12361
Szczegóły |
Tytuł |
12361 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12361 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12361 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12361 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Rafał Szczytko
To tylko jedna noc w ruinach...Wieczny Sen
Czuję się już tak naprawdę stary, lecz nie zewnętrznie ale wewnętrznie. Wiem
że nigdy się tu nie zestarzeję
jednak pomimo tego zrozumiałem że niektóre rzeczy się nigdy nie zmienią. Otacza
mnie nigdy niekończąca się światłość i dusze podobne do mnie, odczuwam jednak
czegoś brak, to coś czego kiedyś chciałem się wyrzec. Żyję w świecie wymyślonym
przez moją wyobraźnię. Rozum jednak jest ograniczony w danym momencie przez co
swoje dzieło chce się ciągle polepszać, co jednak następuje jeżeli ten dar był
jednorazowy? W ten sposób stałem się niewolnikiem własnych myśli. Możliwe że
wszystko potoczyłoby się inaczej gdyby nie pogrążenie się we własnym smutku. Nie
zrozumiecie jednak o co mi chodzi jeżeli nie dowiecie się wszystkiego od
początku...
Nie jest łatwo żyć mając dwadzieścia dziewięć lat i będąc zupełnie samotnym.
Doprawić to mogę jeszcze spoglądając codziennie na małe i brudne okno mojej
kawalerki która kryje za sobą jeszcze bardziej przygnębiający widok. Krajobraz
składa się z podwórka otoczonego murami, będącego częścią jednej z kamienic
mojego warszawskiego miasta. Jak tu można poprawić sobie nastrój jeżeli dzień w
dzień żyjesz tym samym schematem, na okrągło rozmawiasz z tymi samymi, nudnymi
twarzami i oglądasz te same obskurne mury. Moje mieszkanie to również niewielka
klitka która składa się z małego pokoiku, kuchni wielkości budki telefonicznej i
nieco większej łazienki. Od pewnego czasu sprzedałem w lombardzie telewizor i
radio, moje “okno na świat”. Ha, ha, świat był jednak tak samo
dobijający jak
widok zza mojego okna. Stopniowo zacząłem się odrywać od rzeczywistego świata,
oprócz obowiązku pracy unikałem kontaktów z ludźmi. Nawet w pracy, obecnie będąc
jednostką oczyszczającą miasto ze śmieci, miałem nikły kontakt z innymi osobami.
W podróżach pojazdem zwanym śmieciarką towarzyszyło mi jednak dwóch innych
śmieciarzy, kierowca i mój pomocnik w opróżnianiu kubłów.
Czasami spieraliśmy się między sobą podczas jazdy z bazy do odpowiedniego
rejonu na temat różnych poglądów filozoficznych, głównie podejścia do życia.
Wywody nasze jednak różniły się od siebie, oni również należeli do tego nudnego
świata, w dodatku pogodzili się z tym akceptując takie życie. Ja jednak nie
mogłem się pogodzić z takim życiem, wychowałem się w przeciętnym domu z
przeciętną rodziną prowadzącą przeciętne życie. Ja sam przeciętnie się
ustatkowując odziedziczyłem tą pieprzoną przeciętność, nigdy jednak się z nią
nie pogodzę żyjąc tak dalej. Zaczęły nadchodzić zmiany których już wtedy byłem
świadom. Coraz częściej zacząłem przebywać wyłącznie w swoim domu, zdarzały się
dni w których olałem nawet pracę. Jedyną moją rozrywką stało się czytanie
książek, tych właśnie które poruszają problem tego świata. Właściciel kamienicy
swego czasu zaczął mnie nawet podejrzewać o ćpanie, ja jednak nawet nie
próbowałem mu niczego wyjaśniać, pozwoliłem aby tonął dalej w swoich mylnych
domysłach. Zaczęło być coraz to gorzej, dwa miesiące przed pewnym incydentem o
który powiem później przestałem nawet pracować.
Mój pracodawca o dziwo sam dał mi urlop widząc mój stan, zresztą urlop który
jeszcze nie wykorzystałem w danym roku. Ostatecznie prawie przestałem jeść,
ewentualnie jakaś mała zakąska na dzień.
Wypożyczałem w różnych bibliotekach przeróżne książki filozoficzne i
psychologiczne. Kiedy nadchodziła noc a za nią i sen zaczynało się najgorsze,
początek obłędu. Ukazywał mi się obraz martwych ciał leżących jedno na drugim,
oświetlało je jedynie światło za dalekim horyzontem. W tym śnie nie mogłem w
żaden sposób zawrócić ponieważ za mną była jedynie czarna jak noc ściana, jedyna
droga prowadziła po ciałach w stronę światła.
Przyglądając się temu makabrycznemu widokowi po którym zacząłem bardzo
powoli stąpać odczuwałem coraz to większy lęk. Martwi ludzie byli ściśnięci
między sobą w niewyobrażalny sposób, wyglądało to tak jak gdyby byli zrośnięci w
różnych miejscach. W dodatku te ich ciała, takie nienaturalne, takie odrażające.
Właśnie wtedy się budziłem zlany lodowatym potem. Sen ten pogłębiał się każdej
nocy, swój dotychczasowy tryb życia mimo to i tak nie zmieniłem. W pewnym
momencie stwierdziłem że te sny są mi potrzebne. Kto wie co by się dalej ze mną
działo gdyby nie ingerencja właściciela kamienicy. Po dwóch miesiącach od chwili
pierwszego “obłędnego snu” wyglądałem jak narkoman, chudy i cuchnący.
Właściciel
kamienicy, pan Zbigniew był zaniepokojony częstymi krzykami w nocy.
Tak też pewnej nocy zadzwonił po policję która bardzo szybko trafiła do
mojego mieszkanka. Dużo z tego zajścia nie pamiętam, ponoć byłem w jakimś
letargu, krzyczałem coś o morzu trupów i że wszyscy tak skończymy. Widocznie
senne wizje tak mnie pochłonęły że nie byłem w stanie się z nich na pewien czas
obudzić. Kolejną noc spędziłem już w zakładzie dla psychicznie chorych, w
izolatce. Czy to możliwe aby takie pogrążenie się w sobie mogło doprowadzić do
takiego stanu? Życie w nowym “domu” nie stało się wcale łatwiejsze,
mogę nawet
powiedzieć że to miejsce mi jeszcze bardziej zaszkodziło niż pomogło. Swój kąt
dzieliłem z jeszcze innymi, trzema czubkami którzy byli naprawdę walnięci, nie
to co ja. Najbardziej wkurzał mnie ten co był wygolony na łyso i ciągle coś
mamrotał pod nosem odbijając się od ścian. A co z moimi snami? Transy w jakie
wpadałem było coraz to częstsze. Dalej byłem w mrocznej przestrzeni pokrytej
zdeformowanymi ciałami, wciąż próbowałem dotrzeć do światła, wciąż coś mi jednak
przeszkadzało to osiągnąć. Pamiętam jak raz już przeszedłem dystans większy niż
połowa do światła, jednak wtedy z martwych ciał wyłoniła się wielka ręka która
próbowała mnie schwytać. Widok ten był naprawdę realny, trupy które unosiła ręka
po chwili bezwładnie opadały na ich dawne miejsce, wtedy właśnie się znowu
obudziłem, z zakneblowaną gębą i przymocowanym pasami do łóżka. Lekarze
pracujący w tym uroczym miejscu byli równie uroczo nastawieni do chorych
pacjentów. Zawsze po moich sennych atakach obrywałem kilka razy od napakowanych
sanitariuszy zanim dostałem zastrzyk z jakimś świństwem które mnie całkowicie
otumaniało. Z dnia na dzień było coraz to gorzej. Kiedy nie spałem to i nie
myślałem bo przeważnie byłem nafaszerowany szpitalną chemią. Moje czynności
ograniczały się do podstawowych czynności, oprócz tego siedziałem dniami w
jednym miejscu otoczony takimi samymi czubkami jak ja. Pomimo że sny z martwymi
ciałami były coraz to częstsze to wcale nie wracałem do zdrowia. Często
docierały do mnie słowa lekarzy mówiących że już dla mnie nie ma żadnego
ratunku. Wegetowałem więc prawie przez rok, chociaż tak naprawdę nie wiem jak
długo spędziłem czas w “czubatkowie” zanim nie stało się coś na co
zawsze
czekałem.
Pewnej nocy kiedy zapadłem w kolejny sen znalazłem się znowu w dobrze mi
znanym miejscu. Teraz jednak postanowiłem się nie poddawać i dotrzeć do światła.
Szybkimi krokami deptałem zdeformowane zwłoki, jaśniejący horyzont ukazywał mi
się coraz bliżej oślepiając mnie swoim blaskiem. Tym razem nikt mnie nie budził
ze snu, nikt mnie nie bił gumową pałką i nie faszerował zastrzykami, tym razem
poczułem nadzieję że wszystko się zmieni. Jeszcze tylko kilka metrów,
centymetrów. Nagle pod nogami skończyły się martwe ciała a rozpoczęły gęste i
zielone trawy. Odwracając się momentalnie za siebie nie ujrzałem już
makabrycznej przestrzeni pokrytej trupami a kolorową łąkę która otaczała mnie ze
wszystkich stron. To już właściwie koniec mojej opowieści, pewnie się dziwicie
czemu narzekam, powinienem być pewnie szczęśliwy?
Tak... Świat w którym się znalazłem był taki jaki sobie wyobrażałem przez
dłuższy czas od chwili kiedy zapadłem w chorobę psychiczną. Niby wszystko
wydawało się piękne, nieskazitelna natura i równie nieskazitelni ludzie, lecz i
tu doskwierała mi pewna nuda, ciągłość tych samych schematów. W zasadzie to nie
wiem czy zapadłem na jakąś śpiączkę, sen z którego nie mogę się obudzić. Nie
widzę już szpitala dla obłąkanych ani mojego dawnego mieszkanka znajdującego się
w jednym z wielu kamienic warszawskiego miasta. Zadaję sobie teraz pytanie, czy
jednak warto było wariować? Zamiast tego mogłem jednak tak jak inni, pogodzić
się z bytem jaki został mi przydzielony. Mogłem przecież nastawić się bardziej
pozytywnie na świat, zacząć widzieć nie tylko wady ale również i zalety. Teraz
jest jednak za późno.
Tkwię chyba już w nieskończoność w tym dziwnym wymiarze w którym nie mogę
dokonać żadnych zmian. Czasami zastanawiam się jaki był by skutek wpadnięcia w
kolejny obłęd, gdzie wtedy bym się znalazł?
Rafał Szczytko, (c) 2002-XII –25 (
[email protected])