12275

Szczegóły
Tytuł 12275
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12275 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12275 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12275 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRZYSZTOF PIECHOWICZ W JASZCZURCZYM JĘZYKU sztuczny biust Charlotty Bach (...) po części kobieta, po części zwierzę, nic we mnie z mężczyzny – „Cezar i Kleopatra”, G. B. Shaw Już od dłuższego czasu nikt nie zabierał spod progubutelek mleka.Zaniepokojeni sąsiedzi przywołali policję.Wybito okna, wyłamano drzwi.W salonie znaleziono zwłoki.Oględziny wykazały niezbicie, że był to mężczyzna.Biust miał sztuczny, z gumowej gąbki. Kto zmarł naprawdę? Czy był to? jak chce wynik śledztwa, zaginiony przed latyCarI Hajdu, znany psycholog – hydroterapeuta węgierskiegopochodzenia, specjalizujący się w badaniach transwestytów? Czy była to jednak Charlotta Bach – uczona, autorka nowej teorii płci, alfabetu, ewolucji,dzieł „Homo Mutans", „Homo Luminens", które przysporzyły jejtylu gorących wielbicieli, zwolenników, następców? Kim był zmarły? o rozdwojony jaszczurczy języku jak zbierasz powietrze na nic przydatne w koralowych pejzażach gąbki? – na marginesie „Encountera”, „Pisma”, Wyobraźni Androgynicznej Kochanki Mojej Skoro Wola Twoja Niech świadczę Lecz nie Wódź mnie Na Pokusę Łez Które dla innych ledwie są Źdźbłem Belką wrzuconą w źrenicę Przez nieprzychylny Wiatr I. lęki mistyczne Charlotty B. Na zamknięcie kościołów w 1861 roku Zapomnieli że mysz Pod konfesjonałem – Zielona na starość przelicza Rozsypane Godzinki różańca – Gdy pójdą powróci Do swej komnaty w uchu Świętego Antoniego I pocąc się ze wstydu prócz własnego Grzechu Zdyszana wyzna Bolesną Nowinę – Zapomnieli że kos Wtulony w czarną rozdartą Koronkę Zimuje w wyciągniętej Dłoni świętego Franciszka Gdy przyjdzie wiosna wyfrunie Przez rozbity witraż I miasto obdarzy Dobrą Nowiną – Jakby zapomnieli Że przez drzwi Zamknięte Wchodził Duchem przecież Nie tylko Przecież i Ciałem zechce przyjąć Ksiądz Jan Twardowski Koniec Naszego Wieku Słuchajcie głosu Wiatru – głos Jana S. Jeżeli nie wierzysz Wolność Zna swoje granice Wygaś Wiatru płomyki fugi Piszczałki fletnie trąbki Dzwonki Rozkołysane blaszaną ręką Anioła O uchu z drewna – Nasłuchuj Trzasku różanych komórek Pękającego kolca Przesłuchanie Nad wspólnym stołem Oprawca Jego ofiara Wszystko już wiedzą O sobie – Księżyca szorstka Aureola Wygładza czoło Prześwietlone Wspiera ramiona Wargi bezkrwiste łowią Opłatki – Dzielą się łupem według Zasług złożonych Na ołtarzu Boga Honoru Ojczyzny Rozwarte zajęczą czujnością Źrenice Wzajem się karmią Snem ujawnionym powrotem Tam Gdzie nikt nie czeka – Nikt Nie usłyszał którędy Odeszli Jedyny ślad Kopiowy Odcisk palców na witrynie Drzwi Błękitny dowód tego Co tu się zdarzyło Champion Zwycięzca Wznosi do nieba dziękczynny Wzrok Jakby czuł Moc przemijania I przeznaczenia Językiem maskuje grymas Ironii Tłumi westchnieniem Nabożny poszum Kamer Gdy z kokieterią zanurza Zęby W swej Wielkiej Wygranej Czyż można nie wierzyć Jego Ascezie: Ona powali wszelką Wzniosłość Tę śmieszną kukłę od stóp Do głowy zlaną ludzkim Strachem Antyczne wspomnienia O polowaniach pustynnych Księżycowych głodach Jemu Nie mącą snów Duszyczkę instynktu zadusił Jak pchłę W czasach Kiedy cierpliwie uczył się Połykać Zimne jak fińskie Noże Sylaby skowytu Sam teraz wybiera Obiekt Bez powodu Sam Nienawidzi – Innym Ta sztuka jeszcze Nie wychodzi Przegrali Rok odkupienia Od tamtych czasów Gdy opadł Na Katedrę gwiazd Jak ptak raniony Całun Solą zwilżając złote Od śpiewu usta Serafinów Drutem i cierniem dławiąc Kantyczki eonów Minęły pokolenia Snów ludzi pszczół I mórz – I znowu słyszę Gdy przymknę lekko wzniesione Źrenice Jak idzie Skacząc po miękkich kryształkach Chmur W żałobnej sukience święta Weronika Jak rozpościela na smugach Jutrzni Czerwoną chustę Na marginesie „Procesu historycznego” Hansa Enzensbergera nie będzie szkoda twojego imienia To było wnętrze Być może Lampy Magicznej Kostki Słowa lub Róży słowiczej Gardzieli Milczącej w ogniu jak era Lodu Więc były to Sidła Błękitnej Poświaty Wejścia w Dolinę bez Wyjścia Raniące jak lustra w mieście Umarłym Gdzie Wieszcz Filozof Mistyk Skończony Alchemik Wieczny Archeolog Tułacz Śni swój Początek po sobie Snu każdą literę Cyfrę Kredową łuską skrzydła Ścierając – I my Przebudzeni Z żelaza i ślepi W objęciach na próżno Tajonego Lęku Objawionego za późno Milczenia W szczelinie przedwcześnie Rozbitego Wpół Końca II. osobliwości Charlotty B. Kim była Charlotta B. Kiedy już wszystkie Koty Naszej zasobnej podmiejskiej Dzielnicy Wróciły do swoich Nawyków domów starych Panien Przepite Od mleka co żółtym Kwasem Wżerało się w ozdobne Kraty przedproża – Gdy dzieci same Zrozumiały Że dalsze grzebanie w plastikowych Torbach Mija się z celem Bo nikt Już od dawna nie wyrzuca Butelek po whisky puszek Po piwie – Dopiero wtedy Wyłamaliśmy Drzwi By znaleźć się Wprost W salonie śmierci W rozkładzie Papuzich piór i psich Nieczystości By z należytym zdumieniem Odkryć Na koniec Kim była naprawdę Charlotta B. Zaginiony Carl H. Skreślony w szarych Segregatorach Życia Nieobecny w tęczowej Księdze Śmierci Nie było łez woalek Żałobnych Białych chryzantem Nikt Nie zanosi Na skraj kamiennej łąki Elizjum Pod chwiejną gwiazdę Narodzin Pod krzyż Bez przyczyny Mijany przez mrówki biedronki Księdza Skrzydlatą Armię Zbawienia Lekceważony w korzennym Nieboskłonie Lilii Carl H. zaginął Gdzieś Na indeksie Potopu terroru doniosłych Aktów Samopodpaleń Pożaru Na kolejowej trasie Londyn Glasgow Utonął W mętnych wodach Statystyki W zbiorowej liczbie Śpi z pozoru Śpi niespokojnie Emigracja Carla H. Wybór się dokonał Właściwie Bez mego udziału W porannej poczcie Gazeta i ulotka W czerwonych nekrologach Wzajemnie siebie oskarżając Wzajemnie sobie Przecząc Obwieszczały te same Narodziny Słów W nie znanym mi dotąd Języku Goląc się Spróbowałem raz jeszcze Docenić Ostateczny heroizm Marii Antoniny Choć było po wszystkim Jednak na moment straciłem Głowę W lustrze Rdzawa plamka ścinała ostrze Brzytwy Rozmowa z rodziną Przy śniadaniu Jak ćma ugodzona Światłem Dzwoniła martwo Wśród Zdekompletowanych Spodków nadbitych filiżanek Niedorzeczna jak echo wyciętych W pień miast Lub cytat z książki przed laty Zagubionej Gdy zamykałem za sobą furtkę Grusza w ogrodzie przez sen Zapytała Wrócisz Udałem że nie rozumiem Policja na tropie Zaginionego Carla H. Lewa źrenica byłaZe szkła.Stracił w więzieniu.Próba dezercjiZ życia obowiązku śmierci.Nie znosił munduru potuKarabinu. ZnakSzczególny po matceDziedziczonyKciukPrawej dłoniO pół calaKrótszy. Ta śniada kobieta Z Victoria Station. Jej słynna pustaPowieka –Potrafi dogodzić najbardziejWybrednym. Uwielbia żołnierzy. Ta tłusta uczonaMa śniadą cerę i tubalnyGłos. Jej tłusta papugaSkrzecząca w alfabecieKtórego niktNie rozumie. Jej osobliwe teorie nowegoCzasu nowejPłci O których głośno w wiadomychPubach. Gdy zadajemy niewinnePytania Na próżno rozkłada splata Z tyłu Ręce Już my dobrze wiemy. Grzegorzowi M. Bezpłodna – I Nie może się z tym pogodzić. W wyschłej jabłoni palców Jedynie liszki się Srebrzą Tanie pierścionki Zsuwają się głucho Postukując Długa Jak łódka magnetyczna Dłoń Dryfuje przez polarne Pejzaże ciała Gdzie siwe Zwierzęta lodowe Ławice Gdzie zamrożony oddech Pustki Serce też puste Głuche na podszept owadziego Tętna Na mleczny poszum Milczy znużone Oczekiwaniem Wreszcie przymyka matową Powiekę Wtedy przychodzi spóźniony Szarlatan Księżyc Bez skutku wznosi Senne oazy Krwi Gołąb Zamieszkał gołąb Zamiast oliwki Wrzucił przez okno połysk Stali Zaciemnił słowa ich szept Ich milczenie Spłoszył oddech Wzgardliwie Zsunął się z mojej Wargi Na których płowiała mleczna róża Świtu Założył gniazda Bielą powłoki lustra By żadne odbicie Nie wyśledziło Nowiny Skazał mnie Na bezdomność swego Czerwonego oka Już nigdy nie spocznę – Otworzył wnętrza Gdzie nikt Nie miał wstępu Czujność jego nocy Spadła na moje Sny Wskrzeszając umarłych Choć z nimi on Tylko Mógłby się dogadać Kiedy przefrunął między Szklankami Woda poczerniała W mym sercu zasiał Kłujące Ziarno trwogi – Czyjeś Nieznane kroki wrogie Zamiary Znów przyczaiły się Za mym Progiem Bezpłodna – II Najtrudniej przeżyć kwiecień i maj. Ochrypła koloratura Bzu Cierpki fiolet. Krzyżyki jaskółek krzyżyki kosów Krzyżyki – Przelicza swą dziatwę Na oślep brocząc w krzyżach Świateł. Gubi się W zgiełku godujących Łąk Tokujących zaułków i parków Pośród krzykliwych Sylwet Madonn Kiedy odbite w szybach Witryn Wchłaniają cienie dziecięcych Manekinów. Nie może już zliczyć własnych Palców Zlepionych świeżym oddechem Liści – Wraca do domu Gdzie cisza Ład. Wynosi na balkon czarki Z wodą Dla opuszczonych przez matki Gołębi Lecz gdy się zbliża ich nagie Serca sztywnieją Bo nagle poczuły zimny odór Bieli. Olympia w świecie Automatów Przyznaję Bóg mój to Hochsztapler Lecz To wasz Stwórca wymyślił Czczą koloraturę Motyli i miłości Zasłuchani więdniecie Nie słyszycie trzasku Ginących Komórek Nie czujecie odpływu Waszej krwi W wąwozy Mych drucianych Żył Dotknijcie Mej prawej dłoni Prawda Że już cieplejsza – Biologia się postarzała Wasza Wszystkożerna matka Wasz świat Nie wart frazy Jak gasnąca Świeca Siwy i niepewny Niech tylko się Zachwieje A twarze wam Topnieją Jak pieczątki z wosku A wasze woskowe Serca pękają Gdy w nie uderzyć Jednym wiotkim Tonem – Fizyka moja Chrzestna Matka ascezy Ona zna Granice Mój koniec mój Początek Spójrzcie Jak rodzi się Światło W mym lewym Oczodole Nigdy się Nie dowiecie Jak żyje Fizyka I jak Zmartwychwstaje Dokąd po śmierci Wędrują Automaty – dla Kasi Boruń – zamiast „Opowieści Hoffmanna” Bezpłodna – III Nauczyła się czekać. Z czekania stworzyła system Jedyny Niezawodny. Zamknięty krwiobieg Pulsuje Mechanicznie. Nieogrzane komórki wiernie Czekają Aż przyjdzie księżyc i wszystkie Przemieni W rojne wylęgarnie. Snu wilgotny Promień Serca płytki Schowek Czekają wytrwale Na małych mieszkańców Choć wstęp im surowo Wzbroniony. W zaciemnionych pokojach W zieleni pleśni Kurzu. Wtulone w wyprawki Uśmiechnięte Dobrotliwie kołyszą się Lalki. Czekają na ciepły oddech Lepki jak liść Wiosny Ufny pocałunek. Choć nigdy go Nie zaznają. Za nieruchomymi Drzwiami Rdzawą szybą zmierzchu. Ich plastikowe serca zgodnie Odliczają Puste godziny czekania. Fałszywy kredyt na życie. Odbity w lustrze portret Charlotty B. W kurtynie ze światła Natury Ciemnej Dzieje się Nic Czyli pozornie Wpółutajone życie Pustki – Jej porażony swym odbiciem Wzrok Wyzbyty odblasku Wyzbyty echa Śmiech Co wszystko pochłania Drżący makijaż welwetowy Zarys Ramion i warg Pincetą wypieszczony Podbródek Kamienny spokój Róży Wpiętej W płaski gorset Oddechu – Nic w zamian Czyli pokrytą kurzem Twarz Noworodka Którego płci nie da się Rozstrzygnąć Lament Lalki Olympii – córki Coppeliusa Międzyludzka Tonie Na tabliczce z gipsu wpół przerwana Fraza A Słowa się uprościły nad Wyraz Przesadnie W niektórych przypadkach Ich Całe Narody W milczeniu wygasły Choć myszy bywalczynie oper i bibliotek Nie mogą narzekać Na rytm śpiewnej karmy W zielonych sypialniach partytur z otuchą Nasłuchują Marsza kolejnych pokoleń Choć świat jak przewidziano bezsilny Się kurczy Niewinny jak pięść płodu I oddech się skrócił wciąż przykrótkich Wiosen Lipcowych grudniowych i wrześniowych Snów – Gdy jednak zasiadamy nad szklanym blatem Stołu Gdy tak śpiewamy śpiewamy Śpiewamy Odbicia mętnieją Giną Pod późnojesiennym Opadem Kiedy ukradkiem spojrzymy sobie W oczy Nasze dłonie bezwiednie więdną Jak w torturze A serca nasze dziś Tak osłaniamy By nikt ich zajęczych Nie usłyszał Skoków Całkiem mechanicznych Tożsamości Charlotty B. Stłuczone lustra A przecież Widzę Jak mej szklanej powieki Bezrzęsa Kotka Znieważa godziny pory roku Mnie. I mysz przyczajoną W mych warg Kąciku Gdy udaremnia szansę Z kimkolwiek Pojednania. To na nią czeka Wąż Co teraz przysnął w mej Krtani – Czy to on Wydziela Ten gorzki odór Słów Co rosną jak róża Nazbyt Wielokrotnie By z ich szumnej pociechy Cokolwiek Zrozumieć – Wielka Aria Olympii – Super-Automatu Spłodziło mnie dwóch Mężczyzn Powiem tylko Z trudem Znosili siebie Coppelius Fizyk i Maestro Alchemik Spalanzani – Szaleństwo rozpaczy przypadek W waszym Przypadkowym świecie Gdzie nawet Chmury Godujące na wiosnę różnią się Rodzajem Mogłabym w nieskończoność Siebie Wywyższać nad wszystko Co wam Przynależne Śpiewając Bóg mój to Bóg jest Wasz Bo wasz Też znieważył święte Prawo przyrody. Mogłabym śpiewać tylko Komu słowikiem komu jak sam Febus – W mych oczach po korzenie kwitnie Drzewo Wiadomości bez trudu Można by je przyrównać do białych Sów kamieni lub Mórz Ślubujących Dziewic – Moje pozy spiszą Cały Chiński alfabet I cień ich Nie zadraśnie Lat wieków Uskrzydlonych Sekund eonów – Zwinniejsze przecież od klasztornej Róży – To dla mnie jabłko Parysa Choć w zwojach męskich Anakond Jak rzeźba Laokoona skończona Jestem Jestem przecież Kobietą Matką snów Bezbronnych Wobec żelaznych Podziałów W mych udach schną łzy Bezpłodnych I tych co poduszką zaciemniają Przedświt. Teraz już Możecie Wyrwać Krtań moją z rtęci język Będzie to bez przesady Kaźń wszystkich naraz Serafinów. Teraz możecie Otworzyć bok prawy Z ołowiu Przerwać pulsujący w moich żyłach Prąd I czoło ze światła niczym gwiazdę Rozbić Na koniec terazZanurzcieDłonie Tu gdzieŻarówkaKadencją próżni w rytmWaszych sercMigoce – Znajdziecie jeśli znajdziecieMój żywot utkanyPrzez MuzyZ koloidu I bez nienawiści –TerazMożecie me członkiPosiekać. Kto pierwszy Uderzy We mnie kamieniem – Po śmierci Charlotty B. Rzeczowniki zdradziły Grusze kosy floksy I małe koty Porzuciły lato. Ludzie odeszli. Zwierzenia i gesty Sny na innym suficie Malują dżdżyste pełne chaosu Pejzaże. Myszy i psy Padły Pod murem słoików Strzeżonych Datami sprzed lat. Papuga też nie sprostała Próbie Generalnej alfabetu Ciszy. Zza welwetowej czerni nie daje znaku Życia. Niebo ucichło. Muchy mole ćmy Ledwie zipią resztkami Sił Łowią Czasowniki Lecz te odmówiły ostatniej Posługi. Bezczynne Obsiadły skrzynię Gdzie uśmierzone morfiną Godziny Słuchają pieśni białookich Świerszczy. Przymiotnik zmazuje z lustra Makijaż wyobraźni Uszczelnia okna spuszcza Żaluzje Na siedem pieczęci zamyka Ogród Splątany mrokiem lipcowych Przedświtów Nasłuchuje dzwoniących kroków Mleczarza Który znów stawia jakby Nigdy nic Zimną butelkę U drzwi. Epitafium dla Gruszy Gruszo Tylu lipców pszczela Ikono Gdy stukasz w okno Drżącą z bólu Ręką Czyjś szklisty dotyk Rysujesz Gdy szepcesz w języku Którego nie rozumiem Czyje usta Wskrzeszasz Nie pamiętam – Gdy miękko opadasz na parapet Lata Wilgotnym sercem liścia Dzwonisz w doniczki W których noc Hoduje ekstatyczne Księżycowe róże Którą to miłość Daremnie Przywołujesz – Kiedy przekraczasz granicę Zieleni Wchodzisz do domu od stóp Do głowy owinięta W cień Z grymasem zdziwienia Czekasz Pod ścianą Na krzątającą się białą Kobietę O oczach łagodnych jak morfina Co muchom polarny opowiada Sen Aż tobie Rozczesze posiwiały Warkocz I miłosiernie przyłoży lusterko Do twego Oddechu Przezroczystego jak kostka Lodu Za kogo ty czekasz za kogo Umierasz – III. wędrówki pośmiertne Charlotty B. Odmowa Tych krajów nie ma. Nie ma nie ma Nie ma. Urzędnik wznosi umęczony Do nieba Wzrok Zimny jak gołąb Iluzjonisty Zaczarowany w lot Sztyletu Co trafia zawsze blisko Serca – Wstrzymuje Jaskółkę nadziei karcącym Palcem Gdy ta właśnie Przekracza granice Jego możliwości. Antkowi Pawlakowi Charlotty B. podróż do Źródeł Mowy Tu Nad brzegami twych rodzonych Źródeł Posłuchaj Jak niedorzecznie Blada twoja Karnacja. Gdy zwilżasz piasek swoich Warg Święta kropla Bharatu Święta kropla Gangesu Jak kulka magiczna twą klęskę Ujawnia. Gliniane Imperium Rodzaju Liczby Czasu Źle obliczonych Granic Wykrzykników I znaków wszelkiej Wątpliwości – Posłuchaj siebie Niewymownej Gdy musisz zagadać W mej pierwszej Osobie. Komendantowi Charlotty B. podróż do Muzeum Sztuki Środkowoeuropejskiej Kolory bez światłaKurz w rowkach faktury Kontrapunkt czerwieniNa woskowym niebie Wsparte bramą portuKłęby chmur siarczane Łzy zdradzonych Mew Rdzy i nafty Odór Jak krew destylująW karafkę zatoki – W portrecie temat Martwa Natura źrenicy w tleUwięziona Nizina bez kresuWydarta powietrzu Pod kloszem żarówkiW głębi biegnie Ścieżka w purpurowejSzacie Medei Odblaskiem usypia swe dzieciJałowiec głóg BodiakiBezpłodne róże piasku – W niszach bez opisuSylwety SpiżowePowrozy na wargach Za kratą powiek Z brązu Wypalone oczy Patrzą na świat Ognia Co miesza i pożera Style i epoki Świat Którym zawładnęły Syntetyczny kłębek Na iskierce szyby Za nią wyczekuje Lodowcowa Noc – Po nas choćby listy Mój list Okolicznikowy Znaczek Sparzony laką Gołąb Rozstania Jak sen o trwodze Skażony milczeniem Jakby już kiedyś Naruszył pewność Granic W przelocie zdmuchując lotniska Czerwone lampki Jakby przeczuwał Katastrofę Obłoków nagły przewrót W państwie Po którym On Szyfr jego Pocztowy Tylko pozostanie Charlotta B. zwiedza Sodomę Nieba tu nie ma. Nie słychać nawet Jego milczenia. Czerwony obłok okrąża Dolinę Niewidzialnymi zwojami Jak drutem Krępuje stopy i dłonie Poraża powietrzem Jak przyłożona do serca Elektroda Powala w głąb Ciemnej od łoju komory Dymu Złośliwie ruchomej jak gniazdo Węży. Gdy się rozwidni Nic nie zostanie Z rzuconych w popłochu Sandałów kufrów peruk i Spinek. Jedyny Niebaczny świadek Ofiary Z potu i łez Utkana postać Z okruchów szkła Ściera szczurze łapki Przepłasza płonący lot Jaskółek. Wreszcie przymyka białą Powiekę By nikt Nie wyczytał Ze skamieniałego Wzroku Z jakiego świata To królestwo Na kogo czeka Lepiej się Zaśmiać Śmiechem podwójnym Jak dwupłciowy Embrion. Byle nie Tłuszcz Co ścina się Pod skrzydłem Piersi Byle nie Łza Co dogorywa na udzie Mężczyzny Dziecię niedorzeczne Bytów Saturnowych. Lepiej się Zaśmiać Głucho Jak wąż Ognia róży. U kresu sadów Gdzie owoc Zerwany Nieopatrzną wargą Wiecznie Zieloną. Puśćcie w niepamięć Co do Nikogo Należy Niczemu przydatne. Epitafium dla Charlotty B. Jeśli łzy macie, wylejcie je teraz. – z Szekspir Z nie napisanych listów Charlotty B. RóżaKtórą nazwałem sobieTylkoCzytelnym milczeniemOdrzuca szansęWyboru. Gaśnie szybkoJak inne bez wdziękuAnonimowoW szpitalnej woniRozarium. JaskółkiPrzelot wstrzymanyWyrocznią megoSerdecznego palca Nie załamuje skrzydełW histerycznym trzepocieNie zrzuca z siebiePierzastego frakaNieważkości Czeka kamiennyAż dam za wygraną. RzekaW której rzęsie topięŁzę swego odbiciaNie trwoni ładuŁawicowych głębin. Niepokalana zszywaSenne płatki powierzchni. Czyjś wzrokJak jaszczurka Prześliznął się szczelinąMojego serca. Ani pojaśniał Ani pociemniał.