko. Przeważnie bawiła się sama. Nanę było widać przy niej rzadko. W godzinach nocnych ta sprawa budziła ją ze snu. Po każdym przebudzeniu się nie mogła wytrzymać, by nie zajść do pokoju dziecinnego. Mała spała jednak jak suseł i tak spokojnie, że nawet nie odkopywała się jak przedtem. Rano matka znowu chodziła jak po rozżarzonych węglach. Coś nieustannie gnało ją do córki. Dziecko ma o świcie lekki sen, niewiele trzeba, aby obudziło się i później już nie zasnęło, przypomniała sobie, ale nie mogła w końcu wytrzymać. Jak najciszej zakradła się do sypialni. Alenka jeszcze spała. Leżała tak, jak ją wieczorem położono. Matka jednak z doświadczenia wiedziała, że jej żabka w nocy się wierci. Kołderka ani poduszki jednak tego nie potwierdzały. Przysunęła się jak najbliżej do łóżeczka i nachyliła nad dzieckiem. Nadsłuchiwała, czy w ogóle oddycha. Wiedziała wprawdzie, że zdrowe dzieci oddychają we śnie cicho jak ptaszęta, ale coś się jej w tym wszystkim jednak wydawało dziwne. Nagle wielkie oczy Alenki się otwierają — ani śladu po śnie w nich nie ma — i spoglądają ozięble na mamę. „Ach, ona nie spała!” — odetchnęła matka z ulgą — ale przy tym z przerażenia nie było w niej kropli krwi. Przecież po przebudzeniu się każde normalne dziecko mruży oczy jak kotek, a to dziecko nic, stale jeszcze w bezruchu, bez wyrazu gapi się na mamę, która od tego spojrzenia zmartwiała, kolana się pod nią uginają, a serce jej w piersi podskakuje. I nagle nieoczekiwanie, ani zdołała się spostrzec, koło jej szyi okręcają się dwa ramiona, które jak jej się ze zgrozą wydaje, z nadludzką siłą ciągną je w dół. Rodzicielkę opuszczają już zmysły. Nieomal nieprzytomna pada na łóżko, gdy nagle zaczyna się ktoś z niej śmiać, wprost do ucha. — Mamusiu, ależ ty jesteś zabawna! Upadło ci ciało — dziecko aż piszczy z uciechy i chichocze z matczynej troski. — Ty diablico jedna! — wyładowuje się matka, z trudem usiłując stanąć na nogach. — Przestraszyłaś się, mamusiu? — wypytuje dziecko z ironią. — Diablico — powtarza cicho matka i chce jej się jakoś płakać. Przez cały następny dzień ciążyła jej ta przygoda na sercu jak kamień. Naraz jest niezdolna do zrobienia w domu czegokolwiek, na niczym nie potrafi się skoncentrować, nic jej nie interesuje z wyjątkiem Alenki. Wszędzie ją śledzi. Nie spuszcza jej z oczu. Chwyta ją nieprzytomny strach, gdy nie ma dziecka w zasięgu ręki. Dziecko zajmuje się jednak swoimi sprawami, na matkę prawie nie zwracając uwagi. Ojciec wrócił tego dnia dopiero późnym wieczorem. W głowie tkwił mu przyniesiony z pracy jakiś nierozwiązywalny problem i był śmiertelnie zmęczony. Widział, że matka nie czuje się w swej skórze, ale nie miał ochoty na rozmowę. W końcu nawet nie jadł — zresztą nie było co, gdyż nic nie było ugotowane. Chciał być już jak najszybciej w łóżku. — Wyglądasz dziwnie, nic ci nie jest? — rzucił uwagę już leżąc i nie czekając na odpowiedź matki, usnął. Matce jednak sen nie był w głowie. Co chwilę wstawała i błądziła jak lunatyczka z pokoju do pokoju. Dziesięciokrotnie, raz po raz, na czubkach palców wchodziła do dziecięcej sypialni. Alenka leżała w łóżeczku i, jak się jej wydawało, spokojnie spała. Przed świtem matka skierowała swe kroki do łazienki. Postanowiła wziąć sobie coś z apteczki na sen. Gdy przechodziła obok pakamery, posłyszała za drzwiami słaby dźwięk. Bezmyślnie do nich podeszła i otworzyła je. To, co zobaczyła, zaparło jej dech w piersiach. Pośrodku pakamery siedziały na starej walizce Alenka z Naną. Wytrzeszczały na nią oczy jak dwie spłoszone sówki. Matka na podłamujących się pod nią kolanach opuściła korytarz, przekuśtykała przez hali i wpadła do sypialni. Przed łóżkiem upadła na kolana i zaczęła z rozpaczą targać śpiącego męża. — Oswaldzie, wstawaj! — syczała bez tchu. Mąż rozespany spojrzał zmrużonymi oczami na przerażoną żonę, ze znudzeniem pytając: — Wybuchła wojna światowa czy co? — Alena jest w pakamerze… w łóżeczku także… Alena. — Nie była w stanie wydobyć z siebie jednego spokojnego słowa. — Mów jasno, gdzie jest, w pakamerze czy w łóżku? Jeszcze się całkiem nie przebudził ze snu. — Jest tu i tam — zaszlochała matka. — Nie może być w dwóch miejscach równocześnie — wyraził swe powątpiewanie mąż. Poczucie rzeczywistości definitywnie go obudziło. Matka już nie jest zdolna do wypowiedzenia dalszych słów. Rozpaczliwie płacze. — Nie becz, pójdę zobaczyć, co się dzieje. — Ojciec postanawia działać. Najpierw udaje się do pokoju dziecinnego. Widzi dziewczynkę leżącą w łóżku. Spieszy do komórki. Jest tam tylko Nana. Stoi w kącie na swym nocnym stanowisku. Przypomina kiczowatego krasnoludka odlanego z gipsu. Gdyby nie wiedział, że ten malowany skrzat po włączeniu go chodzi, mówi, a nawet myśli, wydawałby mu się śmieszny i zbyteczny. — Zajrzyj do szafy — usłyszał za plecami głos matki. — Ależ, po co! Kto by tam właził! — mruczy ojciec. Nie był zadowolony, gdy go w nocy zbudzono. „Nasza mamusia miała nocne przywidzenie” — tłumaczy sobie w duchu sprawę. — Tutaj się Alenka chowała przed Naną. Matka spróbowała wesprzeć swoje żądanie. — Ależ co opowiadasz. Skądby Alenka wzięła się w tej szafie, skoro leży u siebie w łóżeczku — zrzędził ojciec. Obrócił się twarzą do swej wystraszonej połowicy i zamyślony obserwował, jak popada ona w coraz większe zakłopotanie. — To nic, to się zdarza. Coś ci się wydawało — próbował jej zaproponować wyjaśnienie. — Idź, połóż się. Jesteś trochę przepracowana, to wszystko. Wyśpisz się, to ci przejdzie. Żona spojrzała na niego z wyrzutem. „Jakoś szybko się z tą sprawą uporałeś” — pomyślała sobie. Mimo to pozwoliła mu odprowadzić się do sypialni. O śnie nie mogła nawet myśleć. Dopiero nad ranem przymknęła na godzinę oczy. Już drugą noc prawie nie spała. Rozbiła malowany porcelanowy dzbanek na herbatę, ostatnią cenną sztukę ze spadku po babci. Innym razem by ją to całkowicie rozstroiło. Narzekałaby w nieskończoność na swoją nieostrożność. Tego ranka jednak bezmyślnie pozamiatała skorupy i jeszcze zanim ze śmietniczką podeszła do kubła na śmieci, zapomniała o dzbanku po babci. Jej myśli płynęły niespokojnie jak dym na wietrze. Powstawały i zaraz się rozpływały. Żadnej pracy, za którą się wzięła, nie potrafiła dokończyć. „To i tamto zrobię” — mówiła sobie, ale zanim zabrała się do roboty, zapominała, co miała zrobić. Zatrzymywała się gdzieś w połowie drogi, zajęta czym innym. Tak działo się przez cały dzień. Pan domu tym razem wrócił wcześniej niż poprzedniego wieczora. Zastał w mieszkaniu dopust boży. Pani domu siedziała w kuchni na krześle przy stole, przed nią wznosiła się kupa bezładnie porozrzucanych naczyń i artykułów spożywczych, podczas gdy ona sama bezmyślnie gapiła się w kąt. Przybycia męża z początku nawet nie zauważyła. Widząc swą żonę z bezdusznym wyrazem twarzy siedzącą na tej pustyni, przeraził się. Niemniej opanował się, zachował zimną krew, wziął się za naczynia i tylko tak sobie, mimochodem, rzucił pytanie. — Czy stało się coś, kochana? Żona zwróciła nań nieprzytomne oczy i blado się uśmiechnęła. — Nic specjalnego staruszku — bąknęła. — Jakoś mi dzisiaj robota nie idzie. To wszystko — dodała z trudem. Pokusiła się pomóc małżonkowi w sprzątaniu, ale kamienny garnek, za który się wzięła, nagle wypadł jej z ręki i rozbił się razem ze swą zawartością na podłodze. Kucnąwszy przyglądała się temu ze zdumieniem, jak gdyby nie rozumiała, co się stało. Ojca na ten widok zmroziło. — Wziął ją ostrożnie za ramiona i odprowadził do salonu. — Dokończę tego sam, dziewczyno, idź sobie w międzyczasie trochę odpocząć — rzekł uspokajająco. Położył ją na tapczanie, a sam wrócił do kuchni. Tego dnia jedli skromną kolację. Ojciec nie nadawał się specjalnie na kucharza. Alenka mimo to wszystko schrupała. Była wygłodzona, ponieważ nie jadła obiadu. Ojciec zaniepokojony matką stracił apetyt. Jadł tylko trochę. W duchu zastanawiał się nad sytuacją. Powinien wezwać pogotowie, ale jeszcze się powstrzymywał. Nie wiedział przecież, co u niej spowodowało ten dziwny stan. Jeśli ktoś rozbije garnki, nie posprząta i nie ugotuje obiadu, nie jest to jeszcze powód do wzywania doń lekarza. Z drugiej jednak strony wiedział, że jego żona cier piała w swoim czasie na psychoastenię. Sprzątał właśnie naczynia, które zostały po kolacji, gdy z salonu odezwał się krzyk. Trzasnął tym, co miał właśnie pod ręką wpadł tam. Matki w pokoju nie było. Przed tapczanem na podłodze leżała rozciągnięta jak długa Alenka i beczała. Podniósł ją i ułożył w fotelu, zapytał, co się stało, ale od zapłakanego dziecka trudno się było czegokolwiek dowiedzieć. Matkę znalazł w sypialni. Leżała w poprzek posłanego łóżka z twarzą zanurzoną w poduszkach. Nienaturalnym głosem żaliła się. Nachylił się nad nią i lekko położył dłoń na jej trzęsących się ramionach. Wyglądało to na nerwowy atak. Popatrzyła na niego i nagle zaczęła mówić: — Trzymam Alenkę w ramionach, pieszczę ją, a ona ma… — zająknęła się — …namacałam jej pod bluzeczką ten straszny stalowy przegub, jaki ma Nana — przerwała. Mętnym spojrzeniem wodziła po nieruchomej twarzy męża. Ojciec powoli wstał. Wytężonym wzrokiem obserwował czubki swoich pantofli. Trzymał przecież Alenkę przed chwilką w objęciach i nic takiego nie zauważył. Do matki dotarło to, że jej nie wierzy. — Jak ci to mam inaczej wytłumaczyć! — rozkrzyczała się, a w oczach jej płonęło dziwne światło. — Chodź, Marto, pójdziemy zobaczyć, co robi — proponuje ojciec. Matka się broni, nie chce iść z powrotem do pokoju gościnnego. Czegoś się boi. Ojciec wbił sobie jednak do głowy, że najlepiej będzie, gdy sama pozna swój błąd. W końcu wzdragając się, przystała na to. Znaleźli Alenkę skuloną w krześle, tak jak ją ojciec przed chwilą zostawił; klęczała przed nią Nana i coś jej opowiadała. Dziecko nie poświęcało jednak uwagi laleczce. Patrzyło na swych rodziców, stojących w drzwiach, i cichutko szlochało. Ojciec odesłał Nanę, przyklęknął przy zapłakanym stworzeniu i zaczął badawczo obmacywać jego ramionka i przeguby na nóżkach i rączkach. Skończywszy swe oględziny zwrócił się do matki, która przez cały czas z napięciem obserwowała go od drzwi. — Chodź, dotknij, jest zupełnie normalna — powiedział. Poprzednie dwie noce matka nie spała. Trzecią noc czuwał już razem z nią ojciec. W sypialni panowała męcząca cisza. Wraz z każdą minutą milczenie gęstniało. Gdzieś na granicy słyszalności przenikało doń bicie dwóch ludzkich serc. Małżonkowie leżeli tuż obok siebie, bez ruchu wpatrując się w sufit. — Oswaldzie, czy sądzisz, że ze mną jest naprawdę źle? — przełamała matka milczenie. Ojciec zawiercił się ze zmieszania, zanim odpowiedział. — Ale skądże, moja droga. Nie musisz sobie brać tego tak do serca. Po prostu czasem widzisz rzeczy, które w rzeczywistości nie istnieją. — Starał się mówić jak najspokojniej, ale jednak raz po raz głos odmawiał mu posłuszeństwa. — Nic się nie bój, wyjdziesz z tego. Jutro ci lekarz przepisze jakieś proszki… Nie zdołał dokończyć. Żona bez słowa rzuciła się na niego i zaczęła go z nadludzką siłą bić zaciętymi pięściami. — Ty byś mnie się także chętnie pozbył, ty ścichapęk… wszyscy mnie tutaj nienawidzicie, wszyscy… nikt mnie nie kocha… — krzyczy, plewcie piąte przez dziesiąte i zwija się na łóżku, jakby miała bóle. Znów miota się i bije męża nie oglądając się na nic. On się już prawie nie broni. Świadomie wycofuje się w stronę wideofonu. Zanim dotarł do przyrządu, był zalany krwią. Nacisnął z pamięci czworokątną białą tabliczkę, poznaczoną znakiem czerwonego krzyża. — Szybko doktora! — huknął na pielęgniarkę, której twarz pojawiła się na ekranie jak niebieskawy duch. Rano Alenka obudziła się w łóżku rodziców, do którego ją przyniósł ojciec w nocy. Usiadła, a gdy zobaczyła, gdzie jest, i że jest obok niej jedynie śpiący tatuś, zaczęła nim potrząsać i pytać się o matkę. — Mamusia zachorowała, złotko — wyjaśnił. — Co to znaczy? — nie rozumie dziecko. Nigdy nie było chore. Ojciec nagle nie wie, jak to wszystko temu brzdącowi wyjaśnić. — Pamiętasz, jak Nana miała kiedyś defekt? — szuka zrozumiałego dla dziecka przykładu. Był to tylko jakiś spalony kontakt czy coś takiego, a z bystrej laleczki mrugającej oczami nagle została jedynie bełkocząca, śmieszna marionetka. Przyjechano z serwisu napraw, odwieziono ją i na drugi dzień przywieziono z powrotem. Potem była znowu w porządku. — Mamusia też miała defekt, więc ją odwieziono do szpitala. Tam naprawiają popsutych ludzi, wiesz? — dodał ojciec bez polotu. — Niebawem mamusię znowu przywiozą… gdy będzie zdrowa. Już to rozumiesz, owieczko? — Strapione dziecko przytaknęło. Po śniadaniu Alenka zabierała się zawsze z Naną do różnych gier. Tego rana się nie bawiła. Błądziła po mieszkaniu bez celu. Mrugająca laleczka chodziła za nią krok w krok, jak wierny piesek. Próbowała potokiem wymowy obudzić zainteresowanie siostrzyczki: — No więc! Spójrzmy na to! W ciągu sekundy przeleci ci z dłoni minimalnie dziesięć razy osiem neutronów i nawet tego nie odczujesz. — Stała z wyciągniętymi plastykowymi rączkami jak mała wieszczka, nieustannie się uśmiechając, sztuczne policzki wzniosła do sufitu, powieki z nienaturalnie długimi rzęsami zamknęła — wyglądało to tak, jak gdyby ten niewidzialny deszcz cząsteczek odbierała swymi elektronicznymi nerwami. — Przed kilkoma minutami zrodziły się w rozżarzonych wnętrznościach słońca i już są tutaj, wszędzie ich pełno — deklamowało syntetyczne stworzenie. Człowieczek imieniem Alenka nie zwracał już na to, jak ongiś, uwagi. Przeszedł do sąsiedniego pokoju. Było to jedno z najmniejszych pomieszczeń w domu. Matka urządziła sobie w nim swój domowy salonik urody. Dziecko od czasu do czasu obserwowało mamę przy czarodziejskich sztuczkach z kremami, wodami toaletowymi i różami, których dokonywała co ranka lub wieczorem, jeśli wychodziła gdzieś z ojcem. Dzisiaj buduar damski był opuszczony, ale pozostały w nim błyszczące i barwne słoiczki, buteleczki i grzebienie, nakrętki na włosy i peruki. Dziecko bierze te rzeczy do rączki i wącha je; przesycone są tysiącem upojnych, dobrze mu znanych woni, którymi pachniała mamusia. Nana nawet tutaj nie przestaje się narzucać siostrzyczce swoim gadaniem, ale Alenka jej nie słucha, zajęta szufladą, w której mama skrywa różne pudry. Mała ciekawska od najwcześniejszych lat interesowała się nimi. Pewnego razu tak się nimi pomalowała, że nie było jej można domyć. Także dzisiaj zakazana szuflada nie daje jej spokoju, więc ze wszystkich sił stara się ją otworzyć. Na moment ta oporna rzecz popuściła, tworząc szczelinę, ale potem znowu się zacięła, a teraz nie można nią ruszyć ani w tę, ani w drugą stronę; wówczas stało się to, co zazwyczaj. Mała ciekawska znowu ją popchnęła, szuflada podskoczyła, i dziewczynce przycięły się paluszki, a ona krzyknęła. Usłyszawszy krzyk siostrzyczki, Nana natychmiast przestała szczebiotać. Błyskawicznie rzuciła się na toaletkę matki. Jej pozornie wątłe rączki zaczęły w piekielnym staccato uderzeń niszczyć tę niebezpieczną rzecz zagrażającą zdrowiu siostrzyczki. Ojciec właśnie sobie w kuchni przewiązywał wokół pasa fartuszek matki zdobiony koronką, by posprzątać po śniadaniu, gdy usłyszał krzyk, a później huk przypominający trzęsienie ziemi Szybko pobiegł za dźwiękiem, a ten go zaprowadził do buduaru matki. W mgnieniu oka pojął sytuację. Już, już sięgał po alarmowy sygnał, jeden z wielu, które były zainstalowane w całym domu na wypadek ataku robota. Nie nacisnął go jednak. Wiedział, że Alence nie grozi niebezpieczeństwo. Gdyby było inaczej, naciśnięcie sygnału sparaliżowałoby na odległość energetyczną wydolność jakiegokolwiek robota i przywołało równocześnie odpowiedni patrol. Nana przestała rozbijać toaletkę matki. Stanęła nad kupą drewna i skorup, które z niej pozostały, z wyciągniętymi ramionami, w groźnej pozie, pewnie na wypadek, gdyby jednak ta rzecz zdobyła się na opór. Ojciec wziął Alenkę w ramiona. Delikatnie zaczął ją oglądać, czy się jej naprawdę coś nie stało. — Mnie nie, tatusiu — powiedziało dziecko, z trudem wydobywając słowa. — Tylko sobie w szufladzie przycięłam trochę palce. Nana sądziła, że mi ta toaletka zrobiła coś złego, więc rzuciła się na nią, jak wówczas na to auto, przypominasz sobie? Jak ojciec mógłby o tym nie pamiętać, chociaż wolałby zapomnieć. Matka wysłała ich wtedy — było to przed Bożym Narodzeniem — na poszukiwanie choinki. Dziewczynka po drodze zachowywała się swawolnie i w pewnym momencie wydarła mu się z rąk, bez rozmysłu wybiegając przy czerwonym świetle na jezdnię. Stanął jak wryty bezsilnie spoglądając na samochód, który niepowstrzymanym pędem zbliżał się w stronę dziecka, gdy nagle coś mignęło koło niego tuż nad ziemią i rzuciło się naprzeciw rozpędzonemu blaszanemu potworowi. Co działo się w następnych ułamkach sekundy, to potrafiłby ujawnić tylko zwolniony film, ponieważ automobil zaczął nieoczekiwanie walać się po drugiej stronie jezdni, po przeciwnej zaś stała Alenka jak słup soli. Do nóg ojca doturlał się zwój plastyku, pogiętego żelaza i garść ubrania, które jeszcze przed chwilą miała na sobie Nana. Dziewczynka rozpłakała się nad tą kupką nieszczęścia. — Co jej jest, tatusiu? — jęknęła. — Nana umarła, biedaczka — powiedział ojciec rzeczowo i uspokajająco dodał: — Chodź, zaniesiemy ją do szpitala kukiełek. Może nam ją tam naprawią. — Zdjął marynarkę, włożył do niej szczątki lalki, chwycił dziecko za rękę i udał się do najbliższego serwisu zabawek elektronicznych. Nie było tak źle, jak to na pierwszy rzut oka wyglądało. Na drugi dzień przywieziono im Nanę naprawioną, jak gdyby nigdy nic. Wówczas nareszcie uwierzył w reklamowy prospekt, który głosił, że laleczka z mrugającymi oczami, ósmej generacji, zaopatrzona w pamięć elektroniczną o wydolności 10 bitów, nie pozwoli, aby ktokolwiek jej albo jej siostrzyczce skrzywił bodaj jeden włos na główce i będzie jej bronić do ostatniej zdrowej śrubki. — Bawcie się, dziewczynki, ja mam jeszcze w kuchni robotę — powiedział ojciec, na oko surowo dodając: — Na drugi raz nie jęcz z powodu głupstwa, głuptasie jeden, bo nam tu Nana zrobi z tego wszystkiego piękny pasztet. Gotując obiad począł analizować głębiej zdarzenie, jakie miało miejsce w związku z matczyną toaletką. Mówił sobie, iż oczywiście, jeżeli w grę wchodzi zdrowie siostrzyczki, Nana nie zna ni brata, ni swata, można na niej polegać. Ale czy uszanowałaby na przykład matką Alenki, gdyby bezkompromisowy, obiektywny elektroniczny receptor przekazał jej informację, ze matka ubliża własnemu dziecku? Przecież raz już tak się stało. Wówczas matka napotkawszy opór stalowych przegubów lalki wyszła z całej sprawy jedynie z siniakiem. Ale co zrobiłaby Nana, gdyby chodziło o pośrednie zagrożenie zdrowia Alenki? Jaką rzecz podłożyłaby matce? Co zrobiłaby wówczas, gdyby matka narzucała dziecku nieodpowiedni tryb życia, albo gdyby w niefachowy sposób wtrącała się do wychowania umysłowego Alenki, gdyby celowo naruszała plan pracy, krótko mówiąc, podkopywała program, który dla myślącego robota decyduje o sensie jego istnienia? Czy nie byłoby to swego rodzaju zagrożenie dla zdrowia Alenki? I to jeszcze zagrożenie nie do zlikwidowania. Jakby się w takim przypadku Nana zachowała? Blaszaną bestię przewróciła do góry nogami, toaletkę porąbała na drzazgi, a matkę… doprowadziła do szaleństwa, żeby matka jej już dłużej nie przeszkadzała, odpowiedział ojciec sam sobie na dręczące go pytanie. Podniósł głowę znad krajanej cebuli zaskoczony własnym wnioskiem. Jak to jest możliwe, że nie przyszedł mu do głowy wcześniej? Dzieci plątały się właśnie po kuchni. Ze zdziwieniem zapatrzył się na pozornie niewinnego robota, który przycupnąwszy u stóp Alenki zawiązywał jej sznurowadła od bamboszy. Przyszło mu coś na myśl. Odłożył nóż i jak lunatyk wyszedł z kuchni. Przeszedł przez hali, docierając aż na koniec korytarza. Zatrzymał się przed drzwiami do pakamery. Powoli przycisnął zamek i otworzył. W pomieszczeniu spoczywało pięćdziesiąt metrów egipskich ciemności, ciszy i zatęchłego powietrza. Zapalił światło i z sercem w gardle podszedł do starej odrapanej szafy. Jednym zdecydowanym ruchem otworzył ją, a drugim rozgarnął używaną odzież. Stała przed nim Alenka z martwym uśmiechem na ustach. Na pierwszy rzut oka nie można było poznać, że to jest kukła, doskonała podobizna córki wraz z jej ubraniem. Tego się spodziewał. Jego przypuszczenie się potwierdziło. Nana w jakiś sposób zaopatrzyła się w elektronicznego sobowtóra, aby móc nim straszyć matkę. Nic więc dziwnego, że doprowadziła ją w końcu do załamania nerwowego. A zatem to był ten mat Nany. Interesowało go teraz jedynie to, jakie następne pociągnięcie w grze wymyślił sobie ten perfidny robot, tym razem przeciw niemu, ponieważ teraz była kolej na ojca. Nagle odniósł wrażenie, że ktoś lub coś stoi za jego plecami. Zgadł, kto przyszedł za nim do pakamery. Kto ma dobry słuch, temu bliską obecność robota ujawni słabiutkie przędzenie pomocniczego silnika i stalowych mięśni, nitkowe tykanie jego drucianych wnętrzności i szum sztucznego mózgu. Pan domu wyciągnął elektroniczną podobiznę Alenki z szafy, szybko się odwrócił i postawił kukiełkę na podłodze, tuż przed swoim gościem. Tym gościem była naturalnie Nana. Uśmiechała się nerwowo i jakoś dziwnie mrugała długimi rzęsami. Ojciec uważał, że śmieszne jest denerwować się z powodu robota i krzyczeć nań, tak jak czyniła to matka, ale tym razem nie udało mu się powstrzymać. Opanowała go wściekłość. — Czy możesz mi, Nanusiu, wyjaśnić, jak to było? — krzyknął drżącym głosem. — Z pewnością, tatusiu, jeśli jest to konieczne — odpowiedziała dobrodusznie mrugająca laleczka. Stała w drzwiach. Mówiąc te słowa zrobiła mały krok do przodu. — Konieczne, Nanusiu, konieczne! W innym razie nie pytałbym ciebie — mówił ojciec spokojniej, niemniej stale jeszcze gniewnie. — Mamusia stale nam przeszkadzała w realizacji programu nauczania — zaczęła Nana i milutko mrugnęła. — Wykorzystałam to… Ojciec nie wytrzymał i przerwał laleczce: — Powiedziałbym raczej, żeś tego nadużyła… — znowu krzyczał. Miarka jego cierpliwości już się na dobre przebrała. — Słuchaj tego, co ci powiem, ty podstępny elektroniczny skrzacie! Naruszyłaś pierwszą zasadę prawa robotów o nietykalności człowieka. Zagroziłaś swoim pomysłem zdrowiu matki. Wiesz, co to znaczy? — Zaczerpnął tchu i dodał chełpliwie: — Pójdziesz na przemiał! Na laleczce zrobiło to wrażenie. Jej rzęsy zaczęły migać jak skrzydełka kolibra. — Wiem, tatusiu, co sobie myślisz… Usiłowała protestować, ale ojciec nie pozwolił jej skończyć. Teraz interesowało go już tylko to, w jaki sposób właściwie załatwiła sobie drugą laleczkę. Wypożyczalnia nie wydaje przecież cybernetycznych lalek tylko tak sobie. Tym bardziej, gdy chodzi o sobowtóra żywego dziecka. Wiedział, że na tak postawione pytanie robot nie może odpowiedzieć wykrętnie. — Wystosowałam zamówienie z żądaniem dostosowania robota do postaci Alenki na podstawie załączonych fotografii — wyjaśniała Nana. — To by się zgadzało z tym, co mu mówiła matka użalając się w swoim czasie, że zniknęły jej z albumu niektóre fotografie Alenki, prawie wszystkie holograficzne. — To byłoby jednak niewystarczające. Zamówienie muszą przecież podpisać oboje rodzice — kontynuował ojciec śledztwo. Nana nie dała się prosić i spokojnie się przyznała: — Podrobiłam wasze podpisy, tatusiu, ale trzeba ci wiedzieć… — Nic więcej już wiedzieć nie potrzebuję, droga Nanusiu! Wiem już wystarczająco dużo i wszystko jest już dla mnie jasne. Ojciec tym razem także nie wysłuchał laleczki do końca. — Biedna matka, dała ci się wpuścić w maliny. Czy jesteś zadowolona? — I nie czekając na odpowiedź dodał: — No trudno. Zaraz zatelefonuję do wypożyczalni i przekażę im całą sprawę. Stali tam naprzeciw siebie, człowiek i mały robot, patrzyli jeden na drugiego nie ruszając się z miejsca. — Przekombinowałaś to i tym razem ja ci dam mata, przemądrzała laleczko — oświadczył ojciec zmierzając ku drzwiom. W tym momencie kukiełka ruszyła do przodu unosząc w górę ramiona. On jednak odskoczył i wagą całego ciała oparł się o najbliższy sygnał alarmowy. Nana znieruchomiała przy czwartym kroku, a radiowa lampa znajdująca się na dachu domu wszczęła alarm adresowany do pierwszego lepszego znajdującego się w pobliżu patrolu. Ojcu dopiero teraz roztrzęsły się ręce. Patrzył na znieruchomiałą Nanę. Czy w ogóle chciała go zaatakować, zapytywał sam siebie w duchu. „A o cóż innego mogło chodzić? — odpowiedział sobie. — Matki, z jej słabymi nerwami, mogła pozbyć się podstępem, ale z ciebie, abyś jej nie przeszkadzał, musiałaby najpierw zrobić pasztet” — upewniał się w duchu, ponieważ zaczęły ogarniać go wątpliwości. Przy drzwiach rozległ się dzwonek. Sprawa została rozkręcona. „Przyszli po Nanę” — pomyślał ojciec i ostrożnie obchodząc z daleka dwie nieruchome kukły udał się do przedsionka. Na progu domu stał elegant w mundurze mechanika z wydziału usług w wypożyczalni zabawek elektronicznych. W ręku ściskał rączką walizeczki z narzędziami. Pchał się do wewnątrz bez powiedzenia dzień dobry. — Proszę mnie zaprowadzić — polecił. Zatrzymał się dopiero w pakamerze przed figurkami dwu nieruchomych cybernetycznych lalek i pytająco spojrzał na pana domu. Ten stał w drzwiach we wciąż opasanym wokół brzucha koronkowym fartuszku matki. Wyglądał komicznie. — Co tak strasznego wydarzyło się u pana, że uruchomił pan alarm? — zapytał zjadliwie elegant w uniformie oblamowanym galonikami. Pan domu zaczął przestępować z nogi na nogę. Stojąc twarzą w twarz z tym zdecydowanym młodzieńcem stracił jakoś pewność siebie. — Właściwie nic się nie stało — szepnął szczerze, na wyjaśnienie dodając: — Zdążyłem ją w porę wyłączyć, gdy tylko mnie zaatakowała. — Wskazał Nanę. Elegant w mundurze zmierzył nieufnie oczami pana domu. — Czy jest pan tego pewien? — powiedział, wieloznacznie ironicznie wykrzywiając gębę. Po czym odłożywszy walizeczkę podszedł do Nany. — Sądząc po geście, w jakim zastygła, wydaje się, że był to raczej gest prośby — oznajmił fachowo, uszczypliwie dodając: — Gdyby naprawdę pana zaatakowała, nie zdążyłby pan nawet mrugnąć okiem, a byłby z pana farsz do kaszanki. — No, wie pan… — zaczął pan domu. Nagle nie wiedział, w jaki sposób wyjaśnić temu zdrowemu, bezczelnemu facetowi okoliczności, które doprowadziły go do przekonania, że laleczka nań napadła. Zanim zdążył zastanowić się nad tym, co ma młodzieńcowi powiedzieć, ten odezwał się suchym głosem: — Urządza pan zbyteczną rozróbę. My tu nie jesteśmy, szanowny panie, dla zabawy. Za fałszywy alarm powinienem pana ukarać grzywną. — Ojcu opadły ramiona. — Czy może pan swoje postępowanie w jakiś sposób usprawiedliwić? — odezwał się mechanik łagodniejszym tonem, ale w taki sposób, że jeszcze bardziej umocnił swoją przewagę nad panem domu opasanym koronkowym fartuszkiem. Ten zaś, pod wpływem kolejnej zmiany sytuacji na swoją niekorzyść, był znowu bliski trzęsienia kolanami. — To było tak — zaczął ojciec nieskładnie i mętnie opowiadać pewnemu siebie mechanikowi o tym, wydarzyło się do momentu, w którym w szafie ze starą garderobą znalazł cybernetycznego sobowtóra córki. Powtórzył także to, co powiedziała mu Nana, zanim się na niego rzuciła. Ostatnie słowa wypowiadał już szeptem, ponieważ o tym, co mówił, nie był do końca przekonany. — No, chwileczkę! Więc pan powiada, że robot bez rozkazu człowieka mógłby sfałszować jakieś dokumenty? — pytał towarzyskim tonem mechanik. — Nie twierdzę, że nie umiałby tego uczynić, przecież uczy dzieci pisać, więc jego symulowane funkcje psychomotoryczne muszą być doskonałe. Nie jest jednak zdolny do produkcji fałszu, ponieważ w jego programie jest przewidziana na tego rodzaju przypadki blokada. — Czy pan się zna, szanowny panie, na cybernetyce robotów? — zapytał powoli i wyraźnie. — Niezbyt — przyznał się ojciec. — Szkoda. W przeciwnym razie wiedziałby pan o tym, że wasza Nana w odróżnieniu od poprzednich generacji zaopatrzona jest w antyagresywne sprężenie pamięci, co z góry wyklucza pana wnioski o jakichś intrygach, przy pomocy których miała jakoby doprowadzić matkę Alenki do nerwowego załamania się. Nana nie ma bowiem homeofilnych sensorów. — Co to, proszę pana, znaczy? — przestraszył się ojciec tych obcych terminów. — To znaczy, że ten robot–dziecko ma zaprogramowane coś, co z pewną przesadą można by nazwać miłością do człowieka. Po krótkiej, ale znaczącej pauzie dodał: — Nieczyste zamiary w stosunku do ludzi mogłaby mieć jedynie w awaryjnym stanie, w jakimś szaleństwie elektronicznych zmysłów. Literatura fachowa uwzględnia wprawdzie taki przypadek, ale w mojej praktyce z niczym podobnym się do tej pory nie spotkałem. Zrobił jeszcze jedną pauzę, po czym w jego głosie odezwało się złowieszcze napięcie. — Istnieje tu owszem jeszcze jedna ewentualność. Gdyby, powiedzmy w pana przypadku, matka Alenki w psychogennym afekcie zagrażała swemu dziecku, wówczas naturalnie Nana miałaby się na baczności i być może… — Trochę się zmieszał. — Niemniej nawet wówczas robot nie atakuje bezpośrednio, lecz broni dziecka z reguły własnym ciałem. Oczywiście, mogłoby w takim przypadku dojść do mniejszej lub większej ujmy na zdrowiu pana żony. Cel wszakże uświęca środki, z czym z pewnością także pan się zgadza. — Popatrzył znacząco na ojca. Ten tylko pokiwał głową. Zrozumiał, dokąd mechanik zmierza. — No, to już mielibyśmy to z głowy — odpowiedział strażnik elektronicznego porządku. Schylił się po walizeczkę i wyszedł z pakamery. W drodze do drzwi wyjściowych rzeczowo zauważył: — Mam nadzieję, że teraz już pan sam dobrze wie, iż zamienił pan skutek na przyczynę. Energicznie zatrzymał się i życzliwie dodał: — Niech pan będzie rad, że nie wlepiłem panu grzywny. Wszystko to razem rozzłościło pana domu. Opanowała go przemożna chęć, aby temu głupcowi spuścić porządne lanie. — Wie pan co, koleżko?! — wrzasnął i głos zaczął mu się trząść. — Jeśli tak, to muszę swoje oskarżenie podtrzymać. Wiem, że nie bardzo się będzie to panu podobało, bo nie jest to dobra reklama dla pańskiej firmy. Niemniej proszę sobie te kukły odnieść. Niech się całą sprawą zajmie odpowiednia komisja. Na co miałby się pan trudzić z wyjaśnianiem tego i owego, jak i dlaczego. Wszystko, jeśli się nie mylę, z najmniejszymi szczegółami zachowane jest w ich pamięci. Proszę przeanalizować sobie to, co się tam znajduje. Jeśli stwierdzicie, że popełniłem błąd, chętnie zapłacę odpowiednią karę. A teraz, do widzenia! Pan domu trząsł się cały z powodu swej odwagi. Pewnemu siebie mechanikowi i po tych słowach nie przeszło jego zblazowane zadęcie. Ostentacyjnie wzruszył swoimi oblamowanymi ramionami, odwrócił się na pięcie i udał z powrotem do pakamery. — Tatusiu! — odezwała się w tym momencie Alenka. Stanęła nagle przy jego boku i ciągnęła go za koronkowe rogi fartuszka. Na dźwięk głosu Alenki młodzieniec zatrzymał się w miejscu. Odwrócił się i z zainteresowaniem zatrzymał wzrok na dziecku. — Nie denerwuj mnie! Za chwilę będę mógł się tobą zająć — gniewnie zbywa ojciec córkę. — Tatusiu, powinnam ci powiedzieć o tym, że Nana nie ponosi tu żadnej winy — wyrzuciła z siebie mała niewinnym głosikiem i zaczęła płakać. — Tego ty, dziecino droga, nie rozumiesz. Daj nam teraz na chwilę spokój. Mamy tutaj z panem ważną rozmowę. — Ojciec gotów jest wyrzucić córkę za drzwi, ale przywołany sygnałem alarmowym gość powstrzymuje go: — Proszę pozwolić, niech brzdąc powie, co mu leży na serduszku. Alenka nabrała powietrza do płuc i oznajmiła: — To ja Nanie kazałam… twój podpis i wszystko inne. Na nią nie możesz się gniewać. Ja nie chcę, aby Nana musiała od mas odejść. Ja jej nie dam. — Dziecko płacze, ale skądinąd dzielnie przezwycięża lęk przed laniem. — Powiedz mi jeszcze, mój chrabąszczyku — zwrócił się do Alenki gość w galonikach, który przykucnąwszy wziął ją za rękę — czyj to był pomysł, by sprowadzić sobie do domu podobną do ciebie laleczkę? Dziecko pilnie obserwuje zapłakanymi oczkami końce swoich bamboszy i cichutko oświadcza: Mój. Młody mężczyzna kucający przed dzieckiem pomału, wolniej niż ziemia, obraca się wokół swej osi, podnosi wzrok na ojca. Ten rozpaczliwie chwyta oddech za oddechem i naraz wygląda tak, jakby oblano go zimną wodą. — Co ci przyszło do głowy — oburza się rodzic na dziecko. — Niepotrzebnie pan na nią krzyczy — oznajmującym tonem oświadcza oblamowany galonikami gość. — W ten sposób niczego się nie osiągnie. Dzieci mają różne pomysły. — Po co to zrobiłaś? — pyta tata córkę spokojniej. — Żebym miała kogo posłać zamiast siebie, gdy mnie mama wołała… — Żeby za ciebie spała w łóżeczku, a ty, abyś mogła tymczasem z Naną bawić się w komórce, czy tak? — uzupełnił ojciec wypowiedź Alenki tonem, w którym przyznawał się do tego, że znalazł się w pułapce, że elegant z galonikami miał rację. Spojrzał na niego z usprawiedliwieniem w oczach. Naraz wszystko przewróciło się do góry nogami, oskarżyciel w jednej chwili zmienił się w winowajcę. Gdyby całej sprawie przyjrzał się lepiej od początku, mógłby rozgryźć ją wcześniej, jeszcze przed wydarzeniami, wskutek których matka doznała szoku. Obwiniać dziecko za to, że wymyśliło ten niewinny, jakkolwiek w swych ostatecznych konsekwencjach straszny plan, nie miało sensu. Nie wymyśliło go ze złej woli. Podświadomie dzieci bywają często okrutne w domaganiu się realizacji swych potrzeb. Alenka jest wprost opętana tą Naną i broniła swego prawa do zabawy z nią. Żadne dziecko od razu się nie przyznaje do winy, jeśli czuje, że popełniło wybryk. Zazwyczaj czeka, aż sprawa sama się wyda. — Tatusiu, czy mogę ją już włączyć? — słychać było z komórki głos Alenki. Ojciec ocknął się z zamyślenia. Pochwycił spojrzenie zuniformowanego mechanika, który łaskawym skinieniem głowy udzielał mu swego pozwolenia. — Właściwie już możesz — odezwał się ojciec. Nie spuszczał przy tym oczu ze strony swego vis–?–vis. Dopiero teraz była spokojniejsza chwila, w której mógł mu się lepiej przyjrzeć. Wydawało mu się, że skądś go zna. Znajdowali się teraz bardzo blisko siebie. W ciszy, jaka nastąpiła, do uszu ojca dobiegło słabiutkie tykanie i przędzenie stalowych wnętrzności sztucznego człowieka. — Tak, dlaczego by nie mogła — słyszy pan domu, jak odzywa się jego vis–?–vis i już wie, że jest to robot przebrany w oblamowany galonikami mundur mechanika z wypożyczalni zabawek elektronicznych. Dopiero teraz uświadomił sobie, że kiedykolwiek coś w wypożyczalni załatwiał, zawsze obsługiwały go roboty. Odkrycie to dotarło do jego umysłu jakby z olbrzymiej oddali. I z tej oddali przenikł nagle do jego uszu wrzask Alenki. Krew w żyłach ścięła mu się jak płynny metal. Na ołowianych nogach, z niewysłowionym trudem, potykając się wychodzi z powrotem na korytarz, skąd rozlega się krzyk. Z komórki wybiega mu naprzeciw dziecko i jęczy, jakby je ktoś dźgał nożem. Obie laleczki biegną za nim wymachując w powietrzu stalowymi rączkami. Nagle ojciec nie wiadomo dlaczego znajduje się na podłodze, dziecko leży na nim. Przerażenie sparaliżowało mu mięśnie. Daremnie próbuje dosięgnąć najbliższego sygnału alarmowego. W locie dosięga wzrokiem patrolowego robota, który stoi w pobliżu małego cynobrowoczerwonego panelu znajdującego się na ultramarynowej ścianie z napisem: WYKORZYSTAĆ W PRZYPADKU ATAKU ROBOTA — NADUŻYCIE GROZI KARĄ! Plastykowa maska sztucznego człowieka zastygła w bezruchu, obojętna i bez wyrazu. Martwym spojrzeniem spogląda robot na pana domu i jego córkę, jak oboje bezsilni leżą na podłodze. „Gdyby nacisnął sygnał, który miał w zasięgu swojego stalą wzmocnionego ramienia, wyłączyłby również sam siebie — przyszło na myśl ojcu.” Objął dziecko mocniej ramionami, przygotowany na wszystko. — Tatusiu, nie przeszkadzaj nam, kiedy się tutaj bawimy — złości się na niego brzdąc złapawszy oddech. Wydostała się z jego objęć, stanęła na nóżki i pobiegła do pokoju, potem innymi drzwiami z powrotem do hallu, a następnie po schodach na drugie piętro. Obie laleczki dopędzały ją z krzykiem. Ojciec z trudem stanął na nogach. Trząsł się jeszcze cały z przerażenia i złości bez przyczyny. — Ile wynosi ta grzywna, przyjacielu — zapytał robota–mechanika, który już wychodził — stał w drzwiach prowadzących na ulicę. Stalowoplastykowy człowiek odwrócił się. Spojrzenie jego optycznych zmysłów spoczęło na prawicy pana domu lekko opartej o sygnał alarmowy. Naraz miał prawie ludzki, wystraszony wyraz twarzy. — Ostrzegam pana! — krzyknął. — Nie może pan zrobić już nic nierozważnego. Może to pana dużo kosztować. Nie wolno już panu pozwolić sobie na żaden mylny krok, w innym wypadku… — mówił szybko, ale w środku ostatniego zdania zatrzymał się. — W innym wypadku co się stanie? — zapytał powoli mężczyzna w koronkowym fartuszku. Delektował się świeżo uzyskaną przewagą. Ale niedługo. Strażnik elektronicznego porządku ruszył z powrotem do hallu. Człowiek nie czekając przeniósł wagę całego ciała na prawe ramię. Sylwetka w mundurze z galonikami nagle w środku jakiegoś gestu znieruchomiała. W tym samym momencie dziecinne wrzaski dobiegające z górnego piętra zamilkły jak nożem uciął. To było wszystko, co pozostało ojcu z rozkoszy zemsty, na którą sobie tak rozrzutnie pozwolił. Za chwilę pojawi się tu następny patrol i zacznie od nowa śledztwo. Wtem na schodach odezwały się lekkie kroki. Ojcem aż wstrząsnęło. Jego nerwowe napięcie natychmiast wzrosło. Poznał Alenkę i uspokoił się. Powoli schodziła na dół do hallu. Spojrzał na nią badawczo. Wiedział dobrze, jak musi się czuć; przecież naraz nie miała się z kim bawić, wiedział także, że nie miną go pytania, na które trudno mu będzie odpowiedzieć. — Chodź do tatusia, duszyczko! — starał się chociaż tymczasowo dziewczynkę pocieszyć. Wyciągnął do niej ramiona i pochylił się, aby ją objąć. Stworzenie pozostało na ostatnim schodku. Krnąbrnie popatrzyło ojcu w oczy, następnie błyskawicznie zamierzyło się nań i kilkakrotnie uderzyło go małą piąstką w ciemię. Twarda męska czaszka pękła jak skorupa kokosowego orzecha. Pan domu ze zdziwieniem wytrzeszczył oczy na sztucznego twora, który tak bardzo podobny był do jego córki, a następnie bezgłośnie opadł na podłogę. Leżał na dywanie nienaturalnie skurczony, a pod jego rozwaloną głową wykwitła wielka, czerwona, nieregularna plama, jak jakiś baśniowy kwiat zła. Ledwo ciało pana domu upadło na podłogę, pojawiła się na górze, na piętrze nad schodami Alenka. Nana stała obok niej. Obie gapiły się na ciało ojca leżące nieruchomo pod schodami. Na twarzyczce dziecka malowała się tłumiona zgroza. — Oddamy tatusia do szpitala, do naprawy — powiedziała wreszcie dziewczynka i z udaną wesołością pobiegła na ganek, by kontynuować przerwaną zabawę w chowanego. Obie lalki z mrugającymi oczami pobiegły za nią z krzykiem. Przetłumaczyła Halina Janaszek–Ivaničkovd Ondřej Neff POSŁOWIE: TO LAT CZESKIEJ SF Sto lat czeskiej SF! Gdy czytam te słowa, robi mi się cieplej przy sercu. Co trwa tak długo, nie może być złe, długowieczność to tradycja, doświadczenie, jakość. Czeska SF obchodziła stulecie swego istnienia już kilka lat temu. Jak dotąd najstarszą znaną prozą w języku czeskim niewątpliwie należącą do gatunku fantastycznonaukowej jest powieść Zivot na Mesici (1881) pióra nauczyciela z północnych Czech Karela Pleskača. Przez 25 lat ociągano się z jej wydaniem, ale od 1907 roku SF wychodzi w Czechach regularnie, a zatem… Zatem nadszedł czas, by przyjrzeć się czeskiej SF z innego punktu widzenia. Gdybym miał jedynie poprzestać na datach, nazwiskach autorów i ilustratorów, tytułach książek i nazwach wydawnictw, gdybym miał wyliczać niekiedy wręcz dziwaczne pomysły, koncepcje i koncepcyjki dawnej SF, namalowałbym rozkwitający wszystkimi barwami obraz czegoś niesłychanie bujnego, odznaczającego się gwałtowną energią rozwojową. Byłoby jednak w stosunku do czytelnika polskiego nieuczciwością, gdybym przemilczał fakt, który stwierdziłem zajmując się od lat historią czeskiej SF: żadnej czeskiej SF nie ma. Nie ma w szerszym tego słowa znaczeniu, jeśli pod pojęciem science fiction będziemy rozumieli nie tylko sumę utworów literackich, ale także SF jako zjawisko społeczno–kulturalne stanowiące integralną część epoki i określonej historycznie sytuacji w danej epoce. Tak rozumiana science fiction jest organizmem kulturowym posiadającym swoje własne specyficzne życie i własną dynamikę rozwoju, organizmem, który pełni określone funkcje i jest zdolny do badania samego siebie, a zatem i do świadomej refleksji nad własnym sposobem istnienia. Science fiction jako zjawisko społeczno—kulturalne funkcjonuje w sposób autonomiczny poczynając od określonego stadium rozwoju. Warunkiem koniecznym jest, by autorzy, teoretycy, krytycy i czytelnicy utworzyli szeroką, twórczą wspólnotę. Jedna lub dwie silne osobowości nie są zdolne jej ukształtować. Dlatego też paradoksalnie twierdzę, że czeska SF nie istnieje, jakkolwiek upłynęło już ponad sto lat od chwili ukazania się w Czechach pierwszej pracy fantastyczno—naukowej. Zatem to, o czym będę teraz mówić, proszę rozumieć jako uwagi na temat prehistorii czegoś, co właściwie powstaje dopiero teraz. Tak, wydaje się bowiem, że dopiero w ostatnich pięciu, dziesięciu latach czeska SF zaczyna się konstytuować, zaczyna funkcjonować na innym jakościowo poziomie niż dotychczas. By zyskać bardziej przejrzysty obraz sytuacji, należy podzielić tę prehistorię na trzy zasadnicze etapy. Pierwszy zaczyna się, dajmy na to, przed stoma laty, a zamyka w końcu lat czterdziestych naszego stulecia. Po nieomal dziesięcioletniej przerwie następuje etap drugi, który kończy się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Trzeci etap przeżywamy obecnie i jego początek można umieścić w 1976 roku, kiedy to Jaroslav Veis wydał Eksperyment dla trzeciej planety. Wydany w 1881 roku utwór Pleskača o życiu na księżycu oczywiście poprzedzał cały szereg książek o motywach mniej lub bardziej fantastycznych. Już w 1623 roku Jan Amos Komensky napisał utopijne dzieła Labyrint sveta i Ráj srdce. Następców jednak nie znalazł, ponieważ trzydziestoletnia wojna przyniosła fatalne dla narodu czeskiego skutki; doba ciemnoty, jak nazywamy okres, w którym kultura czeska przestała faktycznie istnieć, trwała aż do końca osiemnastego wieku. Dopiero na początku wieku dziewiętnastego kultura czeska zaczęła odzyskiwać swe siły. Wśród ówczesnych pisarzy tak zwanych „budzicieli”* znajdujemy również Vaclava Rodomila Krameriusa, który już w latach trzydziestych wydawał fantastyczno– romantyczne utwory prozatorskie. Do rzeczywistego zwrotu doszło dopiero po 1860 roku, kiedy to w krajach monarchii austriackiej zakończył się okres najgorszego ucisku, a narodowości niemieckie zyskały częściową autonomię, przynajmniej w dziedzinie kultury. W okresie tym żył aktor i uzdolniony pisarz Josef Jiři Kolar. Jego powieść z 1862 roku pod tytułem Pekla zplozenci rozwija fantastyczne legendy, przechodzące w Czechach z pokolenia na pokolenie, o alchemicznych pokusach, jakie miały miejsce na początku XVII wieku na Zamku Praskim, siedzibie cesarza Rudolfa II. Prąd tej romantycznej fantastyki znajduje swoje apogeum w twórczości pisarza i dziennikarza Jakuba Arbesa. W latach 1872–1877 napisał on cały szereg fantastycznych nowel, wśród których największe znaczenie mają Dábel na skřipici, Sivodký demon, Zazračna Madona i Mózg Newtona. Nowele te posiadają swój odrębny styl, dzięki któremu zyskały specjalną nazwę „romanetta”. Autor w interesujący sposób posługuje się w nich fantastycznym motywem usytuowanym na krawędzi rzeczywistości; prawie każdą sytuację można interpretować dwojako, racjonalnie i irracjonalnie. Jest rzeczą interesującą również to, że Arbes pisał swe pierwsze romanetta w więzieniach, w których siedział za działalność dziennikarską (w swoich wspomnieniach podaje, że był więziony więcej niż siedemnastokrotnie). Ważny wkład w fantastykę czeską stanowią satyryczne powieści poety i prozaika Svatopluka Cecha. Ich bohaterem jest mężczyzna całkowicie wyzbyty cech bohaterskich, praski mieszczanin, Matej Brouček, właściciel nieruchomości. W pierwszej z powieści dostaje się na Księżyc i tam przeżywa rozmaite przygody wśród jego mieszkańców, w drugiej cofnięty nagle o pięć wieków w przeszłość, ku swemu niemiłemu zaskoczeniu zostaje wplątany w jedną z decydujących bitew piętnastego wieku, kiedy to czescy husyci starli się z cesarzem Zygmuntem. Obie te powieści wyszły w 1888 roku. W latach dziewięćdziesiątych zaczęły się w Czechach ukazywać systematycznie powieści Juliusza Verne’a, a nieco później Herberta George’a Wellsa, Kurta Laswitze’a i Jerzego Żuławskiego. Publiczność literacka przyzwyczaiła się powoli do istnienia tak zwanej „powieści utopijnej”. W 1907 roku wydał swoją pierwszą książkę tego typu Kareł Hloucha, nazwany później „czeskim Vernem”. Książka Hlouchy była przeznaczona dla dzieci i nosiła tytuł Podiivuhodné Jiřlčkovo cestování. Do pierwszej próby napisania prozy fantastycznonaukowej przystąpił Kareł Hloucha z dużą ostrożnością. Przygody Jiřicka rozgrywają się w serii opowiadań połączonych postaciami głównych bohaterów. Należą do nich między innymi dobry stryjaszek Jiřička, który ukazuje swemu bratankowi jednym razem łódź podwodną, innym — statek kosmiczny lub machinę czasu. Wszystko to czyni jedynie po to, aby zapoznać go z realiami życia pod powierzchnią morza, astronomicznymi faktami lub też życiem w pradawnych czasach. Rzeczywistą SF według wzoru J. Verne’a jest dopiero Zaklętá, zemă z 1910 roku. Autor opisuje w niej podróż fantastycznym automobilem na Biegun Północny, gdzie znajduje się strefa umiarkowanego klimatu, zamieszkała przez neandertalczyków. Nieomal w tym samym czasie wydali swoje powieści również następni dwaj pionierzy czeskiej SF, Metod Suchdolský i František Povlovsky. Powieść Suchdolskiego nosi tytuł Rusové na Marty i pochodzi z 1909 roku. Jest interesująca z tego względu, że spotykamy w niej istoty spoza ziemskiej cywilizacji, to jest Marsjan, odznaczające się niestabilną budową ciała, tak że mogą uzyskiwać dowolny kształt. Ze względu na to, że interesuje ich niezmiernie sposób, w jaki rozmnażają się mieszkańcy Ziemi, chętnie zmieniają się w cokolwiek, choćby nawet w meble, byle tylko znaleźć się jak najbliżej tego interesującego eksperymentu. W roku 1909 pomysł ten był rzeczywiście bardzo oryginalny. Powieść Pavlovskiego Zemi jest o dwa lata wcześniejsza i przedstawia przygody załogi jakiejś podwodnej łodzi–wiertła. Dalsze losy autorskie wszystkich trzech pionierów są typowe dla starszej czeskiej SF. Metod Śuchdolský już nigdy żadnej następnej SF nie napisał, również Karel Pleskač poprzestał jedynie na powieści Zivot na Mesici. Już u samych podstaw prehistorii czeskiej SF legła bowiem tradycja, zgodnie z którą większość literatów popełniała jedną tylko, powieść fantastycznonaukową lub tom opowiadań SF. Frantisek Pavlovsky wydał niebawem po wojnie, w 1921 roku, drugą powieść typu SF pod tytułem Vzduch, ale później i on zamilkł. „Czeski Verne” Karel Hloucha jest pod tym względem wyjątkiem, ponieważ ma na swoim koncie opublikowanych ogółem siedem tytułów SF, powieści i zbiorów opowiadań. Okazał w ten sposób swą niezwykłą wierność dla gatunku. Prawdę mówiąc, swój nieformalny tytuł „czeskiego Verne’a” otrzymał bardziej za pilność niż za jakość… Ale nawet jego rozwój twórczy nie jest bezproblemowy. Podczas gdy Zaklętá zem? należała do SF pod każdym względem, Dům v oblaách z roku 1921 i Modři mravenci z 1923 roku były zwyczajnymi powieściami przygodowymi z niewyraźnie zarysowanymi elementami fantastycznonaukowymi. Science fiction się tutaj zdegenerowała i stała jedynie kanwą dla podróżniczej opowieści z przygodami. Karel Hlouda nie był pod tym względem wyjątkiem. W okresie powojennym powstawały dosłownie setki, ba nawet tysiące powieści przygodowych z elementami fantastyki we Francji, w Anglii i w Niemczech. Do testamentu Juliusza Veme’a nawiązali Laurie, de la Hire, d’Ivoi, Galopin, Motta jeszcze w dziewiętnastym wieku, ale i oni sami — choć znacznie obniżyli poprzeczkę poziomu i pisali wyłącznie prozę przygodową, operującą tanimi efektami SF bez najmniejszych filozoficznych lub społeczno–krytycznych ambicji — także nie mieli następców. W utworach z lat dwudziestych bardzo często znajdujemy fantastycznonaukowy pierwiastek w kryminałach (vide powieści Leroux lub Sappera), w opisach podróży i w powieściach lotniczych. Czeska SF nie była więc pod tym względem wyjątkowa, po prostu dotrzymywała kroku temu, co działo się wszędzie, na całym kontynencie. Taki stan trwał praktycznie przez cały okres międzywojnia. Nazwisk i tytułów książek znajdziemy tu wiele, ale tylko nieliczni twórcy napisali więcej niż jedną SF. Do najciekawszych pozycji należy tu powieść kosmiczna pod tytułem Nekonečno Eduarda Cenka z roku 1927, jedna z pierwszych, również w skali światowej, która pokazuje wykorzystywanie rakiet jako środka lotów międzyplanetarnych. Rudolf Tesnohlidek, autor libretta do znanej opery Leoša Janačka Przygody liska chytruska, stworzył w 1925 roku socjalnie utopijną wizję pod tytułem Vrba zelená. Można by wymienić również całą serię powieści napisanych pod wpływem niedawno zakończonej I wojny światowej, w której pokazywana jest wojna przyszła przynosząca z sobą w sposób nieunikniony zagładę całego świata. Najwybitniejszy jest cykl Tomaśa Hrubego z lat 1924–1928 zatytułowany V soumraku lidstva. Opisuje wzrost napięcia o podłożu socjalnym w społeczeństwie przyszłości, kryzys energetyczny (rozwiązywany na drodze przemiany energii słonecznej w elektryczność!) i wojnę światową między białym i żółtym plemieniem. Tomaš Hruby był najpopularniejszym autorem czeskiej SF aż do końca lat trzydziestych, a jego książki cieszą się znacznym zainteresowaniem w kołach czeskich fanów SF po dzień dzisiejszy. Pod koniec lat trzydziestych zaczął publikować pisarz, który jest chyba po Ludviku Součku najpopularniejszym autorem rozrywkowej science fiction w naszym kraju. Mam na, myśli Jana M. Troskę, z zawodu inżyniera–elektryka, który urodził się w 1881 roku, a zmarł w 1961 roku. Jego właściwe nazwisko brzmiało Matzal, a pseudonim Troska* wyrażał ironiczny stosunek pisarza do jego własnego stanu cielesnego, który zmusił go do przedwczesnego przejścia na emeryturę, ale równocześnie, rzecz paradoksalna, umożliwił mu napisanie serialu pod wieloma względami przypominającego amerykańskie opery kosmiczne. Inżynier ten z czarującą bezpośredniością zlekceważył techniczne realia i zbudował królestwo swojej fantazji na nieomal mitycznych właściwościach elektryczności, na jej zdolnościach odrzucania i przyciągania”. Na nieszczęście dla niego wojna najpierw mu utrudniła, a później również uniemożliwiła działalność twórczą, a po wojnie sytuacja zmieniła się do tego stopnia, że musiał swej działalności pisarskiej zaprzestać. Jego najlepsze cykle Kapitan Nemo i Zapas s nebem wyszły ponownie w latach 1968–70. Nowej fali swojej sławy Matzal–Troska już nie doczekał. Dobrze poinformowany czytelnik jest być może zdziwiony, iż w związku z międzywojenną science fiction nie wspomniałem dotychczas o Karelu Čapku, który figuruje w światowych encyklopediach SF jako klasyk gatunku przede wszystkim dzięki temu, że jest ojcem pojęcia „robot”. Z pewnością nie pominąłem go z roztargnienia czy braku odpowiedzialności. Uważam jednak Karela Čapka, jak również autorów takich, jak Jiři Haussman, Jan Weiss i Emil Vachek, za wyjątkowe zjawisko w dziedzinie science fiction. Mimo że ich utwory odpowiadają kryteriom gatunku, są oni autorami mainstreamu — głównego prądu literatury. Pisali prace o charakterze eksperymentalnym i w dziedzinę SF zabłądzili niechcący. Karel Čapek skończył Wydział Filozoficzny na Uniwersytecie Karola w Pradze i jeszcze w okresie pierwszej wojny światowej, nie będąc powołanym do wojska ze względu na zły stan zdrowia, został dziennikarzem. Zaczynał swoją pracę w „Narodnich listach”, ale niebawem przeszedł do dziennika „Lidove noviny”, które były w okresie międzywojennym organem liberalnej inteligencji i w ogóle najwybitniejszych pisarzy czeskich. Znaczna część prozy Čapka była pisana dla potrzeb dziennika i ukazywała się na jego łamach w odcinkach. Już jako młodemu studentowi filozofii obce mu były modne ówcześnie neoromantyczne prądy myślowe, skłaniał się w stronę filozofii amerykańskiego pragmatyzmu. Tak zwane wielkie idee respektował jedynie w ich praktycznych przejawach w życiu codziennym. Odrzucał bombastyczną frazeologię i sympatyzował ze zwykłym człowiekiem, idealnym typem prostego obywatela. To pozornie nieheroiczne stanowisko Karela Čapka należy jednak widzieć w kontekście epoki, na której wyraźne piętno wycisnęły wejście na widownię dziejową faszyzmu i przygotowania do nowej wojny. Z tego punktu widzenia należałoby spojrzeć na utwory fantastyczne Čapka, już to prozę, już to sztuki teatralne. Już jego pierwsza sztuka teatralna przyniosła mu sławę światową i pozyskała przyjaźń ówczesnych literackich sław, przede wszystkim G. K. Chestertona i G. B. Shawa. Nosiła ona tytuł R.U.R., a jej premiera odbyła się w 1920 roku. Akcja dramatu toczy się w fabryce produkującej roboty (Rossum’s Universal Robots) w czasie, gdy zbuntowane roboty całego świata wymordowały już wszystkich ludzi, a do zdobycia pozostał im jedynie administracyjny budynek fabryki. Atak udaje się im, likwidują każdego, kto wpada im w ręce, z wyjątkiem jednego mężczyzny. Niebawem zaczynają swego postępku żałować; wraz ze śmiercią organizatorów produkcji znika ze świata również tajemnica produkcji robotów. Dramat jednak nie kończy się tragicznie. Zakończenie jest w typowo czapkowski sposób harmonijne; okazuje się, że ostatnia rozwojowa seria robotów jest na tyle niedoskonała, że jednostki zdolne są do rozmnażania się na drodze płciowej. Dzisiaj słowo „robot”, które w sztuce tej pojawiło się po raz pierwszy i przez Anglię dotarło również do Stanów Zjednoczonych, gdzie je do swego repertuaru włączyli autorzy ówcześnie jeszcze młodej science fiction, nie mając nawet pojęcia o tym, skąd ono właściwie pochodzi, ma już charakter międzynarodowy. Z pewnością może być rzeczą interesującą fakt, że słowa tego nie wymyślił sam Kareł Čapek, ale jego brat Josef. Karel zastanawiał się nad słowem „labor”, jednakże Josef zaproponował słowo „robot”, które pochodzi od słowa „robota”*, które w języku czeskim oznaczało przymusową pracę w feudalnym majątku. Następna ważna praca Karela Čapka to Fabryka Absolutu. Książka jest zbiorem felietonów, które wychodziły w „Lidových novinach” w odcinkach, bez autorskiego zamiaru wydania ich w formie książkowej. Podstawowa idea utworu jest chestertonowsko ironiczna: załóżmy, że pojawi się maszyna, która przemieni bez reszty materię w energię. Co się wtedy stanie? Ano, wyzwoli się Bóg zamknięty w materii. Ten wyzwolony Bóg zacznie się zachowywać zgodnie z naturą swej istoty i weźmie się do robienia cudów. Wyniknie z tego kompletny chaos, jak również w sposób nieunikniony wojna światowa. I tym razem Čapek proponuje harmonijne rozwiązanie: zmęczeni żołnierze wrogich armii dogadają się ze sobą i zawrą na własną rękę pokój. Szczęśliwe zakończenie ma również powieść Krakatit z 1924 roku, traktująca o superwybuchowym materiale, nazwanym tak od imienia wulkanu Krakatau. Inne jednak było spojrzenie Čapka na świat w latach trzydziestych, kiedy to niepowstrzymany rozwój faszyzmu, ze wszystkich stron popieranego nie dawał przenikliwemu pisarzowi zbyt wiele nadziei na to, by dramat ten mógł skończyć się szczęśliwie. Gorzką ironią przesycona jest Inwazja jaszczurów z 1936 roku, chyba najlepszy utwór prozą Karela Čapka. Znowu nie jest to powieść we właściwym rozumieniu tego słowa z jednolitą akcją, intrygą, bohaterami itp. Jest to szereg epizodów, refleksji i fikcyjnych artykułów dziennikarskich o nowo odkrytym rodzaju jaszczurów, które posiadają ludzką inteligencję, ale brak im indywidualności i zachowują się jak stado, nieomal tak jak pszczoły albo mrówki. Čapek opisuje, w jaki sposób ludzie eksploatują jaszczury. Z biegiem czasu wszakże te zwierzęta wodne budują sobie pod powierzchnią morza swoje własne królestwo i zabierają się do likwidacji lądów. I teraz autor dochodzi do istoty problemu: ludzkość nie jednoczy się w obronie przed nimi, choć byłoby to i rozumne, i konieczne. Poszczególne państwa w dalszym ciągu realizują swe sobkowskie cele i nie tylko że nie przeciwstawiają się jaszczurom, ale nawet je popierają, dostarczając im maszyn i materiałów wybuchowych, niezbędnych do zburzenia lądu. Nawet cienia optymizmu nie znajdujemy także w ostatniej sztuce Čapka Biała zaraza* z 1937 roku. W dramacie tym nieznany rodzaj dżumy atakuje kobiety i mężczyzn, którzy przekroczyli pięćdziesiątkę. Jedynym człowiekiem, który potrafi dżumę leczyć, jest prosty lekarz filantrop, który udziela swojej pomocy ubogim ludziom nieomal za darmo. Niebawem zapada na nieznaną chorobę również dyktator państwa, w którym ów lekarz mieszka. Wzywa doktora, ale ten jest gotów go leczyć jedynie pod warunkiem, że zrezygnuje ze swoich militarnych planów. Dyktator zgadza się, jest już jednak na to za późno, koła wojennej machiny zostały puszczone w ruch i sfanatyzowany tłum zadeptuje filantropijnego lekarza, rozbijając również ampułki z bezcennym lekiem. Do takich oto gorzkich wniosków dojrzał Kareł Čapek, ten filozof dnia słonecznego, przyzwyczajony spoglądać na świat i ludzi z łaskawym uśmiechem. Wydarzenia, niestety, przyznały mu rację, ich finał był fatalny. Kareł Čapek nie wytrzymał psychicznie nagonki i oszczerczej kampanii, jaką rozpętał wokół niego faszyzujący motłoch po zawarciu tak zwanego Układu Monachijskiego i w grudniu 1938 roku zmarł. Czy zatem Čapek był autorem SF czy też nim nie był? Dzisiaj uważamy go mimowolnie za klasyka czeskiej SF, z punktu widzenia późniejszego rozwoju tego gatunku. Z kontekstu fantastyki międzywojennej całkowicie się jednak wyłamywał; nie miał nic wspólnego z takimi autorami jak Hruby lub Troska. Jeśli zatem rozumiemy science fiction jako zjawisko społeczne o określonej strukturze wewnętrznej i rozpatrujemy fenomen Karela Čapka z punktu widzenia kryteriów epoki, możemy go porównywać w istocie rzeczy raczej do Chestertona lub Shawa niż Hrubego i Troski… Čapek jest z pewnością najsławniejszym czeskim autorem w całej historii naszego piśmiennictwa (mimo że taka konstatacja wprowadziłaby w zdumienie jego kolegów i konkurentów pół wieku temu). Nie był jednak jedynym pisarzem głównego nurtu literatury czeskiej, który wprowadzał do swej prozy elementy fantastyczne, kilka nazwisk takich autorów już przytaczałem. Z autorów tych najwybitniejszy jest Jan Weiss. Ogromny wpływ wywarły nań przeżycia z czasów pierwszej wojny światowej, w której brał udział jako żołnierz armii austriackiej walczącej na wschodnim froncie, gdzie został wzięty do niewoli i internowany w obozie Tockoje. Na skutek tyfusu, na który tam zapadł, był bliski śmierci, a ponadto odmroził sobie nogi do tego stopnia, że felczer zmuszony był mu obciąć wszystkie palce, naturalnie bez znieczulenia. Przeżycia te pozostawiły w jego psychice trwałe ślady. Prześladowały go tyfusowe halucynacje, gorączkowe wizje, które znalazły też odzwierciedlenie w wielu jego fantastycznych utworach pisanych prozą. O swych wojennych doświadczeniach pisze w utworach Barák smrti (1927), w Bláznivý regiment (1930), w pewnej mierze odnajdujemy je również w Więźniu zodiaku (1937), a przede wszystkim w powieści Mullerdom ma tysiąc pięter (1929), która jest najwybitniejszym utworem Weissa. W tej eksperymentalnej powieści Weiss wyprzedził swój czas o całą epokę. To, co wyszło z jego warsztatu autorskiego, jest zapowiedzią fantazji w stylu brytyjskiej nowej fali z lat siedemdziesiątych. Jest to zawrotna karuzela obrazów, wśród których porusza się detektyw Petr Brok, duchowy partner kafkowskiego „geomtry K.”. Czego szuka detektyw Brok? Sam tego nie wie, nie wie nawet, jak się nazywa i jak wygląda. Dopiero później zrozumie, że jest detektywem i że ma za zadanie odnalezienie właściciela tysiącpiętrowego domu, multimilionera Ohisvere Müllera. Stopniowo wykrywa potworny system społecznej organizacji domu i pojmuje, że żaden Müller nie istnieje, że istnieją jedynie jego poszczególne wcielenia i że ta tym wszystkim kryje się coś nieznanego, nieodgadnionego. Wkrótce po wojnie Jan Weiss pokusił się o napisanie nie pozbawionej pewnego wdzięku science fiction z żywą akcją, Meteor strýce Žulidna (1947), lecz podobnie jak jego inne utwory powstałe po II wojnie światowej nie osiągają już poziomu jego najlepszych prac przedwojennych. W pierwszych latach po II wojnie światowej wejście na scenę czeskiej science fiction było dość obiecujące. Literatura brukowa jak gdyby wyszła z mody i nawet komercjalną SF zaczęli pisać ludzie z pewną dozą talentu i wykształcenia technicznego. Najlepsze utwory pisała wtedy autorska dwójka Faukner i Charous, występująca pod wspólnym pseudonimem Rudolf Fauchar. Ich autorstwa są cztery powieści fantastyczno–naukowe: Himalajský tunel, Narovnáná země koule, Záhada roku 2348 i Ural–uran 235. Dla dzieci przeznaczona była seria Ďasíci aneho Tajné zbraně bratrů Dobrovolnijch. Jeszcze ważniejszą rolę w czeskiej SF miał niebawem odegrać František Běhounek. Był to wybitny czeski fizyk, znakomity uczeń Marii Curie–Skłodowskiej. Mając lat dwadzieścia osiem wziął udział w 1926 roku w udanym przelocie sterowcem „Norge” nad Biegunem Północnym wespół z Umbertem Nobilem i Roaldem Amundsenem. W roku następnym znalazł się znowu na pałubie sterowca „Italia”. Tym razem wyprawa zakończyła się dramatyczną katastrofą w drodze powrotnej z bieguna. Pierwszą powieścią przygodową Běhounka zawierającą pewne elementy fantastyczne jest Tajemnica morza polarnego. Wydana została jeszcze w czasie wojny, w 1942 roku. Więcej elementów fantastyczno– naukowych zawierają Případ profesora Hrona (1947), Únik z atomového města (1949) i Tajemství výpravy Swansový (1949). We wszystkich trzech powieściach Behounek porusza się na terenie dyscypliny naukowej doskonale mu znanej — fizyki atomowej. Wynalazek bomby atomowej wywarł na nim ogromne wrażenie, w pełni sobie uświadamiał, co by się stało, gdyby ta straszna tajemnica wpadła w ręce faszystów. Ten temat właśnie jest leitmotivem jego wczesnych SF. Po roku 1948 nastąpiło zahamowanie rozwoju czeskiej science fiction. Dopiero w roku 1953 zaczęły ponownie wychodzić powieści Juliusza Verne! Trwało to pewien czas, zanim na rynku księgarskim pojawiły się również nowe powieści science fiction pióra autorów krajowych. Wśród nich znalazła się też bardzo słaba praca Jana Weissa Země vnuků (1960), napisana pod presją kryteriów epoki stalinowskiej, i kilka jego trochę lepszych opowiadań, wydanych w tym samym roku w tomie Družice a hv?zdoplavci. František Běhounek nawiązał do swej twórczości z lat powojennych i w stosunkowo krótkim czasie wydał trzy powieści, z których przede wszystkim dwie pierwsze stały się integralną częścią czeskiej klasyki fantastycznonaukowej. Są to powieści Akcja „L” (1956), Robinsonowie wszechświata (1958) i Projekt Scavenger (1961). Wszystkie trzy były przeznaczone dla dzieci. Są to zdecydowanie technologiczne SF w najczystszym tego słowa znaczeniu, w których autor stara się ekstrapolować rozwój techniki w przyszłości. Centralnym motywem Akcji „L” jest terraforming księżyca, do którego ma dojść na przełomie dwudziestego drugiego i dwudziestego trzeciego stulecia. Książka składa się z dwu części. W pierwszej z nich bohaterowie filmu oglądają dokumentarny film Vitežny pochód, przedstawiający szczytowe technologiczne osiągnięcia ludzkości, a dopiero w części drugiej zaczynają się przygody na powierzchni Księżyca. Podczas gdy Akcjo „L” jest miejscami nudna, sucha i dydaktyczna, Robinsonowie kosmosu są atrakcyjną czytelniczo powieścią przygodową w stylu „hard sci–fi”. Běhounek wykorzystuje w niej klasyczny motyw komety zagrażającej Ziemi. Bohaterom powieści udaje się tego zagrożenia uniknąć, jednakże rozbijają się na powierzchni Ziemi, a następnie unoszeni są w głąb kosmosu. Wówczas przychodzi im do głowy śmiały pomysł, by przesiąść się na inną kometę, która leci w kierunku Ziemi, na kometę Halleya! Schemat powieści Běhounka musi wydawać się dzisiejszemu rozpieszczonemu czytelnikowi śmieszny, ale w swoim czasie książka ta fascynowała dziecięcą publiczność. Na wzmiankę zasługuje jeszcze powieść Na dwóch planetach, która swobodnie nawiązuje do Akcji „L”. W języku czeskim nigdy się nie ukazała, wydało ją w 1967 roku katowickie Wydawnictwo Śląsk. Autor z pewnością ukończył ją już na początku lat sześćdziesiątych, ale fatalna teoria nawołująca pisarzy do ścisłego trzymania się granicy prawdopodobieństwa z punktu widzenia nauki i techniki oraz „zdrowego rozsądku” wtedy jeszcze grasowała, każąc umieścić na przykład motyw mieszkańców pozaziemskich cywilizacji na czarnej liście — a ten właśnie motyw w powieści Na dwóch planetach wyraźnie występuje. Na podobną przeszkodę natrafił również Vladimir Babula, którego trylogia Signály z vesmiru, Planeta tři slunci, Přátele z Hadonoše (1956) była w swoim czasie niezmiernie popularna, szczególnie wśród młodych czytelników, którzy ją dosłownie połykali, gdy ukazywała się w odcinkach w czasopiśmie „Pionyr”. Autor tych słów był także wśród nich. Największą sensację wzbudziła czasopiśmiennicza wersja trzeciej części, w której, po raz pierwszy od czasów Troski, pojawili się mieszkańcy innych planet. Motyw ten jednak został w wydaniu książkowym z roku 1956 okrojony i także w drugim wydaniu z 1963 roku nie został uwzględniony w tej mierze, w jakiej błyszczał na stronach „Pionyra”, Vladimir Babula był niezwykle obiecującym autorem fabularnej SF, niestety, zmarł w młodym wieku, zanim jego talent osiągnął pełnię swego rozwoju. Pod koniec lat pięćdziesiątych wyszły pierwsze opowiadania Josefa Nesvadby, w kilka lat później zaczął uprawiać SF również Ludvík Souček. Ci dwaj autorzy są niewątpliwie najwybitniejszymi przedstawicielami drugiego etapu rozwoju czeskiego piśmiennictwa fantastycznonaukowego. Josef Nesvadba ukończył medycynę, specjalizując się w psychiatrii. W młodości jego hobby stanowił język angielski i praca nad przekładami przywiodła go do własnej twórczości literackiej. W połowie lat pięćdziesiątych przerobił kilka swoich sztuk teatralnych (które z wyjątkiem jednej nigdy nie były wystawiane na scenie) na opowiadania i w ten sposób powstał tomik Tarzanova smrt. Opowiadanie tytułowe o nowoczesnym rzekomym małpoludzie, który po przejściu z krainy dzikich do nowoczesnego społeczeństwa popada w konflikty, odniosło niezwykły sukces i zostało sfilmowane, podobnie jak i następne opowiadania z tego tomu, Blbec z Xeenemünde. Uwagę zwróciło również opowiadanie Mordair, o Towarzystwie Lotniczym napędzającym swe samoloty krwią pasażerów. Nesvadba otworzył gwałtownie okno na świat, którego istnienia nikt nie przeczuwał. Pisał tak, jak nikt w Czechach do tej pory. Pisał science fietion, ale zupełnie innego rodzaju niż ta, jaką tworzył ktokolwiek przed nim. Dziś jego nazwisko bywa łączone z nazwiskiem Karela Čapka. Z całą pewnością jednak nie chodzi tu o żadne filiacje. Obu autorów łączy tylko jeden podstawowy rys w podejściu do twórczości literackiej: obydwaj badali pewne filozoficzne i etyczne problemy i wyrażali swe idee i spostrzeżenia w takiej formie, której przysługuje miano science fiction. W roku 1960 ukazał się następny tom Nesvadby Einsteinův mozek. Tutaj jeszcze wyraźniej autor zgłosił swój akces do SF. W nowych opowiadaniach znajdziemy wariacje na klasyczne tematy gatunku, oryginalnie ujęte. W tym czasie twórczość Nesvadby zaczęła już przenikać poza granice kraju. W 1962 roku wyszły trzy jego opowiadania w amerykańskim „Magazine of Fantasy and Science Fiction”. Odniosły sukces i od tej pory jego utwory ukazują się na Zachodzie regularnie. W latach sześćdziesiątych opublikowano jeszcze kilka tomów jego opowiadań: Výprava opačným sm?rem (1962), Vynález proti sob?” (1964), Poslední cesta kapitána Nema (1966). Ale już w tych opowiadaniach Nesvadba dał wyraźnie do zrozumienia, że nie chce pisać jedynie science fiction, że nie zamierza temu gatunkowi służyć z gorliwością fanatyka. Pierwszą jego „mainstreamową” książką jest Dialog s doktorem Dongiem z 1964 roku. W latach siedemdziesiątych zaczął pisać obszerniejsze prace, nowele i powieści, w których elementy SF pojawiają się jedynie na tle fabuły, często w formie aluzji lub mistyfikacji. Pierwszą pozycją z tej serii jest powieść Jak předstívat smrt (1971). Po niej nastąpił tryptyk Tři dobrodružstvi (1973), Bludy Erika N. (1974), Tajná, zpráva z Prahy (1978), Řidičský prukaz rodiču (1979), a ostatnią jak dotąd jest Minehava podruhé (1981). Ani jedna z wymienionych prac nie stanowi całkowicie czystej science fiction pisanej według wszelkich reguł gry. Jest to raczej eksperymentalna proza psychologiczna, w której elementy SF pojawiają się często w ironicznej i autoironicznej płaszczyźnie. Trudno przewidzieć, jaką drogą pójdzie dalej Nesvadba. Jedną wszakże okoliczność musi wziąć pod uwagę: szerokie grono czytelników daje pierwszeństwo jego starszym „czysto fantastycznonaukowym” pracom przed najnowszymi utworami. Ludvik Souček jest autorem o całkiem innym profilu. Nie ulegał pokusie formułowania głębokich filozoficznych i etycznych prawd. Pociągały go dziwactwa nowoczesnego świata. Wabiły legendy i tajemnice. Legendy chętnie burzył, a tajemnice wykrywał. Pisać zaczął stosunkowo późno, mając bez mała trzydzieści pięć lat. Wówczas oczywiście nie przypuszczał, jak mało mu pozostało do końca życia — zmarł w 1978 roku w wieku zaledwie pięćdziesięciu dwu lat — a przecież pisał tak szybko i z takim nakładem energii, jakby to wiedział. Nie tworzył jedynie SF. Wydał cały szereg książek popularno–naukowych. Najwybitniejsze i najoryginalniejsze z nich są z dziedziny fotografii. Jak już powiedziałem, interesowały go zagadki nowoczesnego wieku, nic więc dziwnego, że tematem jego pierwszej science fiction są latające talerze. Jest to trylogia Droga ślepych ptaków, która wyszła w latach 1964–68. Souček nawiązał w niej do klasycznej powieści Juliusza Verine Do środka ziemi. Powieść napisana stylem publicystycznym jest tak doskonałą mistyfikacją, że wielu również dorosłych czytelników uwierzyło w to, że rzeczywiście miała miejsce jakaś wyprawa naukowa, która znalazła drogę do tajemniczych terenów w głębinach Islandii. W latach sześćdziesiątych Souček przetłumaczył Wspomnienia z przyszłości Ericha von Dänikena i niektóre z jego książek noszą na sobie ślady tego spotkania. Później uległ wpływowi autorskiej dwójki Bergier i Pauwels. Z biegiem czasu wytworzył sobie własną teorię na temat, czym są właściwie UFO, te „niezidentyfikowane obiekty latające”. Odrzucił wyjaśnienie, iż są to kosmiczne statki mieszkańców innych planet. Odwrotnie, twierdził, że są one pochodzenia ziemskiego, jednakże były wyprodukowane w innym czasie, a więc są to machiny czasu. Nie mogą wylądować, tym bardziej też nawiązać z nami kontaktu, ponieważ chroni je jakieś pole i przy niepożądanym kontakcie doszłoby do katastrofy — tak, jak to zostało opisane w pierwszej powieści, w której Souček torował drogę tej myśli, w Prípad jantarové komnaty z 1970 roku. W tym samym roku ukazała się również Operace Kili, tryptyk zawierający godne uwagi opowiadanie Kursk, o UFO — machinie czasu, która w wyniku awarii uwięzia na polu bitwy pod Kurskiem. Znakomite są również dwa następne tomy opowiadań Součka Bratři černé planety (1969) i Zájem galaxie (1973), z których jednak w toku prac redakcyjnych wypadło opowiadanie tytułowe (wyszło ono później w tomie Přib?hy s tajemstvím z roku 1981). W Zájem galaxie autor w oryginalny sposób objaśnia przyczynę klęski poniesionej przez protestantów w pierwszej bitwie wojny trzydziestoletniej pod Białą Górą w roku 1620, która miała dla Czech tragiczne skutki, ponieważ wtrąciła je do habsburskiej niewoli na trzy stulecia. Otóż twierdzi on, iż klęskę ponieśli protestanci dlatego, że po stronie katolików walczył młody René Descartes, a zwycięzcy protestanci mogliby ubliżyć temu mężczyźnie, którego geniuszem zainteresowana była cała galaktyka! Pasjonujące z czytelniczego punktu widzenia są również dwie ostatnie powieści Součka Blázni z Hepteridy (1980) i Bohové z Atlantydy (1983), obie wydane pośmiertnie. W czasach współczesnych Souček jest i jeszcze długo pozostanie najpopularniejszym autorem SF w Czechach. Reedycje jego książek są szybko rozchwytywane, a licytowane na zebraniach fanów „souczkowki” osiągają ceny wielokrotnie przewyższające pierwotną cenę książki. Drugiego etapu w rozwoju czeskiej SF nie wyznacza oczywiście jedynie czwórka Babula– B?hounek–Nesvadba–Souček. Ale podobnie jak w okresie międzywojennym, i teraz większość autorów ograniczyła się do jednej książki, ewentualnie dwóch. Należy tego żałować szczególnie w wypadku Vaclava Kajdoša, który w 1970 roku wydał swój jedyny tom opowiadań Invaze z vesmíru. Również Vaclav Kajdoš jest lekarzem, pierwszorzędnym fachowcem w dziedzinie akupunktury. Teksty Jaroslava Zýki, autora tomów opowiadań: Nejistoty (1969), Dusno (1970) i Černé můry snu (1975), profesora wydziału nauk przyrodniczych, pojawiają się jedynie tu i ówdzie w czasopismach. Na drugim etapie rozwoju czeskiej SF powstało niewątpliwie szereg wartościowych utworów, jednakże nie doszło do tego, o czym mówiłem na początku tego eseju — do wytworzenia swoistego, specyficznie funkcjonującego społeczno–kulturowego organizmu. Ciągłość tego etapu jest tylko pozorna. Gdy rozpatrujemy go globalnie, wydaje nam się, iż między autorami i ich utworami zachodzą bliskie powiązania. W rzeczywistości jednak są one nieznaczne. Książki science fiction wychodziły tak rzadko, że nie mogła zrodzić się wyspecjalizowana publiczność czytelnicza. Tak więc się stało, że z wielu powodów, do których należy zaliczyć także spadek zainteresowań czytelniczych, czeska SF z początkiem lat siedemdziesiątych u— tknęła na mieliźnie, dosłownie zapadła w zimowy sen. Do zasadniczych zmian doszło gdzieś przed dziesięciu lat, w połowie lat siedemdziesiątych. W historii literatury niełatwo znajdziemy wyraźne daty wyznaczające granice epok. Dla swoich prywatnych potrzeb datuję początek trzeciego etapu od roku 1976, kiedy to wyszedł Experiment pro třeti planetu Jarosłava Veisa. Ten młody wówczas autor wyraźnie nawiązał do spuścizny Karela Čapka i Josefa Nesvadby z lat sześćdziesiątych. W swojej książce zebrał bystre, dowcipne, fabularne opowiadania, które natychmiast przyniosły mu popularność i co najważniejsze — zwróciły uwagę na SF również innych autorów jego pokolenia. Następnym tomem opowiadań Pandořina skřinka (1979) Veis dowiódł, że nie zamierza ograniczyć się do jednej wyprawy w krainę fantastyki. Jego opowiadania cechuje zazwyczaj ironiczny stosunek do świata, który nas otacza, a także do gatunku jako takiego. W poważniejszym duchu utrzymana jest powieść Zemřeš podruhé, którą Veis napisał we współpracy z publicystą Vladimirem Petřikiem pod wspólnym pseudonimem Jarosław Peter. W roku 1985 wyszedł jak dotąd ostatni tom opowiadań Jaroslava Veisa Morze czasu, które potwierdza, że Veis jest współcześnie bezwzględnie asem czeskiej SF. Do stosunkowo najbardziej płodnych autorów należy Ludmiła Freiová, która wydała trzy powieści SF i kończy czwartą. Zaczęła od Letní kurzy (1972), powieści, w której rozważa konsekwencje eksperymentu mającego na celu przedłużenie życia. W powieści Vyřazený exemplář (1980) wprowadza na scenę androida, który ma zostać zlikwidowany z powodu nie dającego się usunąć defektu. Osią fabuły jest bunt tego wybrakowanego egzemplarza”. Strach na planetę Kvara z 1982 roku stanowi dotychczas najbardziej udaną pracę autorki. Ludmiła Freiova stara się tworzyć wartościową, psychologicznie i filozoficznie ważną science fiction. Na razie jednak jej utwory są obciążone niedostatecznym wyczuciem dramatyzmu i śmiertelnie nudnymi, rozwlekłymi dialogami. Szczególnie ciekawym wydarzeniem ostatnich trzech lat jest wydanie trzech powieści: Pokušeni A–ZZ (1982), Romeo a Julie 2300 (1982) i Válka s mnohozvířetem (1983) Vladimira Parała. Autor ten jest chyba najpopularniejszym pisarzem średniej generacji, który zyskał sobie niezmierną sympatię, szczególnie u młodszych czytelników, swym otwartym, niesentymentalnym spojrzeniem na życie powszednie. Wszystkie jego dotychczasowe powieści miały charakter społeczny, tworzył w nich prototypy ludzkich osobowości, jakie znamy i jakie spotykamy w życiu codziennym. Tak więc, na przestrzeni dwu lat ten głęboko zakorzeniony w literaturze czeskiej pisarz głównego nurtu wydał trzy obszerne powieści SF. Przejście Parała na tereny przez niego do tej pory nie penetrowane wywołało zdziwienie, u wielu osób zresztą nie najbardziej korzystne. W oczach zwykłego czytelnika science fiction pozostaje czymś mniej wartościowym w porównaniu z „wysoką” literaturą, tak że wieloletni wielbiciele Parała patrząc, gdzie się mistrz stacza, doznawali uczuć mieszanych. Gromada zagorzałych fanów SF dziwiła się, czego ten arcykapłan głównego nurtu literackiego szuka na ich poletku. Na niekorzyść Parała przemawiała również sporna jakość obu pierwszych powieści: Pokušení A–ZZ oraz Romea a Julie 2300. Niemniej Válka s mnohozvířetem posiada wartości tak bezdyskusyjne, że od razu pozwoliła na włączenie jej autora do najwybitniejszych twórców SF. Na przykładzie wybranej grupy mieszkańców świata Parał prezentuje postawy ludzi w stosunku do otaczającego ich zagrożenia, dowodząc przekonująco, że w wypadku zagrożenia społeczeństwa z zewnątrz ludzie potrafią zjednoczyć się i zdolni są do niezwykłych czynów. Gorsza sytuacja nastaje wówczas, gdy wróg tkwi we wnętrzu każdego z nich, gdy walka z nim jest nie tyle zmaganiem fizycznym, co moralnym. W takim wypadku walka ta jest trudniejsza do wygrania, a jej wyniki są niepewne. Na razie zwróciliśmy uwagę na trzech najwybitniejszych autorów trzeciego etapu rozwoju czeskiej SF. By zrozumieć jednak to, co się w czeskiej SF w ostatnich trzech latach dzieje, nie wystarczy wyliczenie nazwisk i pobieżne zaznajomienie się z podstawowymi utworami. Po raz pierwszy w ogóle dochodzi tutaj do twórczej symbiozy autorów, po raz pierwszy jesteśmy świadkami powstania samoistnego organizmu kulturowego. Dlatego też za datą wyjściową trzeciego etapu przyjmują rok 1976, w którym Veis wydał swój pierwszy tom opowiadań. Dał w ten sposób, oczywiście niechcący, podnietą do wykrystalizowania się nowego pokolenia autorów fantastyki. Jądro współczesnej SF tworzą ludzie mniej więcej jednej generacji: Zdenek Volny, naczelny redaktor „Światowej Literatury”, autor dwóch tomów opowiadań: Ned?le na prodej (1980) i Zlatá post plná času (1983); Lubomir Machaček, którego Piasek w zębach (1978) leży na pograniczu SF i horroru; Zdenek Rosenbaum, który razem z Ladislavem Szalaiem wydał wspólny tom Dvojnásobný dvojnik (1983) — w roku 1984 Szalai opublikował samodzielny tomik Cesta do bláznowy záhrady (1984); poeta Kareł Sýs, który z fantastyką szczerze sympatyzuje i forsuje ją na łamach tygodnika „Kmen”, gdzie pracuje jako redaktor; Ivo Železný, redaktor wydawnictwa Svoboda, twórca antologii Stvořitelé nowych svetů (1980) i Experiment človek (1983), a także autor tych stron — wszyscy oni są mniej więcej w tym samym wieku, wszyscy urodzili się w połowie lat czterdziestych, wszyscy pozostają ze sobą w roboczym kontakcie. Utworzono także stałą platformę dla tych kontaktów na gruncie Związku Pisarzy Czeskich, gdzie została powołana do Życia Komisja do Spraw literatury Fantastycznonaukowej. Podobnie jak przyciągają się wzajemnie autorzy, grupują się również czytelnicy. W początku lat osiemdziesiątych powstał na terenie Wydziału Matematyczno–Fizycznego w Pradze pierwszy klub fanów SF. W roku 1982 fanowie SF po raz pierwszy spotkali się na, zjeździe w Pardubicach, a od 1983 roku odbywają się tam regularnie sympozja PARCON, na których przyznaje się nagrodę imienia Karela Ćapka w konkursie na najlepsze amatorskie opowiadanie SF. Symbolem tej nagrody jest posążek Jaszczura. Drugiego Jaszczura otrzymują fachowcy za specjalne zasługi dla rozwoju SF. Pierwszego takiego Jaszczura dostał w 1983 roku redaktor wydawnictwa Mlada Fronta Vojtech Kantor, który opracował wybór dwutomowej antologii czeskiej SF Železo přichází z hv?zd i Lídé ze souhv?zdi Lva (1983), w rok później Jaszczura zabrał z sobą Ivo Zelezny. Klubów fanów SF jest obecnie w Czechosłowacji ponad trzydzieści. Wiele z nich wydaje własne publikacje fantastycznonaukowe i utrzymuje żywe kontakty z zagranicą, oczywiście także z Polską. Nie chciałbym, aby czytelnik odniósł wrażenie, że pełen jestem zachwytu dla obecnego stanu czeskiej SF. Jej poziom czytelnik będzie mógł sam ocenić na podstawie fragmentów opublikowanych w tym tomie (część opowiadań pochodzi z dwutomowej antologii Kantora, o której była mowa w poprzednim akapicie). Pewne jest tylko jedno, że po raz pierwszy powstały dla czeskiej SF przynajmniej jako takie warunki do długoterminowej, koncepcyjnej pracy. Obecnego etapu nie uważam zatem za apogeum przeszłości, ale za początek tego, co jak mam nadzieję, nastąpi. Przetłumaczyła Halina Janaszek–Ivaničkovd NOTY O AUTORACH JAKUB ARBES (1840—1914), wybitny prozaik i publicysta czeski przedstawiciel liberalnej opozycji, inspirowanej ideami pozytywizmu, scjentyzmu, antyklerykalizmu i socjalizmu utopijnego. Położył duże zasługi dla rozwoju czeskiej powieści społecznej, ostro krytykując system kapitalistyczny i jego wynaturzenia w utworach takich, jak np. Kandidati existence (1878), Moderni upiři (1879), czy Mesiáš (1883). Jest także twórcą na gruncie czeskim nowego gatunku literackiego, tak zwanego romanetta, w którym ujawnił się najpełniej żywiony przez niego entuzjazm dla rozwoju nauk przyrodniczych i racjonalizm. Gatunek ten, będący zapowiedzią współczesnej SF( uformował się pod wpływem powieści J. Verne’a i nowel E.A. Poego. Charakterystyczną jego cechą jest łączenie nadzwyczajnych z pozoru wydarzeń z rozwiązaniami znajdującymi swe wytłumaczenie w osiągnięciach nauk ścisłych. Do najbardziej znanych romanett Arbesa należą: Dábel na skřipici (1866), Svatý Xaverius (1873), Zdzračná madona (1875) i Newtonův mozog (1877). Z Mózgu Newtona pochodzi fragment zamieszczony w antologii. KAREL CAPEK (1890–1938), jeden z najbardziej światowych i znanych w świecie pisarzy czeskich, czołowy wyraziciel dążeń demokratycznych tak zwanej I Republiki Czechosłowackiej. Autor powieści, dramatów i esejów, twórca nowoczesnej SF. Jej fundamenty położył w sztuce R.U R. (Rossum’s Universal Robots) napisanej w 1920 roku i przetłumaczonej na kilkadziesiąt języków. Wymyślone przez Ćapka słowo robot (pochodzące od czeskiego słowa „robota”, tj. pańszczyna) weszło do wszystkich leksykonów świata. W komedii V?c Makropulos (Sprawa Makropulos) 1922, nawiązującej do czasów Rudolfa II, kiedy to poszukiwano eliksiru młodości, zajął się negatywnymi skutkami długowieczności. W powieści–felietonie Továrna na absolutno (Fabryka absolutu) 1922 podjął próbę napisania metafizycznej SF. W powieści Krakatit (1924) przedstawił problemy związane z rozbiciem atomu, przewidując konsekwencje bomby atomowej. W fantastycznonaukowej powieści Válka s mloky (Inwazja jaszczurów) 1936 zawarł proroczą wizję świata zalanego przez faszyzm, a w pacyfistycznym dramacie Bilá nemoc (Biała zaraza) 1937 podjął problematykę walki z wojną za pośrednictwem cudownego leku niszczącego straszną chorobę niewiadomego pochodzenia zwaną ‘białą zarazą’. Ponadto jest Capek autorem świetnych opowiadań detektywistycznych z podtekstem filozoficznym Povídky z jedné kapsy. Povídky z druhé kapsy, 1929, (w Polsce wyszły pod tytułem Opowieści z różnych kieszeni), trylogii Hordubal, Pov?troň, Obyčejný život (Hordubal, Meteor, Zwyczajne życie) 1933–34 oraz kilku setek esejów, szkiców, artykułów publicystycznych. ZBYNEK ČERNIÍK (ur. 1951), absolwent filologii angielskiej i szwedzkiej na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Karola w Pradze, prozaik czeski. Od 1977 roku pracuje jako redaktor literatury skandynawskiej w praskim wydawnictwie ‘Odeń’. Współpracuje z radiem, opowiadania publikuje na razie tylko w czasopismach i pracach zbiorowych. Zamieszczone w antologii opowiadanie Komisařův velký případ (w tłumaczeniu na język polski Jubileusz pana komisarza) z tomu zbiorowego czeskiej SF Železo přich&zl z hv?zd (1983) stanowi interesujące połączenie SF z motywami detektywistycznymi. VLADIMIR CHRASTINA (ur. 1933), początkujący prozaik czeski. Uprawiał różne zawody, był sprzedawcą w drogerii, robotnikiem, buchalterem, programatorem komputerów, dziennikarzem. Swoje utwory publikował dotąd jedynie w czasopismach. RUDOLF FABRY (1915–1982), słowacki poeta, prozaik i artysta plastjk. Czołowy reprezentant ruchu poetyckiego zwanego ‘słowackim nadrealizmem’. Jego prowokacyjny tomik pod tytułem Ut’até ruhy (1935), pełen niezwykłych skojarzeń i alegorii, czerpiący tematy wierszy ze sfery podświadomości i sennego marzenia, uważany jest za manifest słowackiego realizmu. Do ugruntowania poezji Fabrego w literaturze słowackiej przyczynił się szczególnie wydany w 1946 roku poemat Ja je niekto iný (Ja to ktoś inny; w przekładzie J. Waczkówa ukazał się w roku 1980 w Wydawnictwie Literackim). Treścią tego poematu jest wędrówka dwujedynego ‘ja’ lirycznego poety w czasie i przestrzeni Odkrywczość Fabrego w dziedzinie tematyki i formy znalazła odbicie nie tylko w jego poezji, lecz również w grafice, kolażach, ilustracjach książkowych. Przeniknęła także do prozy — licznych tomików reportaży oraz felietonów z podróży po Europie i świecie, a także zbioru opowiadań Takým zvony nezvonia (1978), nadając im swoiste, niepowtarzalne piętno. Wchodzące w skład antologii opowiadanie Antihoror pre hrobára (w tłumaczeniu Antyhorror dla grabarza) pochodzi właśnie z tego zbioru. LUDMILA FREIOVÁ (ur. 1926), pisarka czeska. Ukończyła studia z zakresu filozofii i filologii czeskiej i włoskiej na Uniwersytecie Karola, Przez wiele lat pracowała jako nauczycielka w Pradze. Wydana w 1960 roku powieść Úterý przyniosła jej pierwszy sukces, nagrodę Ministerstwa Szkolnictwa. Od 1977 roku pisze wyłącznie SF. Wydała trzy powieści tego typu: Letní kursy (1977), Vyřazený exemplař (1980) i Strach na planet? Kvara (1980). W druku znajduje się następna powieść Freiovej Odkud přišel Silvestr Stin? Zamieszczone w antologii opowiadanie Zlatá brána (w tłumaczeniu Złota bramo), będące interesującą kontaminacją baśni z SF, pochodzi z tomu zbiorowego czeskich autorów SF Neviditelní zlod?ji (1980). KAREL HLOUCHA (ok. 1885–ok. 1945), nazywany czeskim Juliuszem Vernem, jeden z pionierów czeskiej SF, autor siedmiu książek z tego zakresu. Ogromną popularnością w swoim czasie cieszyły się przeznaczone dla młodzieży Podivuhodné Jiřičkovo cestovani. Inne jego książki godne przypomnienia to: Zakletá zemé (1910) — powieść obrazująca podróż fantastycznym automobilem na Biegun Północny. Dum v oblacích (1921) i Modří mravenci (1923) — powieści przygodowe z elementami fantastycznonaukowymi oraz tom nowel Ostrov spokojenosti (1925), z którego jeden utwór, Druza, zawiera antologia. ANTON HYKISCH (ur. 1932), z zawodu inżynier ekonomii, jeden z głównych przedstawicieli tak zwanej nowej fali w literaturze słowackiej lat sześćdziesiątych, charakteryzującej się odwrotem od wielkich haseł i słów w stronę zwykłej codzienności oraz wzmożonym zainteresowaniem dla nowych konwencji i gatunków pisarskich. Autor głośnej kiedyś powieści Nad’a (1964), ze środowiska młodej bratysławskiej inteligencji, śmiało, jak na owe lata, ujmującej sprawy erotyczne. Słowacka krytyka literacka z wielkim uznaniem przyjęła także jego tom opowiadań Dobre utajený mozog (1979), traktując go jako wyraz dojrzałych osiągnięć słowackiej SF. Hykisch obok wielu powieści i reportaży o tematyce współczesnej napisał również dwutomową powieść historyczną Čas majstrov (1977) z przełomu XV i XVI wieku oraz jednotomową powieść z epoki rządów Marii Teresy Milujte kralownú (1982), współtworząc nimi w literaturze słowackiej tak zwaną nową szkołę historyzmu narodowego. Antologia zawiera jego opowiadanie Ako dwaja pozemśtania odmietli stat sa bohami (Matiowczykowie nie chcą być bogami.) PETER JAROS (ur. 1940), z wykształcenia słowacysta i rusycysta, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli tak zwanej nowej fali w literaturze słowackiej lat sześćdziesiątych, autor niezwykle płodny, publikujący niemal co roku nową książkę i bulwersujący słowacką opinię publiczną w równej mierze wybujałym erotyzmem, co nieustanną zmianą konwencji literackich. I tak w Popołudnie na terase (1963) uczcił pokoleniowy kult literatury dnia powszedniego. Książka Zdesenie (1965) powstała pod wpływem francuskiego egzystencjalizmu. W powieści Putovanie k nehybnosti (1967) wykorzystał poetykę i poetykę francuskiego nouveau roman. W tomiku opowiadań Paradny wylet (1982) spróbował swoich sił w science fiction. Z tego zbiorku pochodzi opowiadanie zamieszczone w antologii Pčípad číslo 1982 (Przypadek nr 1982). Po latach eksperymentowania powrócił do tradycyjnych tematów słowackiej literatury, jakimi są wieś, ojczyzna, dzieciństwo, przodkowie. Ogromny sukces osiągnął wydaną w 1979 roku powieścią Tisícročná včela. Przedstawiony w niej obraz życia społeczności liptowskiej na przełomie XIX i XX wieku w odczuciu krytyki literackiej urasta do roli symbolu życia narodowego Słowacji (powieść tłumaczą na język polski A. Piotrowski i J. Waczków). ALOIS JIRÁSEK (1851–1930), wybitny pisarz czeski, którego rola w Czechach porównywana jest do roli Sienkiewicza w Polsce. Jirásek jest po dziś dzień najpopularniejszym w Czechach twórcą powieści historycznych, obrazujących dzieje narodu pokazane przez masowe ruchy społeczne. Do tego gatunku należy jego trylogia husycka Mezi proudy (1887– 90), Proti všem (1893) i Bratrstwo (Bractwo) 1890–1909, a także kronika epoki czeskiego odrodzenia narodowego przedstawionego w wielotomowych powieściach F. L. V?k (1888–1906) i U nás (1896–1903). Wiele utworów Jiráska zostało przetłumaczonych na język polski, m.in. Filosofská historie (Przygody filozofów) 1878, Ráj sv?ta (Uroki świata) 1880, V cizich službách (W służbie obcym) 1883, Psohlavci (Psioglowcy) 1884. Po drugiej wojnie światowej przystąpiono nawet do wydania dzieł zebranych Jiraska, w Polsce zamierzenie to nie zostało jednak doprowadzone do końca. Zawarte w antologii opowiadanie Golem pochodzi z tomu Staré pov?sti ceske (1894) i przedstawia sięgającą XVII wieku czeską legendę o Golemie, homunculusie skonstruowanym przez rabbiego Jehudę Löwa ben Bezalela. Legenda ta jest materiałem wyjściowym dla dziesiątków i setek wersji Golema w czeskiej i światowej SF. VACLAV KAJDOŠ (ur. 1926), z zawodu chirurg. Autor jedynego tomu opowiadań SF Invaze z vesmiru (1970) oraz powieści historycznych z dziejów starożytnej Asyrii i Babilonu. Wielokrotnie odznaczany. Otrzymał m.in. nagrodę czasopisma ‘V?da a technika mladeži’, zdobył pierwszą nagrodę w międzynarodowym konkursie zorganizowanym w Szwecji na najlepsze opowiadanie SF. Zamieszczone w antologii opowiadanie Slunečni vůz (w tłumaczeniu Słoneczny wóz) pochodzi z publikacji zbiorowej Železo přicházi z hvežd i zawiera charakterystyczne dla twórczości Kajdoša reminiscencje z czasów starożytnych. JIRÍ KARASEK ze Lvovic (1871–1951), poeta, współtwórca przełomu modernistycznego) w Czechach, współzałożyciel czołowego organu czeskich zwolenników hasła ‘sztuka dla sztuki’, „Moderní revue’, autor dekadenckich wierszy zawartych m.in. w tomikach: Zazd?ná okna (1884), Ostrov wynanů (1912), Sodoma (1895) oraz Sexus necans (1897). Przez całe życie pozostawał w żywych kontaktach z przywódcą polskich modernistów Stanisławem Przybyszewskim, który zaopatrywał czeskich pisarzy w nowinki literatury i sztuki zachodnioeuropejskiej. On też w czasie swoich kolejnych pobytów w Pradze dostarczał Karaskowi lektury z zakresu pism okultystycznych i zwracał mu uwagę na zasoby rodzimej tradycji okultystycznej związanej z działalnością rozmaitych magów i alchemistów pracujących na dworze cesarza Rudolfa II. Między innymi właśnie z tych inspiracji zrodziła się trylogia Karaska Román tři magů (1925), w części trzeciej pod tytułem Ganymedes (Ganimedes) rozwijająca w płaszczyźnie okultystycznej stary wątek Golema, sztucznego człowieka, który ożywa pod wpływem czarodziejskiego zaklęcia. Z niej pochodzi wybrany do antologii fragment MILOS KRATOCHVÍL (ur. 1948), prozaik i scenarzysta czeski. Przez dziesięć lat pracował jako redaktor sportowy. Z tematyką sportową związana jest też jego wczesna powieść Sv?dek v bilé tm?. Napisał również szereg scenariuszy telewizyjnych, m.in. Koupím chalupu v Jiřním M?st?, Srdcové eso, Kobra. Zamieszczone w antologii opowiadanie Víš kdo jsem já, ty hloupý kedu? (w tłumaczeniu Czy ty wiesz, kim ja jestem, głupi kedu?) pochodzi z tomu zbiorowego czeskiej SF Železo přichazi z hv?zd (1983). JAN LENČO (ur. 1933), pisarz słowacki, z wykształcenia humanista. Debiutował w 1966 roku tomem groteskowo–absurdalnych filozoficznych miniatur poświęconych sytuacjom modelowym w życiu jednostki i społeczeństwa, Cesta na morské dno. Kontynuację tego nurtu twórczości stanowiły tomiki opowiadań: Nepokoj to minútach (1968), Daleká a blizka (1968) oraz Pomsta zo záhrobia (1971), z której pochodzi zawarta w antologii nowela nosząca wszystkie znaki typowej SF, Cesta k počiatku a ku końcu (w tłumaczeniu Podróż ku początkom i ku końcowi). Jan Lenco jest ponadto autorem kilku powieści historycznych z czasów starożytnych, z których w tłumaczeniu polskim została wydana Egyptănka Nito–kris. Na język polski została przetłumaczona również jego głośna powieść o problematyce współczesnej Rozpamätávanie, 1978 (Rozpamiętywanie), przedstawiająca w realistyczny sposób stosunki panujące w jednym z gimnazjów słowackich. LUBOM?R MACHÁCĚK (ur. 1972), prozaik czeski. Pracuje jako psycholog, specjalista dziecięcy. Debiutował prozą w 1973 roku w almanachu literackim. W pierwszych dwu tomach samodzielnie wydanych opowiadań: Láska v kaluži (1975) i Co skrýváme pod kůži (1979) ujawnił się jako dobry znawca psychiki dziecka i wieku starczego, pokazał także przyczyny psychologiczne, które sprowadzają ludzi na margines życia społecznego. W tomie Písek v zubech (1978), z którego pochodzi zamieszczone w antologii opowiadanie Večeöe pro hosta (w tłumaczeniu Kolacja dla gościa) zaprezentował się jako utalentowany autor science fiction, wnosząc nowe spojrzenie na niebezpieczeństwa zagrażające człowiekowi ze strony rzekomo już całkowicie opanowanej przez niego natury. Oprócz tego napisał tom opowiadań SF Výlety do snů (1984) i powieść Začit milovat (1981). ONDŘEJ NEFF (ur. 1945), syn wybitnego czeskiego pisarza Vladimira Neffa, autora wielu powieści znanych również z tłumaczeń na język polski (m.in. pięciotomowej sagi Małżeństwa z rozsądku, Trzynastej komnaty i in.). Absolwent Instytutu Dziennikarstwa i Oświaty w Pradze. W 1970 roku obronił pracę doktorską na temat ultralewicowego francuskiego terroryzmu. Obecnie pracuje jako redaktor w dzienniku ‘Mlada tvorba’, zajmując się także zawodowo fotografią. W 1978 roku wydał biograficzną pracę Podivuchodný svět Julese Verna, która — jak sam wyznaje — przywiodła go na stałe do świata SF. Do dziś jest Neff zaprzysiężonym admiratorem i popularyzatorem fantastyki naukowej. Rezultatem tej admiracji jest zarówno zamieszczone w antologii opowiadanie Proč Filemon a Baucis nezůstali społu navěky, (w tłumaczeniu Dlaczego Filemon i Baucis nie pozostali razem na wieki), zręcznie wiążące elementy ze świata współczesnej cybernetyki z antycznym mitem o parze nieodłącznych kochanków, pochodzące z tomu Lidé ze souhvězdii Lva, jak i pionierska w Czechosłowacji monografia poświęcona czeskiej SF Nýco je jinak (1981). Autor zapowiada napisanie jej drugiej części. Ma ją stanowić monografia światowej SF o równie przewrotnym tytule Všechno je jinak. Neff wydał ponadto napisaną wespół z V. Kovafikiem detektywistyczną powieść dla dzieci Holky se perou jinak (1978), tom felietonów Klukoviny a tátoviny (1980), pierwszą część fantastyczno– naukowej trylogii dla młodzieży Jądro pudla (1984), tom opowiadań z gatunku SF Vejce na ruby (1984) oraz Tři eseji o českej sci–fi (1985). JOSEF NESVADBA (1926), z zawodu lekarz psychiatra. W chwili obecnej czołowy twórca powojennej czeskiej science fiction, przez pokolenie debiutujące w latach osiemdziesiątych uważany już za klasyka tego gatunku. Obok SP uprawia także twórczość dramatopisarką i detektywistyczną (również z elementami fantastyki naukowej) oraz przekłada z literatury angielskiej. Z dziedziny SF wydał kilka tomów opowiadań, m.in. Tarzanova smrt (1958), Einsteinův mozek (1960), opowiadania fantastyczne Výprava opačným směrem (1962), Řidičský průkaz rodičů (1979), Minehawa podruhé (1981). Wiele z nich zostało sfilmowanych. Napisał także kilka powieści, m.in. Dialog s doktorem Dongem (1964), w której przeprowadził konfrontację kultury wietnamskiej z europejską, Bludy Erika N, (1974), w której zawarł m.in. polemikę z Dänikenem, oraz futuro–powieść o charakterze społeczno–politycznym Tajná zpráva z Prahy (1978). Swą pozycję w literaturze czeskiej i zagranicznej Nesvadba zawdzięcza zarówno świetnej znajomości współczesnej nauki i jej perspektyw rozwojowych, a szczególnie psychologii i psychiatrii, jak i wysokiemu poziomowi artystycznemu swych utworów, przenikniętych delikatną ironią i umiejących utrzymać czytelnika w napięciu. W stylistyce wypowiedzi Nesvadby wyraźnie wyczuwa się wpływ Čapka. Utwory Nesvadby były przekładane na dwadzieścia języków, w języku polskim wydań książkowych brak, tłumaczenie drobnych utworów czytano w Polskim Radiu. Zamieszczone w antologii opowiadanie Upir LTD (w tłumaczeniu Wampir LTD) pochodzi ze zbioru Vynález proti sobe (1964). LUBOR POK (ur. 1931), publicysta i prozaik czeski, absolwent Wydziału Prawa i słuchacz asyrologii na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Karola w Pradze. Jako wieloletni redaktor, najpierw czeskiego radia, później telewizji, napisał wiele audycji popularnonaukowych poświęconych zagadnieniom historycznym, archeologicznym, problemom astronomii i religii. W 1979 roku opublikował z tego zakresu większą pracę pod tytułem Jak člověk stvořil bohy. W druku jest jego tom opowiadań SF i powieść historyczna z epoki konkwistadorów. Zamieszczone w antologii opowiadanie Proč se už nemůžu smát (w tłumaczeniu Dlaczego nie mogę się już śmiać) pochodzi z tomu zbiorowego SP Lidě ze souhvězdi Lva (1983). ALŽBETA ŠERBEROVÁ (ur. 1946), pisarka czeska. Skończyła przemysłową szkołę elektrotechniczną i Wydział Filozoficzny Uniwersytetu Karola. Debiutowała w 1970 roku nowelą Dívka a dívka, w latach następnych wydała powieści: Manekýnka (1974), Ptáci na zemi a ryby ve vodách (1979) oraz tom opowiadań K mé kávě tvá dýmka (1976). W druku jest tom jej opowiadań Myśli si ženu z pogranicza SF, horroru i baśni. Zamieszczone w antologii opowiadanie Krasojezdkyňe (w tłumaczeniu Woltyżerka), charakteryzujące się również połączeniem tych trzech elementów, pochodzi z tomu zbiorowego czeskiej SF Lidé ze souhvězdi Lva. LUDVÍK SOUČEK (1926–1978), pisarz czeski. Debiutował jako autor literatury popularnonaukowej i fantastycznonaukowej dla dzieci i młodzieży, którą znamy również, z przekładów na język polski. Wydana w 1965 roku w Pradze jego książka Krotitelé d’áblů (Poskromiciele diabłów) w dwa lata później ukazała się w tłumaczeniu C. Dmochowskiej w wydawnictwie ‘Iskry’. To samo wydawnictwo w latach 1968–1972 wydało w przekładzie A. Piotrowskiego powstałą kilka lat wcześniej (1964–1968) trylogię fantastycznonaukową Cestá slepých ptáků (Tajemnica ślepych ptaków), Runa Rider (Znak jeźdźca) i Slunečni jazero (Jezioro słoneczne), będącą kontynuacją tradycji Juliusza Verne’a. Nie doczekały się natomiast wydania w języku polskim książki Součka dla dorosłych, w których usiłuje on zgłębić zagadki kosmosu, m.in. nieśmiertelny problem UFO w Operace Killy (1970), wykorzystując w tym celu nie tylko osiągnięcia i hipotezy z zakresu nauk ścisłych, ale także archeologii i parapsychologii. Obok tomu nowel Zájem Galaxie (1973), z którego pochodzi zamieszczone w antologii opowiadanie Bilý na tahu (w tłumaczeniu Białe zaczynają), niebywały rozgłos w Czechach zdobyły dwie ostatnie dänikenowskie z ducha książki Součka: Tuleni stinů (1975) i Tušeni sowislosti (1978). Dużą popularnością cieszą się także dwie pośmiertnie wydane powieści: Blázni z Hepteridy (1980) i Bohové Atlantidy (1983). JAROSLAV VEIS (1946), prozaik i publicysta czeski. Skończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Karola, obecnie jest redaktorem w czasopiśmie „Sedmička pionyru”, na łamach którego zajmuje się popularyzacją nauki współczesnej. Przekłada SF z języka angielskiego, jest znawcą i teoretykiem czeskiej i światowej SF. Z dużym zainteresowaniem i sympatią wielbicieli SF spotkały się napisane z werwą i poczuciem humoru tomiki jego opowiadań: Experiment pro třeti planetu (1976), Pandořina skřiňka (1979) i Moře času (1985). Zamieszczone w antologii opowiadanie Den na Kallistó vydá za rok na zemi (w tłumaczeniu Dzień na Kallistó w zamian za rok ziemski) pochodzi z tomu zbiorowego czeskiej SF Železo přichazi z hvézd. ZDENEK VOLNY (ur. 1946), prozaik i publicysta. Studiował na Wydziale Przyrodniczym oraz Wydziale Dziennikarskim Uniwersytetu Karola. Obecnie jest redaktorem naczelnym czasopisma „Světová literatura”. Sporo przekłada z literatury anglojęzycznej, szczególnym zainteresowaniem darząc światową SF. Debiutował w 1980 roku powieścią Den nepoškrněného srdce, której fabuła rozwija się wokół walki kardiochirurga o życie ośmioletniego chłopca. W tymże roku wydał wybór trzynastu napisanych z nerwem dramatycznym opowiadań SF Neděle na prodej. Z wyboru tego pochodzi opowiadanie Život pro Karolinu (w tłumaczeniu Życie dla Karoliny), tematycznie związane również z perspektywami rozwoju współczesnej medycyny. W 1982 roku wyszła jego następna powieść Pátá ročni doba, w 1983 roku ukazał się kolejny tom opowiadań SF Zlatá past plná času. JAN WEISS (1892–1970), pisarz czeski. Po dramatycznych przeżyciach związanych z pobytem na froncie w czasie pierwszej wojny światowej bliskim stał mu się niemiecki i czeski ekspresjonistyczny katastrofizm, do którego nawiązując zapełnił swe utwory obrazami grozy z pogranicza jawy i snu. Jego książki, takie jak na przykład tom nowel Zrcadlo, které se opažd’uje (1927), z którego pochodzi zamieszczone w antologii opowiadanie tytułowe (w tłumaczeniu Lustro, które się spóźnia), czy powieść Dům o 1000 patrech (Mullerdom ma tysiąc pięter) 1929, oscylują na pograniczu prozy realistycznej i fantastycznonaukowej. Wyrażają najczęściej, podobnie jak utwory Kafki, poczucie zagubienia jednostki w obcym jej, zmechanizowanym świecie. Za ‘czystą’ SF uważa się książki Weissa powstałe u schyłku jego życia: Země vnuků (1957) oraz Družice a hvězdoplavci (1960), podejmujące problemy moralne społeczeństwa przyszłości. Opracowała Halina Janaszek–Ivraničkova * Nazwa ta, jaką inżynier Marek dał swemu atomowemu kotłowi, jest zupełnie nieprawidłowa. Jest to jeden z pożałowania godnych następstw tego, że technicy nie uczą się łaciny. Lepszą nazwą byłby komburator, atornkettle, carbowatt, disgregator, motor M. Bondymover, Rylergon, Molekularstoffzersetzungskraftrad, E. W. i inne podobne nazwy, które były później proponowane. Przyjęła się, oczywiście, nazwa najmniej właściwa. * Arcydzieła francuskiego średniowiecza, wybór M. Żurowski, Warszawa 1968, przekład T. Żeleński (Boy) * Jan Neruda, Wybór opowiadań, Warszawa 1952 * Jan Kollar, Wybór pism, Wrocław 1954. Tłum. A. Brasz. * to jest tych, którzy „budzili” naród czeski z uśpienia, skierowując jego uwagę na kwestie narodowe i społeczne [dop. tłum.] * słowo „troska”‘ w języku czeskim jest odpowiednikiem polskich wyrazów „ruina”, „rozwalina”, „gruzy” [dop. tłum.] * Czeskiemu słowu „robota”, w znaczeniu tutaj podanym, odpowiada polski wyraz „pańszczyzna” [dop. tłumacza] * Pisząc „ostatnia sztuka Čapka” autor posłowia ma z pewnością na myśli ostatni utwór czeskiego pisarza z serii SF, gdyż ostatnią sztuką w ogólnym dorobku Čapka był dramat Matka (1938) wzywający Czechów do podjęcia walki zbrojnej z Hitlerem, [dop. tłumacza]