12233

Szczegóły
Tytuł 12233
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12233 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12233 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12233 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STANISŁAW LEM KRÓTKIE ZWARCIA WYBRAŁ I UŁOŻYŁ TOMASZ FIAŁKOWSKI POSŁOWIE JERZY JARZĘBSKI ZA GRZBIETEM WIEKU WIEK PAPIERU ŚCIERNEGO „New York Times” ogłosił ankietę, pytając, jakim mianem najlepiej określić nasz czas. Było wiele setek odpowiedzi — w większości pesymistycznych. Wiek lęku i niepewności, wiek straconych złudzeń, straconych oczekiwań i rozczarowania, wiek rozpadu, wiek trybalizmu, czyli plemienności, wiek fundamentalizmu, wiek dekonstrukcji… Niektóre z proponowanych nazw zdały mi się szczególnie ciekawe: na przykład „wiek papieru ściernego” — bo starciu ulega cieniusieńka powłoka cywilizacji. Nie chcę tu moralizować, ale zdaje mi się, że wiek nasz można też niestety nazwać wiekiem śmierci. Najpierw mamy do czynienia z utylizacją śmierci o charakterze czysto rozrywkowym — circenses! Jeśli się ogląda zapowiedzi w niezliczonych kanałach telewizyjnych, to powraca tam jedno słowo: mord. Ma ono wyzwalać emocje i rozbudzać nasze oczekiwania, pełnić rolę podstawowej przynęty. Jest to dosyć makabryczne, ale daje się wytłumaczyć czyimś interesem. Ktoś jest zainteresowany tym, żeby oglądalność telewizji była możliwie duża, ponieważ trzeba zadowolić inwestorów, pakujących pieniądze w reklamę, która finansowo podtrzymuje nieodpłatne emisje. Nie mówię oczywiście, że to rzecz chwalebna — ale przynajmniej wytłumaczalna. Natomiast niedawne wypadki w Japonii — cała ta afera z zatruciem tokijskiego metra, która nabiera coraz bardziej apokaliptycznych wymiarów — mają charakter całkiem inny. Widzę w nich następną falę czy też rzut — pewne choroby, na przykład malaria czy kiła, rozwijają się rzutami — zjawiska, którego pierwszym etapem były grupy terrorystyczne w rodzaju niemieckiej Frakcji Armii Czerwonej. Najpierw morduje się osoby wybrane — Schleyera czy Herrenhausena. Potem podkłada się ładunek wybuchowy w miejscu publicznym i zabija ludzi przypadkowych. Fakt ten ma jednak zwrócić uwagę mediów na sprawców, którzy wyznają: zrobiliśmy to, bo mamy taki a taki program. Mniej lub bardziej szalony i utopijny, ale program; poruszamy się wciąż w granicach logiki, choćby i obłędnej. Teraz jednak pojawiły się nowe rodzaje terroryzmu. Początkiem był wybuch w nowojorskim World Trade Center, gdzie zespół sprawczy pozostał właściwie anonimowy i wcale się przed światem nie chciał swym czynem chwalić. Historia z ludobójczą japońską sektą jest jeszcze straszniejsza. Cywilizacje można od siekiery tak podzielić: świat chrześcijański to cywilizacja powstała pod hasłami grzechu i pokuty, cywilizacje wschodnie, zwłaszcza japońska, rządzą się zasadą wstydu i hańby. Japończycy strasznie się zawstydzili, że w ich społeczeństwie, tak dotąd zorganizowanym, spokojnym i uładzonym, pojawiło się coś, co nie znajduje żadnego racjonalnego wytłumaczenia — choćby pogonią za zyskami — ani nawet nie odwołuje się, przynajmniej na razie, do przesłanek irracjonalnych. Sekta, w której siedzibie znaleziono dziesiątki ton półproduktów niezbędnych do wytwarzania gazów bojowych, ogromne ilości materiałów do produkcji broni biologicznej, jednym słowem — ślady przygotowań do masowej zagłady ludzi, pozostaje nieprzenikniona i anonimowa. Nie wiadomo, skąd się to wszystko wzięło: z nieba spadło, czy raczej z piekła wylazło. Ci, których zatrzymano, twierdzą, że chcieli płot pomalować albo ceramikę wypalać… W „Heraldzie” czytam, że sekta ma ogromne środki materialne, organizacje tego typu ogołacają zwykle swych zwolenników z pieniędzy i z tego powstają fortuny. Mówi się o helikopterach w byłym Związku Sowieckim, z których jeden, o nośności dwudziestu ton, gdzieś znikł. Policja japońska zachowuje milczenie, co podobno jest w jej stylu, nie tak jak w Ameryce, gdzie za każdym komisarzem uganiają się stada reporterów. Mnożą się zagadki — jedną z nich jest oczywiście ślad rosyjski. Wiadomo tyle, że ktoś z bliskiego otoczenia Jelcyna do sekty należał. Co zamierzał, jaką chciał pełnić rolę — na razie nie wiemy. Kiedyś pan Pilch napisał, że ja przewidywałem upadek Sowietów, ale mych przemyśleń ze skromności nie publikowałem. Otóż nie ze skromności — ja nie miałem odwagi tego zrobić, nawet pod pseudonimem, nawet w „Kulturze”. Było to tak pod włos wszystkich ówczesnych przekonań o sowieckiej potędze, że nie odważyłem się z moją koncepcją wyjechać. Pomyliłem się zresztą co najmniej o dwadzieścia pięć lat, bo oparłem się na danych CIA. Dane były zaniżone, Sowieci poświęcali dwa razy więcej dochodu narodowego brutto na zbrojenia i to przyspieszyło — wbrew moim oczekiwaniom — ich upadek. Teraz myślę, że trzeba niestety swoje intuicje — także te groźnie brzmiące — głośno wypowiadać, a nie chować pod kołdrą. Otóż jedynym motywem działania, jaki w przypadku japońskich terrorystów przychodzi mi na myśl, jest sięganie po władzę. Być może nie tyle chodzi o jej przejęcie — tak, by głowa sekty była na przykład prezydentem Stanów — ile o jakiś typ infiltracji, jak to wcześniej czynili komuniści (choćby afera z enerdowskim szpiegiem Guillaumem, przez którą upadł kanclerz Brandt). Na razie nikt tego wyraźnie nie zwerbalizował, wszyscy gubią się w domysłach, a tymczasem policja znajduje coraz więcej śmiercionośnych materiałów. Przeraża skala tego arsenału — to nie pięć noży czy nawet dziesięć karabinów ukrytych w piwnicy, ale przygotowania do jakiegoś genocydu. Oczywiście wyjściem dla racjonalnie myślącego umysłu — a ja jestem racjonalistą — byłoby uznanie wszystkiego za robotę wariatów. Ale coś mi się wydaje, że w tym szaleństwie, jak to powiedział Szekspir, jest metoda. kwiecień 1995 PO WYJŚCIU Z EGIPTU Słychać coraz częściej obawy, czy demokracja — rozumiana w sposób klasyczny — przetrwa następne stulecie. Obawy te biorą się z kilku źródeł. Historia poucza nas, że przyszłość zawsze wygląda inaczej, aniżeli to sobie wszyscy wyobrażają. Zawsze jest inaczej, jak mawiał Gołubiew. Do pewnego stopnia można to skonkretyzować. Inaczej jest między innymi dlatego, że na życie ludzkie coraz mocniej wpływają gwałtowne erupcje technologii, a skłonność ludzka, by wykorzystać je raczej ku złemu niż ku dobremu, coraz wyraźniej przy tym się rysuje. Technologiczne moce, stworzone przez człowieka, zaczynają powoli dokonywać manewru „w tył zwrot” i ostrzem wchodzić w swego twórcę. Nad minioną epoką wisiał atomowy miecz Damoklesa. Obawiano się głównie wymiany ciosów między Stanami Zjednoczonymi a Sowietami, i obawa ta w pewnym sensie znieczulała na wszystko inne. Mieliśmy poczucie, że możliwa jest atomowa apokalipsa, ale nie przewidywaliśmy innych scenariuszy. Tymczasem, mówiąc cynicznie, choć rzeczowo: sarin, którego użyto w tokijskim metrze, o wiele łatwiej wyprodukować aniżeli bombę atomową. Działalność, nawet najbardziej gorączkowa, wielkich partii politycznych — choćby republikanów, którzy zwyciężyli teraz w Ameryce, czy niemieckiej chadecji — podszyta jest bezradnością. Działacze ich nie bardzo wiedzą, gdzie szukać wytyczających przyszłą drogę celów. Jedną z naczelnych cech człowieka żyjącego na Ziemi jest świadomość zarówno przeszłości, jak i przyszłości. Nie bardzo jednak wiemy — pisałem już o tym — jaka ta przyszłość ma być. Niby teoretycznie rzecz jest jasna: powinno zapanować braterstwo ludów, należy wytrzebić wojny, a naczelną regułą w stosunkach międzynarodowych uczynić prawo do samostanowienia. Ale te piękne hasła coraz powszechniej ulegają unieważnieniu i zadeptaniu. W epoce wolności ludzkość znalazła się — że użyję biblijnego porównania — w sytuacji Żydów, gdy Mojżesz wyprowadził ich z Egiptu. Potem czterdzieści lat chodzili po pustyni i błądzili. To jest właściwie obraz współczesnej ludzkości. Nie ma celu, jest poczucie bezradności wielkich organizacji, które miały nam przewodzić. Mówi się już, że siły międzynarodowe muszą się z terenów byłej Jugosławii po prostu wycofać, że tamtejsza wojna pozostanie nieustannym ogniskiem zapalnym. Stuletni dziś Ernst Jünger, którego Niemcy bardzo teraz szanują i czczą, miał może rację, głosząc, że wojna, walka krwawa i bój śmiertelny są naturalnym żywiołem człowieka. Piszę to wbrew sobie, bo pogląd taki znajduje się na antypodach moich wcześniejszych wyobrażeń o człowieku i społeczeństwie. Spotkałem się w prasie amerykańskiej, wyczulonej szczególnie na zjawiska globalne, z obawą, że suwerenność państw także od innej strony staje się dziś zagrożona. Kapitalizm stwarza ponadpaństwowe, monopolistyczne i korporacyjne molochy, a równocześnie zaczynają się procesy ekonomiczne źle rozpoznane i nie dość rozumiane. Międzynarodowe relacje poszczególnych środków płatniczych, walut, bilansów handlowych itp. wymykają się spod kontroli poszczególnych państw — pisał o tym w serii artykułów w „Heraldzie” Alan Friedman, krewny zdaje się Miltona. Ten kapitał, jak wody szeroko rozlane, pływając po rynkach, nie podlega już nie tylko jurysdykcji, ale i w coraz mniejszym stopniu wpływom poszczególnych rządów. Zapaści giełdowe, różnice kursów, wahania dolara wymykają się spod władczej ich mocy, a podnoszącej się czasem fali żadna rezerwa federalna od razu nie uspokoi. Demokracja przynosi też — mówiąc najkrócej — prawo do panoszenia się głupoty. Za czasów komuny głupota była poniekąd upaństwowiona, jako ideologia świeckiego zbawienia, która prowadzić nas miała do ziemskiego raju, choć droga do tego raju usiana była bardzo obficie masowymi grobami. Kiedy się ogląda stare kroniki filmowe, widać olbrzymie tłumy, które różnym Stalinom i Bierutom na rozkaz klaskały, te przymusowe spędy pierwszomajowe. Dziś już na szczęście nikt niczego nie musi, zagraża nam za to chaos, a głupota i irracjonalne ludzkie działania świat poczynają jakby rozsadzać. Na myśl przychodzi mi powieść Olafa Stapledona The Starmaker, Twórca gwiazd. Wędrujący przez Kosmos bohater napotyka miliony cywilizacji, mniej lub bardziej normalnych, często wojowniczych, niekiedy szalonych. Nie wiem, czy nie znaleźliśmy się na drodze ku cywilizacji szaleństwa… maj 1995 ŚWIAT BEZ KRAWĘDZI Nie potrafię pomieścić się dokładnie w terminie rocznym, ponieważ nie mam w głowie kalendarza, który się zaczyna 1 stycznia, a kończy 31 grudnia; uwagi moje muszą być bardziej ogólne. Co mnie osobiście najbardziej w minionym roku, ale także w jego pobliżu, martwiło? Przede wszystkim pankomercjalizacja — na wszystko się patrzy pod kątem pieniędzy. Pieniądze odgrywają decydującą rolę we wszelkim myśleniu indywidualnym i zbiorowym. Zawsze miały duże znaczenie, dziś jednak, w warunkach globalizacji, ich oddziaływanie przypomina kąpiel w wannie po brzegi wypełnionej przyjemnie ciepłą wodą. Jak długo zachowujemy się spokojnie, to i woda zachowuje się spokojnie. Kiedy jednak zaczynamy się poruszać, łatwo wy — chlupać masę wody na podłogę. Falowanie podobne odbywa się dziś w wielu dziedzinach, a falowanie kapitału okazuje się szczególnie niebezpieczne. Znalazłem właśnie w „Heraldzie” okrzyki pełne zgrozy, dotyczące kolejnej erupcji AIDS. Przeciętna afrykańska wynosi 26 procent tak zwanych seropozytywnych — czyli praktycznie skazanych na śmierć! To straszliwie dużo — co czwarty człowiek w tamtych krajach umrze na AIDS. I nie ma żadnej nadziei, żeby tę liczbę zmniejszyć. Następuje niestety rzeczywista redukcja rozrostu demograficznego. Dawno już ostrzegałem przed informacyjnym potopem i ciemnymi stronami internetowych szaleństw — teraz czytam o wysiłkach zmierzających do rozsłojenia światowych sieci internetowych, w ten sposób na przykład, ażeby służby specjalne otrzymały sieć własną, specjalnie strzeżoną. Także i instytuty naukowe chciałyby mieć sieć osobną, wolną od niepotrzebnego im śmiecia. * Wielkie inwazje kapitału do Polski zasadniczo nie są złe. Stwarzając olbrzymie hipermarkety, wnosi się w nasze życie nie tylko składnik komercjalny, ale i standardy rozmaitego rodzaju; pojawiają się ruchome schody, długonogie dziewczęta, które jeżdżą na wrotkach (jest w tym i aspekt groteskowy…), przyjmuje się wszelkie karty kredytowe; ja się boję karty kredytowej jak śmierci, ale to inna sprawa. Żywione u nas obawy przed wyprzedażą całej Polski cudzoziemcom są moim zdaniem przesadne. Rozumiem oczywiście zmartwienia właścicieli małych grajzlerni, sklepikarzy, którym Carrefour czy inny Hit odciąga klientów, ale poprzez te inwazyjnie rosnące świątynie konsumeryzmu pokazuje się nam pewien uniwersalny pułap. A jeszcze kilkanaście lat temu niesłychanych zabiegów wymagało uzyskanie kanistra z dwudziestoma litrami benzyny albo pęta kiełbasy lisieckiej… Człowiek jest jednak stworzeniem tak urządzonym, że to, co dobre, przyjmuje jak powietrze. Są i wady owej inwazji — w World Press Center zobaczyłem taką polską pornografię, że mi oko zbielało. Po to pewnie, by zakasować pornografię zachodnią, pokazuje się zdjęcia, na których ktoś w pewne miejsce wkłada rękę aż po łokieć. W moich oczach zresztą okropny ów proceder sam się uniewinnia: patrząc na takie zdjęcie, czuję się znów położnikiem w białym kitlu, co dokonuje wewnątrz kobiecej macicy obrotu płodu za nóżkę, by umożliwić prawidłowy poród, i wszelkie erotyczne skojarzenia bezpowrotnie znikają… Dodam nawiasem: nie jest w pewnym sensie źle, że wychodzi Urbanowe „Nie”, bo jego istnienie świadczy o tym, że naprawdę nie mamy cenzury. Rozumiem oczywiście i w pełni doceniam nie jednoroczną tylko rangę Balcerowicza dla naszej gospodarki. O dziwo, wybrana nie tylko przez Ducha Świętego, ale i przez Wałęsę pani prezes Gronkiewicz–Waltz również się wykazała. Równocześnie ogólnoświatowe zjawiska, które we mnie znaleźć mogą tylko podszytego zupełnym laicyzmem obserwatora, spotykają się z surową krytyką także i na przykład wielkiego kapitalisty i spekulatora George’a Sorosa. Gdy ktoś się przestraszy, że utonie w wannie, i zaczyna się rzucać — najgorsze efekty z tego wynikają: podłoga zalana, u sąsiadów przecieka sufit… Porównanie z wanną jest moje, ale Soros także przestrzega przed elementami paniki na światowym rynku. Przyznaje, że utopił 2,5 miliarda dolarów w Rosji, i powiada, że Rosjanie — to chyba prawda! — ani się nie nadają, ani nie dojrzeli do normalnej demokratycznej gospodarki. O nas za to piszą, że jesteśmy powerhouse of Europe. To naprawdę coś znaczy, bo nie piszą tego z miłości, patrzą na nasze wskaźniki. Dźwigamy wprawdzie te straszne obciążenia postkomunistyczne, ale rozwój idzie od korzeni, grassroots. Jak się przegląda ekonomiczne kolumny polskiej prasy, widać same dziury. Polskie Koleje Państwowe — dziura finansowa. Kopalnictwo — dziura. Stocznia Gdańska — dziura; i z tym wszystkim doczekaliśmy się jednocyfrowej tylko inflacji. Jesteśmy tym Münchhausenem, który się za harcap wyciąga z bagna. Podobno kiedyś niemiecki komendant obozu jenieckiego, w którym siedzieli Polacy, przekazując funkcję innemu, powiedział: jakbyś ich wsadził nagich pod szklany klosz, taki jak od sera, to za dwa tygodnie będą produkować kiełbasę i podziemne ulotki. I to jest prawda. Mamy tę zdolność. Ona się objawia w tym piękniejszym i bardziej wzniosłym porywie, im nam jest gorzej. Jak jest dobrze, to się zaraz zaczynają straszne awantury, robi się więcej partii niż obywateli. Zaczynam się zbliżać do koncepcji Miltona Friedmana: tego, co nie umie pływać, rzucić w najgłębszą wodę. Albo utonie, albo wypłynie. I my wypływamy. Bez szczególnych zdolności to by się nie udało. A dlaczego dochód na głowę ludności liczony w dolarach jest u nas niższy niż w Czechach, na Węgrzech i na Słowacji — nie wiem. Nie jest źle, skoro postawienie samochodu w centrum nie tylko Krakowa, ale i Bochni staje się coraz większym problemem. Myślę czasem, że gdyby każdy właściciel samochodu wypełnił go do ostatniego miejsca, to całą Polskę można by gdzieś zawieźć… A czego nam najbardziej brakuje? Przede wszystkim, i to w całej Polsce, infrastruktury. Wciąż się na przykład zdarzają przerwy w dostawie prądu — a jak kto ma komputer czy choćby kuchenkę mikrofalową, zaczynają się kłopoty. Po drugie, chociaż szlachty, sejmików i liberum veto dawno nie ma, ale duch tego wszystkiego w narodzie wciąż odżywa. Dlaczego? Nie rozumiem. Przecież ludzie nie czytają dziś Henryka Rzewuskiego, nie wierzę też w geny, które by nam nastrajały charakter narodowy — a jednak coś się w powietrzu unosi. W Polsce dzisiejszej nazbyt panoszy się anarchosyndykalizm. Mamy zuchwale silne i suwerenne związki zawodowe. Jak ktoś słusznie zauważył, wszystkie siły polityczne boją się nadal słowa „partia”, prawdopodobnie przez nieprzyjemne skojarzenia. A przecież „partia” pochodzi od łacińskiego słowa pars, które oznacza „część”. Partia, która przestaje być częścią i staje się całością, jak Wszechzwiązkowa Komunistyczna Partia (bolszewików), przekształca się w zwyczajny organ administracji nakazowo — rozdzielczej. Mam nadzieję, że się do tego poziomu pod żadnymi barwami nigdy nie stoczymy, ale wszelkie ciągoty ku ogarnianiu całej połaci sceny politycznej nie są zdrowe. * Największy obszar, w którym pogoda się psuje i dostrzegamy jakieś zjawiska przedburzowe, rozciąga się poza granicami Polski, zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie. Nowy rząd niemiecki, zielono — czerwony, zachwyca mnie w stopniu mikroskopijnym. Nie chodzi już o tarcia wewnętrzne. Po pierwsze, przywódca Zielonych, który został ministrem spraw zagranicznych, nieźle by się nadał na kierownika średniej placówki handlu detalicznego obuwiem. „Joschka” Fischer brzmi zresztą dziwnie — czy kto mówi u nas publicznie „Jurek Buzek” albo „Bronek Geremek”? Po drugie, kanclerz Schröder nie ma właściwie żadnych kompetencji przywódczych, zwłaszcza jeśli chodzi o zagraniczną politykę, on jest tym, co Niemcy nazywają „eine Wetterfahne” — jak jest zielono, to jest zielony, jak czerwono, to czerwony. Nie ma własnego programu. Jeśli spojrzeć wstecz, na Adenauera, Brandta, Kohla — można się nimi nie zachwycać! — ujrzymy mężów stanu sporego formatu. Niestety, nie widzę dziś w polityce niemieckiej nikogo im podobnego, stąd i wewnętrzne tarcia, i zewnętrzne niezręczności. Polska zaczyna się znowu stawać, nie chcę powiedzieć — kamieniem obrazy, ale kamykiem między dwoma wielkimi kamieniami młyńskimi, na razie na szczęście niezbyt dobrze jeszcze uruchomionymi. Pomysły Mariana Jurczyka, by Szczecina bronić przed obcymi, to trochę dziecinada: Jurczyk nie Kordecki, Szczecin nie Częstochowa, Niemcy nie Szwedzi. Na Zachodzie rysują się jednak niewątpliwie problemy. Jeśli chodzi o Wschód — sytuacja, w której dziesiąty rok panuje zupełna niejasność co do dalszej drogi Rosji, napawa jeszcze większym niepokojem. Czy Rosja zmierza do formacji nacjonalno– demokratycznej? Na to niestety wygląda, bo demokraci dysponują siłą mniej więcej taką jak te pchełki, co w cyrku pcheł ciągną mikroskopijny wózeczek. Dosyć mnie to martwi. My sami wciąż za mało zajmujemy się wydarzeniami na arenie międzynarodowej. Wysyłanie do Brukseli ludzi, którzy przeważnie są przeciwni wejściu do Unii Europejskiej, przypomina mi wysiłki — widziałem to w telewizji — żeby sześcian koniecznie wepchnąć do okrągłej dziury. Jest to działanie zupełnie pozbawione sensu. Niestety, w postępowaniu naszych polityków sensu tego bywa niewiele. Jedynym jaśniejszym miejscem, troszeczkę świtającym nadzieją, jest poprawa naszych stosunków z Ukrainą. Powinniśmy ją ze wszystkich sił popierać! Nie chcę powiedzieć — przeciw Rosji; ale powiedziałem… Dla naszego dobra Ukraina powinna pozostać suwerenna. Mówię to, chociaż napatrzyłem się strasznych rzeczy w wojennym Lwowie. Wszystko jednak może zostać odpuszczone — aczkolwiek nie wszystko można zapomnieć. Lwów pozostanie częścią naszej pamięci narodowej. Po dziesięciu latach wolności można już sobie powiedzieć jedno: dobry towarzysz Stalin przepchał Polskę trzysta kilometrów na zachód nie dlatego, że nas szalenie kochał, tylko dlatego, że chciał mieć lepszy przyczółek do napadu na Europę Zachodnią. To jest rzeczywisty powód, dla którego mamy tak zwane „ziemie odzyskane”. Przykra prawda, ale prawda — Kołakowski kiedyś napisał, że prawda jest naczelną wartością naszej kultury, śródziemnomorskiej, chrześcijańskiej, europejskiej. I tak jest — przed prawdą nie ma ucieczki. Trzeba było aż pięćdziesięciu lat, by wiadomości o zyskach z Holocaustu, w których uczestniczyła cała niemal Europa, bo nie tylko Niemcy, ale i na przykład Szwajcaria czy Szwecja, wypłynęły jak oliwa. Argumenty typu: jak się, Żydzi, będziecie z nami wykłócać, to staniemy się antysemitami, powiesić lepiej w wędzarni na kołku. Niemieccy przywódcy potrafią wciąż jeszcze wziąć na siebie odpowiedzialność, choć niektórzy, jak Schröder, zaczynają się już troszeczkę wykręcać. W pismach amerykańskich pojawia się cała gama sprzecznych sądów na temat ewentualnej ekstradycji Pinocheta. Jedni są zachwyceni jego zatrzymaniem w Anglii i wołają: Drzyjcie, tyrani wszystkich narodów! — inni na to: Stała się rzecz straszna, przecież Pinochet to polityk, a w polityce bez rozlewu krwi i bez tortur obejść się nie można. Ja bym osobiście Pinocheta wsadził pod sąd, który mógłby orzec, że postępował on w sposób haniebny, kiedy ratował to, co uważał za szczytne dobro państwowe — ale do więzienia bym go oczywiście nie wsadzał. Mówię to sub specie listów, jakie ostatnio pocztą elektroniczną otrzymałem. Miałem serwer na Uniwersytecie Jagiellońskim, skąd mnie wyrzucono dokładnie w dzień po wręczeniu doktoratu honorowego tej uczelni, sprawiłem więc sobie inny; tymczasem ktoś na uniwersytecie zauważył, że ja to ja, tamten stary odblokował — mam teraz dwa. Napisali jacyś młodzi ludzie — całkiem bezinteresownie, to miłe — że najwspanialej by było, gdybym został koordynatorem świata. Przypomniał mi się fragment z Mrożka: jestem tak zacny, że proszę o przyznanie mi władzy nad światem. Nie aspiruję do takich godności. Na pewno jednak nie całkiem dobrze świat wokół wygląda. W największym błędzie był Francis Fukuyama, kiedy opowiadał baśnie o sytym i nudnym świecie końca historii. Trzeba więcej uwagi zwracać na Wschód i na Zachód. Nie możemy zadowalać się tym, że mamy już od dziesięciu lat dyrekcję autostrad, choć przez ten czas nie zbudowano ani jednego metra autostrady… * Wielość rozmaitych cywilizacyjnych wysiłków sama w sobie nie jest zła, ale postępy, jakie czyni biotechnologia, napawają po prostu zgrozą. W wielu państwach — z niejednakowym zresztą zapałem — przyjmuje się pospiesznie ustawy, które biotechnice mają dać odpór, a zasadzają się na godności człowieka czy godności embrionu — równocześnie w innych okolicach globu odbywają się ludobójcze działania na skalę historycznie niemal nie znaną. Można więc jedną ręką krew zbierać, a drugą krwi tej dolewać… Amerykańscy uczeni zwrócili się do rządu z apelem, że jeśli nazbyt restrykcyjne zakazy eksperymentowania z komórkami zarodkowymi, wybranymi zresztą z zarodków niepełnowartościowych, nie ulegną złagodzeniu, to biada amerykańskiej nauce, bo ją Japończycy wyprzedzą. Przedstawiciele Polski powiedzieli na jakiejś konferencji, że u nas nigdy nie będzie techniki zajmującej się embrionami. U nas może nie — ale gdzie indziej powstanie. Jeśli nie w Stanach Zjednoczonych, to w Japonii, a jak nie w Japonii, to w Korei, nie mamy na to żadnego wpływu. Owszem, może w przyszłości dojść do pojawienia się monstrositates, którymi w jednej z podróży Ijona Tichego zajmował się u mnie BIPROCIAPS — Biuro Projektów Ciała i Psyche. Jest to dość okropne, ale nie do uniknięcia, bo nie da się postawić rozwojowi technologii żadnych murów. Za jeden z największych błędów popełnionych obecnie przez Niemcy uważam rezygnację z eksploatacji energii atomowej. Sprawa jest szersza i ogólniejsza: uważam, że my też powinniśmy byli w Żarnowcu stos budować. Zapasy paliw kopalnych za trzydzieści do siedemdziesięciu lat się skończą i co wtedy? W ostatnim numerze „Spiegla” znalazłem rodzaj nekrologu, wypowiedzianego zresztą ustami niektórych fachowców, na temat tzw. fuzji termonuklearnej. Istotnie, nadzieje były na wyrost, koszty okazały się zbyt wielkie — ale nie możemy rezygnować z energii, którą cały Kosmos stoi! Ktoś mi napisał, że moja koncepcja nanotechnologii jest już przed drzwiami, więcej, że teraz będą już nie tylko nano–, ale i pikotechnologiczne urządzenia, i że w końcu pojawią się na przykład leki, które będą molekularnie funkcjonowały na zasadzie dopasowania do poszczególnych elementów wszelkiej tkanki żywej; dalej pójść nie można. Dawniej sobie wyobrażałem, że istnieje pewnego rodzaju fundament praw niezbywalnie trwałych w dziedzinie technologii, fizyki, astronomii, i potem się tylko niejako dobudowuje wyższe piętra. Tymczasem teraz okazuje się, że zakwestionowano już i teorię Big Bangu, Stephen Hawking pisze o „świecie bez krawędzi”, wielu fizyków uważa tak zwaną ogólną teorię wszystkiego za senne rojenie lub bredzenie. Nadchodzące stulecie będzie miało mnóstwo roboty z samym sobą, jeśli chodzi o podstawy wiedzy ludzkiej. * W sztuce rozmaite zacieki, pleśnie i rozmazy w dalszym ciągu kwitną, co dla mnie przynajmniej oznacza straszliwą schyłkowość. Pociecha w tym, że dekadencja nie może trwać wiecznie — to jest jej niezbywalna cecha i powinno w przyszłości przyjść jakieś odrodzenie. Były zresztą w postmodernistycznym chaosie powojennych dziesięcioleci ewenementy, jak grafika Gielniaka — wielka klasa. Niezmiernie jednak trudno wyłowić teraz takie talenty, każdy bowiem, kto sporządzi jakikolwiek bohomaz, łatwo aspiruje do rangi artysty. Teraz literatura: wielkim smutkiem napełnił mnie fakt pojawienia się w „Tygodniku Powszechnym”, który miałem za pismo zacne, straszliwego paszkwilu urodzonego z mózgownicy Jerzego Pilcha, nie wiem, czy zapłodnionej zawiścią, na Wilczy notes Mariusza Wilka, książkę, którą uważam za najlepszą, jaką czytałem w ciągu ostatnich wielu lat, właściwie od czasu, gdy w ręce mi wpadła powieść Saula Bellowa Mr. Sammler’s Planet. Ja bym Wilkowi dał nagrodę Nike. Bardziej nawet od samego paszkwilu zmartwił mnie fakt, że żaden głos z jakim takim autorytetem nie odezwał się w obronie napadniętego, że artykuł Pilcha nie spotkał się z najmniejszą reakcją, że nikt z nim nie próbował skrzyżować, nie powiem — miecza, ale chociażby i szpady, albo nie wyraził zwięźle oburzenia. Nawet osoba tak czuła na dookolne wypadki, jak pani Hennelowa, która zawsze jak igła sejsmografu drga na ostatniej stronie „Tygodnika” pod winietą Votum separatum, też nic. Milczenie to potwierdza tezę moją o całkowitym rozbiciu istniejącym w kulturze polskiej — Andrzejewskiego termin „miazga” bardzo się przydaje. Ja natomiast będę odtąd teksty Pilcha omijał z dala, jak się omija kamienie szczerbate na drodze, i naprawdę bym się uradował, gdyby mu ktoś zwrócił uwagę, że on popełnił czyn zasmucający. Tegoroczna Nike bardzo mnie za to ucieszyła, bo Pieska przydrożnego mam za rzecz znakomitą, podsumowanie w pewnym sensie całożyciowej mądrości. Miłosz jest jednak ekstraklasą światową, ponad naszymi wszystkimi podziałami. My natomiast nie mamy obecnie spójnej kultury narodowej. Mamy utalentowane jednostki i próby, często dość naiwne, eksponowania naszych talentów. Eksperymentów mitograficznych w rodzaju prozy pani Tokarczuk nie uważam niestety za nic takiego, co olśni świat. To nie przypadek, że historia zamerykanizowanego Żyda polskiego, to znaczy pana Sammlera, w książce Saula Bellowa, za którą on Nobla dostał, tak mi utkwiła w głowie: z tej powieści świat było widać. Książki prozatorskie, z których świat widać, uzyskują niejaką trwałość. Dzisiaj oczywiście panuje taki straszliwy odmęt, taka straszliwa wali ilość informacji artystoidalnej na rynki, że nikt nie może tego ogarnąć. Lokalne enklawy bestsellerowe to przeważnie jętki jednodniówki, rzadko rzeczy warte zapamiętania. Już się pojawiają oczywiście książki i film o Monice Lewinsky — po prostu można się porzygać… Bardzo przykre, że cieszy się to nie tylko aplauzem i popytem ze strony publiczności, ale i posiadacze dużej gotówki — wydawcy, producenci — ładują jak mogą w podobne tematy. Nie wymyśliłem sposobu na częściowe choćby okiełznanie tego szalonego pędu do szmalu. Jak film nie robi kasy, to się nie liczy. Jakby Bu?uel tak rozumował, toby nie było żadnych filmów Buńuela. Zjawisko zdumiewające i zawstydzające przez swą powszechność. Pociechą — bardzo względną — jest fakt, że Ameryka doprowadziła cały świat do konwulsji obrzydliwą aferą prezydencką i republikanie nie wiedzą teraz, jak się z niej wyłabudać. W polityce zawsze istnieje cieńszy albo grubszy nalot brudu — na to nie ma rady. Dlaczego? Nie wiem — widocznie nie może się ona bez tego obyć. Jako gatunek nie potrafimy ukryć naszych brzydkich cech. grudzień 1998 SPOJRZENIE Z PROGU Kula ziemska w epoce globalizacji przypomina duży ser mocno nadjedzony przez myszy, które wyłażą z różnych dziurek. Zacząć trzeba od sytuacji epidemiologicznej. Ponurą niespodzianką ostatnich czasów okazała się choroba szalonych krów i priony, czyli odwrotnie skręcone w trzeciorzędnej swojej strukturze molekuły białkowe. Do tej pory byliśmy przekonani, że grożą nam tylko wirusy, bakterie i pasożyty — teraz się okazuje, że groźne może być samo białko. Trzeba uczciwie powiedzieć, że tak do końca nie wiadomo, ani jak się te priony porządnie wykrywa, ani skąd się wzięły, ani w jaki sposób się mnożą, chociaż nie powinny, bo nie mają żadnych genów. Wiemy natomiast, że rujnują system nerwowy, że nie niszczy ich ani alkohol, ani promieniowanie jonizujące, ani sterylizacja. Antybiotyki też oczywiście nie działają, bo to nie bakterie. A całe nieszczęście, jak się przypuszcza, z karmienia bydła mączką mięsną, czyli po prostu zmieloną padliną. Teraz się zrobiła dziura w budżetach, bo akcje zapobiegawcze — wybijanie stad, wycofywanie z rynku wołowiny i tak dalej — kosztowały samą tylko Anglię mnóstwo funtów. Niemcy też wpadli w panikę; mają ponad tysiąc rodzajów kiełbas i do tych kiełbas dodaje się zwykle trochę mięsa wołowego. Bawaria uważała się za wolną od jakichkolwiek szalonych krów — tymczasem pojawiły się już pierwsze przypadki. Niebezpieczne mogą się okazać nawet żelatynowe kapsułki, choć prawdopodobieństwo, że w nich akurat znajdą się priony, jest niewielkie. Można by powiedzieć, że to rykoszet natury; Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Doprowadzenie roślinożernego bydła do kanibalizmu dało skutek zupełnie niespodziewany. Choroba wściekłych krów wraz z niespodziewanymi prionami jest też wielkim memento zawieszonym nad krainą biotechnologii, ponieważ pośrednio pokazuje, że zupełnie nie wiemy, co jeszcze możemy narobić złego, włażąc z naszymi instrumentami do genomów roślin, zwierząt i ludzi. Trochę jak uczeń czarnoksiężnika ze słynnej ballady. Ja się osobiście do winy nie poczuwam: moja intencja była niewinna, chciałem przed laty przedstawić horyzont interesujących zjawisk przeszłości dość prometeuszowy, nie chodziło mi o zakład Fausta, o pakt z diabłem. Tymczasem okazało się, że istnieje także diabeł technologiczny, nie tylko finansowy i libidinalny. Tymczasem w Anglii zezwolono już ustawowo na klonowanie ludzkich embrionów. Otwarto furtkę w nieznane; nie wiemy, co z tego wyniknie. Start każdej wielkiej technologii kosztował niewątpliwie wiele ofiar, w pieniądzach i w ludziach, a tutaj niebezpieczeństwo wydaje mi się jeszcze większe. Podległość biotechników rządowym nakazom i legislaturze jest bowiem dość pomiarkowana, mogą w swoich laboratoriach robić praktycznie, co chcą. Na pociechę — jeżeli to jest pociecha — możemy sobie powiedzieć, że w Polsce nie dysponujemy instrumentarium, choćby i laboratoryjnym, które do klonowania jest niezbędne. Na dodatek niektórzy zapowiadają na ten wiek prawdziwe inferno klimatyczne. Poziom oceanów po stopieniu lądolodu grenlandzkiego ma się podnieść mniej więcej o metr, co oznaczałoby, że Holandia, Malediwy oraz wiele wysp na Pacyfiku zniknie, że zostanie zalana część przyoceaniczna Półwyspu Indyjskiego, a ludzie z zalanych terenów nie będą się mieli gdzie podziać. Ta niezręczna sytuacja powinna stać się impulsem dla stworzenia całego systemu ogólnoświatowych uzgodnień — tymczasem nie tylko nie mamy żadnego światowego rządu, ale nawet ONZ jest dziś słabsza, niż była bezpośrednio po wojnie. Zresztą naukowcy spierają się wciąż, czy rzeczywiście silne przyhamowanie wyrzucania w atmosferę wydalin industrialnych uratowałoby nas przed efektem cieplarnianym. Amerykanie nie są tą koncepcją zachwyceni. Jeśli patrzeć na naszą planetę z dystansu, znajdujemy się w środku tak zwanego interglacjału: po wielkim zlodowaceniu i przed możliwym kolejnym zlodowaceniem, oczywiście nie w skali tysiąca czy dwóch tysięcy lat. Za wcześnie więc, by się martwić, należę jednak do ludzi, którzy wbrew rozsądkowi martwią się o wszystko. Pewnie należałoby raczej posłuchać Johna von Neumanna, który powiedział Richardowi Feynmanowi, gdy ten trapił się swoim udziałem w badaniach atomowych: Jednostka nie może ponosić odpowiedzialności za cały świat. A już z całą pewnością dotyczy to jednostki, której nikt z możnych decydentów nie słucha. „Biada podrzędnym istotom, co wchodzą pomiędzy ostrza potężnych decydentów”… * Na takim tle rozgrywają się wydarzenia polityczne, ze zmianą władzy w Stanach Zjednoczonych na czele. Dolar, jak wiadomo, zleciał już o pół złotego i w Ameryce panuje przekonanie, że rozpoczyna się bessa. Próby, niezbyt dołężne, wiązania groźby bessy w łańcuch przyczynowo — skutkowy z działaniami odchodzącej administracji Clintona nie mają sensu. Cykle ekonomiczne są niezależne od kadencji prezydenckich, układają się na kształt sinusoidy, Clintonowi się poszczęściło, że znalazł się w dobrej fazie i trafił na okres hossy. Oczywiście w jakiejś mierze sam przyczynił się do jej podtrzymania, choćby poprzez powołanie do życia NAFTY, czyli północnoamerykańskiej strefy wolnego handlu, ale działania jego nie były decydujące. Ponieważ Bush junior ujawnił umiarkowaną nieznajomość języka angielskiego oraz spraw światowych, odwołuje się do doradców. Siłą szczególnie wybitną ma być pani Condoleezza Rice. Uchodzi za bardzo zdolną i zna rosyjski, co w oczach Amerykanów stanowi nadzwyczajny atut, choć wiara, że ta umiejętność pomoże pani Rice dojść do porozumienia z Putinem, jest cokolwiek dziecinna. Natomiast drugi z filarów nowej administracji, generał Colin Powell, to zasłużony emeryt; osobiście wolę panią Albright, której miejsce Powell zajmie, ponieważ ma ona więcej wyczucia polityki międzynarodowej, zwłaszcza zaś europejskiej. Wprowadzenie na dwa główne urzędy czarnoskórych polityków świadczy o wysiłkach Busha juniora, by spacyfikować nastroje Afroamerykanów. W tym samym celu objeżdża on teraz Południe. Równocześnie dziennikarze amerykańscy utworzyli grupę, która nadal przelicza głosy na Florydzie. Nie będzie to miało żadnego znaczenia dla trwałości stolca, na którym zasiądzie Bush — ale oni chcą poznać prawdę. To jest bardzo amerykańskie i bardzo mi się podoba. Mniej natomiast mnie cieszą objawy cofania się w stronę doktryny Monroego: Ameryka dla Amerykanów, świat nie może liczyć na to, że Ameryka będzie mu przewodzić. Amerykanie zarzucają Paktowi Północnoatlantyckiemu niedostateczne uzbrojenie, a należącym do niego państwom europejskim — że przeżerają chleb grubo nasmarowany masłem i obłożony słoniną, miast wyłożyć fundusze na nowoczesne systemy zbrojeniowe. Pretensje o tyle zasadne, że okres doskonałej ciszy, która trwała długo za naszą wschodnią ścianą, ma się wyraźnie ku końcowi. * Putin, janusowy polityk, ma dwie twarze: dla Zachodu jest uśmiechnięty i demokratyczny, mówi o wolnościach, a kiedy przyleciał do Kanady, wykazał się znawstwem wyników tamtejszych rozgrywek futbolowych. Równocześnie w kraju, nie tylko przez rezurekcję sowieckiego hymnu — na razie to tylko mruczando, bo przywrócono melodię, ale słów nie ma, podobno osiemdziesięciokilkuletni Sergiusz Michałkow będzie pisał nowy tekst, ma w tym niezłą wprawę — Putin próbuje restaurować symboliczne choćby resztki imperium, a orzeł dwugłowy zabarwia się stopniowo na różowo. Ziuganow bardzo rad, choć komuniści trzymani są na dystans. W „Heraldzie” znalazłem rycinę przedstawiającą wielką łódź podwodną a la „Kursk” na dnie morza, a pod tym podpis: „Głasnost”‘. Jeśli rosyjska swoboda miałaby polegać na tym, że piękna prezenterka telewizyjnych wiadomości występuje na golasa, to przepraszam: nie o ten typ swobód nam chodziło. Putin dość też zgrabnie wykorzystał znieruchomienie Amerykanów wywołane walką kandydatów na urząd prezydencki, zwiększając eksport uzbrojenia. Jest podobno nowa torpeda — nazywa się „Szkwał” — która osiągnąć może pod wodą prędkość około dwustu mil na godzinę dzięki tak zwanej kawitacji; kawitacja opiera się na wykorzystaniu próżniowego bąbla, jaki się tworzy podczas nadzwyczaj szybkiego obrotu śrub okrętowych. Rosjanie widzą w zbrojeniach nie tylko argument na rzecz swojego neoimperialnego wzejścia, ale ponadto źródło energicznego finansowania machiny państwowej. Wyjazd Putina na Kubę jest wyraźnym znakiem zbierania na powrót dawnych sprzymierzeńców bloku sowieckiego. Zaczyna się konsolidować blok państw, które były tradycyjnymi wasalami Sowietów: kraje arabskie z Irakiem, Chińczycy. Chiny kontynentalne próbują ostatnio zażyć Tajwan z mańki kulturalnej: posłały tam na wystawę pewną liczbę sławnych żołnierzy glinianych, wykopanych w prehistorycznym grobowcu. Putin zresztą to tylko wierzchołek góry lodowej. Ożywił i powołał do nowego istnienia wierchuszkę dawnego KGB. A bezpieka była twardym szkieletem sowieckiego systemu, w gruncie rzeczy aideologicznym; co najwyżej odklepywano rytualne formułki. Putin krok po kroku odtwarza dawne mechanizmy, nie widać natomiast, by swoimi działaniami miał wprowadzić Rosję na piękny trakt demokracji. On tego nie umie, a co więcej: nie chce, podobnie jak całe jego post–kagiebistowskie otoczenie. Jednym słowem, opuściliśmy już port i spokojne wody. Francja, niesłusznie zwana naszą siostrzycą — macochą bym ją raczej nazwał — nakłada klocki hamulcowe na nasze zapędy do Unii. Wejście do Unii też nas zresztą nie zbawi, bowiem narastają tam wewnętrzne antagonizmy, z którymi Bruksela źle sobie radzi. Pomiędzy Niemcami a Francją trwa wyraźne napięcie, do Stanów Zjednoczonych Europy bardzo daleko. * Na naszym podwórku jedyną naprawdę dobrą wiadomością na koniec roku był wybór Balcerowicza na prezesa Narodowego Banku Polskiego. On naszą walutę chwyci mocno w garść, a gdyby jego miejsce zajął ktoś związany z SLD, pewnie po wyborach zaczęto by dodrukowywać pieniądze w ramach populistycznych zagrywek, nawet za cenę trzęsienia monetarnego. Tym bardziej ucieszył mnie gest Kwaśniewskiego w stosunku do kandydatury Balcerowicza, mimo że Miller stawiał opór dość zaciekły. Gratulowano Balcerowiczowi, jakby odniósł jakąś wielką wiktorię nad kozaczyzną i Tatarami. Tymczasem nie usłyszałem dotąd ani jednego rzeczowego argumentu, który mógłby podeprzeć hasło: „Balcerowicz musi odejść”. Dlaczego miałby odejść? Gdzie są jego przewiny? Dlaczego nikt nie wypędza Kropiwnickiego, który narobił strasznych głupstw, a teraz wbrew dyscyplinie klubowej głosował przeciw Balcerowiczowi? Czy chodzi o to, żeby dolar kosztował dziesięć albo piętnaście złotych i załamała się cała gospodarka? Niezdolność dostrzegania dalszych ogniw łańcuchów przyczynowo — skutkowych stanowi fundamentalną skazę i niedowład umysłowy, który dyskredytuje każdego polityka. Nie mamy jednak prawdziwej klasy politycznej; prawica jest żywiona bolszewickimi hasłami uwłaszczeniowymi, lewica szykuje się do skoku na kasę i władzę, nawet liberalny Cimoszewicz głosował przeciwko Balcerowiczowi. Przyznaję: myślałem dotąd, że rządy AWS są tak nic niewarte, a reforma, która doprowadziła do okropnych perturbacji w służbie zdrowia, tak nieudana, że przyjście ludzi Millera niczego nie pogorszy. Już tak nie myślę; rad też jestem, że Kwaśniewski oddalił się nieco od Millera. Przestrasza mnie panujące u nas zobojętnienie na światową politykę; jakby Polska zamknięta była w jakiejś skorupie. Przychodzę do kiosku w hotelu „Forum”, przeglądam olbrzymie sterty pism. Pornosy — proszę bardzo. Periodyki myśliwskie, tresowanie pingwinów, żeby latały — wszystko jest, tylko o polityce prawdziwie globalnej nic nie ma. To znaczy, owszem, „The Economist” i „Foreign Affairs” — po angielsku. Być może nastąpiło już u nas zwyrodnienie intelektualizmu, który stał się profesjonalną inteligencją, zawężoną do konkretnych umiejętności, a pozbawioną jakichkolwiek horyzontów. Pojawiają się rzeczywiste problemy, które wymagałyby w Polsce prawdziwych mężów stanu. Mam jednak wrażenie, że żyjemy w czasach, w których tacy mężowie nie pojawiają się także i na arenie światowej. Nie dlatego, że nie ma już nikogo rozumnego, tylko dlatego, że stopień powikłania sytuacji odstręcza ludzi rozumnych od aspirowania do roli decydentów: za każdą decyzją rozciągają się długie ogony argumentów ,,za” i „przeciw”. * Nierządowe amerykańskie gremium futurologiczne, trochę samozwańcze, ale złożone z poważnych fachowców, sporządziło 86–stronicowy raport na temat zagrożeń przyszłości. Mamy w tej chwili sześć miliardów i sto milionów ludzi; w roku 2015 będzie ich siedem i pół miliarda. Wzrost dzietności przypadnie w 90 procentach na Trzeci Świat; tak zwane megalopolie, miasta–giganty, pomieszczą prawie 420 milionów ludzi. Lekarze przestrzegają, że megalopolie, zwłaszcza ubogie, stają się ogniskami powstawania nowych odmian mutagennych wirusów. Mądre to gremium twierdzi dalej, że w ciągu najbliższych dziesięciu do dwunastu lat należy się liczyć z atakami ze strony nieokreślonych terrorystycznych grup bądź państw, używających coraz bardziej wyrafinowanych środków, jak pociski średniego dystansu z głowicami biologicznymi, chemicznymi i nawet nuklearnymi. Futurologowie uważają też, że najbardziej optymistyczny wariant rozwoju wypadków na Bliskim Wschodzie to tak zwany „zimny pokój” pomiędzy Izraelem a Palestyną. Stale będzie jednak trwało podskórne napięcie i jeśli może gdzieś na Ziemi dojść do nuklearyzacji konfliktu, to ich zdaniem najprędzej właśnie tam. Autorzy raportu przestrzegają sekretarza stanu Powella, że sytuacja polityczna dzisiaj jest zupełnie odmienna niż podczas wojny w Zatoce, kiedy dowodził on wojskami amerykańskimi, i choć sama Rosja nie bardzo jeszcze Stanom zagraża, to jednak liczba zagrożeń od tamtego czasu wzrosła. Obawiają się efektów ewentualnego odseparowywania się mocarstwa amerykańskiego od Europy i skutków, jakie to może mieć dla NATO. Przytaczam fragmenty tej prognozy, żeby się odczepili wreszcie ode mnie ci, co uważają, że jestem czarnowidzem. Ja tylko referuję stan rzeczy i cudze poglądy. Sam wolałbym, żeby Putin okazał się demokratą, a Hiszpania nie wydała Rosjanom oligarchy Gusinskiego, którego Putin chce dopaść. Ilekolwiek Gusinski się nakradł, na pewno nie tyle co Jelcyn, który cieszy się Putinowską ochroną. * Świat tkwi na jakichś rozstajach, o żadnych konwergencjach nie ma mowy, nie widać tendencji scalających. A czy jest u progu nowego roku jakaś weselsza wiadomość? Oczywiście, ta co zawsze: „Bóg się rodzi, moc truchleje”… Pociechę może też przynieść niemieckie przysłowie: „Es wird nicht so heiss gegessen wie gekocht”; potrawy, które jemy, są zawsze mniej gorące niż podczas gotowania. I osobiście nie sądzę, by wszystkie ponure przepowiednie miały się sprawdzić. styczeń 2001 REPETYCJA Zbliżam się niestety do osiemdziesiątej rocznicy moich urodzin; znalazłem się więc, jak to określił Beckett, w końcówce. Fakt ten skłania, by się zastanowić nad tym, co udało mi się w przeszłości wysondować ze zjawisk, do których obecnie jesteśmy przyzwyczajani. Zacząłbym od tego, że nieprawdą jest, jakobym kiedykolwiek wystąpił jako prekursor zapowiadający możliwość klonowania. Mnóstwo ludzi o tym pisało także i przede mną; cudzych piórek nie chcę sobie przyprawiać. Jest natomiast kilka spraw, które uważałem za niezmiernie istotne. Drugie wydanie Summa technologiae kończy się stwierdzeniem, które zacytuję z pamięci: że język, jakim przemawiają geny do następnych pokoleń genów, warto badać, ponieważ my w naszym ludzkim języku tworzymy tylko filozofię, a język genów stwarza filozofów. Tego się trzymałem. Równocześnie jako jeden z pierwszych wymyśliłem to, co się dziś nazywa wirtualną rzeczywistością, a co ja nazwałem fantomatyką. Do tego mogę się przyznać. * Niektórzy wyrażają rozczarowanie faktem, że nasz organizm zbudowany jest na osnowie zaledwie trzydziestu kilku tysięcy genów i tyle mamy genów wspólnych z drożdżami, że drożdże możemy uznać niemal za kuzynów. Odnosząc się do tego, co pisałem dawno temu, odpowiedziałbym tak: pisząc w naszym języku, używamy 24 liter (mniejsza o znaki diakrytyczne), a można je nawet zredukować do kropek i kresek alfabetu Morse’a, obecnie już zarzuconego. Liczba podstawowych liter nie ma żadnego związku z tym, co z owych liter skonstruowane być może; z niewielkiej liczby znaków można ułożyć i modlitwę, i Ewangelię, i Koran, i opis budowy Wszechświata. Jest to orzeczenie niesłychanie banalne i trywialne, ale prawdziwe; najwznioślejsza poezja składa się w druku z tych samych liter co artykuły w najpodlejszej gazecie. Z samego faktu, że liczba genów jest stosunkowo niewielka, także nic nie wynika i nie jest to powód do uważania naszej budowy cielesnej za jakiś rodzaj wewnątrzewolucyjnej dyskryminacji. Na początku było słowo — to zdanie dobrze znamy. W dziedzinie ewolucji naturalnej ma ono także sens; chodzi o słowo ułożone z liter biochemicznych