12275
Szczegóły |
Tytuł |
12275 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12275 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12275 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12275 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KRZYSZTOF PIECHOWICZ
W JASZCZURCZYM JĘZYKU
sztuczny biust Charlotty Bach
(...) po części kobieta, po części zwierzę, nic we mnie z mężczyzny
– „Cezar i Kleopatra”, G. B. Shaw
Już od dłuższego czasu nikt nie zabierał spod progubutelek mleka.Zaniepokojeni
sąsiedzi przywołali policję.Wybito okna, wyłamano drzwi.W salonie znaleziono
zwłoki.Oględziny wykazały niezbicie, że był to mężczyzna.Biust miał sztuczny, z
gumowej gąbki.
Kto zmarł naprawdę?
Czy był to? jak chce wynik śledztwa, zaginiony przed latyCarI Hajdu, znany
psycholog – hydroterapeuta węgierskiegopochodzenia, specjalizujący się w
badaniach transwestytów?
Czy była to jednak Charlotta Bach – uczona, autorka nowej teorii płci, alfabetu,
ewolucji,dzieł „Homo Mutans", „Homo Luminens", które przysporzyły jejtylu
gorących wielbicieli, zwolenników, następców?
Kim był zmarły?
o rozdwojony jaszczurczy języku
jak zbierasz powietrze
na nic przydatne w koralowych pejzażach gąbki?
– na marginesie „Encountera”, „Pisma”, Wyobraźni Androgynicznej
Kochanki Mojej Skoro Wola Twoja Niech świadczę
Lecz nie Wódź mnie Na Pokusę
Łez Które dla innych ledwie są Źdźbłem
Belką wrzuconą w źrenicę Przez nieprzychylny Wiatr
I. lęki mistyczne Charlotty B.
Na zamknięcie kościołów w 1861 roku
Zapomnieli że mysz Pod konfesjonałem –
Zielona na starość przelicza Rozsypane Godzinki różańca –
Gdy pójdą powróci Do swej komnaty w uchu Świętego Antoniego I pocąc się ze
wstydu prócz własnego Grzechu Zdyszana wyzna Bolesną Nowinę –
Zapomnieli że kos Wtulony w czarną rozdartą Koronkę Zimuje w wyciągniętej Dłoni
świętego Franciszka
Gdy przyjdzie wiosna wyfrunie Przez rozbity witraż I miasto obdarzy Dobrą Nowiną
–
Jakby zapomnieli Że przez drzwi Zamknięte
Wchodził Duchem przecież Nie tylko Przecież i Ciałem
zechce przyjąć Ksiądz Jan Twardowski
Koniec Naszego Wieku
Słuchajcie głosu Wiatru
– głos Jana S.
Jeżeli nie wierzysz
Wolność
Zna swoje granice
Wygaś
Wiatru płomyki fugi
Piszczałki fletnie trąbki
Dzwonki
Rozkołysane blaszaną ręką
Anioła
O uchu z drewna –
Nasłuchuj
Trzasku różanych komórek
Pękającego kolca
Przesłuchanie
Nad wspólnym stołem Oprawca Jego ofiara Wszystko już wiedzą O sobie –
Księżyca szorstka Aureola Wygładza czoło Prześwietlone Wspiera ramiona
Wargi bezkrwiste łowią Opłatki –
Dzielą się łupem według Zasług złożonych Na ołtarzu Boga Honoru Ojczyzny
Rozwarte zajęczą czujnością Źrenice Wzajem się karmią Snem ujawnionym powrotem
Tam Gdzie nikt nie czeka –
Nikt Nie usłyszał którędy Odeszli
Jedyny ślad Kopiowy Odcisk palców na witrynie Drzwi
Błękitny dowód tego Co tu się zdarzyło
Champion
Zwycięzca Wznosi do nieba dziękczynny Wzrok
Jakby czuł Moc przemijania I przeznaczenia
Językiem maskuje grymas Ironii Tłumi westchnieniem Nabożny poszum Kamer
Gdy z kokieterią zanurza Zęby W swej Wielkiej Wygranej
Czyż można nie wierzyć Jego Ascezie:
Ona powali wszelką Wzniosłość Tę śmieszną kukłę od stóp Do głowy zlaną ludzkim
Strachem
Antyczne wspomnienia O polowaniach pustynnych Księżycowych głodach
Jemu Nie mącą snów
Duszyczkę instynktu zadusił Jak pchłę
W czasach Kiedy cierpliwie uczył się Połykać Zimne jak fińskie Noże Sylaby
skowytu
Sam teraz wybiera Obiekt Bez powodu Sam Nienawidzi –
Innym Ta sztuka jeszcze Nie wychodzi
Przegrali
Rok odkupienia
Od tamtych czasów
Gdy opadł Na Katedrę gwiazd Jak ptak raniony Całun
Solą zwilżając złote Od śpiewu usta Serafinów Drutem i cierniem dławiąc
Kantyczki eonów
Minęły pokolenia Snów ludzi pszczół I mórz –
I znowu słyszę Gdy przymknę lekko wzniesione Źrenice
Jak idzie Skacząc po miękkich kryształkach Chmur
W żałobnej sukience święta Weronika
Jak rozpościela na smugach Jutrzni Czerwoną chustę
Na marginesie „Procesu historycznego” Hansa Enzensbergera
nie będzie szkoda twojego imienia
To było wnętrze Być może
Lampy Magicznej Kostki Słowa lub Róży słowiczej Gardzieli Milczącej w ogniu jak
era Lodu
Więc były to Sidła Błękitnej Poświaty Wejścia w Dolinę bez Wyjścia
Raniące jak lustra w mieście Umarłym
Gdzie Wieszcz Filozof Mistyk Skończony Alchemik Wieczny Archeolog Tułacz
Śni swój Początek po sobie Snu każdą literę Cyfrę Kredową łuską skrzydła
Ścierając –
I my Przebudzeni Z żelaza i ślepi
W objęciach na próżno Tajonego
Lęku Objawionego za późno Milczenia
W szczelinie przedwcześnie Rozbitego Wpół Końca
II. osobliwości Charlotty B.
Kim była Charlotta B.
Kiedy już wszystkie Koty
Naszej zasobnej podmiejskiej Dzielnicy
Wróciły do swoich Nawyków domów starych Panien
Przepite Od mleka co żółtym Kwasem
Wżerało się w ozdobne Kraty przedproża –
Gdy dzieci same Zrozumiały
Że dalsze grzebanie w plastikowych Torbach Mija się z celem Bo nikt
Już od dawna nie wyrzuca Butelek po whisky puszek Po piwie –
Dopiero wtedy Wyłamaliśmy Drzwi
By znaleźć się Wprost W salonie śmierci
W rozkładzie Papuzich piór i psich Nieczystości
By z należytym zdumieniem Odkryć Na koniec
Kim była naprawdę Charlotta B.
Zaginiony Carl H.
Skreślony w szarych Segregatorach Życia
Nieobecny w tęczowej Księdze Śmierci
Nie było łez woalek Żałobnych Białych chryzantem Nikt Nie zanosi
Na skraj kamiennej łąki Elizjum
Pod chwiejną gwiazdę Narodzin
Pod krzyż Bez przyczyny
Mijany przez mrówki biedronki Księdza
Skrzydlatą Armię Zbawienia
Lekceważony w korzennym Nieboskłonie Lilii
Carl H. zaginął Gdzieś
Na indeksie Potopu terroru doniosłych Aktów Samopodpaleń
Pożaru Na kolejowej trasie Londyn Glasgow
Utonął W mętnych wodach Statystyki W zbiorowej liczbie Śpi z pozoru
Śpi niespokojnie
Emigracja Carla H.
Wybór się dokonał Właściwie Bez mego udziału
W porannej poczcie Gazeta i ulotka W czerwonych nekrologach
Wzajemnie siebie oskarżając Wzajemnie sobie Przecząc
Obwieszczały te same Narodziny Słów
W nie znanym mi dotąd Języku
Goląc się Spróbowałem raz jeszcze Docenić Ostateczny heroizm Marii Antoniny
Choć było po wszystkim Jednak na moment straciłem Głowę W lustrze Rdzawa plamka
ścinała ostrze Brzytwy
Rozmowa z rodziną Przy śniadaniu Jak ćma ugodzona Światłem
Dzwoniła martwo Wśród Zdekompletowanych Spodków nadbitych filiżanek
Niedorzeczna jak echo wyciętych W pień miast Lub cytat z książki przed laty
Zagubionej Gdy zamykałem za sobą furtkę Grusza w ogrodzie przez sen Zapytała
Wrócisz
Udałem że nie rozumiem
Policja na tropie Zaginionego Carla H.
Lewa źrenica byłaZe szkła.Stracił w więzieniu.Próba dezercjiZ życia obowiązku
śmierci.Nie znosił munduru potuKarabinu.
ZnakSzczególny po matceDziedziczonyKciukPrawej dłoniO pół calaKrótszy.
Ta śniada kobieta
Z Victoria Station.
Jej słynna pustaPowieka –Potrafi dogodzić najbardziejWybrednym.
Uwielbia żołnierzy.
Ta tłusta uczonaMa śniadą cerę i tubalnyGłos.
Jej tłusta papugaSkrzecząca w alfabecieKtórego niktNie rozumie.
Jej osobliwe teorie nowegoCzasu nowejPłci
O których głośno w wiadomychPubach.
Gdy zadajemy niewinnePytania
Na próżno rozkłada splata Z tyłu Ręce
Już my dobrze wiemy.
Grzegorzowi M.
Bezpłodna – I
Nie może się z tym pogodzić.
W wyschłej jabłoni palców Jedynie liszki się Srebrzą Tanie pierścionki Zsuwają
się głucho Postukując
Długa Jak łódka magnetyczna Dłoń Dryfuje przez polarne Pejzaże ciała
Gdzie siwe Zwierzęta lodowe Ławice
Gdzie zamrożony oddech Pustki
Serce też puste Głuche na podszept owadziego Tętna Na mleczny poszum
Milczy znużone Oczekiwaniem Wreszcie przymyka matową Powiekę
Wtedy przychodzi spóźniony Szarlatan
Księżyc
Bez skutku wznosi Senne oazy Krwi
Gołąb
Zamieszkał gołąb Zamiast oliwki
Wrzucił przez okno połysk Stali
Zaciemnił słowa ich szept Ich milczenie
Spłoszył oddech Wzgardliwie Zsunął się z mojej Wargi
Na których płowiała mleczna róża Świtu
Założył gniazda Bielą powłoki lustra
By żadne odbicie Nie wyśledziło Nowiny
Skazał mnie Na bezdomność swego Czerwonego oka
Już nigdy nie spocznę –
Otworzył wnętrza Gdzie nikt Nie miał wstępu
Czujność jego nocy Spadła na moje Sny
Wskrzeszając umarłych Choć z nimi on Tylko Mógłby się dogadać
Kiedy przefrunął między Szklankami Woda poczerniała W mym sercu zasiał Kłujące
Ziarno trwogi –
Czyjeś Nieznane kroki wrogie Zamiary
Znów przyczaiły się Za mym Progiem
Bezpłodna – II
Najtrudniej przeżyć kwiecień i maj.
Ochrypła koloratura Bzu Cierpki fiolet.
Krzyżyki jaskółek krzyżyki kosów Krzyżyki –
Przelicza swą dziatwę Na oślep brocząc w krzyżach Świateł.
Gubi się W zgiełku godujących Łąk Tokujących zaułków i parków
Pośród krzykliwych Sylwet Madonn
Kiedy odbite w szybach Witryn Wchłaniają cienie dziecięcych Manekinów.
Nie może już zliczyć własnych Palców Zlepionych świeżym oddechem Liści –
Wraca do domu Gdzie cisza Ład.
Wynosi na balkon czarki Z wodą Dla opuszczonych przez matki Gołębi
Lecz gdy się zbliża ich nagie Serca sztywnieją
Bo nagle poczuły zimny odór Bieli.
Olympia w świecie Automatów
Przyznaję Bóg mój to Hochsztapler
Lecz To wasz Stwórca wymyślił
Czczą koloraturę Motyli i miłości
Zasłuchani więdniecie
Nie słyszycie trzasku Ginących Komórek
Nie czujecie odpływu Waszej krwi W wąwozy
Mych drucianych Żył
Dotknijcie Mej prawej dłoni
Prawda Że już cieplejsza –
Biologia się postarzała Wasza Wszystkożerna matka
Wasz świat Nie wart frazy Jak gasnąca Świeca
Siwy i niepewny Niech tylko się Zachwieje
A twarze wam Topnieją Jak pieczątki z wosku A wasze woskowe Serca pękają
Gdy w nie uderzyć Jednym wiotkim Tonem –
Fizyka moja Chrzestna Matka ascezy
Ona zna Granice
Mój koniec mój Początek
Spójrzcie Jak rodzi się Światło W mym lewym Oczodole
Nigdy się Nie dowiecie Jak żyje Fizyka
I jak Zmartwychwstaje
Dokąd po śmierci Wędrują Automaty –
dla Kasi Boruń – zamiast
„Opowieści Hoffmanna”
Bezpłodna – III
Nauczyła się czekać.
Z czekania stworzyła system Jedyny Niezawodny.
Zamknięty krwiobieg Pulsuje Mechanicznie.
Nieogrzane komórki wiernie Czekają Aż przyjdzie księżyc i wszystkie Przemieni W
rojne wylęgarnie.
Snu wilgotny Promień Serca płytki Schowek Czekają wytrwale Na małych mieszkańców
Choć wstęp im surowo Wzbroniony.
W zaciemnionych pokojach W zieleni pleśni Kurzu.
Wtulone w wyprawki Uśmiechnięte Dobrotliwie kołyszą się Lalki.
Czekają na ciepły oddech Lepki jak liść Wiosny Ufny pocałunek.
Choć nigdy go Nie zaznają.
Za nieruchomymi Drzwiami Rdzawą szybą zmierzchu.
Ich plastikowe serca zgodnie Odliczają Puste godziny czekania.
Fałszywy kredyt na życie.
Odbity w lustrze portret Charlotty B.
W kurtynie ze światła Natury Ciemnej
Dzieje się Nic Czyli pozornie
Wpółutajone życie Pustki –
Jej porażony swym odbiciem Wzrok Wyzbyty odblasku
Wyzbyty echa Śmiech
Co wszystko pochłania
Drżący makijaż welwetowy Zarys Ramion i warg Pincetą wypieszczony Podbródek
Kamienny spokój Róży Wpiętej
W płaski gorset Oddechu –
Nic w zamian
Czyli pokrytą kurzem Twarz
Noworodka Którego płci nie da się Rozstrzygnąć
Lament Lalki Olympii – córki Coppeliusa
Międzyludzka Tonie
Na tabliczce z gipsu wpół przerwana Fraza
A Słowa się uprościły nad Wyraz Przesadnie
W niektórych przypadkach Ich Całe Narody W milczeniu wygasły
Choć myszy bywalczynie oper i bibliotek Nie mogą narzekać Na rytm śpiewnej karmy
W zielonych sypialniach partytur z otuchą Nasłuchują Marsza kolejnych pokoleń
Choć świat jak przewidziano bezsilny Się kurczy Niewinny jak pięść płodu
I oddech się skrócił wciąż przykrótkich Wiosen Lipcowych grudniowych i
wrześniowych Snów –
Gdy jednak zasiadamy nad szklanym blatem Stołu
Gdy tak śpiewamy śpiewamy Śpiewamy
Odbicia mętnieją Giną Pod późnojesiennym Opadem
Kiedy ukradkiem spojrzymy sobie W oczy
Nasze dłonie bezwiednie więdną Jak w torturze A serca nasze dziś Tak osłaniamy
By nikt ich zajęczych Nie usłyszał Skoków
Całkiem mechanicznych
Tożsamości Charlotty B.
Stłuczone lustra A przecież
Widzę Jak mej szklanej powieki Bezrzęsa Kotka
Znieważa godziny pory roku Mnie.
I mysz przyczajoną W mych warg Kąciku
Gdy udaremnia szansę Z kimkolwiek Pojednania.
To na nią czeka Wąż Co teraz przysnął w mej Krtani –
Czy to on Wydziela Ten gorzki odór Słów
Co rosną jak róża Nazbyt Wielokrotnie
By z ich szumnej pociechy Cokolwiek Zrozumieć –
Wielka Aria Olympii – Super-Automatu
Spłodziło mnie dwóch
Mężczyzn Powiem tylko Z trudem Znosili siebie Coppelius Fizyk i Maestro Alchemik
Spalanzani –
Szaleństwo rozpaczy przypadek W waszym Przypadkowym świecie
Gdzie nawet Chmury Godujące na wiosnę różnią się Rodzajem
Mogłabym w nieskończoność Siebie Wywyższać nad wszystko Co wam Przynależne
Śpiewając Bóg mój to Bóg jest Wasz
Bo wasz Też znieważył święte Prawo przyrody.
Mogłabym śpiewać tylko Komu słowikiem komu jak sam Febus –
W mych oczach po korzenie kwitnie Drzewo Wiadomości bez trudu Można by je
przyrównać do białych Sów kamieni lub Mórz Ślubujących Dziewic –
Moje pozy spiszą Cały Chiński alfabet I cień ich Nie zadraśnie Lat wieków
Uskrzydlonych Sekund eonów –
Zwinniejsze przecież od klasztornej Róży –
To dla mnie jabłko Parysa
Choć w zwojach męskich Anakond Jak rzeźba Laokoona skończona Jestem
Jestem przecież Kobietą
Matką snów Bezbronnych Wobec żelaznych Podziałów W mych udach schną łzy
Bezpłodnych I tych co poduszką zaciemniają Przedświt.
Teraz już Możecie
Wyrwać Krtań moją z rtęci język
Będzie to bez przesady Kaźń wszystkich naraz Serafinów.
Teraz możecie Otworzyć bok prawy
Z ołowiu Przerwać pulsujący w moich żyłach Prąd I czoło ze światła niczym
gwiazdę Rozbić
Na koniec terazZanurzcieDłonie
Tu gdzieŻarówkaKadencją próżni w rytmWaszych sercMigoce –
Znajdziecie jeśli znajdziecieMój żywot utkanyPrzez MuzyZ koloidu
I bez nienawiści –TerazMożecie me członkiPosiekać.
Kto pierwszy
Uderzy
We mnie kamieniem –
Po śmierci Charlotty B.
Rzeczowniki zdradziły
Grusze kosy floksy I małe koty Porzuciły lato.
Ludzie odeszli.
Zwierzenia i gesty Sny na innym suficie Malują dżdżyste pełne chaosu Pejzaże.
Myszy i psy Padły Pod murem słoików Strzeżonych Datami sprzed lat.
Papuga też nie sprostała Próbie Generalnej alfabetu Ciszy.
Zza welwetowej czerni nie daje znaku Życia.
Niebo ucichło.
Muchy mole ćmy Ledwie zipią resztkami Sił Łowią
Czasowniki
Lecz te odmówiły ostatniej Posługi.
Bezczynne Obsiadły skrzynię Gdzie uśmierzone morfiną Godziny Słuchają pieśni
białookich Świerszczy.
Przymiotnik zmazuje z lustra Makijaż wyobraźni
Uszczelnia okna spuszcza Żaluzje Na siedem pieczęci zamyka Ogród
Splątany mrokiem lipcowych Przedświtów
Nasłuchuje dzwoniących kroków Mleczarza
Który znów stawia jakby Nigdy nic
Zimną butelkę U drzwi.
Epitafium dla Gruszy
Gruszo Tylu lipców pszczela Ikono
Gdy stukasz w okno Drżącą z bólu Ręką
Czyjś szklisty dotyk Rysujesz
Gdy szepcesz w języku Którego nie rozumiem
Czyje usta Wskrzeszasz Nie pamiętam –
Gdy miękko opadasz na parapet Lata Wilgotnym sercem liścia Dzwonisz w doniczki W
których noc Hoduje ekstatyczne Księżycowe róże
Którą to miłość Daremnie Przywołujesz –
Kiedy przekraczasz granicę Zieleni Wchodzisz do domu od stóp Do głowy owinięta W
cień
Z grymasem zdziwienia Czekasz Pod ścianą
Na krzątającą się białą Kobietę O oczach łagodnych jak morfina
Co muchom polarny opowiada Sen Aż tobie Rozczesze posiwiały Warkocz
I miłosiernie przyłoży lusterko Do twego Oddechu
Przezroczystego jak kostka Lodu
Za kogo ty czekasz za kogo Umierasz –
III. wędrówki pośmiertne Charlotty B.
Odmowa
Tych krajów nie ma.
Nie ma nie ma Nie ma.
Urzędnik wznosi umęczony Do nieba Wzrok
Zimny jak gołąb Iluzjonisty
Zaczarowany w lot Sztyletu Co trafia zawsze blisko Serca –
Wstrzymuje Jaskółkę nadziei karcącym Palcem
Gdy ta właśnie Przekracza granice Jego możliwości.
Antkowi Pawlakowi
Charlotty B. podróż do Źródeł Mowy
Tu Nad brzegami twych rodzonych Źródeł Posłuchaj
Jak niedorzecznie Blada twoja Karnacja.
Gdy zwilżasz piasek swoich Warg
Święta kropla Bharatu Święta kropla Gangesu
Jak kulka magiczna twą klęskę Ujawnia. Gliniane Imperium Rodzaju Liczby Czasu
Źle obliczonych Granic Wykrzykników
I znaków wszelkiej Wątpliwości –
Posłuchaj siebie Niewymownej
Gdy musisz zagadać W mej pierwszej Osobie.
Komendantowi
Charlotty B. podróż do Muzeum Sztuki Środkowoeuropejskiej
Kolory bez światłaKurz w rowkach faktury
Kontrapunkt czerwieniNa woskowym niebie
Wsparte bramą portuKłęby chmur siarczane
Łzy zdradzonych
Mew
Rdzy i nafty
Odór
Jak krew destylująW karafkę zatoki –
W portrecie temat
Martwa
Natura źrenicy w tleUwięziona
Nizina bez kresuWydarta powietrzu
Pod kloszem żarówkiW głębi biegnie
Ścieżka w purpurowejSzacie Medei
Odblaskiem usypia swe dzieciJałowiec głóg
BodiakiBezpłodne róże piasku –
W niszach bez opisuSylwety
SpiżowePowrozy na wargach
Za kratą powiek Z brązu
Wypalone oczy Patrzą na świat Ognia
Co miesza i pożera Style i epoki
Świat Którym zawładnęły
Syntetyczny kłębek Na iskierce szyby
Za nią wyczekuje Lodowcowa Noc –
Po nas choćby listy
Mój list Okolicznikowy Znaczek
Sparzony laką Gołąb Rozstania
Jak sen o trwodze Skażony milczeniem
Jakby już kiedyś Naruszył pewność Granic W przelocie zdmuchując lotniska
Czerwone lampki
Jakby przeczuwał Katastrofę
Obłoków nagły przewrót W państwie
Po którym On
Szyfr jego Pocztowy
Tylko pozostanie
Charlotta B. zwiedza Sodomę
Nieba tu nie ma.
Nie słychać nawet Jego milczenia.
Czerwony obłok okrąża Dolinę Niewidzialnymi zwojami Jak drutem Krępuje stopy i
dłonie
Poraża powietrzem Jak przyłożona do serca Elektroda Powala w głąb
Ciemnej od łoju komory Dymu Złośliwie ruchomej jak gniazdo Węży.
Gdy się rozwidni Nic nie zostanie Z rzuconych w popłochu Sandałów kufrów peruk i
Spinek.
Jedyny Niebaczny świadek Ofiary Z potu i łez
Utkana postać Z okruchów szkła Ściera szczurze łapki Przepłasza płonący lot
Jaskółek.
Wreszcie przymyka białą Powiekę
By nikt Nie wyczytał Ze skamieniałego Wzroku Z jakiego świata To królestwo Na
kogo czeka Lepiej się Zaśmiać
Śmiechem podwójnym Jak dwupłciowy Embrion.
Byle nie Tłuszcz
Co ścina się Pod skrzydłem Piersi
Byle nie Łza Co dogorywa na udzie Mężczyzny
Dziecię niedorzeczne Bytów Saturnowych.
Lepiej się Zaśmiać
Głucho Jak wąż Ognia róży.
U kresu sadów Gdzie owoc Zerwany
Nieopatrzną wargą Wiecznie Zieloną.
Puśćcie w niepamięć Co do Nikogo Należy
Niczemu przydatne.
Epitafium dla Charlotty B.
Jeśli łzy macie, wylejcie je teraz.
– z Szekspir
Z nie napisanych listów Charlotty B.
RóżaKtórą nazwałem sobieTylkoCzytelnym milczeniemOdrzuca szansęWyboru.
Gaśnie szybkoJak inne bez wdziękuAnonimowoW szpitalnej woniRozarium.
JaskółkiPrzelot wstrzymanyWyrocznią megoSerdecznego palca
Nie załamuje skrzydełW histerycznym trzepocieNie zrzuca z siebiePierzastego
frakaNieważkości
Czeka kamiennyAż dam za wygraną.
RzekaW której rzęsie topięŁzę swego odbiciaNie trwoni ładuŁawicowych głębin.
Niepokalana zszywaSenne płatki powierzchni.
Czyjś wzrokJak jaszczurka
Prześliznął się szczelinąMojego serca.
Ani pojaśniał
Ani pociemniał.