3427

Szczegóły
Tytuł 3427
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3427 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3427 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3427 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

AGATHA CHRISTIE N CZY M? PI�TA KOLUMNA DZIA�A TYTU� ORYGINA�U "N OR M?" PRZE�O�Y�A KRYSTYNA TARNOWSKA I Tomasz Beresford zdj�� p�aszcz w przedpokoju i starannie, nie �piesz�c si�, powiesi� go na wieszaku. Kapelusz pow�drowa� na s�siedni wieszak. Wyprostowa� plecy i z przylepionym do twarzy pewnym siebie u�miechem wszed� do saloniku, gdzie jego �ona robi�a na drutach czapeczk� wojskow� z we�ny koloru khaki. By�a to wiosna roku 1940. Pani Beresford zerkn�a na m�a spod oka, po czym z niewiarygodn� wprost szybko�ci� zacz�a przebiera� drutami. - Jest mo�e co� nowego w popo�udniowych gazetach? - spyta�a po chwili. - Lada dzie� rozpocznie si� Blitzkrieg - odpowiedzia� Tomasz. - Sytuacja we Francji wygl�da kiepsko. - Trzeba przyzna�, �e �wiat teraz nie jest weso�y - mrukn�a Tuppence. Zapad�o milczenie. Po chwili odezwa� si� Tomasz: - No i dlaczego nie pytasz? Nie b�d��e tak piekielnie taktowna. - Wiem - przyzna�a Tuppence. - �wiadomie okazywany takt jest strasznie irytuj�cy. Ale kiedy pytam, te� ci� to dra�ni. Zreszt� po co pyta�? Wystarczy na ciebie spojrze�. - Nie przypuszcza�em, �e wygl�dam jak wcielenie rozpaczy. - Bynajmniej, m�j drogi. Tylko tw�j u�miech robi takie wra�enie, jakby� go gwo�dzikami przybi� do twarzy. Na sam widok kraje si� serce. - Czy�by to robi�o wra�enie a� tak rozpaczliwe? - spyta� Tomasz z u�miechem. - Gorzej ni� rozpaczliwe. No, wyrzu�e z siebie wszystko. Nic z tego? - Nic. Nie jestem im w og�le potrzebny. Przyznasz, Tuppence, �e to przykre, kiedy z czterdziestosze�cioletniego m�czyzny robi si� wbrew jego woli zgrzybia�ego starca. Piechota, marynarka, lotnictwo, Ministerstwo Spraw Zagranicznych - wsz�dzie powiadaj� mi to samo: jestem za stary. Ewentualnie mo�e p�niej na co� im si� przydam. - To samo ze mn� - powiedzia�a Tuppence. - Kobiet w moim wieku nie przyjmuj� na sanitariuszki: dzi�kujemy, nie chcemy! Ani w og�le nie bior� do �adnych innych zaj��. Wol� pierwsz� lepsz� niedouczon� smarkul�, kt�ra w �yciu nie widzia�a rany ani nie sterylizowa�a opatrunku, ni� mnie, kt�ra od 1915 do 1918 roku wykonywa�am najrozmaitsze prace. By�am piel�gniark� na oddziale chirurgicznym i siostr� operacyjn�, potem kierowc� ci�ar�wki dowo��cej zaopatrzenie na front i wreszcie szoferem generalskiego samochodu. Jak sam wiesz najlepiej, we wszystkich tych czynno�ciach wykazywa�am si� doskona�ymi rezultatami. A teraz jestem �mieszn�, nudn�, natr�tn� kobiet� w �rednim wieku, kt�ra w �aden spos�b nie chce (chocia� powinna) siedzie� spokojnie w domu i robi� na drutach. - Ta wojna jest po prostu ohydna - mrukn�� pos�pnie Tomasz. - Ka�da wojna jest ohydna. Ale kiedy w dodatku ka�� cz�owiekowi siedzie� z za�o�onymi r�kami... - Na szcz�cie Debora ma prac� - rzuci� pocieszaj�co. - O tak, jej si� uda�o - przyzna�a Tuppence. - Zreszt� mam wra�enie, �e si� dobrze spisuje. Ale mimo to uwa�am, �e dawa�abym sobie rad� nie gorzej od niej. - Debora jest pewnie innego zdania - u�miechn�� si� Tomasz. - C�rki s� czasami wr�cz niezno�ne. Zw�aszcza kiedy przez delikatno�� staraj� si� by� szczeg�lnie dobre dla matek. - �yczliwa pob�a�liwo��, jak� mi okazuje ten smarkacz Derek - mrukn�� Tomasz - bywa niekiedy trudna do zniesienia. Widz� wtedy wyra�nie w jego oczach wsp�czucie dla "biednego starego ojca". - Trzeba przyzna� - odpar�a Tuppence - �e chocia� nasze dzieci s� przemi�e, s� jednocze�nie strasznie irytuj�ce. Ale na samo wspomnienie bli�niak�w, Derka i Debory, tkliwo�� pojawi�a si� w jej oczach. - Ludziom chyba zawsze trudno jest przywykn�� do my�li - powiedzia� powa�nie Tomasz - �e si� starzej� i nie nadaj� do niczego. Tuppence parskn�a gniewnie i z tak� gwa�towno�ci� potrz�sn�a ciemn�, l�ni�c� g��wk�, �e a� motek we�ny zsun�� jej si� z kolan. - Nie nadajemy si� ju� do niczego? Czy�by? A mo�e tylko inni usi�uj� w nas to wm�wi�? Czasami mam takie uczucie, �e zawsze byli�my par� niedo��g�w. - Bardzo prawdopodobne. - Mo�e. Ale przecie� kiedy� nam si� zdawa�o, �e dokonali�my czego� w �yciu. Teraz zaczynam podejrzewa�, �e tamto wszystko wcale si� nie zdarzy�o. Powiedz, Tomaszu - czy tamto jest tylko urojeniem? Czy to prawda, �e niemieccy szpiedzy rozbili ci g�ow� i porwali ci�? Czy to prawda, �e wy�ledzili�my kiedy� i schwytali niebezpiecznego z�oczy�c�? Czy to prawda, �e uratowali�my �ycie m�odej dziewczynie i odzyskali�my wa�ne tajne dokumenty, co w swoim czasie potrafi�a oceni� wdzi�czna ojczyzna? My! Ty i ja! Wyszydzani, nikomu niepotrzebni pa�stwo Beresford? - Uspok�j si�, kochanie. Takie pr�ne �ale do niczego nie prowadz�. - W ka�dym razie - oznajmi�a Tuppence, prze�ykaj�c �zy - nasz pan Carter mocno mnie rozczarowa�. - Dostali�my od niego bardzo mi�y list. - Ale absolutnie nic dla nas nie zrobi�, nie zostawi� nam nawet cienia nadziei. - No c�, odsuni�to go od tych spraw - odpar� Tomasz. - Jak nas. Przecie� to stary cz�owiek. Siedzi w Szkocji i �owi ryby. Tuppence powiedzia�a z t�skn� nut� w g�osie: - Mogliby nam da� jak��... jak�kolwiek prac� w wywiadzie. - Mo�e nie daliby�my rady. Mo�e zabrak�oby nam dzisiaj odwagi. - Czyja wiem... Mam wra�enie, �e od tamtych czas�w nic si� nie zmieni�am. Ale kto wie, mo�e gdyby przysz�o co do czego... Och, �eby nam dali jak�kolwiek prac�! - doda�a z westchnieniem. - To okropne, kiedy cz�owiek ma tyle czasu na my�lenie. Jej wzrok spoczywa� kr�ciutk� chwil� na fotografii m�odego ch�opca w mundurze lotnika, kt�rego szczery, szeroki u�miech tak bardzo przypomina� u�miech ojca. - Sytuacja m�czyzny jest jeszcze trudniejsza - mrukn�� Tomasz. - Kobiety mog� ostatecznie robi� na drutach, przygotowywa� paczki na front i pomaga� w kantynach �o�nierskich. - Tego rodzaju zaj�cia b�d� dla mnie odpowiednie za dwadzie�cia lat - warkn�a Tuppence. - Nie jestem jeszcze a� tak stara, �eby si� tym zadowoli�. Nie jestem ani stara, ani m�oda. Rozleg� si� dzwonek u drzwi. Tuppence wsta�a. Beresfordowie zajmowali ma�e mieszkanko w nowoczesnym bloku. Otworzywszy drzwi, Tuppence zobaczy�a na progu m�czyzn� o szerokich barach, z du�ymi jasnymi w�sami i weso��, ogorza�� twarz�. Ogarn�� j� szybkim spojrzeniem i zapyta�: - Czy pani Beresford? Tuppence spodoba�o si� mi�e brzmienie jego g�osu. - Tak - odpar�a. - Nazywam si� Grant. Jestem przyjacielem lorda Easthamptona. Nam�wi� mnie, �ebym pa�stwa odwiedzi�. - Bardzo mi mi�o, prosz�, niech pan wejdzie. Wprowadzi�a go do saloniku. - M�j m��, kapitan... - rzek�a. - Wystarczy "pan". - Pan Grant - poprawi�a si� Tuppence. - Przyjaciel pana Car... lorda Easthamptona. O ile� swobodniej wymawia�a nazwisko Carter, kt�rym pos�ugiwa� si� kiedy� dawny szef wywiadu, ni� �w w�a�ciwy tytu� ich starego przyjaciela. Przez kilka minut rozmawiali weso�o we tr�jk�. Grant by� czaruj�cym cz�owiekiem o mi�ym i swobodnym obej�ciu. Tuppence wysz�a z pokoju i po chwili wr�ci�a z butelk� sherry i trzema kieliszkami. Gdy w pewnym momencie zapad�o kr�tkie milczenie, Grant zwr�ci� si� do Tomasza: - S�ysza�em, �e szuka pan pracy. W oczach Tomasza pojawi� si� b�ysk. - Tak - odpar�. - Czy mo�e pan... Grant roze�mia� si� i potrz�sn�� g�ow�. - O, nic w tym rodzaju. Niestety, tamte sprawy trzeba zostawi� m�odym, energicznym m�czyznom... albo ludziom, kt�rzy zajmuj� si� nimi od lat. Przykro mi, ale m�g�bym panu zaproponowa� tylko co� bardzo ma�o poci�gaj�cego. Praca w biurze. Papierkowa robota. Porz�dkowanie akt i umieszczanie ich we w�a�ciwych przegr�dkach. Co� w tym rodzaju. Twarz Tomasza wyd�u�y�a si�. - Ach tak... - mrukn��. - My�l�, �e lepsze to ni� nic - doda� zach�caj�co Grant. - W ka�dym razie niech mnie pan odwiedzi kt�rego� dnia w biurze. Ministerstwo Zaopatrzenia. Pok�j numer 22. Co� dla pana znajdziemy. Zadzwoni� telefon. Tuppence podnios�a s�uchawk�. - Halo... tak... co? - w s�uchawce brz�cza� g�o�no czyj� chrypli- wy, podniecony g�os. Tuppence zmieni�a si� na twarzy. - Kiedy? Moje biedactwo... Ale� naturalnie, zaraz przyjd�. Od�o�y�a s�uchawk�. - Dzwoni�a Maureen - powiedzia�a do Tomasza. - Tak mi si� te� zdawa�o. Nawet st�d pozna�em jej g�os. Tuppence wyja�nia�a z przej�ciem: - Tak mi przykro, prosz� pana. Ale musz� p�j�� do przyjaci�ki. Upad�a i zwichn�a nog�, a jest przy niej tylko jej ma�a c�reczka... wi�c musz� tam p�j�� i zaj�� si� wszystkim, i znale�� kogo�, kto by jej dogl�da�. Nie pogniewa si� pan? - Ale� nie, prosz� pani. Rozumiem to doskonale. Tuppence u�miechn�a si� do niego, wzi�a palto le��ce na oparciu kanapy, ubra�a si� i wysz�a. Drzwi wej�ciowe zatrzasn�y si� za ni�. Tomasz nala� go�ciowi kieliszek sherry. - Niech pan jeszcze nie odchodzi - powiedzia�. - Ch�tnie zostan�. - Grant si�gn�� po kieliszek i pi� powoli, w milczeniu. Po chwili rzek�: - W�a�ciwie dobrze si� sta�o, �e pa�ska �ona wysz�a. To nam oszcz�dzi czasu. - Nie rozumiem. - Na twarzy Tomasza odmalowa�o si� zdziwienie. - Gdyby pan przyszed� do mnie do ministerstwa, przed�o�y�bym panu pewn� propozycj�, do czego zosta�em upowa�niony - powiedzia� z naciskiem Grant. Ciemny rumieniec rozlewa� si� powoli na piegowatej twarzy Tomasza. - Czy chce pan przez to powiedzie�... - zacz��. Grant kiwn�� g�ow�. - Easthampton nam pana poleci�. Powiedzia�, �e jest pan do tej pracy po prostu stworzony. Z piersi Tomasza wyrwa�o si� g��bokie westchnienie. - Niech mi pan wszystko dok�adnie opowie - rzek�. - Naturalnie sprawa jest �ci�le tajna. Tomasz skin�� g�ow�. - Nawet �ona nie mo�e o niczym wiedzie�. Rozumie pan? - Oczywi�cie. Je�eli stawia pan to jako warunek... Ale poprzednio pracowali�my razem. - Wiem. Ta propozycja dotyczy jednak tylko pana. - C�, zgoda. - Oficjalnie otrzyma pan, jak ju� to m�wi�em, prac� biurow� w oddziale ministerstwa w Szkocji, w strefie zakazanej, dok�d �ona nie b�dzie mog�a panu towarzyszy�. W rzeczywisto�ci uda si� pan zupe�nie gdzie indziej. Tomasz s�ucha� w milczeniu. - Czyta� pan zapewne w gazetach o Pi�tej Kolumnie - ci�gn�� Grant. - Musi wi�c pan wiedzie�, przynajmniej w przybli�eniu, co ten termin oznacza. - Wr�g wewn�trz kraju - mrukn�� Tomasz. - Ot� to. Wojna rozpocz�a si� w nastroju optymistycznym. Nie m�wi� o ludziach, kt�rzy naprawd� znali te zagadnienia - od pierwszej chwili wiedzieli�my, kogo mamy przeciwko sobie, oceniali�my w�a�ciwie potencja� wojenny wroga, pot�g� jego lotnictwa, jego determinacj� i precyzj� dzia�ania jego machiny wojennej. Mam na my�li nasz� ludno��. Dobrodusznego, og�upionego obywatela, kt�ry wierzy w to, w co mu wierzy� wygodnie: �e Niemcy same si� rozlec�, �e znajduj� si� w przededniu rewolucji, �e uzbrojenie maj� z blachy, �e niedo�ywieni niemieccy �o�nierze b�d� pada� w marszu, i tym podobne bzdury. S�owem, wiara w to, w co ma si� ochot� wierzy�. C�, wojna potoczy�a si� troch� innym torem. Pocz�tek by� z�y, a dalszy ci�g jeszcze gorszy. Nasi �o�nierze spisali si� dzielnie - ci na okr�tach, ci w samolotach, ci w okopach. Ale zawiod�o kierownictwo, nie byli�my nale�ycie przygotowani, co wynika�o mo�e cz�ciowo z naszych wad narodowych. Nie chcieli�my wojny, nie traktowali�my powa�nie mo�liwo�ci wybuchu wojny, nie potrafili�my si� do niej nale�ycie przygotowa�. Najgorsze mamy ju� za sob�. Naprawili�my niekt�re b��dy, powoli znajdujemy w�a�ciwych ludzi na w�a�ciwe stanowiska. Zaczynamy prowadzi� wojn� tak, jak powinna by� prowadzona, i - niech mnie pan dobrze zrozumie - mo�emy j� wygra�, je�eli jej przedtem nie przegramy. A niebezpiecze�stwo kl�ski nie zagra�a nam z zewn�trz - nie ze strony niemieckich bombowc�w, nie st�d, �e Niemcy zagarniaj� jedno po drugim pa�stwa neutralne i zyskuj� coraz to nowe bazy wypadowe - tylko z wewn�trz. Jest to niebezpiecze�stwo takie jak w Troi: drewniany ko� w naszych murach. Mo�e pan to nazwa� Pi�t� Kolumn�, je�li si� tak panu podoba. Jest ono tu, mi�dzy nami. M�czy�ni i kobiety, niekt�rzy na wysokich stanowiskach, inni nikomu nieznani, ale wszyscy wierz�cy g��boko w cele hitleryzmu j w hitlerowski system. Chcieliby oni zast�pi� tym bezwzgl�dnie precyzyjnym systemem nieskoordynowan�, beztrosk� swobod� naszych demokratycznych instytucji. - Grant pochyli� si� do przodu i wci�� tym samym mi�ym, beznami�tnym g�osem powiedzia�: - A my nie wiemy, kim oni s�... - Przecie� chyba... - zacz�� Tomasz. Grant przerwa� z odcieniem zniecierpliwienia: - Ale� tak, naturalnie, mo�emy wy�apa� p�otki. To nic trudnego. Chodzi nam jednak o tamtych. Wiemy o nich co� nieco�. Wiemy na przyk�ad, �e najmniej dw�ch zajmuje wysokie stanowiska w Ministerstwie Marynarki, �e przynajmniej jeden musi by� cz�onkiem Sztabu Generalnego, chyba ze trzech jest w dow�dztwie lotnictwa i wreszcie dw�ch - je�li nie wi�cej - to cz�onkowie wywiadu, posiadaj�cy dost�p do tajnych akt pa�stwowych. Wiemy, �e tak jest. Wskazuje na to sam przebieg zdarze�. Zreszt�, najlepszy dow�d to przeciekanie informacji do wroga - informacji pochodz�cych z samej g�ry. Tomasz, na kt�rego sympatycznej twarzy malowa�o si� zak�opotanie, spyta� niepewnie: - Ale w jaki spos�b ja m�g�bym si� wam przyda�? Przecie� nie znam �adnej z tych os�b. Grant przytakn�� skinieniem g�owy. - W�a�nie o to idzie. Nie zna pan ich i oni pana nie znaj�. Milcza� przez chwil�, jakby daj�c Tomaszowi czas na przetrawienie tej my�li, po czym ci�gn�� dalej: - Ci ludzie z g�ry znaj� wi�kszo�� naszych wsp�pracownik�w. Nie mo�emy im przecie� odmawia� informacji. Znalaz�em si� w po�o�eniu bez wyj�cia. Pojecha�em do Easthamptona. On naturalnie nie jest ju� z nami zwi�zany... C�, chory cz�owiek... ale jego umys� pracuje niezwykle sprawnie; to jeden z najm�drzejszych ludzi, jakich w �yciu spotka�em. Wspomnia� o panu. Min�o ju� dwadzie�cia lat, odk�d pan wsp�pracowa� z naszym departamentem. Nazwisko z nami niezwi�zane. Twarz nikomu nieznana. Co pan na to? Zaryzykuje pan? Szeroki, radosny u�miech o ma�o nie rozszczepi� twarzy Tomasza na dwoje. - Czy zaryzykuj�? No chyba! Tylko nie wiem, czy b�dzie ze mnie jakikolwiek po�ytek. Jestem przecie� amatorem. - Drogi panie, o to nam w�a�nie idzie - odpar� Grant. - Okoliczno�ci przemawiaj� w tym wypadku na niekorzy�� zawodowc�w. Przyjmujemy pana na miejsce najlepszego pracownika, jakiego mieli�my dot�d i jakiego kiedykolwiek b�dziemy mieli. Tomasz spojrza� na Granta pytaj�co. - Tak. Zmar� w szpitalu w ubieg�y wtorek. Przejechany przez ci�ar�wk�. �y� zaledwie kilka godzin. C�, wypadek. Tylko �e to nie by� wypadek. Tomasz powiedzia� z namys�em: - Rozumiem. - I w�a�nie dlatego - ci�gn�� spokojnie Grant - mamy podstaw� do przypuszcze�, �e Farquhar by� na jakim� �ladzie, �e wreszcie zbli�a� si� do celu. W�a�nie dlatego, �e jego �mier� nie by�a przypadkowa. W milczeniu Tomasza kry�o si� pytanie. - Niestety - m�wi� dalej Grant. - O wynikach jego poszukiwa� nic prawie nie wiemy. Farquhar prowadzi� metodyczne i wielokierunkowe �ledztwo. Wi�kszo�� dr�g, po kt�rych kroczy�, prowadzi�a donik�d. Grant umilk�, lecz po chwili odezwa� si� znowu: - Farquhar dopiero na kilka minut przed �mierci� odzyska� przytomno��. Usi�owa� wtedy co� powiedzie�. Zd��y� wyszepta� tylko tyle: "N czy M... Song Susie". - Trzeba przyzna� - powiedzia� Tomasz - �e nie jest to wskaz�wka zbyt jasna. Grant u�miechn�� si�. - Nieco bardziej, ni� pan przypuszcza. O "N czy M" s�yszeli�my ju� niejednokrotnie. Kryptonim ten odnosi si� do dwojga bodaj najwa�niejszych i najbardziej zaufanych cz�onk�w niemieckiego wywiadu. Natrafili�my na �lady ich dzia�alno�ci w innych krajach i wiemy co� nieco� o tej parze, ale bardzo niewiele. Do nich w�a�nie nale�y organizowanie Pi�tej Kolumny poza granicami Niemiec i utrzymanie ��czno�ci mi�dzy danym krajem a Rzesz�. Jak zdo�ali�my si� dowiedzie�, N jest m�czyzn�, M za� kobiet�. Wiemy o nich tylko tyle, �e s� najbardziej zaufanymi agentami Hitlera, a w szyfrze, kt�ry nam si� uda�o odczyta� tu� przed wybuchem wojny, by�o zdanie: "Proponuj� N albo M na Angli�. Pe�ne uprawnienia..." - Rozumiem. Widocznie Farquhar... - zacz�� Tomasz. - Przypuszczam, �e Farquhar wpad� na �lad jednego z tych dwojga. Niestety, nie wiemy kt�rego. "Song Susie" brzmi jak kryptonim, ale trzeba pami�ta�, �e francuszczyzna Farquhara nie odznacza�a si� wykwintnym akcentem. W jego kieszeni znale�li�my bilet powrotny do Leahampton, co nasuwa rozmaite przypuszczenia. Leahampton jest niewielk� miejscowo�ci� wypoczynkow� na po�udniowym wybrze�u, usi�uj�c� dor�wna� Bournemouth czy Torquay, czy innym s�ynnym k�pieliskom. Mn�stwo tam prywatnych hoteli i pensjonat�w. Mi�dzy innymi pensjonat Sans Souci... - Song Susie... Sans Souci... Teraz rozumiem - przerwa� Tomasz. - Czy tak? - spyta� Grant. - Chodzi o to - rzek� Tomasz - �ebym tam pojecha� i hm... spr�bowa� pow�szy�. - O to w�a�nie chodzi - przyzna� Grant. Na twarzy Tomasza pojawi� si� zn�w u�miech. - Troch� to mgliste i nieokre�lone. Prawda? Nie wiem nawet, czego mam w�a�ciwie szuka�. - A ja nic panu nie mog� pom�c - powiedzia� Grant. - Po prostu nic nie wiem. Wszystko b�dzie zale�a�o od pana. Tomasz westchn��. Wyprostowa� plecy. - C�, mog� spr�bowa�. Ale uprzedzam, �e nie odznaczam si� szczeg�ln� pomys�owo�ci�. - M�wiono mi, �e w dawnych czasach nie�le pan sobie radzi�. - Ot, zwyk�e szcz�cie - po�piesznie odrzek� Tomasz. - Tego nam w�a�nie najbardziej potrzeba - odpar� Grant. Tomasz rozwa�a� jak�� my�l. Po chwili powiedzia�: - Co si� tyczy tego Sans Souci... Grant wzruszy� ramionami. - Mo�e to by� fa�szywy �lad. Naprawd� nie wiem. Farquhar m�g� mie� na my�li piosenk� "Siostra Susie szyje koszule dla wojska". Przecie� to wszystko domys�y. - A samo Leahampton? - spyta� Tomasz. - C�, miejscowo�� jak tyle innych. Mo�na je liczy� na setki. Stare damy, starzy pu�kownicy, nieposzlakowane stare panny, troch� niebieskich ptak�w, kilku cudzoziemc�w. Ot, zwyk�a mieszanina. - I N albo M mi�dzy nimi? - Niekoniecznie. Mo�e tylko kto�, kto jest ich ��cznikiem. Ale zupe�nie mo�liwe, �e N albo M we w�asnej osobie. Tak, pensjonat w ma�ej miejscowo�ci nadmorskiej to dobra i nierzucaj�ca si� w oczy kryj�wka. - Nie domy�la si� pan nawet, czy mam szuka� m�czyzny czy kobiety? - pyta� dalej Tomasz. Grant potrz�sn�� g�ow�. - Hm... mog� spr�bowa� - mrukn�� Tomasz. - �ycz� powodzenia. A teraz przejd�my do szczeg��w... Kiedy w p� godziny p�niej Tuppence wr�ci�a, zdyszana i rozpalona ciekawo�ci�, Tomasz by� ju� sam i z niewyra�n� min� siedzia�, pogwizduj�c w fotelu. - No i jak? - spyta�a, wk�adaj�c w to kr�tkie pytanie bezmiar t�umionego uczucia. - C� - odpar� Tomasz, troch� jakby niepewnie. - Dosta�em... dosta�em prac�. - Jak�? Tomasz wykrzywi� twarz w grymasie odpowiadaj�cym tre�ci jego s��w. - Prac� biurow�. W jakim� zapad�ym k�cie Szkocji. �ci�le tajne i tak dalej, ale nie zapowiada si� to bardzo emocjonuj�co. - Dostali�my j� oboje czy tylko ty? - spyta�a Tuppence. - Niestety tylko ja. - Niech ci� licho! Co za pod�o�� ze strony naszego pana Cartera. - Przypuszczam, �e przy tego rodzaju pracach zatrudnia si� m�czyzn i kobiety oddzielnie. Inaczej ci�ko by�oby skupi� my�li - podsun�� Tomasz. - Czy b�dziesz uk�ada�, czy odczytywa� szyfry? Czy b�dziesz robi� co� takiego, co robi Debora? B�d� ostro�ny, Tomaszu, bo ludzie �l�cz�cy nad szyframi staj� si� po jakim� czasie dziwni, �le sypiaj�, chodz� po nocach, j�cz�c i powtarzaj�c w k�ko: 9, 7, 8, 3, 4, 5, 2, 8, 6... albo co� w tym rodzaju i w ko�cu w�druj� do zak�ad�w dla ob��kanych. - Tego si� nie obawiaj - pocieszy� j� Tomasz. - Pr�dzej czy p�niej musi si� to tak sko�czy� - rzek�a Tuppence. - Czy mog�abym z tob� pojecha�... nie �eby pracowa�, tylko po prostu jako twoja �ona? Rozumiesz - pantofle ranne przy ��ku, gor�cy posi�ek wieczorem... Tomasz wyra�nie si� zmiesza�. - Przykro mi, staruszko. Naprawd� mi przykro. Tak nie lubi� si� z tob� rozstawa�. - Ale mimo to uwa�asz, �e� powinien jecha� - wyszepta�a Tuppence g�osem nabrzmia�ym wzruszeniem. - Ostatecznie, kochanie, mo�esz robi� na drutach - wyj�ka� Tomasz niepewnie. - Robi� na drutach? Na drutach? - Chwyci�a we�nian� czapeczk� koloru khaki i z ca�ej si�y cisn�a ni� o pod�og�. - Nienawidz� we�ny koloru khaki - zawo�a�a - i granatowej marynarskiej, i szaroniebieskiej lotniczej! Chcia�abym robi� co� w kolorze magenta. - To s�owo brzmi bardzo wojennie - odpar� Tomasz. - Prawie jak Blitzkrieg. By�o mu ci�ko na duszy. Ale w Tuppence wst�pi� duch i�cie sparta�ski. Nadrabia�a min�, po wielekro� zapewniaj�c Tomasza, �e koniecznie musi przyj�� prac� i �e naprawd� ona zupe�nie si� nie liczy. Doda�a, �e podobno potrzebny jest kto� do szorowania pod��g w punkcie pomocy sanitarnej. Kto wie, mo�e nada si� do tej pracy. W trzy dni p�niej Tomasz wyjecha� do Aberdeen. Tuppence odprowadzi�a go na dworzec. Oczy b�yszcza�y jej podejrzanie, mruga�a te� od czasu do czasu powiekami, ale na og� trzyma�a si� bardzo dzielnie. Gdy jednak poci�g ruszy� i Tomasz zobaczy� drobn�, samotn� posta� �ony opuszczaj�cej peron, poczu� d�awienie w gardle. Wojna wojn�, ale mimo wszystko mia� uczucie, �e zdradza Tuppence. Opanowa� si� z wysi�kiem. C�, rozkaz - to rozkaz. Przyjechawszy, jak to by�o postanowione, do Szkocji, nazajutrz kupi� bilet do Manchesteru, na trzeci za� dzie� wysiad� na dworcu w Leahampton. Zatrzyma� si� w najwi�kszym hotelu i nast�pnego dnia obszed� kolejno rozmaite hoteliki i pensjonaty, ogl�daj�c pokoje i omawiaj�c warunki na wypadek d�u�szego pobytu. Sans Souci, obszerna ciemnoczerwona willa w stylu wiktoria�skim, sta�a na zboczu pag�rka, dzi�ki czemu z okien wy�ej po�o�onych pokoi roztacza� si� widok na morze. W hallu bi� w nozdrza zapach kurzu i gotowanego w kuchni jedzenia, dywan za� by� mocno wytarty, ale w por�wnaniu z kilkoma innymi pensjonatami, kt�re Tomasz tego ranka ogl�da�, Sans Souci wywar�o na nim do�� korzystne wra�enie. Odby� rozmow� z w�a�cicielk�, pani� Perenna, w jej biurze, do�� niechlujnym pokoiku z biurkiem zarzuconym papierami. Pani Perenna mia�a wygl�d r�wnie� do�� niechlujny. By�a to kobieta w �rednim wieku, z ogromn� szop� wij�cych si� bez�adnie czarnych w�os�w, niedbale ur�owana i ukazuj�ca w szerokim, troch� jakby wymuszonym u�miechu rz�d bardzo bia�ych z�b�w. Tomasz napomkn�� o swojej krewnej, pannie Meadowes, kt�ra przebywa�a w Sans Souci przed dwoma laty. Pani Perenna doskonale pami�ta pann� Meadowes... taka mi�a staruszka... mo�e nie taka zn�w bardzo stara... a co za �ywotno��, co za poczucie humoru! Tomasz przytakn�� pow�ci�gliwie. Wiedzia�, �e panna Meadowes naprawd� istnia�a. Departament zachowywa� daleko posuni�t� ostro�no�� w tego rodzaju drobiazgach. - A jak si� miewa panna Meadowes? Tomasz wyja�ni� ze smutkiem, �e panny Meadowes nie ma ju� na tym �wiecie, co us�yszawszy, pani Perenna cmokn�a wsp�czuj�co, wyda�a kolejno wszystkie stosowne w takich okoliczno�ciach d�wi�ki i oblek�a twarz w �a�ob�. Po chwili zn�w si� rozgada�a. Ma wolny pok�j, kt�ry - jest tego niemal pewna - b�dzie odpowiada� panu Meadowesowi. Pok�j z pi�knym widokiem na morze. Jej zdaniem pan Meadowes s�usznie post�pi�, opuszczaj�c Londyn. Jak s�ysza�a, nastr�j w mie�cie jest teraz bardzo przygn�biaj�cy, no i oczywi�cie po tak ostrej grypie... Nie przerywaj�c potoku wymowy, pani Perenna zaprowadzi�a Tomasza na g�r� i pokaza�a mu kilka pokoi. Wymieni�a przy tym tygodniowy koszt utrzymania. Tomasz zrobi� zgn�bion� min�. Pani Perenna wyja�ni�a, �e ceny zastraszaj�co posz�y w g�r�. Tomasz zapewni� j�, �e jego dochody spad�y, a je�li wzi�� pod uwag� podatki i tym podobne... Pani Perenna j�kn�a: - Och, ta okropna wojna! Tomasz przytakn�� i doda�, �e jego zdaniem tego draba Hitlera powinno si� powiesi�. Przecie� to wariat, zwyk�y szaleniec. Pani Perenna przyzna�a mu s�uszno��, po czym oznajmi�a, �e racjonowanie �ywno�ci, a tak�e k�opoty z rze�nikami, kt�rzy nigdy nie otrzymuj� w�a�ciwego mi�sa (czasem jest go za du�o na rynku, kiedy indziej zn�w znika w�tr�bka i podroby), �e wszystko to utrudnia niepomiernie prowadzenie gospodarstwa. Bior�c jednak pod uwag� pokrewie�stwo Tomasza z pann� Meadowes, gotowa jest opu�ci� p� gwinei. Obiecawszy przemy�le� propozycj�, Tomasz wycofa� si� z placu boju, jednak�e pani Perenna �ciga�a go a� do furtki, wyrzucaj�c z siebie coraz gwa�towniejsze salwy s��w i objawiaj�c zapa�, kt�ry go przera�a�. Musia� przyzna�, �e jest na sw�j spos�b przystojn� kobiet�. Zastanowi� si�, jakiej te� jest narodowo�ci. Chyba nie czystej krwi Angielk�? Nazwisko mia�o brzmienie portugalskie albo hiszpa�skie, ale to stanowi�o przecie� tylko o narodowo�ci m�a. Pomy�la� �e mo�na by j� by�o wzi�� za Irlandk�, chocia� nie mia�a charakterystycznego irlandzkiego akcentu. Takie pochodzenie t�umaczy�oby jej �ywo�� i wybuchowo�� temperamentu. W ko�cu ustalono, �e pan Meadowes wprowadzi si� nast�pnego dnia. Tomasz przyby� do Sans Souci o godzinie sz�stej po po�udniu. Pani Perenna wysz�a mu na spotkanie do hallu, wyda�a mn�stwo polece� dotycz�cych baga�u pokoj�wce o wygl�dzie bez ma�a idiotki, kt�ra wyba�uszywszy oczy, spogl�da�a na Tomasza z rozdziawionymi ustami, i zaprowadzi�a go do pokoju zwanego w tym domu salonem. - Zawsze przedstawiam moich go�ci - oznajmi�a pani Perenna, u�miechaj�c si� �wiadomym swego celu u�miechem, kt�ry nie ul�k� si� podejrzliwych spojrze� pi�ciu par oczu. - To jest nasz nowy domownik, pan Meadowes... pani O'Rourke. - W�sata kobieta przera�aj�cego wzrostu i tuszy obdarzy�a Tomasza rozkosznym u�miechem. - Major Bletchley - wymieni�a pani Perenna. Major Bletchley zmierzy� Tomasza wzrokiem i sk�oni� lekko g�ow�. - Pan von Deinim - m�ody cz�owiek, bardzo sztywny, jasnow�osy i niebieskooki, wsta� i uk�oni� si�. - Panna Minton - starsza niewiasta obwieszona paciorkami, robi�ca na drutach szalik z we�ny koloru khaki, u�miechn�a si� i zachichota�a. - I pani Blenkensop - jeszcze jedna para �migaj�cych drut�w, ciemna, niezbyt porz�dnie uczesana g�owa i oczy, kt�re oderwa�y si� niech�tnie od czapeczki wojskowej. Tomasz wstrzyma� oddech, pok�j zawirowa� mu przed oczami. Pani Blenkensop! Tuppence! Chocia� wydawa�o si� to nieprawdopodobne i niemo�liwe - Tuppence, spokojnie robi�ca na drutach w saloniku Sans Souci! Rzuci�a mu tylko jedno spojrzenie - grzeczne, oboj�tne spojrzenie obcej osoby. Podziw Tomasza wzr�s�. Tuppence! II Tomasz nigdy nie m�g� zrozumie�, jak zdo�a� przebrn�� przez reszt� tego wieczoru. Nie mia� odwagi spogl�da� zbyt cz�sto w kierunku pani Blenkensop. Przy obiedzie pojawi�o si� troje pozosta�ych pensjonariuszy Sans Souci: pa�stwo Cayley, ma��e�stwo w �rednim wieku, i pani Sprot, m�oda m�atka, kt�ra przyjecha�a z c�reczk� z Londynu i by�a najwyra�niej znudzona przymusowym pobytem w Leahampton. Siedzia�a przy stole obok Tomasza i od czasu doczasu wpatrywa�a si� w niego wyblak�ymi, zielonkawymi oczami, w pewnej za� chwili spyta�a nieco nosowym g�osem: - Czy nie my�li pan, �e teraz jest ju� zupe�nie bezpiecznie? Prawda, �e wszyscy po trochu wracaj�? Zanim Tomasz zd��y� odpowiedzie� na to nieskomplikowane pytanie, jego s�siadka z drugiej strony, dama obwieszona sznurkami � paciork�w, wmiesza�a si� do rozmowy. - Kiedy si� ma dzieci, moim zdaniem, nie wolno ryzykowa�. Male�ka Betty taka jest zachwycaj�ca. Gdyby si� co� sta�o, nigdy by sobie pani tego nie darowa�a, a zna pani przecie� zapowied� Hitlera, �e i nied�ugo rozpocznie sw�j Blitzkrieg na Angli� i w dodatku u�yje zupe�nie nowych gaz�w. Major Bletchley przerwa� ostro: - M�wi si� tysi�ce bzdur na temat gaz�w. Hitler nie b�dzie marnowa� czasu i zawraca� sobie g�owy gazami. Wystarcz� bomby burz�ce i zapalaj�ce. Wypr�bowano je w Hiszpanii. Wszyscy sto�ownicy wzi�li udzia� w o�ywionej rozmowie. Nagle Tuppence odezwa�a si� g�osem piskliwym i nie bardzo m�drze: - M�j syn Douglas m�wi... "Douglas, rzeczywi�cie! - pomy�la� Tomasz. - Chcia�bym wiedzie�, dlaczego w�a�nie Douglas!" Po nieco pretensjonalnym obiedzie sk�adaj�cym si� z wielu raczej sk�pych da�, w jednakowym stopniu pozbawionych smaku, go�cie przeszli do salonu. Panie zabra�y si� zn�w do roboty na drutach, Tomasz za�, chc�c nie chc�c, musia� wys�ucha� bardzo d�ugiej i bardzo nudnej opowie�ci majora Bletchleya o jego do�wiadczeniach na p�nocno-zachodnim froncie. Jasnow�osy m�ody cz�owiek o przezroczystych niebieskich oczach, sk�oniwszy si� lekko na progu, wyszed� z pokoju. Major Bletchley przerwa� opowiadanie i szturchn�� Tomasza ku�akiem w bok. - Wie pan, kto to jest? Uciekinier. Wyjecha� z Niemiec na miesi�c przed wybuchem wojny. - Obywatel niemiecki? - Tak. I nawet nie �yd. Jego ojciec by� prze�ladowany za krytyk� nazizmu. Dwaj jego bracia s� tam w obozach koncentracyjnych. Temu uda�o si� uciec w por�. W tym momencie Tomasz dosta� si� w niepodzielne w�adanie pana Cayleya, kt�ry d�ugo i nie szcz�dz�c szczeg��w, informowa� go o stanie swojego zdrowia. Dla narratora temat �w tak by� zajmuj�cy, �e Tomasz zdo�a� si� wymkn�� wtedy dopiero, gdy nadesz�a pora spoczynku. Nazajutrz Tomasz wsta� wcze�nie i wyszed� z domu. Ruszy� ra�nym krokiem na molo, a gdy wraca� nadbrze�nym bulwarem, spostrzeg� id�c� mu naprzeciw znajom� sylwetk�. Uchyli� kapelusza. - Dzie� dobry - powiedzia� uprzejmie. - Pani Blenkensop, je�li si� nie myl�? W pobli�u nie by�o nikogo. Tuppence odpowiedzia�a: - Czy�bym mia�a przyjemno�� z doktorem Livingstonem? - Na mi�o�� bosk�, Tuppence, sk�d ty� si� tu wzi�a? Przecie� to czary, zwyk�e czary. - �adne czary. Po prostu inteligencja - odpar�a. - Masz zapewne na my�li w�asn� inteligencj�? - S�usznie zgadujesz. Ach, ty i ten tw�j nad�ty pan Grant! Mam nadziej�, �e da�am mu dobr� nauczk�. - Chyba nawet doskona�� - przyzna� Tomasz. - Dalej�e, Tuppence, powiedz pr�dko, jak to zrobi�a�. Dos�ownie umieram z ciekawo�ci. - Och, nic w tym nie by�o trudnego. Jak tylko Grant wspomnia� o panu Carterze, zaraz wiedzia�am, co si� �wi�ci. Zrozumia�am, �e nie chodzi o �adn� g�upi� prac� biurow�. Ale domy�li�am si� z jego zachowania, �e b�d� tym razem pomini�ta. Wobec tego postanowi�am sama sobie radzi�. Kiedy posz�am po sherry, wymkn�am si� do mieszkania Brown�w i zadzwoni�am do Maureen. Prosi�am, �eby zatelefonowa�a do mnie, i pouczy�am j�, co ma m�wi�. Uczciwie odegra�a swoj� rol�... uda� jej si� ten zbola�y, skrzekliwy g�os. W ca�ym pokoju by�o s�ycha�, co m�wi�a. Wtedy zrobi�am, co do mnie nale�a�o - okaza�am niepok�j, odrobin� niech�ci, przyjacielsk� trosk�, potem wysz�am z wszelkimi oznakami �alu i irytacji. Zatrzasn�am drzwi, ale naturalnie nie za sob�, w�lizn�am si� do pokoju sypialnego i odemkn�am drzwi zastawione i eta�erk�. - I s�ysza�a� wszystko? - Wszy�ciutko - odpowiedzia�a Tuppence z satysfakcj�. Tomasz rzek� z wyrzutem: - I nie przyzna�a� si� do niczego? - Oczywista, �e nie. Chcia�am ci da� nauczk�. Tobie i temu twojemu panu Grantowi. - Po pierwsze, on nie jest �adnym "moim" panem Grantem. A po drugie, rzeczywi�cie da�a� mu nauczk�. - Pan Carter na pewno nie potraktowa�by mnie tak ohydnie - powiedzia�a Tuppence z przekonaniem. - My�l�, �e wywiad nie jest ju� tym, czym by� za naszych czas�w. - Teraz, kiedy�my wr�cili w jego szeregi, niew�tpliwie odzyska swoj� dawn� �wietno��. Ale sk�d to Blenkensop? - rzek� powa�nie Tomasz. - Nie podoba ci si�? - spyta�a Tuppence. - Takie jakie� troch� dziwaczne nazwisko. - Pierwsze, kt�re mi przysz�o do g�owy, a poza tym pasuje mi do bielizny. - Tuppence, co ty pleciesz? - B, ty g�upcze. B, czyli Beresford. I B, czyli Blenkensop. Monogramy wyhaftowane na koszulach i majtkach. Patrycja Blenkenshop i Prudence Beresford. A czemu ty wybra�e� Meadowesa? To idiotyczne nazwisko. - Po pierwsze dlatego, �e nie mam B wyhaftowanej na intymnych cz�ciach garderoby. Po drugie, nie ja je wybra�em. Powiedziano mi, �e si� nazywam Meadowes. Pan Meadowes jest d�entelmenem o nieskazitelnej przesz�o�ci, kt�rej dok�adnie nauczy�em si� na pami��. - O, jak to mi�o. Jeste� kawalerem czy cz�owiekiem �onatym? - Jestem wdowcem - odpar� Tomasz z godno�ci�. Moja �ona umar�a dziesi�� lat temu w Singapurze. - Dlaczego akurat w Singapurze? - Przecie� ka�dy z nas musi gdzie� umrze�. Czy masz co� przeciwko Singapurowi? - Ale� nic. Bardzo mo�liwe, �e w Singapurze �wietnie si� umiera. Ja te� jestem wdow�. - Gdzie umar� tw�j m��? - Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Prawdopodobnie w szpitalu Jeszcze si� ostatecznie nie zdecydowa�am, ale umar� chyba na marsko�� w�troby. - Rozumiem. Przykro ci o tym wspomina�. A jak si� miewa syn Douglas? - Douglas jest w marynarce wojennej. - Wiem. Dowiedzia�em si� o tym wczoraj wieczorem. - Mam jeszcze dw�ch syn�w. Raymond s�u�y w lotnictwie, a najm�odszy, Cyryl, w armii l�dowej. - A co by si� sta�o, gdyby tak kto� zada� sobie trud odszukania tych urojonych Blenkensop�w? - spyta� Tomasz. - Kiedy oni wcale nie nazywaj� si� Blenkensop. Blenkensop to nazwisko mojego drugiego m�a. Pierwszy nazywa� si� Hill. W ksi��ce telefonicznej s� trzy strony Hill�w. Gdyby si� nawet kto� upar�, nie da�by rady wszystkich sprawdzi�. Tomasz westchn��. - Oj, Tuppence, z tob� zawsze ten sam k�opot. We wszystkim przesadzasz. Dw�ch m��w i trzech syn�w. Za du�o tego dobrego. W ko�cu wszystko popl�czesz. - Na pewno nie. Zreszt� uwa�am, �e ci synowie mog� mi si� przyda�. Nie zapominaj, �e nie musz� s�ucha� niczyich rozkaz�w. Jestem wolontariuszk�. Poniewa� robi� to dla w�asnej zabawy, zamierzam si� bawi� mo�liwie najlepiej. - Widz� to - mrukn�� Tomasz. Po chwili doda� ponuro: - Je�li ci� interesuje moje zdanie, wszystko to zakrawa na komedi�. - Dlaczego? - zdziwi�a si� Tuppence. - Jeste� w Sans Souci d�u�ej ode mnie. Czy mog�aby� powiedzie� z r�k� na sercu, �e kt�rakolwiek z tych os�b siedz�cych wczoraj przy stole wygl�da na niebezpiecznego agenta nieprzyjacielskiego wywiadu? Tuppence odpowiedzia�a z namys�em: - Wydaje mi si� to troch� nieprawdopodobne. Ale nie zapominajmy o m�odym cz�owieku. - O Karolu von Deinimie? Przecie� policja ma chyba wszystkich uchod�c�w na oku - rzek� Tomasz. - Tak przypuszczam. W ka�dym razie nie jest to niemo�liwe. Widzisz, on jest bardzo przystojny. - Chcesz przez to powiedzie�, �e dziewcz�ta mog� mu dostarcza� tajnych informacji? Ale jakie dziewcz�ta? Gdzie masz w Lear ton to zatrz�sienie generalskich i admiralskich c�rek? A mo�e podejrzewasz, �e Deinim flirtuje z dow�dc� kompanii Kobiecych Wojsk L�dowych? - Do�� tych �art�w. Powinni�my nasze zadanie traktowa� powa�nie. - Tak te� je traktuj�. Tylko wydaje mi si�, �e polujemy na cie�. - Za wcze�nie na takie wnioski - powiedzia�a Tuppence powa�nie. - Przecie� w tych sprawach nigdy nic nie przebiega utartym torem. Co my�lisz o pani Perenna? - Przyznaj� - odpar� Tomasz z namys�em - �e nad pani� Perenna warto si� zastanowi�. - A co z nami? - spyta�a Tuppence rzeczowym tonem. - Mam na my�li nasz� wsp�prac�. - W ka�dym razie - oznajmi� Tomasz - nie mo�emy si� zbyt cz�sto pokazywa� razem. - Naturalnie. By�oby bardzo �le, gdyby ludzie zacz�li podejrzewa�, �e ��czy nas znajomo�� bli�sza, ni� si� do tego przyznajemy. Przede wszystkim musimy ustali� nasz wzajemny stosunek. My�l�... tak... my�l�, �e napastowanie to znakomita metoda. - Napastowanie? Co ty wygadujesz? - Tak. Pomy�l tylko: ja napastuj� ciebie. Ty mnie unikasz, poniewa� jeste� d�entelmenem, nie zawsze ci si� to udaje. Mia�a ju� dw�ch m��w, teraz poluj� na trzeciego. Ty odegrasz rol� prze�ladowanego wdowca. Od czasu do czasu przy�api� ci� gdzie� - przydybi� w kawiarni, dopadn� na przechadzce nad morzem. Wszyscy b�d� si� z tego �miali i uwa�ali to za bardzo zabawne. - Niez�y pomys� - przyzna� Tomasz. - Prawda to stara jak �wiat, �e widok napastowanego m�czyzny, jest �mieszny. Powinno nam to odda� nieocenione przys�ugi. Ktokolwiek zobaczy nas razem, roze�mieje si� i powie: "Ach, biedak z tego Meadowesa!" Nagle Tomasz schwyci� j� za rami�. - Sp�jrz, Tuppence! Tam, przed siebie! Obok jednego z wiatrochron�w m�ody m�czyzna rozmawia� dziewczyn�. Oboje byli bardzo powa�ni, bardzo poch�oni�ci rozmow�. - Karol von Deinim - powiedzia�a cicho Tuppence. - Ciekawe, kim jest ta dziewczyna? - Nie wiem, kim jest, ale wiem, �e jest bardzo �adna - rzek� Tomasz. Tuppence skin�a g�ow�. Jej wzrok zatrzyma� si� na �niadej, wzburzonej teraz twarzy, na obcis�ym swetrze uwydatniaj�cym dziewcz�ce kszta�ty. Nieznajoma m�wi�a co� powa�nie, z naciskiem. Karol von Deinim s�ucha�. - Mo�e si� teraz rozstaniemy - wyszepta�a Tuppence. - Dobrze - odpar�. Zawr�ci� i oddali� si� w przeciwnym kierunku. Na ko�cu deptaku spotka� majora Bletchleya, kt�ry przyjrzawszy mu si� podejrzliwie, mrukn��: - Dzie� dobry. - Dzie� dobry. - Widz�, �e z pana te� ranny ptaszek - rzek� Bletchley. - Na Wschodzie cz�owiek przywyka do rannego wstawania - wyja�ni� uprzejmie Tomasz. - Chocia� to dawne czasy, ci�gle jeszcze; budz� si� wcze�nie. - Tym lepiej dla pana - stwierdzi� Bletchley. - Wstr�t mnie ogarnia, jak patrz� na tych dzisiejszych m�odych m�czyzn! Gor�ca k�piel... �niadanie o dziesi�tej albo i p�niej. Co si� tu dziwi�, �e Niemcy s� g�r�. Brak krzepy. Zgraja zniewie�cia�ych m�okos�w. Wojsko, nie jest ju� tym, czym dawniej by�o. Rozpieszczaj� ich i tyle. Obk�adaj� na noc butelkami z gor�c� wod�. Tfu! Ohyda! Tomasz melancholijnie pokiwa� g�ow�, co zach�ci�o majora do, dalszych wywod�w. - Karno��, tego nam brak. Tak, karno�ci. Jakim cudem mo�emy, wygra� wojn� bez karno�ci? Czy pan wie, �e niekt�rzy z tych m�okos�w pokazuj� si� na defiladzie w drelichowych spodniach? Tak mii przynajmniej m�wiono. Tym sposobem nie wygramy wojny. Drelichowe spodnie! Tfu! Pan Meadowes zaryzykowa� twierdzenie, �e czasy bardzo si� zmieni�y. - Wszystko przez t� demokracj� - ci�gn�� major Bletchley ponuro. - Ka�d� rzecz mo�na doprowadzi� do absurdu. Moim zdaniem, z t� ca�� demokracj� za daleko si� zap�dzili. Gruba przesada. Miesza� oficer�w z szeregowcami, �ywi� ich po tych samych restauracjach. Tfu! �o�nierz tego nie lubi, panie Meadowes. �o�nierz ma sw�j rozum. �o�nierz to nie g�upiec. - Co prawda - powiedzia� pan Meadowes - sam si� nie znam tak dobrze na sprawach wojskowych... - By� pan na froncie podczas ostatniej wojny? - przerwa� major, obrzucaj�c Tomasza szybkim spojrzeniem. - Owszem, by�em. - Tak przypuszcza�em - mrukn�� major. - Zaraz pozna�, �e przechodzi� pan musztr�. Proste plecy. Jaki pu�k? - Pi�ty z Corfeshire - Tomasz nie omieszka� popisa� si� przesz�o�ci� wojenn� pana Meadowesa. - Ach, Saloniki? - Tak. - A ja by�em w Mezopotamii. Bletchley zacz�� snu� na g�os wspomnienia, kt�rym Tomasz przys�uchiwa� si� uprzejmie. W ko�cu major wybuchn��: - Czy pan sobie wyobra�a, �e wykorzystuj� teraz moje do�wiadczenia? Ani my�l�. Za stary. Za stary! Do diab�a z takim gadaniem! M�g�bym tych smarkaczy jeszcze niejednego o wojnie nauczy�. - Ju� cho�by tylko, czego nale�y na wojnie unika�? - podsun�� Tomasz z u�miechem. - Hm, co? Jak? Widocznie poczucie humoru nie nale�a�o do zalet majora Bletchleya. Spojrza� podejrzliwie na towarzysza. Tomasz spiesznie zmieni� temat rozmowy. - Czy wie pan mo�e co� bli�szego o pani... pani Blenkensop, je�li nie myl� nazwiska? - Tak, Blenkensop. Niebrzydka niewiasta, troch� za d�ugie z�by, poza tym gadatliwa. Do�� mi�a, ale... hm, nie bardzo m�dra. Niewiele o niej wiem, jest u nas zaledwie od dw�ch dni. Po chwili doda�: - Dlaczego pan pyta? - Spotka�em j� przed chwil� - wyja�ni� Tomasz. - Zastanawia�em si�, czy zawsze tak wcze�nie wstaje. - Nie mam poj�cia - odpar� major. - Kobiety nie lubi� na og� spacerowa� przed �niadaniem... Bogu dzi�ki - doda�. - Amen - dorzuci� Tomasz, po czym ci�gn�� dalej: - Nie umiem prowadzi� towarzyskich rozm�w przed �niadaniem. Mam nadziej�, �e nie zachowa�em si� niegrzecznie wobec tej pani, ale doprawdy nie mia�em ochoty wyrzeka� si� dla niej spaceru. Na twarzy Bletchleya natychmiast pojawi� si� wyraz wsp�czucia i zrozumienia. - Podzielam pa�skie zdanie. Ca�kowicie podzielam - o�wiadczy�. - Bardzo lubi� towarzystwo kobiet, ale we w�a�ciwej porze i nigdy przed �niadaniem. - Za�mia� si�... - Radz� uwa�a�. Pani Blenkensop jest wdow�. - Ach tak? - rzuci� Tomasz. Major pocz�stowa� go �artobliwym kuksa�cem. - Wiemy przecie�, jakie s� wdowy - doda�. - Pochowa�a ju� dw�ch m��w i, moim zdaniem, szuka teraz trzeciego. Niech pan b�dzie ostro�ny i trzyma oczy szeroko otwarte. Jak najszerzej otwarte. Taka jest moja rada. Major Bletchley zawr�ci� i w doskona�ym humorze ruszy� ra�no w drog� powrotn� do Sans Souci na �niadanie. Tymczasem Tuppence przechadzaj�ca si� wolnym krokiem po nadmorskim bulwarze min�a z bliska wiatrochron, przy kt�rym m�oda para prowadzi�a rozmow�. Zdo�a�a pochwyci� kilka zaledwie s��w. - Karolu, musisz uwa�a�. Najmniejsze podejrzenie... - m�wi�a dziewczyna. Tuppence nie us�ysza�a nic wi�cej. S�owa daj�ce du�o do my�lenia? Oczywi�cie, ale mo�na je r�wnie� t�umaczy� na wiele najzupe�niej niewinnych sposob�w. Zawr�ci�a niepostrze�enie i zn�w min�a poch�oni�t� rozmow� par�. Zn�w dolecia�y j� s�owa dziewczyny: - Wymuskany wstr�tny Anglik... Pani Blenkensop unios�a leciutko brwi. Karol von Deinim uciek� przed prze�ladowaniami nazist�w, udzielono mu schronienia w Anglii. �le to �wiadczy o jego rozwadze i jego poczuciu wdzi�czno�ci, �e bez sprzeciwu przys�uchuje si� tego rodzaju s�owom. Po raz trzeci Tuppence zawr�ci�a. Ale tym razem, zanim dotar�a do wiatrochronu, m�odzi rozstali si� do�� raptownie. Dziewczyna przesz�a na drug� stron� ulicy wiod�cej od morza, Karol von Deinim szed� bulwarem w kierunku Tuppence. Gdyby nie przystan�a i nie zawaha�a si�, by�by jej chyba nie pozna�. W ostatniej chwili stukn�� obcasami i sk�oni� g�ow�. Tuppence zaszczebiota�a: - Dzie� dobry. Pan von Deinim... prawda? Jaki �liczny poranek. - Ach tak, pogoda jest istotnie pi�kna. Nabrawszy rozp�du, Tuppence m�wi�a dalej: - Tak pi�kna, �e mnie po prostu skusi�a. Rzadko wychodz� przed �niadaniem. Ale dzi�, zw�aszcza �e nie spa�am dobrze... spostrzeg�am, �e na nowym miejscu ludzie zwykle sypiaj� �le. Zawsze powtarzam, �e musi min�� kilka dni, zanim si� cz�owiek zdo�a przyzwyczai�. - To bardzo s�uszna uwaga - mrukn�� von Deinim. - A z jakim apetytem zjem teraz �niadanie! - powiedzia�a. - Pani wraca do Sans Souci? Czy mog� pani towarzyszy�? - Pan te� wyszed� dla nabrania apetytu? - spyta�a. Von Deinim potrz�sn�� powa�nie g�ow�. - Ale� nie. Jad�em ju� �niadanie. Id� teraz do pracy. - Do pracy? - Pracuj� naukowo, jestem chemikiem. "A wi�c to tak" - pomy�la�a Tuppence, spogl�daj�c na niego spod oka. - Schroni�em si� w Anglii - ci�gn�� Deinim bezbarwnym g�osem - przed prze�ladowaniami hitlerowskimi. Mia�em bardzo ma�o pieni�dzy i nie mia�em przyjaci�. Wykonuj� tak� prac�, na jakiej si� znam i jaka mo�e by� po�yteczna dla tego kraju. Spogl�da� prosto przed siebie. Tuppence u�wiadomi�a sobie, �e miotaj� nim jakie� pot�ne, t�umione uczucia. Powiedzia�a niepewnie: - Ach tak, rozumiem. Rozumiem. Bardzo to �adnie z pana strony. - Moi dwaj bracia - ci�gn�� Deinim - s� wi�niami oboz�w koncentracyjnych. M�j ojciec zgin�� w takim w�a�nie obozie. Matka umar�a ze zgryzoty. "M�wi, jakby si� tego wyku� na pami��" - pomy�la�a Tuppence. Zn�w obrzuci�a go ukradkowym spojrzeniem. Patrzy� wci�� przed siebie z kamiennym wyrazem twarzy. Przez chwil� szli w milczeniu. Min�o ich dw�ch m�czyzn. Jeden z nich spojrza� badawczo na Karola. Tuppence us�ysza�a, jak m�wi do towarzysza: - Za�o�� si�, �e to Niemiec. Tuppence spostrzeg�a, �e fala krwi wyp�ywa powoli na policzki m�odego cz�owieka. Nagle straci� panowanie nad sob�. Hamowane z trudem uczucia znalaz�y wreszcie uj�cie. Wybuchn��: - Czy pani s�ysza�a... s�ysza�a pani? Oni wszyscy tak m�wi�. Ja... - M�j drogi ch�opcze. - Tuppence sta�a si� zn�w sob�. Jej g�os by� d�wi�czny, zmusza� do pos�uchu. - Niech�e pan nie b�dzie g�upcem. I niech pan za du�o nie ��da. Wlepi� w ni� zdumione spojrzenie. - Nie rozumiem - powiedzia�. - Jest pan uchod�c�. Musi si� pan pogodzi� zar�wno z dobrymi, jak i ze z�ymi stronami tego stanu rzeczy. Jest pan �ywy - a to najwa�niejsze. �ywy i wolny! Je�li idzie o tamtych... c�, to nieuniknione. Anglia prowadzi wojn� z Niemcami. Pan jest Niemcem. - U�miechn�a si� nagle. - Nie mo�e pan ��da�, �eby cz�owiek z ulicy, dos�ownie cz�owiek z ulicy, odr�nia� na pierwszy rzut oka - niech mi pan wybaczy to troch� drastyczne okre�lenie - dobrego Niemca od z�ego. Wpatrywa� si� w ni� wci�� z nat�eniem. W jego bardzo niebieskich oczach skupi�y si� wszystkie t�umione uczucia. Nagle u�miechn�� si� r�wnie�. - O Indianach m�wiono, �e dobry Indianin to martwy Indianin. Nie mam racji? - roze�mia� si�. - �eby by� dobrym Niemcem, musz� punktualnie stawi� si� do pracy. Pani wybaczy. Do widzenia. Zn�w ten sam sztywny uk�on. Tuppence spogl�da�a za nim przez chwil�. Powiedzia�a sobie w duchu: "Oj, pani Blenkensop, strzeli�a pani g�upstwo. W przysz�o�ci wi�cej trzeba my�le� o sprawie. A teraz na �niadanie do Sans Souci". Drzwi frontowe by�y otwarte. W hallu pani Perenna prowadzi�a z kim� o�ywion� rozmow�. - I powiesz mu, co my�l� o tamtej margarynie. Kupisz gotowan� szynk� u Quillera, ostatnim razem liczy� o dwa pensy taniej, i uwa�aj na kapust�... - na widok Tuppence umilk�a w p� zdania. - Dzie� dobry pani - zwr�ci�a si� do niej. - Prawdziwy z pani ranny ptaszek. Nie jad�a pani jeszcze �niadania. Wszystko jest przygotowane w sto�owym. - Wskazuj�c na sw� towarzyszk�, doda�a: - Moja c�rka Sheila. Nie zna jej pani. By�a poza domem i wr�ci�a dopiero wczoraj po kolacji. Tuppence przyjrza�a si� ciekawie �ywej, �adnej twarzy dziewczyny. Nie dostrzeg�a na niej teraz owej bez ma�a tragicznej pasji, tylko znudzenie i z�o��. "Moja c�rka Sheila". A wi�c by�a to Sheila Perenna. Tuppence rzuci�a kilka uprzejmych s��w, po czym wesz�a do jadalni. Trzy osoby siedzia�y przy stole: pani Sprot z c�reczk� i olbrzymia pani O'Rourke. - Dzie� dobry - powiedzia�a Tuppence. Pani O'Rourke odwzajemni�a jej si� serdecznym a grzmi�cym: - Dzie� dobry, dzie� najlepszy! - kt�re zag�uszy�o bardziej anemiczne przywitanie pani Sprot. Stara kobieta przygl�da�a si� Tuppence z wprost zach�ann� ciekawo�ci�. - Jaka to m�dra rzecz, przechadzka przed �niadaniem - rzek�a. - Nadzwyczajnie wzmaga apetyt. Pani Sprot powiedzia�a do swojej pociechy: - Pyszny chlebek i mleczko, kochanie. - Jednocze�nie stara�a si� przemyci� �y�k� z jedzeniem do ust panny Betty Sprot. Panna Betty za� zr�cznym ruchem g�owy udaremni�a te zamiary, wpatruj�c si� w Tuppence du�ymi, okr�g�ymi oczami. Wreszcie wskaza�a na nowo przyby�� palcem umazanym w mleku, obdarzy�a j� ol�niewaj�cym u�miechem i oznajmi�a: - Ga, ga, bucz! - Spodoba�a jej si� pani! - wykrzykn�a rozpromieniona pani Sprot, przygl�daj�c si� Tuppence takim wzrokiem, jakby to by� kto� obdarzony szczeg�ln� �ask�. - Czasami jest przy obcych strasznie nie�mia�a. - Bucz - powt�rzy�a Betty. - Ach, bubu, ach, bag - doda�a z naciskiem. - Co ona chce przez to powiedzie�? - spyta�a ciekawie pani O'Rourke. - Betty jeszcze nie m�wi tak bardzo wyra�nie - przyzna�a pani Sprot. - Ale przecie� dopiero co sko�czy�a dwa latka. Wydaje mi si�, �e to, co m�wi, najcz�ciej nie ma �adnego znaczenia. Ale potrafi powiedzie� "mama". Prawda, c�reczko? Betty spojrza�a uwa�nie na matk�, po czym oznajmi�a g�osem nie dopuszczaj�cym sprzeciwu: - Ku, ku, bik! - Ach, te z�ote, kochane anio�ki maj� sw�j w�asny s�ownik - zahucza�a pani O'Rourke. - Betty, kochanie, powiedz "mama"! Betty spojrza�a na pani� O'Rourke, zmarszczy�a brewki i wyrzek�a z przera�aj�c� stanowczo�ci�: - Nazer... - Kochane male�stwo, stara si�, jak mo�e. Jaka to �liczna, przemi�a dziewczynka. - Pani O'Rourke wsta�a, obdarzy�a Betty mro��cym krew w �y�ach u�miechem i st�paj�c ci�ko, opu�ci�a pok�j. - Ga, ga, ga! - zawo�a�a Betty ogromnie zadowolona i uderzy�a �y�k� w st�. - Co w�a�ciwie znaczy "nazer"? - spyta�a Tuppence z u�miechem. - Och, tak mi przykro, prosz� pani - odpar�a pani Sprot, rumieni�c si� lekko - ale Betty tak m�wi, kiedy jej si� kto� albo co� nie podoba. - Tak w�a�nie my�la�am. Obie kobiety roze�mia�y si�. - Prawd� powiedziawszy - rzek�a pani Sprot - pani O'Rourke ma najlepsze ch�ci, ale w�a�ciwie jest troch� przera�aj�ca. Ten jej gruby g�os, broda i w og�le wszystko... Betty z g��wk� przechylon� na bok gaworzy�a przymilnie do Tuppence. - Betty naprawd� pani� polubi�a - powiedzia�a pani Sprot. Tuppence wyda�o si�, �e us�ysza�a w jej g�osie nutk� zazdro�ci. Postanowi�a ratowa� sytuacj�. - Dzieci zawsze lubi� nowe twarze - rzuci�a lekko. Drzwi otworzy�y si� i wszed� major Bletchley, a za nim Tomasz. Tuppence spojrza�a na Tomasza zalotnie. - Ach, panie Meadowes - powiedzia�a. - Jak pan widzi, ubieg�am pana. Pierwsza dobrn�am do mety. Ale mimo to zostawi�am panu odrobin� jedzenia. Ruchem tak delikatnym, �e prawie niedostrzegalnym, wskaza�a mu miejsce obok siebie. Tomasz b�kn�� niewyra�nie pod nosem: - Och, ach, hm... dzi�kuj� - i usiad� na drugim ko�cu sto�u. Betty, wyrzuciwszy ma�� fontann� mleka w stron� majora Bletchleya, powiedzia�a: - Pu-uch! - Na twarzy majora pojawi� si� natychmiast wyraz onie�mielenia zmieszanego z zachwytem. - Jak si� miewa dzisiaj ma�a panna Bi Pi? - zada� niedorzeczne pytanie. - Bi Pi - powt�rzy� i dla lepszego zilustrowania swoich s��w zamacha� gazet�. Betty piszcza�a uradowana. Nagle zw�tpienie ogarn�o Tuppence. Pomy�la�a: "To jakie� nieporozumienie. W tym domu nie mo�e si� dzia� nic podejrzanego. Po prostu nie mo�e". Chyba tylko kto� tak ograniczony jak Kr�lowa z "Alicji w Krainie Czar�w" m�g�by uwierzy�, �e w Sans Souci mie�ci si� kwatera g��wna Pi�tej Kolumny. III Na os�oni�tym tarasie siedzia�a panna Minton i robi�a na drutach. Ta chuda i ko�cista osoba mia�a na sobie jasnoniebieski sweter, rz�dy paciork�w na wysch�ej szyi i obwis�� z ty�u, zmi�t� we�nian� sp�dnic�. Powita�a Tuppence z niezwyk�� �ywo�ci�. - Dzie� dobry pani. Jak�e si� pani spa�o? Pani Blenkensop wyzna�a, �e przez pierwsze kilka nocy na nowym miejscu zawsze sypia kiepsko. Panna Minton stwierdzi�a, �e to doprawdy zdumiewaj�ce - z ni� zawsze dzieje si� to samo! - Co za dziwny zbieg okoliczno�ci. I jaki to �adny �cieg - zawo�a�a Tuppence. Panna Minton a� pokra�nia�a z zadowolenia. Tak, przyznaje, �e jest to �cieg niepospolity, a przy tym bardzo �atwy. Je�eli pani Blenkensop zechce, ona ch�tnie j� tego �ciegu nauczy. Bardzo to uprzejmie ze strony panny Minton, ale pani Blenkensop tak jest niepoj�tna, w og�le niezbyt wprawnie robi na drutach, a zw�aszcza gubi si� w bardziej wymy�lnych wzorach. Umie robi� tylko najprostsze rzeczy, jak na przyk�ad te czapeczki wojskowe, chocia� wydaje jej si�, �e nawet w tym pope�ni�a b��d. Co� tu chyba nie jest w porz�dku, prawda? Panna Minton rzuci�a okiem znawcy na zielonkawobr�zowe k��bowisko. Dobrotliwie wskaza�a b��dy. Przepe�niona wdzi�czno�ci� Tuppence poda�a jej nieszcz�sn� czapeczk�. Panna Minton by�a �yczliwa i opieku�cza. - Ale� to dopra