12233
Szczegóły |
Tytuł |
12233 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12233 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12233 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12233 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STANISŁAW LEM
KRÓTKIE ZWARCIA
WYBRAŁ I UŁOŻYŁ TOMASZ FIAŁKOWSKI
POSŁOWIE JERZY JARZĘBSKI
ZA GRZBIETEM WIEKU
WIEK PAPIERU ŚCIERNEGO
„New York Times” ogłosił ankietę, pytając, jakim mianem najlepiej określić nasz
czas.
Było wiele setek odpowiedzi — w większości pesymistycznych. Wiek lęku i
niepewności,
wiek straconych złudzeń, straconych oczekiwań i rozczarowania, wiek rozpadu,
wiek
trybalizmu, czyli plemienności, wiek fundamentalizmu, wiek dekonstrukcji…
Niektóre z
proponowanych nazw zdały mi się szczególnie ciekawe: na przykład „wiek papieru
ściernego” — bo starciu ulega cieniusieńka powłoka cywilizacji.
Nie chcę tu moralizować, ale zdaje mi się, że wiek nasz można też niestety
nazwać
wiekiem śmierci. Najpierw mamy do czynienia z utylizacją śmierci o charakterze
czysto
rozrywkowym — circenses! Jeśli się ogląda zapowiedzi w niezliczonych kanałach
telewizyjnych, to powraca tam jedno słowo: mord. Ma ono wyzwalać emocje i
rozbudzać
nasze oczekiwania, pełnić rolę podstawowej przynęty. Jest to dosyć makabryczne,
ale daje się
wytłumaczyć czyimś interesem. Ktoś jest zainteresowany tym, żeby oglądalność
telewizji
była możliwie duża, ponieważ trzeba zadowolić inwestorów, pakujących pieniądze w
reklamę, która finansowo podtrzymuje nieodpłatne emisje. Nie mówię oczywiście,
że to rzecz
chwalebna — ale przynajmniej wytłumaczalna. Natomiast niedawne wypadki w Japonii
—
cała ta afera z zatruciem tokijskiego metra, która nabiera coraz bardziej
apokaliptycznych
wymiarów — mają charakter całkiem inny.
Widzę w nich następną falę czy też rzut — pewne choroby, na przykład malaria czy
kiła,
rozwijają się rzutami — zjawiska, którego pierwszym etapem były grupy
terrorystyczne w
rodzaju niemieckiej Frakcji Armii Czerwonej. Najpierw morduje się osoby wybrane
—
Schleyera czy Herrenhausena. Potem podkłada się ładunek wybuchowy w miejscu
publicznym i zabija ludzi przypadkowych. Fakt ten ma jednak zwrócić uwagę mediów
na
sprawców, którzy wyznają: zrobiliśmy to, bo mamy taki a taki program. Mniej lub
bardziej
szalony i utopijny, ale program; poruszamy się wciąż w granicach logiki, choćby
i obłędnej.
Teraz jednak pojawiły się nowe rodzaje terroryzmu. Początkiem był wybuch w
nowojorskim
World Trade Center, gdzie zespół sprawczy pozostał właściwie anonimowy i wcale
się przed
światem nie chciał swym czynem chwalić. Historia z ludobójczą japońską sektą
jest jeszcze
straszniejsza.
Cywilizacje można od siekiery tak podzielić: świat chrześcijański to cywilizacja
powstała
pod hasłami grzechu i pokuty, cywilizacje wschodnie, zwłaszcza japońska, rządzą
się zasadą
wstydu i hańby. Japończycy strasznie się zawstydzili, że w ich społeczeństwie,
tak dotąd
zorganizowanym, spokojnym i uładzonym, pojawiło się coś, co nie znajduje żadnego
racjonalnego wytłumaczenia — choćby pogonią za zyskami — ani nawet nie odwołuje
się,
przynajmniej na razie, do przesłanek irracjonalnych. Sekta, w której siedzibie
znaleziono
dziesiątki ton półproduktów niezbędnych do wytwarzania gazów bojowych, ogromne
ilości
materiałów do produkcji broni biologicznej, jednym słowem — ślady przygotowań do
masowej zagłady ludzi, pozostaje nieprzenikniona i anonimowa. Nie wiadomo, skąd
się to
wszystko wzięło: z nieba spadło, czy raczej z piekła wylazło. Ci, których
zatrzymano,
twierdzą, że chcieli płot pomalować albo ceramikę wypalać…
W „Heraldzie” czytam, że sekta ma ogromne środki materialne, organizacje tego
typu
ogołacają zwykle swych zwolenników z pieniędzy i z tego powstają fortuny. Mówi
się o
helikopterach w byłym Związku Sowieckim, z których jeden, o nośności dwudziestu
ton,
gdzieś znikł. Policja japońska zachowuje milczenie, co podobno jest w jej stylu,
nie tak jak w
Ameryce, gdzie za każdym komisarzem uganiają się stada reporterów. Mnożą się
zagadki —
jedną z nich jest oczywiście ślad rosyjski. Wiadomo tyle, że ktoś z bliskiego
otoczenia
Jelcyna do sekty należał. Co zamierzał, jaką chciał pełnić rolę — na razie nie
wiemy.
Kiedyś pan Pilch napisał, że ja przewidywałem upadek Sowietów, ale mych
przemyśleń ze
skromności nie publikowałem. Otóż nie ze skromności — ja nie miałem odwagi tego
zrobić,
nawet pod pseudonimem, nawet w „Kulturze”. Było to tak pod włos wszystkich
ówczesnych
przekonań o sowieckiej potędze, że nie odważyłem się z moją koncepcją wyjechać.
Pomyliłem się zresztą co najmniej o dwadzieścia pięć lat, bo oparłem się na
danych CIA.
Dane były zaniżone, Sowieci poświęcali dwa razy więcej dochodu narodowego brutto
na
zbrojenia i to przyspieszyło — wbrew moim oczekiwaniom — ich upadek. Teraz
myślę, że
trzeba niestety swoje intuicje — także te groźnie brzmiące — głośno wypowiadać,
a nie
chować pod kołdrą.
Otóż jedynym motywem działania, jaki w przypadku japońskich terrorystów
przychodzi
mi na myśl, jest sięganie po władzę. Być może nie tyle chodzi o jej przejęcie —
tak, by głowa
sekty była na przykład prezydentem Stanów — ile o jakiś typ infiltracji, jak to
wcześniej
czynili komuniści (choćby afera z enerdowskim szpiegiem Guillaumem, przez którą
upadł
kanclerz Brandt). Na razie nikt tego wyraźnie nie zwerbalizował, wszyscy gubią
się w
domysłach, a tymczasem policja znajduje coraz więcej śmiercionośnych materiałów.
Przeraża
skala tego arsenału — to nie pięć noży czy nawet dziesięć karabinów ukrytych w
piwnicy, ale
przygotowania do jakiegoś genocydu. Oczywiście wyjściem dla racjonalnie
myślącego
umysłu — a ja jestem racjonalistą — byłoby uznanie wszystkiego za robotę
wariatów. Ale
coś mi się wydaje, że w tym szaleństwie, jak to powiedział Szekspir, jest
metoda.
kwiecień 1995
PO WYJŚCIU Z EGIPTU
Słychać coraz częściej obawy, czy demokracja — rozumiana w sposób klasyczny —
przetrwa następne stulecie. Obawy te biorą się z kilku źródeł. Historia poucza
nas, że
przyszłość zawsze wygląda inaczej, aniżeli to sobie wszyscy wyobrażają. Zawsze
jest inaczej,
jak mawiał Gołubiew. Do pewnego stopnia można to skonkretyzować. Inaczej jest
między
innymi dlatego, że na życie ludzkie coraz mocniej wpływają gwałtowne erupcje
technologii, a
skłonność ludzka, by wykorzystać je raczej ku złemu niż ku dobremu, coraz
wyraźniej przy
tym się rysuje. Technologiczne moce, stworzone przez człowieka, zaczynają powoli
dokonywać manewru „w tył zwrot” i ostrzem wchodzić w swego twórcę.
Nad minioną epoką wisiał atomowy miecz Damoklesa. Obawiano się głównie wymiany
ciosów między Stanami Zjednoczonymi a Sowietami, i obawa ta w pewnym sensie
znieczulała na wszystko inne. Mieliśmy poczucie, że możliwa jest atomowa
apokalipsa, ale
nie przewidywaliśmy innych scenariuszy. Tymczasem, mówiąc cynicznie, choć
rzeczowo:
sarin, którego użyto w tokijskim metrze, o wiele łatwiej wyprodukować aniżeli
bombę
atomową.
Działalność, nawet najbardziej gorączkowa, wielkich partii politycznych — choćby
republikanów, którzy zwyciężyli teraz w Ameryce, czy niemieckiej chadecji —
podszyta jest
bezradnością. Działacze ich nie bardzo wiedzą, gdzie szukać wytyczających
przyszłą drogę
celów. Jedną z naczelnych cech człowieka żyjącego na Ziemi jest świadomość
zarówno
przeszłości, jak i przyszłości. Nie bardzo jednak wiemy — pisałem już o tym —
jaka ta
przyszłość ma być. Niby teoretycznie rzecz jest jasna: powinno zapanować
braterstwo ludów,
należy wytrzebić wojny, a naczelną regułą w stosunkach międzynarodowych uczynić
prawo
do samostanowienia. Ale te piękne hasła coraz powszechniej ulegają unieważnieniu
i
zadeptaniu.
W epoce wolności ludzkość znalazła się — że użyję biblijnego porównania — w
sytuacji
Żydów, gdy Mojżesz wyprowadził ich z Egiptu. Potem czterdzieści lat chodzili po
pustyni i
błądzili. To jest właściwie obraz współczesnej ludzkości. Nie ma celu, jest
poczucie
bezradności wielkich organizacji, które miały nam przewodzić. Mówi się już, że
siły
międzynarodowe muszą się z terenów byłej Jugosławii po prostu wycofać, że
tamtejsza wojna
pozostanie nieustannym ogniskiem zapalnym. Stuletni dziś Ernst Jünger, którego
Niemcy
bardzo teraz szanują i czczą, miał może rację, głosząc, że wojna, walka krwawa i
bój
śmiertelny są naturalnym żywiołem człowieka. Piszę to wbrew sobie, bo pogląd
taki znajduje
się na antypodach moich wcześniejszych wyobrażeń o człowieku i społeczeństwie.
Spotkałem się w prasie amerykańskiej, wyczulonej szczególnie na zjawiska
globalne, z
obawą, że suwerenność państw także od innej strony staje się dziś zagrożona.
Kapitalizm
stwarza ponadpaństwowe, monopolistyczne i korporacyjne molochy, a równocześnie
zaczynają się procesy ekonomiczne źle rozpoznane i nie dość rozumiane.
Międzynarodowe
relacje poszczególnych środków płatniczych, walut, bilansów handlowych itp.
wymykają się
spod kontroli poszczególnych państw — pisał o tym w serii artykułów w
„Heraldzie” Alan
Friedman, krewny zdaje się Miltona. Ten kapitał, jak wody szeroko rozlane,
pływając po
rynkach, nie podlega już nie tylko jurysdykcji, ale i w coraz mniejszym stopniu
wpływom
poszczególnych rządów. Zapaści giełdowe, różnice kursów, wahania dolara wymykają
się
spod władczej ich mocy, a podnoszącej się czasem fali żadna rezerwa federalna od
razu nie
uspokoi.
Demokracja przynosi też — mówiąc najkrócej — prawo do panoszenia się głupoty. Za
czasów komuny głupota była poniekąd upaństwowiona, jako ideologia świeckiego
zbawienia,
która prowadzić nas miała do ziemskiego raju, choć droga do tego raju usiana
była bardzo
obficie masowymi grobami. Kiedy się ogląda stare kroniki filmowe, widać
olbrzymie tłumy,
które różnym Stalinom i Bierutom na rozkaz klaskały, te przymusowe spędy
pierwszomajowe. Dziś już na szczęście nikt niczego nie musi, zagraża nam za to
chaos, a
głupota i irracjonalne ludzkie działania świat poczynają jakby rozsadzać. Na
myśl przychodzi
mi powieść Olafa Stapledona The Starmaker, Twórca gwiazd. Wędrujący przez Kosmos
bohater napotyka miliony cywilizacji, mniej lub bardziej normalnych, często
wojowniczych,
niekiedy szalonych. Nie wiem, czy nie znaleźliśmy się na drodze ku cywilizacji
szaleństwa…
maj 1995
ŚWIAT BEZ KRAWĘDZI
Nie potrafię pomieścić się dokładnie w terminie rocznym, ponieważ nie mam w
głowie
kalendarza, który się zaczyna 1 stycznia, a kończy 31 grudnia; uwagi moje muszą
być
bardziej ogólne.
Co mnie osobiście najbardziej w minionym roku, ale także w jego pobliżu,
martwiło?
Przede wszystkim pankomercjalizacja — na wszystko się patrzy pod kątem
pieniędzy.
Pieniądze odgrywają decydującą rolę we wszelkim myśleniu indywidualnym i
zbiorowym.
Zawsze miały duże znaczenie, dziś jednak, w warunkach globalizacji, ich
oddziaływanie
przypomina kąpiel w wannie po brzegi wypełnionej przyjemnie ciepłą wodą. Jak
długo
zachowujemy się spokojnie, to i woda zachowuje się spokojnie. Kiedy jednak
zaczynamy się
poruszać, łatwo wy — chlupać masę wody na podłogę. Falowanie podobne odbywa się
dziś w
wielu dziedzinach, a falowanie kapitału okazuje się szczególnie niebezpieczne.
Znalazłem właśnie w „Heraldzie” okrzyki pełne zgrozy, dotyczące kolejnej erupcji
AIDS.
Przeciętna afrykańska wynosi 26 procent tak zwanych seropozytywnych — czyli
praktycznie
skazanych na śmierć! To straszliwie dużo — co czwarty człowiek w tamtych krajach
umrze
na AIDS. I nie ma żadnej nadziei, żeby tę liczbę zmniejszyć. Następuje niestety
rzeczywista
redukcja rozrostu demograficznego.
Dawno już ostrzegałem przed informacyjnym potopem i ciemnymi stronami
internetowych
szaleństw — teraz czytam o wysiłkach zmierzających do rozsłojenia światowych
sieci
internetowych, w ten sposób na przykład, ażeby służby specjalne otrzymały sieć
własną,
specjalnie strzeżoną. Także i instytuty naukowe chciałyby mieć sieć osobną,
wolną od
niepotrzebnego im śmiecia.
*
Wielkie inwazje kapitału do Polski zasadniczo nie są złe. Stwarzając olbrzymie
hipermarkety, wnosi się w nasze życie nie tylko składnik komercjalny, ale i
standardy
rozmaitego rodzaju; pojawiają się ruchome schody, długonogie dziewczęta, które
jeżdżą na
wrotkach (jest w tym i aspekt groteskowy…), przyjmuje się wszelkie karty
kredytowe; ja się
boję karty kredytowej jak śmierci, ale to inna sprawa. Żywione u nas obawy przed
wyprzedażą całej Polski cudzoziemcom są moim zdaniem przesadne. Rozumiem
oczywiście
zmartwienia właścicieli małych grajzlerni, sklepikarzy, którym Carrefour czy
inny Hit
odciąga klientów, ale poprzez te inwazyjnie rosnące świątynie konsumeryzmu
pokazuje się
nam pewien uniwersalny pułap. A jeszcze kilkanaście lat temu niesłychanych
zabiegów
wymagało uzyskanie kanistra z dwudziestoma litrami benzyny albo pęta kiełbasy
lisieckiej…
Człowiek jest jednak stworzeniem tak urządzonym, że to, co dobre, przyjmuje jak
powietrze.
Są i wady owej inwazji — w World Press Center zobaczyłem taką polską
pornografię, że
mi oko zbielało. Po to pewnie, by zakasować pornografię zachodnią, pokazuje się
zdjęcia, na
których ktoś w pewne miejsce wkłada rękę aż po łokieć. W moich oczach zresztą
okropny ów
proceder sam się uniewinnia: patrząc na takie zdjęcie, czuję się znów
położnikiem w białym
kitlu, co dokonuje wewnątrz kobiecej macicy obrotu płodu za nóżkę, by umożliwić
prawidłowy poród, i wszelkie erotyczne skojarzenia bezpowrotnie znikają… Dodam
nawiasem: nie jest w pewnym sensie źle, że wychodzi Urbanowe „Nie”, bo jego
istnienie
świadczy o tym, że naprawdę nie mamy cenzury.
Rozumiem oczywiście i w pełni doceniam nie jednoroczną tylko rangę Balcerowicza
dla
naszej gospodarki. O dziwo, wybrana nie tylko przez Ducha Świętego, ale i przez
Wałęsę
pani prezes Gronkiewicz–Waltz również się wykazała. Równocześnie ogólnoświatowe
zjawiska, które we mnie znaleźć mogą tylko podszytego zupełnym laicyzmem
obserwatora,
spotykają się z surową krytyką także i na przykład wielkiego kapitalisty i
spekulatora
George’a Sorosa. Gdy ktoś się przestraszy, że utonie w wannie, i zaczyna się
rzucać —
najgorsze efekty z tego wynikają: podłoga zalana, u sąsiadów przecieka sufit…
Porównanie z
wanną jest moje, ale Soros także przestrzega przed elementami paniki na
światowym rynku.
Przyznaje, że utopił 2,5 miliarda dolarów w Rosji, i powiada, że Rosjanie — to
chyba
prawda! — ani się nie nadają, ani nie dojrzeli do normalnej demokratycznej
gospodarki.
O nas za to piszą, że jesteśmy powerhouse of Europe. To naprawdę coś znaczy, bo
nie
piszą tego z miłości, patrzą na nasze wskaźniki. Dźwigamy wprawdzie te straszne
obciążenia
postkomunistyczne, ale rozwój idzie od korzeni, grassroots. Jak się przegląda
ekonomiczne
kolumny polskiej prasy, widać same dziury. Polskie Koleje Państwowe — dziura
finansowa.
Kopalnictwo — dziura. Stocznia Gdańska — dziura; i z tym wszystkim doczekaliśmy
się
jednocyfrowej tylko inflacji. Jesteśmy tym Münchhausenem, który się za harcap
wyciąga z
bagna. Podobno kiedyś niemiecki komendant obozu jenieckiego, w którym siedzieli
Polacy,
przekazując funkcję innemu, powiedział: jakbyś ich wsadził nagich pod szklany
klosz, taki
jak od sera, to za dwa tygodnie będą produkować kiełbasę i podziemne ulotki. I
to jest
prawda. Mamy tę zdolność. Ona się objawia w tym piękniejszym i bardziej
wzniosłym
porywie, im nam jest gorzej. Jak jest dobrze, to się zaraz zaczynają straszne
awantury, robi się
więcej partii niż obywateli. Zaczynam się zbliżać do koncepcji Miltona
Friedmana: tego, co
nie umie pływać, rzucić w najgłębszą wodę. Albo utonie, albo wypłynie. I my
wypływamy.
Bez szczególnych zdolności to by się nie udało. A dlaczego dochód na głowę
ludności liczony
w dolarach jest u nas niższy niż w Czechach, na Węgrzech i na Słowacji — nie
wiem. Nie jest
źle, skoro postawienie samochodu w centrum nie tylko Krakowa, ale i Bochni staje
się coraz
większym problemem. Myślę czasem, że gdyby każdy właściciel samochodu wypełnił
go do
ostatniego miejsca, to całą Polskę można by gdzieś zawieźć…
A czego nam najbardziej brakuje? Przede wszystkim, i to w całej Polsce,
infrastruktury.
Wciąż się na przykład zdarzają przerwy w dostawie prądu — a jak kto ma komputer
czy
choćby kuchenkę mikrofalową, zaczynają się kłopoty. Po drugie, chociaż szlachty,
sejmików i
liberum veto dawno nie ma, ale duch tego wszystkiego w narodzie wciąż odżywa.
Dlaczego?
Nie rozumiem. Przecież ludzie nie czytają dziś Henryka Rzewuskiego, nie wierzę
też w geny,
które by nam nastrajały charakter narodowy — a jednak coś się w powietrzu unosi.
W Polsce
dzisiejszej nazbyt panoszy się anarchosyndykalizm. Mamy zuchwale silne i
suwerenne
związki zawodowe. Jak ktoś słusznie zauważył, wszystkie siły polityczne boją się
nadal słowa
„partia”, prawdopodobnie przez nieprzyjemne skojarzenia. A przecież „partia”
pochodzi od
łacińskiego słowa pars, które oznacza „część”. Partia, która przestaje być
częścią i staje się
całością, jak Wszechzwiązkowa Komunistyczna Partia (bolszewików), przekształca
się w
zwyczajny organ administracji nakazowo — rozdzielczej. Mam nadzieję, że się do
tego
poziomu pod żadnymi barwami nigdy nie stoczymy, ale wszelkie ciągoty ku
ogarnianiu całej
połaci sceny politycznej nie są zdrowe.
*
Największy obszar, w którym pogoda się psuje i dostrzegamy jakieś zjawiska
przedburzowe, rozciąga się poza granicami Polski, zarówno na wschodzie, jak i na
zachodzie.
Nowy rząd niemiecki, zielono — czerwony, zachwyca mnie w stopniu mikroskopijnym.
Nie
chodzi już o tarcia wewnętrzne. Po pierwsze, przywódca Zielonych, który został
ministrem
spraw zagranicznych, nieźle by się nadał na kierownika średniej placówki handlu
detalicznego obuwiem. „Joschka” Fischer brzmi zresztą dziwnie — czy kto mówi u
nas
publicznie „Jurek Buzek” albo „Bronek Geremek”? Po drugie, kanclerz Schröder nie
ma
właściwie żadnych kompetencji przywódczych, zwłaszcza jeśli chodzi o zagraniczną
politykę,
on jest tym, co Niemcy nazywają „eine Wetterfahne” — jak jest zielono, to jest
zielony, jak
czerwono, to czerwony. Nie ma własnego programu. Jeśli spojrzeć wstecz, na
Adenauera,
Brandta, Kohla — można się nimi nie zachwycać! — ujrzymy mężów stanu sporego
formatu.
Niestety, nie widzę dziś w polityce niemieckiej nikogo im podobnego, stąd i
wewnętrzne
tarcia, i zewnętrzne niezręczności. Polska zaczyna się znowu stawać, nie chcę
powiedzieć —
kamieniem obrazy, ale kamykiem między dwoma wielkimi kamieniami młyńskimi, na
razie
na szczęście niezbyt dobrze jeszcze uruchomionymi. Pomysły Mariana Jurczyka, by
Szczecina bronić przed obcymi, to trochę dziecinada: Jurczyk nie Kordecki,
Szczecin nie
Częstochowa, Niemcy nie Szwedzi. Na Zachodzie rysują się jednak niewątpliwie
problemy.
Jeśli chodzi o Wschód — sytuacja, w której dziesiąty rok panuje zupełna
niejasność co do
dalszej drogi Rosji, napawa jeszcze większym niepokojem. Czy Rosja zmierza do
formacji
nacjonalno– demokratycznej? Na to niestety wygląda, bo demokraci dysponują siłą
mniej
więcej taką jak te pchełki, co w cyrku pcheł ciągną mikroskopijny wózeczek.
Dosyć mnie to
martwi. My sami wciąż za mało zajmujemy się wydarzeniami na arenie
międzynarodowej.
Wysyłanie do Brukseli ludzi, którzy przeważnie są przeciwni wejściu do Unii
Europejskiej,
przypomina mi wysiłki — widziałem to w telewizji — żeby sześcian koniecznie
wepchnąć do
okrągłej dziury. Jest to działanie zupełnie pozbawione sensu. Niestety, w
postępowaniu
naszych polityków sensu tego bywa niewiele. Jedynym jaśniejszym miejscem,
troszeczkę
świtającym nadzieją, jest poprawa naszych stosunków z Ukrainą. Powinniśmy ją ze
wszystkich sił popierać! Nie chcę powiedzieć — przeciw Rosji; ale powiedziałem…
Dla
naszego dobra Ukraina powinna pozostać suwerenna. Mówię to, chociaż napatrzyłem
się
strasznych rzeczy w wojennym Lwowie. Wszystko jednak może zostać odpuszczone —
aczkolwiek nie wszystko można zapomnieć. Lwów pozostanie częścią naszej pamięci
narodowej.
Po dziesięciu latach wolności można już sobie powiedzieć jedno: dobry towarzysz
Stalin
przepchał Polskę trzysta kilometrów na zachód nie dlatego, że nas szalenie
kochał, tylko
dlatego, że chciał mieć lepszy przyczółek do napadu na Europę Zachodnią. To jest
rzeczywisty powód, dla którego mamy tak zwane „ziemie odzyskane”. Przykra
prawda, ale
prawda — Kołakowski kiedyś napisał, że prawda jest naczelną wartością naszej
kultury,
śródziemnomorskiej, chrześcijańskiej, europejskiej. I tak jest — przed prawdą
nie ma
ucieczki. Trzeba było aż pięćdziesięciu lat, by wiadomości o zyskach z
Holocaustu, w których
uczestniczyła cała niemal Europa, bo nie tylko Niemcy, ale i na przykład
Szwajcaria czy
Szwecja, wypłynęły jak oliwa. Argumenty typu: jak się, Żydzi, będziecie z nami
wykłócać, to
staniemy się antysemitami, powiesić lepiej w wędzarni na kołku. Niemieccy
przywódcy
potrafią wciąż jeszcze wziąć na siebie odpowiedzialność, choć niektórzy, jak
Schröder,
zaczynają się już troszeczkę wykręcać.
W pismach amerykańskich pojawia się cała gama sprzecznych sądów na temat
ewentualnej
ekstradycji Pinocheta. Jedni są zachwyceni jego zatrzymaniem w Anglii i wołają:
Drzyjcie,
tyrani wszystkich narodów! — inni na to: Stała się rzecz straszna, przecież
Pinochet to
polityk, a w polityce bez rozlewu krwi i bez tortur obejść się nie można. Ja bym
osobiście
Pinocheta wsadził pod sąd, który mógłby orzec, że postępował on w sposób
haniebny, kiedy
ratował to, co uważał za szczytne dobro państwowe — ale do więzienia bym go
oczywiście
nie wsadzał. Mówię to sub specie listów, jakie ostatnio pocztą elektroniczną
otrzymałem.
Miałem serwer na Uniwersytecie Jagiellońskim, skąd mnie wyrzucono dokładnie w
dzień po
wręczeniu doktoratu honorowego tej uczelni, sprawiłem więc sobie inny; tymczasem
ktoś na
uniwersytecie zauważył, że ja to ja, tamten stary odblokował — mam teraz dwa.
Napisali
jacyś młodzi ludzie — całkiem bezinteresownie, to miłe — że najwspanialej by
było, gdybym
został koordynatorem świata. Przypomniał mi się fragment z Mrożka: jestem tak
zacny, że
proszę o przyznanie mi władzy nad światem. Nie aspiruję do takich godności.
Na pewno jednak nie całkiem dobrze świat wokół wygląda. W największym błędzie
był
Francis Fukuyama, kiedy opowiadał baśnie o sytym i nudnym świecie końca
historii. Trzeba
więcej uwagi zwracać na Wschód i na Zachód. Nie możemy zadowalać się tym, że
mamy już
od dziesięciu lat dyrekcję autostrad, choć przez ten czas nie zbudowano ani
jednego metra
autostrady…
*
Wielość rozmaitych cywilizacyjnych wysiłków sama w sobie nie jest zła, ale
postępy, jakie
czyni biotechnologia, napawają po prostu zgrozą. W wielu państwach — z
niejednakowym
zresztą zapałem — przyjmuje się pospiesznie ustawy, które biotechnice mają dać
odpór, a
zasadzają się na godności człowieka czy godności embrionu — równocześnie w
innych
okolicach globu odbywają się ludobójcze działania na skalę historycznie niemal
nie znaną.
Można więc jedną ręką krew zbierać, a drugą krwi tej dolewać… Amerykańscy uczeni
zwrócili się do rządu z apelem, że jeśli nazbyt restrykcyjne zakazy
eksperymentowania z
komórkami zarodkowymi, wybranymi zresztą z zarodków niepełnowartościowych, nie
ulegną
złagodzeniu, to biada amerykańskiej nauce, bo ją Japończycy wyprzedzą.
Przedstawiciele
Polski powiedzieli na jakiejś konferencji, że u nas nigdy nie będzie techniki
zajmującej się
embrionami. U nas może nie — ale gdzie indziej powstanie. Jeśli nie w Stanach
Zjednoczonych, to w Japonii, a jak nie w Japonii, to w Korei, nie mamy na to
żadnego
wpływu. Owszem, może w przyszłości dojść do pojawienia się monstrositates,
którymi w
jednej z podróży Ijona Tichego zajmował się u mnie BIPROCIAPS — Biuro Projektów
Ciała
i Psyche. Jest to dość okropne, ale nie do uniknięcia, bo nie da się postawić
rozwojowi
technologii żadnych murów.
Za jeden z największych błędów popełnionych obecnie przez Niemcy uważam
rezygnację
z eksploatacji energii atomowej. Sprawa jest szersza i ogólniejsza: uważam, że
my też
powinniśmy byli w Żarnowcu stos budować. Zapasy paliw kopalnych za trzydzieści
do
siedemdziesięciu lat się skończą i co wtedy? W ostatnim numerze „Spiegla”
znalazłem rodzaj
nekrologu, wypowiedzianego zresztą ustami niektórych fachowców, na temat tzw.
fuzji
termonuklearnej. Istotnie, nadzieje były na wyrost, koszty okazały się zbyt
wielkie — ale nie
możemy rezygnować z energii, którą cały Kosmos stoi!
Ktoś mi napisał, że moja koncepcja nanotechnologii jest już przed drzwiami,
więcej, że
teraz będą już nie tylko nano–, ale i pikotechnologiczne urządzenia, i że w
końcu pojawią się
na przykład leki, które będą molekularnie funkcjonowały na zasadzie dopasowania
do
poszczególnych elementów wszelkiej tkanki żywej; dalej pójść nie można.
Dawniej sobie wyobrażałem, że istnieje pewnego rodzaju fundament praw
niezbywalnie
trwałych w dziedzinie technologii, fizyki, astronomii, i potem się tylko niejako
dobudowuje
wyższe piętra. Tymczasem teraz okazuje się, że zakwestionowano już i teorię Big
Bangu,
Stephen Hawking pisze o „świecie bez krawędzi”, wielu fizyków uważa tak zwaną
ogólną
teorię wszystkiego za senne rojenie lub bredzenie. Nadchodzące stulecie będzie
miało
mnóstwo roboty z samym sobą, jeśli chodzi o podstawy wiedzy ludzkiej.
*
W sztuce rozmaite zacieki, pleśnie i rozmazy w dalszym ciągu kwitną, co dla mnie
przynajmniej oznacza straszliwą schyłkowość. Pociecha w tym, że dekadencja nie
może trwać
wiecznie — to jest jej niezbywalna cecha i powinno w przyszłości przyjść jakieś
odrodzenie.
Były zresztą w postmodernistycznym chaosie powojennych dziesięcioleci
ewenementy, jak
grafika Gielniaka — wielka klasa. Niezmiernie jednak trudno wyłowić teraz takie
talenty,
każdy bowiem, kto sporządzi jakikolwiek bohomaz, łatwo aspiruje do rangi
artysty.
Teraz literatura: wielkim smutkiem napełnił mnie fakt pojawienia się w
„Tygodniku
Powszechnym”, który miałem za pismo zacne, straszliwego paszkwilu urodzonego z
mózgownicy Jerzego Pilcha, nie wiem, czy zapłodnionej zawiścią, na Wilczy notes
Mariusza
Wilka, książkę, którą uważam za najlepszą, jaką czytałem w ciągu ostatnich wielu
lat,
właściwie od czasu, gdy w ręce mi wpadła powieść Saula Bellowa Mr. Sammler’s
Planet. Ja
bym Wilkowi dał nagrodę Nike. Bardziej nawet od samego paszkwilu zmartwił mnie
fakt, że
żaden głos z jakim takim autorytetem nie odezwał się w obronie napadniętego, że
artykuł
Pilcha nie spotkał się z najmniejszą reakcją, że nikt z nim nie próbował
skrzyżować, nie
powiem — miecza, ale chociażby i szpady, albo nie wyraził zwięźle oburzenia.
Nawet osoba
tak czuła na dookolne wypadki, jak pani Hennelowa, która zawsze jak igła
sejsmografu drga
na ostatniej stronie „Tygodnika” pod winietą Votum separatum, też nic. Milczenie
to
potwierdza tezę moją o całkowitym rozbiciu istniejącym w kulturze polskiej —
Andrzejewskiego termin „miazga” bardzo się przydaje. Ja natomiast będę odtąd
teksty Pilcha
omijał z dala, jak się omija kamienie szczerbate na drodze, i naprawdę bym się
uradował,
gdyby mu ktoś zwrócił uwagę, że on popełnił czyn zasmucający. Tegoroczna Nike
bardzo
mnie za to ucieszyła, bo Pieska przydrożnego mam za rzecz znakomitą,
podsumowanie w
pewnym sensie całożyciowej mądrości. Miłosz jest jednak ekstraklasą światową,
ponad
naszymi wszystkimi podziałami. My natomiast nie mamy obecnie spójnej kultury
narodowej.
Mamy utalentowane jednostki i próby, często dość naiwne, eksponowania naszych
talentów.
Eksperymentów mitograficznych w rodzaju prozy pani Tokarczuk nie uważam niestety
za nic
takiego, co olśni świat. To nie przypadek, że historia zamerykanizowanego Żyda
polskiego, to
znaczy pana Sammlera, w książce Saula Bellowa, za którą on Nobla dostał, tak mi
utkwiła w
głowie: z tej powieści świat było widać. Książki prozatorskie, z których świat
widać,
uzyskują niejaką trwałość. Dzisiaj oczywiście panuje taki straszliwy odmęt, taka
straszliwa
wali ilość informacji artystoidalnej na rynki, że nikt nie może tego ogarnąć.
Lokalne enklawy
bestsellerowe to przeważnie jętki jednodniówki, rzadko rzeczy warte
zapamiętania. Już się
pojawiają oczywiście książki i film o Monice Lewinsky — po prostu można się
porzygać…
Bardzo przykre, że cieszy się to nie tylko aplauzem i popytem ze strony
publiczności, ale i
posiadacze dużej gotówki — wydawcy, producenci — ładują jak mogą w podobne
tematy.
Nie wymyśliłem sposobu na częściowe choćby okiełznanie tego szalonego pędu do
szmalu.
Jak film nie robi kasy, to się nie liczy. Jakby Bu?uel tak rozumował, toby nie
było żadnych
filmów Buńuela. Zjawisko zdumiewające i zawstydzające przez swą powszechność.
Pociechą — bardzo względną — jest fakt, że Ameryka doprowadziła cały świat do
konwulsji obrzydliwą aferą prezydencką i republikanie nie wiedzą teraz, jak się
z niej
wyłabudać. W polityce zawsze istnieje cieńszy albo grubszy nalot brudu — na to
nie ma rady.
Dlaczego? Nie wiem — widocznie nie może się ona bez tego obyć. Jako gatunek nie
potrafimy ukryć naszych brzydkich cech.
grudzień 1998
SPOJRZENIE Z PROGU
Kula ziemska w epoce globalizacji przypomina duży ser mocno nadjedzony przez
myszy,
które wyłażą z różnych dziurek.
Zacząć trzeba od sytuacji epidemiologicznej. Ponurą niespodzianką ostatnich
czasów
okazała się choroba szalonych krów i priony, czyli odwrotnie skręcone w
trzeciorzędnej
swojej strukturze molekuły białkowe. Do tej pory byliśmy przekonani, że grożą
nam tylko
wirusy, bakterie i pasożyty — teraz się okazuje, że groźne może być samo białko.
Trzeba uczciwie powiedzieć, że tak do końca nie wiadomo, ani jak się te priony
porządnie
wykrywa, ani skąd się wzięły, ani w jaki sposób się mnożą, chociaż nie powinny,
bo nie mają
żadnych genów. Wiemy natomiast, że rujnują system nerwowy, że nie niszczy ich
ani
alkohol, ani promieniowanie jonizujące, ani sterylizacja. Antybiotyki też
oczywiście nie
działają, bo to nie bakterie. A całe nieszczęście, jak się przypuszcza, z
karmienia bydła
mączką mięsną, czyli po prostu zmieloną padliną.
Teraz się zrobiła dziura w budżetach, bo akcje zapobiegawcze — wybijanie stad,
wycofywanie z rynku wołowiny i tak dalej — kosztowały samą tylko Anglię mnóstwo
funtów. Niemcy też wpadli w panikę; mają ponad tysiąc rodzajów kiełbas i do tych
kiełbas
dodaje się zwykle trochę mięsa wołowego. Bawaria uważała się za wolną od
jakichkolwiek
szalonych krów — tymczasem pojawiły się już pierwsze przypadki. Niebezpieczne
mogą się
okazać nawet żelatynowe kapsułki, choć prawdopodobieństwo, że w nich akurat
znajdą się
priony, jest niewielkie.
Można by powiedzieć, że to rykoszet natury; Pan Bóg nierychliwy, ale
sprawiedliwy.
Doprowadzenie roślinożernego bydła do kanibalizmu dało skutek zupełnie
niespodziewany.
Choroba wściekłych krów wraz z niespodziewanymi prionami jest też wielkim
memento
zawieszonym nad krainą biotechnologii, ponieważ pośrednio pokazuje, że zupełnie
nie
wiemy, co jeszcze możemy narobić złego, włażąc z naszymi instrumentami do
genomów
roślin, zwierząt i ludzi. Trochę jak uczeń czarnoksiężnika ze słynnej ballady.
Ja się osobiście
do winy nie poczuwam: moja intencja była niewinna, chciałem przed laty
przedstawić
horyzont interesujących zjawisk przeszłości dość prometeuszowy, nie chodziło mi
o zakład
Fausta, o pakt z diabłem. Tymczasem okazało się, że istnieje także diabeł
technologiczny, nie
tylko finansowy i libidinalny.
Tymczasem w Anglii zezwolono już ustawowo na klonowanie ludzkich embrionów.
Otwarto furtkę w nieznane; nie wiemy, co z tego wyniknie. Start każdej wielkiej
technologii
kosztował niewątpliwie wiele ofiar, w pieniądzach i w ludziach, a tutaj
niebezpieczeństwo
wydaje mi się jeszcze większe. Podległość biotechników rządowym nakazom i
legislaturze
jest bowiem dość pomiarkowana, mogą w swoich laboratoriach robić praktycznie, co
chcą.
Na pociechę — jeżeli to jest pociecha — możemy sobie powiedzieć, że w Polsce nie
dysponujemy instrumentarium, choćby i laboratoryjnym, które do klonowania jest
niezbędne.
Na dodatek niektórzy zapowiadają na ten wiek prawdziwe inferno klimatyczne.
Poziom
oceanów po stopieniu lądolodu grenlandzkiego ma się podnieść mniej więcej o
metr, co
oznaczałoby, że Holandia, Malediwy oraz wiele wysp na Pacyfiku zniknie, że
zostanie zalana
część przyoceaniczna Półwyspu Indyjskiego, a ludzie z zalanych terenów nie będą
się mieli
gdzie podziać. Ta niezręczna sytuacja powinna stać się impulsem dla stworzenia
całego
systemu ogólnoświatowych uzgodnień — tymczasem nie tylko nie mamy żadnego
światowego rządu, ale nawet ONZ jest dziś słabsza, niż była bezpośrednio po
wojnie. Zresztą
naukowcy spierają się wciąż, czy rzeczywiście silne przyhamowanie wyrzucania w
atmosferę
wydalin industrialnych uratowałoby nas przed efektem cieplarnianym. Amerykanie
nie są tą
koncepcją zachwyceni.
Jeśli patrzeć na naszą planetę z dystansu, znajdujemy się w środku tak zwanego
interglacjału: po wielkim zlodowaceniu i przed możliwym kolejnym zlodowaceniem,
oczywiście nie w skali tysiąca czy dwóch tysięcy lat. Za wcześnie więc, by się
martwić,
należę jednak do ludzi, którzy wbrew rozsądkowi martwią się o wszystko. Pewnie
należałoby
raczej posłuchać Johna von Neumanna, który powiedział Richardowi Feynmanowi, gdy
ten
trapił się swoim udziałem w badaniach atomowych: Jednostka nie może ponosić
odpowiedzialności za cały świat. A już z całą pewnością dotyczy to jednostki,
której nikt z
możnych decydentów nie słucha. „Biada podrzędnym istotom, co wchodzą pomiędzy
ostrza
potężnych decydentów”…
*
Na takim tle rozgrywają się wydarzenia polityczne, ze zmianą władzy w Stanach
Zjednoczonych na czele. Dolar, jak wiadomo, zleciał już o pół złotego i w
Ameryce panuje
przekonanie, że rozpoczyna się bessa. Próby, niezbyt dołężne, wiązania groźby
bessy w
łańcuch przyczynowo — skutkowy z działaniami odchodzącej administracji Clintona
nie
mają sensu. Cykle ekonomiczne są niezależne od kadencji prezydenckich, układają
się na
kształt sinusoidy, Clintonowi się poszczęściło, że znalazł się w dobrej fazie i
trafił na okres
hossy. Oczywiście w jakiejś mierze sam przyczynił się do jej podtrzymania,
choćby poprzez
powołanie do życia NAFTY, czyli północnoamerykańskiej strefy wolnego handlu, ale
działania jego nie były decydujące.
Ponieważ Bush junior ujawnił umiarkowaną nieznajomość języka angielskiego oraz
spraw
światowych, odwołuje się do doradców. Siłą szczególnie wybitną ma być pani
Condoleezza
Rice. Uchodzi za bardzo zdolną i zna rosyjski, co w oczach Amerykanów stanowi
nadzwyczajny atut, choć wiara, że ta umiejętność pomoże pani Rice dojść do
porozumienia z
Putinem, jest cokolwiek dziecinna. Natomiast drugi z filarów nowej
administracji, generał
Colin Powell, to zasłużony emeryt; osobiście wolę panią Albright, której miejsce
Powell
zajmie, ponieważ ma ona więcej wyczucia polityki międzynarodowej, zwłaszcza zaś
europejskiej.
Wprowadzenie na dwa główne urzędy czarnoskórych polityków świadczy o wysiłkach
Busha juniora, by spacyfikować nastroje Afroamerykanów. W tym samym celu
objeżdża on
teraz Południe. Równocześnie dziennikarze amerykańscy utworzyli grupę, która
nadal
przelicza głosy na Florydzie. Nie będzie to miało żadnego znaczenia dla
trwałości stolca, na
którym zasiądzie Bush — ale oni chcą poznać prawdę. To jest bardzo amerykańskie
i bardzo
mi się podoba.
Mniej natomiast mnie cieszą objawy cofania się w stronę doktryny Monroego:
Ameryka
dla Amerykanów, świat nie może liczyć na to, że Ameryka będzie mu przewodzić.
Amerykanie zarzucają Paktowi Północnoatlantyckiemu niedostateczne uzbrojenie, a
należącym do niego państwom europejskim — że przeżerają chleb grubo nasmarowany
masłem i obłożony słoniną, miast wyłożyć fundusze na nowoczesne systemy
zbrojeniowe.
Pretensje o tyle zasadne, że okres doskonałej ciszy, która trwała długo za naszą
wschodnią
ścianą, ma się wyraźnie ku końcowi.
*
Putin, janusowy polityk, ma dwie twarze: dla Zachodu jest uśmiechnięty i
demokratyczny,
mówi o wolnościach, a kiedy przyleciał do Kanady, wykazał się znawstwem wyników
tamtejszych rozgrywek futbolowych. Równocześnie w kraju, nie tylko przez
rezurekcję
sowieckiego hymnu — na razie to tylko mruczando, bo przywrócono melodię, ale
słów nie
ma, podobno osiemdziesięciokilkuletni Sergiusz Michałkow będzie pisał nowy
tekst, ma w
tym niezłą wprawę — Putin próbuje restaurować symboliczne choćby resztki
imperium, a
orzeł dwugłowy zabarwia się stopniowo na różowo. Ziuganow bardzo rad, choć
komuniści
trzymani są na dystans. W „Heraldzie” znalazłem rycinę przedstawiającą wielką
łódź
podwodną a la „Kursk” na dnie morza, a pod tym podpis: „Głasnost”‘. Jeśli
rosyjska swoboda
miałaby polegać na tym, że piękna prezenterka telewizyjnych wiadomości występuje
na
golasa, to przepraszam: nie o ten typ swobód nam chodziło.
Putin dość też zgrabnie wykorzystał znieruchomienie Amerykanów wywołane walką
kandydatów na urząd prezydencki, zwiększając eksport uzbrojenia. Jest podobno
nowa
torpeda — nazywa się „Szkwał” — która osiągnąć może pod wodą prędkość około
dwustu
mil na godzinę dzięki tak zwanej kawitacji; kawitacja opiera się na
wykorzystaniu
próżniowego bąbla, jaki się tworzy podczas nadzwyczaj szybkiego obrotu śrub
okrętowych.
Rosjanie widzą w zbrojeniach nie tylko argument na rzecz swojego neoimperialnego
wzejścia, ale ponadto źródło energicznego finansowania machiny państwowej.
Wyjazd Putina na Kubę jest wyraźnym znakiem zbierania na powrót dawnych
sprzymierzeńców bloku sowieckiego. Zaczyna się konsolidować blok państw, które
były
tradycyjnymi wasalami Sowietów: kraje arabskie z Irakiem, Chińczycy. Chiny
kontynentalne
próbują ostatnio zażyć Tajwan z mańki kulturalnej: posłały tam na wystawę pewną
liczbę
sławnych żołnierzy glinianych, wykopanych w prehistorycznym grobowcu.
Putin zresztą to tylko wierzchołek góry lodowej. Ożywił i powołał do nowego
istnienia
wierchuszkę dawnego KGB. A bezpieka była twardym szkieletem sowieckiego systemu,
w
gruncie rzeczy aideologicznym; co najwyżej odklepywano rytualne formułki. Putin
krok po
kroku odtwarza dawne mechanizmy, nie widać natomiast, by swoimi działaniami miał
wprowadzić Rosję na piękny trakt demokracji. On tego nie umie, a co więcej: nie
chce,
podobnie jak całe jego post–kagiebistowskie otoczenie.
Jednym słowem, opuściliśmy już port i spokojne wody. Francja, niesłusznie zwana
naszą
siostrzycą — macochą bym ją raczej nazwał — nakłada klocki hamulcowe na nasze
zapędy
do Unii. Wejście do Unii też nas zresztą nie zbawi, bowiem narastają tam
wewnętrzne
antagonizmy, z którymi Bruksela źle sobie radzi. Pomiędzy Niemcami a Francją
trwa
wyraźne napięcie, do Stanów Zjednoczonych Europy bardzo daleko.
*
Na naszym podwórku jedyną naprawdę dobrą wiadomością na koniec roku był wybór
Balcerowicza na prezesa Narodowego Banku Polskiego. On naszą walutę chwyci mocno
w
garść, a gdyby jego miejsce zajął ktoś związany z SLD, pewnie po wyborach
zaczęto by
dodrukowywać pieniądze w ramach populistycznych zagrywek, nawet za cenę
trzęsienia
monetarnego. Tym bardziej ucieszył mnie gest Kwaśniewskiego w stosunku do
kandydatury
Balcerowicza, mimo że Miller stawiał opór dość zaciekły.
Gratulowano Balcerowiczowi, jakby odniósł jakąś wielką wiktorię nad kozaczyzną i
Tatarami. Tymczasem nie usłyszałem dotąd ani jednego rzeczowego argumentu, który
mógłby podeprzeć hasło: „Balcerowicz musi odejść”. Dlaczego miałby odejść? Gdzie
są jego
przewiny? Dlaczego nikt nie wypędza Kropiwnickiego, który narobił strasznych
głupstw, a
teraz wbrew dyscyplinie klubowej głosował przeciw Balcerowiczowi? Czy chodzi o
to, żeby
dolar kosztował dziesięć albo piętnaście złotych i załamała się cała gospodarka?
Niezdolność
dostrzegania dalszych ogniw łańcuchów przyczynowo — skutkowych stanowi
fundamentalną
skazę i niedowład umysłowy, który dyskredytuje każdego polityka.
Nie mamy jednak prawdziwej klasy politycznej; prawica jest żywiona bolszewickimi
hasłami uwłaszczeniowymi, lewica szykuje się do skoku na kasę i władzę, nawet
liberalny
Cimoszewicz głosował przeciwko Balcerowiczowi. Przyznaję: myślałem dotąd, że
rządy
AWS są tak nic niewarte, a reforma, która doprowadziła do okropnych perturbacji
w służbie
zdrowia, tak nieudana, że przyjście ludzi Millera niczego nie pogorszy. Już tak
nie myślę; rad
też jestem, że Kwaśniewski oddalił się nieco od Millera.
Przestrasza mnie panujące u nas zobojętnienie na światową politykę; jakby Polska
zamknięta była w jakiejś skorupie. Przychodzę do kiosku w hotelu „Forum”,
przeglądam
olbrzymie sterty pism. Pornosy — proszę bardzo. Periodyki myśliwskie, tresowanie
pingwinów, żeby latały — wszystko jest, tylko o polityce prawdziwie globalnej
nic nie ma.
To znaczy, owszem, „The Economist” i „Foreign Affairs” — po angielsku. Być może
nastąpiło już u nas zwyrodnienie intelektualizmu, który stał się profesjonalną
inteligencją,
zawężoną do konkretnych umiejętności, a pozbawioną jakichkolwiek horyzontów.
Pojawiają się rzeczywiste problemy, które wymagałyby w Polsce prawdziwych mężów
stanu. Mam jednak wrażenie, że żyjemy w czasach, w których tacy mężowie nie
pojawiają się
także i na arenie światowej. Nie dlatego, że nie ma już nikogo rozumnego, tylko
dlatego, że
stopień powikłania sytuacji odstręcza ludzi rozumnych od aspirowania do roli
decydentów: za
każdą decyzją rozciągają się długie ogony argumentów ,,za” i „przeciw”.
*
Nierządowe amerykańskie gremium futurologiczne, trochę samozwańcze, ale złożone
z
poważnych fachowców, sporządziło 86–stronicowy raport na temat zagrożeń
przyszłości.
Mamy w tej chwili sześć miliardów i sto milionów ludzi; w roku 2015 będzie ich
siedem i pół
miliarda. Wzrost dzietności przypadnie w 90 procentach na Trzeci Świat; tak
zwane
megalopolie, miasta–giganty, pomieszczą prawie 420 milionów ludzi. Lekarze
przestrzegają,
że megalopolie, zwłaszcza ubogie, stają się ogniskami powstawania nowych odmian
mutagennych wirusów.
Mądre to gremium twierdzi dalej, że w ciągu najbliższych dziesięciu do dwunastu
lat
należy się liczyć z atakami ze strony nieokreślonych terrorystycznych grup bądź
państw,
używających coraz bardziej wyrafinowanych środków, jak pociski średniego
dystansu z
głowicami biologicznymi, chemicznymi i nawet nuklearnymi. Futurologowie uważają
też, że
najbardziej optymistyczny wariant rozwoju wypadków na Bliskim Wschodzie to tak
zwany
„zimny pokój” pomiędzy Izraelem a Palestyną. Stale będzie jednak trwało
podskórne napięcie
i jeśli może gdzieś na Ziemi dojść do nuklearyzacji konfliktu, to ich zdaniem
najprędzej
właśnie tam.
Autorzy raportu przestrzegają sekretarza stanu Powella, że sytuacja polityczna
dzisiaj jest
zupełnie odmienna niż podczas wojny w Zatoce, kiedy dowodził on wojskami
amerykańskimi, i choć sama Rosja nie bardzo jeszcze Stanom zagraża, to jednak
liczba
zagrożeń od tamtego czasu wzrosła. Obawiają się efektów ewentualnego
odseparowywania
się mocarstwa amerykańskiego od Europy i skutków, jakie to może mieć dla NATO.
Przytaczam fragmenty tej prognozy, żeby się odczepili wreszcie ode mnie ci, co
uważają,
że jestem czarnowidzem. Ja tylko referuję stan rzeczy i cudze poglądy. Sam
wolałbym, żeby
Putin okazał się demokratą, a Hiszpania nie wydała Rosjanom oligarchy
Gusinskiego, którego
Putin chce dopaść. Ilekolwiek Gusinski się nakradł, na pewno nie tyle co Jelcyn,
który cieszy
się Putinowską ochroną.
*
Świat tkwi na jakichś rozstajach, o żadnych konwergencjach nie ma mowy, nie
widać
tendencji scalających. A czy jest u progu nowego roku jakaś weselsza wiadomość?
Oczywiście, ta co zawsze: „Bóg się rodzi, moc truchleje”… Pociechę może też
przynieść
niemieckie przysłowie: „Es wird nicht so heiss gegessen wie gekocht”; potrawy,
które jemy,
są zawsze mniej gorące niż podczas gotowania. I osobiście nie sądzę, by
wszystkie ponure
przepowiednie miały się sprawdzić.
styczeń 2001
REPETYCJA
Zbliżam się niestety do osiemdziesiątej rocznicy moich urodzin; znalazłem się
więc, jak to
określił Beckett, w końcówce. Fakt ten skłania, by się zastanowić nad tym, co
udało mi się w
przeszłości wysondować ze zjawisk, do których obecnie jesteśmy przyzwyczajani.
Zacząłbym od tego, że nieprawdą jest, jakobym kiedykolwiek wystąpił jako
prekursor
zapowiadający możliwość klonowania. Mnóstwo ludzi o tym pisało także i przede
mną;
cudzych piórek nie chcę sobie przyprawiać. Jest natomiast kilka spraw, które
uważałem za
niezmiernie istotne. Drugie wydanie Summa technologiae kończy się stwierdzeniem,
które
zacytuję z pamięci: że język, jakim przemawiają geny do następnych pokoleń
genów, warto
badać, ponieważ my w naszym ludzkim języku tworzymy tylko filozofię, a język
genów
stwarza filozofów. Tego się trzymałem. Równocześnie jako jeden z pierwszych
wymyśliłem
to, co się dziś nazywa wirtualną rzeczywistością, a co ja nazwałem fantomatyką.
Do tego
mogę się przyznać.
*
Niektórzy wyrażają rozczarowanie faktem, że nasz organizm zbudowany jest na
osnowie
zaledwie trzydziestu kilku tysięcy genów i tyle mamy genów wspólnych z
drożdżami, że
drożdże możemy uznać niemal za kuzynów. Odnosząc się do tego, co pisałem dawno
temu,
odpowiedziałbym tak: pisząc w naszym języku, używamy 24 liter (mniejsza o znaki
diakrytyczne), a można je nawet zredukować do kropek i kresek alfabetu Morse’a,
obecnie
już zarzuconego. Liczba podstawowych liter nie ma żadnego związku z tym, co z
owych liter
skonstruowane być może; z niewielkiej liczby znaków można ułożyć i modlitwę, i
Ewangelię,
i Koran, i opis budowy Wszechświata. Jest to orzeczenie niesłychanie banalne i
trywialne, ale
prawdziwe; najwznioślejsza poezja składa się w druku z tych samych liter co
artykuły w
najpodlejszej gazecie. Z samego faktu, że liczba genów jest stosunkowo
niewielka, także nic
nie wynika i nie jest to powód do uważania naszej budowy cielesnej za jakiś
rodzaj
wewnątrzewolucyjnej dyskryminacji. Na początku było słowo — to zdanie dobrze
znamy. W
dziedzinie ewolucji naturalnej ma ono także sens; chodzi o słowo ułożone z liter
biochemicznych