STANISŁAW LEM KRÓTKIE ZWARCIA WYBRAŁ I UŁOŻYŁ TOMASZ FIAŁKOWSKI POSŁOWIE JERZY JARZĘBSKI ZA GRZBIETEM WIEKU WIEK PAPIERU ŚCIERNEGO „New York Times” ogłosił ankietę, pytając, jakim mianem najlepiej określić nasz czas. Było wiele setek odpowiedzi — w większości pesymistycznych. Wiek lęku i niepewności, wiek straconych złudzeń, straconych oczekiwań i rozczarowania, wiek rozpadu, wiek trybalizmu, czyli plemienności, wiek fundamentalizmu, wiek dekonstrukcji… Niektóre z proponowanych nazw zdały mi się szczególnie ciekawe: na przykład „wiek papieru ściernego” — bo starciu ulega cieniusieńka powłoka cywilizacji. Nie chcę tu moralizować, ale zdaje mi się, że wiek nasz można też niestety nazwać wiekiem śmierci. Najpierw mamy do czynienia z utylizacją śmierci o charakterze czysto rozrywkowym — circenses! Jeśli się ogląda zapowiedzi w niezliczonych kanałach telewizyjnych, to powraca tam jedno słowo: mord. Ma ono wyzwalać emocje i rozbudzać nasze oczekiwania, pełnić rolę podstawowej przynęty. Jest to dosyć makabryczne, ale daje się wytłumaczyć czyimś interesem. Ktoś jest zainteresowany tym, żeby oglądalność telewizji była możliwie duża, ponieważ trzeba zadowolić inwestorów, pakujących pieniądze w reklamę, która finansowo podtrzymuje nieodpłatne emisje. Nie mówię oczywiście, że to rzecz chwalebna — ale przynajmniej wytłumaczalna. Natomiast niedawne wypadki w Japonii — cała ta afera z zatruciem tokijskiego metra, która nabiera coraz bardziej apokaliptycznych wymiarów — mają charakter całkiem inny. Widzę w nich następną falę czy też rzut — pewne choroby, na przykład malaria czy kiła, rozwijają się rzutami — zjawiska, którego pierwszym etapem były grupy terrorystyczne w rodzaju niemieckiej Frakcji Armii Czerwonej. Najpierw morduje się osoby wybrane — Schleyera czy Herrenhausena. Potem podkłada się ładunek wybuchowy w miejscu publicznym i zabija ludzi przypadkowych. Fakt ten ma jednak zwrócić uwagę mediów na sprawców, którzy wyznają: zrobiliśmy to, bo mamy taki a taki program. Mniej lub bardziej szalony i utopijny, ale program; poruszamy się wciąż w granicach logiki, choćby i obłędnej. Teraz jednak pojawiły się nowe rodzaje terroryzmu. Początkiem był wybuch w nowojorskim World Trade Center, gdzie zespół sprawczy pozostał właściwie anonimowy i wcale się przed światem nie chciał swym czynem chwalić. Historia z ludobójczą japońską sektą jest jeszcze straszniejsza. Cywilizacje można od siekiery tak podzielić: świat chrześcijański to cywilizacja powstała pod hasłami grzechu i pokuty, cywilizacje wschodnie, zwłaszcza japońska, rządzą się zasadą wstydu i hańby. Japończycy strasznie się zawstydzili, że w ich społeczeństwie, tak dotąd zorganizowanym, spokojnym i uładzonym, pojawiło się coś, co nie znajduje żadnego racjonalnego wytłumaczenia — choćby pogonią za zyskami — ani nawet nie odwołuje się, przynajmniej na razie, do przesłanek irracjonalnych. Sekta, w której siedzibie znaleziono dziesiątki ton półproduktów niezbędnych do wytwarzania gazów bojowych, ogromne ilości materiałów do produkcji broni biologicznej, jednym słowem — ślady przygotowań do masowej zagłady ludzi, pozostaje nieprzenikniona i anonimowa. Nie wiadomo, skąd się to wszystko wzięło: z nieba spadło, czy raczej z piekła wylazło. Ci, których zatrzymano, twierdzą, że chcieli płot pomalować albo ceramikę wypalać… W „Heraldzie” czytam, że sekta ma ogromne środki materialne, organizacje tego typu ogołacają zwykle swych zwolenników z pieniędzy i z tego powstają fortuny. Mówi się o helikopterach w byłym Związku Sowieckim, z których jeden, o nośności dwudziestu ton, gdzieś znikł. Policja japońska zachowuje milczenie, co podobno jest w jej stylu, nie tak jak w Ameryce, gdzie za każdym komisarzem uganiają się stada reporterów. Mnożą się zagadki — jedną z nich jest oczywiście ślad rosyjski. Wiadomo tyle, że ktoś z bliskiego otoczenia Jelcyna do sekty należał. Co zamierzał, jaką chciał pełnić rolę — na razie nie wiemy. Kiedyś pan Pilch napisał, że ja przewidywałem upadek Sowietów, ale mych przemyśleń ze skromności nie publikowałem. Otóż nie ze skromności — ja nie miałem odwagi tego zrobić, nawet pod pseudonimem, nawet w „Kulturze”. Było to tak pod włos wszystkich ówczesnych przekonań o sowieckiej potędze, że nie odważyłem się z moją koncepcją wyjechać. Pomyliłem się zresztą co najmniej o dwadzieścia pięć lat, bo oparłem się na danych CIA. Dane były zaniżone, Sowieci poświęcali dwa razy więcej dochodu narodowego brutto na zbrojenia i to przyspieszyło — wbrew moim oczekiwaniom — ich upadek. Teraz myślę, że trzeba niestety swoje intuicje — także te groźnie brzmiące — głośno wypowiadać, a nie chować pod kołdrą. Otóż jedynym motywem działania, jaki w przypadku japońskich terrorystów przychodzi mi na myśl, jest sięganie po władzę. Być może nie tyle chodzi o jej przejęcie — tak, by głowa sekty była na przykład prezydentem Stanów — ile o jakiś typ infiltracji, jak to wcześniej czynili komuniści (choćby afera z enerdowskim szpiegiem Guillaumem, przez którą upadł kanclerz Brandt). Na razie nikt tego wyraźnie nie zwerbalizował, wszyscy gubią się w domysłach, a tymczasem policja znajduje coraz więcej śmiercionośnych materiałów. Przeraża skala tego arsenału — to nie pięć noży czy nawet dziesięć karabinów ukrytych w piwnicy, ale przygotowania do jakiegoś genocydu. Oczywiście wyjściem dla racjonalnie myślącego umysłu — a ja jestem racjonalistą — byłoby uznanie wszystkiego za robotę wariatów. Ale coś mi się wydaje, że w tym szaleństwie, jak to powiedział Szekspir, jest metoda. kwiecień 1995 PO WYJŚCIU Z EGIPTU Słychać coraz częściej obawy, czy demokracja — rozumiana w sposób klasyczny — przetrwa następne stulecie. Obawy te biorą się z kilku źródeł. Historia poucza nas, że przyszłość zawsze wygląda inaczej, aniżeli to sobie wszyscy wyobrażają. Zawsze jest inaczej, jak mawiał Gołubiew. Do pewnego stopnia można to skonkretyzować. Inaczej jest między innymi dlatego, że na życie ludzkie coraz mocniej wpływają gwałtowne erupcje technologii, a skłonność ludzka, by wykorzystać je raczej ku złemu niż ku dobremu, coraz wyraźniej przy tym się rysuje. Technologiczne moce, stworzone przez człowieka, zaczynają powoli dokonywać manewru „w tył zwrot” i ostrzem wchodzić w swego twórcę. Nad minioną epoką wisiał atomowy miecz Damoklesa. Obawiano się głównie wymiany ciosów między Stanami Zjednoczonymi a Sowietami, i obawa ta w pewnym sensie znieczulała na wszystko inne. Mieliśmy poczucie, że możliwa jest atomowa apokalipsa, ale nie przewidywaliśmy innych scenariuszy. Tymczasem, mówiąc cynicznie, choć rzeczowo: sarin, którego użyto w tokijskim metrze, o wiele łatwiej wyprodukować aniżeli bombę atomową. Działalność, nawet najbardziej gorączkowa, wielkich partii politycznych — choćby republikanów, którzy zwyciężyli teraz w Ameryce, czy niemieckiej chadecji — podszyta jest bezradnością. Działacze ich nie bardzo wiedzą, gdzie szukać wytyczających przyszłą drogę celów. Jedną z naczelnych cech człowieka żyjącego na Ziemi jest świadomość zarówno przeszłości, jak i przyszłości. Nie bardzo jednak wiemy — pisałem już o tym — jaka ta przyszłość ma być. Niby teoretycznie rzecz jest jasna: powinno zapanować braterstwo ludów, należy wytrzebić wojny, a naczelną regułą w stosunkach międzynarodowych uczynić prawo do samostanowienia. Ale te piękne hasła coraz powszechniej ulegają unieważnieniu i zadeptaniu. W epoce wolności ludzkość znalazła się — że użyję biblijnego porównania — w sytuacji Żydów, gdy Mojżesz wyprowadził ich z Egiptu. Potem czterdzieści lat chodzili po pustyni i błądzili. To jest właściwie obraz współczesnej ludzkości. Nie ma celu, jest poczucie bezradności wielkich organizacji, które miały nam przewodzić. Mówi się już, że siły międzynarodowe muszą się z terenów byłej Jugosławii po prostu wycofać, że tamtejsza wojna pozostanie nieustannym ogniskiem zapalnym. Stuletni dziś Ernst Jünger, którego Niemcy bardzo teraz szanują i czczą, miał może rację, głosząc, że wojna, walka krwawa i bój śmiertelny są naturalnym żywiołem człowieka. Piszę to wbrew sobie, bo pogląd taki znajduje się na antypodach moich wcześniejszych wyobrażeń o człowieku i społeczeństwie. Spotkałem się w prasie amerykańskiej, wyczulonej szczególnie na zjawiska globalne, z obawą, że suwerenność państw także od innej strony staje się dziś zagrożona. Kapitalizm stwarza ponadpaństwowe, monopolistyczne i korporacyjne molochy, a równocześnie zaczynają się procesy ekonomiczne źle rozpoznane i nie dość rozumiane. Międzynarodowe relacje poszczególnych środków płatniczych, walut, bilansów handlowych itp. wymykają się spod kontroli poszczególnych państw — pisał o tym w serii artykułów w „Heraldzie” Alan Friedman, krewny zdaje się Miltona. Ten kapitał, jak wody szeroko rozlane, pływając po rynkach, nie podlega już nie tylko jurysdykcji, ale i w coraz mniejszym stopniu wpływom poszczególnych rządów. Zapaści giełdowe, różnice kursów, wahania dolara wymykają się spod władczej ich mocy, a podnoszącej się czasem fali żadna rezerwa federalna od razu nie uspokoi. Demokracja przynosi też — mówiąc najkrócej — prawo do panoszenia się głupoty. Za czasów komuny głupota była poniekąd upaństwowiona, jako ideologia świeckiego zbawienia, która prowadzić nas miała do ziemskiego raju, choć droga do tego raju usiana była bardzo obficie masowymi grobami. Kiedy się ogląda stare kroniki filmowe, widać olbrzymie tłumy, które różnym Stalinom i Bierutom na rozkaz klaskały, te przymusowe spędy pierwszomajowe. Dziś już na szczęście nikt niczego nie musi, zagraża nam za to chaos, a głupota i irracjonalne ludzkie działania świat poczynają jakby rozsadzać. Na myśl przychodzi mi powieść Olafa Stapledona The Starmaker, Twórca gwiazd. Wędrujący przez Kosmos bohater napotyka miliony cywilizacji, mniej lub bardziej normalnych, często wojowniczych, niekiedy szalonych. Nie wiem, czy nie znaleźliśmy się na drodze ku cywilizacji szaleństwa… maj 1995 ŚWIAT BEZ KRAWĘDZI Nie potrafię pomieścić się dokładnie w terminie rocznym, ponieważ nie mam w głowie kalendarza, który się zaczyna 1 stycznia, a kończy 31 grudnia; uwagi moje muszą być bardziej ogólne. Co mnie osobiście najbardziej w minionym roku, ale także w jego pobliżu, martwiło? Przede wszystkim pankomercjalizacja — na wszystko się patrzy pod kątem pieniędzy. Pieniądze odgrywają decydującą rolę we wszelkim myśleniu indywidualnym i zbiorowym. Zawsze miały duże znaczenie, dziś jednak, w warunkach globalizacji, ich oddziaływanie przypomina kąpiel w wannie po brzegi wypełnionej przyjemnie ciepłą wodą. Jak długo zachowujemy się spokojnie, to i woda zachowuje się spokojnie. Kiedy jednak zaczynamy się poruszać, łatwo wy — chlupać masę wody na podłogę. Falowanie podobne odbywa się dziś w wielu dziedzinach, a falowanie kapitału okazuje się szczególnie niebezpieczne. Znalazłem właśnie w „Heraldzie” okrzyki pełne zgrozy, dotyczące kolejnej erupcji AIDS. Przeciętna afrykańska wynosi 26 procent tak zwanych seropozytywnych — czyli praktycznie skazanych na śmierć! To straszliwie dużo — co czwarty człowiek w tamtych krajach umrze na AIDS. I nie ma żadnej nadziei, żeby tę liczbę zmniejszyć. Następuje niestety rzeczywista redukcja rozrostu demograficznego. Dawno już ostrzegałem przed informacyjnym potopem i ciemnymi stronami internetowych szaleństw — teraz czytam o wysiłkach zmierzających do rozsłojenia światowych sieci internetowych, w ten sposób na przykład, ażeby służby specjalne otrzymały sieć własną, specjalnie strzeżoną. Także i instytuty naukowe chciałyby mieć sieć osobną, wolną od niepotrzebnego im śmiecia. * Wielkie inwazje kapitału do Polski zasadniczo nie są złe. Stwarzając olbrzymie hipermarkety, wnosi się w nasze życie nie tylko składnik komercjalny, ale i standardy rozmaitego rodzaju; pojawiają się ruchome schody, długonogie dziewczęta, które jeżdżą na wrotkach (jest w tym i aspekt groteskowy…), przyjmuje się wszelkie karty kredytowe; ja się boję karty kredytowej jak śmierci, ale to inna sprawa. Żywione u nas obawy przed wyprzedażą całej Polski cudzoziemcom są moim zdaniem przesadne. Rozumiem oczywiście zmartwienia właścicieli małych grajzlerni, sklepikarzy, którym Carrefour czy inny Hit odciąga klientów, ale poprzez te inwazyjnie rosnące świątynie konsumeryzmu pokazuje się nam pewien uniwersalny pułap. A jeszcze kilkanaście lat temu niesłychanych zabiegów wymagało uzyskanie kanistra z dwudziestoma litrami benzyny albo pęta kiełbasy lisieckiej… Człowiek jest jednak stworzeniem tak urządzonym, że to, co dobre, przyjmuje jak powietrze. Są i wady owej inwazji — w World Press Center zobaczyłem taką polską pornografię, że mi oko zbielało. Po to pewnie, by zakasować pornografię zachodnią, pokazuje się zdjęcia, na których ktoś w pewne miejsce wkłada rękę aż po łokieć. W moich oczach zresztą okropny ów proceder sam się uniewinnia: patrząc na takie zdjęcie, czuję się znów położnikiem w białym kitlu, co dokonuje wewnątrz kobiecej macicy obrotu płodu za nóżkę, by umożliwić prawidłowy poród, i wszelkie erotyczne skojarzenia bezpowrotnie znikają… Dodam nawiasem: nie jest w pewnym sensie źle, że wychodzi Urbanowe „Nie”, bo jego istnienie świadczy o tym, że naprawdę nie mamy cenzury. Rozumiem oczywiście i w pełni doceniam nie jednoroczną tylko rangę Balcerowicza dla naszej gospodarki. O dziwo, wybrana nie tylko przez Ducha Świętego, ale i przez Wałęsę pani prezes Gronkiewicz–Waltz również się wykazała. Równocześnie ogólnoświatowe zjawiska, które we mnie znaleźć mogą tylko podszytego zupełnym laicyzmem obserwatora, spotykają się z surową krytyką także i na przykład wielkiego kapitalisty i spekulatora George’a Sorosa. Gdy ktoś się przestraszy, że utonie w wannie, i zaczyna się rzucać — najgorsze efekty z tego wynikają: podłoga zalana, u sąsiadów przecieka sufit… Porównanie z wanną jest moje, ale Soros także przestrzega przed elementami paniki na światowym rynku. Przyznaje, że utopił 2,5 miliarda dolarów w Rosji, i powiada, że Rosjanie — to chyba prawda! — ani się nie nadają, ani nie dojrzeli do normalnej demokratycznej gospodarki. O nas za to piszą, że jesteśmy powerhouse of Europe. To naprawdę coś znaczy, bo nie piszą tego z miłości, patrzą na nasze wskaźniki. Dźwigamy wprawdzie te straszne obciążenia postkomunistyczne, ale rozwój idzie od korzeni, grassroots. Jak się przegląda ekonomiczne kolumny polskiej prasy, widać same dziury. Polskie Koleje Państwowe — dziura finansowa. Kopalnictwo — dziura. Stocznia Gdańska — dziura; i z tym wszystkim doczekaliśmy się jednocyfrowej tylko inflacji. Jesteśmy tym Münchhausenem, który się za harcap wyciąga z bagna. Podobno kiedyś niemiecki komendant obozu jenieckiego, w którym siedzieli Polacy, przekazując funkcję innemu, powiedział: jakbyś ich wsadził nagich pod szklany klosz, taki jak od sera, to za dwa tygodnie będą produkować kiełbasę i podziemne ulotki. I to jest prawda. Mamy tę zdolność. Ona się objawia w tym piękniejszym i bardziej wzniosłym porywie, im nam jest gorzej. Jak jest dobrze, to się zaraz zaczynają straszne awantury, robi się więcej partii niż obywateli. Zaczynam się zbliżać do koncepcji Miltona Friedmana: tego, co nie umie pływać, rzucić w najgłębszą wodę. Albo utonie, albo wypłynie. I my wypływamy. Bez szczególnych zdolności to by się nie udało. A dlaczego dochód na głowę ludności liczony w dolarach jest u nas niższy niż w Czechach, na Węgrzech i na Słowacji — nie wiem. Nie jest źle, skoro postawienie samochodu w centrum nie tylko Krakowa, ale i Bochni staje się coraz większym problemem. Myślę czasem, że gdyby każdy właściciel samochodu wypełnił go do ostatniego miejsca, to całą Polskę można by gdzieś zawieźć… A czego nam najbardziej brakuje? Przede wszystkim, i to w całej Polsce, infrastruktury. Wciąż się na przykład zdarzają przerwy w dostawie prądu — a jak kto ma komputer czy choćby kuchenkę mikrofalową, zaczynają się kłopoty. Po drugie, chociaż szlachty, sejmików i liberum veto dawno nie ma, ale duch tego wszystkiego w narodzie wciąż odżywa. Dlaczego? Nie rozumiem. Przecież ludzie nie czytają dziś Henryka Rzewuskiego, nie wierzę też w geny, które by nam nastrajały charakter narodowy — a jednak coś się w powietrzu unosi. W Polsce dzisiejszej nazbyt panoszy się anarchosyndykalizm. Mamy zuchwale silne i suwerenne związki zawodowe. Jak ktoś słusznie zauważył, wszystkie siły polityczne boją się nadal słowa „partia”, prawdopodobnie przez nieprzyjemne skojarzenia. A przecież „partia” pochodzi od łacińskiego słowa pars, które oznacza „część”. Partia, która przestaje być częścią i staje się całością, jak Wszechzwiązkowa Komunistyczna Partia (bolszewików), przekształca się w zwyczajny organ administracji nakazowo — rozdzielczej. Mam nadzieję, że się do tego poziomu pod żadnymi barwami nigdy nie stoczymy, ale wszelkie ciągoty ku ogarnianiu całej połaci sceny politycznej nie są zdrowe. * Największy obszar, w którym pogoda się psuje i dostrzegamy jakieś zjawiska przedburzowe, rozciąga się poza granicami Polski, zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie. Nowy rząd niemiecki, zielono — czerwony, zachwyca mnie w stopniu mikroskopijnym. Nie chodzi już o tarcia wewnętrzne. Po pierwsze, przywódca Zielonych, który został ministrem spraw zagranicznych, nieźle by się nadał na kierownika średniej placówki handlu detalicznego obuwiem. „Joschka” Fischer brzmi zresztą dziwnie — czy kto mówi u nas publicznie „Jurek Buzek” albo „Bronek Geremek”? Po drugie, kanclerz Schröder nie ma właściwie żadnych kompetencji przywódczych, zwłaszcza jeśli chodzi o zagraniczną politykę, on jest tym, co Niemcy nazywają „eine Wetterfahne” — jak jest zielono, to jest zielony, jak czerwono, to czerwony. Nie ma własnego programu. Jeśli spojrzeć wstecz, na Adenauera, Brandta, Kohla — można się nimi nie zachwycać! — ujrzymy mężów stanu sporego formatu. Niestety, nie widzę dziś w polityce niemieckiej nikogo im podobnego, stąd i wewnętrzne tarcia, i zewnętrzne niezręczności. Polska zaczyna się znowu stawać, nie chcę powiedzieć — kamieniem obrazy, ale kamykiem między dwoma wielkimi kamieniami młyńskimi, na razie na szczęście niezbyt dobrze jeszcze uruchomionymi. Pomysły Mariana Jurczyka, by Szczecina bronić przed obcymi, to trochę dziecinada: Jurczyk nie Kordecki, Szczecin nie Częstochowa, Niemcy nie Szwedzi. Na Zachodzie rysują się jednak niewątpliwie problemy. Jeśli chodzi o Wschód — sytuacja, w której dziesiąty rok panuje zupełna niejasność co do dalszej drogi Rosji, napawa jeszcze większym niepokojem. Czy Rosja zmierza do formacji nacjonalno– demokratycznej? Na to niestety wygląda, bo demokraci dysponują siłą mniej więcej taką jak te pchełki, co w cyrku pcheł ciągną mikroskopijny wózeczek. Dosyć mnie to martwi. My sami wciąż za mało zajmujemy się wydarzeniami na arenie międzynarodowej. Wysyłanie do Brukseli ludzi, którzy przeważnie są przeciwni wejściu do Unii Europejskiej, przypomina mi wysiłki — widziałem to w telewizji — żeby sześcian koniecznie wepchnąć do okrągłej dziury. Jest to działanie zupełnie pozbawione sensu. Niestety, w postępowaniu naszych polityków sensu tego bywa niewiele. Jedynym jaśniejszym miejscem, troszeczkę świtającym nadzieją, jest poprawa naszych stosunków z Ukrainą. Powinniśmy ją ze wszystkich sił popierać! Nie chcę powiedzieć — przeciw Rosji; ale powiedziałem… Dla naszego dobra Ukraina powinna pozostać suwerenna. Mówię to, chociaż napatrzyłem się strasznych rzeczy w wojennym Lwowie. Wszystko jednak może zostać odpuszczone — aczkolwiek nie wszystko można zapomnieć. Lwów pozostanie częścią naszej pamięci narodowej. Po dziesięciu latach wolności można już sobie powiedzieć jedno: dobry towarzysz Stalin przepchał Polskę trzysta kilometrów na zachód nie dlatego, że nas szalenie kochał, tylko dlatego, że chciał mieć lepszy przyczółek do napadu na Europę Zachodnią. To jest rzeczywisty powód, dla którego mamy tak zwane „ziemie odzyskane”. Przykra prawda, ale prawda — Kołakowski kiedyś napisał, że prawda jest naczelną wartością naszej kultury, śródziemnomorskiej, chrześcijańskiej, europejskiej. I tak jest — przed prawdą nie ma ucieczki. Trzeba było aż pięćdziesięciu lat, by wiadomości o zyskach z Holocaustu, w których uczestniczyła cała niemal Europa, bo nie tylko Niemcy, ale i na przykład Szwajcaria czy Szwecja, wypłynęły jak oliwa. Argumenty typu: jak się, Żydzi, będziecie z nami wykłócać, to staniemy się antysemitami, powiesić lepiej w wędzarni na kołku. Niemieccy przywódcy potrafią wciąż jeszcze wziąć na siebie odpowiedzialność, choć niektórzy, jak Schröder, zaczynają się już troszeczkę wykręcać. W pismach amerykańskich pojawia się cała gama sprzecznych sądów na temat ewentualnej ekstradycji Pinocheta. Jedni są zachwyceni jego zatrzymaniem w Anglii i wołają: Drzyjcie, tyrani wszystkich narodów! — inni na to: Stała się rzecz straszna, przecież Pinochet to polityk, a w polityce bez rozlewu krwi i bez tortur obejść się nie można. Ja bym osobiście Pinocheta wsadził pod sąd, który mógłby orzec, że postępował on w sposób haniebny, kiedy ratował to, co uważał za szczytne dobro państwowe — ale do więzienia bym go oczywiście nie wsadzał. Mówię to sub specie listów, jakie ostatnio pocztą elektroniczną otrzymałem. Miałem serwer na Uniwersytecie Jagiellońskim, skąd mnie wyrzucono dokładnie w dzień po wręczeniu doktoratu honorowego tej uczelni, sprawiłem więc sobie inny; tymczasem ktoś na uniwersytecie zauważył, że ja to ja, tamten stary odblokował — mam teraz dwa. Napisali jacyś młodzi ludzie — całkiem bezinteresownie, to miłe — że najwspanialej by było, gdybym został koordynatorem świata. Przypomniał mi się fragment z Mrożka: jestem tak zacny, że proszę o przyznanie mi władzy nad światem. Nie aspiruję do takich godności. Na pewno jednak nie całkiem dobrze świat wokół wygląda. W największym błędzie był Francis Fukuyama, kiedy opowiadał baśnie o sytym i nudnym świecie końca historii. Trzeba więcej uwagi zwracać na Wschód i na Zachód. Nie możemy zadowalać się tym, że mamy już od dziesięciu lat dyrekcję autostrad, choć przez ten czas nie zbudowano ani jednego metra autostrady… * Wielość rozmaitych cywilizacyjnych wysiłków sama w sobie nie jest zła, ale postępy, jakie czyni biotechnologia, napawają po prostu zgrozą. W wielu państwach — z niejednakowym zresztą zapałem — przyjmuje się pospiesznie ustawy, które biotechnice mają dać odpór, a zasadzają się na godności człowieka czy godności embrionu — równocześnie w innych okolicach globu odbywają się ludobójcze działania na skalę historycznie niemal nie znaną. Można więc jedną ręką krew zbierać, a drugą krwi tej dolewać… Amerykańscy uczeni zwrócili się do rządu z apelem, że jeśli nazbyt restrykcyjne zakazy eksperymentowania z komórkami zarodkowymi, wybranymi zresztą z zarodków niepełnowartościowych, nie ulegną złagodzeniu, to biada amerykańskiej nauce, bo ją Japończycy wyprzedzą. Przedstawiciele Polski powiedzieli na jakiejś konferencji, że u nas nigdy nie będzie techniki zajmującej się embrionami. U nas może nie — ale gdzie indziej powstanie. Jeśli nie w Stanach Zjednoczonych, to w Japonii, a jak nie w Japonii, to w Korei, nie mamy na to żadnego wpływu. Owszem, może w przyszłości dojść do pojawienia się monstrositates, którymi w jednej z podróży Ijona Tichego zajmował się u mnie BIPROCIAPS — Biuro Projektów Ciała i Psyche. Jest to dość okropne, ale nie do uniknięcia, bo nie da się postawić rozwojowi technologii żadnych murów. Za jeden z największych błędów popełnionych obecnie przez Niemcy uważam rezygnację z eksploatacji energii atomowej. Sprawa jest szersza i ogólniejsza: uważam, że my też powinniśmy byli w Żarnowcu stos budować. Zapasy paliw kopalnych za trzydzieści do siedemdziesięciu lat się skończą i co wtedy? W ostatnim numerze „Spiegla” znalazłem rodzaj nekrologu, wypowiedzianego zresztą ustami niektórych fachowców, na temat tzw. fuzji termonuklearnej. Istotnie, nadzieje były na wyrost, koszty okazały się zbyt wielkie — ale nie możemy rezygnować z energii, którą cały Kosmos stoi! Ktoś mi napisał, że moja koncepcja nanotechnologii jest już przed drzwiami, więcej, że teraz będą już nie tylko nano–, ale i pikotechnologiczne urządzenia, i że w końcu pojawią się na przykład leki, które będą molekularnie funkcjonowały na zasadzie dopasowania do poszczególnych elementów wszelkiej tkanki żywej; dalej pójść nie można. Dawniej sobie wyobrażałem, że istnieje pewnego rodzaju fundament praw niezbywalnie trwałych w dziedzinie technologii, fizyki, astronomii, i potem się tylko niejako dobudowuje wyższe piętra. Tymczasem teraz okazuje się, że zakwestionowano już i teorię Big Bangu, Stephen Hawking pisze o „świecie bez krawędzi”, wielu fizyków uważa tak zwaną ogólną teorię wszystkiego za senne rojenie lub bredzenie. Nadchodzące stulecie będzie miało mnóstwo roboty z samym sobą, jeśli chodzi o podstawy wiedzy ludzkiej. * W sztuce rozmaite zacieki, pleśnie i rozmazy w dalszym ciągu kwitną, co dla mnie przynajmniej oznacza straszliwą schyłkowość. Pociecha w tym, że dekadencja nie może trwać wiecznie — to jest jej niezbywalna cecha i powinno w przyszłości przyjść jakieś odrodzenie. Były zresztą w postmodernistycznym chaosie powojennych dziesięcioleci ewenementy, jak grafika Gielniaka — wielka klasa. Niezmiernie jednak trudno wyłowić teraz takie talenty, każdy bowiem, kto sporządzi jakikolwiek bohomaz, łatwo aspiruje do rangi artysty. Teraz literatura: wielkim smutkiem napełnił mnie fakt pojawienia się w „Tygodniku Powszechnym”, który miałem za pismo zacne, straszliwego paszkwilu urodzonego z mózgownicy Jerzego Pilcha, nie wiem, czy zapłodnionej zawiścią, na Wilczy notes Mariusza Wilka, książkę, którą uważam za najlepszą, jaką czytałem w ciągu ostatnich wielu lat, właściwie od czasu, gdy w ręce mi wpadła powieść Saula Bellowa Mr. Sammler’s Planet. Ja bym Wilkowi dał nagrodę Nike. Bardziej nawet od samego paszkwilu zmartwił mnie fakt, że żaden głos z jakim takim autorytetem nie odezwał się w obronie napadniętego, że artykuł Pilcha nie spotkał się z najmniejszą reakcją, że nikt z nim nie próbował skrzyżować, nie powiem — miecza, ale chociażby i szpady, albo nie wyraził zwięźle oburzenia. Nawet osoba tak czuła na dookolne wypadki, jak pani Hennelowa, która zawsze jak igła sejsmografu drga na ostatniej stronie „Tygodnika” pod winietą Votum separatum, też nic. Milczenie to potwierdza tezę moją o całkowitym rozbiciu istniejącym w kulturze polskiej — Andrzejewskiego termin „miazga” bardzo się przydaje. Ja natomiast będę odtąd teksty Pilcha omijał z dala, jak się omija kamienie szczerbate na drodze, i naprawdę bym się uradował, gdyby mu ktoś zwrócił uwagę, że on popełnił czyn zasmucający. Tegoroczna Nike bardzo mnie za to ucieszyła, bo Pieska przydrożnego mam za rzecz znakomitą, podsumowanie w pewnym sensie całożyciowej mądrości. Miłosz jest jednak ekstraklasą światową, ponad naszymi wszystkimi podziałami. My natomiast nie mamy obecnie spójnej kultury narodowej. Mamy utalentowane jednostki i próby, często dość naiwne, eksponowania naszych talentów. Eksperymentów mitograficznych w rodzaju prozy pani Tokarczuk nie uważam niestety za nic takiego, co olśni świat. To nie przypadek, że historia zamerykanizowanego Żyda polskiego, to znaczy pana Sammlera, w książce Saula Bellowa, za którą on Nobla dostał, tak mi utkwiła w głowie: z tej powieści świat było widać. Książki prozatorskie, z których świat widać, uzyskują niejaką trwałość. Dzisiaj oczywiście panuje taki straszliwy odmęt, taka straszliwa wali ilość informacji artystoidalnej na rynki, że nikt nie może tego ogarnąć. Lokalne enklawy bestsellerowe to przeważnie jętki jednodniówki, rzadko rzeczy warte zapamiętania. Już się pojawiają oczywiście książki i film o Monice Lewinsky — po prostu można się porzygać… Bardzo przykre, że cieszy się to nie tylko aplauzem i popytem ze strony publiczności, ale i posiadacze dużej gotówki — wydawcy, producenci — ładują jak mogą w podobne tematy. Nie wymyśliłem sposobu na częściowe choćby okiełznanie tego szalonego pędu do szmalu. Jak film nie robi kasy, to się nie liczy. Jakby Bu?uel tak rozumował, toby nie było żadnych filmów Buńuela. Zjawisko zdumiewające i zawstydzające przez swą powszechność. Pociechą — bardzo względną — jest fakt, że Ameryka doprowadziła cały świat do konwulsji obrzydliwą aferą prezydencką i republikanie nie wiedzą teraz, jak się z niej wyłabudać. W polityce zawsze istnieje cieńszy albo grubszy nalot brudu — na to nie ma rady. Dlaczego? Nie wiem — widocznie nie może się ona bez tego obyć. Jako gatunek nie potrafimy ukryć naszych brzydkich cech. grudzień 1998 SPOJRZENIE Z PROGU Kula ziemska w epoce globalizacji przypomina duży ser mocno nadjedzony przez myszy, które wyłażą z różnych dziurek. Zacząć trzeba od sytuacji epidemiologicznej. Ponurą niespodzianką ostatnich czasów okazała się choroba szalonych krów i priony, czyli odwrotnie skręcone w trzeciorzędnej swojej strukturze molekuły białkowe. Do tej pory byliśmy przekonani, że grożą nam tylko wirusy, bakterie i pasożyty — teraz się okazuje, że groźne może być samo białko. Trzeba uczciwie powiedzieć, że tak do końca nie wiadomo, ani jak się te priony porządnie wykrywa, ani skąd się wzięły, ani w jaki sposób się mnożą, chociaż nie powinny, bo nie mają żadnych genów. Wiemy natomiast, że rujnują system nerwowy, że nie niszczy ich ani alkohol, ani promieniowanie jonizujące, ani sterylizacja. Antybiotyki też oczywiście nie działają, bo to nie bakterie. A całe nieszczęście, jak się przypuszcza, z karmienia bydła mączką mięsną, czyli po prostu zmieloną padliną. Teraz się zrobiła dziura w budżetach, bo akcje zapobiegawcze — wybijanie stad, wycofywanie z rynku wołowiny i tak dalej — kosztowały samą tylko Anglię mnóstwo funtów. Niemcy też wpadli w panikę; mają ponad tysiąc rodzajów kiełbas i do tych kiełbas dodaje się zwykle trochę mięsa wołowego. Bawaria uważała się za wolną od jakichkolwiek szalonych krów — tymczasem pojawiły się już pierwsze przypadki. Niebezpieczne mogą się okazać nawet żelatynowe kapsułki, choć prawdopodobieństwo, że w nich akurat znajdą się priony, jest niewielkie. Można by powiedzieć, że to rykoszet natury; Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Doprowadzenie roślinożernego bydła do kanibalizmu dało skutek zupełnie niespodziewany. Choroba wściekłych krów wraz z niespodziewanymi prionami jest też wielkim memento zawieszonym nad krainą biotechnologii, ponieważ pośrednio pokazuje, że zupełnie nie wiemy, co jeszcze możemy narobić złego, włażąc z naszymi instrumentami do genomów roślin, zwierząt i ludzi. Trochę jak uczeń czarnoksiężnika ze słynnej ballady. Ja się osobiście do winy nie poczuwam: moja intencja była niewinna, chciałem przed laty przedstawić horyzont interesujących zjawisk przeszłości dość prometeuszowy, nie chodziło mi o zakład Fausta, o pakt z diabłem. Tymczasem okazało się, że istnieje także diabeł technologiczny, nie tylko finansowy i libidinalny. Tymczasem w Anglii zezwolono już ustawowo na klonowanie ludzkich embrionów. Otwarto furtkę w nieznane; nie wiemy, co z tego wyniknie. Start każdej wielkiej technologii kosztował niewątpliwie wiele ofiar, w pieniądzach i w ludziach, a tutaj niebezpieczeństwo wydaje mi się jeszcze większe. Podległość biotechników rządowym nakazom i legislaturze jest bowiem dość pomiarkowana, mogą w swoich laboratoriach robić praktycznie, co chcą. Na pociechę — jeżeli to jest pociecha — możemy sobie powiedzieć, że w Polsce nie dysponujemy instrumentarium, choćby i laboratoryjnym, które do klonowania jest niezbędne. Na dodatek niektórzy zapowiadają na ten wiek prawdziwe inferno klimatyczne. Poziom oceanów po stopieniu lądolodu grenlandzkiego ma się podnieść mniej więcej o metr, co oznaczałoby, że Holandia, Malediwy oraz wiele wysp na Pacyfiku zniknie, że zostanie zalana część przyoceaniczna Półwyspu Indyjskiego, a ludzie z zalanych terenów nie będą się mieli gdzie podziać. Ta niezręczna sytuacja powinna stać się impulsem dla stworzenia całego systemu ogólnoświatowych uzgodnień — tymczasem nie tylko nie mamy żadnego światowego rządu, ale nawet ONZ jest dziś słabsza, niż była bezpośrednio po wojnie. Zresztą naukowcy spierają się wciąż, czy rzeczywiście silne przyhamowanie wyrzucania w atmosferę wydalin industrialnych uratowałoby nas przed efektem cieplarnianym. Amerykanie nie są tą koncepcją zachwyceni. Jeśli patrzeć na naszą planetę z dystansu, znajdujemy się w środku tak zwanego interglacjału: po wielkim zlodowaceniu i przed możliwym kolejnym zlodowaceniem, oczywiście nie w skali tysiąca czy dwóch tysięcy lat. Za wcześnie więc, by się martwić, należę jednak do ludzi, którzy wbrew rozsądkowi martwią się o wszystko. Pewnie należałoby raczej posłuchać Johna von Neumanna, który powiedział Richardowi Feynmanowi, gdy ten trapił się swoim udziałem w badaniach atomowych: Jednostka nie może ponosić odpowiedzialności za cały świat. A już z całą pewnością dotyczy to jednostki, której nikt z możnych decydentów nie słucha. „Biada podrzędnym istotom, co wchodzą pomiędzy ostrza potężnych decydentów”… * Na takim tle rozgrywają się wydarzenia polityczne, ze zmianą władzy w Stanach Zjednoczonych na czele. Dolar, jak wiadomo, zleciał już o pół złotego i w Ameryce panuje przekonanie, że rozpoczyna się bessa. Próby, niezbyt dołężne, wiązania groźby bessy w łańcuch przyczynowo — skutkowy z działaniami odchodzącej administracji Clintona nie mają sensu. Cykle ekonomiczne są niezależne od kadencji prezydenckich, układają się na kształt sinusoidy, Clintonowi się poszczęściło, że znalazł się w dobrej fazie i trafił na okres hossy. Oczywiście w jakiejś mierze sam przyczynił się do jej podtrzymania, choćby poprzez powołanie do życia NAFTY, czyli północnoamerykańskiej strefy wolnego handlu, ale działania jego nie były decydujące. Ponieważ Bush junior ujawnił umiarkowaną nieznajomość języka angielskiego oraz spraw światowych, odwołuje się do doradców. Siłą szczególnie wybitną ma być pani Condoleezza Rice. Uchodzi za bardzo zdolną i zna rosyjski, co w oczach Amerykanów stanowi nadzwyczajny atut, choć wiara, że ta umiejętność pomoże pani Rice dojść do porozumienia z Putinem, jest cokolwiek dziecinna. Natomiast drugi z filarów nowej administracji, generał Colin Powell, to zasłużony emeryt; osobiście wolę panią Albright, której miejsce Powell zajmie, ponieważ ma ona więcej wyczucia polityki międzynarodowej, zwłaszcza zaś europejskiej. Wprowadzenie na dwa główne urzędy czarnoskórych polityków świadczy o wysiłkach Busha juniora, by spacyfikować nastroje Afroamerykanów. W tym samym celu objeżdża on teraz Południe. Równocześnie dziennikarze amerykańscy utworzyli grupę, która nadal przelicza głosy na Florydzie. Nie będzie to miało żadnego znaczenia dla trwałości stolca, na którym zasiądzie Bush — ale oni chcą poznać prawdę. To jest bardzo amerykańskie i bardzo mi się podoba. Mniej natomiast mnie cieszą objawy cofania się w stronę doktryny Monroego: Ameryka dla Amerykanów, świat nie może liczyć na to, że Ameryka będzie mu przewodzić. Amerykanie zarzucają Paktowi Północnoatlantyckiemu niedostateczne uzbrojenie, a należącym do niego państwom europejskim — że przeżerają chleb grubo nasmarowany masłem i obłożony słoniną, miast wyłożyć fundusze na nowoczesne systemy zbrojeniowe. Pretensje o tyle zasadne, że okres doskonałej ciszy, która trwała długo za naszą wschodnią ścianą, ma się wyraźnie ku końcowi. * Putin, janusowy polityk, ma dwie twarze: dla Zachodu jest uśmiechnięty i demokratyczny, mówi o wolnościach, a kiedy przyleciał do Kanady, wykazał się znawstwem wyników tamtejszych rozgrywek futbolowych. Równocześnie w kraju, nie tylko przez rezurekcję sowieckiego hymnu — na razie to tylko mruczando, bo przywrócono melodię, ale słów nie ma, podobno osiemdziesięciokilkuletni Sergiusz Michałkow będzie pisał nowy tekst, ma w tym niezłą wprawę — Putin próbuje restaurować symboliczne choćby resztki imperium, a orzeł dwugłowy zabarwia się stopniowo na różowo. Ziuganow bardzo rad, choć komuniści trzymani są na dystans. W „Heraldzie” znalazłem rycinę przedstawiającą wielką łódź podwodną a la „Kursk” na dnie morza, a pod tym podpis: „Głasnost”‘. Jeśli rosyjska swoboda miałaby polegać na tym, że piękna prezenterka telewizyjnych wiadomości występuje na golasa, to przepraszam: nie o ten typ swobód nam chodziło. Putin dość też zgrabnie wykorzystał znieruchomienie Amerykanów wywołane walką kandydatów na urząd prezydencki, zwiększając eksport uzbrojenia. Jest podobno nowa torpeda — nazywa się „Szkwał” — która osiągnąć może pod wodą prędkość około dwustu mil na godzinę dzięki tak zwanej kawitacji; kawitacja opiera się na wykorzystaniu próżniowego bąbla, jaki się tworzy podczas nadzwyczaj szybkiego obrotu śrub okrętowych. Rosjanie widzą w zbrojeniach nie tylko argument na rzecz swojego neoimperialnego wzejścia, ale ponadto źródło energicznego finansowania machiny państwowej. Wyjazd Putina na Kubę jest wyraźnym znakiem zbierania na powrót dawnych sprzymierzeńców bloku sowieckiego. Zaczyna się konsolidować blok państw, które były tradycyjnymi wasalami Sowietów: kraje arabskie z Irakiem, Chińczycy. Chiny kontynentalne próbują ostatnio zażyć Tajwan z mańki kulturalnej: posłały tam na wystawę pewną liczbę sławnych żołnierzy glinianych, wykopanych w prehistorycznym grobowcu. Putin zresztą to tylko wierzchołek góry lodowej. Ożywił i powołał do nowego istnienia wierchuszkę dawnego KGB. A bezpieka była twardym szkieletem sowieckiego systemu, w gruncie rzeczy aideologicznym; co najwyżej odklepywano rytualne formułki. Putin krok po kroku odtwarza dawne mechanizmy, nie widać natomiast, by swoimi działaniami miał wprowadzić Rosję na piękny trakt demokracji. On tego nie umie, a co więcej: nie chce, podobnie jak całe jego post–kagiebistowskie otoczenie. Jednym słowem, opuściliśmy już port i spokojne wody. Francja, niesłusznie zwana naszą siostrzycą — macochą bym ją raczej nazwał — nakłada klocki hamulcowe na nasze zapędy do Unii. Wejście do Unii też nas zresztą nie zbawi, bowiem narastają tam wewnętrzne antagonizmy, z którymi Bruksela źle sobie radzi. Pomiędzy Niemcami a Francją trwa wyraźne napięcie, do Stanów Zjednoczonych Europy bardzo daleko. * Na naszym podwórku jedyną naprawdę dobrą wiadomością na koniec roku był wybór Balcerowicza na prezesa Narodowego Banku Polskiego. On naszą walutę chwyci mocno w garść, a gdyby jego miejsce zajął ktoś związany z SLD, pewnie po wyborach zaczęto by dodrukowywać pieniądze w ramach populistycznych zagrywek, nawet za cenę trzęsienia monetarnego. Tym bardziej ucieszył mnie gest Kwaśniewskiego w stosunku do kandydatury Balcerowicza, mimo że Miller stawiał opór dość zaciekły. Gratulowano Balcerowiczowi, jakby odniósł jakąś wielką wiktorię nad kozaczyzną i Tatarami. Tymczasem nie usłyszałem dotąd ani jednego rzeczowego argumentu, który mógłby podeprzeć hasło: „Balcerowicz musi odejść”. Dlaczego miałby odejść? Gdzie są jego przewiny? Dlaczego nikt nie wypędza Kropiwnickiego, który narobił strasznych głupstw, a teraz wbrew dyscyplinie klubowej głosował przeciw Balcerowiczowi? Czy chodzi o to, żeby dolar kosztował dziesięć albo piętnaście złotych i załamała się cała gospodarka? Niezdolność dostrzegania dalszych ogniw łańcuchów przyczynowo — skutkowych stanowi fundamentalną skazę i niedowład umysłowy, który dyskredytuje każdego polityka. Nie mamy jednak prawdziwej klasy politycznej; prawica jest żywiona bolszewickimi hasłami uwłaszczeniowymi, lewica szykuje się do skoku na kasę i władzę, nawet liberalny Cimoszewicz głosował przeciwko Balcerowiczowi. Przyznaję: myślałem dotąd, że rządy AWS są tak nic niewarte, a reforma, która doprowadziła do okropnych perturbacji w służbie zdrowia, tak nieudana, że przyjście ludzi Millera niczego nie pogorszy. Już tak nie myślę; rad też jestem, że Kwaśniewski oddalił się nieco od Millera. Przestrasza mnie panujące u nas zobojętnienie na światową politykę; jakby Polska zamknięta była w jakiejś skorupie. Przychodzę do kiosku w hotelu „Forum”, przeglądam olbrzymie sterty pism. Pornosy — proszę bardzo. Periodyki myśliwskie, tresowanie pingwinów, żeby latały — wszystko jest, tylko o polityce prawdziwie globalnej nic nie ma. To znaczy, owszem, „The Economist” i „Foreign Affairs” — po angielsku. Być może nastąpiło już u nas zwyrodnienie intelektualizmu, który stał się profesjonalną inteligencją, zawężoną do konkretnych umiejętności, a pozbawioną jakichkolwiek horyzontów. Pojawiają się rzeczywiste problemy, które wymagałyby w Polsce prawdziwych mężów stanu. Mam jednak wrażenie, że żyjemy w czasach, w których tacy mężowie nie pojawiają się także i na arenie światowej. Nie dlatego, że nie ma już nikogo rozumnego, tylko dlatego, że stopień powikłania sytuacji odstręcza ludzi rozumnych od aspirowania do roli decydentów: za każdą decyzją rozciągają się długie ogony argumentów ,,za” i „przeciw”. * Nierządowe amerykańskie gremium futurologiczne, trochę samozwańcze, ale złożone z poważnych fachowców, sporządziło 86–stronicowy raport na temat zagrożeń przyszłości. Mamy w tej chwili sześć miliardów i sto milionów ludzi; w roku 2015 będzie ich siedem i pół miliarda. Wzrost dzietności przypadnie w 90 procentach na Trzeci Świat; tak zwane megalopolie, miasta–giganty, pomieszczą prawie 420 milionów ludzi. Lekarze przestrzegają, że megalopolie, zwłaszcza ubogie, stają się ogniskami powstawania nowych odmian mutagennych wirusów. Mądre to gremium twierdzi dalej, że w ciągu najbliższych dziesięciu do dwunastu lat należy się liczyć z atakami ze strony nieokreślonych terrorystycznych grup bądź państw, używających coraz bardziej wyrafinowanych środków, jak pociski średniego dystansu z głowicami biologicznymi, chemicznymi i nawet nuklearnymi. Futurologowie uważają też, że najbardziej optymistyczny wariant rozwoju wypadków na Bliskim Wschodzie to tak zwany „zimny pokój” pomiędzy Izraelem a Palestyną. Stale będzie jednak trwało podskórne napięcie i jeśli może gdzieś na Ziemi dojść do nuklearyzacji konfliktu, to ich zdaniem najprędzej właśnie tam. Autorzy raportu przestrzegają sekretarza stanu Powella, że sytuacja polityczna dzisiaj jest zupełnie odmienna niż podczas wojny w Zatoce, kiedy dowodził on wojskami amerykańskimi, i choć sama Rosja nie bardzo jeszcze Stanom zagraża, to jednak liczba zagrożeń od tamtego czasu wzrosła. Obawiają się efektów ewentualnego odseparowywania się mocarstwa amerykańskiego od Europy i skutków, jakie to może mieć dla NATO. Przytaczam fragmenty tej prognozy, żeby się odczepili wreszcie ode mnie ci, co uważają, że jestem czarnowidzem. Ja tylko referuję stan rzeczy i cudze poglądy. Sam wolałbym, żeby Putin okazał się demokratą, a Hiszpania nie wydała Rosjanom oligarchy Gusinskiego, którego Putin chce dopaść. Ilekolwiek Gusinski się nakradł, na pewno nie tyle co Jelcyn, który cieszy się Putinowską ochroną. * Świat tkwi na jakichś rozstajach, o żadnych konwergencjach nie ma mowy, nie widać tendencji scalających. A czy jest u progu nowego roku jakaś weselsza wiadomość? Oczywiście, ta co zawsze: „Bóg się rodzi, moc truchleje”… Pociechę może też przynieść niemieckie przysłowie: „Es wird nicht so heiss gegessen wie gekocht”; potrawy, które jemy, są zawsze mniej gorące niż podczas gotowania. I osobiście nie sądzę, by wszystkie ponure przepowiednie miały się sprawdzić. styczeń 2001 REPETYCJA Zbliżam się niestety do osiemdziesiątej rocznicy moich urodzin; znalazłem się więc, jak to określił Beckett, w końcówce. Fakt ten skłania, by się zastanowić nad tym, co udało mi się w przeszłości wysondować ze zjawisk, do których obecnie jesteśmy przyzwyczajani. Zacząłbym od tego, że nieprawdą jest, jakobym kiedykolwiek wystąpił jako prekursor zapowiadający możliwość klonowania. Mnóstwo ludzi o tym pisało także i przede mną; cudzych piórek nie chcę sobie przyprawiać. Jest natomiast kilka spraw, które uważałem za niezmiernie istotne. Drugie wydanie Summa technologiae kończy się stwierdzeniem, które zacytuję z pamięci: że język, jakim przemawiają geny do następnych pokoleń genów, warto badać, ponieważ my w naszym ludzkim języku tworzymy tylko filozofię, a język genów stwarza filozofów. Tego się trzymałem. Równocześnie jako jeden z pierwszych wymyśliłem to, co się dziś nazywa wirtualną rzeczywistością, a co ja nazwałem fantomatyką. Do tego mogę się przyznać. * Niektórzy wyrażają rozczarowanie faktem, że nasz organizm zbudowany jest na osnowie zaledwie trzydziestu kilku tysięcy genów i tyle mamy genów wspólnych z drożdżami, że drożdże możemy uznać niemal za kuzynów. Odnosząc się do tego, co pisałem dawno temu, odpowiedziałbym tak: pisząc w naszym języku, używamy 24 liter (mniejsza o znaki diakrytyczne), a można je nawet zredukować do kropek i kresek alfabetu Morse’a, obecnie już zarzuconego. Liczba podstawowych liter nie ma żadnego związku z tym, co z owych liter skonstruowane być może; z niewielkiej liczby znaków można ułożyć i modlitwę, i Ewangelię, i Koran, i opis budowy Wszechświata. Jest to orzeczenie niesłychanie banalne i trywialne, ale prawdziwe; najwznioślejsza poezja składa się w druku z tych samych liter co artykuły w najpodlejszej gazecie. Z samego faktu, że liczba genów jest stosunkowo niewielka, także nic nie wynika i nie jest to powód do uważania naszej budowy cielesnej za jakiś rodzaj wewnątrzewolucyjnej dyskryminacji. Na początku było słowo — to zdanie dobrze znamy. W dziedzinie ewolucji naturalnej ma ono także sens; chodzi o słowo ułożone z liter biochemicznych. Na Ziemi jest ponad pięć tysięcy języków; część z nich wytworzyła pisma. My używamy liternictwa łacińskiego z naszymi lokalnymi dodatkami w postaci znaków diakrytycznych. Język, którym przemawiają geny, składa się z elementów biochemicznie ukształtowanych. W obu przypadkach fundamentem jest pewna cegieł — kowość. Główna najprawdopodobniej różnica między ludzkim pismem a biochemicznym językiem genów polega na tym, że nasze pismo czy druk może być tylko przez nas odczytywane — książka sama siebie nie czyta, pozostaje w stanie czystej potencji — natomiast język genów charakteryzuje się samo — zwrotnością. * Odkrycia w dziedzinie genetyki rodzą nowe pytania: czy wolno używać komórek embrionalnych do badań mających cel terapeutyczny lub do klonowania ludzi? Co do klonowania, zdecydowana większość fachowców i autorytetów, świeckich i nieświeckich, powiedziała ,,nie”. Nie ulega wątpliwości, że mimo to prace nad klonowaniem zostaną podjęte. Niedawno grupa chłopców skakała z mostu na sznurach domorosłe sporządzonych z jakichś szelek, co skończyło się tragicznie. Ludzie cierpią na rozmaite odmiany szaleństwa, a chęć bycia pierwszym jest ważniejsza niż wszystkie zakazy i roztropne uwagi mające na celu powściągnięcie nieroztropnych poczynań. W mojej twórczości też to szło dwutorowo: z jednej strony w Summa technologiae pisałem o klonowaniu dosyć oględnie, z drugiej strony w Podróży XXI z Dzienników gwiazdowych rysowałem szkielety ośmionogich panów i bezrękich pań; uważałem, że pewien rodzaj rozpętanego szaleństwa, mającego sobie za nic wszelkie etyczne, świeckie i duchowe zakazy, jest faktem. Prezydent Bush, próbując dogodzić zarówno zwolennikom, jak i przeciwnikom eksperymentów biogenetycznych, zabronił — z czym pełna zgoda — klonowania ludzkich istot, a równocześnie pozwolił na terapeutycznie zorientowane eksperymenty na komórkach macierzystych, do tego stopnia jednak je ograniczając, że — jak piszą niektórzy uczeni — powstał typowy oksymoron: można, ale nie można. Równocześnie Japonia, kraj wysoko rozwinięty, znajdujący się jednak poza sferą myśli zachodniej i chrześcijaństwa, podeszła do tego inaczej: tam też nie thcą klonować ludzi, ale na eksperymenty o celach terapeutycznych dali zgodę w zakresie znacznie szerszym niż w Ameryce, a nawet w Wielkiej Brytanii. Teraz pewnie instytuty amerykańskie czekać będą jak zmiłowania na efekty badań prowadzonych w Japonii. * Temat następny: tendencja, którą się dzisiaj nazywa nanotechniczną. Mamy nanoinżynierię biologiczną, wszystko staje się coraz mniejsze. Ja się tym tematem dawno temu bawiłem: na przykład na planecie Eneferców, czyli Najwyższej Fazy Rozwoju, poszczególne ziarnka pokrywającego ją piasku są komputerami. Czy w to wierzyłem? W pewnym sensie tak, miałem przekonanie, że my sami jesteśmy jak gdyby z takiego piasku ulepieni i podobna możliwość gdzieś się na ludzkiej drodze znajduje. A co z tej możliwości kiedyś się zrodzi — tego już nie wiemy. Był taki niemiecki zeszłowieczny biolog Driesch, który mówił: ,,Die prospektive Potenz ist immer grósser als die prospektive Bedeutung”. Możliwości są zawsze większe od ich realizacji. Driesch robił doświadczenia na jajach jeżowca i okazało się, że jeśli takie jajo przeciąć, to powstaną dwa jeżówce, a jeśli operację powtórzyć, otrzymamy cztery jeżówce. Prospektywną potencję zawsze dało się doprowadzić do jakiejś całości. Wtedy zresztą wierzono w siły witalne, wymyślono promieniowanie mitogenetyczne, nauka obrastała otokiem trochę zmitologizowanych wyobrażeń, z których się później wyzwalała. Dziś po genomice przychodzi proteomika, czyli nie mamy już tylko do czynienia z ową odczytaną po raz pierwszy przez konsorcjum Celera Genomics mapą genomu, która zawisła niedawno na mojej ścianie; teraz trzeba się dowiedzieć, w jaki sposób poszczególne geny ze sobą współpracują (trochę jak litery w słowach i zdaniach, które razem ze znakami przestankowymi wytwarzają nową całość) i do czego są prospektywnie zdolne. * Teraz powiem coś trochę od rzeczy, ale nie całkiem. Ostatnio — może właśnie dlatego, że znajduję się w końcówce życia — odświeżyłem sobie znajomość naszych największych poetów. Lektura nie tyle nawet wierszy Norwida, które są wspaniałe, ile jego biografii podnosi włosy na głowie. Umiejętność przydeptywania i niedoceniania własnych osiągnięć była w naszym narodzie straszliwa. Słowacki miał w porównaniu z Norwidem życie luksusowe, choć też nie było ono różami usłane. Zwróciło moją uwagę — żeby do rzeczy powrócić — co Słowacki pisał po spotkaniu z Chopinem: spotkałem tego moribunda. Sam był o krok od śmierci, obaj zmarli na gruźlicę. W naszym wieku potencja indywidualnej długości życia ludzkiego ulega bardzo wyraźnemu powiększeniu dzięki osiągnięciom medycyny. To jest awers, a rewersem są te wszystkie okropieństwa, jakich się możemy spodziewać po uruchomieniu biotechniki. Nie wszystkie też szumne zapowiedzi noszą w sobie choćby ziarno prawdopodobieństwa. Słyszymy wciąż o nadciągającej już szczepionce przeciw AIDS. Otóż jeżeli wirus grypy potrafi z nieprzewidywalną częstotliwością przemieniać się w swoją zmutowaną odmianę, tak że wielkie instytuty Pasteura czy Behringa muszą co roku wytwarzać nowe szczepionki, cóż dopiero mówić o piekielnym wirusie HIV. Większe nadzieje niż w szczepionce kładłbym w zespole leków wirusobójczych. Od wielu też lat mówi się o leczeniu raka i wciąż osoby bliskie i dalekie na raka umierają. Na dewiacje rozwojowe, które wywołują nowotwory — a tych nowotworów jest co niemiara — trudno sobie wyobrazić jeden lek. Musiałoby to być coś w rodzaju specyfiku, który z jednej strony ratuje nas przed wrastaniem paznokcia w duży palec, a z drugiej usuwa migrenę; ale takich leków nie ma. * Wielkie wrażenie zrobiły na mnie ostatnio lektury pochodzących z 2000 roku solidnych dzieł amerykańskich, które traktują o nadzwyczajnej rzadkości naszej planety z jej biosferą i sugerują pośrednio, ale wyraźnie, że my wszyscy (wraz z kuzynami drożdżami) jesteśmy jedynymi żywymi istotami w całej galaktyce zwanej Drogą Mleczną. O innych galaktykach nic nam nie wiadomo i trudno uwierzyć, abyśmy z ich ewentualnymi mieszkańcami uzyskali kontakt; sygnał musiałby biec dwa do trzech milionów lat. Jako sceptyk sądzę, że gdzieś tam ktoś może i istnieje, ale zbyt daleko, by się z nim porozumieć. Moje optymistyczne zrazu mniemanie, że takie porozumienie jest możliwe, wyraźnie się załamało. Wtajemniczał mnie w tę całą domenę dawno zmarły rosyjski radioastronom Josif Szkłowski, który razem z Carlem Saganem był łaskaw zaprosić mnie na amerykańsko — — sowieckie seminarium w Biurakanie poświęcone kontaktom z cywilizacjami pozaziemskimi; odbyło się ono akurat trzydzieści lat temu. Do książki zbierającej materiały z seminarium dołączyłem sceptyczny artykuł, który ukazał się tylko w wersji rosyjskiej. Napisałem w nim, że należy się zastanowić, czy nasze poglądy nie ulegną zmianie, jeśli w granicy trzydziestu lat żaden sygnał usłyszany i odebrany nie zostanie. I potem Szkłowski, który — jak Sagan — był wielkim entuzjastą idei kontaktów międzycywilizacyjnych, odstąpił od swojej koncepcji, ale zanim zdołałem się dowiedzieć, co dokładnie sądzi — umarł. Sięgnę po porównanie: wyobraźmy sobie, że chcemy, rzucając monetą albo w inny sposób produkując ciągi losowe cyfr, powtórzyć rozwinięcie liczby pi. Im więcej jest cyfr po przecinku, tym mniej staje się prawdopodobne, abyśmy do tego właśnie ciągu kolejnych przypadkowych cyfr byli w stanie dojść czystym przypadkiem. Ilość przypadków, które musiały nastąpić, aby powstało życie na Ziemi i aby się po miliardach lat rozwinęło tak, jak się rozwinęło, jest równie niepowtarzalna. * Przypisuje mi się czasami profetyczne umiejętności, których wcale nie mam, oskarżając równocześnie o czarnowidztwo. Przed trzydziestu paru laty nie byłem jednak czarnowidzem, przeciwnie; założeniem książek, które wtedy pisywałem, był raczej pewien optymizm, nazywany przeze mnie umownie optymizmem konstruktora. Moja robota umysłowa biegła niejako dwutorowo. Ostrożniejszy w przewidywaniu z tak zwanym znakiem asercji, czyli twierdzenia, pozwalałem sobie na większą swobodę dopiero na terenie beletrystyki fantastycznej. Tam rzeczywiście odmalowywałem okropne zjawiska, do jakich doprowadzić mogą ludzkie przywary: wyściełanie ścian neuronami i tak dalej. Traktowałem to jednak jako niewinną humorystykę, ponieważ nie było żadnego podglebia, które by moje wizje mogło upoważnić, czyli uczynić poważnymi. Niestety, okazało się wkrótce, że humorystyczne pomysły boleśnie się urealniają. To chyba jeden z głównych powodów, dla których gdzieś w głębi mojej duszy zapadło postanowienie, że nie wypada się już dalej bawić fantastyką naukową, że powinienem się raczej ograniczyć do pilnego czytania fachowych pism. Pragnę być nauczanym, nie zaś nauczającym, ponieważ wcale tak dużo nie wiem. * Kilka lat temu odwiedziła mnie pani Maar, profesor psychologii z Niemiec, w związku z projektem tak zwanej Akademie des XXI Jahrhunderts, finansowanym przez fundację Burdy, miliardera zajmującego się modą. Chodziło o badanie przyszłości; uznano, że jestem wielkim specjalistą w tej dziedzinie, ponieważ pisałem w Dialogach o przeszczepianiu mózgów i wsadzaniu do nich chipów. Broniłem się, tłumacząc, że wcale już przy tamtych poglądach nie stoję, gość zaś przekonywał, że moje proroctwa na pewno się ziszczą, a ja nie powinienem się bronić przed tym, co sam napisałem. Tymczasem postępy w dziedzinie potęgowania mocy obliczeniowej komputerów nabrały oszałamiającego przyspieszenia. Ilość bitów, które można przetwarzać na sekundę, wciąż się zwiększa: najpierw były megabity i stąd moja Bomba megabitowa, potem gigabity, a teraz już są femto– i terabity. Do tej pory wszystkie podstawowe elementy produkowało się z płatków krzemu, na których litografią zarysowywano obwody logiczne, aż doszło się do granicy, którą stanowi kilkadziesiąt nanometrów odległości; to już był mur nieprzekraczalny. Tymczasem teraz powstała nowa szkoła, która postanowiła działać zupełnie inaczej. Trwają mianowicie prace nad związkami, które się samopowieląją i samokonstruują. Trzeba ten proces tylko rozpocząć, położyć pewien zawiązek, a z niego w dalszym ciągu powstanie system, w którym poszczególne molekuły będą funkcjonowały jako elementy układu obliczeniowego. Włożono w te badania już ładnych parędziesiąt miliardów dolarów, choć znajdują się na razie na etapie bardzo wczesnym. Nauka wykracza jednak poza skalę życia jednostki, a nawet całej generacji. * Niebezpieczeństw, które stoją przed nami jako cywilizacją, jest bardzo wiele. O niektórych z nich pisałem we wspomnianym rosyjskim tomie z konferencji biurakańskiej. Zauważyłem tam, że my, ludzie, działalnością naszą zmieniamy pewne stałe parametry globu w zmienne. Zilustrowałbym to na przykładzie efektu cieplarnianego albo zagłady gatunków, która oznacza redukcję puli genowej na całej kuli ziemskiej. Są to zresztą procesy kołowe: zmiany klimatu, do których się przyczyniamy, i znikanie gatunków powoduje na przykład rwanie się łańcuchów żywieniowych. Dawniej liczyłem na to, że „technologie drugiego rzędu”, jak je nazwałem, będą zmniejszały złe skutki usuwania się nam spod nóg pewnych stałych, które zastaliśmy na Ziemi, kiedy nas, ludzi, było jeszcze niewielu. Dziś widzę, że nie ma żadnego sposobu, aby efektywnie zatrzymać naszą cywilizację w ruchu. Niektórzy piszą nawet, że ta cywilizacja ma tendencje samobójcze, Papież mówi o cywilizacji śmierci. Nie śmiem tak daleko sięgać; nasza cywilizacja na pewno jednak jest śmiertelna. Nie będziemy żyli na Ziemi przez wieczność, to z rozmaitych względów niemożliwe, o czym zresztą wiedzieliśmy od dawna od astrofizyków. Niewiadoma jest zarówno przyszłość życia na Ziemi, jak i jego przeszłość. Wiemy natomiast na pewno, że my temu życiu zagrażamy i bardzo nieznacznie się o nie troszczymy. Jest u nas taka frakcja dziwaków, młodych ekologów, którzy wydają pismo „Dzikie Życie”. Ponieważ ujawniłem się publicznie jako zwolennik karmienia wróbli zimą, a w dodatku napisałem, że po tym, jak przeczytałem książkę The Life of Spider, żaden pająk nie musi się w moim domu obawiać o swój los, zakwalifikowali mnie do grupy zwolenników i zrobili ze mną rozmowę. To dygresja, ale faktem jest, że życiu należy sprzyjać. Nie jest to nadzwyczajne odkrycie; powinniśmy z całym bogactwem inwentarza przyjmować to, co przychodzi, trzeba się trzymać zasad obowiązujących przy regulacji rzek. Rzeki nie wolno ani obetonowywać, bo to grozi gwałtowną powodzią, ani nie powinno się jej pozwalać, by toczyła się meandrami, tworząc bagna. Jak wszędzie, wskazana jest strategia wypośrodkowana. Do zaakceptowania i wchłonięcia nowych technologii, zwłaszcza biotechnologii i nanotechnologii, a także straszliwych komputerowych mocy obliczeniowych, które rysują się na horyzoncie, ludzkość jest zupełnie nieprzygotowana ze względu na podziały polityczne i przeciwieństwa kulturowe. Żydzi i Arabowie mają przecież niemal ten sam zestaw genów, sprzeczności między nimi nie dają się sprowadzić do biologii, a konflikt izraelsko — arabski wciąż grozi krwawym wybuchem. Wybitni pisarze przeczuwali siłę ludzkiego szaleństwa; wiedzieli, że w dziejach ludzkości Prometeusz idzie pod rękę z Kalibanem. Za moich lat chłopięcych, kiedy się kupiło bilet do kina, można było wejść na seans w dowolnej chwili, także w środku filmu. Takie jest nasze wejście na scenę historii i zejście z niej. Ani pierwsze, ani drugie nie zależy od naszej woli i chęci. Ale ludzkość jako zbiorowość trwa i będzie trwała, miejmy nadzieję, przez czas jeszcze długi. sierpień 2001 NOWOROCZNA PANORAMA Świat po 11 września 2001 roku uległ zasadniczej przemianie. Rozpoczęło się wiele nie bardzo pocieszających procesów, które rozprzestrzeniły się na kulę ziemską. Wprawdzie pomiędzy straszliwymi przechwałkami Al–Kaidy a rzeczywistymi efektami jej działań widać duży rozziew i nie zdarzyło się dotąd nic, co można by porównać z atakiem na Manhattan, ale w postawie Stanów Zjednoczonych pojawiły się pewne zastanawiające zmiany. Czytałem w „Heraldzie” — wolność prasy to jednak zbawienna siła w Ameryce — że postępowanie z aresztowanymi terrorystami czy podejrzanymi o terroryzm jest, delikatnie mówiąc, karygodne. Kiedy kilka lat temu w Izraelu wprowadzono jako metodę przesłuchań okropne potrząsanie, wszyscy bardzo się gniewali i świat uznał to za rzecz niedopuszczalną. Teraz w bazach amerykańskich w Bahrajnie i na wyspie Diego Garcia powstały ośrodki (eksterytorialne, to znaczy nie podlegające jurysdykcji sądów amerykańskich), w których podejrzanych o terroryzm próbuje się złamać za pomocą deprywacji snu, zmuszania do długotrwałego stania albo unieruchomiania w bardzo niewygodnej pozycji. Jeśli się to nie uda, więźniów oddaje się w ręce państw arabskich, w których, jak na przykład w Egipcie, tortury są rzeczą zwyczajną. Przedstawiciele władz amerykańskich tłumaczą, że metody te są pożyteczne, pozwalają bowiem uzyskać dane zapobiegające przyszłym zamachom. Można to zrozumieć, trudniej zaaprobować, bo mamy jednak do czynienia z drastycznym naruszeniem zasady habeas corpus i tak dalej. Dziennikarze amerykańscy życzliwie podsuwają Al–Kaidzie coraz to nowe scenariusze możliwych ataków terrorystycznych. Ostatnio sprawdzano, czy wielkie centrale atomowe w Stanach wytrzymałyby uderzenie jumbo–jeta podobnego do tych, które trafiły w wieże World Trade Center. W komputerze wytrzymałyby — ale wątpliwości pozostają. Podobna wątpliwość dotyczy wznowienia szczepień przeciw ospie, która także mogłaby stać się bronią terrorystów. Prezydent Bush, który jest człowiekiem upartym, skierował w rejon Zatoki Perskiej trzeci i czwarty już lotniskowiec, mimo że inspektorzy ONZ niczego na razie w Iraku nie znaleźli (izraelski premier Szaron twierdzi, że Saddam zręcznie pochował w sąsiednich państwach wszystko, co ma najgorszego). Stany Zjednoczone prą do wojny i atak nastąpi najprawdopodobniej niedługo. Tymczasem Korea Północna nagle wypędziła kontrolerów międzynarodowych, zdjęła urządzenia kontrolne i wznowiła, jak twierdzi, produkcję plutonu. Niektórzy sądzą, że to wyłącznie chwyt szantażowy i że Korea zgodzi się na porozumienie, jeśli otrzyma odpowiednią ilość oleju opałowego. Północnokoreański szantaż wpłynął na sytuację na południu półwyspu, gdzie po wyborach, trochę jak w Niemczech lat 60., rozkwitnął ruch antyamerykański i w masowych demonstracjach domagano się, by Amerykanie usunęli z terytorium Korei Południowej swoich żołnierzy, których jest około 37 tysięcy. William Safire, dobry zresztą publicysta, napisał zirytowany: „Zabierajmy ich wszystkich, zobaczymy, co się stanie”. Teraz żądania te gwałtownie osłabły, ponieważ Koreańczycy z Południa jednak się przestraszyli. Amerykanie negocjują tymczasem z Chinami i Rosją, by państwa te spróbowały coś wskórać u Kima, o którego sposobie życia opowiada się różne brzydkie rzeczy. W kolejnej opresji znalazł się kanclerz Niemiec Schröder razem z Joschką Fischerem jako ministrem spraw zagranicznych. Przed wyborami obaj się zarzekali, że o żadnej współpracy wojskowej z Ameryką w przypadku jej wyruszenia na Irak nie ma mowy, kwestionowali nawet prawo Amerykanów do korzystania z baz lotniczych w Niemczech. Teraz rura im zmiękła, choć wiedzą, że zmiana frontu pogorszy ich stosunki z elektoratem Zielonych. Niemcy nie dadzą ani jednego żołnierza, to już solennie obiecali, ale pojazdy typu Fuchs — i owszem. Niemcy znalazły się niespodziewanie w głębokiej recesji, w landach wschodnich liczba bezrobotnych sięga osiemnastu procent — to już jest skala polska! Obserwujemy spadek kursu dolara, jakiego od dawna nie było. Podobno wpłynęła nań wojna w Afganistanie i fakt, że tak zwanych warlords, czyli watażków afgańskich, po prostu przekupywano kwotami rzędu pięciu milionów dolarów na głowę, by zechcieli nie działać na rzecz Al– Kaidy, tylko słuchali Amerykanów. Po ataku na siedzibę rządu prorosyjskiego w Groźnym widać, że i w Czeczenii dalej jest niespokojnie. Nie wiem, czemu Rosjanie uparli się, by prowadzić latami tę wojnę, która nie całkiem słusznie została utożsamiona z walką z terroryzmem — to był politycznie zręczny chwyt Putina. Rosja pod jego rządami ma się zresztą nieźle, wzrost dochodu narodowego brutto przewidywany jest w tym roku na siedem procent. Gospodarce rosyjskiej pomogła gwałtowna zwyżka cen ropy, wywołana między innymi strajkami w Wenezueli. Równie ważne jest jednak porozumienie dotyczące napływu zagranicznego kapitału na teren Rosji. Nikt się tam jakoś obcego kapitału nie boi. U nas za to wszyscy się boją tego, czego się nie należy bać, a nie boją się tego, czego się bać powinno. Ludwik Stomma napisał w „Polityce” złośliwie, że miłość do chłopów polskich zniszczy nam motoryzację, Sejm nakazał bowiem ustawowo wlewać do benzyny jakieś rzepakowe paskudy. Sektorowi rolnemu zawdzięczamy trzy procent dochodu narodowego — a ci, którzy wypracowują przeważającą część pozostałą, będą teraz dodatkowo poszkodowani. Skoro już zeszliśmy na sprawy polskie; rząd Millera stara się doprowadzić Polskę do Unii i wziąć niepewną przeszkodę referendum, a równocześnie nie uruchamia żadnych reform i wszystko, co było kiepskie, kiepskie zostało. Obietnice przedwyborcze SLD rozwiały się bez śladu. O sprawach polskich nie warto jednak mówić, bo oprócz irytacji niczego się człowiek nie nabawi. Jakie więc są perspektywy? Sądzę, że argumenty mające przesądzić o ataku na Irak Bush tak czy inaczej zdobędzie, ponieważ bardzo tego chce. Natomiast historia z Koreą Północną stanowi niejako cios z boku. Ostatnio zaczęto też pisać, że również Iran dopomaga, choć pośrednio, terrorystom. Zgadza się to z przyjętą przez Busha koncepcją osi zła, czyli trzech państw obrzydliwych i w najwyższym stopniu szkodliwych. Irak da się w końcu zapewne pokonać, ale ludzie bardziej dalekowzroczni zastanawiają się, co będzie z nim potem? Czy się rozpadnie na części: szyicką, sunnicką i kurdyjską? Byłoby to niebezpieczne. Przeszedłbym natomiast do porządku nad niepoważnymi bredniami o rzekomym sklonowaniu pierwszych dzieci. Raelianie, którzy o tym trąbią, wzięli się, jak wiadomo, stąd, że niejaki pan Rael, z zawodu kierowca wyścigowy, spotkać miał kosmitę wzrostu metr dwadzieścia i ten mu powiedział, że 25 tysięcy lat temu sklonowali nas, ludzi, przybysze z Kosmosu. Tego rodzaju obwieszczeń, może niekoniecznie tak wariackich, spodziewam się więcej, ponieważ przed każdą nową technologią unosi się mętny obłok bajań i bredni. Panów, którzy będą pokazywali piszczące niemowlęta i twierdzili, że zostały one przed chwileczką sklonowane, pojawi się jeszcze wielu, nie traktowałbym ich jednak serio. Zwłaszcza zaś ustawodawcy nie powinni być pochopni, ponieważ zachodzi niebezpieczeństwo zdławienia zabiegów służących wyprowadzeniu z komórek macierzystych nowych ratunkowych metod leczniczych; nie należy robić z igły wideł. Ciekawa skądinąd rzecz, że nie ma takiej bzdury, której nie byłaby gotowa zawierzyć część bałwanów kręcących się po świecie. Jestem wybitnie zadziwiony, jak mało miejsca poświęca się w naszej prasie ogólnoświatowym zaburzeniom i zmianom napięć. Pomysły Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony zapełniają za to całe płachty druku, dużo się też pisze — to akurat nie jest dziwne! — o poczynaniach Lwa Rywina, który od Michnika zażądał monstrualnej łapówki. A przecież jesteśmy cząstką świata i znajdujemy się nieomal w oku cyklonu; jak wiadomo, jest tam najspokojniej, gdy dookoła przetaczają się wielkie fale… styczeń 2003 HORYZONT ZA MGŁĄ U schyłku mojej drogi umysłowej widzę coraz wyraźniej, że jako człowiek poznający znajduję się na miejscu bardzo skromnym, a jako człowiek historyczny — w chwili niebezpiecznej . Stan rozproszenia, w jakim znajduje się nasza kultura, sprawia, że łatwiej mi się dowiedzieć, co o mnie piszą w Ameryce, niż co o mnie piszą w Polsce. Ze znacznym więc opóźnieniem przeczytałem szkic Przemysława Czaplińskiego Stanisław Lem — spirala pesymizmu z jego książki Ruchome marginesy. Czapliński przeczytał mnie bardzo dokładnie. Zajął się jednak nie artystyczną stroną mojego języka czy też wątków fabularnych, ale tym, co nazwałbym futurognozją, odmianą po — nadtemporalnej filozofii analizującej poszczególne etapy ludzkiego poznania i działania. Uważa, że od początkowego optymizmu przeszedłem do pesymizmu, a równocześnie podkreśla: „Lem, zmieniając poglądy, zawsze zagarnia etap wcześniejszy, nigdy nie pali za sobą mostów […]; Lem dzisiejszy, wyrażający obawy katastroficzne, nie jest kimś radykalnie różnym od Lema dawnego, optymistycznie patrzącego w przyszłość, ponieważ obu łączy przekonanie, że istotę sytuacji człowieka i ludzkości wyznacza przewaga możliwości nad koniecznościami”. Przetłumaczyłbym to na mój język, nie tyle humanisty, ile człowieka, któremu bliższe są biologia i nauki ścisłe. W 1964 roku ukazała się moja Summa technologiae; nie jest od rzeczy dodać, że Francis Fukuyama miał wtedy lat jedenaście i chodził do szkoły powszechnej. Napisałem tam, że człowiek wytworzył technologię, która okazała się siłą coraz bardziej rwącą i pociągać zaczęła za sobą swego twórcę. Wraz z rozszerzaniem frontu działalności ludzkiej na lądzie, morzu i w powietrzu postępuje zagubienie. W nauce, ale i w technologii mamy coraz więcej możliwości, a równocześnie coraz mniej wiemy o tym, co właściwie należy robić i gdzie tkwią nasze ideały. Osobny rozdział w mojej Summie poświęciłem „rekonstrukcji człowieka”. Widziałem w niej możliwość usuwania chorób, słabości, niepełnosprawności, szkodliwych elementów dziedziczności. Problem ma jednak awers i rewers, nie jest tak, że możemy po prostu usunąć z substancji dziedzicznej geny, które są tylko szkodliwe, i wtedy otrzymamy człowieka lepszego. Tomasz Mann mówił, że geniusz to choroba. Wiemy już mniej więcej, co to jest iloraz inteligencji albo iloraz emocjonalny, nie ma jednak ilorazu potencji twórczych. Nie udało się stworzyć miar, które by pozwalały na stwierdzenie, że w danej rodzinie potencjał twórczy powiększał się, i to bez szkody dla potencjału biologicznego. Choroba piętnująca życie tak nieodwracalnie jak epilepsja może się łączyć z genialnym pisarstwem, jak u Dostojewskiego, i nie wiemy, czy te czynniki nie były u niego nierozłączne. Powiada Czapliński, że ja być może dlatego przestałem pisać prozę fabularną, ponieważ już znaleźliśmy się w miejscu, gdzie rozpoczyna się przyszłość, a czysto wyobrażalne możliwości przekształcania człowieka stają się realnością. Powiedziałbym tak: jeśli się zastanawiamy nad tym, co jest możliwe, zawsze można znaleźć pewne ograniczenia. Na przykład nigdy nie będziemy mogli przepowiadać stanu klimatu na dłuższą metę, należy on bowiem do tak zwanych zjawisk ekwipotencjalnych. Wyobraźmy sobie półkulę albo gładki bochen chleba, na którego wierzch kładziemy kulkę metalową: nie ma żadnego sposobu, by dokładnie ustalić, w którą stronę ta kulka się potoczy. Wiemy tylko, że gdy się już toczyć zacznie, będzie się toczyć coraz szybciej. Dotyczy to także postępów nauki. Przez kilka lat po upadku socjalizmu maniakalnie czytałem zagraniczne periodyki naukowe. Prenumerowałem amerykańskie pismo „Science”, dostawałem z Rosji „Prirodę”, nabywałem francuską „Science et Vie”, niemiecką „Wissenschaft” i jeszcze z Anglii „New Scientist”. Zeszyty piętrzyły się na moim biurku, nie byłem w stanie wchłonąć ich zawartości; powiedziałem kiedyś, że czuję się jak podróżny, który usiłuje dogonić pociągi jadące w rozmaitych kierunkach. Dlatego od nowego roku zostały mi tylko „Priroda” i „New Scientist”. Wracam do sprawy poniekąd centralnej: autoewolucji człowieka. Stworzyliśmy technologię, która całe nasze środowisko doskonaliła i przemieniała. Jedynym elementem, który przez tysiąclecia pozostawał niezmienny, był człowiek w, swojej biologicznej naturalności. Teraz niektórzy zabierają się do jej doskonalenia. Nie można jednak tego robić, jeśli się nie wie, jaki rodzaj perfekcji ścigamy. Od najpierwszych pojazdów typu rydwanu do współczesnego auta da się wykreślić drogę maszynowej ewolucji. My tymczasem wiemy, że pochodzimy od antropoidów i należymy do Naczelnych, że mamy więcej mózgu i sądzimy, że również więcej rozumu niż pobratymcze gatunki, jak szympans czy orangutan, zupełnie natomiast nie wiemy, jak miałby wyglądać przyszły człowiek. W numerze „Science”, który do mnie dotarł, zanim to pismo przestałem prenumerować, znalazłem podobiznę owego przyszłego człowieka: miał krótkie nogi, potężne łydy, silnie rozwinięty kręgosłup, by mu dysk nie wypadał, krtań obniżoną, by nie dławił się podczas spożywania zupy, i wyglądał po prostu koszmarnie. Na szczęście była to niezobowiązująca koncepcja jakiegoś anatomofizjologa, która, mam nadzieję, nigdy nie doczeka się realizacji. Czapliński widzi u mnie kilka postaci katastrofizmu, które nazywa katastrofizmem antropologicznym, scjentyficznym i akceleracyjnym, czyli związanym z nieobliczalnością cywilizacyjnego przyspieszenia. Konsekwencją tego przyspieszenia jest — pisze dalej — „znikliwość teraźniejszości”, rodzaj fantomatyzacji rzeczywistości i jej odjednoznacznienia. Tak rzeczywiście jest, ale dotyczy to tylko niewielkich wycinków rzeczywistości; większość świata ludzkiego żyje w dalszym ciągu w warunkach sprzed dwustu lat. W dodatku znajdujemy się w dość niebezpiecznym miejscu historii. Światowa równowaga, ów stan, kiedy kulka znajduje się jeszcze na szczycie półkuli, trwała w latach zimnej wojny, oba mocarstwa bowiem trzymały się w szachu i żadne nie odważyło się powiedzieć „mat”. Teraz niebezpieczeństwo nuklearyzacji rośnie, możliwość użycia tak zwanej „brudnej” bomby atomowej staje się coraz bardziej prawdopodobna. Jeśli coś zostało raz odkryte, nie daje się już zakryć. I zawsze jakaś cząstka nowych technologii wymknie się spod kontroli. Przebudzony potwór islamskiej ekstremy rośnie i uniezależnia się nawet od samego bin Ladena. Hiszpanie sądzili, że unikiem wyjdą z zagrożenia, jeśli wybiorą nowy rząd, który wycofa się z Iraku. Zaledwie postanowienie takie zapadło, już odkryto przygotowania do kolejnego zamachu. Terroryści idą za ciosem, nie chodzi o uderzenia od przypadku do przypadku, ale o planowane oddziaływanie na państwa demokratyczne w celu skłonienia ich do uległości. Sprzyja to narastaniu chaosu w świecie, co wpływa też na sytuację poznawczą. Czapliński dokonał pewnej nadinterpretacji moich książek, które powstawały na przestrzeni pięćdziesięciu lat, scalając ich zawartość myślową pod kilkoma hasłami. To właściwie nie jest futurologia, bo nie chodzi o przyszłe odkrycia ani o to, co ludzie będą jedli za sto lat, ale o to, co w ogóle będzie z człowiekiem. Poznajemy coraz więcej, ale wikłamy się w tym poznaniu i horyzonty zachodzą mgłą. W miarę rozszerzania się naszej wiedzy poznajemy ogrom naszej niewiedzy. W szczególności dotyczy to konstrukcji naszych własnych organizmów. Oczywiście jak tylko pojawiły się pierwsze mapy genomu człowieka, zaraz niektórzy dżentelmeni głosić zaczęli humorystyczną wizję biotechnologicznej produkcji części zapasowych: w skrzyniach czekać będą nowe serca, wątroby i nerki, a człowiek stanie się nieśmiertelny. To szaleńcze urojenia. Dziwimy się, że szczur ma 90 procent tej samej genetycznej informacji co człowiek. Ale to wcale nie jest dziwne: geny to jakby litery, z których składają się zapisy dziedziczne. W alfabecie łacińskim mamy 24 litery, z których złożyć można zarówno wulgarne napisy na płocie, jak i sonety Szekspira. Osobliwe jest raczej to, że ludzie, którzy rozpoznali te pierwsze litery, uznali, że mogą już dokonać udoskonalenia gatunku ludzkiego. kwiecień 2004 PERSPEKTYWY SZALONA LOKOMOTYWA Rozmaici prekursorzy nowych działów techniki — jak Konstanty Ciołkowski, który w bosej i biednej Rosji wymyślał loty kosmiczne — wyobrażali sobie, że jak urzeczywistnią się ich projekty, to nastąpi epoka zbratania, pokoju powszechnego i dobrobytu, że technologia może nas zbawić. Potem okazało się, że technologia lotów kosmicznych służy do produkcji rakiet transkontynentalnych z głowicami atomowymi. Marzenia pionierów lotnictwa, jak bracia Wright, jak Lilienthal, skończyły się na zrzucaniu bomb. Dziś technika laserowa dominować zaczyna w dziedzinie nagrań dźwięku czy obrazu, ale od razu też wynaleziono broń laserową, której promień w mgnieniu oka oślepia człowieka na zawsze. Postęp techniczny ma charakter autokatalizy, a w rezultacie mamy coraz więcej coraz bardziej okrutnych broni i wcale nie wygląda na to, by szczytem zagrożenia była broń atomowa. Należę do ludzi obdarzonych nieszczęsną właściwością martwienia się sprawami, które zwykłego człowieka zajmować nie powinny. Powinno nas martwić raczej to, ile zarabiamy miesięcznie, czy dzieci i żona są zdrowe, czy zły sąsiad nie ma wobec nas jakichś niecnych planów, czy droga równa, a opał na zimę czeka w piwnicy. Mnie tymczasem martwi ludzkość. Kiedyś magazyn ilustrowany „Frankfurter Allgemeine Zeitung” poprosił mnie o odpowiedź na ich stałą ankietę. Jedno z pytań brzmiało: Jakie jest Pańskie najintymniejsze marzenie? Odpowiedziałem: Żeby była inna ludzkość. Mój wydawca napisał mi wtedy, że wziąłem tę ankietę bardzo serio; traktowano ją zwykle jako okazję do wypowiedzenia paru dowcipnych uwag. Być może na posępność mego spojrzenia na świat wpływa wiek — zbliżam się przecież do kresu życia. Młode udomowione zwierzęta, na przykład szczeniaki czy kotki, są bardzo wesołe. Natura daje im sporą dawkę optymizmu. Jak zachowują się małe słonie — nie wiem, bo nie miałem z nimi bliższych kontaktów, ale przypuszczam, że podobnie. Ludzi to także dotyczy. Pamiętam dzieciństwo — było w nim wiele rozmaitych zmartwień i strachów, zwłaszcza ze szkołą związanych, ale panorama mego spojrzenia wielkich zagrożeń nie obejmowała. Dziś technologia środków, które się obrzydliwie nazywa przekaziorami, coraz bardziej rozszerza nasze pole widzenia, i obraz, który się przed nami pojawia, coraz mniej zachęca do pokładania pełnej ufności w rozsądek człowieka. Sam zresztą czuję się coraz bardziej jak uczeń czarnoksiężnika. Żadnych żywiołów oczywiście tak naprawdę nie rozpętywałem, ale opisywałem rozmaite wyimaginowane, wspaniałe wynalazki i odkrycia, które potem doczekały się realizacji, tyle że wykorzystuje się je na przekór moim oczekiwaniom. Dotyczy to i fantomatyki, czyli rzeczywistości wirtualnej, i inżynierii genetycznej, i wielu innych spraw. Ostatnio pewien amerykański uczony napisał do mnie po lekturze mego opowiadania Non sewiam, gdzie pojawia się zamknięty w komputerze autonomiczny świat. Pod wpływem tego opowiadania oraz własnych przemyśleń zajął się nową dziedziną — artificial life, sztucznym życiem — i doszedł do przekonania, że można w ten sposób symulować syntetycznie przebieg rozwoju kultury. Przysłał mi odbitki swych prac — jestem w nich cytowany, ale jako autor science fiction! Nie odezwałem się, ale wkrótce przyszedł list następny, z kolejną porcją odbitek i propozycją, by dać coś do książki, którą on przygotowuje dla Massachusetts Institute of Technology. Odmówiłem, przyznam, dość lodowato. Fikcję i fantazję trzeba oddzielać od rzeczywistości. Rozwój kultury nie daje się przewidzieć, o komputerach, które by miały taką moc obliczeniową, by dokonać tego, o czym pisałem, mowy być na razie nie może, zacieranie granicy między tym, co jest do pomyślenia, a tym, co można zrealizować, nie jest bezpieczne. Inwazja mocy maszynowego pseudomyślenia na kulturę wydaje mi się groźna. Na razie powstają w ten sposób kompozycje muzyczne i plastyczne, a u kresu drogi ludzkość okazuje się zbędna: komputery gwarzą z innymi komputerami i opowiadają o jakichś potwornych, białkowych bladawcach, których już dawno nie ma. To jest scena z mojej książki, ale przecież ja sobie tego wcale nie życzyłem i nie mam wcale ochoty służyć za duchowego patrona podobnych wizji! Budzi się we mnie nie tylko przestrach, ale i coś więcej. Jeśli coś, co wymyśliłem przed trzydziestu kilku łaty, rzutując w niezmiernie odległą przyszłość, w eony po mojej śmierci, zaczyna się urzeczywistniać już u schyłku XX wieku, to co się, Panie Święty, stanie w stuleciu następnym? Przypomina mi się film, który we wczesnym dzieciństwie zrobił na mnie wielkie wrażenie. Na stacji stoi ogromna lokomotywa pod parą. Maszynista gdzieś odszedł, piątka łobuzów włazi do środka, naciskają jakieś dźwignie i lokomotywa poczyna się rozpędzać. Na szczęście są jeszcze rozmaite nastawnie, stacje i przytomni kolejarze, którzy na czas przestawiają zwrotnice, i do katastrofy nie dochodzi. My też siedzimy w takiej lokomotywie, tyle że nikt nie czuwa nad zwrotnicami, za to wciąż dorzucamy węgla na palenisko. maj 1995 KSIĘŻYCOWE REQUIEM Oglądałem w telewizji satelitarnej szereg programów w rocznicę lądowania na Księżycu. W amerykańskiej CNN miało to posmak requiem. Jeden z uczestników wyprawy, Aldęin, popadł w ciężką depresję, niemal zwariował — i to podobno nie tylko na tle spraw osobistych, ale w dużej mierze dlatego, że był drugi, pierwszy na powierzchnię Księżyca zszedł Armstrong… Armstrong jest bardziej zwartą charakterologicznie jednostką, więc przeżył całą historię dobrze, choć też się nie udziela, teraz, wyjątkowo, dał jakiś niewielki wywiad. Smutek z czymś innym się jednak wiąże. Niezręcznie to mówić, ale wyprawa Apolla stanowiła wyczyn należący jeszcze do repertuaru zimnej wojny. Najpierw prezydent Kennedy dostał ostrogę od narodu amerykańskiego: jak to, Sowieci są pierwsi na orbicie, Łajka, Gagarin i tak dalej, a my nic? Poradził się więc swoich specjalistów, a oni — że owszem, też możemy. Kosztowało to wtedy dwadzieścia pięć miliardów dolarów, z tym że mocniejszych niż dzisiejsze — dziś trzeba by około stu miliardów. Pierwszeństwo Rosjan szalenie Amerykanom dolegało, bo oni mają naturę sportową, i dlatego wyścig ruszył z miejsca: wy Łajkę i Gagarina, my na Księżyc. Dodam nawiasem, że Rosjanie nieco skłamali w kwestii Łajki, tego nieszczęsnego psa, co go w Kosmos wystrzelili. Łajka, mówiąc brzydko, zdechła po prostu na orbicie, ale jak się miłośnicy zwierząt zaczęli o jej los dopytywać — miłośnicy zwierząt z Zachodu oczywiście, bo wschodniego wsadziliby od razu za pytania w programie nie przewidziane — to im odpowiedziano, że została łagodnie i humanitarnie uśpiona. Dziś też wiemy, że później i Sowieci usiłowali na Księżycu wylądować, ale po śmierci pierwszego konstruktora nic im nie wychodziło, ich superrakieta wybuchła na kosmodromie Bajkonur, i zdołali tylko wysłać słynny Łunochod, u nas przez niektórych brzydko zwany Łonołazem. Amerykanie natomiast wylądowali, choć urządzenia, zwłaszcza komputery, mieli jeszcze dość prymitywne. Że to się udało i że była tylko jedna awaria, której nikt nie przypłacił życiem — trzeba uznać za ryzykowne, ale osiągnięcie, niemal w kategoriach kosmicznej akrobacji. Zostawili tam niewielką liczbę wraków samochodowych i rozmaitych modułów urządzeń, z których startowali. A że tam nie ma nic do roboty i że gdyby nawet cały Księżyc pokrywała warstwa diamentów wielkości pięści, toby się nie kalkulowało ich przywożenie — to oczywiście prawda. Choć i na Księżycu można by zrobić coś sensownego — założyć na odwrotnej jego stronie bardzo wyborne obserwatoria, które by pozwoliły zajrzeć w Kosmos znacznie głębiej, niż to dziś czynimy. Ostatnia amerykańska misja kosmiczna nosiła numer siedemnasty: niedawno się dowiedziałem, że przygotowano już osiemnastą, dziewiętnastą i dwudziestą, ale Saturny i inne superrakiety poszły do lamusa NASA, bo nie było już z kim rywalizować. Pierwsze miejsca zostały zajęte, widać było, że Rosjanie nawet w trzeciej czy czwartej kolejności nie doszlusują, więc sprawę zamknięto. Nie znaczy to oczywiście, że skończyła się na zawsze — teraz mówi się o Marsie. Naukowcy związani z NASA uzależnieni są jednak od lonży, na której Kongres Stanów Zjednoczonych trzyma ich finansowo. A Kongres nie chce, prawdę powiedziawszy, dać pieniędzy na nic. Kongresmeni mają to dziecinne wyobrażenie, że tylko owoce nauki bezpośrednio stosowanej są — by tak rzec — dozwolone do wymyślania, a badania czysto podstawowe — nie. To oczywiście kompletny nonsens, ale w ten sposób myślą nie tylko amerykańscy politycy… sierpień 1994 INFORMATYCZNA WOJNA Jestem szczerze zaniepokojony tym, że tak dużo sprawdza się pomysłów przeze mnie kiedyś opisanych. Całkiem niedawno pojawiły się wiadomości — podawały je „Time” i „Spiegel” — że technologia komputerowa zrewolucjonizuje teorię konfliktów i wojen, że Pentagon całą mocą naprzód rozpoczyna urzeczywistnianie tzw. Info–War Technology, czyli technologii wojny informacyjnej. Kiedy czytałem te artykuły, miałem le sentiment de déj? vu, wrażenie czegoś już znanego. Myślę sobie — psia noga, to nie jest mi całkiem obce — i nagle sobie przypomniałem, że sam coś takiego w 1975 roku opublikowałem w tomie Maska, w Opowieści drugiego Odmrożeńca. Umieściłem tam wizję wojny nowego typu — całkowicie bezkrwawej. „Wojna światowa […] w niczym nie przypominała wojen dawniejszych. Obie strony, mogąc się unicestwić nawzajem w ciągu sekund, przez to właśnie ani się tknęły fizycznie, walcząc na informację. Szło o to, kto przywali kogo łgarnkami sfałszowanych bitów, zdzieli blagą przez łeb, wedrze się do myśli jak do twierdzy i poprzestawia w nich wszystkie sztabowe molekuły wroga na opak, żeby go tknął informatyczny paralusz”. Informowano fałszywie ,,o dyslokacji wojsk, zapasów, statków, rakiet, proszków na ból głowy, przeinaczając nawet liczbę ćwieków w podeszwach butów intendentury, by oceaniczną nadmiarowością kłamstw porazić wszelki kontratak”. I tak dalej. Oczywiście opis mój ma posmak pewnej bufonady, bo przecież był to utwór fantastyczny i kiedy go pisałem, nie przychodziło mi na myśl, że jakaś wojna informatyczna jest w ogóle możliwa. Jednakże w pomyśle takiej wojny ukrywa się pewien paradoks. Stroną bardziej narażoną jest mianowicie ta, która technologicznie wysforowała się do przodu; jeśli jakiś partyzant z nożem w zębach rzuci się na przeciwnika, to żadne informatyczne wirusy nic mu złego nie zrobią. Nie boi się wirusów, bo nie ma komputerowej sieci, nie ma Internetu, nie ma nic. Dopiero jak się to wszystko posiądzie, niebezpieczeństwo informatycznego ataku staje się możliwe. Jak zwykle w Ameryce, w ślad za pomysłem idą natychmiast całe zastępy inwestorów, tymczasem rzecz cała ma pokrój dosyć lichej science fiction i życzeniowego myślenia: świetnie, teraz już bezkrwawo zakończymy każdy konflikt. Zachód dotknięty jest schorzeniem, które Kisiel nazwał „zanikiem ducha wojownika”, i wszyscy z najwyższym przerażeniem myślą o tym, że jakiś żołnierz mógłby zginąć na froncie. Nie znaczy to, że skłonny byłbym osobiście składać w ofierze bogu wojny Marsowi żołnierzy UNPROFOR — u, czuję się jednak wychowankiem epoki drugiej wojny. Niemcy zdobyli podczas tej wojny Kretę spadochronowymi zrzutami. Straty były kolosalne, ale generał Student — cytuję z wielkiego albumu Wehrmachtu z tamtej epoki, bo podobne wydawnictwa w swoim czasie zbierałem — oświadczył: Es wird weiter gesprungen! Dalej będzie się skakać! Bardzo mało liczono się wtedy w sztabach, nie tylko sowieckich, z życiem żołnierza. Powiedzenie austriackiego generała znane z Haszkowskiego Szwejka — Der Soldat muss sowieso krepieren, żołnierz musi tak czy owak skonać — traktowano właściwie jako truizm. Dziś, kiedy zastanawiano się nad skierowaniem niemieckich samolotów Tornado do Bośni, cały Bundestag drżał: bo przecież coś się może komuś stać, wbije mu się drzazga w duży palec od nogi, a może nawet jakaś kula go rani… Dochodzi jeszcze aspekt komercyjny, powracające pytanie: czy to się opłaca? Kiedy w 1939 roku stanęliśmy w obliczu niemieckiego zagrożenia i postanowiliśmy się bronić, od nikogo ani przedtem, ani potem, gdyśmy już strasznie dostali w skórę, nigdy nie usłyszałem, że się to nie opłacało. Nieszczęściem wielkim było, żeśmy przegrali, ale nie to, że nie poddaliśmy się od razu, wychodząc z założenia, że się to nam nie kalkuluje. Tymczasem od zakończenia wojny w Zatoce Perskiej trwają na temat jej kosztów nieustające dyskusje. Życie ludzkie stanowi wartość oczywistą, ale tak już jest, że żołnierze bronić muszą kraju, gdy koniecznie potrzeba. Rozumiem naiwnie fantasmagoryczną motywację tych, co powiadają, że będą powstawały całe kohorty wirusów, wprowadzanych następnie do sieci łączności, że będzie się produkowało tak doskonałe falsyfikaty rozmaitych dokumentów sztabowych, by przeciwnik całkiem stracił głowę . i nie potrafił odróżnić rzeczywistości wirtualnej, którą mu się pod nos podsuwa, od rzeczywistości rzeczywistej. Wszystko to razem wydaje się jednak na kolosalny wyrost projektowane; nie będzie nigdy tak, by wojna mogła być prowadzona sposobem całkowicie bezkrwawym. Utopią zdaje mi się przekonanie, że poszczególne elementy informatyczne, usamodzielniwszy się niejako, zrobią za stronę wojującą wszystko, co na polu bitwy zrobić należy. wrzesień 1995 CAVE INTERNETUM Z Wiednia otrzymałem list, którego autorzy zauważyli pewne zdanie w wywiadzie danym przeze mnie „Spieglowi” na temat antymaterii. Powiedziałem tam — może trochę lekkomyślnie — że znacznie mniej boję się antymaterii niż Internetu. To ich zafrapowało, ponieważ wszyscy są Internetem zachwyceni i uważają, że nic już innego nie będziemy robić, tylko pływać i jeździć w jego sieci w tę i we w tę. Spróbowałem więc — trochę na wyrost, wybiegając w przyszłość — zgrupować argumenty wspierające tamto zdanie. Internet stanowi dla mnie jedno ze zjawisk o czysto technologicznym charakterze, których dobry awers jest szeroko rozgłoszony i przez to lepiej widoczny niż mroczny rewers. Jako model, oczywiście prymitywny, wziąłbym olbrzymi dworzec kolejowy, z mrowiskiem torów prowadzących w różne strony, ze zwrotnicami, obrotnicami i innymi urządzeniami. Wyjeżdżają z niego setki pociągów. Myśl, że mogłyby być one napełnione wyłącznie sianem, kłakami i grochem z kapustą, wydaje się nonsensowna; ważne jest, co wiozą i do kogo wiozą. Otóż Internet to spełnienie czysto komunikacyjnych marzeń, natomiast co się tyczy treści — rzecz się komplikuje. Instytuty naukowe, uniwersytety, wielkie redakcje czy agencje prasowe na pewno mają z sieci wielki pożytek. Ale skutecznie korzystać z niej mogą o tyle, o ile działają w obiegu zamkniętym. Jeśli natomiast — jak to się planuje — obieg otworzymy i sieć Internetu nie będzie miała żadnych ograniczeń, żadnego centrum ani kontroli (boję się wypowiedzieć słowo „cenzura”), to wtedy grozi nam nie tylko jakaś tam pornografia, ale otwiera się po prostu olbrzymi obszar kryminogenny. Skoro każdy, kto ma modem, telefon i komputer, może w każdej chwili rozmawiać z innym, to zaraz wkraczają rozmaite mafie, camorry, terroryści. W sieci można, i specjaliści to robią, kraść tajne informacje czy numery kart kredytowych, jednym słowem, dokonywać oszustw na wielką skalę. Błyskawicowe przekazywanie danych bez żadnej kontroli z jednego krańca globu na przeciwny spowodować może trzęsienia kursów giełdowych. Ja niestety nie wierzę, że anima naturaliter christiana est, doświadczenie uczy, że raczej człowiek człowiekowi wilkiem. Bardzo bym sobie życzył, żeby to nie było otwarcie wszystkich drzwi na oścież, żeby kontrola tej sieci istniała. Dość bezzębne są jednak podejmowane w Niemczech próby eliminowania z niej pewnych treści, takich jak narodowy socjalizm czy terroryzm. Sieć sama w sobie nie jest rozumna, podobnie jak sieć telefoniczna, dla niej wiadomość, że dziesięć bomb atomowych spadło na Japonię, ma tę samą wagę co informacja, że gospodyni stęchło jajko w lodówce. Czytam w najnowszych wypowiedziach entuzjastów Internetu o możliwości dokonywania na odległość operacji chirurgicznych w gąszczach afrykańskiego buszu; wykonawcami będą miejscowi lekarze, ale dyrygentem — genialny amerykański chirurg, siedzący w swym gabinecie na innym kontynencie. I tu jednak coś tracimy — jak ktoś jest chory na cukrzycę i przychodzi do niego stary, doświadczony lekarz omnibus, to od razu poczuje lekki zapach acetonu, który wytwarza się przy kwasicy krwi. Internet żadnych zapachów nie przekaże i intuicyjna wiedza doświadczonego, dobrego lekarza schodzi tym samym ze sceny. Większość zresztą traktuje rzecz całą jako zabawę czy grę — miło jest połączyć się ze znajomym i porozmawiać, nie ruszając się od biurka. Internet staje się w ten sposób rodzajem utysiąckrotnionego telefonu komórkowego, który obejmuje całą kulę ziemską. Nastręcza się tu kolejna obiekcja, banalna, choć się o niej nie mówi: żeby z sieci korzystać, trzeba znać alfabet łaciński i angielski język. Japończyk, Tajlandczyk czy Słowianin, co się posługuje cyrylicą, do Internetu ze swoim pismem ani mową nie wejdzie; nie istnieją żadne urządzenia przekaźnikowe, które by go tłumaczyły. Najpierw musisz, bracie, nauczyć się dobrze angielskiego. Następuje rozcięcie ziemskiej populacji na tych, którzy tym językiem władają, i tych, którzy nim nie władają. Ta anglicyzacja szeroko się rozpościera i niepokoi mnie nie tylko ze względów lingwistycznych; chodzi o technologię, która jednych uprzywilejowuje, innych zaś poza nawias wyłącza. Dochodzą kwestie czysto techniczne. Poszczególne adresy w Internecie składają się z bezsensownego sznureczka liter i cyfr. Póki chodzi o kilka tysięcy adresów — zmieszczą się w książce. Dziś jednak mówi się o czterdziestu milionach — to już nawet nie encyklopedia, ale cała biblioteka. Dawno temu wymyśliłem w Wizji lokalnej drogistów, którzy mierzyli informacyjną drogę, jaką trzeba przemierzyć, by się na przykład dowiedzieć, gdzie ktoś dokonał jakiegoś doświadczenia czy napisał książkę. Jak przed wielkimi tamami, które wodę spiętrzają dla elektrowni, umieszcza się filtry chroniące przed zamuleniem, tak i Internet powinien się bronić przed informacyjną powodzią. Dam przykład zupełnie marginalny: pewne amerykańskie pismo fachowe poprosiło mnie o artykuł o rozumnych robotach. Napisałem po polsku, dlaczego istnienie rozumnych robotów jest niemożliwe, a pewien kanadyjski Polak z Uniwersytetu McGill w Montrealu tekst przełożył na angielski. Poprosiłem go o to faksem, odpowiedział pocztą elektroniczną; sama jego odpowiedź była krótka, natomiast adres i inne dane, dzięki którym dotrzeć mogła do mego sekretarza — dwa razy dłuższe… A twierdzenie, jakoby Internet mógł zastąpić księgarnie, biblioteki, książki po prostu — brzmi fatalnie. Trochę tak, jakby ktoś się zdalnie żenił, mając partnerkę na drugim końcu świata. Książka nie jest tylko przedmiotem — chce się ją wziąć do ręki, przekartkować, ot, jak ja z przedwojennym wydaniem Ogniem i mieczem teraz czynię. Myślę też, że istnieją niebezpieczeństwa, o których nie mamy na razie pojęcia. Kiedy się pojawił pierwszy samochód, też nie przewidywaliśmy, co wyniknie z rozwoju motoryzacji. Każda technologia ma swoją ciemną stronę, z góry nieprzewidywalną. Nie neguję oczywiście pozytywnych stron Internetu — obiecują, że nawet wirtualna rzeczywistość będzie dzięki niemu częściowo dostępna. Nikt jednak nie pisze w sposób zborny i ogarniający wszystkie kategorie zjawisk o związanych z nim zagrożeniach. Bardzo się obawiam, że główną siłą, która z zaplecza Internet napędza, jest wielki kapitał. Inwestorzy spodziewają się dużych zysków, stąd próba przekonania wszystkich, że jak się podłączą do sieci, to się rozpocznie szczęśliwa epoka w ich życiu. Ja natomiast widzę liczne zagrożenia, choć nie tknąłem nawet sfery politycznej, która i tu ma wielkie znaczenie. A więc — nie cave canem, tylko cave Internetum, takie jest moje osobiste stanowisko. luty 1996 RAJU NIE WIDAĆ Z niebezpieczeństwami, jakimi grozi zbyt gwałtowne wdrażanie nowych technologii, łączy mi się temat, który w na poły maniakalny — a może nie całkiem maniakalny — sposób chciałbym znów podjąć. Chodzi o Internet. Czytałem ostatnio książkę pani Heleny Eilstein — ona należała do kręgu filozofów, który rozpędzono, kiedy Kołakowskiego wyrzucono z Polski — Homo sapiens i wartości. Mowa tam jest między innymi o pewnych, nazwijmy to delikatnie, mankamentach marksizmu, sprowadzających się do tego, że człowiek, którego sobie Marks wymyślił, nigdy nie istniał. Nigdy nie było żadnego wyalienowanego rozmaitymi feudalizmami i kapitalizmami anioła, którego wystarczyło pozbawić wszelkiej własności, zwłaszcza prywatnej, by odzyskał pełnię anielskich cnót. Koncepcja taka nosiła piętno skrajnej utopii, a kiedy utopijne koncepcje wtłacza się ludziom, czyni się to zawsze na podobieństwo Prokrustesa i trzeba obcinać duże kawałki człowieka w sposób mniej lub bardziej krwawy, by do tych koncepcji pasował. W przypadku Internetu analogię widzę w fakcie, że zastępuje on — w nie całej, ale dość szerokiej gamie — własność prywatną możliwością uzyskania informacji. Książki na przykład stają się zupełnie niepotrzebne! Pierwsi przerazili się wydawcy, bo zagrożone zostały wszelkiego rodzaju copyrighty — beletrystyczne, naukowe, muzyczne, plastyczne itd. Owszem, pojęcie własności uległo w naszych czasach pewnej amplifikacji i przerostom — byle świstek papieru podpisany przez Picassa albo oryginalne machnięcie pędzlem Michała Anioła warte są od razu miliony, podczas gdy najdoskonalszą nawet kopię, poza garstką ekspertów nie do odróżnienia od oryginału, ocenia się bardzo nisko. Ale Internet powoduje skrajne wahnięcie w stronę przeciwną, i to, co sobie Marks w Manifeście komunistycznym zamarzył jako odebranie ludziom własności — czy mówiąc zwyczajnie: rabunek — można teraz łatwo zrealizować. Po cóż ci, bracie, encyklopedia, Dzieła wszystkie Mickiewicza czy w ogóle jakiekolwiek książki, wystarczy podejść do komputera, wystukać odpowiedni adres i wtedy Internet, za który płacisz ryczałtowo miesięczną, stosunkowo skromną opłatę, na ekran monitora wszystko ci rzuci. Rozkosze życia właściwe bibliofilom i poszukiwaczom białych kruków, cała galaktyka Gutenberga, za jednym zamachem mają ulec unicestwieniu i anihilacji. Wizja ta nie tylko nie napawa mnie radosnym zachwytem, jak miłośników Internetu, ale wręcz zgrozą. Nie potrafię sobie na przykład wyobrazić czytania ulubionego poety w ten sposób, że się przy łóżku, przy poduszce postawi monitor komputera. Cala ta koncepcja zdalnego kontaktowania się z dowolnymi miejscami na Ziemi, zastępowania autentycznej obecności elektroniczną iluzją wydaje mi się dziwacznie skrzywionym nie dzieckiem, ale potworkiem i dziwolągiem zrodzonym przez technologię. I to potworkiem, którego czary osobiste i uroda są nam gorąco zachwalane. Dodam też, że głucho wciąż o wielkich odkryciach i wynalazkach, które by nastąpiły dzięki interdyscyplinarnym zapłodnieniom myśli kreacyjnej za pośrednictwem Internetu, choć już lat kilka cała sfora osób i instytucji zachęca nas do podłączenia się do sieci. Zawsze naturalnie można w odwet słyszeć: poczekaj dalszych sześć lat, a zobaczysz. Nieufnie traktuję zapowiedzi błogich następstw gorszej rzeczywistości aktualnej: jeszcze Chruszczow zapewniał swoje społeczeństwo, a za pośrednictwem naszych bossów komunistycznych także i nas, że współczesne pokolenie dożyje komunizmu. Jakoś nie dożyło. Zapowiedzi takie chętnie są jednak słuchane, stąd trwanie na kuli ziemskiej obszarów, gdzie się myśl o komunizmie wciąż kołacze. Jak ludzie przestają wierzyć w możliwość raju na ziemi, to im się nijako robi, bo nie życzą sobie czekać, aż dopiero w dolinie Jozafata zostanie im zagwarantowana komunia z zaświatem; chcą mieć raj już, zaraz, możliwie szybko i możliwie małym kosztem. Tymczasem jest raczej odwrotnie — raju nie widać, a świat zdaje się pogrążać w chaosie. Kilkanaście lat temu umarł futurolog, którego nazywano moją „bete noire”, pan Herman Kahn. Był między innymi autorem książki zatytułowanej The Next Two Hundred Years; muszę powiedzieć, że z tego, co napisał, dokładnie nic się nie spełniło… Nadzwyczajna jest umiejętność chybiania rzeczywistości przez futurologiczne wysiłki. Nic to jednak instytucjom takim jak Rand Corporation nie szkodzi; instytucje, jak wiadomo, nie są tak śmiertelne jak jednostki, które je zakładały, instytucje mają bardzo twarde życie, ponieważ szkielet biurokratyczny podtrzymuje ich wegetację, a subwencje i dotacje rządowe dalej płyną. Futurolodzy zmieniają po prostu kurs, choć mało kto już daje im wiarę, a pełne optymizmu obrazy przyszłości jakoś osłabły. Ktoś słusznie powiedział, że nic się tak szybko nie zmienia jak przyszłość… maj 1996 ZABAWA W SMOKI Chcę raz jeszcze wrócić do Internetu, a raczej do jego wykorzystywania dla celów szeroko rozumianej rozrywki. W ramach tak zwanych gier interakcyjnych — gier, w których może brać udział dowolna liczba osób równocześnie — można tam przeżywać rozmaite scenariusze, do których się dodaje swój własny wkład. Można awansować zwyczajnego człowieka na księcia albo księżniczkę, można zostać magiem albo czarodziejem i tak dalej. Gdy przeglądałem przysłany mi katalog tych gier, uderzył mnie przede wszystkim ich infantylizm. Naiwne marzenia, jakim się normalny człowiek oddaje co najwyżej wstydliwie przed snem, ulegają niejako spotęgowaniu i upowszechnieniu. Realizuje się je nie tylko werbalnie, poprzez napisy pojawiające się na ekranie monitora, ale też możliwa jest pewnego rodzaju animacja, choć bardzo jeszcze niedoskonała. O tym, by w pełni zrealizować moje dawno wyśnione projekty fantomatyzacji, czyli prawdziwej wirtualnej rzeczywistości, jeszcze właściwie nie ma mowy. Pewien czynnik okazał się na tej drodze szkopułem — powiedziałbym, że bardzo szczęśliwie. Komunikacja z monitora do monitora bardzo niewiele już dziś kosztuje, natomiast sprokurowanie aparatury naprawdę fantomatyzującej rzeczywistość, programów, które nie pozostawiałyby nas za szybą ekranu, ale oddziaływały na większość naszych zmysłów, jest trudno osiągalne, niezmiernie skomplikowane i kosztowne. Dlatego wielkie pieniądze, które zainwestowano w sieci Internetu i Euronetu, popłynęły z wodą tymi korytami, które łatwiej przyjmują bieg strumieni, i wszystko się skoncentrowało w łączności. System jest przecież całkowicie bierny i podległy tylko działalności i pomysłowości imaginacyjnej poszczególnych ludzi. Popularność tych gier bardzo mnie zastanawia. Przypomina mi to zjawisko, którego świadkiem raczej niż uczestnikiem stałem się w latach sześćdziesiątych. Próbowano mnie wtedy wciągnąć w krąg korespondencyjny rozmaitych młodych ludzi, którzy zajmowali się wytwarzaniem tekstów tzw. fantasy, czyli nie fikcji naukowej, science fiction, a fikcji po prostu: a więc gryfy, smoki, czary — mary, rozmaite magie białe, czarne, zielone i w ogóle diabli wiedzą co, pod hasłem New Age wszystko to się zresztą dziś odradza. W moim poczuciu jedno i drugie stanowi zwyczajny eskapizm. Od trywialnej rzeczywistości, od biurek i biurowych komputerów, od stanowisk sprzedawców, akwizytorów czy modystek ludzie uciekają w wyimaginowaną przestrzeń gier — niestety, bardzo tandetną. Interakcyjność polega bowiem na przykład na tym — to jest drastyczny dość przypadek — że jakaś dziewczyna wprowadza w sieć swoje alter ego i to alter ego staje się — bo ona sama by tego pragnęła! — księżniczką. Tymczasem księżniczkę ktoś kusi do podziemi i tam znieważa, a może i gwałci. To rodzaj szoku per procura; dziewczyna osobiście pozostaje nietknięta, ale jej twór wyimaginowany, który się częściowo urzeczywistnił, ulega profanacji. Takie przypadki, pomnożone przez dziesiątki tysięcy ludzi — na szczęście trzeba znać angielski, co tę liczbę trochę ogranicza — są moim zdaniem zwiastunami sytuacji prawdziwie groźnej. Pisząc trzydzieści lat temu o fantomatyce, starałem się — nie całkiem świadomie — ograniczać wizje indywidualne, choć jeśli człowiek chciałby być przez pewien czas na przykład orłem albo krokodylem, dałoby się to zrobić przez podłączenie zmysłów do odpowiedniego programu. Teraz czytam, że byłoby jeszcze ciekawiej, gdyby ludzie w wirtualnym świecie mogli się spotykać i podejmować wewnątrz niego rozmaite role: na przykład ktoś mógłby być smokiem i pozostałym uczestnikom gry jawiłby się jako smok, a znów ktoś inny jako rycerz sans peur et sans reproche, bez lęku i skazy. Tu się zaczyna rysować poważne niebezpieczeństwo, mianowicie rosnące zacieranie granicy pomiędzy normalną rzeczywistością a tym światem sennej mary, przeżywanej na jawie. Jeżeli człowiek przebywa na prawdziwej jawie, to za swoje uczynki i słowa odpowiada, przede wszystkim jako istota społeczna, bo znajduje się pod kontrolą — otoczenia, bliskich, znajomych, przyjaciół, krewnych. W wyimaginowanym przestworzu gier interakcyjnych nie odpowiada za nic. Są tacy, którzy twierdzą, że można w ten sposób wyładować, uzewnętrznić w sposób nieszkodliwy skłonności nie całkiem społecznie aprobowane. Nikt zwyczajnie na jawie nie zachowuje się jak smok pożerający dziewice. Ja jednak obawiam się skutków braku odpowiedzialności; człowiek łatwo się może do tego przyzwyczaić. Ubiegłej nocy miałem sen przerażający, nie wiem, skąd mi się wziął. Oprawcy — chyba Sowieci, bo ofiarami byli w tym śnie Niemcy, schwytani członkowie jakiegoś batalionu śmierci — kazali ofiarom poklękać. Pomiędzy klęczącymi ułożone były w kupkach ich mundury i tylko od dowódcy zależało, czy strzelać będzie w głowę ludziom, czy też odda strzał do munduru. Zbudziłem się dosyć przestraszony i pomyślałem, że chęć, by taki czy podobny sen się ziścił, chociażby tylko w rzeczywistości wirtualnej, wydaje się jednak naganna. A wszystko tu jest uzależnione tylko od potencji i wydolności imaginacyjnej. Istniejące dziś gry internetowe dlatego nie bardzo są szkodliwe, bo nie powstają z intencji osób obdarzonych rzeczywiście bogatą i bujną wyobraźnią. Nawet i satanizm, który tam się pojawia, jest raczej rynsztokowo — podwórkowy. Powszechne dziś ubóstwo wyobraźni każdy może spostrzec i bez Internetu, oglądając programy satelitarne — w nich też się na ogół nic nie dzieje poza zabawą w żandarmów i zbójców. Co najwyżej znajdziemy Tarzana, Ben Hura, King Konga, którego zresztą jestem admiratorem — już się ze mnie w domu śmieją, że taki jestem chciwy małpy sześciopiętrowej — albo trzech muszkieterów. Nad tym wszystkim — i nad grami internetowymi, i nad historiami, które nam telewizja pokazuje — widzę pustą, nie wykorzystaną i nie zaludnioną przez nikogo, olbrzymią krainę możliwych i naprawdę widzów wzbogacających widowisk, w których by pokazywano to, co było w Rashomonie czy innych filmach Kurosawy albo u Bunuela: problematykę nie tykaną dziś, jakby była nietykalna, autentyczną problematykę sensu bytu i egzystencji. Tymczasem dają nam biedną monetę, jakbyśmy wszyscy byli ogłupionymi dziećmi, które w dodatku są trochę znieprawione i które należy jeszcze bardziej znieprawić. Nie mówię tego w kategoriach moralizatorskich i nie chodzi mi o to, by w telewizji czy Internecie pokazywać same anioły. Dostojewski też się zajmuje zbrodnią i w ogóle ciemnymi stronami ludzkiej natury, ale sięga zawsze głębin. Te schematy i sposoby zachowania się marionetkowe, ta drabina, na której u dołu jest wicehrabia (zapewne de Bragelonne), potem hrabia, książę, sługus królowej, aż wreszcie zasiąść można na tronie, wzbudziły we mnie ogromną niechęć i tak mnie zniesmaczyły, że nie tylko nie dam się w internetowe igraszki wciągnąć, ale nawet nie chciało mi się przejrzeć do końca ich katalogu. wrzesień 1996 KLIMATYCZNA RULETKA Klimat dzisiejszy zaskakuje tych, co słyszeli o cieplarnianym efekcie — z jednej strony mamy ocieplenie, a z drugiej — oziębienie. W opowiadaniu, które niedawno w Niemczech wydrukowałem, pewien dobry człowiek tłumaczy, że im jest cieplej, tym jest zimniej… I to nie jest takie zupełnie szalone. Siedemdziesiąt procent powierzchni kuli ziemskiej zajmują oceany, a tylko trzydzieści procent lądy. Na półkuli północnej Prąd Zatokowy, czyli Golfsztrom, płynie od pomostu łączącego obie Ameryki, od Jukatanu, dochodzi na północ w okolice Islandii i Grenlandii, by tam się pogrążyć, i on właśnie utrzymuje na naszym półwyspie — bo Europa jest z punktu widzenia geograficznego półwyspem ogromnego eurazjatyckiego kontynentu — podwyższoną temperaturę. Zimne, suche masy powietrzne znad Syberii, wyże syberyjskie, są zatrzymywane przez przychodzące systemem antycyklonowym niże znad Atlantyku. Gdy się ten system ogrzewczy natury załamuje czy słabnie, wtedy cieplejsze niże nie mają szans przedostania się nad nasz kontynent, no i mamy śnieg na Akropolu, na Sycylii i Korsyce, nie mówiąc o północnych portach basenu śródziemnomorskiego i o setkach ludzi zamarzniętych na śmierć. System prądów w światowym oceanie jest w ogóle bardzo skomplikowany, a kiedy lodowce i tak zwane lądolody grenlandzkie czy antarktyczne topnieją, to się wyzwala duża ilość wody słodkiej. Woda słona jako cięższa opada na dno, ruch taśmociągu, czyli konwejera Golfsztromu, który daje ciepło Europie, zostaje zaburzony i wtedy właśnie spotykają nas rozmaite nieprzyjemności. Czy to jest wahnięcie, które się w nadchodzących latach odwróci, czy też początek dłuższego trendu? W tej mierze, jak to zwykle bywa wśród naukowców, zdania są podzielone. Kłopot sprawia między innymi to, że oziębienie występuje na całej północnej półkuli, a na kontynencie amerykańskim nie tylko w obrębie Wielkich Jezior kanadyjskich, ale nawet na Florydzie, do której bardzo rzadko dochodzą chłody i mrozy. Wielkie opady w Kalifornii spowodowały z kolei ogromne straty, rzędu trzech — czterech miliardów dolarów, a jeszcze do tego wszystkiego roczna liczba huraganów w Stanach Zjednoczonych wyraźnie się wzmogła. Silna perturbacja atmosferyczna ogarnia więc całą półkulę. Na półkuli południowej wygląda to trochę inaczej. Od lądolodu antarktycznego odłączyła się kra o powierzchni wielu tysięcy kilometrów kwadratowych. Uczeni przyjmują, że gdyby lądolód ów miał się stopić — co zajmie oczywiście wiele lat — to poziom oceanów podniósłby się o sześć metrów, przynosząc wielkie niebezpieczeństwo dla całej linii brzegowej zarówno subkontynentu indyjskiego, zwłaszcza Bangladeszu, jak i Europy oraz wschodniego wybrzeża USA. Ale to są oczywiście tylko supozycje i domniemania. Spotkałem się teraz z wynikami dosyć precyzyjnych badań, dotyczących historii klimatu na Ziemi na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu milionów lat; w badaniach tych uczestniczyli zarówno amerykańscy, jak i rosyjscy uczeni. Wychodzi na to mniej więcej, że wahania klimatyczne są natury stochastycznej, to znaczy odbywają się w pewnym przedziale zmienności, ale na podstawie tego, co było, nie można przewidzieć tego, co będzie. Mniej więcej jak w rulecie w Monte Carlo: oczywiście, wiemy, że nie może wygrać numer czterdzieści, bo takiego w ogóle nie ma, mamy tylko numery od zera do trzydziestu sześciu. Podobnie w przypadku klimatu: jest pewna strefa zmienności, wywołana olbrzymią liczbą współdziałających, a nieraz sprzecznych czynników. Na przykład w 1995 roku insolacja, czyli nasłonecznienie gruntów ziemskich na kontynentach, była wyższa o 0,4 stopni Celsjusza rocznie od przeciętnej, natomiast w stratosferze było chłodniej niż normalnie. Są też zaburzenia występujące z częstotliwością rzędu stu i sześćdziesięciu tysięcy lat, wywołane z jednej strony tym, że orbita Ziemi nie tworzy idealnego koła, tylko jest troszeczkę eliptyczna, z drugiej tak zwaną precesją — Ziemia zachowuje się jak bąk pochylony osią w stosunku do ekliptyki ruchu, ale kąt nachylenia nie jest idealnie stały na przestrzeni milionoleci. Dlatego był czas, kiedy na Grenlandii rosły palmy — w epoce dinozaurów, które były nagoskórymi gadami i wymarły między innymi także i dlatego, że się zrobiło zimniej. Wciąż przemieszczają się płyty tektoniczne kontynentów; na przykład Australia, wedle satelitarnych pomiarów nadzwyczaj dokładnych, wędruje na północny wschód z prędkością sześciu centymetrów w roku. Dla nas, istot krótko żyjących, oczywiście nie jest to dużo. Ja jednak zawsze miałem skłonność do takiej kosmiczno — kosmologicznej perspektywy, z której wszystko, co się wokół dzieje, oglądamy jako chwilę na filmie dziejów przeraźliwie wydłużonym. Na pytanie, jakie przed synoptykami teoretykami stoi — czy obserwowane teraz zmiany są ciągiem pewnej serii postępującej, wzrastającej albo malejącej, czy też przypominają raczej ruchy wahadła — właściwie nie ma odpowiedzi, podobnie jak nie ma żadnego systemu przewidywania wygranych na rulecie w Monte Carlo. Są to ruchy typowo stochastyczno — — losowe. Ja osobiście mam już zupełnie dosyć zimna i wolałbym, żeby było ciepło. Uważałem kiedyś, że Prasłowianie powinni się byli osiedlić tam, gdzie obecnie siedzą Serbowie, dziś jednak przeszła mi ta chętka zupełnie… W świecie dzisiejszym miejsc uprzywilejowanych właściwie już nie ma. styczeń 1997 ENERGETYCZNE DYLEMATY — NA MARGINESIE SPRAWY TEMELINA Głośno było ostatnio o elektrowni atomowej w czeskim Temelinie; protestując przeciw jej planowanemu otwarciu, austriaccy przeciwnicy energetyki jądrowej zablokowali czesko– austriackie przejścia graniczne i próbowali zachęcić Niemców, by ci poszli w ich ślady. O samym Temelinie mam mało do powiedzenia: nie znam ani parametrów technicznych, ani fizycznych tej elektrowni, nie wiem, jaka jest jej projektowana moc ani jakie udoskonalenia i zabezpieczenia w niej wprowadzono. Wiadomo mi natomiast, że obecnie istnieją projekty znacznie bezpieczniejszych reaktorów niż te, które dawniej budowano. O Czarnobylu nie ma co nawet wspominać; zdziwienie fachowców amerykańskich wywołała nie tyle sama czarnobylska katastrofa, ile fakt, że tak późno do niej doszło. Rozumiem oczywiście trwogę wywołaną przez atom. Niemcy, którzy pod wpływem Zielonych postanowili wysiąść z energetyki jądrowej, próbują teraz zaszczepić tę trwogę Francuzom, którzy się jakoś mniej boją i połowę potrzebnej im energii elektrycznej czerpią z elektrowni atomowych. Czy Francuzi pozwolą się zarazić — tego nie wiemy, ale składowa psychologiczna strachu ma w historii postępu technologicznego stałe miejsce. Początki każdej technologii budziły rozmaite obawy, a nawet grozę. Tutaj groza jest o tyle zasadna, że wiadomo, jakie mogą być skutki awarii. Czytałem zresztą kiedyś, że gdy w Związku Radzieckim uruchomiono pierwszy łańcuchowy samopodtrzymujący się proces rozszczepienia uranu, Laurenty Beria chciał wejść do pomieszczenia, w którym ów proces się dokonywał. Nie wiadomo, po co go powstrzymano, skończył wprawdzie i tak marnie — ale w inny sposób i niestety później. Wracając do sprawy: pojawiają się tutaj dwa problemy i tę bifurkację należy wyraźnie podkreślić. Z jednej strony: stopień zabezpieczenia reaktorów atomowych, w których źródłem energii jest uran 235, zwłaszcza zaś sposób, w jaki są odprowadzane zyski energetyczne. Inżynieria silnie krzyżuje się tutaj z fizyką atomową. Stosuje się rozmaite rozwiązania; istnieją już — nie wiem, w jakiej mierze zrealizowane, w każdym razie kosztowne — projekty reaktorów, w których w razie tak zwanego „rozbiegania się” reakcji, czyli gwałtownego przyspieszenia rozpadu jąder atomowych, następuje samopowstrzymanie. Trudność polega na tym, że właściwie nie ma materiałów — wszystko jedno, czy są to jakieś nadzwyczajne stale czy powłoki tytanowe — które byłyby całkowicie niewrażliwe na bardzo wysokie stężenie radioaktywności. Można eksperymentalnie, nawet laboratoryjnie, testować rozmaite metale czy stopy, ale uzyskać metodą czysto komputerowej symulacji wynik, który będzie w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach odpowiadał rzeczywistości — nie bardzo się da. Chodzi o rzeczy, których nie potrafimy jeszcze w sposób czysto fizyko– matematyczny obliczyć. Ale stopień bezpieczeństwa reaktorów z pewnością rośnie. Problem drugi, owiany quasi–frankensteinowską legendą, to ewentualność tak zwanego melt down, czyli zupełnego stopienia podstaw reaktora i zapadnięcia się jego rdzenia. Nigdy się to jednak dotąd nie zdarzyło, a nowe rozwiązania czynią ów „chiński syndrom” coraz mniej prawdopodobnym. * Oczywiście — kiedy nastąpił wybuch w Czarnobylu, w przestrzeń poszły miliony jednostek curie i zaprzeczyć się temu nie da. Niedawno czytałem artykuł przedstawiający znaczną liczbę przerażających upośledzeń, które pojawiły się na skażonym wtedy obszarze. Kiedy radioaktywna chmura ruszyła ku Moskwie, miano ją rzekomo pokropić azotanem srebra, by śmiercionośny deszcz spadł na Białoruś. Czy to prawda — nie wiadomo, na pewno jednak liczba przypadków nowotworów wywołanych napromieniowaniem w tych właśnie okolicach wzrosła. Szlak śmierci, rozciągnięty zresztą na stulecia, bo tyle trwa okres rozpadu niektórych radioaktywnych izotopów, był silnie uzależniony od prądów powietrznych. W sytuacji prawdziwej katastrofy — trzeba to powiedzieć wyraźnie — my, ludzie, jesteśmy bezsilni. Można jej prawdopodobieństwo zminimalizować, i to się dzisiaj robi. Im więcej jednak wprowadza się w projekcie zabezpieczeń, tym więcej oczywiście kosztuje jego realizacja, co się z kolei odbija na cenie wyprodukowanej energii elektrycznej. Czynnik kosztowy i czynnik bezpieczeństwa zawsze wchodzą ze sobą w kolizję. Równocześnie nieprawdą jest, jak to już powiedziałem w jednej z rozmów w Świecie na krawędzi, by tańsze były olbrzymie wiatropędnie, których budowę propagują z wielką intensywnością przeciwnicy energetyki atomowej. Chodzi o olbrzymie, stu metrów wysokości sięgające konstrukcje — Niemcy nazywają je Spargel, czyli szparagi — które pochłaniają setki ton betonu, szpecą krajobraz, a ich śmigła są zabójcze dla wędrownych ptaków. W rezultacie zaś otrzymujemy prąd dwukrotnie droższy aniżeli wytwarzany w zwykłych elektrowniach termicznych napędzanych węglem czy ropą. Istnieje też zawsze graniczna prędkość wiatru, na jaką owe wiatropędnie są obliczone, i kiedy dochodzi, jak ostatnio w Europie wskutek efektu cieplarnianego, do huraganów o nadzwyczajnej sile — 256 kilometrów na godzinę! — skutki trudno przewidzieć. * Reaktory nuklearne na energię pochodzącą z rozszczepienia wzbogaconego uranu produkują, jak wiadomo, odpady, substancje radioaktywne, które gdzieś trzeba bezpiecznie składować, i to przez wieki. Sprawa składowania odpadów jest trudna. Ubogie kraje zawsze skłonne są je przyjąć dla zarobku, trudno jednak uznać takie wyjście za najlepsze. Rozwiązania definitywnego dotąd nie ma, choć poszukuje się go dosyć rozpaczliwie. Moje osobiste przekonanie, zupełnie dotąd utopijne, było zawsze takie: powstaną kiedyś stosunkowo tanie metody wysyłania wielkich ładunków w Kosmos i pojawią się tak zwane śmietniskowce. Kosmos zaś jako potencjalny śmietnik jest tak rozległy, że wszystko przyjmie. Francuzi przewozili swoje odpady przez Niemcy specjalnymi pociągami „Castor” i Zieloni reagowali na to atakami niemal paranoicznego strachu; w rezultacie każdy taki transport strzeżony był przez ogromne kolumny policji. Trochę w tym szaleństwa, ale ludzie w ogóle są szaleni, sprawa „Castora” nie stanowiła więc przypadku wyjątkowego. Starczyło przecież odejść dwieście metrów od toru kolejowego, by mieć całkowitą pewność, że nic nam nie zagraża. A potencjalne niebezpieczeństwa, jakie się z przewożeniem owych odpadów wiążą, są w ogóle niczym w porównaniu z tym, co dzieje się na północ od półwyspu Kola, gdzie w morzu zalegają cmentarzyska łodzi podwodnych z wielką liczbą posowieckich reaktorów. ‘Rosjanie życzą sobie teraz dodatkowego poszerzenia pasa wód terytorialnych, jednak nie w celu zabezpieczenia i zneutralizowania tych bomb z czasowym zapalnikiem, tylko po to, by móc dokonywać wierceń, pod szelfem bowiem ma się znajdować ogromna ilość gazu bądź ropy. Dalszy los zarówno tego projektu, jak i radioaktywnych cmentarzysk, zależy nie tylko od samych Rosjan, ale przede wszystkim od współpracy innych i od chęci inwestowania. Japończycy zawsze byli do tego chętni, chcą jednak najpierw odzyskać zabrane im przez Sowietów południowe Kuryle. Zaciekłość, z jaką Rosjanie sprzeciwiali się dotąd ich żądaniom, zawsze mnie zresztą zadziwiała. Niebezpieczeństwa militarnej nuklearyzacji są w tej chwili mniejsze, ponieważ — co brzmi raczej smutnie — pojawiły się w tej dziedzinie nowe perspektywy w postaci bioreaktorów, które mogą wytwarzać trucizny biologiczne, parazytologiczne, bakteryjne i nie wiem jeszcze jakie. Są już instytuty, w których produkuje się syntetyczne chromosomy czy syntetyczne wirusy, co jest oczywiście także bardzo niebezpieczne. Norwegowie ze znacznej odległości wykryli eksplozję „Kurska” na dnie morza, ale stwierdzić, że w jakiejś dużej i dobrze strzeżonej rosyjskiej piwnicy warzy się straszliwe bakteryjne jady — nie sposób. Tradycyjne elektrownie też wytwarzają wiele radioaktywnych resztek, można tam znaleźć całą tablicę Mendelejewa — w Świecie na krawędzi opowiadam o tym szczegółowiej. Mało kto jednak o tym wspomina. Wracamy znów do czynnika psychologicznego: liczba ofiar wypadków samochodowych w Ameryce w czasie trwania wojny wietnamskiej była większa od liczby amerykańskich żołnierzy poległych podczas tej wojny, nikt jednak nie walczył z motoryzacją, niemal wszyscy natomiast przeciwni byli wojnie. „Złe dary” technologii znosimy łatwiej, ponieważ równoważone są korzyściami. Zawsze też mamy dość siły, aby znieść cudzą chorobę, na przykład białaczkę. Są zresztą fenomeny trudno zrozumiałe. W prowadzonych w Niemczech badaniach wykryto niewielki wzrost liczby zachorowań na białaczkę pośród ludności mieszkającej w określonym promieniu wokół dość licznych jeszcze funkcjonujących elektrowni atomowych. Z drugiej jednak strony bardzo sumienne badania radioaktywności na tym terenie nie wykazały nic. A o tym, żeby można było dostać białaczki z samego strachu, dotąd nie słyszano. * Jesteśmy mikroskopijnymi żyjątkami czy mróweczka — mi, które żyją na powierzchni sporej planety. Tymczasem powierzchnia Ziemi, a ściślej — kontynenty, wciąż znajduje się w ruchu i to jest jedna z przyczyn, dla których nie możemy właściwie korzystać z gigantycznych zasobów energii geotermalnej, przyjąwszy nawet, że udałoby się nam wprowadzić jakieś rury na olbrzymią głębokość pod skorupę ziemską i nie uległyby one od razu stopieniu. Oczywiście ruch kontynentów odbywa się powolutku i nie daje się odczuć w ciągu życia jednego pokolenia. Siedzimy teraz z całą prawie Europą na tak zwanej tarczy fennoskandzkiej, która jest szczególnie asejsmiczna, są jednak obszary o wysokim sejsmicznym zagrożeniu, jak na przykład wyspy Japonii. Energetyka uranowa będzie jednak zmierzała ku końcowi. Nie dla strasznych efektów potencjalnych awarii, tylko z tego powodu, że wyczerpywać się zaczną zasoby uranu. Osobiście widzę w dalszym ciągu nadzieję w tak zwanej „zimnej fuzji”. Nie tak jak chcieli Pons i Fleischman — w szklance wody (była to zresztą próba subiektywnie nieskłamana, choć nieudana), ale rzecz wydaje mi się nadal obiecująca. Mówi się ostatnio o nowych typach pułapek magnetycznych na plazmę; ale ta plazma jest cholernie niespokojna i nie lubi być ściśnięta polem magnetycznym, a jej dotyk powoduje, że wszelkie zapory, jakie jesteśmy w stanie skonstruować, zostają stopione. Druga możliwość to zastosowanie wedle jednych: trytu, wedle drugich: deuteru; cykl jądrowych przemian powoduje powstawanie tzw. muonowych (muon to taka maleńka cząstka) atomów, które się rozpadają, wydzielając więcej energii, niż się w ten proces włożyło. Na razie udało się to zrobić laboratoryjnie, na skalę mikroskopijną, i wszyscy podskakują z radości, że ktoś dostanie Nobla, ale projektów praktycznego wykorzystania tego odkrycia jeszcze nie ma, to są dalekie wizje. Człowiek to jest jednak istota, która żyje przyszłością; jak się nie ma przyszłości, nie ma się w ogóle niczego. Dlatego sądzę, że na horyzoncie trzeciego tysiąclecia fuzja okaże się możliwa do zrealizowania. Byłoby znakomicie, ponieważ dostarcza ona niezmiernie mało radioaktywności; niektórzy mówią, że prawie wcale. * Wróćmy na koniec do dnia dzisiejszego. Czechy są państwem tak samo suwerennym jak Austria i z punktu widzenia prawa międzynarodowego nie ma żadnej możliwości egzekwowania wobec nich jakichś zewnętrznych zakazów. Blokada przejść granicznych może im sprawić sporą przykrość, ale do rozebrania elektrowni już zbudowanej raczej ich nie skłoni. Czesi są w prawie uruchomić Temelin, a Austriacy są w prawie blokować przejścia graniczne. Nie istnieje ponadnarodowa i ponadpaństwowa instancja, która mogłaby temu zapobiec. Jedyna potęga, która się przetacza z kontynentu na kontynent, ignorując wszelkie granice, to wielki kapitał, który interesuje się jedynie kalkulacją i zyskiem. listopad 2000 MIĘDZY WENERĄ A MARSEM Wrócić chcę dziś do tematu, o którym mało tutaj mówiłem: do klimatu. Nawiercanie lądolodu grenlandzkiego, wyciąganie tak zwanych rdzeni lodowych i badanie zawartości uranu w bąblach i pęcherzykach powietrza, które tam się znajdują, pozwala odtworzyć przebieg zmian klimatycznych w ciągu mniej więcej kilkudziesięciu tysięcy lat. Okazuje się — to materiał czysto empiryczny, nie ma tutaj miejsca na żadne domysły! — że zmiany były szybkie, w ciągu dekady mogło dojść do poważnych perturbacji klimatycznych in plus albo in minus, i nie wiemy, dlaczego tak było. Mówiąc zaś o zmianach, wyjdźmy na chwilę w przestrzeń międzyplanetarną. Możemy mówić o rozpoczynającej się erze badań z zakresu planetologii porównawczej. Wykryto około trzydziestu systemów planetarnych wokół stosunkowo bliższych gwiazd naszej Galaktyki, czyli Drogi Mlecznej. Przechodzenie planety przed tarczą gwiazdy, która jest dla nas punktem dającym obraz spektroskopowy, nieznacznie wpływa na zmianę jasności tej gwiazdy. Planety rozmiarów Wenus czy Ziemi nie są tą metodą wykrywalne, do tej pory odkryto prawdopodobnie tylko takie planety, które porównać można z olbrzymami naszego Systemu Słonecznego, jak Jowisz czy Neptun: chodzi o olbrzymie kule gazowe, których masa to dwanaście do siedemnastu mas Jowisza, wirujące dość blisko centralnej gwiazdy. Jakiś miliard lat temu mieliśmy w Układzie Słonecznym triadę planet, na których sytuacja była dość zbliżona. Zarówno Mars, jak Ziemia i Wenera były oblane oceanami, których pochodzenie, jak się dziś mniema, wiązać trzeba przede wszystkim z olbrzymimi odłamami lodu spadającymi z Kosmosu. Wszelako około ośmiuset milionów lat temu potężne wybuchy sejsmiczne lawy i magmy rozsadziły skorupę Wenery i spowodowały w czasie szalenie krótkim — paru milionów lat zaledwie — całkowite wyparowanie jej oceanów. Woda dostała się do najwyższych warstw atmosfery i tam pod wpływem promieniowania słonecznego rozłożyła się. Wodór uciekł, tlen się związał, a ponieważ sejsmicznym erupcjom towarzyszy wyrzucanie ogromnych ilości rozmaitych siarczków, powstały aerozole siarkowe, a następnie chmury, kwasem siarkowym polewające planetę — i tak zrodziło się piekło Wenery. Temperatura na jej powierzchni sięga 480 stopni Celsjusza i niektóre minerały trochę się żarzą, a ciśnienie jest dziewięćdziesiąt razy większe niż na Ziemi. Klimat więc panuje tam w najwyższym stopniu niezdrowy, o zasiedlaniu i kolonizowaniu Wenus nikt już nawet nie wspomina. Największą robotę wenerologiczną zrobiła amerykańska sonda Magellan, która dokonała radaroskopowej inspekcji tego globu, dostarczając nam bardzo pięknych i strasznych obrazów, które oglądałem w „Scientific American”. Widać tam kratery spowodowane upadkami meteorów: dość losowo rozsypane po powierzchni i w stosunkowo niewielkiej liczbie, inaczej niż na naszym Księżycu, gdzie od kraterów meteorytowych aż się roi. Natomiast na Marsie doszło zamiast do wypieku — do mumifikacji. Jest jeszcze trochę mieszaniny zamarzłej wody i dwutlenku węgla w kapach biegunowych, są straszliwe wichry przy niesłychanie rozrzedzonej atmosferze, niektórzy twierdzą, że widoczne na powierzchni wyschłe koryta były na pewno rzekami, ponieważ jednak na Wenus dostrzeżono podobne koryta, a tam żadnych rzek być nie mogło, przypuszcza się, że chodzi raczej o rynny, którymi płynęła lawa. Wszystko to jednak domniemania, nie chodzi o pewność niby gwóźdź wbity młotkiem w stół. * Na Wenerę nikt się dziś nie wybiera, na Marsa natomiast — owszem. Ostatni numer „National Geographic” bardzo malowniczo ukazywał straszne i bardzo realne niebezpieczeństwa 78 czekające na człowieka podczas długiego lotu kosmicznego. Po pierwsze, nieważkość powoduje osteoporozę, po drugie, promieniowanie kosmiczne jest bardzo trudne do ekranowania, po trzecie, w stosunkowo małych zespołach ludzkich zamkniętych na długo jak w więzieniu — a z taką sytuacją mieć będziemy do czynienia na statku kosmicznym — powstają niesnaski nieraz fatalne. Epilog tego eseju jest taki: pierwszy krok człowieka na Marsie przyniesie jako skutek złamanie nogi, a czy kości w takich warunkach w ogóle będą się chciały zrastać — nie wiadomo… To nie znaczy, że te projekty nie będą realizowane. Czytałem kiedyś świetną książkę Francisa S. Smythe’a, zatytułowaną Obóz szósty, a poświęconą zdobywaniu Everestu. Mówiło się wtedy, że bez aparatu tlenowego w ogóle nie można wyjść na ten szczyt — a potem się okazało, że można, chodzili nie tylko panowie, ale i panie, a na Przełęczy Południowej zrobiło się wielkie śmietnisko. Niektóre bariery mają charakter także psychiczny i są tacy, którzy mimo wszystko zaryzykują, choć spodziewać się mogą szkodliwych i nieprzyjemnych skutków swojej decyzji. Jedna z astronautek amerykańskich, która już dwa razy była na orbicie, oświadczyła, że gotowa jest w każdej chwili wziąć udział w wyprawie na Marsa, gdyby tylko stała się ona możliwa. I nie ulega wątpliwości, że ktoś w końcu tam poleci. Osobiście zresztą nie sądzę, żeby z tego było wiele pożytku… * Natomiast na Ziemi nie jest ani tak gorąco i trująco jak na Wenus, ani tak sucho, zimno i kiepsko jak na Marsie. Jakoś dzięki temu żyjemy. Losy tej nieświętej trójcy pokazują, jak niezbyt ogromne w skali astronomicznej różnice ustawienia zwrotnic ewolucji planet doprowadzić mogą do skrajnie przeciwnych efektów: z jednej strony piekło, z drugiej wychłodzona mumia, a pośrodku my, z naszym klimatem, który podlega na szczęście zmianom mniej gwałtownym, choć efekt cieplarniany nie jest wcale, jak niektórzy twierdzą, wymysłem mediów. Europa nie byłaby od tego, żeby z wolna zmniejszać wyrzucanie spalin w atmosferę, natomiast Amerykanie znajdują się pod niewielkim pręgierzem, ponieważ dość uporczywie negują taką potrzebę i nowa administracja wydaje się kontynuować tę negatywną postawę. Ameryka ma zresztą kłopoty energetyczne: daje się tam we znaki niedostatek energii elektrycznej, najbardziej w Kalifornii, i jak to w systemie rynkowym, reakcją jest podwyższenie ceny. Równocześnie OPEC zapowiedział obniżenie wydobycia ropy. Są wprawdzie duże jej rezerwy, na przykład pod szelfem Morza Kaspijskiego, jednak wielkie ponadnarodowe korporacje, jak British Petroleum czy francuski Elf, który zresztą nie ma się dobrze, nie kwapią się specjalnie z rozpoczęciem ich wydobycia. Najpierw bowiem trzeba włożyć grube miliardy, nie rozstrzygnięto też sporów wokół przebiegu ropociągów i — co jest sprawą najbardziej delikatną — nie jest tak, że stara zasada „duży obrót, mały zysk” ma w kapitalizmie dzisiejszym pierwszeństwo. Być może utrzymanie wysokich cen ropy lepiej się kalkuluje i wygodniej namawiać OPEC, aby to raczej on w razie potrzeby zwiększył wydobycie. Na pewno trzeba znaleźć jakieś nowe źródła energii, które byłyby godne XXI wieku. Mieliśmy wiek pary, wiek elektryczności — a ten będzie jaki? „Wiek wiatraków” — to brzmi niepoważnie, a ilość dostarczanej przez nie energii jest w skali światowej znikoma. * Lot na Marsa, choć nie bardzo komukolwiek potrzebny, zapewne się odbędzie, jeśli tylko pokonane zostaną bariery technologiczne. I ten sam mechanizm dotyczy innych dziedzin działalności człowieka. W dziedzinie biotechnologii znajdujemy się na bardzo wczesnym etapie drogi, o której dalszych rozgałęzieniach nic nie wiemy. Udało się teraz wszczepić małpce gen zielonej meduzy, wcześniej było jednak ponad dwieście nieudanych prób, a i tak małpka nie chciała świecić, trochę tylko świeciły jej paznokcie. Nie jest to specjalna zachęta. W czasach gimnazjalnych bardzo dużo czytałem o erze, która się rozpościera pomiędzy papierowymi balonami Montgolfiera a pierwszymi lotami braci Wright. Liczba rozbitych machin była ogromna, choć ofiar stosunkowo niewiele i nie miały tego ponurego piętna, jakie nieść może biotechnologia. Nieudany lot przyprawić bowiem może o skręcenie karku, ale skręconego karku nie dziedziczy się w następnych pokoleniach! Zmodyfikowanego czy obcego genu nie wyciągnie się natomiast obcążkami. Widać jednak, że nic tego powstającego na naszych oczach biotechnologicznego wehikułu nie powstrzyma, bo technologia jest zmienną niezależną cywilizacji i jak się wejdzie w nową uliczkę rozwoju, zawsze się znajdą badacze, którzy nią dalej pójdą. A korporacje, które się tą dziedziną zajęły, bardzo są potężne, badania biotechnologiczne uzyskały wsparcie tak znacznego kapitału, że o stawianiu zapór nie ma mowy. Co nie znaczy, że nie ma zagrożeń. Nie dotyczą one tylko manipulacji genami człowieka i klonacji zarodków, o której teraz najgłośniej, w związku z decyzjami brytyjskiego parlamentu. Na przykład badania nad genomem wirusa ospy doprowadziły do powstania takich jego odmian, na które żadna szczepionka nie pomoże. Na razie siedzą one w jakimś laboratorium i miejmy nadzieję, że stamtąd nie wyjdą. Głowice wirusonośne nie są jednak tylko utopią; co gorsza, nie trzeba żadnych głowic, starczy teczka z kilkoma probówkami, których zawartość wleje się na przykład do systemu wodociągowego. Mamy więc nowe młotki, przede wszystkim jednak jest ręka, która po nie może sięgnąć: to cholerna ludzka natura, co obscura et mała est. styczeń 2001 NA MARSA? Robert Zubrin, inżynier astronautyki zatrudniony przy amerykańskim programie lotów kosmicznych, jeden z założycieli Towarzystwa Marsjańskiego w Stanach Zjednoczonych, dopchał się do prezydenta Busha juniora w momencie szczególnym. Bush szukał hasła, które ułatwiłoby mu wybór na drugą kadencję — i podchwycił pomysł Zubrina, by koniecznie wziąć się za zdobywanie Marsa. Nie ukrywam, że uważam to za przedsięwzięcie w najwyższym stopniu nieprawdopodobne. Z wszystkich dotychczasowych, bezludnych jeszcze, prób dotarcia do Marsa i wylądowania na jego powierzchni udawała się najwyżej jedna na cztery. Wynika stąd, że i przewidywane koszty wyprawy załogowej trzeba co najmniej przez cztery pomnożyć. Jeśli słyszymy o dziewięćdziesięciu miliardach dolarów, oznacza to w rzeczywistości około czterystu miliardów, ponieważ katastrofy są nieuchronne. Dotychczas nie ma innego systemu napędzania pojazdów kosmicznych jak energia chemiczna i powyżej siedmiu — ośmiu kilometrów na sekundę nie można wyjść. Do Księżyca jest około czterystu tysięcy kilometrów, do Marsa — czterysta razy więcej. Nie potrafimy sobie wyobrazić, jakie psychologiczne czy psychospołeczne obciążenia stwarza zamknięcie kilku astronautów na wiele miesięcy. Nie mówię już o zapewnieniu im na czas podróży — i powrotu! — wszystkich niezbędnych zapasów i urządzeń. W książce swojej, zatytułowanej Entering Space — mowa o wejściu w przestrzeń kosmiczną i stworzeniu przerzutów ziemskiej cywilizacji na innych planetach, w pierwszej kolejności na Marsie — Zubrin rozpoczyna od wyliczeń bardzo sumiennych, by stopniowo odchodzić w stronę entuzjastycznej fantasmagorii. W miarę jak się oddala od relacji Ziemia — — Księżyc, skrzydła jego wyobraźni rozrastają się i coraz mniej w jego wywodach konkretu, a coraz więcej polotu. A prezydent Bush, jako ignorant w tej dziedzinie, zdany jest w zupełności na to, co mu Zubrin z kolegami podpowiadają. Bush mógłby zresztą tylko dać zapłon misji, realizacją lotów na Marsa zaplanowanych na lata 2025–2040 musieliby się zająć jego następcy, nie wspominając już o niezbędnej zgodzie Kongresu na wyasygnowanie straszliwych, miliardowych kwot. Istnieją niebezpieczne precedensy, na przykład sprawa tak zwanego supercollidera, czyli gigantycznego systemu podziemnych tuneli, w których miały poruszać się z szaloną szybkością cząstki elementarne. Tunele wybudowano, potem jednak Kongres obciął fundusze na dalsze prace i teraz podziemna konstrukcja służy zdaje się hodowli pieczarek… Na Marsie pieczarek raczej nie będzie się hodowało. Zubrin i jego akolici bardzo się natężają, by wskazać ekonomiczne korzyści, jakie z programu marsjańskiego płynęłyby dla Ameryki i świata. Można odpowiedzieć nie bez racji: skoro interesuje was oswojenie obszarów skrajnie niegościnnych, zajmijcie się Saharą albo Antarktydą. Kiedy Kennedy zażądał, by Amerykanie stanęli jako pierwsi na Księżycu, chodziło o czysto polityczne współzawodnictwo z Sowietami. Zysków ekonomicznych się nie spodziewano, dlatego po szesnastu lotach program został po prostu zamrożony. Gdyby nawet udało się nie tylko dolecieć na Marsa, ale i z niego powrócić — byłby to wielki wyczyn, nie nabrałby jednak charakteru potężnej inicjacji o wymiarze cywilizacyjnym, jak wyprawy Kolumba do Ameryki. Zdobywanie Marsa określa Zubrin terminem terraforming; chodzi więc o kształtowanie tej planety na wzór ziemski, na co jego zdaniem potrzebujemy stu lat. Według mnie byłoby to zadanie tytaniczne, ponad siły ludzkości zarówno dziś, jak i w nadchodzących dekadach. Mars to planeta całkowicie pustynna, bezpowietrzna i bezwodna, glob w pewnym sensie wypalony; co się miało utlenić, już się utleniło. Także i woda jest rodzajem popiołu; by ten popiół wydał z siebie dech tlenu, trzeba weń włożyć energię. A zresztą rojenia o śladach zamierzchłego życia pod powierzchnią planety albo o marzłoci wód podziemnych pozostają rojeniami, dowodów na istnienie takich śladów nie posiadamy. Ponieważ zgodnie z międzynarodowymi ustaleniami nie wolno z Ziemi startować mocą energii atomowej, planuje się najpierw lot statkami napędzanymi chemicznie na Księżyc, stamtąd zaś start na Marsa z użyciem napędu atomowego. Przypomina mi to człowieka, który mówi: wczoraj się ożeniłem i pragnę, by moja praprawnuczka została królową Anglii. Między chwilą ożenku tego człowieka a losem jego potomków rozwiera się otchłań czasu, więc plany takie trudno uznać za realistyczne. Nie wiem, dlaczego uważa się, że skoro napisałem parę książek science fiction, to nie ma pomysłu tak szalonego, którego bym nie podchwycił z największym zapałem. Otóż nie; jestem nastawiony raczej sceptycznie. Każdy kolejny krok w drodze na Marsa jest najeżony niebezpieczeństwami, a w miarę przedłużania się ciągu tych kroków szansa powodzenia operacji maleje. Koszty za to wzrastają, a oszczędzanie w Kosmosie nie popłaca. Obok sondy amerykańskiej, która doleciała szczęśliwie na Marsa i przekazuje teraz stamtąd fotografie, był też projekt drugi, europejski, oszczędnościowy, bez rakiet hamujących. No i nikt nie wie, co się z tą nieszczęsną drugą sondą stało. A przyczyną kłopotów międzynarodowej stacji kosmicznej, która się kręci dookoła Ziemi, okazała się niedawno dziurka wielkości nakłucia szpilką. Widziałem właśnie przemówienie prezydenta Busha do narodu. Ogromna sala, Bush mówi, że przyniósł Irakowi wolność, wszyscy wstają i klaszczą. Za chwilę to samo. Przełączyłem na inny kanał; zbyt mi to przypominało sceny z Kremla. Mocą oklasków na inny glob nie dotrzemy. W dodatku motywacje Busha i Towarzystwa Marsjańskiego rozchodzą się jak widły. Bush chce zdobyć możliwie szybko napęd polityczny i nie zastanawia się, co będzie potem. Tak nie można; głupotą jest oczekiwać, że jakoś to będzie. Osobiście zresztą sądzę, że przedsięwzięcie takie jak kolonizacja Marsa wymagałoby najpierw uporządkowania spraw politycznych i ekonomicznych na Ziemi. A skłócenie mieszkańców kuli ziemskiej jest dziś tak wielkie, że tylko szaleniec może się spodziewać wyprowadzenia viribus unitis cywilizacji naszej na inny glob. styczeń 2004 NIEDOBRE WIEŚCI Nie wiem dlaczego, ale jestem z reguły zwiastunem raczej niedobrych wieści. I tym razem będzie podobnie: zrobiły bowiem na mnie wrażenie dwa artykuły, które przeczytałem w listopadowo–grudniowym (2002) numerze ,,Foreign Affairs”. Pierwszy dotyczy sposobu, w jaki szerzy się zaraza wirusowa AIDS, i prognoz stawianych w tej kwestii przez instytucję poważną — mianowicie Światową Organizację Zdrowia. Wedle tych prognoz, w pierwszej ćwiartce nowego stulecia szczególnie dotkliwie uderzone być mają kraje Azji, do których zaliczono tutaj i Rosję. Osobno potraktowano kraje najbardziej populacyjnie zagęszczone, przede wszystkim Indie i Chiny. Sytuacja w Chinach jest niedobra, liczą one jednak ponad miliard trzysta milionów mieszkańców, więc jeśliby nawet śmiertelność związana z AIDS wzrosła czterokrotnie, a proces pandemii rozszerzał się w tempie wykładniczym, to w skali liczb absolutnych będzie to ułamek procentu. Spowolni wzrost ludności Chin, ale go nie zredukuje. W przypadku Chin istnieje natomiast problem poboczny: około stu milionów Chińczyków płci męskiej nie ma żadnej szansy na uzyskanie potomstwa legitime nati, a nierównowaga ta wynikła ze straszliwego chińskiego obyczaju trzebienia dzieci płci żeńskiej. W Indiach sytuacja także nie wygląda różowo, ale najgorzej jest w Rosji, która ma nie tylko ujemną dzietność, ale i gwałtownie wzrastającą śmiertelność — dopuszcza się możliwość redukcji przeciętnej długości życia mężczyzn do pięćdziesięciu lat. Według przewidywań na rok 2025 Rosja liczyć będzie wtedy niecałe sto czterdzieści milionów mieszkańców: ludnościowo po prostu się zapada. Drugą część tego artykułu poświęcono nie tyle nieszczęściom związanym ze strasznym stanem zdrowotnym Chin, Indii i Rosji, ile ich reperkusjom dla światowej gospodarki i ekonomii. Reperkusje mają być znaczne, we wszystkich tych krajach bowiem, a najbardziej w Rosji, uderzona zostaje przez wirusa HIV siła robocza, przede wszystkim mężczyźni w wieku, w którym się pracuje najwydajniej. Do tej pory Rosjanie słabo radzą sobie z niebezpieczeństwem AIDS. Na przeciwdziałanie wydają rocznie około sześciu milionów dolarów; w Ameryce suma ta sięga siedmiu miliardów, dlatego w Stanach Zjednoczonych, a także w Europie Zachodniej, pandemia jest skutecznie hamowana. Kiedy w początku lat osiemdziesiątych byłem tak zwanym visiting felłow w zachodnioberlińskim Institute for Advanced Studies, poznałem tam doktora Michaela Kocha, Niemca z urodzenia, mieszkającego w Szwecji. Zawdzięczałem mu najświeższe materiały na temat pandemii AIDS i prognozy jej rozwoju, którym mało kto wtedy dawał wiarę, bo dopuszczały możliwość kilkudziesięciu milionów zgonów w roku 2000. Byłem czarnowidzem, na podstawie otrzymanych ówcześnie danych powziąłem bowiem przekonanie, że w przypadku wirusa HIV nie ma mowy o wytworzeniu szczepionki takiej jak antygrypowa, ze względu na jego specyficzną labilność: we krwi jednego człowieka „seropozytywnego” może być do stu rozmaitych odmian tego samego wirusa. Trudno wyobrazić sobie szczepionkę, która zdołałaby wykazać taką nadążność i taką elastyczność, aby zahamować każdą z tych odmian. HIV w nadzwyczajnie piekielny sposób potrafi nawet upodabniać się do naturalnych członów łańcucha kwasów dezoksyrybonukleinowych. Ileż to już razy słyszałem okrzyki optymistów, że zaraz znajdzie się lek, który radykalnie przetnie epidemię. Skończyło się jak do tej pory — a mija dwadzieścia lat — na tak zwanych koktajlach: trzeba zażywać bardzo wiele leków naraz. Każdy z nich, jak to zwykle z lekami bywa, ma jakieś negatywne uboczne działanie, ale najgorszy jest koszt. Na jednego człowieka wynosi on w skali rocznej szesnaście tysięcy dolarów, co wyklucza stosowanie tej terapii w krajach ubogich, na przykład afrykańskich, gdzie ludzie utrzymują się z dochodów rzędu dwóch do pięciu dolarów dziennie. Istnieją mieszanki leków słabiej działające, które nie tyle powstrzymują, ile hamują rozwój wirusa — ale i one kosztują około sześciuset dolarów rocznie, poniżej tej kwoty nie sposób już zejść. Jeśli zaś chodzi o sposoby zarażenia, to droga seksualna nie jest dziś wcale główna: na pierwszym miejscu znajduje się masowe branie narkotyków i wspólne igły. Potem dopiero idą kontakty homo — i heteroseksualne, no i ogólnie niska stopa higieny, także szpitalnej, w krajach ubogich. O dokładne i wiarygodne statystyki trudno z dwóch powodów: w krajach, które były albo nadal są, jak Chiny, pod reżimem komunistycznym, władze skłonne były wszelkie informacje związane z szerzeniem się AIDS zatajać i zamiatać pod dywan jako szkodzące ich wizerunkowi, natomiast w krajach takich jak Indie (które zresztą już dogoniły populacyjnie Chiny) panuje po prostu daleko posunięty chaos i straszliwe rozwarstwienie społeczne. W „Rosji ciężkie wieko totalitaryzmu i sowiecki pseudopurytanizm sprawiały, że rozchodzenie się fali zarażeń było mniejsze; sytuacja znacznie się pogorszyła w czasach, kiedy Rosjanie w mikroskopijnym chociaż stopniu zakosztowali wolności, także i narkotycznej. Wnioski są takie, że właściwie nie wiadomo, co będzie, ale na pewno nic dobrego. Gospodarczo — ekonomiczne, ale i polityczne skutki pandemii w pierwszej ćwiartce naszego nowego stulecia są właściwie nie do ogarnięcia. Można nawet obawiać się jakichś miejscowych zapaści; nie ma wprawdzie wyraźnej krytycznej linii progu, powyżej którego następuje załamanie, ale rosnąca ciągle liczba chorych zaczyna przytłaczać wątłe w krajach Trzeciego Świata służby zdrowia i pośrednio wpływa na ogólny stan ekonomiki. Pandemia AIDS jest to rodzaj globalnego nieszczęścia, ponurej składowej globalizacji. Reakcje zaś społeczne, zwłaszcza w masowych mediach, o tyle się zmieniły, że wszyscy się przyzwyczaili. Troszeczkę tak jak — strach powiedzieć — z zamachami terrorystycznymi w Izraelu. Kiedy pierwsi terroryści samobójcy wysadzali się w powietrze w autobusie razem z tłumem pasażerów, wywoływało to powszechny szok. Dziś podobne doniesienia wszyscy traktują jako rzecz niemal naturalną. Co gorsza, nie wierzę, by nastał już koniec wszelkich możliwych klęsk w zakresie zdrowotnym i by HIV był ostatnim takim groźnym wirusem. Nie jest to sprawa, która może nie zakłócać umysłów patrzących w dal historii ludzkiej tylko dlatego, że osobiście nie znajdujemy się w bezpośrednim kręgu rażenia. Drugi z artykułów, które ostatnio przeczytałem, dotyczył zespołu uczonych szukających przejścia od ery kopalnych źródeł energii, takich jak nafta, ropa czy węgiel, do ery następnej. Dość szydliwie potraktowano tam rozdmuchane optymistyczne nadzieje Niemców, ale i Szwedów, którzy już sądzili, że będzie można wyłączyć wszystkie elektrownie atomowe, bo problem rozwiążą wiatropędnie, energia słoneczna i tak zwana biomasa. Mniej więcej wtedy, kiedy czytałem ten artykuł, media pokazywały niby memento zdjęcia przewróconej kilkudziesięciopiętrowej wiatropędni kolosa w północnych Niemczech. Gigantyczny słup wsparty na płycie żelbetonowej liczącej kilkanaście metrów średnicy zwalony został jednym potężnym uderzeniem huraganu. Liczyć na zaspokojenie zapotrzebowania na energię środkami paliatywnymi i doraźnymi nie bardzo można. A na przeszkodzie stoją, jak zwykle, przede wszystkim koszty. Wracając zaś do AIDS, to generalny trend cywilizacyjny wydaje się taki: zobojętnienie na jednostkową śmierć ludzką, bo jest nas bardzo wiele, spadek wrażliwości społecznej na tragiczne zjawiska w skali światowej i odwrócenie się plecami do tych krajów, w których raźliwość i śmiertelność klęsk jest największa. Mnie to dosyć zasmuca, bo jestem z tych wariatów, którzy patrzą poza granice osobistego żywota. A nowy wiek, który tak się ładnie zaczął — wolną Polską i tak dalej — nie wydaje się przynosić poprawy. listopad 2002 ZAGŁADA I KREACJA W 1982 roku, przebywając w Institute for Advanced Studies w Berlinie Zachodnim, napisałem między innymi cykl esejów Biblioteka XXI wieku. Obecnie pragnę wrócić do jednego z tych tekstów, zatytułowanego Das kreative Vernichtungspringip. The World as Holocaust. Odnosił się on wówczas do Wszechświata, a w szczególności do ogólnej reguły, zgodnie z którą powstają uporządkowane systemy, takie jak galaktyki, a w nich układy planetarne. Skoncentrowałem się na zdobytej przez astrofizyków wiedzy, ustanawiającej wyraźną więź przyczynową pomiędzy potężnymi eksplozjami gwiazd supernowych a rozsiewaniem przez ich szczątki w wielkich obszarach Kosmosu tych wszystkich pierwiastków, jakie są niezbędne dla powstawania najpierw planet, a potem ustrojów żywych. Sprowadzona do maksymalnej zwięzłości reguła ta powiada, że życie powstaje z gwiezdnych popiołów. Obecnie uszczegółowione dociekania wykazały, że planety życiorodne zawdzięczają ową sprawczą potencję pierwiastkom z grupy węgla, wodoru, tlenu, siarki, fosforu oraz śladom cięższych metalicznych związków, uzyskanym dzięki takiej centralnej gwieździe, która w owe molekuły może je zaopatrzyć. Można też dokładniej i trochę inaczej powiedzieć, że gwiazdy umożliwiające powstanie planet ziemskiego typu muszą mieć właśnie taką, dość bogatą w metale, charakterystykę jak nasze Słońce. Są to tak zwane gwiazdy drugiej generacji, które pojawiają się w przestrzeni uprzednio nasycanej rozpierzchłymi resztkami gwiazd pierwszej generacji, które rozszarpały eksplozje. W tym właśnie związku domyślałem się przed dwudziestu laty uprawnienia do nazwy „kreacyjny holocaust”, skoro poprzednikiem planetogenezy życiosprawczej są gigantyczne destrukcje gwiazd daleko wcześniejszych. Z grubsza biorąc, na ustaleniu tej więzi przyczynowej pomiędzy katastrofami prasłońc i powstającymi wokół na nowo rodzących się słońc pierścieniami mgławicowymi, w których powstają planety, zatrzymywała się moja ówczesna perspektywa, mająca ogarnąć związki i następstwa gwiezdnych kataklizmów. Natomiast nie były znane do ostatnich czasów przyczyny sprawcze kolejnych faz rozwojowych życia na naszej planecie. * Dzięki pracom paleogeologów i paleontologów dowiedzieliśmy się, że życie w swej najprostszej postaci prokariontów powstało zaledwie kilkaset milionów lat po ukształtowaniu naszej planety i skrzepnięciu jej powierzchni. Było także wiadomo, że potem, przez grubo ponad dwa miliardy lat, trwała jedynie perpetuacja najprymitywniejszych prakomórkowców, ale nadal nie było wiadome, w jaki sposób i czy w ogóle Kosmos zadawał już podówczas naszej planecie gwałtowne ciosy spadającymi na nią meteorytami. Geologia pozwoliła już z grubsza ustalić kolejność największych zderzeń Ziemi z takimi ciałami. Każde ze zderzeń było równoznaczne z zoocydem, czyli niezmiernie nagłą i gwałtowną zagładą gatunków, zarówno żyjących w oceanie, jak i potem na lądzie. Takich trafień szczególnie ciężkiego kalibru Ziemia przeżyła kilka, a jedno z największych zaszło jeszcze w permie i wybiło moc prymitywnych organizmów w oceanach, natomiast nieznana była zupełnie przyczyna, dzięki której powstała tak zwana wielka i prawie równoczesna kreacja zupełnie nowych gatunków żywych w kambrze, to znaczy około pół miliarda lat przed naszą erą. Zupełnie niedawno rozpoczęto jednak nowe badania, które miały wykryć ślady pradawnych meteorytowych udarów na Ziemi. Nie było to zadanie łatwe, ponieważ czynniki zarówno geologiczne, a mianowicie tak zwana „tektonika płyt”, jak oceaniczne, a także kolejne zlodowacenia i wywoływane nimi zmiany oceanicznych i atmosferycznych prądów skutecznie maskowały pradawne kratery, które powstały od meteorytowego bombardowania. Nowe dociekanie przyjęło za wstępne założenie podobieństwo częstości udarów w Ziemię i w jej księżyc. Ponieważ na Księżycu brak zarówno ruchów sejsmicznych, jak też wód oraz atmosfery, stał się on jak gdyby muzealną kliszą, na której utrwaliły się miliardoletnie bombardowania meteorytowe, a ponieważ odległość między Ziemią a Księżycem jest astronomicznie znikoma, można przyjąć, że częstotliwość ciosów, jakimi były poddane obydwa te ciała niebieskie, była w różnych epokach mniej więcej podobna. Okres, w jakim bombardowany był Księżyc, udało się ustalić selenologii, zarówno dzięki próbkom skalnym przywiezionym przez wyprawy amerykańskich astronautów, jak i na podstawie analizy fotografii Srebrnego Globu. Jak się można było domyślić, stosunkowo młody Księżyc był pod znacznie gwałtowniejszym obstrzałem meteorytowym aniżeli w bliższym naszej epoce czasie, ponieważ w Systemie Słonecznym stopniowo zaczął panować ład, jakiemu sprzyjał zwłaszcza Jowisz, pełniący podług astronomów rolę wielkiego śmieciarza naszego układu. Okruchy skalne, które jako meteory biją w Ziemię lub w Księżyc, pochodzą albo z pierścienia asteroidów znajdującego się pomiędzy planetami wewnętrznymi typu Ziemi i Marsa a wielkimi zewnętrznymi typu Jowisza i Saturna. Na krańcach Systemu Słonecznego znajduje się tak zwana chmura Oorta, która również dostarcza względnie niewielkich ciał kometowego typu. Po ustaleniu częstotliwości udarów w Księżyc można było przystąpić do poszukiwania ich ziemskich odpowiedników, dzięki specjalnej sejsmicznej służbie. Za pomocą wielkich tąpnięć, czyli gwałtownych uderzeń w skorupę kontynentów, wywoływanych odpowiednio przystosowanymi do tego zadania machinami, udało się odnaleźć już niedostrzegalne na powierzchni Ziemi kratery, ukryte pod młodszymi nawarstwieniami skalnymi, o co najmniej osiemdziesięciokilometrowej średnicy. Po tej serii wstępnych badań można już było narysować przebiegającą w czasie krzywą wyznaczającą częstość bombardowań tak Ziemi, jak Księżyca i okazało się wówczas, że wielkie ciosy zadawane z przestrzeni kosmicznej powodowały masową zagładę życia, dochodzącą do dziewięćdziesięcioprocentowej likwidacji istniejących gatunków. Zarazem po czasie astronomicznie krótkim, bo liczącym tylko dziesiątki tysięcy lat ziemskich, rozpoczynała się epoka powszechnej radiacji gatunków, jakie uprzednio nie istniały. Tym samym możemy już powiedzieć, że po każdej katastrofie planetarnego życia następował czas jego odnowy, i tym samym zmuszeni jesteśmy dostrzec przyczynową więź zagłady i kreacji, czyli kosmicznego holocaustu i biologicznej innowacji. W nadzwyczajnym uproszczeniu obrazującym te zjawiska możemy sobie imaginować jakiś wielki kalejdoskop, który nie porusza się w przestrzeni, zawarte zaś w nim elementy ulegają gwałtownym przetasowaniom dopiero kiedy podlegnie on potężnemu udarowi z zewnątrz. Wygląda bowiem na to, że życie trwało w fazie względnej prostoty prokariontów przez miliardy lat, ponieważ nic nie zniewoliło go do podjęcia przekształceń innowacyjnych i dopiero zagłada każdorazowo otwierała nową epokę gatunkotwórczej specjacji. W samej rzeczy obecnie widziałem już dwie krzywe rozpostarte na przestrzeni miliardoleci, z których jedna ukazuje zmienną gęstość meteorytowych ostrzałów Księżyca i Ziemi, a druga, prawie równoległa do pierwszej, ujawnia, że w ślad za wielkimi zagęszczeniami owych bombardowań następowała nowa epoka rozwoju takich organizmów żywych, jakich do tej pory Ziemia nie znała. W ten sposób statystyka katastrof, z których ostatnią znamy jako zagładę dinozaurów, wyjawia, jak biosfera bywała na przestrzeni eonów niejako zmuszana ślepymi ciosami, pochodzącymi z Kosmosu, do wszczęcia nowych prac kreacyjnych. Krótko można to określić w sposób właściwie aforystyczny, powiadając, że zawdzięczamy nasz byt, a więc nasze życie, kataklizmom nieziemskiego pochodzenia, które wytrzebiły dominujące gatunki epok poprzednich. Okazuje się zatem planeta jak gdyby przeraźliwym teatrem, zniewalanym do odgrywania przez buszujące na niej życie coraz to nowych wariacyjnych odmian, ponieważ po każdej epoce rozwoju określonej a ogromnej, ale wzajemnie współwegetującej liczby gatunków zapada ogniowa zasłona, po której przychodzi do kolejnego aktu stwarzania nowych form żywych. Empirysta powie, że w ten sposób dostrzegamy statystykę naprzemiennych dramatów wielości życia zabijanego po to, ażeby z jego szczątków powstała epoka nowych form. Metafizyk mógłby we właściwy sobie sposób wyinterpretować owe miliardolecia zagłady i narodzin, uznając każde zło każdego holocaustu za bezosobowy lub osobowy czynnik sprawczy następnego aktu egzystencji żywota ziemskich pokoleń. Może on nawet, dzięki takiemu oglądowi, nazwać sprawcą epokowych przemian nie po prostu ślepą statystykę losów wirujących odłamów okołogwiezdnej materii, lecz jakiegoś szatana. Trzeba przyznać, że i takiej interpretacji dziejów ziemskiego życia niepodobna z lekkiej ręki przekreślić. kwiecień 2002 PYTANIA I PROGNOZY Profesor Ipke Wachsmuth z uniwersytetu w Bielefeld, który był promotorem doktoratu honorowego nadanego mi niedawno przez tę uczelnię, przysłał list z prośbą, bym odpowiedział na cztery pytania dla wydawanego tam czasopisma. Oto one: 1. W swoich powieściach i opowiadaniach opisywał Pan przyszły rozwój wydarzeń w sposób nieraz proroczy. Co jest potrzebne, by prowadzić spekulacje tak skutecznie? 2. Czasem i najmędrszy człowiek się myli — czy zdarzyły się Panu błędy szczególnie bolesne? 3. Jakie perspektywy ustrojowe, społeczne i techniczne czekają mieszkańców Europy Środkowej w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat? 4. W czym upatruje Pan nadzieję na to, że ludzkość nie stanie się przypadkiem beznadziejnym i nieuleczalnym? Odpowiedziałem, streszczając, jak następuje: 1. Prognozy przyszłości są sensownie możliwe wyłącznie w zakresie naukowo — technologicznym, nie są natomiast możliwe prognozy polityczne, ideologiczne czy ustrojowe. Jako kierunkowskaz najogólniejszy służyła mi naturalna ewolucja życia, gdyż orientowałem się zgodnie z dewizą: to, co było możliwe w bioewołucji i co mogło powstać siłami natury, będziemy mogli kiedyś naśladować technologicznie. Przychodzi mi na myśl powiedzenie znanego matematyka Hilberta: Powinniśmy wiedzieć i będziemy wiedzieli. Sformułowałem to kiedyś inaczej: Ewolucję trzeba doścignąć i prześcignąć. 2. Nieudane prognozy specjalnie mnie nie martwią ani nie kłopoczą, ponieważ składowa ryzyka jest od nich nieodłączna. Ze szkodą dla rezultatów, prawie nigdy nie uwzględniałem wpływu czynników militarnych bądź komercjalnych na zawartość mojej prognozy, a niestety niemal w dziewięćdziesięciu procentach przypadków właśnie te czynniki decydują o przyszłości zjawisk rozwijających się dzięki nowym odkryciom bądź wynalazkom. Na przykład: rakiety posłano wprawdzie na Księżyc, poczęte zostały jednak jako broń. 3. Nie mam najmniejszego pojęcia, co się zdarzy w Europie Środkowej za pięćdziesiąt lat. Historia jest grą ze zmieniającymi się protagonistami i antagonistami. W XX wieku sytuacja globalna była dość prosta: kapitalizm przeciwko komunizmowi, Stany Zjednoczone przeciwko Sowietom. Obecnie mamy do czynienia z początkiem nowej gry: z jednej strony ekstrema terrorystyczna islamu, z drugiej świat cywilizacji Zachodu. 4. Nie jestem pewien, czy można zagwarantować ludzkości długotrwałe pokojowe przeżycie. * Starałem się odpowiedzieć zgodnie z moją najlepszą wiedzą, nie wchodziłem jednak w rozważania bardziej uszczegółowione. Prognozy spełnione miały często za towarzyszy takie, które się nie spełniły. Wkracza tu czynnik ludzkiej niedoskonałości, przez co rozumiem nie tylko głupotę czy brak inteligencji, ale także irracjonalne składowe natury ludzkiej, które niestety nie były dostatecznie dobrze widoczne nam, siedzącym w więzieniu komunistycznym. Zachód wydawał nam się wtedy czymś w rodzaju raju doczesności. Znalazłszy się dziś na przedprożu tego raju, widzimy, że nie jest on tak wyborny. Czytam w polskim „Newsweeku”, jak straszliwymi obrzydliwościami karmi nasze samochody większość stacji paliwowych. Czasem do zbiorników nalewa się pół na pół olej z wodą. Powszechność i bezkarność tych złodziejstw mnie zdumiewa. Równocześnie otrzymuję z codzienną pocztą niezliczone zaproszenia na spotkania opłatkowe z pokrapianiem wodą święconą. Jak to się jedno z drugim godzi? Nie rozumiem, w jakim właściwie kraju mieszkamy: kraju w dziewięćdziesięciu procentach katolickim czy kraju złodziei i bandytów? Mówię przesadnie brutalnie, ale podobny obraz daje obserwacja debat sejmowych. Nie są to sprawy, które bym chciał wynosić na forum zagraniczne, wolę udawać głuchego i ślepego, ale ktoś, kto czekał czterdzieści lat, by wreszcie koszmar sowiecki się skończył, musi mieć poczucie, że jego oczekiwanie w jakiś fatalny sposób się wykoleiło. Niceę chyba już przegraliśmy, choć trochę się jeszcze bronimy, jak karp lub szczupak, który dostał po głowie młotkiem, ale jeszcze się trzepie. Traktuje się nas jak zawodnika wagi średniej; nie jesteśmy mali, ale też nie jesteśmy ogromni. Zmartwienia mają oczywiście wszystkie państwa na świecie. Cały numer specjalny „Newsweeka” amerykańskiego wypełniony jest zadziwieniem, dlaczego Ameryka, kraj tak potężny, nie może sobie dać rady z terrorystyczną ekstrema. Najlepszym porównaniem jest bernardyn, któremu na grzbiecie osiadło całe stado pcheł. Może się iskać i gryźć, ale pchły nie przestaną mu krwi wysysać. W zestawieniu z tym, co się działo w Wietnamie, a przedtem na podwójnym froncie amerykańsko–japońsko–niemieckiej wojny światowej, obecne straty amerykańskie w Iraku są oczywiście skromne: wtedy szły w setki tysięcy żołnierzy. Niemniej bezradność w stosunku do przeciwnika tak rozproszonego jest ogromna, a dochodzi do niej bariera językowa, obyczajowa i religijna. Nie wiadomo nawet, jakiej nomenklatury używać: czy chodzi o partyzantów, czy o terrorystów. Istnieje obecnie na Zachodzie superfiksacja niechęci, a nawet nienawiści do prezydenta Busha. Prasa niemiecka czy francuska sugeruje, że gdyby dokądś sobie poszedł, od razu zrobiłoby się świetnie. To oczywista nieprawda: bez względu na to, czy Bush jest, czy go nie będzie, sytuacja, w którą świat został wpakowany, nie zniknie jak duch pod wpływem zaklęcia. Przypisywanie wszelkiego zła wyłącznie Bushowi wydaje mi się aberracją, aczkolwiek wcale nie uważam, by zręczne zagrywki, do których prezydenta nakłania jego inteligentne otoczenie, jak pojawienie się w Bagdadzie wśród żołnierzy amerykańskich z plastikowym indykiem, cokolwiek rozwiązywały. Bush nie jest ani demonem, ani przewodnikiem na drodze ku lepszej przyszłości; jest politykiem wagi dość lekkiej, który wpakował się w sytuację przekraczającą jego horyzont i możliwości, tak pogmatwaną, że niestety żaden indyk, nawet otoczony wieńcem z winogron, jej nie odmieni. Skądinąd pomimo bardzo złej opinii zagranicy o Bushu, liczba głosów, na które może liczyć w najbliższych wyborach, jest przyzwoita i jego reelekcja pozostaje prawdopodobna. Wracając do początku: można przewidywać postępy w dziedzinie technologicznej, medycznej i biologicznej, ale w zakresie zjawisk ustrojowych, ideologicznych i w ogóle życia duchowego ludzkości niczego się nie przewidzi. Nie rozumiem na przykład, dlaczego na tak szerokim froncie sztuk pięknych zapanowała teraz brzydota (podobnemu zdumieniu dał niedawno na tych łamach wyraz Miłosz). I nie jest to już izolowany wyskok, jak w przypadku turpizmu w naszej poezji schyłku lat pięćdziesiątych. Krzysztof Myszkowski chciał, bym się dla „Kwartalnika Artystycznego” wypowiedział na temat rzeźb Giacomettiego, które pokazywane są teraz w Polsce. Nie lubię Giacomettiego, więc napisałem, że jak się chce wykonać dzieło plastyczne podobne do jego rzeźb, należy wziąć konopny sznurek, trochę postrzępić i włożyć do stężonego roztworu cukru. Osadzą się wtedy na nim gruzełki, zrobi się kostropaty i można z niego wykonać rozmaite postacie pań i panów. Miłosz czuł się takim ryzykantem, pisząc o wszechobecnej dziś brzydocie, że na końcu swoich uwag przeprosił za nie czytelników. Ja przepraszać nie mam zamiaru. grudzień 2003 CZŁOWIEK I STADO Nie wystarczy chwalić się prognostycznymi osiągnięciami, trzeba także mówić o klęskach. Jedna z nich dotyczy demografii. W latach sześćdziesiątych Paul Ehrlich wydał książkę The Population Bomb, w której zapowiadał, że pod koniec stulecia za sprawą eksplozji demograficznej siedemset milionów ludzi umrze z głodu. Pod wpływem raportów Klubu Rzymskiego wszyscy (i ja także) przypuszczali, że czeka nas nieustający wzrost populacji. Tymczasem ostatnie badania wykazują, że tendencja raczej się odwraca. Dotyczy to zarówno zamożnych państw Europy Zachodniej, jak i Polski. Mamy już ujemną dzietność, około roku 2070 liczba Polaków ma się zmniejszyć do 30–32 milionów. Niemcy czeka spadek jeszcze drastyczniejszy. Partie rządzące chcą wprowadzić ułatwienia imigracyjne i przyjmować rocznie od 330 do 350 tysięcy przybyszów, ale i to nie wystarczy do utrzymania populacji na istniejącym poziomie. Rosja także bardzo schudnie; za kilkanaście lat ubędzie jej kilka milionów mieszkańców. Tylko Stany Zjednoczone wciąż się trzymają, zachowując wskaźnik dodatni. W roku 2070 ludzkość osiągnie pułap dziewięciu miliardów. Równocześnie postępuje proces jej starzenia się, czemu towarzyszy wzrost wydatków na opiekę społeczną. W Niemczech, Francji i Anglii wydaje się dzisiaj przeciętnie 3,8 procent dochodu narodowego brutto na ten cel, a już za 30 — 35 lat liczba ta wzrośnie do 8,5, a może nawet 9 procent; to kolosalne obciążenie. Byłem przekonany, że chodzi o przesunięcie wierzchołka krzywej populacyjnej w stronę krajów azjatyckich. Ale i tam stosunek liczebności młodych roczników do starych zmienia się na niekorzyść, dotyczy to nawet Chin i Indii. Chodzi więc o zjawisko globalne i autorzy takich pism jak „Foreign Affairs” próbują odgadnąć, jak sobie ekonomia światowa da z nim radę. Nie będzie to łatwe, tym bardziej że równocześnie ważny wskaźnik determinujący sytuację gospodarczą świata, mianowicie cena ropy, urósł gwałtownie. Niemcy przepompowały w ostatnich latach do wschodnich landów ponad bilion marek, sięgając do najgłębszych rezerw, i trwa teraz dyskusja, co robić, by wewnętrzne zadłużenie przestało rosnąć. Opór wobec nieuchronnego naruszenia puli przeznaczonej na tak zwany Sozial, czyli różnorakie świadczenia społeczne, jest wielki; nikt nie chce zrezygnować z przywilejów. U nas sytuacja gospodarcza nie rozwija się tak dramatycznie, ale są inne zagrożenia. Wszyscy już piszą, że Lepper ma prostą drogę do tronu, i bezskutecznie nawołują o jakiegoś potężnego polityka, który by mu się przeciwstawił. Jeżeli rzeczywiście Samoobrona dojdzie do władzy, może naruszyć substancję naszego majątku narodowego, dzieląc łupy polityczno — ekonomiczne. W słupkach statystyk dochodu narodowego na głowę obserwujemy stałe wzrosty od czasu, jak odzyskaliśmy suwerenność, ale subiektywne odczucie, że jest kiepsko, narasta. W peerelowskiej szarzyźnie nikt się nie wyróżniał i nikogo nie bodło to, że gdzieś są jacyś milionerzy. Przy obecnym zagęszczeniu samochodowo — willowo — bankowym różnice majątkowe są bardzo widoczne i działają deprymująco na ludzi, którzy zarabiają tysiąc czy dwa tysiące miesięcznie. Na ulicach i w sklepach widać zastrzyki zachodniego splendoru, ale nasza kultura wciąż jest sierotą po Peerelu, poddaną presji lichych produktów z Zachodu. Włączyłem wczoraj telewizor i ujrzałem przerażające obrazy olbrzymiej powodzi niszczącej Stany Zjednoczone; okazało się, że jest to fragment najnowszego filmu katastroficznego. Masy ludzkie przejawiają dziwne zapotrzebowanie na katastrofy: nie wystarczy, że nam jest dobrze, trzeba jeszcze, by innym było źle. Sądziłem, że sukces Wielkiego Brata okaże się krótkotrwały, ale w wielu państwach program ten ma nadal powodzenie. Zastanawiałem się nawet, czy ohydne rzeczy, które robili amerykańscy żołnierze z rozebranymi do naga irackimi więźniami, nie stanowią czasem dalekiej pochodnej rozmaitych reality shows, czy nie stamtąd (albo z pism erotycznych) zaczerpnęli plugawe i czarne natchnienie. Gama ludzkich zachowań jest olbrzymia, podobnie jak ludzka potrzeba wyładowywania agresji. Jeżeli, jak ostatnio w Warszawie, odbywa się manifestacja i nie dochodzi do tak zwanej zadymy, wszyscy są zdziwieni. Homo sapiens to gatunek niesłychanie stadny. Kiedy ktoś poważy się na czyn wykraczający poza dotychczasowe normy — obyczajowe, moralne czy prawne — szybko doczeka się naśladowcy. Wziąłem niedawno ponownie do ręki książkę Jarosława Marka Rymkiewicza Umschlagplatz. Zrobił na mnie wrażenie zwłaszcza opis działania Niemców z Vernichtungskommando; z jaką oni nie tylko łatwością, ale i satysfakcją mordowali otwockich Żydów! Był to dla nich rodzaj wyczerpującej, ale przynoszącej zadowolenie pracy, po której wesoło śpiewali i pili piwo. Stadność społeczna działa jak silnik: kiedy się rozkręci, nie zna miary w okrucieństwie, jak za Hitlera. Toczą się akademickie dyskusje, czy terroryzm winien być traktowany jako luźny zbiór przestępstw natury kryminalnej, czy też walka z terrorystami jest jednak rodzajem działań wojennych, choć nie stoi za nimi żadne państwo. Są to spory raczej semantyczne; tymczasem wybuchły pierwsze bomby w Grecji, niby orkiestrowy tusz przed olimpiadą, a niesympatyczny bin Laden zapowiedział ponowienie ataków na Amerykę. Zresztą Amerykanie sami sobie strzelili w nogę, paskudnymi czynami swoich żołnierzy wywołując oburzenie w krajach arabskich. W „Heraldzie” pewien saudyjski szejk oświadczył, że Koran jest niekompatybilny z demokracją. A Amerykanom się wydawało, że przeniesienie demokracji na teren Iraku będzie czymś w rodzaju szczepienia drzewek owocowych. Na początku nowego tysiąclecia widzimy klęski jednych projektów i odradzanie się innych. Niemieccy Zieloni twierdzili, że całą energetykę da się przestawić na tak zwane wiatropędnie. Teraz ideę tę określa się mianem szaleństwa. Amerykanie tymczasem kładą fundamenty pod kolejną generację elektrowni atomowych. Napisałem już, że i my powinniśmy taką nowoczesną elektrownię zbudować, choć mamy jeszcze spore zapasy energii z węgla. W ogóle nasz wzrost ekonomiczny wygląda nieźle w porównaniu z naszym niedorozwojem społecznym i politycznym. Jako kilkunastolatek w przedwojennej Polsce nie miałem wrażenia, że jestem patriotycznie dopompowywany. Owszem, w klasie wisiał portret prezydenta Mościckiego, ale nikt nam bezustannie nie tłumaczył, że Orzeł Biały i tak dalej. To się przyjmowało jak powietrze. A dzisiaj ekshumacja patriotyzmu wydaje się zadaniem ponad siły, zwłaszcza że ci, którzy mają największe powodzenie polityczne, w ogóle w tych kategoriach nie myślą. Po Umschlagplatzu wziąłem starszą, też dobrą książkę Rymkiewicza: Rozmowy polskie latem roku 1983. Promieniuje z niej nadzieja, że kiedy wróci prawdziwa Polska, wszystko cudownie się odmieni. Niestety, rzeczywistość zadaje często kłam najpiękniejszym marzeniom. maj 2004 SCENA I KULISY Leży przede mną raport na temat broni jądrowych czwartej generacji, sporządzony przez pewien niezależny instytut w Szwajcarii. Jego lektura skłania do tego, by powiedzieć parę słów na temat zagrożeń, o których nie czyta się dziś na pierwszych stronach gazet. Autorzy piszą w zakończeniu, że dotąd żadna broń jądrowa oparta na niestandardowej technologii nie została zbudowana, ale znaczny postęp w rozwoju fizyki jądrowej pokazuje, że wiele potencjalnych rozwiązań, które uważano za czysto spekulatywne, stało się technicznie możliwe. Raport powstał przed czterema laty; myślę, że znajdujemy się o krok dalej. Nie referuję oczywiście szczegółów, nie jest to temat dla ,.Tygodnika Powszechnego”. Próby nad nowymi broniami prowadzi się dzisiaj często w rzeczywistości wirtualnej. Za pomocą testów atmosferycznych łatwo sprawdzić, czy ktoś dokonał próbnego wybuchu jądrowego, ale stwierdzić, że przeprowadzono wybuch symulowany komputerowo, w ogóle nie można, chyba że ma się dostęp do tego komputera. Poza znanymi reakcjami rozszczepienia, opartymi na uranie i plutonie, mamy jeszcze jedną potencjalną możliwość, której dawno temu poświęciłem bardzo niedobre opowiadanie. Istnieje grupa pierwiastków transuranowych, które mogłyby służyć jako broń jądrowa, pod warunkiem, że miałyby rozsądny połowiczny czas rozpadu. Dotychczas uzyskane trwają zaledwie ułamki mikrosekund, więc na broń się nie nadają, ale poszukiwania dalej są prowadzone. Przejście od broni dozwolonych przez traktat o powszechnym zakazie prób z bronią jądrową, przyjęty przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w roku 1996 (chodzi o ładunki o mocy wybuchu do jednej kilotony równoważnika trotylowego, czyli jednej szesnastej bomby hiroszimskiej), do większych mocy niszczących trudno wykryć. Są też inne możliwości. W amerykańskiej publicystyce modna jest po pierwsze „brudna bomba”, czyli połączenie substancji promieniotwórczych z konwencjonalnym środkiem wybuchowym, jak trotyl albo semtex, po drugie „bomba ubogich”, czyli broń biologiczna. Laboratorium do produkcji wąglika można założyć w byle piwnicy. Generalicja rosyjska sowieckiego jeszcze chowu, ale i chyba sam Putin dążą do odzyskania przez Rosję mocy imperialnej dawnych Sowietów. Stąd niedawne manewry wojsk rakietowych, z najgorszym zresztą rezultatem i rozmaitymi przykrymi niewypałami. Pewien admirał oświadczył nawet, że największa jednostka pancerna z głowicami atomowymi zaraz się rozleci; potem jego oświadczenie dementowano. Nie wiemy jednak, z jakim impetem Rosjanie prowadzą dalsze badania i jakie jest ich zaawansowanie w przybliżaniu się do najnowszej generacji broni jądrowej. Nowych amatorów tej broni usiłuje się zniechęcić poprzez nacisk międzynarodowy. W przypadku Libii to się udało i pan Kadafi rzeczywiście zrezygnował. Natomiast ajatollahowie irańscy kręcą: najpierw zarzekali się, że żadnych badań nie prowadzą, teraz mówią, że owszem, tak, ale tylko dla celów pokojowych. Stany Zjednoczone zastosowały metodę powolnego okrążania Iranu, tworząc półpierścień z udziałem Afganistanu, Pakistanu i postsowieckich republik Azji Środkowej. Im gorzej jednak Amerykanom powodzi się w Iraku, tym wyżej podnoszą głowę w Teheranie. Prezydent Bush doszedł do władzy zapatrzony w inicjatywę Reagana dotyczącą nowego systemu obrony strategicznej. Prawie dwieście miliardów dolarów ma kosztować budowa na Alasce silosów, z których wystrzeliwano by rakiety mające unieszkodliwiać nadlatujące pociski. Ale skąd miałyby one nadlatywać? Na razie jedyne miejsce, o którym się wspomina, to Korea Północna. Jednak Phenian, gdyby nawet wysłał nad Amerykę rakiety z głowicami atomowymi (do czego podobno jest zdolny), w następnej chwili zostałby zmieciony z powierzchni ziemi. Chodzi raczej o możliwość gwałtownego pogorszenia stosunków z Rosją… Nie jestem odosobniony w przekonaniu, że cała ta inicjatywa nie ma ręki ani nogi, zwłaszcza że pojawił się inny wróg, do którego nie ma ona najmniejszego zastosowania, czyli terroryzm islamski. Koszta są ogromne, skuteczność trafiania w cel, przynajmniej w fazie eksperymentalnej — bardzo kiepska. Przypomina mi to moje i mojego przyjaciela Romka Hussarskiego zabawy sprzed lat: na strychu jego domu było gniazdo szerszeni, próbowaliśmy strzelać do nich z wiatrówek, ale nigdy nam się nie udało żadnego szerszenia trafić, nawet z odległości dwóch metrów. Tymczasem Pentagon, który szeroką ręką wydawał pieniądze, rozpoczął próby z konwencjonalną bombą trotylową o ładunku wagi dziewięciu ton. Nie wiem po co. Podstawową cechą ruchu terrorystycznego skierowanego przeciw Ameryce jest przecież rozproszenie w morzu islamskim. Im potężniejsza broń, tym mniej skuteczna. Po ataku na Manhattan Bush bardzo chciał uderzyć w jakiś poważny, duży cel. Afganistan nie wydawał mu się wystarczający, Irak był odpowiedni. Myślę, że motywy psychologiczne odgrywały dużą rolę: dlatego Bush domagał się od Wesleya Clarka potwierdzenia, że Saddam był powiązany z bin Ladenem. Troszeczkę to przypomina metody dawnego politbiura sowieckiego, które dowiadywało się o tym, o czym chciało się dowiedzieć. Prezydent powinien teraz przyznać: trochę się pomyliłem, ale skoro już tam wleźliśmy, nie możemy wyleźć, siedzimy na tygrysie, z którego zejść nie będzie łatwo. Tymczasem znalazł się między młotem a kowadłem. Dowódcy wojsk stacjonujących w Iraku domagają się posiłków, zwłaszcza że nie tylko Hiszpanie, ale też ich akolici z Hondurasu i Dominikany postanowili się wycofać. Walka o głosy wyborcze sprawia jednak, że trudno podejmować niepopularne decyzje. Jeśli sytuacja nie przesili się w ciągu lata i jesieni, konkretne rozstrzygnięcia zapadną po listopadowych wyborach prezydenckich. Jeśli wybrany zostanie Kerry, będzie musiał coś zrobić z bagażem po Bushu. Jeśli zaś Bushowi uda się ponownie wygrać, będzie mógł podejmować decyzje, nie martwiąc się już o kolejne wybory, bo tylko Rooseveltowi pozwolono rządzić przez trzy kadencje. Mister Kerry zachowuje się zresztą dość lojalnie: ani nie atakuje strategicznego projektu Busha, ani nie proponuje skrajnych kroków w rodzaju wycofania się z Iraku, co byłoby w tej chwili katastrofą dla całego Bliskiego Wschodu. Wydarzenia w Iraku to oczywiście spektakl krwawy i ponury. Przypomina mi on jednak grę na proscenium. W głębi sceny albo za kurtyną dokonują się tymczasem długofalowe przezbrojenia i udoskonalenia arsenałów. Rozmawiając parę lat temu z trzema młodymi filozofami niemieckimi, powiedziałem, że doczekamy w końcu chwili, w której padnie pierwszy pocisk nuklearny. Zakrzyknęli: dlaczego jest pan takim pesymistą? Odpowiedziałem: bo wierzę w rachunek prawdopodobieństwa. Rozszerzanie się nowych broni można hamować, ale z tego, co się stało po Hiroszimie, widać, że w stopniu ograniczonym. Nie wierzę, by się atomowego dżina udało zapakować na powrót do butelki. kwiecień 2004 WIEŚCI Z LABORATORIUM TECHNOLOGIA I CIAŁO Jesteśmy ostatnimi reliktami natury w zdewastowanym przez nas, technologicznie przerobionym świecie. Jesteśmy też bezbronni wobec technologicznego rykoszetu — uruchomiona przez nas maszyneria zwraca się w naszą stronę i zaczyna się jej inwazja na przykład w nasze ciała. Jest rzeczą raczej zbożną, jeżeli dzięki technice można odetkać jakąś zatkaną tętnicę serca i poprawić w układzie wieńcowym dopływ krwi. Ale gdzie są granice tej ingerencji? Uważam, że nie byłoby nieszczęścia, gdyby na przykład genetyczna inżynieria pozwoliła człowiekowi mieć nie jedno serce, tylko dwa — jak dwie nerki. Nie uważam też, by inżynierię genetyczną należało potępiać generalnie, bo nie można mówić, że wszelki postęp jest zły, a już postęp medyczny jest w porównaniu z innymi dziedzinami zasadniczo dobry. Sytuacja jest zresztą paradoksalna. Polska to dość zacofany kraj, co ma kolosalne minusy, ale ma także czasem i duże plusy. Zacofanie nie jest tylko biedą, czasem pomaga uniknąć jakichś strasznych plag: na przykład w Polsce nie stosowano masowego przetaczania krwi przed operacją, tak jak w Ameryce, Francji czy Niemczech, gdzie potem się nagle okazało, że często była to krew zarażona wirusem HIV. Postęp medycyny nawet w swych najchwalebniejszych osiągnięciach przynosił zaskakujące skutki, o których rzadko się mówi. Zwalczając na wszystkie sposoby zarazki chorobotwórcze, podnieśliśmy im bardzo wysoko poprzeczkę. Nikt nie przewidział, że one się uodpornią i antybiotyki będą coraz mniej skuteczne; w niektórych szczególnie zaawansowanych medycznie krajach stały się już zupełnie niewrażliwe — takie to szczepy się wyhodowało, naturalnie niechcący. Szczególnie bulwersujące są ingerencje w obszary ludzkiego mózgu, również dlatego, że ich skutki są najtrudniejsze do przewidzenia. Wiadomo na przykład, że jeżeli przetnie się wielkie spoidło białe łączące obie półkule ludzkiego mózgu, wtedy okaże się, że w naszym czerepie znajdują się równocześnie dwa nie całkiem ukształtowane ,,ja” — jakby dwie osobowości. Pojawiły się nawet grupy związków chemicznych, które mogą spowodować zmiany osobowości. To po pierwsze. Po drugie, przeczytałem w „Spieglu”, że w Ameryce żyje blisko osiemdziesiąt tysięcy osób, które cierpią na bardzo głębokie rozszczepienia osobowości: rozmaite osobowości występują u nich naprzemiennie. Zdarzają się przypadki bardzo dziwne: na przykład ktoś, kogo użądliły pszczoły i ma całkowicie spuchnięte oko, idzie do swego psychoanalityka, a potem do okulisty. Okulista się oburza: po co pan do mnie przyszedł, przecież pan ma zupełnie normalne oko. Otóż tymczasem pojawiła się w tym człowieku inna osobowość i pod wpływem działania ducha na ciało, na materię, objawy użądlenia zniknęły. A potem znowu wraca osobowość „użądlona” i oko znowu puchnie, jakby nigdy nic. Wiara może przynosić w granicach ciała ludzkiego nadzwyczajne i niesamowite efekty. Ja potrafię na jawie przywołać obrazy z najdawniejszej przeszłości, z dzieciństwa, a we śnie pojawiają mi się osoby, zdarzenia, okoliczności, wyglądy domów czy mieszkań z fotograficzną niemal dokładnością. Te informacje są gdzieś w mózgu zakodowane, tylko my sami nie potrafimy dobrać się do nich aktem woli. Wiadomo też, że w czasie operacji, kiedy po trepanacji czaszki odsłania się mózg, można — drażniąc poszczególne odcinki kory — wywołać u operowanego wrażenie, że słyszy arie operowe albo że siedzi w teatrze itd. Czy to by było dobrze, czy źle, gdyby za pomocą jakichś urządzeń, choćby — ostrożnie mówiąc — drażniących mózg jakimiś promieniami, można było te obrazy dowolnie wywoływać? To jest możliwe, ale czy wskazane — nie sądzę. Można powiedzieć, że legislatywa powinna zakazać takich doświadczeń, ale trudność polega na tym, że rozgraniczenie pomiędzy interwencjami chirurgicznymi, medycznymi, leczniczymi a łupieskimi, szkodliwymi czy wręcz przestępczymi jest bardzo trudne. Nauka ingeruje w nasze ciało zgodnie z „taktyką salami”: plasterek za plasterkiem — nie sposób stwierdzić, w którym momencie ta ingerencja przestaje być neutralna i gdzie leży granica, po której przekroczeniu winniśmy bronić naszej integralności. maj 1994 TRANSGENICZNA MYSZ W telewizji niemieckiej oglądałem ostatnio żywą mysz, której z grzbietu wyrastała naturalnej wielkości małżowina ludzkiego ucha. Myszy wszczepiono ludzkie geny, od których kształtowanie się ucha zależy. Zwierzę nieszczęsne biegało sobie w szklanym pudełku, a komentatorzy cieszyli się, że będzie można teraz podobne transgeniczne organizmy hodować i gdy komuś zabraknie ucha czy czegoś innego — wykorzystać jako materiał na przeszczep. Równocześnie trwa wielki ruch przeciwko inżynierii genetycznej. Chodzi rzeczywiście o bardzo trudny dylemat, prawo stanowione nie nadąża dziś bowiem za postępem biotechnologicznym. Czasem po prostu nie wiadomo, gdzie przeprowadzić granicę, co można, a czego nie można. To, co opisywałem w Dziennikach gwiazdowych, rysując dla żartu rozmaite potworności, przemieniło się w szkielety w szafach za naszymi plecami. Jedna rzecz jest przepowiadać fatalne przypadki — ot, przyleci kometa i śmajtnie ogonem — a inna widzieć, jak ten ogon nad nami lata. Rzecznik tak zwanego w cudzysłowie postępu ma o tyle rację, że tam, gdzie biotechnologia otworzy możliwość nie tylko pomocy człowiekowi, ale też — mówiąc brutalnie — zarobku, przeszkody stawiane na drodze jej rozwoju prędzej czy później runą. Na postęp rzeczywiście nie ma rady; dalej trzymam się sformułowanego kiedyś twierdzenia, że technologia jest zmienną niezależną cywilizacji. To jest proces auto — katalityczny, a dewiacje czy nawet katastrofy powodować mogą czasowe jego wyhamowanie, nigdy jednak nie prowadzą do trwałego zastoju. Amerykanie próbowali przewidywać psychosocjalne i polityczne skutki masowego wdrożenia nowych gałęzi technologii, ale ich projekt nie daje się zrealizować — zawsze pozostaje duży procent ryzyka, po prostu niewiadoma. Wielki kapitał zgromadzony w rozmaitych ponadpaństwowych konsorcjach wszedł już na rynek inżynierii genetycznej, ostatnio jednak jakby wyhamował. Okazało się bowiem, że próby leczenia chorób dziedzicznych przez wszczepianie do organizmu zmienionych odpowiednio komórek — nie chcę tu sprawy medycznie nazbyt uszczegółowiać — nie bardzo dają rezultaty. Genetyczna walka z nowotworami też dotąd nie przyniosła sukcesów. Co innego zmienić gen w ludzkim zarodku — ale o tym nie ma na razie mowy — co innego zaś leczyć człowieka, który jest organizmem w pełni ukształtowanym i dotknięty został jakimś poważnym defektem. Gdy się wprowadza „naprawione” genetycznie komórki, one przeważnie giną. Tymczasem wspomniane konsorcja napędzane są wyłącznie nadzieją zysku, nie zaś chęcią uszczęśliwienia ludzkości. Dobrze pamiętać, że chęcią uszczęśliwienia ludzkości napędzany był Marks i że wszelkie próby realizacji tej chęci metodą krótkiego zwarcia dają koszmarne rezultaty. Z drugiej jednak strony, motor napędowy, jakim jest liczenie na zyski, nie zawsze działa na korzyść społeczeństwa. Istnieją obszary działalności ludzkiej, które wymagają wkładów czysto deficytowych, a są po prostu niezbędne. Obawiam się w dodatku, że sektor potrzeb, których zaspokajanie nie przynosi zysku, będzie się rozszerzał — powstaje, choćby w medycynie, wiele nowych, diablo kosztownych możliwości. Dochodzi tu jeszcze czynnik teoretyczny, który trudno zwięźle przedstawić; Piotr Słonimski powiedział o nim parę słów w niezłym wywiadzie, jakiego udzielił magazynowi „Wyborczej”. Jak się z wielkim mozołem odczytuje genotyp człowieka, to nie jest tak, że odcyfrowujemy nuty partytury, składające się od razu w melodię. Bardziej to przypomina wysiłki uczonych, którzy po kawałku rozgryzali niepojęty sens węzłów kipu albo — jak Champollion — rozszyfrowywali znaczenie poszczególnych egipskich hieroglifów. Z tego, że przybysz z innej planety, przyleciawszy na Ziemię, zorientuje się w liczbie liter łacińskiego alfabetu, wcale nie wynika, że od razu zdoła przeczytać Szekspira czy nawet panią Nurowską. Chodzi o trudność niepospolicie wyższego rzędu, a złudzenia, że znajomość liter — czyli genów — od razu nas wprowadza w krainę wolności, gdzie możemy konstruować całkiem nowe organizmy i udoskonalać stare, są marzeniami ściętej głowy. Do dziś choćby nie wiadomo, w jaki sposób geny zawiadują dziedziczeniem inteligencji czy charakteru. Genów u człowieka jest ponad sto tysięcy i przed badaczami długa jeszcze droga. Trudno przyjąć, byśmy kiedykolwiek stali się równie wszechwiedni i wszechmocni, by opanować wszystkie zagadki natury. Im lepiej zresztą poznaje się mechanizmy genetyczno–biologiczne, tym większe ogarnia człowieka zdumienie, że to się jakoby samo wszystko ukonstytuowało. Ja się przynajmniej nie przestaję dziwić, choć wiem, że ludzie mają inne zmartwienia… listopad 1995 KLONACJA I BIOLOGICZNE DOGMATY Hałas wokół klonacji, która stała się teraz tak straszną sensacją, spowodował, że sypią się przestrogi i zakazy, wzmocnione przez Roma locuta, causa finita. Ja natomiast silnie jestem atakowany w tej kwestii z zagranicy, przy czym uważa się, zarówno w Niemczech, jak i w Austrii, że ponieważ o klonacji w Summie technologicznej pisałem, więc widać stoję za jej umożliwieniem. Odpowiedziałbym następująco: nawet jeżeli ktoś by potrafił w czasach Stephensona przewidzieć rozwój kolei żelaznych, to nie musiał być wcale ich entuzjastą, mógł widzieć liczne trudności, kłopoty i zmartwienia, jakie spowoduje ten wynalazek. Pomiędzy zdolnością przewidywania rozwoju jakiejś gałęzi technologii a byciem jej entuzjastycznym zwolennikiem ogromna otchłań się rozwiera. W swoim czasie Kołakowski nazwał mnie wybitnym ideologiem technokracji, co mnie zirytowało; z tego by wynikało, że profesor medycyny, który wykłada o chorobach zakaźnych, jest wybitnym ideologiem cholery, tyfusu i dżumy. W moich oczach klonacja stanowi jedną z metod robienia maksymalnego hałasu za pomocą działań, które w gruncie rzeczy coś innego oznaczają, aniżeli powszechnie się sądzi. Na okładce ostatniego numeru „Spiegla” widać długie szeregi Einsteinów, za nimi kohorty gwiazd filmowych, jakichś Marilyn Monroe itd. Otóż po pierwsze — pomysł stwarzania czegoś w rodzaju jednojajowych braci istniejącym ludziom jest nonsensem. Można oczywiście teoretycznie przejmować pojedyncze komórki cielesne, zapładniać je i wprowadzać do jajeczek ludzkich, z których wyjęto ich własne jądra, ale takie jajeczko musiałoby zostać wynoszone w ciąży przez jakąś niewiastę. Zagrożeniem, moim zdaniem, w tym wypadku jest raczej możliwość, że za tak zwane matki donosicielki będą służyć nie kobiety, tylko na przykład transgeniczne małpy, ze względu na bliskość chromosomową. Przedstawiciel zespołu, który dokonał klonacji owcy Dolly, powiedział, że muszą teraz się rozejrzeć za czymś, co by mogło zastąpić matkę. Na razie mówi się o jakimś roztworze, w którym by embrion mógł się rozwijać. To bardzo, moim zdaniem, wątpliwe — oczywiście, jak się pisze fantastykę, to wszystko jest łatwe, ja takie urządzenie nazwałem uteratorem, od macicy — bo jako Mammalia, czyli ssaki, jesteśmy równocześnie Placentalia, czyli łożyskowce, w odróżnieniu od torbaczy, Marsupialia, przed wiekami na kontynencie australijskim oddzielonych. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć: to, co zrobili Anglicy i co podobno inni też już robią, trudne jest na razie do szczegółowego objaśnienia. Wiadomo, że wessano w całości diploidalne jądro i wstrzyknięto do jajeczka, ale nie jest możliwa dokładna ekspertyza wyjaśniająca, co do czego zostało dopasowane. Wyhodowanie osławionej owcy Dolly poprzedziły zresztą 273 nieudane próby z jajeczkami. Co rzeczywiście uczyniono? Przede wszystkim obalono kolejny dogmat biologii teoretycznej i praktycznej. Pierwszy dogmat, który runął nie tak dawno temu, głosił, że przepływ informacji jest zawsze jednokierunkowy, od genomu, to znaczy od spirali nukleotydowej, zbudowanej z czterech zasad nukleotydowych — to są na schematach cztery litery w rozmaitym porządku ułożone i one tworzą u człowieka około stu tysięcy genów, a każdy gen z kolei złożony jest z bardzo wielu setek tysięcy pojedynczych nukleotydowych cegiełek — w kierunku tzw. messenger RBN, to znaczy transportowego kwasu rybo — nukleinowego, który z kolei przekazuje to mitochondriom, tam zostają wyprodukowane białka, a z nich tworzy się schemat i całość organizmu. Wirusy, nie posiadające w ogóle spirali, lecz tylko ten przenośnik, rybonukleinową molekułę względnie ciąg nukleinowy, kiedy się wedrą do organizmu gospodarza i dostaną do jego komórek, wtedy za pomocą enzymu zwanego rewertazą dokonują odwrotnego odczytania, to znaczy informacja idzie w przeciwną stronę, i wytwarzają nukleotydową spiralę, z której powstają następne. Natomiast nietknięty w dalszym ciągu drugi dogmat głosił, że strumień informacji idący dalej zawrócony już być nie może. Czyli, mówiąc zwyczajnie: jeśli się wszystkie tkanki w organizmie dorosłym już wyspecjalizują, to z tych tkanek wyjęte komórki nie mogą posłużyć jako jajeczko. I to jest właśnie decydujące, faktyczne dokonanie tych Anglików: okazało się, że jednak mogą, przy czym delikatna tajemnica okrywa tutaj sposób, w jaki to zrobiono. Rozmaici naukowcy nie są zgodni co do tego, jak pobudza się to zwyczajne jądro, wprowadzone do jajeczka, ażeby nastąpił rozwój embrionalny. Wiemy, że nastąpił, ale nie wiemy, jak często i w jakich okolicznościach to jest możliwe. Kiedy pisałem Summę, wszystko to mniej więcej sobie wyobrażałem i możliwość wyklonowania człowieka dosyć mnie niepokoiła. Rozumując w kategoriach rynku kapitalistycznego, podejrzewałem możliwość kolosalnego popytu, dlatego nie chciałem pisać wszystkiego do końca i zrobiłem z tego problem czysto etyczny. Niemiecki tygodnik ,,Die Woche” zwrócił się do mnie o materiał o klonacji, odpowiedziałem — szkoda teraz język strzępić, ciekawiej przedrukować kawałek Summy i zobaczyć, jak obecne odkrycie przykłada się do tego, co przewidziałem trzydzieści cztery lata temu. marzec 1997 GENY OPATENTOWANE W Summie tłumaczyłem — a starałem się mówić możliwie prosto — że można poszczególne zasady nukleotydowe układać w pewne określone ciągi, tak jakby się na przykład układało cegiełki lego albo kamienie domina. Można to przepisać po prostu na papierze — nie mamy wtedy w ogóle do czynienia z żywą tkanką — i dopiero potem syntetyzować w laboratorium ze sztucznie wyprodukowanych zasad nukleotydowych. Wykonujemy pewnego rodzaju obejście, sprawiające, że jako materiału wyjściowego do dalszych eksperymentów nie wykorzystujemy w ogóle żywej ludzkiej komórki, tylko coś, co niewinnie przedstawia się jako ciąg liter. W ostatnim numerze „New Scientist” jest wiadomość, że rząd Stanów Zjednoczonych zezwolił poszczególnym firmom zajmującym się inżynierią genową na patentowanie krótkich sekwencji genowych, które kodują cokolwiek, co może stanowić jakąś cechę czy atrybut organiczny, mogący z kolei służyć jako podstawa do badania na przykład skuteczności leków. Nie mówi się tu wcale, czy taka sekwencja genowa pochodzi od człowieka, czy na przykład od drożdży; w drożdżach enzym oddechowy jest kodowany takim samym zestawem genowym jak u człowieka. Nikt też nie mówi o klonowaniu człowieka, ale niektórzy biologowie molekularni, którzy na pewno są co najmniej nie głupsi ode mnie, zauważyli to samo co ja — że tkwi w tym duże niebezpieczeństwo — i zaczęli podnosić krzyk. Tymczasem jednak urząd patentowy Stanów udzielił szeregu patentów — na przykład na tak zwaną restryktazę, enzym, który działa jak coś w rodzaju układu przestankowego i oddziela poszczególne „wyrazy” genowe. Proces jest w innych niż biologiczne kategoriach nieodwracalny — jak się już w Stanach Zjednoczonych udzieli patentu, niełatwo jest go unieważnić… Na razie chodzi tylko o niewinne sekwencje, tak zwany Human genom project jeszcze nie jest skończony i nie istnieje dotąd pełna mapa ludzkiego genomu — ale będzie istniała. Jak się te firmy zmówią, jak powstaną jakieś oligopole czy korporacje — mówię o czymś fantastycznym, ale możliwym! — i między sobą się porozumieją, to ze składania poszczególnych sekwencji będzie można produkować po prostu genomy ludzkie. Wtedy głównym zadaniem będzie poszukiwanie matki donosicielki, którą oby się nie stała transgeniczna małpa; byłoby to bardzo fatalne. Jest tutaj jeden jednak szkopuł, który rzecz komplikuje, a który się stanowczo źle nadaje do „Tygodnika Powszechnego”. Mniej więcej 97 do 98 procent całej substancji genowej w ludzkim genomie to są tak zwane śmieci. Zauważono już jednak, że wątpliwe jest, czy to naprawdę są „geny na gapę”. W ich strukturze wykrywa się pewne prawidłowości, które należą do tak zwanej grupy matematycznych fraktali. Fraktale, odkryte przez urodzonego w Polsce Benoit Mandelbrota, to pewne dosyć skomplikowane struktury geometryczne, powiązane matematycznie z nową teorią chaosu, które na przykład decydują o tym, jak wyglądają obrzeża liści na drzewach, w jaki sposób pracuje mięsień sercowy albo jak zbudowane są płatki śniegu. Otóż fakt, że ładunek rzekomego śmiecia genowego ma taką właśnie strukturę, której elementy powtarzają się w pomniejszeniach, zdaje się sugerować, że to śmiecie jest jakoś nieodzowne dla produkcji embriona. Nie wiadomo jednak, do czego służy. Decydujący eksperyment musiałby polegać na radykalnym wymieceniu „śmiecia” z genomu i przekonaniu się, czy mimo to mógłby powstać płód. Regularność dostrzeżono dotąd taką, że im prostszy organizm, tym mniej procentowo śmiecia — bakterie nie mają go prawie wcale, jednokomórkowce — niewiele, stosunkowo najwięcej — ludzie. Z ośmiornicami nie rozpocznę teraz bojów, bo nie chcę zamienić „Tygodnika” w organ zajmujący się biologią rozrodu wszelkich organizmów, sam zresztą też przecież nie jestem biologiem, tylko obserwatorem i kibicem. W każdym razie widać tutaj, że można omijać najsroższe zakazy. Weźmy hipotetyczny przykład z innej dziedziny i wyobraźmy sobie, że ktoś buduje Belzebubowi świątynie o ściśle określonym kształcie. Można zabronić budowy takich świątyń, ale trudno zabronić produkowania cegieł, a jak ktoś już ma cegły, to w jakimś ustroniu na pewno świątynię Belzebubowi postawi. Dostrzegam tu odległą analogię i dlatego uważam, że nie wystarczy zabronić klonowania człowieka, choć temu, co dotąd zrobiono, patronuje na razie pośpiech. Sam zresztą, pisząc kiedyś o klonacji, nie przypuszczałem nawet, że za mojego życia dojdzie do podobnych zabiegów. I teraz zresztą jest to materia bardzo słabo rozpoznana, więcej w niej zagadek niż rozwiązań. Od dawna już oczywiście wiedziano, że niewielkie sekwencje genowe mogą posłużyć do wyprodukowania nowych leków. Tak zwana terapia genowa polegała najpierw na wprowadzaniu do organizmu tak czy owak skumulowanej tkankowo grupy komórek, z odmienionym, „poprawionym” składem genowym. To z reguły niewiele dawało, bo cała reszta organizmu pozostawała nietknięta. Jeśli natomiast mamy do czynienia z komórką, która na samym początku embriogenezy została przekształcona — otrzymamy w finale inny organizm, który na przykład nie będzie podlegał zwyrodnieniom w rodzaju, powiedzmy, schorzeń nowotworowych. To jest wizja bardzo łakoma, ale możliwa w dość dalekiej przyszłości. marzec 1997 CZY STANIEMY SIĘ NIEŚMIERTELNI? Wszystkie procesy, które zapoczątkowały nasze uniwersum — od Big Bangu poczynając, poprzez kondensację materii w postaci galaktyk spiralnych i powstawanie gwiazd w ramionach tych galaktyk — są rozmaitymi odmianami zasadniczo jednego schematu o charakterze ewolucyjnym. Kiedy powstająca protogwiazda się rodzi i z rodzaju mgły atomowej przekształca się w kulę, ściąganą koncentrycznie ciążeniem, dochodzi do momentu, kiedy następuje zapłon i rozpoczyna się proces polegający na tym, że z czterech atomów wodoru powstaje jedno jądro helu. Potem, kiedy wyczerpuje się wodór, z helu powstają kolejne pierwiastki, coraz cięższe i cięższe atomowo, a kiedy gwiazda osiągnie masę co najmniej pięć do siedmiu razy większą od słonecznej — eksploduje jako supernowa, po czym zapada się w czarną dziurę. Procesy te są nieodwracalne: zawsze najpierw mamy do czynienia z jakąś chmurą w przestrzeni, a potem z gwiazdą. Można to sobie przenieść na procesy geologiczne, a dalej — na procesy życiowe. Do dzisiaj nie wiadomo, w jaki sposób powstało życie na Ziemi w swoich elementarnych zaczątkach; były to prawdopodobnie jakieś bakterie, może fotobakterie, żywiące się bezpośrednio energią słoneczną, potem się zaczęło bardziej drapieżne bytowanie, ewentualnie pasożytnictwo. Ale rozwój zawsze biegnie w jednym kierunku. Owszem, zdarzały się zjawiska o charakterze regresu — jakieś wije czy inne robactwo bytujące w ciemnych jaskiniach traciło narząd wzroku — nigdy jednak nie następuje cofanie się do postaci wcześniejszych. Większa liczba poważnych zespołów biotechnicznych zajmuje się dziś tym, co ja kiedyś nazwałem, tylko w przewidywaniu, inwazją technologii w ciało ludzkie. Najpierw skupiano się na stwarzaniu protez narządów, co idzie dosyć kiepsko — stawy biodrowe z tytanu i tak dalej. Uważam zresztą, że my, ludzie, jesteśmy w zbędny sposób skomplikowani i można sobie wyobrazić pewne uproszczenia naszej budowy, usprawniające na przykład niektóre stawy. Teraz mówi się o wyodrębnianiu z tak zwanych komórek macierzystych w bardzo wczesnym stadium rozwoju następnych komórek, które przestają być totipotentne, ponieważ są już zorientowane na wytworzenie, powiedzmy, wątroby, jelit czy serca. Amerykanie walczą o większą swobodę w tych działaniach, jak się bowiem tylko pojawiła owca Dolly i zaczęto gadać o klonacji człowieka, wszyscy tak się przestraszyli, że zażądali ustawodawstwa, które by w ogóle zakazało prób w tym kierunku. Teraz trzeba się z tego trochę wycofać; nikt nie ma zamiaru odtworzyć całego człowieka, ale poszczególne narządy — owszem. Można by wtedy na przykład stare serce, ze zużytym mięśniem sercowym, przerostem komory i nie domykającymi się zastawkami, zamienić na nowe, nie pochodzące od innego dawcy, ale wyhodowane z komórki. Na razie dokonuje się eksperymentów na myszach czy małpach; pierwszy samolot też jednak nie przypominał jumbo jęta, a my znajdujemy się na razie we wczesnej fazie. Wchodzimy w olbrzymi, dziewiczy, nie tknięty jeszcze przestwór inżynierii molekularnej i tkankowej. W inżynierii molekularnej szuka się na przykład środka na choroby wywoływane przez drobnoustroje, które się ku naszemu nieszczęściu znieczuliły na antybiotyki. Jeżeli zdołamy na poziomie molekularnym zsyntetyzować coś w rodzaju antybakterii, powstanie pocisk nie ślepy, ale celujący w kluczowe miejsca przemiany biochemicznej danego zarazka. Już pierwszy taki preparat — nazywa się zdaje się linozyt — w Ameryce wyprodukowano. Prawdziwie rewelacyjny, bakterie bowiem nie umieją — przynajmniej na razie, bądźmy ostrożni! — wytworzyć przeciw niemu oporności. Inżynieria tkankowa, która widnieje daleko na horyzoncie, to faza następna. Zdążyłem dopiero przejrzeć najnowszy numer ,,Scientific American”: tam się już mówi o zastępowaniu skóry po oparzeniach skórą naturalną, specjalnie wyhodowaną. Hodowla organów do transplantacji staje się więc nie tylko wyobrażalna, ale i realna. Można przy tym ustanowić pragmatyczną i dość prymitywną regułę, że im organ bardziej niezależny i funkcje jego w nim samym skupione — jak w nerce albo w sercu — tym łatwiej go zastąpić. Natomiast układy o charakterze systemowym, w rodzaju krwiobiegu, będą się mocno opierać rejuwenacji. Prościej byłoby dokonać klonacji całego organizmu — ale to nie jest jego odmłodzenie, tylko stworzenie nowego, bliźniaczego życia! Tymczasem starzec, któremu by wszczepiono serce, wątrobę, nerki, a nawet cały układ sercowo — płucny, pozostanie starcem. Zmarszczki na przykład pochodzą stąd, że zaczyna ulegać atrofii tkanka łączna organizmu. W jaki sposób można by ją w całym organizmie zregenerować czy na nowo wprowadzić — nie mamy najmniejszego wyobrażenia. Fundament organizmu, czyli szkielet, cierpi z kolei w starszym wieku na osteoporozę, i ten szkielet też należałoby zmienić — ale jak? Przedłużenie życia polegające na przedłużaniu okresu starości wygląda mało zachęcająco. Nie jest przyjemnie być starcem dziewięćdziesięcio– albo stuletnim, który może żyć jeszcze następne piętnaście lat, bo mu odmłodzono niektóre organy. Rozumowanie ludzkie musi się opierać na jakichś prototypowych przykładach, także więc myślą biotechnologiczną zawiadują, jak przypuszczam, przykłady z technik istniejących. Można odmłodzić stary samochód, aczkolwiek jeśli wmontujemy weń nowy silnik, nowe resory, nowe koła itd., to i tak pozostanie stara karoseria, a jeśli zmienimy i karoserię, to otrzymamy coś w rodzaju repliki pierwowzoru. * Krótko mówiąc, chodziło o to, by procesy nieodwracalne uczynić odwracalnymi. W zakresie procesów najbardziej elementarnych, którymi zajmuje się fizyka kwantowa, odwracalność — nie zawsze, nie wszędzie, ale zasadniczo jest możliwa. Jeśli się jakąś prostą stosunkowo reakcję nakręci na filmie, a potem się ten film puści w odwrotnym kierunku, to żaden fizyk nie powie, w którą stronę biegła strzałka czasu. Natomiast w przypadku powstawania złogów barwnika w skórze albo stwardnienia sklerotycznego tętnic czy innych zmian powodujących pogorszenie pamięci i sprawności umysłowej — rzecz wygląda zupełnie inaczej. Kłopot największy oczywiście z mózgiem. Uczyli mnie na medycynie, że mamy dwanaście miliardów neuronów; potem się okazało, że jest ich znacznie więcej. Teraz się, zakłada, że ponieważ każdy neuron za pośrednictwem dendrytów i aksonów jest połączony z innymi, to tych miejsc styku, synapsów, są setki miliardów, a może bilionów — nikt tego nie porachował. Przekonanie, że to by można dziś odtworzyć, wydaje mi się raczej fikcją. Ostatnio przyjmuje się — podaję to w oparciu o moje lektury — że płyny, w których zanurzony jest mózg, nie pełnią jedynie funkcji biernego amortyzatora, ale mają też zdolność przekazywania pewnych impulsów nerwowych, które mogą na przykład uczynniać zespoły neuronowe. Nie jest więc obojętne, czy mamy w głowie tę samą półpłynną szarawą maź co dotychczas, czy też silikonowo — krzemową protezę, ponieważ funkcje poszczególnych elementów całego układu nie zostały wciąż do końca rozpoznane. Rzecz zachwaścili entuzjaści uproszczonej repliki ewolucji, wmawiając nam, że sztuczny mózg jest już za rogiem. Nieprawda! — i sądzę w dodatku, że pozostała olbrzymia liczba problemów do pokonania, nie tylko w sensie technologicznym, ale i ontologicznym. Obawiam się — to jest moje osobiste przekonanie — że odmłodzenie mózgu okaże się równoznaczne z utratą jakiejś części pamięci. Indywidualność swoją zawdzięczamy systemowi nawarstwień pamięci: byłem dzieckiem, potem młodzieńcem, potem dorosłym mężczyzną, teraz stałem się starcem itd. Cofając człowieka do wczesnego stadium rozwojowego — jeśli przyjmiemy, że byłoby to w ogóle możliwe — można zniszczyć niechcący osobowość ludzką. Czarnej dziury nie można obrócić z powrotem w słońce, ponieważ ilość energii, którą należałoby zainwestować w takie przedsięwzięcie, sięga kosmicznej miary — a nowych kosmosów nie będziemy na razie wytwarzać. Dlatego właśnie zacząłem od gwiazd, żeby pokazać, że nieodwracalność procesów rozwojowych jest naczelną dyrektywą całego bytu kosmicznego. Gdyby zresztą życie w pierwotnych swoich fazach było nieśmiertelne, toby i nas nie było. Śmierć warunkuje zmianę pokoleń, a zmiana pokoleń — postęp ewolucji. Są oczywiście różne rodzaje ontogenezy i filogenezy, na przykład u niższych zwierząt, takich jak owady, istnieje metamorfoza: najpierw jajeczko, potem larwa, dalej poczwarka, z niej się dopiero wyłania dojrzały owad. Byli tacy amerykańscy autorzy science fiction, u których człowiek okazywał się fazą larwalno–poczwarkową innego organizmu… To oczywiście bujda, ale wyobrazić sobie możemy zawsze więcej niż ziścić, trzeba tylko uważać, by nie przekroczyć granicy tego, co jest tylko wyobrażalne, i nie popaść w przeświadczenie, że naprawdę możemy zmienić np. ludzi w anioły albo w diabły. Jesteśmy istotami śmiertelnymi po części także dlatego, że dobór naturalny, który umożliwia ewolucję, praktycznie przestaje działać, kiedy człowiek zatraca płodność i pojawiające się w starości przemiany organiczne o charakterze degeneracyjnym nie mogą zostać odsiane. Inaczej mówiąc to samo: dobór seksualny działa w ten sposób, że geny powodujące wadliwe zachowanie się organizmu zostają niejako zamiecione pod dywan. Powiadają, że niektóre rodzaje trąbowatych, Proboscidae — to były zdaje się mamuty — ginęły z głodu, ponieważ kły im się krzyżowały. Był też jeleń olbrzymi, któremu coraz bardziej powiększało się poroże, dochodząc do nieprawdopodobnych rozmiarów. Przykładów tego rodzaju jednostronnej hiperewolucji poszczególnych narządów jest bardzo wiele. Zdolności przystosowawcze ewolucji są jednak gigantyczne; naiwni byli biologowie czy geologowie, którzy sądzili, że niemożliwością jest istnienie żyrafy, ze względu na to, że ortostatyczne ciśnienie krwi musiałoby przy jej wysokości powodować straszliwe obrzmienie kostek. Obrzmienie takie, jak wiemy, wcale nie występuje. Niektóre ssaki morskie — orka, narwal, wal błękitny — schodzą czasem na głębokość prawie kilometra pod wodę; mogą to czynić dzięki specjalnemu gorsetowi chrzestnemu dookoła tchawicy, który chroni ją przed zmiażdżeniem. Zdolności przystosowawcze życia są olbrzymie; niedawno wykryto drobnoustroje, które potrafią żyć w gorących źródłach, gejzerach nawet, chociaż nas uczono, że przy czterdziestu stopniach Celsjusza białko już się ścina… * Dla rozsądnego biotechnologa ideałem byłoby podwojenie czasokresu, w którym człowiek zachowuje pełnię sił umysłowych i fizycznych. Mieć organizm tak sprawny jak dwudziestoletni przez dalszych dwadzieścia lat wydaje się o wiele przyjemniej, aniżeli żyć o dziesięć lat dłużej jako starzec stuletni. Trzeba jednak cum grano salis przyjmować wszelkie rewelacje, jakimi nas raczą entuzjaści inżynierii przeszczepowej. Pisze się dziś o przeszczepach jelit, żołądka itd. — dżentelmeni z amerykańskich korporacji biotechnicznych uważają, że dojdziemy wkrótce do sytuacji, w której kiedy przeszczepione serce się zużyje, to zastąpimy je jeszcze nowszym. Rzecz zdaje się Vątpliwa, ze względu na ograniczoną wydolność naszego organizmu. Nie mamy też prawa zapomnieć o tym, że wszystkie tego rodzaju przemiany, nawet możliwe czysto biotechnicznie, będą kosztowne. Zachodzi niebezpieczeństwo porozcinania ludzkości i wyodrębnienia jej części najzamożniejszej, o przeciętnej życia dwa, trzy razy dłuższej niż pozostałych biedaków. Zaczątki tego widać dzisiaj i bez biotechnologii: przeciętna życia w Afryce jest nieporównanie krótsza niż w Stanach Zjednoczonych. Ja sam, napchany pigułkami podtrzymującymi pracę serca i innych organów, żyję już cztery lata dłużej niż mój ojciec, który w wieku siedemdziesięciu czterech lat zmarł na zapaść krążeniową. Są to metody doraźne, wsparte profilaktyką; na każdym płocie przeczytać możemy, że palenie powoduje raka i choroby serca, choć nikt tego nie traktuje serio, jak ma osiemnaście lat… Przywykamy jednak do tego, że żyjemy dłużej niż nasi praojcowie i pradziadowie; w wiekach przeszłych wyjątkową okolicznością, wynikającą ze zbiegu korzystnych genów, było osiągnięcie osiemdziesiątego czy dziewięćdziesiątego roku życia. By pójść dalej, należałoby w sposób dobrze zsynchronizowany cofnąć wszystkie procesy, które spowodowały stopniowe zużywanie i, że tak powiem, psucie się organizmu, a cząstką tych procesów wypełnione są olbrzymie tomy medycyny. Jednak coś, co byłoby nie tylko łataniem dziur i wymianą części, ale całościowym odmłodzeniem organizmu, wydaje mi się teraz niemożliwe. Co będzie możliwe za lat dwa tysiące — tego oczywiście nie wiem. Natomiast miraż, jakim mydli nam się dzisiaj oczy — człowiek dobrze poskładany, dobrze połatany, trochę jak ubranie, które się już wprawdzie świeciło na tyłku i było w wielu miejscach przetarte, ale je przenicowano i uzupełniono rozmaitymi wstawkami czy łatami — nie wygląda najbardziej zachęcająco. Mówi się też o rozszerzaniu zakresu hibernacji. Ojciec tłumaczył mi, że gdyby człowiek mógł prawie nic nie jeść, to jego życie trwałoby znacznie dłużej, i że obżerając się, znacznie to życie skracamy. Jedzenie, a co za tym idzie — przemiana tkankowa, to ciche, milczące, powolne spalanie, i to spalanie można oczywiście do pewnego stopnia zredukować. Szczury, myszy i rozmaite inne małe ssaki, utrzymywane w stanie chronicznego niedożywienia, żyją mniej więcej o jedną trzecią dłużej niż te, które odżywiane są obficie. A obniżając temperaturę przemian tkankowych, można to spalanie całkiem zatrzymać. Już teraz zamraża się na dziesiątki lat nie tylko spermę i jajeczka, ale też embriony w bardzo wczesnym stadium rozwojowym i pojawiły się już z tego powodu etyczne problemy: co robić z embrionami, które leżą w zamrażarce i nie ma żadnej kobiety, która by je chciała donosić. Dorosłego człowieka nie możemy natomiast bez szkody dla niego ściąć w sopel lodu. Wszystkie stosowane do tej pory techniki witryfikacyjne powodują powstawanie mikro kryształków lodowych w tkankach i tym samym ich rozszarpywanie, a więc nieodwracalną śmierć organizmu. Jak z tego wybrnąć — nie wiemy. * Towarzyszą mi jednak zawsze słowa usłyszane od noblisty niemieckiego Manfreda Eigena: W nauce nigdy nie należy używać słowa „nigdy”. Eigen przyjechał wtedy do Wiednia na jakąś mozartowską rocznicę i zapytałem go podczas kolacji, czy przewidywał możliwość czegoś takiego jak wirus AIDS. Odpowiedział mi szczerze, że nie przewidywał i to nauczyło go ostrożności. Stoimy na progu wielkich przemian. Główny strumień tych przemian rodził będzie mnóstwo problemów etycznych i kolidować może z Magisterium Kościoła, nie tylko katolickiego. Wraz z inwazją biotechnologii nieuchronnie wzrośnie liczba znaków zapytania, jakie naszemu życiu towarzyszą. kwiecień 1999 MUZYKA GENÓW Jak powszechnie wiadomo, Musorgski skomponował Noc na Łysej Górze, Ravel Bolero, a Chaczaturian Taniec z szablami. Wszyscy posługiwali się zasadniczo tymi samymi nutami. Nie budzi powszechnego zdumienia, że z paru gam powstały i mazurki Chopina, i symfonie Beethovena. Zdziwienie ma natomiast wywoływać fakt, że z czterech nukleotydów, będących pospólną własnością wszystkich istot żywych w ich zaraniu, powstały formy tak rozmaite jak drożdże i człowiek. Jestem zdziwiony zdziwieniem tych, którzy się dziwią. Mamy już teraz tylko trzydzieści tysięcy genów. Liczba ta stanowi wedle fachowców przybliżenie; kiedy robota pójdzie dalej, okaże się prawdopodobnie, że genów jest o kilka tysięcy więcej. Jeszcze przed rokiem uważano, że mamy ich osiemdziesiąt tysięcy, a niektórzy mówili nawet o stu dwudziestu tysiącach. Jak to możliwe, żeby trzydzieści tysięcy „zdań” genowych wystarczyło do produkowania setek tysięcy i tysięcy rozmaitych składników? Geny dają początek pewnym aminokwasom, które zaczynają się do siebie w niewiadomy dokładnie sposób przystosowywać. Mamy jakby szkicowy plan katedry, ale poszczególne cegły czy kamienie posiadają — inaczej niż w architekturze — dodatkową zdolność dopasowywania się do kształtów, które są dane ogólnikową tylko prefiguracją. Te same geny w rozmaitych konfiguracjach i zespoleniach mogą współtworzyć bardzo rozmaite cechy organizmu. Nie wygląda to na porządną robotę inżynierską: nikt przecież, budując dom, nie wznosi najpierw komina z drugim piętrem, a potem dopiero reszty, budujemy w sposób zaplanowany i uporządkowany. Tutaj zaś mamy porządek, który powstał z pierwotnego nieuporządkowania, sam siebie na ślepo wyłonił z chaosu. Twierdzą, że jest około czterdziestu genów wyraźnie określonych, które są odpowiedzialne za kilka form epilepsji, za głuchotę, za rozmaite rodzaje ślepoty na kolory i za dystrofię mięśniową. Wszystkie geny, których ekspresja pojawia się dopiero po zakończeniu fazy osiągania dojrzałości płciowej i rozmnażania, nie mogą ulec usunięciu w sposób naturalny — selekcja naturalna już się ich nie ima. Stąd rozmaite przykrości, które, jak uczeni optymistycznie powiadają, niebawem się usunie. Genów, które dają ekspresję określonych cech w organizmie w stosunku jeden do jednego, jest zresztą raczej mniejszość; w większości przypadków, na przykład jeśli chodzi o inteligencję, musi współdziałać duża ich liczba. Są one przy tym nastawione środowiskowo: na pytanie „nature or nurture”, natura czy wychowanie, nie ma jednoznacznej odpowiedzi, bo to trochę tak jak pytać, co lepsze, zupa czy pieczyste. Jedno bez drugiego na nic, dzieci chowane poza środowiskiem ludzkim mówić się nie nauczą. Jesteśmy socjalnymi stworzeniami bardziej, niż sądzimy. * To istotnie dziwaczne, że mamy pewne geny wspólne z bakteriami; prawdopodobnie nasi przodkowie parę ładnych milionów lat temu zostali przez te bakterie zainfekowani i one nam się jakoś do genomu wkradły. Genialny i zapoznany Olaf Stapledon, autor First and Last Man, napisał dawno temu — była to oczywiście fantazja! — że jakieś zarazki z Marsa spowodowały najpierw straszną hekatombę na Ziemi, a potem ich resztki wniknęły do ludzkich genomów. Wynika stąd, że nie ma rzeczy tak dziwnych, by ich nie można było prekursorsko wymyślić. Pisze się też o miejscach naszego genomu, które są czymś w rodzaju maleńkich pustyniek; nic tu jak gdyby nie jest zakodowane, czy jednak miejsca te mają jakieś znaczenie w naszym rozwoju, dowiemy się dopiero wtedy, kiedy ktoś odważny choć częściowo je usunie. Jest to problem poważniejszy od klonowania wujcia i cioci, chodzi o eksperymenty śmiałe, ale też i ryzykowne; należy się niestety obawiać, że do nich dojdzie. Niektóre sekwencje „milczących” genów z tak zwanego „śmiecia” powracają jak sekwencje tonów w utworach muzycznych. Tam chodzi o stworzenie określonego efektu akustycznego: o co chodzi tutaj, nie wiadomo. Są uczeni, którzy sądzą, że te powtarzające się geny jakoś wspomagają powstawanie i powielanie się aksonów, rozgałęzień i rozdrzewień rozmaitych białek. Wiadomo też już, że źródło różnic między nami a Murzynami czy rasą żółtą to dosłownie parę genów. W ogromnej ich masie jesteśmy natomiast jednorodni, i ci, którzy opowiadali głodne kawałki o zasadniczych różnicach między nami a Cyganami albo Semitami i „Aryjczykami”, zawracali gitarę zupełnie nienaukowo. To były powierzchowne cechy nabywane na przestrzeni mniej więcej ostatnich stu dwudziestu tysięcy lat: pigment nadający skórze kolor ciemnobrązowy lub czarny chroni przed promieniowaniem ultrafioletowym; z kolei ludy dalekowschodnie narażone były na chłody, stąd nos ich zrobił się płaski, mniej skłonny do odmrożeń, kości policzkowe poszły w górę, a szpara oka pomniejszyła się, dzięki czemu gałka oczna jest lepiej chroniona przed mrozem. * Jeżeli porównuje się człowieka z organizmami prostymi, jak nicienie (to rodzaj robaków) albo mucha, zauważamy ze zdziwieniem, jak skromna garść innowacji genetycznych pozwoliła przejść od najstarszych form żywych organizmów do form wyższych i bardziej złożonych, przede wszystkim do kręgowców. Modny jest teraz saltacjonizm, mówi się o rozwoju skokowym. Zdaje się, że pewne radykalne zmiany gatunko–, gromado– czy rzędotwórcze powstawały metodą jakby duplikowania się pewnych sekwencji genowych, które dawały progresywne szansę. Duplikacje zespołów genowych zadecydować miały o rozwoju układu krążenia, kluczowego dla istnienia kręgowców. U owadów tlen dochodzi do organizmu tylko przez tchawki; one w ogóle nie oddychają, dlatego nie mogą dorównać nam wielkością. Następna seria duplikacji dała początek całemu widmu hormonów i rozmaitych molekuł, dzięki którym poszczególne tkanki i komórki ciała ludzkiego potrafią komunikować się między sobą w organizmie i koordynują swoje czynności z daleko posuniętą precyzją. A jeszcze jednej saltacji zawdzięczamy stopniowy rozwój systemu nerwowego. Dyrektor National Human Genome Research Institute powiedział: Nazywaliśmy ludzki genom księgą życia, naprawdę jednak są to trzy księgi. Po pierwsze: książka historyczna, niesie bowiem bagaż świadczący o swoich dziejach — wszystko, co nie daje ekspresji letalnie szkodliwej, może się spokojnie przenosić z pokolenia na pokolenie. Po drugie: genom to roboczy podręcznik i lista części składowych, z których jesteśmy sporządzeni. Po trzecie: podręcznik medycyny sięgającej głębiej i doskonalszej niż dotychczasowa, medycyny na poziomie molekularnym. Genom nasz zawiera powtarzające się kopie rozmaitych genów powodujących choroby. Są to jakby cieniowe możliwości, które wszyscy w sobie nosimy. Warto by je wyeliminować: kłopot w tym, że na przykład niektórzy z największych twórców, jak Dostojewski, cierpieli na epilepsję albo inne podobne schorzenia i nie wiadomo wcale, czy były one z ich geniuszem rozłączne. Nie chciałbym być ekspresowo pospiesznym eugenicznym genochirurgiem — to zajęcie ryzykowne. Największy problem polega na tym, że potrzebne są tutaj doświadczenia na materiale embriogenetycznym. Brytyjski parlament uchwalił, że na poziomie blastocysty wolno jeszcze robić doświadczenia, Watykan uważa, że nigdy. Jedna rzecz wydaje mi się pewna: chwila, kiedy Stephenson postawił maszynę parową Watta na czterech kołach i zbudował pierwszą lokomotywę, była początkiem nieodwracalnego rozwoju kolei. Z chwilą gdy się rozszyfrowało genom, dalszych badań nie da się zatrzymać — choć niosą one niebezpieczeństwa. * Liczba instytutów, które się badaniami genetycznymi zajmują, jest ogromna. Amerykańskie fachowe pismo „Science” i angielska „Naturę” spierały się, kto pierwszy ogłosi dane o genomie. Wtargnął tutaj nieprzyjemny czynnik komercjalny, o którym dawniej w związku z nauką w ogóle — naiwnie! — nie myślałem. W dziedzinie tej pogrzebane są jednak miliardowe pieniądze, by wspomnieć choćby o farmakogenomice. Ostatni potop publikacji dotyczących badań genomu przypomina mi to, co się w sporcie dzieje przy końcówce biegu, czyli tak zwany rzut na taśmę. Taśmą jest w tym przypadku Nobel i wszyscy się spieszą, aby tę nagrodę złapać. Nobli bowiem rozmnożyć się nie da, tak aby wszyscy byli usatysfakcjonowani. Naukowcy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i nie wiemy, jakie okropne Frankensteiny rzucą się teraz, aby wleźć na szczyty sławy. Na pewno jednak żyjemy w ciekawej epoce — po lądowaniu na Księżycu, po wyzwoleniu energii atomowej i po wyborach, z których wyniknął pan prezydent Bush. Nie dziwi mnie zasada, na jakiej zorganizowane są istoty żywe, dziwię się natomiast, że takich ciekawych czasów dożyłem. luty 2001 POD KURATELĄ PODKOSZULKA Pewien superspecjalista od mikrosystemów, nazwiskiem Joy, w artykule w magazynie „Wired”, a także na seminarium podczas ostatniego ekonomicznego forum w Davos oświadczył, że zagraża nam — cywilizacji ludzkiej — zagłada, niebezpieczeństwo zaś nadchodzi od strony nauki. Domagał się więc, by zastopować badania w wielu jej obszarach. W trzech zwłaszcza dziedzinach wiedza zakumulowała się jego zdaniem tak, że stanowi bezpośrednie zagrożenie dla ludzkości. Są to: inżynieria genetyczna, nanotechnologia i robotyka, wszystkie uzależnione od komputerów. Projektowanie coraz doskonalszych komputerów doprowadzi do tego, że w roku 2030 będziemy zdolni budować maszyny milion razy potężniejsze aniżeli tak zwane pecety, personal computers dnia dzisiejszego. Największe niebezpieczeństwo upatruje pan Joy w możliwości samoreplikacji artefaktów. Będą się one rozmnażały bez jakiejkolwiek interwencji ludzkiej i w końcu uwolnią się spod naszej kontroli. Stąd ów apel do uczonych, a także postulat wprowadzenia surowego kodeksu etycznej odpowiedzialności oraz przysięgi odpowiadającej przysiędze Hipokratesa. Uczeni — mówił ów pan — powinni mieć odwagę, by nawet z uszczerbkiem własnej sławy przerwać niebezpieczne działania, wyciągając wnioski z nauki danej nam przez bombę atomową i wyścig zbrojeń. W żywej dyskusji uczestniczyło kilka tuzinów wybitnych naukowców i wszyscy oświadczyli, że pesymizm aż tak eschatologiczny jest niezasadny, argumenty za przerwaniem badań naukowych mało sensowne, a poszukiwanie prawdziwej wiedzy stanowi raczej cnotę. Nie zgodzili się ze zdaniem, że roboty obdarzone sztuczną inteligencją mogą wyeliminować ludzi, ani z tym, że innowacje genetyczne oraz molekularne urządzenia przekształcą się w straszliwe bronie. Rzecznik owej całkowitej likwidacji nauki oświadczył jednak, że zgodnie z zasadami demokracji ma prawo do wygłaszania swoich mniemań, a on widzi przyszłość czarno. * To jedna strona medalu; Flora Lewis, znana dziennikarka amerykańska, za którą referuję poglądy pana Joya, uważa, że chodzi tutaj o najczystszą utopię w sensie negatywnym. Wahadło może się jednak wychylić i w drugą stronę. Jeżeli ktoś czytał moją Wizję lokalną, pamięta być może, co tam pisałem o etykosferze, bystrach i czujnikach bystrowych. Teraz okazuje się, że podobne pomysły są już przedmiotem badań w laboratoriach MIT, czyli Massachusetts Institute of Technology, a ich praktycznym zastosowaniem zajmują się projektanci płci obojga. W „New Scientist” czytam więc o „odzieży, która będzie myślała, opiekowała się tymi, którzy będą ją nosić, i kierowała ich zachowaniem”. Istniejące dziś komputerowe przyczepki czy czujniki, które można umieścić przy pasku, to już starocie. Elektroprzewodzące włókna polimerowe z dołączeniem pewnych związków srebra stanowią podstawę dla nowych tkanin, które będą mogły wytwarzać energię elektryczną — albo bezpośrednio korzystając z ciepła organizmu ludzkiego, albo, w sposób trochę odmienny, z nasłonecznienia, albo też z umieszczonych w obcasach butów mikrourządzeń, działających jak tłoki w cylindrze. Odzież uszyta z takich tkanin zmierzy nam tętno, ciśnienie krwi, potliwość, będzie też zważać na to, czy znajdujemy się w wesołym miasteczku, czy na przykład w kościele. Kiedy potrzebować będziemy skupienia, nie dopuści, by dochodziły do nas sygnały w rodzaju poczty elektronicznej, a przesłane wiadomości zmagazynuje w podkoszulku. Bielizna działać będzie odwaniająco i bakteriobójczo, dzięki nanometrycznym polimerowym komórkom zawierającym odpowiednie preparaty. Może też ona wydzielać rozmaite wonie, w zależności od tego, czy jej nosiciel stara się na przykład o posadę, czy też wybrał się na randkę z niewiastą; zapach petenta czy też absztyfikanta nastawi drugą stronę odpowiednio korzystnie. Równocześnie odzież nasza zmieniać będzie kolory i ornamenty — o tym pisałem już w Powrocie z gwiazd. W dni słoneczne będzie różowa, o zachodzie słońca trochę pociemnieje… Co najważniejsze, nie będzie ona wywrzaskiwała swemu posiadaczowi żadnych rozkazów, urządzenia wszyte w kołnierzyk będą tylko naszeptywać pewne sugestie. Kiedy ktoś na przykład straci orientację w wielkim budynku, czujniki jego odzieży — może gaci, nie wiem — rozpoznają otoczenie, by poprowadzić właściciela we właściwą stronę cicho i łagodnie. Niekoniecznie słowami; jeśli człowiek chciałby iść na lewo, a powinien pójść na prawo, wówczas prawa strona koszuli zrobi się cieplejsza, podług bowiem wiadomości behawiory — stów reagujemy podświadomie na tego typu wskazanie. Od łagodnego opiekuństwa przechodzimy więc powoli pod kuratelę koszuli, podkoszulka, kalesonów i skarpetek, które, jak przypuszczam, będą wydzielały wonie szczególnie przyjemne. Tyle w największym uproszczeniu: „New Scientist” opisuje także z nadzwyczajną dokładnością, jakie niebywałe uciechy, w tym seksualne, czekają nas dzięki rozumnej bieliźnie. Już nie sam człowiek decydować będzie, kto zostanie jego życiowym partnerem, ale jego odzież dokona wstępnej probabilistycznej oceny, otaksuje, ustali, stwierdzi… Dostrzeże też początki schorzeń neurologicznych, podwyższone ciśnienie krwi albo pierwsze objawy cukrzycy. Poprzez skórę wsączy w organizm potrzebne leki, gdyby zaś to się okazało niedostateczne, zwróci się do odnośnych ośrodków. * Artykuł traktuje rzecz serio i opisuje ją w tonacji bardzo pozytywnej. Badania podobne toczą się na dużą skalę także w Japonii, a pierwsze sztuki rozumnej odzieży, produkowane w krótkich seriach, można już nabywać w cenie od sześciuset do kilku tysięcy dolarów. Osobiście zrezygnowałbym z przyodziewku, który by się do tego stopnia interesował moją osobą. Widzę w tym zamach na naszą suwerenność i wolną wolę. Że pod wpływem podszeptów koszuli nie zachowasz się nieprzyzwoicie, to jeszcze pół biedy, trudno jednak nakreślić granicę, za którą delikatna sugestia podkoszulka zmienia się w subtelnie podawane musy. W Wizji lokalnej wszystko już okazuje się zbystrowane i decyzje etyczne nie wynikają z uwewnętrznionej zasady moralnej, tylko płyną z zewnątrz. Niezależnie od dwóch cytowanych tutaj źródeł dodaję, że istnieje możliwość wszczepiania podskórnie maleńkich chipów, dzięki którym dany człowiek może zostać poddany kontroli zarówno od strony jego fizjologii, jak i jego ruchów oraz działań. Nad nami, jak anioły stróże, będą krążyły satelity, dokonujące takiej identyfikacji. Mrowiskowe komputerowisko przyszłości wydaje się najzupełniej realne. Wedle tych, co o nim piszą, stanowi normalny bieg rzeczy: robimy to, czego nasi pradziadowie nie mogli, a nasi wnukowie zrobią to, czego my sobie jeszcze nie potrafimy wyobrazić. Na tej drodze czają się liczne niebezpieczeństwa. Nauki zamrozić się nie da, nie miałbym jednak nic przeciw temu, żeby powstała grupa nieźle wykształconych naukowo śledczych i detektywów, którzy by poszukiwali rozmaitych szalonych doktorów Frankensteinów i uniemożliwiali im klonowanie ludzi, przeszczepianie głów czy też realizację innych obłędnych pomysłów. Jesteśmy — wraz ze mną — bardzo zapóźnieni. Nie tylko front legislacyjny wlecze się za frontem najnowszych odkryć naukowych i technologicznych, także ludzka reaktywność i świat naszych emocji za nimi nie nadąża. Z apeli wspomnianego na początku superinżyniera nic oczywiście nie wyniknie, rozumiem jednak lęki, z których płyną podobne reakcje. To, co zachwyca Amerykanów, mnie nie zachwyca. Być może w gustach moich jestem staromodny; to, co pisałem po rozmaitych Wizjach lokalnych, uważałem za puszczenie wodzy fantazji, nie za możliwość, której realizacji się doczekam. Był u mnie niedawno rosyjski specjalista od komputerów i pyta: Dlaczego przestał pan pisać science fiction? Przestałem, odkąd zauważyłem, że to, co traktowałem z lekkiej ręki, jako fantazję, zeskala się w rzeczywistość, oczywiście nie — tożsamą z płodami mojej wyobraźni, ale jakoś do nich podobną. Uznałem, że trzeba zastosować powściągi, bo jeszcze domyśle się czegoś takiego, co mi się już całkiem nie będzie podobało. marzec 2001 SPLĄTANY KŁĘBEK Straszliwa prawda — taki jest tytuł artykułu w „New Scientist”, którego treść dla entuzjastów klonacji stanowić powinna zimny prysznic. Na razie tylko zuchwali szaleńcy mówili o klonowaniu ludzi, natomiast specjaliści od hodowli bydła liczyli już na przemysłowe klonowanie wzorcowych byków i krów. Rozpoczęto poszukiwanie najznakomitszych przedstawicieli trawożernych; była na przykład jakaś Zita, krowa jedna na milion, dająca nadzwyczajną ilość mleka. Spodziewano się ogromnych zysków. O wyklonowanych befsztykach na razie nie ma jednak mowy. Przyczyną są dosyć powszechne, choć nie wiadomo jak powstające uszkodzenia na drodze przekazywania genomów zwierzętom klonowanym. Rzeczywiste rozmiary tego problemu były dotąd utajone. Już niejaki pan Da Silva przestrzegł, że stwarzanie wy — klonowanych, a więc tożsamych genetycznie zwierząt byłoby prawdziwym nieszczęściem, oznaczałoby bowiem całkowity zanik różnorodności genetycznej, z nieprzewidywalnymi skutkami także w dziedzinie epizootii, czyli masowych schorzeń, Ian Wilmut — ten, który wyklonował owieczkę Dolly — zwrócił z kolei uwagę, że klonowanie bydła w skali przemysłowej i ewentualne wprowadzenie na rynki uzyskanych w ten sposób produktów mięsnych bądź mlecznych musi zostać poprzedzone surowo kontrolowanymi próbami na wybranych farmach. Musimy mieć bowiem gwarancję, że żywność pochodząca z klonowania będzie w pełni bezpieczna. Kloniści powinni też przeprowadzać systematyczne porównania pomiędzy klonami a zwierzętami, które powstały normalną drogą. Na razie jednak, cztery lata po narodzinach Dolly, klonowanie wciąż pozostaje straszliwym marnowaniem zwierzęcego życia. Duża część cieląt — klonów ginie jeszcze w łonie krów, inne rodzą się przedwcześnie albo noszą piętno okropnych deformacji. Artykuł w „New Scientist” wylicza konkretne przykłady takich patologii. A więc na przykład łożysko wypełnione płynem objętości sześciokrotnie większej niż podczas normalnej ciąży. Przy porodzie cielę wyglądało normalnie — muczało, zaczęło oddychać, próbowało stanąć na nogach. Były to jednak objawy łudzące, gdyż poziom nasycenia krwi tlenem okazał się zaledwie jedną trzecią normalnego i mimo prób ratunku nieszczęsne cielę bardzo szybko zdechło. Płuca jego nigdy nie wypełniły się normalnie powietrzem, miało też poszerzone serce i zdeformowaną wątrobę. Myśleliśmy — powiadają zgorzkniali kloniści — że wkrótce uda się wynaleźć uzdrawiające rozwiązanie, tymczasem jednak lawina zwyrodnień narastała. Im więcej prób, tym dłuższa lista” anormalności. Cielęta ogromne, o dziwacznie zniekształconych głowach, z językiem wypełniającym cały pysk. Kłopoty z sercem i płucami, źle działające nerki, blokady jelitowe, niewydolność układu odpornościowego, cukrzyca, przykurczone ścięgna, które zamieniają nogi w bezwartościowe kikuty. Nie ma przy tym jednego schematu, który by pozwolił ogarnąć wszystkie te zjawiska. Ich ofiarami stają się nie tylko klony, ale i same krowy nosicielki. Krowa, która wynosiła pierwsze sklonowane cielę, zachorowała po porodzie na ciężki spadek ciśnienia. W innym eksperymencie na dwanaście zastępczych matek cztery zakończyły żywot na skutek komplikacji ciążowych. Próby wciąż się powtarza, w nadziei, że klonowanie okaże się nie bardziej narażone na fatalne komplikacje aniżeli sztuczna inseminacja; dane wskazują jednak, że tak nie jest. Sztuczna inseminacja skuteczna jest w czterdziestu procentach, natomiast zaledwie pięć do dziesięciu procent sklonowanych embrionów dochodzi po implantacji do stadium żywego cielęcia. Poronienia i przedwczesne porody zdarzają się bardzo często, a siedemdziesiąt pięć procent cieląt już urodzonych ginie w ciągu dwóch miesięcy. Nawet te klony, które przeżyły i wyglądają z pozoru zdrowo, okazują się często bombami z czasowym zapalnikiem i kryją w sobie uszkodzenia trudniej wykrywalne. Podczas badań w Cornell University okazało się, że krowie klony mają niższą inteligencję i mniejszą sprawność układu nerwowego aniżeli urodzone normalnie. Co się zaś tyczy klonów u myszy — jeden na trzy wygląda normalnie, ale wszystkie zaczynają potem gwałtownie przybierać na wadze. Są też gatunki, które klonowaniu się opierają. Należą do nich tak zwyczajne, zdawałoby się, zwierzęta, jak psy i koty. Zwolennicy klonowania szukają argumentów obronnych, powołując się na wczesną fazę badań. Ich oponenci replikują, że i tak wiele spośród fatalnych niepowodzeń przemilczano, i deklarują niewiarę w to, aby choć jedno zwierzę wyklonowane mogło dorównać zwyczajnie poczętym. Nie wiadomo, gdzie się kryje przyczyna opisanych wyżej anomalii. Sceptycy ostrzegają, że najwidoczniej zaważyć tu może najmniejsza choćby nierównowaga przepływu hormonów, białek albo poziomu lipidów. Jedna rzecz jest pewna: klonowanie ludzi wydaje się w tej sytuacji absolutnie niedopuszczalne, pomijając nawet względy czysto etyczne. Badanie wyklonowanych embrionów w celu znalezienia ewentualnych anormalności chromosomów nie zapobiegłoby niebezpieczeństwu wystąpienia patologii. Embrion może wyglądać w sześćdziesiątym dniu ciąży normalnie, a w sześćdziesiątym pierwszym nagle umiera. A klon, który umiera po pięciu dniach życia, może mieć najzupełniej normalne chromosomy i geny. Jak więc — pyta fachowiec — można by w ogóle tę sprawę ruszyć z miejsca, skoro nie wiemy nawet, w którą stronę spojrzeć? Należałoby tu zamieścić rysunek pokazujący, jak straszliwie splątany jest rybonukleinowy nośnik, który przekazuje od nukleotydów informacje dla syntezy białek. Rozeznać się w takim kłębku to rzecz piekielna. Zuchwałość eksperymentatorów zapowiadających rychłe klonowanie człowieka jest groźna, ponieważ nie wszędzie jeszcze wprowadzono wyraźny zakaz takich działań. Mówiąc brutalnie, wygląda to trochę tak, jakby morderstwa nie wszędzie jeszcze były ścigane prawnie. Nie weszliśmy na razie na szeroką drogę wszechklonowania. Oczywiście — można klonować, podobnie jak można rzucać granaty. Pamiętać jednak trzeba, że granaty wybuchają. czerwiec 2001 BIOGENETYCZNE BITWY W powstałej kilkadziesiąt lat temu Podróży XXI Ijona Tichego pisałem o ontogenezie odwracalnej, czyli o wstrzymywaniu i cofaniu rozwoju płodowego, i o „technologii retroembrionalizacyjnej”. „Ubocznym produktem tej techniki — to już cytat dosłowny — była klonacja, czyli pobudzanie do rozwinięcia się w normalny organizm dowolnych komórek, wziętych z żywego ciała, na przykład z nosa, pięty, nabłonka jamy ustnej itp.”. Dziś mówi się już, i nie jest to science fiction, o cofaniu zróżnicowanej już komórki do stanu embrionalnego. Pojawiło się pojęcie dewolucji; udało się też wyhodować pisklęta kurze, które mają zawiązki ostrokończystych ząbków jak u dinozaurów — bo to faza wcześniejsza, przodkowie ptaków starsi o zaledwie pięćdziesiąt milionów lat… Największą przeszkodą etyczno — moralną w pracach biogenetycznych, o której się pisze w amerykańskiej prasie naukowej i którą zajmują się Kościoły, Papież, a ostatnio także Kongres, jest używanie do doświadczeń komórek embrionalnych, blastocyst czy komórek macierzystych. Jedni wiążą z tymi doświadczeniami wielkie nadzieje na zwalczenie choroby Alzheimera albo cukrzycy, inni protestują przeciw wytwarzaniu, a następnie uśmiercaniu embrionów. Ale ja uważam, że chodzi o pewien etap przejściowy. Cały nasz organizm zbudowany jest z komórek diploidalnych, czyli mających dwa komplety genów, od ojca i od matki. Jeśli odbierze się połowę puli genowej i dokona dewolucji komórki do stanu embrionalnego, to z mięśnia czy z tkanki skórnej można wrócić do tego, co by odpowiadało mniej więcej zygocie, z której organizm powstał. Roboty są dopiero w toku, ale uczeni pracują z dziką dociekliwością. Jeśli rzecz się powiedzie, problem zróżnicowania pomiędzy komórkami naturalnie embrionalnymi i somatopochodnymi straci znaczenie. Nastąpi zrównanie komórek, którym zawdzięczamy rozmnażanie się, i naszych własnych. Równocześnie w dużej mierze wyjaśniona została tajemnica nieszczęścia, które trapiło wyklonowane ssaki, takie jak myszy. Okazało się, że tak zwane śmieci genowe, junk DNA, stanowią w istocie — to oczywiście gruba przenośnia — coś w rodzaju przełączników, tastrów, uruchamiających ekspresję poszczególnych genów we właściwej kolejności. Podczas manipulacji związanych z procesem klonowania — przenoszenie jąder z komórki do komórki i tak dalej — bezwiednie uszkadzało się mechanizmy niesłychanie subtelne. Jeśli te uszkodzenia nie są zbyt wielkie, organizm ssaków w toku rozwoju płodowego daje sobie z nimi radę — jednak nie zawsze. Przeszkody na drodze klonowania człowieka nadal więc są znaczne, przede wszystkim zaś szturmowanie tej twierdzy wydaje mi się z założenia dosyć bezsensowne. Wyklonowany bliźniak wzięty z mojej tkanki byłby o siedemdziesiąt dziewięć lat młodszy ode mnie i tak samo nie byłby moją dosłowną kontynuacją, jak nią być nie mogą nasze naturalne dzieci. Słynna Celera, która rozkodowała już ludzki genom, przystąpiła do następnej fazy: bada się tam teraz porównawczo geny szeregu osób, ażeby stwierdzić, gdzie znajdują się takie obszary, które są nośnikami chorób dziedzicznych albo skłonności do tych chorób. Chodzi na przykład o alergie, które jakby zjadają własny ustrój, bo nie potrafią rozpoznać jego identyczności. To tylko jeden z ruchów na ogromnej biogenetycznej szachownicy, kolejne z pól bitewnych ostatnio otwartych. Ci, którzy prowadzą badania, są pełni optymizmu, a równocześnie, jak zawsze, towarzyszą temu głosy ostrzegawcze i pesymistyczne. Uczony nazwiskiem Chargaff już dwadzieścia pięć lat temu ostrzegał przed eksperymentami biogenetycznymi. Mnie się zawsze zdawało, że czas na takie eksperymenty przyjdzie niestety nieuchronnie. Obietnice rychłego i ostatecznego zwalczenia raka oraz innych strasznych chorób uważam przy tym za pochopne. Do ich realizacji wciąż daleko, mówi się teraz za to o nowym typie tak zwanej molekularnej farmakodynamiki, o produkowaniu lekarstw na bazie molekularnej, adresowanych do konkretnych organów. Będą one mieć wąską ogniskową, by adresatem danego leku stał się tylko mięsień sercowy albo tylko nerki. Postępy w dziedzinie genetyki i bioinżynierii idą wykładniczo, co mnie zdumiewa i równocześnie przyprawia o kłopoty: nie zdążę się doczytać jednego, a już za tydzień jesteśmy trochę dalej, tymczasem na biurku rośnie stos pism jeszcze nie otwartych. A „Science” czy „Naturę” przynoszą wiadomości ze wszystkich frontów nauki. Ze względu na wysoką złożoność badanych procesów nad każdym takim projektem siedzi kilkanaście albo kilkadziesiąt osób. Charakterystyczne przy tym, że ich nazwiska są rozmaitego brzmienia i pochodzenia; Ameryka stała się wielką pompą, która wciąga uczonych z całego świata. Praca posuwa się żwawo i angażowane są w nią ogromne śro°dki, a jeżeli nawet prezydent Stanów Zjednoczonych ode — tnie częściowo dopływ federalnych pieniędzy, od razu znajdą się chętni — wielkie konsorcja — by w te badania inwestować, choćby z powodu przeklętego moim zdaniem zwyczaju patentowania fragmentów genomu człowieka. Czy będą przy tym ludzkie ofiary? Obawiam się, że będą. Ludzkich ofiar na świecie zawsze było strasznie dużo. A mój głos i tak jest jak pisk myszy pod kanapą — nie ma najmniejszego znaczenia. sierpień 2001 NATURALNE I SZTUCZNE Pani, która w poprzednim „Tygodniku Powszechnym” zabrała głos w dyskusji o antykoncepcji, podział na naturalne i sztuczne uznaje za oczywisty i nieruchomy. Tymczasem granica między tym, co sztuczne, a tym, co naturalne w ludzkim organizmie, przesuwa się w stronę usztuczniania rozmaitych elementów funkcjonowania i budowy naszych ustrojów. Kilkadziesiąt lat temu ludziom nie wszczepiano nowych stawów biodrowych, a cierpiącym na chorobę wieńcową nie wprowadzano tak zwanych stentów do zwężonych naczyń krwionośnych. Próbuje się, choć to dopiero początek drogi, zastępować surogatami pewne partie mięśniowe. Przykładów można podać mnóstwo. Jeden ze slalomistów austriackich po wypadku poddany został poważnej operacji nogi. Powrócił na stok, ale goleń ma z tytanu. To oczywiście element sztuczny, ale on jeździ w sposób naturalny. Ostatnio przyszło na świat wyklonowane źrebię. Czy to źrebię jest sztuczne? Nie umiem odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Myślę, że jest ono naturalne, choć w sztuczny sposób zrobione. Pisałem wiele lat temu, nie bez obawy: jesteśmy ostatnimi reliktami tego, co naturalne w świecie ziemskim, napiera na nas technologia i nieuchronny jest następny krok, kiedy wtargnie ona w nasze organizmy. Na to nie ma rady, bo odkryć nie można zakrywać, a wynalazków chować pod podłogą. W jednych dziedzinach bardzo się przy tym posunęliśmy, w innych prawie wcale. W okolicy mózgu na przykład nic prawie nie można technologicznie poprawić. Bywają też próby wyprzedzenia możliwości technologii w sensie medycznym, jak w przypadku tych dwóch sióstr syjamskich z Iranu, które usiłowano rozdzielić; one się zresztą godziły na ryzyko śmierci, byle nie żyć dalej tak, jak przyszły na świat. W tym zaprzęgu idą dwa konie, które ciągną bardzo rozmaicie. Tak zwani science writers, popularyzatorzy nauki, znajdują się pod znacznym ciśnieniem rynku i muszą wciąż dostarczać nowych sensacji. Słyszeliśmy już sto pięćdziesiąt razy o ostatecznym zwalczeniu chorób nowotworowych, reumatyzmu albo cukrzycy i żadna z tych zapowiedzi się jak na razie nie ziściła. Na rok 2000 zapowiadano całkowite zwycięstwo nad wirusami — tymczasem wobec ich ataku nadal jesteśmy niemal bezbronni. Nawiasem mówiąc, nagłe ustanie niedawnej inwazji wirusa SARS wzbudziło we mnie podejrzenie, czy nie chodziło o jakąś innowację w dziedzinie broni biologicznej. To jednak tylko podejrzenie. Jak nazwać zmiany na lepsze spowodowane sztuczną ingerencją w nasz organizm? Nie ma gilotyny, która by raz na zawsze naturalne od sztucznego odcinała. Reakcje organizmu bywają przy tym niespodziewane. Kiedy podczas pobytu w Wiedniu wycięto mi część jelita grubego, nagle okazało się, że nie mogę już palić papierosów: przestałem je tolerować. Lekarze kiwali tylko głowami: ciekawa reakcja, ale wyjaśnić jej nie umiemy. Tytuł sławnej książki Alexisa Carrela Człowiek, istota nieznana zachowuje niestety wciąż aktualność. „Dozbrojenie” bakterii wąglika, by mogły służyć jako broń biologiczna, było zabiegiem sztucznym, ale materiał wyjściowy powstał w sposób najzupełniej naturalny. Granice się przesuwają i tworzy się strefa, która nie jest ani czarna, ani biała, tylko szara. Trudno też mówić, że wszystkie rodzaje antykoncepcji są sztuczne, a mierzenie temperatury i badanie śluzu uważać za jedynie naturalne. Trwają na przykład prace nad tym, by jednym zastrzykiem wykonanym mężczyźnie sprawić, że jego nasienie będzie przez organizm kobiety odrzucane jako ciało obce. Czy to jest antykoncepcja sztuczna, czy naturalna? Dla mnie to naturalna niepłodność wywołana sposobem sztucznym; dwa pojęcia, do tej pory przeciwstawne, zlewają się. Kiedy wkładamy okulary na nos, to jest niewątpliwie sztuczne. Aparat słuchowy — także. Ale istnieją już możliwości implantowania końcówek odbiorczych do ślimaka w uchu środkowym i niedługo noszenie takiego barachła, jakie ja mam teraz w uchu, będzie zbędne. Znajdujemy się — my, czyli ludzkość po prostu — na czymś w rodzaju ruchomej taśmy, nic nie jest przynitowane raz na zawsze i Magisterium Kościoła musi się do tych zmian jakoś odnieść. Widziałem ostatnio w telewizji panią, która była pierwszym dzieckiem urodzonym w wyniku zapłodnienia in vitro: teraz sama już ma dzieci. Jeśli będzie chciała te dzieci ochrzcić, każdy ksiądz jest zobowiązany to uczynić. Ludzie nie ponoszą przecież żadnej odpowiedzialności z tytułu techniki, za pomocą której ich poczęto. Druga sprawa: nie wydaje mi się, żeby pojedyncza komórka jajowa, nie dająca się dostrzec gołym okiem, zapłodniona w szalce Petriego, jeszcze przed kolejnymi podziałami, była już człowiekiem. Musimy mieć w pogotowiu gradację nomenklatury. Dla mnie osobiście nawet osadzenie zapłodnionego jajeczka na błonie śluzowej macicy dopiero wtedy daje początek istocie ludzkiej, kiedy się pojawia mikroskopijny czerwony punkcik pulsujący, zaczątek serca, które będzie pukało przez najbliższych osiemdziesiąt albo dziewięćdziesiąt lat. Wielu bardzo się podnieca wizją rzekomego niebywałego przedłużenia życia. Pojedyncza komórka naszego ciała może podzielić się najwyżej około pięćdziesięciu razy; w hodowli liczbę podziałów komórkowych udało się zdublować. Z tego jednak nie wynika, że staniemy się nagle o dwadzieścia lat młodsi. Procesy starzenia się polegają na deregulacji i pogorszeniu synchronizacji poszczególnych zespołów tkankowo — narządowych całego ciała. Stosunkowo późno odczuwamy te zmiany w dziedzinie duchowej, czyli w działaniu mózgu, dlatego zdanie „duch opuszcza ciało” wydaje mi się nietrafne. To raczej ciało nas opuszcza: słabnie, robi się zwiędłe, krzywe, niedołężne, zawodne. Czasami oczywiście bywa odwrotnie — to się nazywa alzheimer. Wkroczenie technologii w obręb organizmów ludzkich stanowi fakt, nie należy jednak być szaleńcem technofilnym i uważać, że będziemy mieć lepsze sztuczne oczy, sztuczne nosy, przystawki mózgowe wzmagające naszą inteligencję i pamięć… Owszem, można hamować procesy zużywania się tkanek i poprawiać wydolność poszczególnych organów, to jednak zupełnie coś innego. Kule mogą pomóc kuternodze, ale nie są żadną namiastką natury, a tylko pewnym wsparciem. Ileż roboty kosztowało i kosztuje stworzenie sztucznego serca! Było wiele rozmaitych prototypów i wszystkie są gorsze od naturalnego. Serce jest pompą ssąco — tłoczącą, która energię do tego ruchu pobiera z tlenu i krwi; zastępujące je urządzenie wymaga dopływu energii z zewnątrz, a w dodatku na jego zastawkach łatwo osadzają się zakrzepy, które wędrując do mózgu, powodują śmierć. Jako kuriozum wspomnę, choć nie ma to już nic do rzeczy, że Larry Flynt, redaktor naczelny pornograficznego „Hustlera”, chce podobno startować w amerykańskich wyborach prezydenckich, a Arnold Schwarzenegger, ten od Terminatora, kandyduje na gubernatora Kalifornii. Najwidoczniej postępowi w dziedzinie inwazji technologicznej w organizmy ludzi i zwierząt towarzyszy degrengolada paskudna w dziedzinie sterowania państwami. Gdyby żyli jeszcze Flip i Flap, Flip byłby pewnie gubernatorem, a Flap prezydentem. Jacek Żakowski napisał rozsądnie w „Polityce”, że mieliśmy wprawdzie Balcerowicza od ekonomii i monetaryzmu, ale Balcerowicza od polityki zabrakło i nic nie wskazuje na to, by się pojawił. „Przekrój” z kolei rozmową Najsztuba niemal lansuje Leppera na premiera; nie daj Boże, żebym tego dożył. To już inny rodzaj inwazji: inwazja ciemniaków, by się odwołać do określenia, które przed laty wymyślił Stefan Kisielewski. Tak, rządzą nami ciemniaki, choć mają rozmaite barwy, ale ta różnobarwność nie zmniejsza ich nieudolności, co powinno być największym zmartwieniem dla każdego, komu Polska leży na sercu. sierpień 2003 ILUMINACJA I MÓZG Odczuwał ją Einstein — ową moc, która przyciąga ludzi do kościołów, skłania ich do modlitwy, świętych tańców i spełniania rozmaitych rytuałów. Podobne przeżycia bywają naszym udziałem w wysokich górach czy nad morzem. Ale czym one są? Czy to obecność Boga, dotknięcie transcendencji, czy też mistyczny ekwiwalent tak zwanego deja vu, trik odgrywany przez nasz umysł? Pytanie to otwiera artykuł w „New Scientist”, referujący badania Andrew Newberga, specjalisty od neurofizjologii z Uniwersytetu Pensylwanii w Filadelfii. Newberg zafascynowany jest biologią zjawisk religijnych. Przyznaje, że jako uczony pojmuje dziwaczność swej roli. Zadawano mu często pytanie, czy sam jest osobą szczególnie religijną, czy też raczej cynikiem, który postawił sobie za cel dowieść, że Boga nie ma; on jednak odżegnuje się od podobnych kategorii. Newberg studiował reakcje uczuciowe właściwe doświadczeniom religijnym, a zarazem wspólne wyznawcom różnych konfesji. Chodzi o poczucie jedności z uniwersum, które tak fascynowało Einsteina, a także o oszołomiony podziw, który towarzyszy objawieniom religijnym i sprawia, że podobne momenty stają się najważniejszymi chwilami w naszym życiu. Wybrano ośmiu wprawionych w medytacji buddystów, którzy zgodzili się poddać swoje mózgi badaniom. Technik wprowadzał im cienką rureczkę do żyły, a potem w samotności i zupełnym spokoju oddawali się medytacji, koncentrując się na jakimś szczególnie sobie bliskim religijnym symbolu. Tymczasem przez rureczkę wstrzykiwano badanemu do krwiobiegu radioaktywną substancję znaczącą. Jej zagęszczenie w mózgu, stwierdzone dzięki komputerowej tomografii, wskazywało na okolicę najbardziej ukrwioną, a więc najbardziej aktywną podczas medytacji. Później uczeni zestawiali wyniki z aktywnością mózgu badanych w czasie, kiedy nie oddawali się oni religijnym ćwiczeniom. Nie było zaskoczeniem, że podczas medytacji specjalną aktywność wykazują okolice mózgu odpowiedzialne za koncentrację uwagi. Stwierdzono też jednak szczególną aktywność części płata ciemieniowego w lewej półkuli. Okazało się, że chodzi o obszar, w którym rodzi się rozróżnienie pomiędzy jaźnią a wszystkim, co nią nie jest. Mówiąc szerzej, lewa półkula zajmuje się odtwarzaniem świadomości istnienia naszego ciała, natomiast prawa bardziej skupia się na kontekście, to znaczy na otoczeniu, w którym przebywamy. U medytujących nasilało się uczucie wyłączenia ze świata, które odcinało ich od dźwięków i sygnałów wzrokowych, ułatwiając inny rodzaj kontaktu — chociaż nie wiadomo z czym. Doświadczenie powtórzono z udziałem mniszek z zakonu reguły św. Franciszka. Mniszki modliły się głośno, a więc ich uwaga koncentrowała się raczej na słowach aniżeli na symbolicznych obrazach, jak w przypadku buddystów, i ich mózg wykazywał aktywność okolicy zawiadującej mową. Podobnie jednak jak buddyści, odłączały się od reszty świata. Poczucie jedności z uniwersum nie jest jedyną cechą doświadczeń religijnych. Mają one także szczególnie silny podtekst emocjonalny. Uczucie podziwu i czci, objawienie, czyli illuminatio, rodzi się na ogół, jak powiadają badacze, w okolicach odległych od płatów ciemieniowych, w tym, co nazywamy emotional brain — mózgiem przeżywającym emocje. Chodzi o system limbiczny, spoczywający w głębi obu płatów skroniowych. Uruchamia się on przy szczególnie znaczących, afektywnie silnie zaznaczonych doznaniach, jak ujrzenie twarzy własnego dziecka. Podczas intensywnych doświadczeń religijnych system limbiczny staje się niesłychanie aktywny. Dlatego ludzie, którzy takie doświadczenia przeżywają, mają trudności w ich przekazaniu. Ująć werbalnie potrafimy tylko ich zewnętrzną treść, składową wzrokową czy zmysłową, która nie różni się wiele od codziennego doświadczenia, natomiast najistotniejsza część przeżycia, owo uczucie radosnej harmonii, jest nieprzekazywalna. Podobna do tych stanów jest niezwykle silna aura, jaką odczuwają ludzie cierpiący na epilepsję skroniową. Dostojewski mówił o „dotknięciu Boga”, którego doznaje tuż przed atakiem. Natomiast kiedy pojawia się choroba Alzheimera, często towarzyszy jej stopniowy zanik zainteresowań religijnych; u takich chorych system limbiczny ulega zniszczeniu. Bogactwo stymulacji limbicznej pozwala wyjaśnić, dlaczego rozmaite religie w tak znacznym stopniu opierają się na rozmaitych rytuałach — twierdzi Newberg. Ceremonialne ruchy, liturgia, muzyka — wszystko, co się odróżnia od aktywności codziennej, pomaga wzmóc religijne uczucia. Poczucie wyłączenia bardzo się zbliża do osobistego doświadczenia obecności Boga. Jest taki uczony nazwiskiem Persinger, który uważa, że właściwie każdy może spotkać Boga, nosząc specjalny hełm, wytwarzający tzw. stymulację trans — czaszkową (transcranial stimulation). Najzwyklejsi ludzie doznają wtedy ponadrealnych doświadczeń. Najlepsze rezultaty daje słabe pole magnetyczne o natężeniu jednej mikrotesli. Aktywizuje ono płaty skroniowe i na pięć osób badanych — cztery doznają poczucia obecności kogoś niewidzialnego. Konkret przeżycia poszczególnych jednostek zależy od ich osobistej skłonności i wiary. Jeśli komuś na przykład zmarła niedawno jakaś szczególnie ukochana osoba, doznaje on poczucia jej powrotu. Persinger, który wykoncypował ów hełm, sam przeżył jego działanie i twierdzi, że bogactwo doświadczenia zmniejszone było tylko przez fakt, że wiedział, w jaki sposób całe urządzenie funkcjonuje. Trudno oczywiście zjawy Persingera zrównywać z doświadczeniem osób religijnych, chodzi o rzeczy podobne, ale nie tożsame. Rzecznik naczelnego rabina Londynu porównywał je do doświadczeń z halucynogennymi narkotykami. * Trzeba podkreślić, że nasz system limbiczny rozwinął się w bardzo dawnych czasach i należy do najstarszych ewolucyjnie części mózgu. Dzięki niemu jesteśmy zdolni do uczuć, do których nie dorastają inne żywe istoty. To, co znajduje się w mózgu, nie jest oczywiście Bogiem. Interpretacja naszych doznań zależy od specyfiki wiary, jaką się wyznaje. Nie jest ona częścią eksperymentu, ale rezultatem wpływu kultury, w której dany osobnik się rozwinął. Można tylko powiedzieć, że ewoluująca biologia wykryła coś, co dotyczy stosunku naszych umysłów do Wszechświata. Czy to dowód, że jesteśmy zjednoczeni z Bogiem albo Kosmosem? Na to dręczące pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Rzecznik Amerykańskiego Stowarzyszenia Ateistów w New Jersey mówi: nie, chodzi tylko o pewnego rodzaju aktywność mózgową. Osoba o usposobieniu religijnym powie natomiast: to oczywiste, że nasz mózg umie przeżywać takie stany, został przecież w odpowiedni sposób ukształtowany, ponieważ istnieje Bóg. Jeden z ekspertów dał taki przykład: sonety Szekspira można traktować jako pewną kombinację ruchów pióra i celulozy. Można jednak również uważać je za skoncentrowany głos wielkiego ducha — i to także będzie prawda. Istnieją rozmaite wyjaśnienia, z których każde jest na swoim poziomie prawdziwe, nie dają jednak łącznie jednoznacznej odpowiedzi. My tylko prowadzimy doświadczenia — tłumaczy Newberg — natomiast ich wykładnia leży już poza granicami empirii. Potrzebujemy nie tylko nauki, ale i bardziej subiektywnego, uduchowionego rozumienia zjawisk, by pojąć naturę rzeczywistości. Mózg jest odbiornikiem, nauka może zbadać zasady jego działania — nie potrafi jednak odpowiedzieć na pytanie, co on właściwie odbiera. BURZLIWA POGODA PODZIEMNA RZEKA Przemoc i mord zyskały w życiu międzynarodowym pełne prawo obywatelstwa. Politycy mówią: no, w Sarajewie zginęło zaledwie szesnaście osób, cóż takiego? Trochę podobnie jak z Bośnią jest — i to od lat — z Kurdystanem. Mnie osobiście los Kurdów rozdartych między cztery państwa coraz bardziej przypomina los Polski pod zaborami. Turecka inwazja w głąb Iraku, polowania na Kurdów za pomocą broni pancernej i śmigłowców bojowych, które zostały ofiarowane jako dar zjednoczonych Niemiec, a pochodzą z arsenałów byłej NRD — to, muszę powiedzieć, rzecz z jednej strony przerażająca, a z drugiej — dość charakterystyczna. Wiadomo, że spośród europejskich państw demokratycznych Turcja jest najmniej demokratyczna. Na to, co się dzieje w Kurdystanie, zapuściła całkowitą kurtynę milczenia, żaden reporter i żadna kamera nie mogą się tam pojawić, żołnierze tureccy robią, co chcą. Amerykańscy dziennikarze tłumaczą, że to nie doprowadzi do niczego dobrego, zbrodnia obustronna raczej się tylko poszerzy. Dwudziestu kilku milionów ludzi naraz nikt jak dotąd nie odważył się wymordować. Choć można by powiedzieć — ryzykując wpadnięcie w jakąś potworną makabrę — że sześć milionów żydowskich ofiar zbrodni zwanej Holocaustem to nie jest jeszcze rekord światowy i może być znacznie straszniej. Ale z drugiej strony Kurdowie stanowią od kilkunastu do dwudziestu procent ludności Turcji i prześladowanie kurdyjskiej partii PKK powoduje, że zaczynają się oni coraz częściej z jej programem identyfikować oraz rozpoznawać w sensie narodowościowym. Zacna z pozoru, tłusta i prawie że przystojna pani Tansu Ciller — premier Turcji — która pięścią w stół waliła, żeby wytłumaczyć, jak bardzo niezbędne jest wymordowanie jak największej liczby kurdyjskich bojowników, zdecydowanie przestała mi się podobać. Nawet skrajnie bezwładna Unia Europejska — wielkie międzynarodowe organizacje cierpią z reguły na okropną inercję i niezdolność do szybkich decyzji — też coś zaczęła w tej sprawie robić, a Niemcy wstrzymali dalsze dostawy broni. Wszystko to są jednak reakcje bardzo słabe i przypominają grożenie Turkom palcem w bucie. Obawiam się, by nie doszło do jakiegoś niepojętego złączenia ruchów sekciarskich, o których tu wcześniej pisałem, z ruchami wyzwoleńczymi ludów poddanych opresji. Gdybym był Kurdem i ktoś mi powiedział: nie ma, bracie, innego sposobu na tych Turków jak sarin — to kto wie, jak bym na podobną sugestię zareagował. Procesy historyczne toczą się na ogół bardzo powoli, czasem nikną z pola widzenia jak ukryta pod ziemią rzeka, ale podobnie jak rzeka wypływa w końcu na powierzchnię, tak i one znajdują kontynuację. Nie należę do ludzi wierzących w taką Opatrzność, która już na tym świecie karze, ale nie wydaje mi się przypadkiem, że zbrodnie podobne katyńskiej — to jest umowna nazwa, dziś już się mówi o dwudziestu kilku tysiącach zamordowanych, kwiat polskiej inteligencji! — zawsze wypływają na wierzch, że nie da się ich zakłamać, zadeptać, pogrzebać na zawsze, przemilczeć. Turcy robią rzeczy zbrodnicze, a Europa zbyt łagodnie na to patrzy — i konsekwencje tego w przyszłości, obawiam się, oglądać, chcąc nie chcąc, będziemy. Niektórzy twierdzą, że NATO — organizacja, do której tak wytrwale dążymy — w pewnym sensie stało się anachroniczne. Skoro padła propozycja, by i Rosja do NATO weszła, to cóż to niby znaczy — że spodziewamy się najazdu Marsjan? Przecież to nonsens! Wszyscy będziemy pospołu siedzieli i czekali, aż ktoś — nie wiadomo skąd — na nas napadnie? Prowadzi mnie to do dalszych myśli o przyszłości. Mówiąc brutalnie i zwięźle: świat po upadku Związku Sowieckiego nie stał się miejscem spokojniejszym, bezpieczniejszym i cichszym. Nastąpiło raczej rozproszenie zagrożeń wojennych i odżyły lokalne konflikty etniczne, dławione przedtem betonową pokrywą antagonizmu Wschód — Zachód. Stąd czystki etniczne, Czeczenia, stąd też powrót sprawy kurdyjskiej… kwiecień 1995 WYZNANIA OPTYSEMISTY Sytuacja światowa przypomina bulkanie przed zagotowaniem się płynu w dużym garnku. Globalizacja — którego to określenia nie lubi ksiądz arcybiskup Życiński — oznacza po prostu, że wiadomość o przewróceniu się jakiejś wielkiej grupy giełd obiega kulę ziemską w ciągu mniej więcej jednej sekundy. Jeśli w jakimś miejscu globu rodzi się panika, wtedy — Soros zwrócił na to uwagę — trwożne oczekiwania kryzysu przekształcają się w samospełniające się prognozy. Dolar na przykład znacznie u nas ostatnio urósł w cenie, ponieważ banki, przeląkłszy się, zaczęły dolary skupywać, a jak jest większy popyt, to siłą rzeczy cena idzie w górę. Jeżeli cała załoga i wszyscy pasażerowie okrętu biegną najpierw na jedną burtę, później na drugą, okręt się rozkołysze. Kilka dni temu oglądałem w telewizji niemieckiej wielką debatę w Bundestagu. Z jednej strony występował Schröder jako nowy kanclerz, podpierany (ale słabo) przez Lafontaine’a i (jeszcze słabiej) przez Joschkę Fischera, z drugiej Stoiber (bawarska CSU) i Schauble jako szef klubu CDU. Niemcy nazywają to ein starker Schlagaustausch — choć uczestnicy tego starcia walili w siebie tylko słowami, nie pięściami. Schröder, z wykształcenia prawnik, nie wypadł źle, ponieważ jak na prawnika przystało, ma bardzo dobre gadanie. Przeciwnicy jego wypowiedzieli jednak wiele słusznych uwag. Cała koncepcja wysiadania Niemiec z energii atomowej ma charakter czysto ideologiczno — polityczny. We Francji ponad pięćdziesiąt procent prądu pochodzi z elektrowni jądrowych, przed którymi tak w portki robią niemieccy Zieloni — i nikt się tym nie przejmuje. Owszem, istnieje problem odpadów atomowych; zapytałem jednak przedstawiciela ,,Focusa”, który niedawno przeprowadzał ze mną rozmowę, czym się zatka dziurę energetyczną, która po zamknięciu elektrowni atomowych musi powstać? Mówi się o fotokomórkach i energii słonecznej ściąganej z dachów — to będzie akurat dobre w lecie do napędzania wentylatorów — oraz o śmigłach albo wiatraczkach. Jeśli kraj zostanie nimi silnie zapaskudzony, da to półtora procent globalnej mocy. W ferworze dyskusji Schröder zagalopował się i powiedział rzecz, która fizyka przyprawi o atak serca: Będziemy produkować energię z pary i z gazu… Ja bardzo przepraszam, gaz, owszem, jest nośnikiem energii, ale para — nie! Cóż w tym jednak dziwnego, skoro pewna posłanka twierdziła, że ona nie rozumie, w czym problem, bo przecież prąd płynie z kontaktu w ścianie… W debacie wspomnianej mówiło się też o rentach i podatkach. Niemcy mają ogromny dochód narodowy brutto, teraz jednak wyjechały nagle jak spod ziemi roszczenia rozmaite: Żydzi amerykańscy i nieamerykańscy, Polacy wywożeni na roboty, robotnicy przymusowi wykorzystywani przez wielkie koncerny… Schröder obiecuje wszystkim złote jabłka i korony na głowie — myśli może, że się to trochę rozmydli, choć wątpię. Następna kadencja Zielono — Czerwonych wydaje mi się w najwyższym stopniu nieprawdopodobna. Mówiąc po lwowsku: Niemcy tak dostaną po kulach, że będą inaczej głosowali. Wybory w Hesji już na to wskazują. Inna rzecz, że wcale nie jestem szczególnym entuzjastą CDU albo samego Kohla, nie szaleję za nim, a Bawarczyk Stoiber jest jeszcze bardziej na prawo. Mówiąc grubo i schematycznie, wedle opozycji niemieckiej pociąg niemiecki został z lekka wykolejony. Pociąg rosyjski natomiast nigdy nie stanął nawet na szynach, leży gdzieś na poboczu do góry kołami. Dla nas najgorzej, że Rosjanie przestali importować nasze produkty. Lepper i PSL z Kalinowskim domagają się, by rząd zmusił Rosję do ponownego kupowania — nie wiadomo za co — naszej wieprzowiny, tymczasem wysłannicy polscy na rozmowy w Moskwie mówili: Staramy się już tylko, żeby zrobić barter, bo na więcej liczyć nie można. Dziesięć tysięcy Lepperów na to nie poradzi… Dowiedziałem się niedawno z „The Economist”, że Niemcy kupowali nasze produkty żywnościowe i reeksportowali je do Rosji po obniżonych cenach. Schröder nie był jednak teraz w Warszawie, tylko pojechał od razu do Moskwy, by rozmawiać z tym nieszczęsnym, zapijaczonym Jelcynem, który jedną nogą już jest na tamtym świecie. To zresztą przekleństwo dziwne, wręcz ponadustrojowe: po tym, jak apopleksja trafiła Stalina, a Chruszczowa usunięto, mieliśmy Breżniewa, który pod koniec był już tak zupełnie zwapniały, że trzeba było nim sterować jak jakąś szafą, po nim przyszedł Czernienko, starzec jeszcze gorszy, a dalej Andropow, wprawdzie młodszy, ale z nerkami w takim stanie, że żadne dializy nie pomagały. Dziś ustrój się niby zmienił, ale zasadniczy wzorzec rosyjskiego przywódcy nadal obowiązuje: musi być stary i bardzo schorowany. * W Rosji robi się nieprzyjemnie, ,,kuponovka” Klausa w Czechach dość się obwaliła, i jeśli mierzyć nasze sukcesy antysukcesami naszych sąsiadów — nie jest u nas źle. Równocześnie jednak nie było od czasów Olszewskiego rządu, który by miał tak niskie notowania jak obecny. SLD oczywiście wcale nie zamierza pchać się w stronę władzy i postulować nowych wyborów, bo wtedy wszystkie kłopoty, z którymi boryka się rząd Buźka, na nich by spadły; wolą kopać niewielkie dołki. Najnieprzyjemniejsza dla mnie jednak jest popularność, jaką w chłopskim już dzisiaj w większości narodzie polskim cieszy się wspaniała postać Leppera. Straszna to zmiana po Witosie. I nie rozumiem jednego: jak w Brukseli demonstrowało pięćdziesiąt tysięcy chłopów rozwścieczonych planem odebrania im subwencji, Lepper z delegacją zaraz się tam pojawił. A skąd Lepper ma pieniądze na podróże do Brazylii, do Brukseli? Kto za nie płaci? Jakiś mityczny Instytut Schillera… Ten człowiek powinien siedzieć za podwójnymi kratkami, najlepiej z zatkaną gębą, żeby za wiele nie gadał! Rząd obecny, nie umiejąc mu się ostro przeciwstawić, dowodzi tym samym swojej słabości. Cofanie się, poddawanie się, uleganie naciskom jest w takich przypadkach szkodliwe. Wałęsa zresztą też się nieźle spisał, idąc do prałata Jankowskiego na spotkanie z Lepperem, żeby się z nim trochę pościskać. Szerokie poparcie dla chłopskich protestów świadczy o niedostrzeganiu dalszych ich ogniw kauzalnych. Owszem, rząd może stać się w pewnym sensie wytwórcą — czyli producentem papierowych pieniędzy, ale żadnych wartości przecież nie wyprodukuje! Pamiętne cyniczne oświadczenie Urbana, że rząd się sam wyżywi, nic tu nie zmienia. Ale AWS zajmuje się głównie zmianami kadrowymi, obsadzając wszystko swoimi ludźmi, z kolei Kalinowski z PSL–u chce Balcerowicza stawiać przed Trybunałem Stanu; wszystko to przypomina robienie dziur w powłoce balonu, który i tak już lekko opada. Nie wydaje mi się to najdoskonalszą metodą utrzymywania się w powietrzu. Ogólna zasada powiada tak: niedobrze jest, kiedy społeczeństwo nie ustaliło się strukturalnie, w sensie przede wszystkim mentalnym, i wciąż nie wie, że pewnych rzeczy się nie robi. Generał w jakimś państwie zachodnioeuropejskim mógłby przecież ruszyć na stolicę, jak generał nigeryjski, ale to mu nie przyjdzie do głowy. Tymczasem w Afryce nie musi być nawet generał, wystarczy kapitan, sierżant, a nawet kapral… Dziwnie mi się to spokrewnią z tym, co słusznie pisał Giedroyć o braku instynktu państwowego w Polsce. Strajk lekarzy wykazał, że Judymów można teraz szukać ze świeczką. A przecież pacjenci chorzy na raka, którzy oczekują na zabieg, czekać długo nie mogą, choć zwykle nie podlegają trybowi ostrego dyżuru. Ja wiem, że te dziewczyny, pielęgniarki, które spotkałem na endokrynologii parę lat temu, zarabiały pięćset złotych plus jakieś grosze za dodatkowe noce — ale jakaś deontologia lekarska chyba jeszcze istnieje! Z zewnątrz oceniają nas podług miar makroekonomicznych i nie troszczą się tak bardzo o Leppera, żwirowisko czy Rydzyka, wszystko wtedy wygląda nieźle. Ja jednak uważam — ośmielę się wejść na grunt par excellence konfesyjny — że sprawa z rolnikami, a najpierw z lekarzami i całą służbą zdrowia obaliła mit o przepojeniu życia naszego wartościami chrześcijańskimi. To nie były żadne wartości chrześcijańskie, to była makieta służąca do tego, żeby wygrać wybory! Wartości uwewnętrznionych nie żywią ci, którzy decydowali się pozostawić chorych ich losowi — nawet jeśli w niedzielę pójdą do kościoła. Widzę w tym szydliwe storpedowanie pewnych złudzeń. Kilku hierarchom, którzy próbowali apelować do strajkujących i blokujących, słowa zamierały na ustach. A w Radiu Maryja tłumaczono, że przypadki, kiedy podczas blokad wyciągnięto proboszcza z auta albo nie przepuszczono biskupa, nie były wprawdzie dziełem Żydów — jakoś mało jest Żydów wśród rolników — ale na pewno zdarzyły się z poduszczenia komuny… Za czasów peerelowskich o wszystkim, co było obrzydliwe, błotniste, krwawe i łajdackie, mogliśmy powiedzieć: to oni zrobili, to przyszło z zewnątrz, przenosiliśmy to w rubryki poza naszą gestią. Teraz za wszystko odpowiadamy i odpowiadać będziemy sami. * Soros słusznie zauważył, że — patrząc globalnie — świat to jakby czteromotorowy samolot, który pracuje jednym silnikiem: amerykańskim. Koszt sieci bezpieczeństwa socjalnego w Niemczech jest dziś tak wysoki — najwyższy na świecie! — że gospodarka niemiecka przestała być konkurencyjna. Jak zaś powszechnie wiadomo, ludzie chętnie i spokojnie przyjmują to, co im się da, natomiast jak im się to chce później odebrać, choćby częściowo lub czasowo, urządzają piekielne harce i awantury. Stany Zjednoczone natomiast nigdy nie miały nazbyt modlitewnego stosunku do sieci socjalnej. Mnie nie wolno w „Tygodniku Powszechnym” krytykować Papieża, więc powiem tylko, że pronatalistyczna polityka Watykanu, bezwzględnie przeciwna nie tylko aborcji, ale i antykoncepcji, lekceważąca zagrożenia wirusowe i wszelkie inne, powszechne przy niskim poziomie opieki zdrowotnej i cywilizacji, wydaje mi się niestety szkodliwa. Widzę to także w globalnej perspektywie. Tragedia, która się właśnie zdarzyła w Alpach austriackich i pociągnęła za sobą trzydzieści kilka ofiar — telewizja pokazywała, jak piętnastometrowe zwały śniegu o konsystencji płynnego cementu rozbijają całe domy, uratować się można było, tylko siedząc w piwnicy — znów nam uświadomiła, że jesteśmy na powierzchni kuli ziemskiej nawet nie jak mrówki, ale jak mikroby, i w stosunku do gwałtownych działań natury okazujemy się zupełnie bezradni. Obliczono, że temperatura na Ziemi podnosi się o pół do półtora stopnia na stulecie, co pociąga za sobą zmiany prądów morskich, ruchów powietrznych i tak dalej, i wywołać może olbrzymie katastrofy. Nie wiadomo oczywiście, czy ta tendencja się utrzyma. Z prastarych lodowców, takich jak lądolód Antarktydy, wycina się przez nawiercanie rodzaj cylindrów lodowych, badając w ten sposób podług uwarstwień przeszłe zmiany klimatyczne, nawet do dwóch milionów lat wstecz. Dawniej się mówiło, że znajdujemy się w interglacjałe, a już za głupich kilkanaście tysięcy lat przyjdzie kolejna epoka lodowcowa. To jednak prawdopodobnie nie nastąpi, bo my niechcący ogrzewamy atmosferę, a rozmaite Schrodery ze swoimi pomysłami jeszcze zwiększają użycie konwencjonalnych paliw. I jeszcze jedno zjawisko, które widać było właśnie ostatnio na przykładzie Austrii i Szwajcarii: wzmożony ruch turystyczny spowodował tam przesunięcie granic zabudowy w górę, co się przyczyniło do zwiększenia liczby ofiar białej śmierci. W Tyrolu i Vorarlbergu sto tysięcy ludzi odciętych od świata czekało jak na zbawienie na wielkie amerykańskie wojskowe helikoptery, które z kolei nie mogły latać, bo śnieg za bardzo walił, a poza tym obawiano się sprowadzenia nowych lawin. Moce przyrody — mówiąc językiem metaforycznym — potrafimy obudzić i niechcący uruchomić, ale powstrzymać ich już nie umiemy. Na Sycylii Etna znów się odezwała, bok krateru się oderwał, płynie rzeka lawy — i cóż my możemy na to począć? Nic. Przeciętny człowiek wpojone ma przez sytuację cywilizacyjną przekonanie, że jak rząd coś postanowi albo rolnicy zrobią blokadę wobec lawin, wtedy zostaną one unieszkodliwione. To oczywiście chorobliwy nonsens. * Czy można dziś wyprowadzić jakieś prognostyki? Chyba nie. Świat to olbrzymia, wielowymiarowo działająca ruleta i strasznie trudno cokolwiek przewidzieć. Wziąłem do ręki stos starych numerów jednego z najpoważniejszych kwartalników wydawanych w Stanach Zjednoczonych, „Foreign Affairs”, i czytam. Adrian Kagarlicki — profesor politologii ukraińskiego pochodzenia — pisał w chwili, kiedy AWS wygrała wybory, że teraz przyjdzie rozkwit chrześcijaństwa w Polsce i powstanie coś w rodzaju CDU. I co? I nic. Inne artykuły, gdy się je czyta po upływie dwóch, trzech lat zaledwie, także pokazują, że mędrcy, którzy je piszą, zaczynają od ustawienia sobie jako celu płotów, po czym kulami w te płoty strzelają. Formułowane tam sądy dezaktualizują się z szybkością kurierskiego pociągu! Nie ma dziś jednak bredni, której by najpoważniejszy nawet i z olbrzymią renomą periodyk politologiczny nie ogłosił. Osobiście jestem umiarkowanym pesymistą: nazwałem siebie kiedyś „optysemistą”. Uważam bowiem, że technologiczny szkielet naszej cywilizacji jest na tyle mocny, że może wytrzymać wiele, nawet wielkie katastrofy. marzec 1999 W KOTLE Przeciwko nalotom NATO na Jugosławię występuje w Polsce skrajna lewica i skrajna prawica — les extremeś se touchent. Przestudiowałem przemówienie antynatowskie Łopuszańskiego i pomyślałem to samo, co przy innej okazji mówił Bartoszewski: potrzebny psychiatra. Równocześnie z lektury ,,Heralda” widzę, że narasta, zwłaszcza w Europie, przekonanie o konieczności wprowadzenia do akcji wojsk lądowych; bez tego uzyskanie przewagi nad Miloševiciem nie jest możliwe. Clinton nie jest tak zdecydowany jak kiedyś Kennedy, w sposób rozpaczliwy i — co z góry można przewidzieć — daremny usiłuje znaleźć jakąś nie istniejącą trzecią drogę. Poszukiwanie trzeciej drogi znamy z naszego lokalnego podwórka — dobrze się to nigdy nie kończy. Kilka dni temu Milošević usiłował nagle, jakby z biegu, stworzyć federację serbsko — rosyjsko — białoruską. Jelcyn odmówił, ale on jest dziwnie wahliwy; w czwartek jeszcze twierdził, że o militarnym wejściu Rosji w bałkański konflikt nie ma mowy, a w piątek zmienił zdanie o 180 stopni, oznajmiając, że rozkazał ponownie wziąć na cel wszystkie państwa NATO. Jego szef sztabu zaraz to zdementował — i bądź tu mądry. Byłoby oczywiście ponurym i straszliwym paradoksem dziejów, gdyby naprawdę miało dojść do kolejnej wojny światowej, i to pierwszej z obustronnym użyciem pocisków nuklearnych. Wojna byłaby nieporównywalnym z niczym nieszczęściem, jest jednak bardzo mało prawdopodobna — powiedziałbym, że jakiś jeden do półtora procent na sto — a efekt jej okazałby się bardzo dla Rosji nieprzyjemny: przestałaby na dłuższy czas istnieć jako państwo, a jej obszar znaczyłyby świecące w nocy zgliszcza. Strona przeciwna też zresztą musiałaby ponieść znaczne straty. Na razie więc odbywa się coś, co przypomina uprawianą w Ameryce zabawę zwaną chicken: dwa samochody jadą naprzeciw siebie i tuż przed zderzeniem jeden z nich robi unik. Z Moskwy pojechał w stronę Serbii konwój kilkudziesięciu pomalowanych na biało ciężarówek z żywnością. Ile tam pod spodem jest rakiet ręcznych ziemia — powietrze i kałasznikowów, jeden Pan Bóg wie. Gdyby Rosja nie była wyposażona atomowo, nie stanowiłaby problemu. Na konfrontacji z Zachodem tak czy inaczej nie powinna wyjść dobrze; pomysł jej przekupienia wydaje mi się niebezpieczny. Na obrotnicy torów, którymi biegną rozmaite możliwości, wybrałbym raczej radykalne obcięcie zachodniej pomocy — nie wchodząc oczywiście tak daleko, żeby to aż zapachniało wojennym konfliktem. Za dzikie awantury Żyrynowskich i Jelcynów Rosjanie powinni zapłacić, choć najwyższą cenę płaci z reguły naród, a nie władza, która — jak słusznie zauważył nasz wielki filozof Urban — sama się wyżywi. Dziwi mnie zresztą arogancka furia Jelcyna. W interesie Rosji jest przecież poprawianie stosunków z Zachodem, a nie ich pogarszanie. Próba wystąpienia przez Moskwę w roli arbitra skończyła się niczym; wedle przecieków, wpływ Primakowa na Miloševicia był minimalny. Do akcji etnicznego czyszczenia, czyli po prostu ludobójstwa, Miloševič wraz ze swoim wojskiem i paramilitarnymi oddziałami przygotowywał się od bardzo dawna. Rozsądnie twierdzą publicyści, że lokalny konflikt o niewielkiej w końcu skali — chodzi wprawdzie o blisko milion wypędzonych ludzi, ale w skali świata jest to konflikt mały — nie da się rozwiązać przez supermocarstwo położone na innym kontynencie, o ile nie zdecyduje się ono na ingerencję bezpośrednią. Jak powiedział pewien francuski polityk: żołnierze, którzy są gotowi zabijać, muszą być także gotowi ginąć. A jeden z Amerykanów napisał słusznie, że z powietrza w ogóle nie da się nikogo uratować w sytuacji, gdy do wsi przyjeżdża ciężarówka pełna uzbrojonych żołnierzy i ci zaczynają strzelać do mieszkańców. Kiedy toczyła się druga wojna światowa, Amerykanie ponosili wielkie straty na kolejnych wyspach Oceanii, skokami zdobywanych na Japończykach, chodziło jednak o bezpośrednie zagrożenie ich imperium. Z wejścia na ląd europejski w Normandii żadnych bezpośrednich korzyści natomiast nie mieli, mimo to zdecydowali się poświęcić dziesiątki tysięcy żołnierzy. Wojna na Bałkanach nie byłaby żadnym precedensem historycznym. Opisuje się w „Heraldzie” szczegółowo okropne strachy i modlitwy pilota tak zwanego „niewidzialnego” samolotu amerykańskiego, który Serbowie nie wiedzieć jak strącili. To oczywiście normalne, że ktoś modli się, będąc w opresji — jak trwoga, to do Boga! — nie powinno z tego jednak wynikać, że główne zajęcie żołnierzy to trzęsienie łydkami. Niektórzy uważają interwencję NATO za nieuprawnioną, ponieważ Jugosławia była państwem suwerennym, skoro więc chciała przymaltretować albo i wypędzić część własnej ludności — to jej sprawa. Otóż przypominam, że pośród wielkiej liczby Żydów zgładzonych podczas wojny znajdowało się kilkaset tysięcy obywateli niemieckiego państwa — a i za tę zbrodnię winnych po wojnie ścigano. I tu także więc istnieje precedens. Wedle dosyć powszechnej opinii ugięcie się NATO przed Miloševiciem oznaczałoby koniec Sojuszu. I ja się z tym zgadzam — przestraszone NATO przestanie po prostu istnieć. Są sytuacje, w których należy postępować zdecydowanie. Nadzwyczajna ociężałość i więcej niż niechęć — niezdolność do podjęcia koherentnych i wspólnych decyzji przez kraje Paktu, bardzo sprawie szkodziła. Co gorsza, analiza możliwych skutków niepowodzenia całej akcji też nie została przeprowadzona. Konflikt bałkański odbija się tymczasem także na sytuacji wewnętrznej krajów Paktu. W Niemczech na przykład nastąpiło wyraźne pęknięcie w partii Zielonych, która od dawna dzieliła się na realistów zwanych realos i fundamentalistów zwanych fundi. Doktryna fundamentalistów zdaje się sprowadzać do znanego polskiego porzekadła: „Niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś spokojna”. Niech ci Albańczycy sobie giną, byle nam się powodziło. Ale to już dzisiaj niemożliwe. Rysy pojawiły się także wśród socjalistów, a minister Fischer uznał za potrzebne oświadczyć, że wycofanie się Niemiec z akcji na Bałkanach miałoby dramatyczne skutki nie tylko dla nich samych, ale i dla NATO oraz całej światowej polityki. Rozwiązanie kwestii Kosowa wedle koncepcji z Rambouillet, w której Albańczycy zadowalali się autonomią, było przedtem do wyobrażenia — teraz sytuacja się zmieniła. Albo — czego nie można wykluczyć — kraina ta dostanie się pod całkowitą władzę Serbii, albo trzeba wojnę kontynuować. Amerykanie jak to Amerykanie, zaczęli już obliczać koszta. Przedłużanie bombardowań przyniosłoby wydatki ogromne, jakkolwiek walki na lądzie wiążą się z nieuniknionymi ofiarami. Większość społeczeństwa francuskiego, a nawet niemieckiego jest za interwencją lądową — uważa, że ten ogień trzeba po prostu zadeptać. Nie chodzi o okupację Serbii, ale o odgraniczenie pancernym kordonem Kosowa — na skromne dziesięć — piętnaście lat… W kotle bałkańskim — to naprawdę jest kocioł, nie chodzi o wymyśloną ot tak metaforę — dzieją się tymczasem różne niedobre i dziwne rzeczy: na przykład kilkadziesiąt tysięcy uciekinierów z Kosowa, którzy dotarli już do Macedonii, nagle znikło. Macedonia bała się destabilizacji przez nadmiar uchodźców — choć te obawy na krótką przynajmniej metę nie wydają mi się racjonalne. Chodziło przecież o ludzi wymęczonych pieszymi marszami przez góry… Serbowie minują całą południową granicę. Granicy z Węgrami minować nie muszą, ponieważ istnienie dość poważnej mniejszości węgierskiej w Serbii skłania rząd w Budapeszcie do daleko idącej ostrożności i trudno się spodziewać, by ten rząd zgodził się na przeprowadzenie lądowego ataku NATO ze swojego terytorium. Atak ten łatwy nie będzie — Kosowo to teren górzysty, doskonały do wojny partyzanckiej i w ogóle nie nadający się do ruchów większych jednostek zmotoryzowanych; rozpoznanie lotnicze niewiele tu daje. Zręczność zaś Serbów w ukrywaniu zgrupowań wojska, czołgów, transporterów opancerzonych i artylerii jest podobno bardzo duża. Wynika także z ich historycznych doświadczeń — przecież podczas wojny zajmowali się bardzo skutecznie partyzantką antyhitlerowską, będąc wtedy w zupełnie innym obozie. Nie ma zresztą żadnego powodu, by się dziwić, że polityka państwa czy nacji zmienia główny kierunek ataku i obrony. W sprawach ostatecznych nie jestem zwolennikiem żadnej nacji ani wyznania: wszystko mi jedno, czy zagrożony jest muzułmanin, chrześcijanin, buddysta, czciciel ognia czy żyd. Tymczasem gdy się przegląda kolumnę „Heralda” poświęconą korespondencji, starczy popatrzyć na podpis autora: jeśli nazwisko autora kończy się na — ić, wiadomo już, że NATO przedstawione będzie w liście jak banda demonów i harpii, jeśli natomiast pisze Anglosas, ma zwykle inne zdanie. Rozdział stanowisk bardziej jakby odpowiada koncepcji Samuela Hun — tingtona, który pisał o starciu cywilizacji (tyle że strony potencjalnego konfliktu widział trochę inaczej), aniżeli poglądom wielebnego Francisa Fukuyamy, który zapewniał nas o końcu historii i straszliwych nudach, jakich będziemy teraz doświadczać. Fukuyama nie daje się zresztą tak łatwo i w „Foreign Affairs” wyjaśnia, że miał rację, ponieważ nie chodziło mu o zwyczajny koniec historii, tylko o koniec dążenia ludzkości ku szczęściu. Zastanawia się też, co by było, gdyby światem rządziły kobiety, i twierdzi, że mielibyśmy się wtedy o wiele lepiej. Ten jego pogląd wydaje mi się równie niesłuszny jak poprzedni. Z niesmakiem oglądam satelitarną telewizję. Przez kilka dni wiele programów skoncentrowano na okropnym nieszczęściu uchodzących z Kosowa Albańczyków i nie wprowadzano reklam w bezpośrednie sąsiedztwo obrazów wojny. Teraz, w Niemczech na przykład, reklama wróciła: najpierw pokazują nam zmasakrowane trupy, a zaraz potem dowiadujemy się, że należy się smarować odpowiednim kremem, by skóra zachowała należytą jędrność… Znacznie też zwiększyła się ilość czasu antenowego poświęconego ważniejszym niż wojna sprawom: futbolowi, meczom tenisowym, wyborom królowej piękności, pokazom mody i tak dalej. Mnie jednak uderza dęta fałszywość wszystkich telewizyjnych seriali razem wziętych w stosunku do tego wielkiego nieszczęścia. Być może bierze się to stąd, że jestem stary, pamiętam wojnę i wiem, co to znaczy być zagrożonym w społecznym bytowaniu przez najeźdźców. Mówiąc krótko i zdecydowanie: albo świat jest, jak mówił Andrzej Kijowski, świnią, albo jest on wielogłowym potworem, jak te smoki w bajkach, częściowo pożerającym sam siebie. Od bliskich mi osób usłyszałem: im więcej jest ofiar, tym łatwiej świat przechodzi nad nimi do porządku. Jak ktoś kogoś zaciuka nożem — czeka go oczywiście sąd, więzienie i tak dalej. Ostatnio wprawdzie nasz wymiar sprawiedliwości zaczął stosować ciekawą metodę specjalnie surowego traktowania tych, którzy działają w obronie koniecznej — od razu się ich pakuje do kryminału, a napastników pozostawia na wolności — ale zasady to nie zmienia. W czasie ogromnego gorejącego konfliktu wojennego jednostkowe życie ludzkie staje się bardzo tanie. Ludzi liczy się wtedy w dywizjach i batalionach, a szeregowcy za błędy dowództwa płacą życiem, i to w tysiącach. Jesteśmy gatunkiem znacznie bardziej drapieżnie samobójczym niż jakikolwiek inny. kwiecień 1999 NIEPOKOJE Nad zamiarami politycznymi Putina łamią sobie głowy wszyscy, w Ameryce i w Europie, nic bowiem właściwie o nich nie wiadomo. Rzeczowe informacje czy choćby sugestie zastępowane są albo domysłami, często wewnętrznie sprzecznymi, albo co najwyżej opowieściami o jego biografii, z powoływaniem się na opinie dawnych kolegów czy współpracowników z KGB. Wszyscy dość bezradnie powtarzają: On nie ma politycznego ani ekonomicznego programu! Tak, ale ma za sobą wyborami i nastrojami zjednoczonych Rosjan. Nie napawa mnie to niczym innym jak niepokojem. Słychać czasem — uważam to na poły za mit — że u schyłku Sowietów istniały w KGB dwie tendencje: jedna bardziej liberalna i skłonna może nie do łagodności, ale przynajmniej do pomiarkowania, usytuowana w pobliżu Andropowa, i druga, bardziej sroga. Putin miałby wywodzić się z tych łagodniejszych. Swoją popularność zyskał dość nagle, na gruzach Groźnego i całej Czeczenii. Wojna stała się dlań wyrzutnią na polityczną orbitę. Rozkaz, by zniszczyć „czeczeńskich terrorystów”, a także jego loty do ruin czeczeńskiej stolicy, nakładanie i zdejmowanie hełmu pilota myśliwskiego — bardzo mu w starcie pomogły. Znaczna liczba Rosjan wynagradzała sobie bowiem, i to od dawna, brak osobistej wolności i dobrobytu świadomością, że stanowi element imperium. Wschód Putina rozpoczął się nie tylko od wyrzutni ludobójstwa czeczeńskiego, ale także od ukazu czyniącego Jelcyna i jego familię nietykalnymi, wraz ze wszystkim, co zdążyli wchłonąć, zasymilować i wywieźć z Rosji. Nie jest to miły start i nie natycha człowieka ogromnym zaufaniem. Wiemy też o jego pracy jako rezydenta KGB w Niemieckiej Republice Demokratycznej; było to bardzo ciekawe miejsce, w którym można się było nauczyć wszystkiego — oprócz tego, czym jest demokracja. Ludzie rozsądni, jak pani Madeleine Albright, mówią: zobaczymy, co Putin teraz zrobi. A jego słowa są dość gładkie i zdają się wskazywać nie najgorszy kierunek. Innym dla jego akceptacji wystarczy sam fakt, że stanął naprzeciw Ziuganowa, czyli tak zwanych autentycznych komunistów. Dość roztropności wykazuje w swych wypowiedziach Clinton: dał do zrozumienia, że byłoby przyjemnie i zacnie dla świata, gdyby Putin ruszył Rosję ku demokracji i zbliżeniu z Zachodem, ale ze zbytnim entuzjazmem się wstrzymał. Clinton jest już jednak u schyłku swej prezydentury. Sytuacja, w której miesiące tylko dzialą urzędującego prezydenta od niewątpliwego opuszczenia urzędu, zawsze naznaczona jest pewną chwiejnością i niepewnością polityczną. W kontekście zmian w Rosji nie jest to szczęśliwe. * Co Putin myśli o sprawach gospodarki? Ośmielę się powiedzieć: nic nie myśli, ponieważ zupełnie nie wie, co w tej dziedzinie zrobić. Tajemniczość jego jest milczeniem niewiedzy, a nie postawą chytrze zaczajonego do skoku tygrysa. Sytuacja Rosji — a polityka splata się tu z ekonomią — nie jest, jak wszyscy wiedzą, wesoła. Globalny dochód narodowy w stosunku do ostatnich lat sowieckich (a nie były one najlepsze) spadł o trzydzieści kilka procent. Do tego przeciętny wiek mężczyzny wynosi dziś pięćdziesiąt osiem lat, a Rosjan jest już mniej niż sto pięćdziesiąt milionów. Grupa plutokratów rosyjskich, którzy nie całkiem legalnie zawłaszczyli dużą część niosących doraźne zyski elementów gospodarki rosyjskiej, zaczęła nagle odczuwać przestrach, trochę jak doktor Frankenstein (przypominam, że — wbrew temu, co się często sądzi — Frankenstein to nie ów straszny trup, ale doktor, co trupa ożywił). Ten czy ów zaczął się najwyraźniej obawiać, czy nie dozna pod nowymi rządami uszczerbku majątkowego. Próba zadeptania tego, co się tli — a tli się wciąż porządnie, jak torfowiska, które w latach siedemdziesiątych zaczadziły dymami całą Moskwę — w Czeczenii, będzie okupowała Rosjan przez dłuższy czas. Są tacy, którzy twierdzą, że wojna partyzancka może trwać całe lata. Teraz, na oczach świata, trudniej wygubić cały naród aniżeli w latach stalinowskich. Trzeba to robić szyto — kryto. A tendencje odśrodkowe pojawiają się i na innych obszarach; islamsko — muzułmańska ludność rejonów kaukaskich, choć gęsto poprzerastana Rosjanami, miałaby dużą ochotę usamodzielnić się, i zapewne duży wysiłek centrum będzie musiał zostać skierowany na przeciwdziałanie tym procesom. Towarzyszy temu niezbyt jeszcze wyraźna skłonność, by odzyskać, co się tylko da, dla wskrzeszanego imperium. Nikt jeszcze nie powiedział wprost, że Rosja zamierza dążyć do powrotnego zawłaszczenia na przykład Ukrainy, byłoby to jednak wielkim krokiem ku wzmożeniu niebezpieczeństwa grożącego naszemu krajowi. Słyszę, że ku czci Putina jeden z postsowieckich okrętów podwodnych wystrzelił transkontynentalną rakietę, oczywiście bez głowicy atomowej. Taki gest symboliczny powinien mieć dla nas znaczenie. Słowa moje są bezsilne i bez skutku realnego, choćby się ukazały Bóg wie na jakich łamach, ale chciałbym, by zanikły w naszym społeczeństwie przeświadczenia, wedle których najstraszniejszymi szkodnikami dla Polski są duchy zabitych dawno Żydów… Należałoby się trochę zainteresować tym, co się dzieje za naszą wschodnią granicą, która nie bezzasadnie nazywa się „wschodnią ścianą”; zawsze to oznaczało miejsce, za którym dalej nie ma już nic, głową w mur. Sąsiadów sobie nie zmienimy, a Polska położona jest — to przykre — między dwoma wulkanami: niemieckim, zachodnim, i rosyjskim, wschodnim. Wulkan rosyjski cicho bulgoce, wulkan niemiecki szczęśliwie wygasł, krater jego jest martwy, choć równocześnie ze strony Niemców nie powinniśmy już oczekiwać żadnych specjalnych przywilejów, jak w erze Kohla. Przeciwnie, okazują oni sporą gotowość, aby nas nie dostrzegać. Gotowość ta nasuwa skojarzenia z Rapallo, na razie tylko in potentia, ale czułki wysuwane przez polityków niemieckich w stronę Moskwy dostrzec można wyraźnie. Socjaldemokrata Schröder bardzo by chciał troszeczkę się odkochać w Polsce i mocniej się zakochać w Rosji. Widać przy tym różnicę między tym, co mówią politycy lub ich rzecznicy, którym wyraźnie zależy na ugłaskaniu i przypochlebieniu się Rosji, a tonem prasy niemieckiej; znajdziemy tam wiele łagodnego, ale jednoznacznego zaniepokojenia. Putin przecież stał się nieomal z dnia na dzień z szarego oficera KGB prezydentem, a fakt, że w wyborach wystąpił przeciwko partii komunistycznej, o niczym jeszcze nie świadczy. Kiedy się jednak w mediach światowych, a zwłaszcza zachodnioeuropejskich, śledzi opinie na temat Putina i jego stosunku do Zachodu, odnosi się wrażenie, jakby Rosja na dość szerokim froncie graniczyła bezpośrednio z Niemcami i nic takiego jak Polska w ogóle nie istniało. Nie powinna to być sytuacja przyjemna dla czterdziestomilionowego państwa. Niewczesne oczywiście byłoby przypominanie słów Mołotowa o pokracznym bękarcie traktatu wersalskiego, nic szczególnego nam na razie nie grozi, istnieją jednak środki nacisku, których Rosja może użyć, a nic nie wskazuje na to, by Putin był szczególnym zwolennikiem dogadywania się i współdziałania z nami, choćby tylko w zakresie ekonomii. * Głównym zadaniem rozkawałkowanej polskiej klasy politycznej nie powinno być dziś poszukiwanie okazji, by Rosjanom przypominać ich winy wobec nas, choć o tych winach zapominać nie należy. Przyszłość polityczną należy rozważać w zakresie strategicznych scenariuszy najgorszego wyjścia. Piękna pogoda nie wymaga specjalnych przygotowań z naszej strony, mogą jednak zdarzyć się burze. Powinniśmy działać ostrożnie, kontynuować współpracę ekonomiczną, a równocześnie uniezależniać się w miarę możliwości, przede wszystkim w dziedzinie dostaw nośników energii, na czele z gazem. Wiem, że to zgrzytliwie zabrzmi, ale wyrażam moje osobiste przekonanie: aczkolwiek inicjatywa ludzi, którzy stworzyli pismo „Nowaja Polsza”, i szlachetny niewątpliwie wysiłek Jerzego Pomianowskiego jako naczelnego redaktora są bardzo zacne i godne uznania, jest to jednak pismo skierowane do takiej części elit intelektualnych Rosji, które mają dziś równie zmikroskopowany wpływ na sytuację polityczną, jak polskie elity twórcze. Putinowska już Rosja święci triumf absolutnego zwycięstwa nad „terrorystami”, choć podgryzany przez walczącą wciąż czeczeńską partyzantkę. Polskę źle się traktuje w centrum i w okolicach, ponieważ ośmielamy się sympatyzować z Cze — czenami. Takie odruchy, jak apel o zaprzestanie wojny czeczeńskiej, wystosowany w grudniu przez Czesława Miłosza, Wisławę Szymborską i kilka innych osób, potraktowano u nas jako akcję polityczną o pewnym ciężarze gatunkowym. Ja natomiast uważam, że okres, w którym takie manifesty mogły mieć jakiekolwiek znaczenie, dawno minął. Nawiasem mówiąc, podjętą przez grupę przedstawicieli intelektualno — kreacyjnej czołówki krajowej próbę lansowania kandydatury Olechowskiego także uważam za nieporozumienie; to jest cofanie się mentalne do lat mniej więcej siedemdziesiątych, kiedy tego rodzaju deklaracje miały jakąś wagę polityczną. Owszem, apel w sprawie Czeczenii sam z poczucia obowiązku podpisałem, powiedziałem jednak przez telefon Miłoszowi, że w moim odczuciu nie jest to nawet akcja wagi piórkowej. Bezpowrotnie minęła epoka magicznej wiary w moc słowa wypowiedzianego wbrew cenzuralno–politycznym zasadom. We wszystkich krajach, które wydobyły się spod protektoratu czy wpływów kolonialnych sowieckich, daje się dostrzec chęć, żeby się od przeszłości wyraźnie oddzielić. Nie tylko w Polsce słychać głosy, by wszystko, co komunistyczne, wypalać rozżarzonym do białości żelazem. Skądinąd jednak wiemy, że i w Europie Zachodniej istnieją nadal legalne ruchy komunistyczne, mają więc jakieś oparcie. W rosyjskiej Dumie komuniści stracili wprawdzie większość bezwzględną, ale silna frakcja komunistyczna nadal istnieje. W polityce działanie i mówienie rozszczepionym językiem jest rzeczą normalną i niestety zasadną. Wewnątrzpolityczne wysiłki nie powinny być dziś kierowane na to, by pogrążać Kwaśniewskiego, zwłaszcza że ponad siedemdziesiąt procent Polaków chce go nadal wybrać. Obawiam się, że i ja na niego zagłosuję, ponieważ lepszego kandydata nie widzę, a mimo wszystkich jego niewątpliwych obciążeń i wad może mu być łatwiej — w imieniu Polski oczywiście i w jej interesie — dogadać się nie tyle nawet z Putinem, ile z jego ekipą, którą on dopiero stawia na nogi; wiadomo, że będzie się ona składać z ludzi wyselekcjonowanych z zaplecza KGB. Nie uważam Kwaśniewskiego za cudownego zaklinacza, który Rosjan pod Putinem potrafi udobruchać, ale sądzę, że jeżeli ktoś coś zrobić tutaj potrafi, to bardziej on niż kto inny. Bilans tego, co Putin odziedziczył po Jelcynie, nie napawa obawami na najbliższą przyszłość. Nic okropnego zrobić nam w tej chwili nie mogą, ale tendencja wydaje się niezdrowa. Trudno się spodziewać, że Rosja będzie nam sprzyjać. Osobiście mam tam wielu przyjaciół, dlatego przykro mi to mówić, tym bardziej że kulturę i naukę rosyjską bardzo poważam, ale one są tylko trybami zębatymi w olbrzymim mechanizmie. Mechanizm ten mocno jest wprawdzie rozkojarzony, ale do jego skojarzenia, wzmocnienia i zespolenia ekipa Putina będzie z wolna dążyć, nawet w sposób brutalny. Na Zachodzie widać wyraźną chęć, aby Rosję wspomagać i popierać. Musiałaby ona uczynić coś znacznie okropniejszego aniżeli zniszczenie całego narodu kaukaskiego, by od tej linii odstąpiono. A są też inne obszary: nie wiemy, czy i jakie będą stosunki Rosji putinowskiej z komunistycznymi Chinami. Sytuacja jest więc wielozakresowo niepewna. Brzydko to zabrzmi, ale chaos w Rosji był dla nas korzystniejszy aniżeli próby sprawniejszego rządzenia tym krajem. Na Wschodzie nie wyłania się jakaś szczególna postkomunistyczna formacja, obserwujemy raczej późne czkawki po — carskie. Nie czas na nasilanie antykomunistycznej nagonki, co wcale nie znaczy, że trzeba ukochać komunę czy postkomunę. Najważniejsze jest to, co będzie dobre dla Polski, a nie to, co jest dobre dla AWS czy SLD. Niestety, muszę zgodzić się z Karolem Modzelewskim, który powiedział niedawno, że orientacja AWS jest w gruncie rzeczy historyczna: oni jadą w przyszłość, spoglądając wstecz. Nie musimy się obawiać nagłych i gwałtownych pogorszeń naszego statusu suwerenności, ale opierać się całym ciężarem na naszej przynależności do Paktu Północnoatlantyckiego tez nie wystarczy. Nie nawołuję, by każdy zdejmował zaraz ze ściany halabardę, miecz i koncerz, ale nie trzeba oczu zamykać na niepokojące fakty. kwiecień 2000 SFEROMACHIA Zmartwiło mnie oświadczenie nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, że zaniechany wcześniej pomysł strategicznej obrony przeciwrakietowej musi koniecznie wprowadzić w życie. Chodzi bowiem o krok podobny do wielkich poruszeń technologicznych, gdzie od pewnego etapu nie ma już odwrotu. Sekretarz obrony Donald Rumsfeld na konferencji w Monachium oświadczył dość sceptycznym przedstawicielom NATO, że wdrożenie systemu obrony antybalistycznej jest amerykańskim imperatywem, idzie bowiem o konstytucyjną odpowiedzialność prezydenta. Rzecz obraca się na razie w sferze retoryki, ponieważ nie rozdysponowano dotąd żadnych środków finansowych, a badania sprowadzają się do gier wojennych. W „Heraldzie” przeczytałem relację o takiej grze, obejmującej „działania wojenne w przestrzeni zewnętrznej”, czyli po prostu w Kosmosie. Brało w niej udział 250 specjalistów. Przez cztery dni dwie strony, Czerwoni i Niebiescy, znajdowały się na granicy wojny gorącej. W pewnej chwili Czerwoni usiłowali za pomocą nienuklearnych pocisków zniszczyć instalacje wojskowe równocześnie na Hawajach i na Alasce, by w ten sposób zagwoździć obronę antyrakietową. Następnie rozpoczęli atak informatyczny na wszystkie komputery amerykańskie. Fachowcy byli małomówni, jeśli chodzi o szczegóły, gotowi jednak wyjawić pewne konkluzje. W przyszłej ofensywnej obronie i zadawaniu prewencyjnych ciosów przeciwnikowi ogromną rolę odgrywać mają symulowane na razie bronie, jak osłona przeciw rakietom i lasery antysatelitarne, a także wahadłowce kosmiczne oraz inne orbitalne pojazdy. Pan Hegstrom, który był dyrektorem tych gier, dodał, że mowa o sytuacji z roku 2017, kiedy realizować się będzie to, do czego się już teraz przygotowujemy; dotyczy to więc kolejnego prezydenta, nie Busha, nawet gdyby ten rządził przez dwie kadencje. * Przeczytawszy powyższe, sięgnąłem po moją powieść Fiasko, gdzie napisałem mniej więcej tak: Jeżeli dochodzi do równowagi stron w konflikcie, wówczas któraś ze stron usiłuje przebić pułap. Za pułap fazy przedkosmicznej można uznać stan, w którym każda ze stron potrafi zarówno zlokalizować, jak i zniszczyć środki przeciwnika. U krańca tej fazy stają się narażone na zniszczenie zarówno balistyczne pociski globalnego zasięgu, umieszczone w skorupie planetarnej, jak wszystkie ruchome wyrzutnie na lądach, a nawet na jednostkach pływających. W tak powstałej równowadze wzajemnego rażenia najczulszym ogniwem staje się system łączności, wyprowadzony w próżnię satelitami rozpoznania i śledzenia, czyli dalekiego zwiadu, a kluczowa jest oczywiście więź tych satelitów ze sztabami i środkami bojowymi. Ażeby i taki system wyprowadzić spod zaskakującego uderzenia, które go rozerwie lub oślepi, tworzy się następny system, wyższego orbitalnego rzędu. Mamy więc rodzaj sferomachii, która zaczyna się rozprężać. Im więcej jest satelitów jednej i drugiej strony, tym wrażliwsza na destrukcję staje się ich łączność z naziemnymi sztabami. Sztaby usiłują wyjść spod tego zagrożenia. Jak morskie wyspy są niezatapialnymi lotniskowcami w erze walk konwencjonalnych, tak najbliższy glob, a więc Księżyc, może się stać niezniszczalną bazą dla tej strony, która go pierwsza zawłaszczy militarnie. Ponieważ Księżyc jest tylko jeden, każda ze stron usiłuje się pierwsza na nim ulokować. Jedyną optymalną strategicznie reakcją na posięście potencjału rozerwania łączności przez adwersarzy jest udzielanie własnym broniom w Kosmosie rosnącej autonomii bitewnej. Powstaje sytuacja, w której wszystkie sztaby znają daremność scentralizowanych operacji dowódczych. Równowaga jest coraz bardziej chwiejna: jeżeli raz dojdzie do frontalnego konfliktu między satelitami, które zostaną oślepione albo zniszczone, wtedy jak płomień w czasie pożaru stepu przerzuci się on na samą planetę. Działa tu tak zwany efekt zwierciadła: każdy czyni drugiemu to, co mu niemiłe, rwąc mu łączność, i w zamian otrzymuje odpłatę analogiczną. Po zmaganiach o celność i moc balistycznych pocisków przychodzi zmaganie o osłonę łączności. Pierwsze było gromadzeniem środków destrukcji i tylko groźbą ich użycia. Drugie zmaganie jest wojną łącznościową, czyli informacyjną. Bitwy o rwanie łączności są realne, choć nie pociągają za sobą ani zniszczeń, ani krwawych ofiar. Mamy więc najpierw próg czołowego zderzenia sił na planecie, następną fazą zaś jest militaryzacja Kosmosu. Rzecz najbardziej kluczowa: z tego rodzaju wyścigu od pewnego momentu nie można się już wycofać. * Patrząc realistycznie: za prezydenta Clintona robiono już próby z obroną przeciwrakietową, dwie były daremne, trzecia się powiodła, ale w sposób trochę oszukańczy. Nie ma na razie ani środków technicznych, ani rozwiązań projektotwórczych, ani pieniędzy: to nawet nie pobrzękiwanie szabelką, raczej uderzanie łyżką w rondel. Już za prezydentury Reagana fachowcy uznali próby zestrzeliwania większej liczby rakiet rakietami za beznadziejne. Całkiem ostatnio mówi się, że Amerykanie mają do dyspozycji gigantyczny naziemny laser. Problem w tym, że na powierzchni Ziemi przeszkadza działanie pochłaniające atmosfery. Naprasza się jako obiektywna strategiczna konieczność wprowadzenie laseronośnych satelitów na orbitę około — ziemską. Ze stacjonarnej orbity w odległości 36 tysięcy kilometrów można nieźle obserwować tak zwaną fazę boostu; start rakiety, kiedy płomień odrzutu jest największy. Trafienie laserowe jest wtedy możliwe, mogłoby dotyczyć niewielkiej liczby równocześnie startujących rakiet. Liczba rakiet, jakimi w roku 2017 mogą dysponować takie państwa jak Korea Północna albo Chiny, jest jednak zupełnie nieobliczalna. Potencjalni przeciwnicy nie będą przecież siedzieli z założonymi rękami i czekali amerykańskiego zmiłowania. W dodatku głowice bojowe można imitować i strona odpierająca atak nie zdoła stwierdzić, że chodzi tylko o atrapy, inaczej niż strzelając do nich. Zużyje w ten sposób szybko swój defensywny potencjał. Koszta, jakie pociąga za sobą przebijanie pułapu, o jakim pisałem w swojej powieści, są olbrzymie. I nie ma mowy, by przeciwnik, domyślny albo rzeczywisty, zachował się jak gracz w pokera, który nie musi koniecznie przebijać puli, bo zawsze może wstać od stołu. Tutaj wstać od stołu się nie da, nadchodzi nieuchronnie eskalacja mocy, na którą trudno wpłynąć powściągająco. Zupełnie nie wiadomo, jak by się można było wycofać, kiedy się już wprowadzi satelity na orbitę. Teoretycznie możliwa jest oczywiście zmiana układu sił światowych, kontrrewolucja w Chinach i tak dalej, są to jednak okoliczności nieobliczalne politycznie ani militarnie. Zarówno prezydent, jak i czcigodny starzec Rumsfeld, piękna lady Condoleezza Rice oraz generał Powell zgodnie twierdzą, że pomysł jest świetny. Jedyny głos rozsądku, jaki dotychczas znalazłem, był głosem amerykańskiego czytelnika „Heralda”: w liście do redakcji uznał cały koncept za nonsens, którego efekty będą odwrotnie proporcjonalne do wieluset miliardów dolarów rzuconych w błoto. Istotnie: chodzi o inwestycję rzędu setek miliardów dolarów, gdyby okazała się daremna, byłoby to dosyć koszmarne. Ktoś tymczasem napisał złośliwie: wyobraźmy sobie pana, który przyjeżdża do Stanów Zjednoczonych z walizeczką zawierającą kilkadziesiąt probówek z wirusami. Wcale nie musi strzelać rakietami w Kapitol, wystarczy, że zawartość probówek wpuści do waszyngtońskiego systemu wodociągowego. * Ze sferomachii należy zejść na Ziemię. Rozmaite warianty realizacji tak zwanej strategicznej inicjatywy obronnej USA były już wielokrotnie analizowane na łamach naukowych i fachowych periodyków amerykańskich. Wszystkie te próby i projekty ujawniały daremność owej koncepcji. Jedyny sens, jaki może ocaleć przy jej realizacji, to zmuszenie ewentualnych przeciwników USA do uczestniczenia w samobójczej licytacji satelitarno — rakietowej mocy. Podobna licytacja przyniosła już rezultaty, jako osłabienie potencjału ZSRR, i przyczyniła się do jego upadku. Wszelako wznowienie takiego wyścigu byłoby niesłychanie kosztowne dla wszystkich antagonistów i urzeczywistnienie powiedzenia „nim gruby schudnie, chudy zdechnie” mogłoby wprowadzić świat w nie — przewidywalnie groźne położenie. Dlatego atutem ponad nazwane przez Rumsfelda konstytucyjne obowiązki prezydenta jest maksyma: impossibilium nulla obligatio. luty 2001 WIDZIANE Z PARADYZU Kroi się wkroczenie Stanów Zjednoczonych w okołoziemską przestrzeń kosmiczną militarnie. Jest to jeden z członów nie istniejącej dotąd tarczy obronnej przed nie wiadomo na razie skąd nadlatującymi nuklearnymi pociskami. Już na wstępnym etapie, przy braku konkretnych projektów, mówi się o kosztach, które w pierwszej fazie iść mają w stronę ponad stu miliardów dolarów. Koncepcje kołaczące się w głowach ludzi z Pentagonu, a także z NASA, kojarzą mi się, jak już tutaj pisałem, z pewnymi fragmentami z mojego Fiaska, gdzie pojawia się tak zwana sferomachia — myślę o niebezpieczeństwie eskalacji kosmicznych zbrojeń. Krzywizna globu sprawia, że aby dostrzec start pocisków transkontynentalnych np. z Korei, trzeba spojrzeć z wysokości, to znaczy z orbity. Satelity z czujnikami zdolnymi zaalarmować sztaby amerykańskie, że ktoś w kierunku Stanów Zjednoczonych strzela, to jednak wyzwanie prowokujące wprowadzenie antysatelitów, które by szachowały te pierwsze. Sytuacja zaczyna przypominać partię pokera. W pokerze wolno stosować blef i przebijać stawkę przeciwników, w nadziei, że nawet jeśli ma się słabszą kartę, oni się przelękną i wycofają. Być może zwolennicy projektu tarczy myślą po cichu, że sama znajomość ogromu potencjału amerykańskiego przestraszy stronę przeciwną, zwłaszcza że Chiny znajdują się jeszcze w bardzo wczesnej fazie rakietowej atomizacji swoich broni, a z Rosją, która daleko posunęła się w zakresie dokonań kosmonautycznych, za sprawą ciężkiej sytuacji ekonomicznej też jest dziś nie najlepiej. W czasopismach amerykańskich znaleźć można też skąpe uwagi dotyczące innych prac, które toczą się w USA pod egidą bracchium militare. Chodzi o stworzenie takiej broni nuklearnej, która by nie rozprzestrzeniała swej potęgi wszerz, jak grzyby atomowe, tylko dokonywała gwałtownej i skoncentrowanej penetracji w głąb. Można by wtedy razić najgłębiej pod ziemią ukryte i żelbetonem zabezpieczone sztaby dowódcze. Uszczegółowień technologicznych brak: przypuszczam, że chodzi o spotęgowanie siły penetrującej wybuchu nuklearnego w podobny sposób, jak w tak zwanych pociskach kumulacyjnych, których pierwszą generacją była bazooka. Gdy się wytwarza rodzaj wklęsłego stożka w głowicy zbudowanej z materiału wybuchowego i okłada się ją wewnątrz cienką warstwą metalu, następuje wówczas taka koncentracja strugi ognia wylatującego w momencie eksplozji, że przy konwencjonalnych ładunkach wybuchowych uzyskuje się temperaturę sześciu do siedmiu tysięcy stopni. * Pomysł tarczy antyrakietowej budzi zastrzeżenia w Europie — opory ze strony Niemiec i Francji są ogromne, entuzjazm Anglików także dość znikomy — i oczywiście w Chinach. Narastające animozje amerykańsko — chińskie odbiły się w sferze działań informatycznych: hakerzy chińscy atakują ośrodki amerykańskie i na odwrót. Putin i jego ludzie zdają się wciąż wahać, w jakiej mierze powinni wyzwanie amerykańskie zneutralizować — na przykład sugestiami w stronę Europy, że niby taka tarcza jest zasadna i oni się chętnie przyłączą. Już się kiedyś mówiło, że jak my wejdziemy do NATO, a potem Ukraina, to może i Rosja wejdzie. W takim razie przeciw komu ten sojusz? Ci, którzy oponują przeciw pomysłowi tarczy, twierdzą po pierwsze, że istnieje możliwość atakowania Ameryki wcale nie pociskami nuklearnymi, ale bronią biologiczną, którą można przywieźć w walizeczce. Do Stanów Zjednoczonych przylatuje rokrocznie kilkadziesiąt milionów ludzi, więc stworzenie niezawodnej filtracji zapobiegającej tego rodzaju inwazjom jest niemożliwe. Mówi się też coraz poważniej, że największą słabizną militarną Stanów Zjednoczonych jest dziedzina informacyjna. Istnieje pewnego rodzaju dodatnia korelacja pomiędzy stopniem skomputeryzowania i zautomatyzowania łączności a jej zagrożeniem. Amerykanie mówią o strategii asymetrycznej: strona słabsza może silniejszego uderzyć najskuteczniej tam, gdzie jest najbardziej wrażliwy. A fronty informacyjne są niedostatecznie chronione zwłaszcza w sektorze cywilnym; idzie bowiem nie tylko o Pentagon, ale i o molochy przemysłowe, na przykład elektrownie. W tej chwili dookoła kuli ziemskiej lata około sześciuset satelitów amerykańskich. Są to częściowo transpondery informacyjno–telewizyjne, a częściowo sputniki obserwacyjne. Liczba satelitów z czujnikami zdolnymi dostrzec płomienie startowe rakiet gdzieś w Iraku czy Korei Północnej ma być udziesięciokrotniona, ale mówi się także, że nic prostszego aniżeli oślepianie takich czujników, co nie musi od razu oznaczać roztrzaskiwania ich na orbicie, aczkolwiek i to jest możliwe. Nasuwa się porównanie z wyścigiem kosmicznym z lat sześćdziesiątych między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Sowieckim. Był to jednak wyścig czysto technologiczny, nikt do amerykańskich księżycowych pojazdów nie zamierzał strzelać. I co najważniejsze, wyścig ten mógł mieć metę: po siedemnastym locie księżycowym następne rakiety nie zostały już wysłane. Amerykanie wyszli z roztropnego założenia, że skoro dotarli na Księżyc, a Rosjanom się nie udało, bo największa ich rakieta rozpukła się na kawałki na kosmodromie Bajkonur, rywalizację można uznać za zakończoną. Dzisiaj mety nie widać, chyba żeby liczyć na rozwiązanie skądinąd mało prawdopodobne: wszyscy padają na ziemię, podnoszą rączki oraz nóżki i wołają, że bardzo się Ameryki boją. Jednak stara doktryna głosi, że nie wolno przeciwnika przypierać do muru w taki sposób, by nie miał on innego wyjścia, jak tylko rozpocząć działania wojenne. Sytuacja, w której przestraszone Chiny schowałyby rożki jak ślimak, wydaje się mało prawdopodobna. Zwłaszcza że Chiny liczą w tej chwili miliard trzysta milionów mieszkańców, a Stany Zjednoczone dochodzą dopiero do trzystu milionów. * Oczywiście są i tacy, którzy uważają, że satelity, pojedynki kosmiczne i tarcze będą rzeczą wyborną. Mnie się to nie podoba — nie ze względu na mój osobisty los, ale dlatego, że przewiduję drenaż sił i środków amerykańskich, a zarazem ogromną dysproporcję pomiędzy ładunkiem technicznych środków wprowadzonych do gry a efektami. Na razie kiedy któryś z przeciwników projektu zanadto się zapali, słyszy w odpowiedzi: Czemu się pan tak denerwuje, my tylko rozmawiamy… Odpowiednie środki zaczynają już być jednak rozdysponowywane, a na łamach prasy amerykańskiej znaleźć można nazwy koncernów, które ciągnąć stąd będą wielkie zyski. Administracja Busha odznacza się swoistą monolitowością, jeżeli chodzi o gotowość ponoszenia tego rodzaju ciężarów. Za klanem Bushów stoi przemysł naftowy i energetyczny, jednym słowem, wielki kapitał. Mówienie o bilionach dolarów nikogo tam jakoś nie przestrasza. Bez względu na to, z jakim przyspieszeniem prowadzono by prace, stworzenie podwalin pod tarczę antyrakietową wykracza poza czas obu potencjalnie możliwych kadencji Busha. Jeżeli jednak rząd amerykański zaangażuje w ten projekt miliardy dolarów, inwestując w budowę radarów, wyrzutni i tak dalej, to następny prezydent, bez względu na swoje przekonania, nie będzie mógł tego wszystkiego oddać na złom. To jest rodzaj „pułapki technologicznej”, jak nazwano w Niemczech jedną z moich książek. My w Polsce mamy inne zmartwienia, więc się o zagrożeniach, przed którymi cały świat stoi, wiele nie mówi. Do głosów z polskiego zakątka nikt zresztą nie przywiązuje wagi. Nie jesteśmy nawet widzami w pierwszym rzędzie, siedzimy raczej na tak zwanym paradyzie. A okazana przez polskie władze gotowość udostępnienia naszego terytorium mglistym amerykańskim planom jest objawem nazbyt pochopnej służalczości, która nie wzbudza raczej uszanowania. maj 2001 STRASZLIWA LEKCJA Terrorystyczny atak na Nowy Jork i Waszyngton to straszliwa lekcja, która pokazuje, jak niebezpiecznie jest odrywać się od ziemi, snując marzenia o sputnikach i laserach, skoro śmiertelne zagrożenie może się kryć na znacznie, znacznie niższym piętrze. Fachowcy powiadają, że operacja taka musiała być nadzwyczaj starannie opracowana pod względem logistycznym i że przygotowywano ją co najmniej od kilku miesięcy. Musiano użyć sił znajdujących się na terenie Stanów Zjednoczonych, nie zdołałby jej bowiem poprowadzić ktoś, kto przyjeżdża w ostatniej chwili. To, że wszystko, z jednym wyjątkiem, poszło tak bezbłędnie, wynika z dokładnego opracowania bardzo elastycznych scenariuszy. Wytypowano określone cele: Pentagon jako ośrodek militarny, World Trade Center, a więc ośrodek gospodarczy, w którym nie do zastąpienia są nie tyle jego bliźniacze wieże, ile rozmaici specjaliści i dane, wreszcie Biały Dom — siedziba samego prezydenta. Tylko w tym ostatnim przypadku zamiar się nie powiódł. W każdym samolocie oprócz Bogu ducha winnych pasażerów znalazło się kilku porywaczy, fanatycznych amatorów samobójstwa, spośród których co najmniej jeden był wyszkolony w Stanach Zjednoczonych w pilotowaniu takiej właśnie maszyny. Specjalnie wybrano samoloty obsługujące możliwie najdłuższe połączenia wewnątrzamerykańskie i tym samym posiadające maksymalny ładunek paliwa. Kaskady płonącej benzyny spłynęły wewnątrz wieżowców World Trade Center, powodując niesłychane rozgrzanie ich stalowych konstrukcji i szybkie zapadnięcie się obu budynków; pobliskie gmachy też runęły. Zrujnowano część Pentagonu; ocalał szczęśliwie sekretarz obrony Donald Rumsfeld, który wprawdzie znajdował się w swoim biurze, ale w innym skrzydle. Pasażerowie i obsługa samolotów pouczani są, aby w przypadku porwania nie próbować się bronić, zakłada się bowiem prowadzenie pertraktacji. Tak pewnie stało się w trzech samolotach, które wykonały swoje mordercze zadania. W czwartym natomiast pewnemu człowiekowi udało się połączyć z telefonu komórkowego z żoną: powiedział jej, że zostali porwani i nie wiedzą, dokąd lecą, na co usłyszał, że właśnie dwa inne samoloty uderzyły w wieżowce na Manhattanie. W tym momencie rozmowa się urwała, ponieważ jednak samolot nie dotarł do celu, a więc nad Biały Dom, można przypuszczać, że ów człowiek zdołał przekazać wiadomość współpasażerom, a ci, wiedząc już, że i tak ich przeznaczeniem jest śmierć, podjęli walkę z porywaczami. Pierwotna wersja, jakoby samolot ten został zestrzelony, okazała się nieprawdziwa; katastrofa była najpewniej efektem walki na pokładzie, choć co się tam dokładnie stało, tego się już niestety nie dowiemy. Bezpośrednie szkody są gigantyczne; pośrednie, spowodowane reperkusjami na rynku światowym, trudno na razie obliczyć, światowa finansjera i banki starają się je zminimalizować. Członkowie NATO wspomnieli o piątym paragrafie traktatu waszyngtońskiego, który powiada, że napaść na jedno z państw członkowskich traktowana będzie jako napaść na wszystkie państwa; wcześniej zaś prezydent Bush orzekł, a generał Powell potwierdził, że nie mamy do czynienia z atakiem terrorystycznym, ale z aktem wojennej natury, że jest to po prostu casus belli. Jedno tylko pozostaje dotąd niejasne: z kim mianowicie ta wojna miałaby się toczyć. Specjaliści — do których przecież nie należę! — twierdzą, że tego rodzaju operacja wymagała solidnego zaplecza i sporych pieniędzy, zaprojektowana być musiała w innym kraju, a nie w jakiejś amerykańskiej piwnicy. To projektowanie odbywało się z wielką starannością, zwłaszcza pod kątem synchronizacji działań. Im ktoś jest lepszym znawcą czy to dziedziny terroryzmu, czy to lotnictwa, tym większe w nim budzi poważanie — bo trudno mówić o uznaniu — mordercza precyzja całego planu. Nie jest wcale tak łatwo trafić samolotem we właściwy punkt wieżowca. Pojedyncze samobójcze zamachy Palestyńczyków należą do zupełnie innej parafii, są dziełem minimalnie wyszkolonych amatorów. Rzadko się też zdarza, żeby operacja na tak wielką skalę tak się powiodła. Starczy przypomnieć inny epizod z historii, inwazję aliantów w Normandii; w końcu przezwyciężyła ona opór niemiecki, ale miała liczne uchyby. Tutaj wszystko poruszało się jak w zegarku nasmarowanym krwią niby oliwą. Pentagon był specjalnie strzeżony przed atakami bombowymi i miał własną obronę przeciwlotniczą, ale nie otrzymała ona instrukcji, co zrobić, jeżeli skieruje się na nich samolot pasażerski wypełniony obywatelami amerykańskimi. Pomysł był piekielnie przebiegły i tak wypośrodkowany slalomowo, ażeby wykorzystać wszystkie słabości amerykańskiego systemu dla zmaksymalizowania szkód. Uzbrojenie terrorystów składało się z kilku plastikowych nożyków, wszystko inne, mówiąc cynicznie, dostarczyli sami Amerykanie: samoloty, paliwo, cele. Diabli chyba terrorystom pomogli! Szatan im to do ucha wszeptał! Ktoś słusznie powiedział: wprawdzie imperium zła trochę się rozleciało, ale zło pozostało. Główny podejrzany, czyli Osama bin Laden, oświadczył, że gratuluje udanej operacji, ale sam nie brał w niej udziału. Mimo to Arabia Saudyjska odebrała mu właśnie obywatelstwo, jakim cieszył się do tej pory. Talibowie powiedzieli, że wydadzą go Amerykanom tylko wówczas, jeśli otrzymają pewne dowody, że to on jest winien zamachu. Mniej pewni swego dyplomaci arabscy znajdujący się w Kabulu oraz członkowie misji ONZ czym prędzej z tego miasta odlecieli, bojąc się amerykańskich kroków odwetowych. Czy nastąpi więc przeciwuderzenie? I w kogo będzie wymierzone? Bazy terrorystów w Afganistanie tymczasem opustoszały, wszyscy się z nich wynieśli. Nie wiem, co stanie się teraz z bin Ladenem, ale talibowie, którzy dali mu schronienie, wcześniej już robili rzeczy tak straszne, że należałoby im się parę porządnych grzmotnięć. Na razie ładuje się rakiety średniego zasięgu na wielkie jednostki amerykańskie zgrupowane u wschodniego wybrzeża. Czy zostaną użyte, tego jeszcze nie wiemy. Wtórne echa tej zbrodni trwają i będą trwały, i nie ograniczą się do kondolencji, nabożeństw żałobnych i wyrazów sympatii dla Ameryki. Mówi się, że Arabowie, których w Stanach Zjednoczonych mieszka kilka milionów, byli już dosyć silnie bombardowani telefonicznymi pogróżkami i mogą ich spotkać jeszcze większe nieprzyjemności. Nie ze strony władz — nikt przecież nie zapędzi amerykańskich Arabów za druty kolczaste, tak jak to podczas drugiej wojny uczyniono z amerykańskimi Japończykami — raczej ze strony współmieszkańców. W Austrii 35–tysięczna gmina muzułmańska zwróciła się do władz z deklaracją lojalności, żeby ich nikt nie posądził o jakąkolwiek sympatię dla fanatycznych islamistów. Widoki, które oglądaliśmy w telewizji — Palestyńczycy tańczący na ulicach Jerozolimy czy Hebronu po nadejściu wiadomości z Nowego Jorku — nie przysparzają im sympatii. I chociaż akurat ci, co tańczyli, są Bogu ducha winni, Amerykanie nie będą ich skłonni zbyt mocno teraz ukochać. Nieco humorystyczny w tej tragicznej sytuacji obrazek — Arafat oddający krew, przypuszczam, że Amerykanie wyleją ją do zlewu — nie zmieni faktu, że cała akcja nie jest korzystna dla Palestyńczyków, ani na krótką, ani na dłuższą metę. Szczególnie zaś wygrany jest Ariel Szaron. Dotąd Ameryka wciąż go lekko strofowała, krytykując działania zmierzające do likwidacji przywódców skrajnych frakcji palestyńskich. Teraz, kiedy terroryści próbowali dosięgnąć prezydenta Stanów Zjednoczonych, to się zapewne zmieni: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, choć wzywanie boskiego imienia nie jest tutaj na miejscu. Izraelczykom więcej zostanie odpuszczone, ich sytuacja strategiczna w cieniu koszmarnej nowojorskiej chmury wyraźnie się polepszyła. Czy spodziewać się należy dalszych, równie spektakularnych aktów terroru? Nie wydaje mi się, żeby można było prowadzić serię zamachów o takiej skali i rozpiętości, jeżeli się jest organizacją, która stara się utajnić swe istnienie. Posyłając komuś szyfrowane wiadomości, nierozłamywalnego szyfru użyć można tylko raz. Powtarzanie operacji byłoby równoznaczne z ujednoznacznieniem miejsca, z którego nią kierowano. Poza tym dostać się nieproszonemu terroryście na pokład samolotu w Stanach nie będzie już łatwo, a uczynić to równocześnie w kilku portach lotniczych okaże się niemożliwe. Dotąd jedynie linie izraelskie, czyli El Al, stosowały nadzwyczajne środki ostrożności, podróżnych badano aż do śledziony i wątroby, teraz w Stanach Zjednoczonych już się zapowiada podobne obostrzenia po ponownym otwarciu przestrzeni powietrznej. Nie sądzę więc, żeby to mógł być początek czegoś więcej, to raczej kulminacja wysiłku zmierzającego do zdemitologizowania mocarstwowości jedynego i potężnego imperium amerykańskiego. Cel został przecież zrealizowany: uderzono w samo serce Ameryki, do czego nigdy wcześniej nie doszło, bo nawet Pearl Harbor znajdowało się na dalekich peryferiach. Putin oficjalnie bardzo Amerykanom współczuł, ale sądzę, że na Kremlu po cichu odtańczono małego kozaka. Bush chciał wrócić do doktryny Monroego, ale nie wyszło. Prawdziwie dobrych znawców polityki zagranicznej w jego otoczeniu nie ma; Cheney jest może najlepszy, ale bardzo schorowany, Powell to owszem, człowiek rozsądny, ale przewagę nad nim zdobyła mniej odpowiedzialna pani Rice. Inteligencja sama nie wystarczy; potrzebny jest jeszcze rozum. Niebezpiecznie odrywać się od ziemi, snując marzenia o sputnikach i laserach, skoro śmiertelne zagrożenie może się kryć na znacznie, znacznie niższym piętrze. Słychać wprawdzie nadal głosy: budujmy tarczę antyrakietową, ale głupców nie trzeba siać, sami wschodzą. Amerykanie w ogóle zresztą nie liczyli się z możliwością samobójczych ataków. Trzeba przy tym uczciwie powiedzieć, że nie każde państwo stać na to, ażeby wysyłać w bój samobójców. Dojść musi podkład fanatyzmu religijnego czy ideowego: prosto do raju! Niektórzy piszą, jakoby pewne dane o szykującym się już od kilku tygodni wielkim zamachu były wiadome służbom specjalnym, ale nie dotarły na wyższy szczebel. Czy to prawda — nie wiem, ale tak czy inaczej zamach to straszliwa lekcja, która pokazuje, że administracja Busha, wpatrzona w niebo, gdzie zainstalować miano tarczę antyrakietową, powinna była zejść wcześniej na ziemię. wrzesień 2001 ANTHRAX ANTE PORTAS Jestem zdziwiony skromną uwagą, jaką poświęca nasza prasa przebiegowi wojny z terroryzmem. Można się wprawdzie spierać, czy rzeczywiście jest to wojna, że jednak chodzi o przełom w dziejach świata — nie ulega wątpliwości. Telewizja CNN pokazała fotografie listu zawierającego spory wąglika, czyli anthraxu, skierowanego do senatora Dashla, przewodniczącego większości demokratycznej w Senacie. Spory wykryte w tym oraz innych listach są niejako podrasowane bojowo; przypuszcza się, że pochodzą z jakichś zakładów w Iraku albo i z zapasów rosyjskich, ponieważ składować je można bardzo długo. Podjęto ogromne środki ostrożności: wszystkie poważniejsze instytucje, które się komunikują pocztą, najpierw przekazują faksem lub e–mailem zapowiedź przesyłki, a i tak całość nadchodzącej korespondencji podlega wstępnej filtracji. Prezydent Bush nieustannie namawia społeczeństwo, aby zachowywało się normalnie, co jednak nie zmniejsza panującego w Ameryce napięcia. Ilość trafień bronią bakteryjną jest oczywiście znikoma w stosunku do normalnej wypadkowości; my, ludzie, jesteśmy jednak tak urządzeni, że jeśli trzy tysiące ludzi ginie nagle w zapadających się wieżowcach, wywołuje to szok nieporównanie większy aniżeli wiadomość, że taką samą liczbę ofiar pochłonęły w ciągu miesiąca wypadki na szosach Stanów Zjednoczonych. Prasa amerykańska poświęca dużą uwagę szaleństwu, jakie wokół wojny z terrorystami rozpętało się w Internecie. Zwolennicy akcji zbrojnej w Afganistanie spierają się tam z jej przeciwnikami, a towarzyszy temu chmura fantastycznych plotek. Ostrzegano na przykład przed kopertami błękitnymi, które miały być szczególnie niebezpieczne — zupełny nonsens. Wedle innej internetowej plotki Mossad, czyli wywiad izraelski, miał przed 11 września ostrzec wszystkich Żydów, aby nie szli do World Trade Center — to jeszcze większa bzdura, w obu wieżowcach zginęło kilkuset amerykańskich Żydów i kilkudziesięciu obywateli Izraela. Zamęt pogłosek i opinii panuje także wokół tego, co może stać się w samym Afganistanie. Wedle Rumsfelda dokonano szeregu trafień w podziemne tunele i komory, gdzie składowane były wielkie ilości materiałów wybuchowych. Nawet amerykańscy komentatorzy uważają jednak za mało prawdopodobne, by bombowcom, a nawet komandosom udało się zlikwidować czy choćby znacznie wyhamować działalność Al–Kaidy, czyli Bazy. Hindukusz to okolica dla prowadzenia wojny wyjątkowo niezdrowa. Północna część Afganistanu, zajęta obecnie przez opierających się talibom mudżahedinów, zdominowana jest przez Tadżyków, źle widzianych przez Pasztunów, którzy zamieszkują większość kraju. Wrogich sobie nawzajem grup plemiennych jest w Afganistanie więcej. Bush początkowo mówił, że kiedy talibowie zostaną już zmiażdżeni, Ameryka się wycofa; niech Afgańczycy sami zajmą się urządzaniem swojego kraju. Teraz, zapewne za podszeptem doradców, wycofał się z tego zdania. Doświadczenie wojny z Irakiem uczy, że po zwycięstwie nie można od razu się wycofać, w polityczną i militarną próżnię wleźć może nie wiadomo kto. Tak się właśnie stało po ustąpieniu Sowietów z Afganistanu; rzecz o tyle paradoksalna, że to właśnie Amerykanie dostarczyli mudżahedinom stingery, których resztką posługują się obecnie talibowie. Państwa arabskie można podzielić od siekiery na takie, które popierają bin Ladena, ponieważ im to odpowiada, i na takie, które robią to ze strachu. Kiedy toczyła się wojna Niemiec z Sowietami, państwa europejskie atakowane skutecznie przez kontrofensywę sowiecką gwałtownie zmieniały front i w ciągu niewielu godzin stawały się, jak Węgry czy Bułgaria, z antysowieckich — antyhitlerowskie. Nie chodziło oczywiście o żadne przełomy duchowe, ale o zwrot zgodny z powszechną zasadą, wedle której państwa nie mają przyjaciół, a tylko interesy. Pod wpływem, jak sądzę, perswazji fachowców prezydent Bush zrezygnował z umieszczenia Syrii na liście państw popierających terroryzm. Rząd Pakistanu wsparł logistycznie Amerykanów, ale na ulicach niektórych miast tego kraju wciąż płoną kukły Busha. Zachowania demonstrantów wydały mi się na tyle charakterystyczne, że sięgnąłem po starą książkę Gustava Le Bon Psychologia tłumu i znalazłem w niej opis dokładnie odpowiadający temu, co oglądam na ekranie telewizora. Saudyjczycy tłumaczą, że potencjał terrorystyczny osiągnięty przez bin Ladena przerósł ich oczekiwania. Anulowali mu teraz obywatelstwo, co oczywiście niewiele zmieniło, odmówili natomiast Stanom Zjednoczonym zablokowania jego kont. Arabia Saudyjska nie czuje się w nowej sytuacji zbyt dobrze, ponieważ dynastia saudyjska, zasadniczo z Ameryką sprzymierzona, reprezentuje równocześnie dość ortodoksyjny kierunek w islamie. Nagle odezwał się też Iran i oświadczył, że gdyby jacyś żołnierze amerykańscy zostali ranni w toku działań naziemnych w Afganistanie, wówczas Irańczycy byliby skłonni przyjąć ich do swoich szpitali. Długo zastanawiałem się, co by to mogło znaczyć, i pomyślałem w końcu — to brzydka supozycja — że chodzi o stworzenie nad Iranem rodzaju tarczy antynuklearnej. Rosja z kolei wciąż nie wie, w jakiej mierze opłaca się jej stać u boku Stanów i czy otrzyma w zamian zgodę na zdławienie oporu Czeczenów. Dużo czyta się w prasie zachodniej na temat dobroci, łagodności i miłosierdzia, właściwych duchowi islamu. Nie piszą tego jednak duchowni islamscy, ale profesorowie islamistyki czy inni zachodni znawcy. Przedstawiciele religii islamskiej wcale się nie kwapią do zabrania głosu, by wyjaśnić, jak należy interpretować postępowanie ludzi bin Ladena z religijnego punktu widzenia. Może lękają się odezwać? Nie wiem. Jeden z byłych ministrów saudyjskich dał wywiad arabskojęzycznej gazecie, bodajże w Londynie, w którym oświadczył, że przez bin Ladena działa szatan; uznano to za krok dość ryzykowny. Wojny z terrorystami nie da się jak dawniej ograniczyć i skoncentrować: jedna armia otacza drugą, powstaje kocioł i bierze się żołnierzy przeciwnika do niewoli. Istnieje wielka, choć nieznana liczba komórek terrorystycznej sieci znajdujących się w stanie tak zwanego uśpienia, które wykryć nadzwyczaj trudno. Po środki radykalne nikt chętnie w krajach demokratycznych nie sięga, nikt też nie będzie się powoływał na kodeks Hammurabiego. W Niemczech minister Schily wprowadza nie tylko odciski palców na dowodach osobistych, ale także tak zwane biometryczne badanie czaszki — i już zasłużył sobie na miano twórcy państwa policyjnego. Pomysł dokładnego sprawdzania wszystkich mieszkańców Niemiec, którzy się znaleźli w tym kraju w ostatnich latach, i ich identyfikacji pod kątem kraju pochodzenia, narodowości, miejsca zamieszkania czy zawodu, wywołał oczywiście burzę protestów szczerych demokratów. Ja tego nie kwalifikuję ani in plus, ani in minus; takie badanie można jednak uzasadnić niezbitym faktem, że Niemcy stanowiły jedną z baz zamachu na Nowy Jork. Pewien poważny polityk bawarski oświadczył nawet, że należałoby wszystkich wyznawców islamu po prostu wydalić za granice Niemiec. Wypowiedź ta spotkała się naturalnie z gwałtowną odprawą i krytyką także w łonie samej CSU, czyli bawarskiej chadecji, zwłaszcza że jej przywódca Stoiber ma zamiar kandydować na kanclerza, gdyby się obecna czerwono — zielona koalicja rozpadła. Zatroskanie Zielonych, a także części opinii europejskiej, ponurym losem, jaki grozi w zimie uciekinierom z Afganistanu, jest zrozumiałe. Równocześnie przypuszcza się, że wśród tych uciekinierów działają agenci talibów. Narzeka się na wszystko, włącznie z amerykańską pomocą żywnościową zrzucaną do Afganistanu w postaci zapieczętowanych paczek. Krytykuje się nie tylko skromną jej ilość i propagandowy charakter, ale przede wszystkim fakt, że paczki te opatrzone są instrukcjami w języku angielskim, a nieszczęśnicy, do których pomoc ma trafić, nie znają zwykle żadnego języka poza własnym i w znacznej części są analfabetami. Niechając wszystko inne, nie można jednak twierdzić, by rządy talibanu przyniosły mieszkańcom Afganistanu jakiekolwiek korzyści. Jedynym wielkim czynem, jakiego udało się talibom dokonać, było wysadzenie w powietrze półtoratysiącletnich posągów Buddy; to trochę niewiele. Straszliwy głód mediów spowodował, że zarówno od strony Uzbekistanu i Tadżykistanu na północy, jak i Pakistanu na wschodzie i południu granice Afganistanu obsiadły całe roje korespondentów, którzy ważą się czasem na rzeczy więcej niż karkołomne. Jeden z francuskich dziennikarzy przebrał się za arabską kobietę, talibowie go złapali i grozi mu wyrok śmierci. Determinację Francuza można jednak zrozumieć: w islamabadzkim hotelu Marriott roi się od jego kolegów, którzy są skazani wyłącznie na arabską stację telewizyjną nadającą z Kataru, nie ma bowiem innych źródeł pokazujących, co się właściwie w Afganistanie dzieje. Sieci telewizyjne nadają z rozpaczy wciąż te same obrazki; w dzisiejszym świecie informowanie publiczności bez materiałów wizualnych jest po prostu skandalem. Co nas jeszcze czeka? Gdyby terroryści zdobyli dojście do broni nuklearnej, zapewne by jej użyli, choć nie wiem oczywiście, w jaki sposób. Tendencja do nuklearyzacji wojny z terroryzmem wisi niestety w powietrzu; podobno na zapleczu amerykańskiej administracji rządowej już się o takiej ewentualności rozmawia. Amerykanie dokonywali ostatnio eksperymentów sprawdzających, jak można uchronić stos atomowy przed uderzeniem porwanego samolotu, a w Niemczech pojawiły się natychmiast głosy, że wszystkie elektrownie atomowe należy wyłączyć. Skłonność do odruchów panicznych jest i będzie przez terrorystów podsycana, trzeba jednak pamiętać, że głównym atutem zamachowców z 11 września, poza niezwykle wyrafinowanym i bezgranicznie okrutnym planem, był efekt zaskoczenia. Tego efektu powtórzyć się nie da. Kiedy niedawno na jednej z wewnętrznych linii amerykańskich niezrównoważony psychicznie pasażer zerwał się z miejsca i pomknął w stronę kabiny pilotów, połowa pasażerów rzuciła się na niego i omal go nie rozszarpali. Terroryści wiedzą, że porażka kolejnej większej próby ataku przyniosłaby fatalny dla nich efekt psychologiczny. Przypuszczam więc, że następnych aktów tego ponurego dramatu spodziewać się można dopiero wtedy, gdy osłabnie nadzwyczajna czujność, jaką wykazują dziś Amerykanie i Europejczycy. październik 2001 TERROR, HIPOKRYZJA I CO DALEJ U niektórych organizmów niższych istnieją cykle rozwojowe, w których przemiana pokoleń nie przybiera zwykłej postaci, na przykład u owadów mamy najpierw jąjeczko, potem fazę larwy, poczwarki i wreszcie dojrzałego osobnika zdolnego do rozmnażania. Tłumaczy się to jako efekt przemian ewolucyjnych. Natomiast ewolucja zachodząca w zachowaniach wdrażanych ustrojowo i kulturowo u ludzi zdumiewa mnie swoją przemiennością. Podczas wojny Niemcy przez kilka lat mordowali tak zwanych podludzi — przede wszystkim Żydów i Cyganów, ale także i Słowian — bardzo nowoczesnymi technicznie metodami, jakich nikt przedtem nie stosował. Po upadku Trzeciej Rzeszy, wywołanym zresztą przez potężne siły zewnętrzne, nastała Republika Federalna Niemiec, a w niej po pewnym czasie ukonstytuowała się Partia Zielonych. Otóż jest to partia, która uważa, że nawet i Osamie nie można nastąpić choćby na nagniotek, straszliwie się broniła przed realizacją piątego paragrafu układu NATO, który zobowiązuje do nieograniczonej pomocy zaatakowanym przez terrorystów Amerykanom. * Obejrzałem w telewizji duże fragmenty kasety, na której nagrano rozmowę bin Ladena z równie jak on brodatymi osobami; rozmowa ta polegała głównie na wymianie radosnych okrzyków w toku uderzenia na wieżowce World Trade Center. Jako ludzie szalenie pobożni dziękowali chórem Allahowi, że się tylu ludzi udało naraz zabić; bin Laden mówił nawet, że się nie spodziewał tak doskonałego rezultatu. Z niektórych państw arabskich rozległy się oczywiście głosy, że kaseta została sfabrykowana; nie sądzę. Kilka dni później wysłuchałem, też w telewizji, rzeczoznawcy, który zajmuje się z dawien dawna terroryzmem, i to raczej nie terroryzmem skupionym lokalnie, jak baskijska ETA albo irlandzka IRA, tylko tym, który jest międzynarodowy i globalny. Podawał liczby, które przytaczam oczywiście na wiarę: przez obozy treningowe Al–Kaidy przeszło już 60 tysięcy bojowników, w większości Arabów, ale nie tylko — jak wiadomo, wśród silnie uwłosionych talibów odnaleziono nawet Amerykanina, który ma dwadzieścia lat, przeszedł na islam i też sobie brodę zapuścił. Prócz tego — twierdził ów ekspert — jest ponad tysiąc potencjalnych samobójców rozsianych na całej kuli ziemskiej. W instrukcji — testamencie zamachowcy Atty przeczytać można, że po dokonaniu ludobójczego samobójstwa idzie się wprost do raju. W związku z tym jednak nie rozumiem, dlaczego zarówno jednooki mułła Omar, jak i sam bin Laden, zamiast z największą szybkością ruszyć naprzeciw tym, którzy do nich strzelają, niechętni raczej wydają się idei męczeństwa i śmierci. To są jakieś Himalaje obłudy! Wysyła się innych na śmierć, zapewniając, że Allah już czeka, a potem ci, co to wymyślili, dają dyla i chowają się po jakichś dziurach czy krzakach. Więcej jeszcze: z pewnych słów bin Ladena wynika, że pośród terrorystów wykonujących zamachy 11 września jedynie ci, którzy mieli siąść do sterów porwanych samolotów po zamordowaniu pilotów, wiedzieli, że chodzi o cios samobójczy, natomiast reszta — a było ich po kilku w każdym samolocie — której zadaniem było trzymać w szachu pasażerów, sądziła, że to zwykłe porwanie. Oglądając wspomnianą kasetę, nie mogłem oddalić od siebie porównania zachowania Himmlera, który nie był miłym człowiekiem, ale na widok pól usłanych trupami zrobiło mu się słabo — po prostu odruch fizjologiczny — z radością bin Ladena, mułły Omara i ich anonimowych rozmówców. Co to za religia, co to za Allah? Trudno sobie wyobrazić wyznanie monoteistyczne bardziej rozszczepione i rozchodzące się poglądami aniżeli islam. Jedni mówią, że to sama łagodność w imię Boga miłosiernego, inni: zamordowano wiele tysięcy niewiernych, więc chwała Allahowi. Na wszystko znajduje się wyjaśnienie. Na Manhattanie zginęło także kilkuset muzułmanów — nie szkodzi, bo splamili się przez sam fakt życia wśród niewiernych. Z drugiej strony rozpoczęło się licytowanie pseudohumanitarną wspaniałomyślnością. Jacyś prawnicy francuscy sprzeciwiają się temu, by kogokolwiek spośród wziętych do niewoli bojowników Al–Kaidy, a nawet i samego bin Ladena, postawić przed sądem amerykańskim czy innym nie znajdującym się w kraju jego pochodzenia; Libijczycy winni zostać odesłani do Libii, Saudyjczycy do Arabii Saudyjskiej i tak dalej. Nawet przedstawicielka rządu francuskiego oświadczyła, że trzeba tę sprawę z Amerykanami przedyskutować. Z Londynu odezwano się na to, że nie ma o czym dyskutować, ponieważ za zbrodnie popełnione na terenie Stanów Zjednoczonych odpowiada się w Stanach Zjednoczonych i pomysł, by Libijczyków zwracać Kadafiemu, który niewątpliwie przyzna im jakąś skromną gratyfikację, wydaje się najkrótszą drogą do zasilania szeregów jakiejś nowej Al–Kaidy. A ludzie o umysłach praktycznych powiadają, że jeśli Amerykanie w ogóle natrafią na bin Ladena, on po prostu przestanie, że się tak łagodnie wyrażę, istnieć; nie będzie żadnego sądu, by uniknąć pęknięcia w obrębie sojuszu. Pogląd owych Francuzów pachnie mi silnie hipokryzją; nie ukrywam, że za masowe ludobójstwo nie widzę innej kary jak kara śmierci. Jeżeli terroryzm nie stanowi — złego! — środka do, na przykład, odzyskania przez jakiś kraj niepodległości czy zrównania w prawach jakiejś grupy społecznej, tylko finalnym celem jest po prostu mord, powrócić wtedy trzeba moim zdaniem, niestety, do kodeksu Hammurabiego — oko za oko, ząb za ząb, życie za życie. W dodatku dla terrorystów islamskich, z punktu widzenia ich wiary, śmierć byłaby najwyższą nagrodą. Poprzez męczeńskie wrota, zwane pospolicie krzesłem elektrycznym, od razu dostaną się do raju! * Żyjemy w czasach trzęsienia dziejów, a w cieniu wojny z terrorystami na boczny tor zeszła sprawa klonowania. Projekty ustaw antyklonacyjnych postulowanych przez prezydenta Busha okazały się wewnętrznie sprzeczne; wedle ich brzmienia zakazane byłoby także zapłodnienie in vitro, powszechnie w Ameryce stosowane, którego zakazywać wcale nie miano zamiaru. Tymczasem jednak próby wyklonowania embrionów kończą się źle: zapłodnione jajeczko po zmianie jądra wchodzi w stadium dwóch komórek, potem czterech komórek i zamiera. Między nami mówiąc, bardzo dobrze, że tak się dzieje, bowiem irytujące były dzikie okrzyki rozmaitych hucpiarzy, którzy usiłują dorwać się do laurów noblowskich, nie mając po temu żadnej podstawy. Osobiście uważam — co nie będzie miało żadnego znaczenia dla historii, co najwyżej dla czytelników „Tygodnika Powszechnego” — że w ogóle są to grubo przedwczesne rozterki, trochę jakbyśmy dyskutowali o średnicy teleskopu, który za dwadzieścia lat umieścimy na odwrotnej stronie Księżyca. Kiedy Montgolfier wydął dużą banię papierową rozgrzanym powietrzem, za wcześnie było mówić o odrzutowcach. W tej samej kategorii widzę uporczywe trzymanie się Busha i jego administracji tarczy antyrakietowej. Jeśli powtórzą się zamachy na dobro i całość Stanów Zjednoczonych, to raczej nie posłużą do tego dalekosiężne rakiety balistyczne. Nie można takiej rakiety odpalić w sposób niedostrzegalny dla setek sputników krążących wokół Ziemi; natychmiast zostałby uruchomiony odwet. Powtarzam: znacznie niebezpieczniejszy jest facet, który przyjeżdża jeśli nawet nie z maleńką bombą atomową, to z porcją zarazków. * Podrozdziałem obecnego zamieszania jest to, co się teraz dzieje między Izraelem i Palestyną. Rząd Izraela powiedział, że Arafat nie jest już dla niego partnerem do rozmowy; alianci europejscy, ale i Ameryka, odpowiedzieli na to, że oni go jednak za prezydenta Autonomii nadal uznają. Łatwo im mówić. Przeszła mi makiaweliczna myśl przez głowę, że gdyby rzezie, jakich terenem stały się Stany Zjednoczone, odbyły się na przykład we Francji, wówczas Francja nie byłaby tak niezmordowanym obrońcą praw człowieka; o Niemczech już nie wspomnę. Nie jest oczywiście tak, że Francja wzywa do boju z surowością penitencjarną Stanów Zjednoczonych, w Ameryce zaś wszyscy wołają chórem: Wieszać, wieszać! Wewnątrz Stanów też toczą się spory, stan Oregon odmówił na przykład zapobiegawczego przesłuchiwania imigrantów z krajów arabskich. W powietrzu unosi się zgrzyt werbalnego na razie oręża; niektórzy twierdzą, że nie wolno ograniczać konstytucyjnych swobód, wszystkie zaś sądy doraźne oraz militarne, które zapowiedział w swoich edyktach Bush, są z konstytucją sprzeczne. Najkrócej mówiąc, spełnia się to, co powiedział Peter Scholl–Latour: demokracja może się uratować, przestając być demokracją. Bundestag uchwalił w końcu niektóre z antyterrorystycznych ustaw; odcisk palca w dowodzie osobistym, gęstsze sito na granicy i tak dalej. Atak zabójczy Al–Kaidy zaszkodził nie tylko Ameryce, ale i całemu światu, z dwoma wyjątkami, Rosji i Chin, które się wychyliły nieco bardziej w stronę Zachodu. W cudowne przemiany jednak nie wierzę i przypuszczam, że kiedy się koniunktura polityczna zmieni, wówczas Rosjanie i Chińczycy jak sprężyna, która odskakuje, gdy z niej zdjąć obciążenie, wrócą na swoje stare ścieżki rozwojowe. * Zacząłem od przemiany pokoleń i na niej skończę; w historii orientuję się słabo, ale nie znam drugiego podobnego do Niemiec przypadku. Owszem, wiem, że Szwedzi atakowali kiedyś Europę i zajęli Polskę, z czego się urodziła Trylogia Sienkiewicza, a teraz są jednym z najbardziej pacyfistycznych narodów. Ich przemiana trwała jednak stulecia, a tutaj dzieci i wnuki tych, którzy strzelali i mordowali, wydają okrzyki zgrozy na samą myśl, że choć jeden żołnierz Bundeswehry mógłby pojechać do Afganistanu. Nie mogę się nie obawiać, że pod tą szlachetnością kryje się podszewka mniej szlachetna: jakieś poczucie odziedziczonej winy, nie dających się usprawiedliwić grzechów poprzedniego pokolenia. Były kanclerz Kohl powiedział otwarcie o „łasce późnego urodzenia”; implikacją tego zdania jest przecież stwierdzenie: Gdybym urodził się dziesięć lat wcześniej, byłbym zapewne wybitnym SS– manem, a na pewno członkiem NSDAP. Objawia się w tym pesymistyczne przekonanie o całkowitej bierności jednostki wobec ustroju. grudzień 2001 BEZDROŻA Słuszność mieli ci, którzy twierdzili, że najlepszym lepiszczem sojuszu Europy Zachodniej i Ameryki był przeciwnik w postaci Sowietów. Kiedy wroga zabrano, zaczęły się kłopoty. A teraz nastąpiło pęknięcie wewnętrzne w Pakcie Atlantyckim. Niemcy, Francja i Belgia sprzeciwiają się atakowi na Irak, my znaleźliśmy się w grupie państw Europy Wschodniej i Południowej, które popierają Stany Zjednoczone. Tenor oświadczeń amerykańskich staje się z dnia na dzień coraz sroższy i coraz więcej połajanek sypie się na europejskich sojuszników, Rumsfeld wymyślił podział na starą i nową Europę. Stara Europa, czyli Francja z Niemcami, pragnie wieść prym w NATO i próbuje to osiągnąć za pomocą kroków dosyć brzydkich, na przykład poprzez odmowę pomocy Turcji w defensywnym dozbrojeniu jej granicy z Irakiem. Świat jest wzburzony i skotłowany, przypomina sweter szydełkowany przez długie lata, w którym nagle wszystkie wątki się powęźliły. Cokolwiek w tej chwili piszę, może ulec dezaktualizacji, zanim trafi na łamy „Tygodnika Powszechnego”. Rosja w tym zamieszaniu zręcznie manewruje — niegłupi Putin dokonuje rozmaitych sztuk, aby być równocześnie nieźle ze Stanami Zjednoczonymi, nie najgorzej ze starą Europą, i jakoś jeszcze rachunki bilansować ze stroną chińską. Inspektorzy ONZ nadal szukają w Iraku zakazanych broni; nie przypuszczam, by cokolwiek znaleźli. Terytorium tego kraju rozmiarami zbliżone jest do terytorium Francji, a przeszukać wszystkie francuskie komórki i stodoły byłoby zadaniem na dwadzieścia lat. Przedłużanie misji wysłanników ONZ oraz tłumy krzyczące na ulicach: ,,No war!” nasunęły mi myśl, że w dawnych czasach nie było zwyczaju, by ewentualne ruchy militarne uzależniać od badania opinii publicznej. Teraz to niemal reguła, a wyniki badań mają usprawiedliwić taką czy inną politykę rządu. Papież posłał do Iraku swojego przedstawiciela, choć Sad — dam znajduje się poza obrębem wspólnoty katolickiej i chrześcijańskiej. Obawiam się, że dobrym słowem wiele się od niego nie uzyska. Nie dziwi mnie, że Papież jest przeciwny tej wojnie, byłem natomiast zdziwiony, kiedy się dowiedziałem, że występował także przeciw wojnie starego Busha o wyzwolenie Kuwejtu — jakby uważał, że każda wojna jest porażką ludzkości. Oczywiście jest — ale czasami trzeba się bronić, tak jak my w 1939 roku. Schröder razem z Chirakiem gromko pokrzykują, ale pozycja rządu Schrödera jest mocno naruszona. W Bundesracie, izbie wyższej niemieckiego parlamentu, CDU ma już większość, a w Bundestagu przewaga socjaldemokratów jest dosyć mikroskopijna. Tymczasem poważni rzeczoznawcy amerykańscy piszą, że rozziewu, który powstał między grupą państw europejskich a Ameryką, nie da się łatwo zaklepać. Sprawa Iraku ma charakter precedensu: nie chodzi tylko o wybór pomiędzy kontynuowaniem misji inspektorów ONZ a atakiem zbrojnym, ale o przetasowanie sił politycznych w Europie Zachodniej, która usiłuje wydobyć się spod dotychczasowej — bardzo przecież przyjaznej! — supremacji amerykańskiej. Sytuacja polityczna jest jak rtęć, która popłynąć może w każdą stronę, ale niektóre z tendencji teraz przejawionych nie są chyba odwracalne. Schröder może oczywiście zostać obalony przez wotum nieufności albo złożyć dymisję. Trudno jednak uwierzyć, by Niemcy, których oczkiem w głowie jest dziś pacyfizm, nawet po odejściu obecnego kanclerza wsparły inwazję Iraku, choć pani Angela Merkel i inni przedstawiciele chrześcijańskich demokratów powiadają coraz głośniej, że gdyby znajdowali się u władzy, nie przeciwstawialiby się polityce Stanów Zjednoczonych. Amerykanie zarzucają państwom starej Europy, że ich mieszkańcy otłuścieli, za dobrze im się powodzi i dlatego nie chcą wydawać pieniędzy na zbrojenia. Tymczasem wyścig zbrojeń nadal się toczy i Amerykanie łożą ogromne sumy w celu powiększenia swego potencjału. Bush oświadczył, że na każdy atak broniami biologicznymi bądź chemicznymi Ameryka odpowie atakiem nuklearnym. Mielibyśmy wtedy do czynienia z wrzątkiem, który może rozlać się na większym obszarze. U nas pojawiły się pogłoski, które zaraz zdementowano, co oznacza, że tkwi w nich ziarno prawdy, wedle których Amerykanie rozważają możliwość przeniesienia części swoich baz wojskowych do Polski — częściowo z Niemiec, częściowo wprost ze Stanów, ze względu na planowaną reorganizację sił amerykańskich. Uważam, że byłoby to dla nas korzystne. Wprawdzie wedle ostatnich wiadomości Osama bin Laden żyje, ma się nieźle i nawet dało się słyszeć jego głos, ale nie sądzę, żeby stanowił dla nas poważne zagrożenie. Tymczasem w okolicach dawnych poligonów sowieckich, gdzie dziś straszą nieużytki, wszyscy się oblizują na myśl, że mogliby się do nich sprowadzić Amerykanie. Katastrofa promu kosmicznego „Columbia” wywołała w Ameryce potępieńcze swary i specjaliści kłócą się, czy przyczyną tragedii były uszkodzone płytki ceramiczne obudowy, czy może meteor. Ta ostatnia koncepcja nie wydaje mi się prawdopodobna. Eksplozja „Columbii” nastąpiła na wysokości 64 kilometrów, w jonosferze, i gdyby pojawił się tam meteor, już by płonął i byłby dostrzegalny na zdjęciach, których jest co niemiara, bo robili je nie tylko wysłannicy NASA, ale rozmaici przypadkowi ludzie. Katastrofa wywołała też ataki na amerykańską agencję kosmiczną NASA. Rosjanie mają rocznie 266 milionów dolarów na cele kosmiczne, Ameryka ma półtora miliarda i pisze się teraz, że znaczną część tej sumy pochłania ogromna machina biurokratyczna. Większość części promów kosmicznych jest już technologicznie silnie przestarzała, projektowano je przecież prawie trzydzieści lat temu. Dyskutuje się też nad sensem kontynuowania lotów załogowych. Ta sytuacja bardzo na rękę jest Rosjanom, którzy mają swoje rakiety, nie mają natomiast pieniędzy i zainteresowani są ściślejszą współpracą. A na orbicie nadal znajduje się stacja kosmiczna, w której siedzi dwóch Amerykanów i jeden Rosjanin. W życiu prywatnym, kiedy nie wiadomo, o co chodzi, mówi się zawsze: cherchez la femme. W życiu politycznym w takich przypadkach chodzi z reguły o forsę. Budżet amerykański jest straszliwie przeciążony, bo musi uwzględnić coraz to nowe kwoty, idące w setki miliardów. To i sprawa „Columbii”, która najdosłowniej spadła Amerykanom na głowy, i przede wszystkim przygotowań do ataku na Irak. W rejonie Zatoki Perskiej samych lotniskowców mamy już cztery sztuki, do tego 70 do 90 tysięcy marines, utrzymanie tego wszystkiego kosztuje dziennie prawie miliard dolarów — a wojna jeszcze się nie zaczęła! Jakkolwiek Bush jest dość silnie hamowany przez państwa europejskie, Amerykanie także i ze względów finansowych nie mogą stać z bronią u nogi przez czas niewiadomy. Przygotowaniom do wojny z Irakiem wciąż towarzyszy wzrost agresywności Korei Północnej. Amerykanie, których wojska stacjonują na południu Półwyspu Koreańskiego, boczkiem, boczkiem sprzeciwiają się próbom silniejszych nacisków na Północ, jakby sądzili, że Koreańczycy dogadają się między sobą — nie byłbym tego pewien. Postępowanie Korei Północnej, która ostatnio wsławiła się produkcją nowych plakatów wojennych — żołnierz koreański miażdży na drobne kawałki Kapitol i Biały Dom — wydaje mi się ze wszech miar dziwne. Do tego Iran rozpoczął wydobywanie na własnym terytorium rud uranowych; ajatollahowie twierdzą oczywiście, że wyłącznie dla celów pokojowych. Kim II wydaje mi się — przynajmniej w tej chwili — niebezpieczniejszy od Saddama Husajna. Nie ma oczywiście takiej wagi ani takich termometrów, które pozwoliłyby to zmierzyć, ale w eskalacji szantażu prowadzonej przez Koreę Północną dostrzegam niebezpieczeństwo pewnej bezwładności. Koreańczycy mogą pójść dalej, niżby im to polityczny rozum dyktował, zwłaszcza że nie wiemy, ile tego rozumu mają. Miejsce, w którym się obecnie znaleźliśmy, to nawet nie rozdroże: to jest bezdroże i nie widać spójnej polityki, która mogłaby świat wyprowadzić z daleko posuniętego stanu nierównowagi. luty 2003 OPERACJA IRACKA Wydaje się bardzo prawdopodobne, że wojna w Iraku będzie stanowiła początek zmian w zakresie niemal ogólnoświatowym. Przy rozważaniu owych konsekwencji wielkiego kalibru godzi się najpierw rozpatrzyć to, co dzieje się w samym Iraku oraz w jego otoczeniu. Rachuby walczących stron wydają się oczywiste: Amerykanie pragną pokonać irackie siły możliwie szybko, z jak najmniejszymi stratami własnymi i równie minimalnymi w społeczeństwie irackim, czyli tak zwanymi kolateralami. Ponadto liczą na znalezienie ukrytych przez Saddama masowych środków bojowych, do których posiadania on sam już się przyznał, ponieważ ogłosił, że po przekroczeniu przez Amerykanów okołobagdadzkiej „czerwonej linii” użyje broni chemicznej, której posiadania kategorycznie wypierał się kilkakrotnie. Można by sądzić, że opór stawiany przez Francję i Niemcy amerykańskiej wojnie prewencyjnej już przez to wyznanie Saddama o posiadaniu chemicznej broni osłabnie. Tak się jednak nie stało i jest to nowy dowód na realność starego orzeczenia, że pierwszą ofiarą wojny jest prawda, a ponadto — dodajmy — logika. Odkrycia destrukcyjnych broni przez Amerykanów na terenie Iraku nie naruszają prawie wcale olbrzymiej pacyfistycznej zawieruchy, która objęła dużą część świata, ponieważ typowa dla takich ruchów psychologia mas ignoruje czysto rzeczowe argumenty. Amerykanie zapewne grubo przed jesienią zwyciężą z niewiadomymi ofiarami i największe trudności napotkają dopiero po upadku Saddama, który notabene może pozostawić po sobie lokalne ogniska partyzantki, niezdolne jednak zmienić klęski dyktatorskiego reżimu. Armia amerykańska doświadcza teraz rozmaitych przykrych niespodzianek, wywołanych przeciwnościami w rodzaju burz piaskowych, a także awarii maszyn, jak helikoptery, oraz innych przygód, powodowanych przez Irak, który wbrew własnym oświadczeniom ma za nic konwencję genewską i chętnie przebiera żołnierzy w odzież cywilną. Tego rodzaju postępowanie, ze względu na naturę Saddama, nie może dziwić. Stany Zjednoczone napotkały na przedprożu irackiej operacji opory europejskie, nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do zamierzenia ustanowionego przez prezydenta USA. Już obecnie pisze się sporo na temat kosztów własnych, jakie przeciwnicy tej wojny prewencyjnej poniosą po jej zakończeniu. Sprzeciw Turcji wobec Ameryki, przełamany tylko w zakresie udostępnienia prawa przelotów nad jej terytorium, może to państwo sporo kosztować, zważywszy jak słaby jest staji ekonomii tureckiej i jak wiele miliardów dolarów Amerykanie inwestowali dotąd w ten kraj. Niemcy „ukarane” przez Amerykę tak boleśnie nie będą, natomiast więcej retorsji może oczekiwać Francja. Rosja raczej nie, ponieważ dysponuje ona zarówno znaczną bronią nuklearną, jak i niezmiernie potrzebną ropą naftową. Dalszych konsekwencji załamania irackiego przewidzieć nie bardzo można. W każdym razie, jeśli przyrównamy polityczny krajobraz świata współczesnego do talii kart, którą prowadzono z dawien dawna grę, wydaje się bardzo prawdopodobne nie tylko nowe roztasowanie tych kart, ale i zmiana samej prowadzonej nimi gry. Chiny prawdopodobnie wyjdą z tego rozgardiaszu wzmocnione. Zupełnie niejasny jednak będzie los Korei Północnej, ponieważ płynących stamtąd gróźb jądrowej agresji Amerykanie nie będą mogli lekceważyć, głosząc, że wszystko to zatamuje się na drodze dyplomacji. Bardzo trudno przyszłoby odpowiadać na pytanie, w jakiej mierze racja znajdowała się po stronie Ameryki, a w jakiej — wielkich społecznych mas wołających NO WAR. Jakkolwiek można kwestionować porywczość Stanów Zjednoczonych jako światowego supermocarstwa, niepodobna jednak nie dostrzec, że przeciwnicy uderzenia na Irak żadnego programu działań nie ogłosili, poza francusko — niemieckim, powtarzanym przez różne ośrodki postulatem leseferyzmu. Obecnie wielkiej przemianie uległa polarność świata. Na przykład w Niemczech pojawiają się na rynku książki porównujące Busha z Hitlerem czy też przedstawiające akcję tego prezydenta jako wstęp do upadku imperium amerykańskiego. Francuski historyk Emanuel Todd oświadczył w wywiadzie danym „Spieglowi”, że przepowiada fatalny zmierzch potędze amerykańskiej. Jeśli jednak ograniczyć się do zestawu prognoz demograficznych, wynika z nich, że w Europie roku 2050 średnia wieku ludności będzie wynosiła ponad czterdzieści lat, natomiast w USA w tymże czasie będzie liczyć gdzieś o dziesięć lat mniej. Znaczy to, że znaczna część społeczeństw europejskich będzie musiała pracować na ogromne rzesze obywateli do pracy niezdolnych. Wysiłki, z jakimi Niemcy, ale i Francuzi starają się wynaleźć rzeczników końca globalnego dominium USA, są wprawdzie dość rozpaczliwe, ale ziszczenie czarnych scenariuszy pisanych dla Ameryki wygląda mało prawdopodobnie. Sprawa otwarta we wszystkich prognozach to reakcja świata arabskiego na koniec panowania Saddama. Reakcja ta uwikłana jest w tak wiele nieobliczalnych kroków ze strony poszczególnych państw, że jej przewidzieć nie można. Rosja ze swoją krwawiącą raną czeczeńską, a zarazem koniecznością przebudowy państwa liczącego czterdzieści procent obywateli mniej, aniżeli liczyły ich Sowiety, znajduje się na kolejnym dla naszych czasów rozstaju dróg. Już się zbliżała do Ameryki, ale nie wiadomo, czy na szlak ten powróci. Losy niewielkich państw wyzwolonej Europy Wschodniej najprawdopodobniej poważnym zaburzeniom nie podlegną. Obecnie wejście tych państw do Unii Europejskiej o tyle straciło na wadze, że sama Unia przeżywa kryzys, który stara się zamaskować, co zresztą może się jej udać. Ostateczny rezultat amerykańskiej interwencji w Iraku zapewne stworzy, jak powiedziałem, świat, o którym można powiedzieć, że wbrew autorom, politologom i książkom, głoszącym ruinę wywołaną globalizacją, czyli ekonomiczno–łącznościowym jednoczeniem świata, czarne przepowiednie się nie sprawdzą. Globalizacją będzie postępowała, ponieważ potężnymi czynnikami, które ją napędzają, są ponadpaństwowe siły zarówno technologii, jak gospodarki. Nie sposób orzec, czy złe i dobre strony globalizacji można by tak zbilansować, ażeby wykazać, czy świat cały albo też poszczególne państwa tylko na niej zyskają, czy też cokolwiek stracą. Jest to proces równie nieodwracalny, jak zmierzch ponurych prognoz demograficznych, które głosiły demograficzną eksplozję świata. Ujemna dzietność rozszerza się i za czterdzieści lat ludność kuli ziemskiej nie przekroczy dziewięciu miliardów. Będą ją jednak trapiły w większym nasileniu aktualnie wyczuwalne bolączki, na czele z brakiem wody, zaburzeniami klimatu i zagrożeniami przez ludzkość biosfery. Warto zauważyć, że zestawienie wiadomości o wojnie irackiej, opublikowanych w „Gazecie Wyborczej”, z informacjami w telewizji niemieckiej stwarza wrażenie, jakby telewizja ta stała się filią telewizji Saddama Husajna. Wszystko, co wskazuje na niekorzystny bieg amerykańskiej inkursji, Niemcy starannie prezentują, na przykład za telewizją arabską pokazywali zwłoki dwóch angielskich żołnierzy. Stronność taka jest prawdziwie niezbyt chwalebna. marzec 2003 PRZYSPIESZENIE Wirus, który powstał w Chinach i spowodował nie tylko epidemię lokalną, mającą tendencję do rozszerzania się na świat cały jako pandemia, ale ponadto wyrządził ogromne szkody ekonomiczne, rozprzestrzeniając się jakby spiralą i atakując linie lotnicze, przemysł turystyczny i tak dalej, nazywany jest przez komentatorów europejskich chińskim Czarnobylem. Twierdzą oni optymistycznie, że nieszczęście tej epidemii wstrząsnąć może chińską władzą komunistyczną tak, jak Czar — nobyl wstrząsnął Sowietami. W jednej z wsi, w której usiłowano stworzyć ośrodek kwarantanny, doszło już do poważnych protestów. Szybkość, z jaką epidemia SARS się rozprzestrzenia, ściśle jest związana z przyspieszeniem technologicznym i łatwością przerzucania mas ludzkich samolotami z kontynentu na kontynent; przy okazji pasażerami stają się też wirusy. Pewien broker giełdowy — działo się to na początku epidemii — w ciągu jednego dnia był w Chinach i w Hongkongu, potem w Australii, następnie poleciał do Anglii, z Anglii do Niemiec, a z Niemiec do Kanady, zarażając kolejne osoby. Dwieście albo trzysta lat temu takie przeskoki byłyby niemożliwe. * Cała historia uległa zresztą przyspieszeniu, a szczególnie gwałtowny wzrost tej chyżości wywołały wydarzenia z 11 września 2001, czyli atak Al–Kaidy na wieżowce Manhattanu. Stany Zjednoczone, trafione gwałtownym bodźcem niby ostrogą, ripostowały, atakując Afganistan, a teraz Irak. Przewidywałem kilka tygodni temu na łamach „Tygodnika Powszechnego”, że nastąpi zmiana reguł gry, a nawet kart i atutów, i to się niestety sprawdza w sposób groźniejszy, niż można było się spodziewać. Pierwszą niespodzianką była łatwość, z jaką sterowane nową doktryną wojska amerykańskie doprowadziły system militarny Saddama Husajna do upadku. Druga odsłona tego dramatu, czyli budowanie demokracji, jaką obiecywali przedstawiciele administracji amerykańskiej, okazuje się bardziej skomplikowana. W najnowszym numerze „Foreign Affairs” jest duży artykuł o tym, jak należy brać się do zdemokratyzowania Iraku. Artykuł został napisany przed rozpoczęciem działań wojennych i autor jego twierdzi, że zadanie stojące przed Amerykanami jest niełatwe, ale nie takie znów trudne. Wydarzenia ostatnich dni wskazują, że trudności są jednak znaczniejsze, a kłopoty — obustronne. Z jednej strony mamy uruchomione nagle masy muzułmańskie, z drugiej — sprzeczne tendencje wewnątrz administracji amerykańskiej. Wedle Pentagonu powinno się w Iraku założyć co najmniej cztery stałe bazy, z drugiej strony, Donald Rumsfeld mówi, że Amerykanie chcą z Iraku jak najszybciej odejść. Wołania, żeby Amerykanie odeszli, bardzo się ostatnio nasiliły. Najsilniej słychać je na południu Iraku wśród szyitów, którzy, zdawałoby się, powinni być wdzięczni za wyzwolenie spod jarzma Saddama, ale ta arabska wdzięczność wygląda dziwacznie. Oglądałem w telewizji przerażające sfanatyzowane tłumy i półnagich, zalanych krwią mężczyzn, którzy się okładali kańczugami, wykrzykując rytmicznie, że państwo irackie powinno być islamskie, Amerykanie zaś mają pójść precz, i to najlepiej ze środy na piątek. Spodziewałem się, i słusznie niestety, że to nie koniec; rzeczywiście, wkrótce doszło do strzelaniny, podczas której marines położyli trupem kilkunastu demonstrantów. Gwałtowność wystąpień wskazuje na to, że masy muzułmańskie są nadzwyczaj zapalne, a sprawę pogarsza brak jednolitej hierarchii duchownej. Jedni imamowie mówią jedno, inni drugie, mułłowie są głównie antyamerykańscy, choć jest trochę proamerykańskich; jednego z takich proamerykańskich mułłów szyickich, który przyjechał z Iranu, współwyznawcy zaraz zabili. Ekipa Busha była dobrze przygotowana do kampanii wojennej, nie ma natomiast pomysłu na polityczne rozwikłanie straszliwego irackiego kłębka sprzecznych interesów. Mamy tam szyitów, sunnitów, Kurdów, a nawet resztki starożytnych wschodnich obrządków chrześcijańskich, wszyscy ze wszystkimi teraz się spierają. Na tym tle dziwaczne zdało mi się wystąpienie w telewizji irackiej emerytowanego generała Garnera, który znajduje się na samym wierzchołku tymczasowej władzy, przez Irakijczyków nolens volens nazywanej okupacyjną. Po pierwsze, na sporych połaciach Iraku nie ma teraz elektryczności, po drugie — znaczna część Irakijczyków nie ma telewizorów, a tym bardziej misek satelitarnych, po trzecie zaś — jeśli ktoś nawet ma to wszystko, to na ogół nie rozumie języka, w jakim przemawiał do nich generał, trzeba więc było nadawać arabskie tłumaczenie. Obecność baz amerykańskich w Iraku będzie nie tylko wyzwaniem, ale i zagrożeniem, zarówno dla Syrii, jak i dla Iranu. Iran był już dwukrotnie srogo ostrzegany, by nie posyłał swoich emisariuszy do mobilizowania społeczeństwa irackiego przeciwko Wielkiemu Szatanowi, jak tam ciepło nazywa się Amerykę. W mojej nieokiełznanej głowie zarysowała się już możliwość najgorszego rozwiązania, to znaczy frontalnego zderzenia amerykańsko — irańskiego. A wszystko zaczęło się jak czasem lawina w górach, kiedy jeden nieopatrznie zjeżdżający narciarz podcina całe zbocze śniegowe; gdyby nie 11 września 2001 roku i Osama bin Laden, wypadki nie potoczyłyby się w ten sposób. Doszukiwanie się bezpośrednich kontaktów Saddama z Al–Kaidą wydawało mi się zawsze pomysłem dość ryzykownym z racji nikłych przesłanek. Ostatnio wygrzebano jakoby jakieś dowody, ale wiadomość ta należy do plotek, które jak chmura piasku otaczają wojenne wydarzenia. Inna z plotek głosi, że w konwoju, który uwoził rosyjską ambasadę z Bagdadu do Syrii, znajdował się dobry stary Saddam Husajn z synami, i że dlatego konwój ów został przez Amerykanów ostrzelany, a Saddam ma obecnie gościć u Łukaszenki. To jest wersja Mossadu izraelskiego; rzeczywisty los dyktatora pozostaje nieznany. Jeśli się człowiek trzyma tylko jednej wykładni wydarzeń, na przykład dając wiarę niezmożonym reporterom „Spiegla”, może przeczytać wyznania pewnej mieszkanki Iraku, która uważa, że pod Saddamem żyło się nieźle, a nawet dość miło; niewiasta ta jest Niemką, która przed trzydziestu laty wyszła za Irakijczyka. Natomiast w gazetach amerykańskich znajdujemy rzeczy straszliwe, na przykład fotografie młodego człowieka, któremu odcięto podczas tortur część języka, pozbawiając go zdolności mowy, albo relacje z więzień, w których po straszliwych mękach tracono licznych Kurdów. Dowiadujemy się też, że w Bagdadzie, choć po zniszczeniach wojennych jest on dopiero w połowie zelektryfikowany, nastąpił run na sklepy z nowym towarem, mianowicie miskami satelitarnymi. Warstwy oświecone łapczywie podobno oglądają serwisy BBC i CNN. Niektórzy marines, a także i dziennikarze, usiłowali wywieźć z Iraku rozmaite przedmioty pochodzące z rabunku; kilka przypadków poszło już do prokuratury amerykańskiej. W Anglii u pewnego inżyniera celnicy znaleźli złocone kałasznikowy i noże z kolekcji Saddama. A równocześnie zabytki najdawniejszych kultur Mezopotamii zostały rozkradzione albo po prostu rozbite w proch przez tłum plądrujący bagdadzkie muzea. Podobno rabunki prowadzone były częściowo na zamówienie, ale wiadomości, które zaczynają się od słowa „podobno”, jest sporo i trudno je zweryfikować. Głębsze, niż można było sądzić, okazało się pęknięcie jednoczącej się Europy. Francja Chiraca stała się teraz bardziej antyamerykańska niż Niemcy, ponieważ znajdujący się w opałach ekonomicznych Schröder wyciąga rękę do Busha. Propozycja amerykańska, byśmy dali cztery tysiące wojska, które uczestniczyłoby w zaprowadzaniu porządku w Iraku, wynika stąd, że Amerykanie czują, jak niezdrowo jest, kiedy tam sami siedzą. Wzmaga to rozpościerające się fale przekonania, że Amerykanie od Iraku rozpoczynają budowę nowego imperium. Oczywiście Bush i jego ludzie bronią się, że to nieprawda, ale tego rodzaju pogłoski zyskują tym większą polityczną wagę, im intensywniej się je powtarza. Antyamerykanizm zyskał żyzną glebę, każdy krok Amerykanów jest niejako z góry traktowany jako kolejne agresywne działanie przeklętego imperium. * Mamy więc silny zwrot w historii świata. Nie da się wrócić do czasów sprzed ataku Al– Kaidy, nic też nie wskazuje na to, by pęknięcie angloamerykańsko–europejskie mogło się łatwo zabliźnić. Nasza polska chata z krają, trochę jednak w tych przemianach uczestniczymy. Należałoby się napawać myślą, że nasza jednostka Grom, choć maleńka, jest w Iraku, aż tu nagle czytam, że wyższe polskie dowództwo pragnie ją zlikwidować. To dla mnie zupełnie niezrozumiałe, podobnie jak wiele innych faktów. Czytałem, że kolosalna korporacja amerykańska, która za prawie siedemset milionów dolarów odbudowywać ma iracką infrastrukturę, jeszcze przed wybuchem wojny przysłała do Polski przedstawicieli, którzy mieli rozważyć sprawę budowy u nas autostrad oraz innych przedsięwzięć, ale premier Miller nie przyjął ich w ogóle. To jeden z dowodów, że naszą polską specjalnością jest marnowanie szans. Ciemnych plam jest wiele i nie przynoszą nam chluby. Trochę mnie pociesza, choć może nie doszczęśliwia fakt, że nie tylko my mamy zmartwienia ze zgnilizną klasy politycznej, nie ma prawie miejsca na świecie, które by nie było narażone na podobne fatałności. Arcybiskup Zyciński mocno i nie bez racji natarł w „Rzeczpospolitej” na obecną ekipę rządzącą. Jeśliby jednak nawet udało się wyrugować Sojusz Lewicy Demokratycznej, to jako alternatywa pojawia się Lepper, który już się szykuje do rozdawania ministerialnych posad. Przyznaję, że napawa mnie to zgrozą. Jest jakaś fatalność losu w tym, że kiedy odchodzi jedna grupa polityków, nie widać nikogo, kto mógłby ich zastąpić z trochę większą nadzieją. Mamy w Polsce ludzi inteligentnych i utalentowanych wszędzie, tylko nie w elicie politycznej. maj 2003 LUBE CZASY KRÓTKIE SPIĘCIE Często w nocy nie śpię — jest to bezsenność niewątpliwie spowodowana wiekiem — a mam antenę satelitarną, więc schodzę na dół, do salonu i próbuję znaleźć na którymś z kanałów coś niewinnego. Ale okazuje się, że około drugiej, trzeciej, czwartej w nocy głównie krwawy trup wylatuje z ekranu. Ogromna ilość tych trupów poświadcza ogólnikowe wyobrażenia panów menedżerów światowych telewizji, że bez trupów i bez śmierci w ogóle nic interesującego nie można pokazać. Za dnia, niesłychanie zresztą rzadko, pokażą jakieś muzeum, jakiś Egipt czy coś w tym rodzaju, jakąś mumię, ale w nocy bezustannie wszyscy się szlachtują. To jest też rzecz, do której nas pomału telewizja przyzwyczaiła, a potem wszyscy się dziwią, dlaczego dzieci strzelają do dzieci, dlaczego chłopczyk strzela do tatusia itd. No, bo po prostu: takim się staje, kto z telewizją przestaje. Wspominam o tym, bo kitem wciskanym obecnie ludzkości jest planowana z ogromnym rozmachem informacyjna sfera elektroniczna. Na przykład na wysokości kilkuset kilometrów ponad atmosferą ma się obracać krąg satelitarnie zainstalowanych komputerów, który będzie umożliwiał każdemu, kto posiada telewizor, telefon albo osobisty komputer, łączność z każdym innym człowiekiem na świecie. Kto będzie chciał, będzie mógł wybrać sobie ze światowej filmoteki dowolny film do oglądania i w ogóle wszystko będzie można zamówić momentalnie. Jeśli na przykład koniecznie chciałbym teraz porozmawiać z jakimś Pigmejem albo rybakiem z Nowej Zelandii, albo zapytać, jak się ma ciotka tego pana, który siedzi na Antarktydzie i mierzy tam głębokość pokrywy lodowej — to proszę bardzo. Otóż muszę powiedzieć, że moje zainteresowania są znacznie skromniejsze, ja się nie interesuję ani tą ciotką, ani tym rybakiem. Podobna wizja raczej mnie przeraża, bo ja i bez tej wspaniałej technologii odczuwam kłopoty wynikające na przykład z nadmiaru poczty, z tego że ludzie, jak to się delikatnie mówi po amerykańsku, inaczej umysłowo urządzeni, mają mi niesłychanie ważne i pilne rzeczy do zakomunikowania o Marsjanach i przedziwnych innych sprawach. Ciekawe, że sfera obłędu bardzo chciwie asymiluje i wchłania nowinki, także technologiczne, a potem je jakoś wyrodniejąco wykoślawia. Stąd się biorą różne obsesje zwyczajnych ludzi, wszechobecne promienie śmierci itp., itd. Przyznam więc, że gdybym miał, nie daj Bóg, do dyspozycji jakiś taki odbiornik czy interceptor tych rozmaitych informatycznych usług, tobym się przede wszystkim interesował, jak się mogę od tego odizolować i gdzie tu jest wyłącznik… Bo jakie będą z takiej globalnej sieci informatycznej codzienne pożytki? Po pierwsze, 90 procent Amerykanów będzie chciało oglądać rozrywki baseballowe, natomiast jakiegoś Oliviera w Hamlecie czy innego Otella — nie bardzo… Łączność tak niesłychanie udoskonalona nie może sama z siebie udoskonalać gustów szerokiej publiczności. Ja bym się raczej obawiał, że będzie je uniformizować. I nie tylko to: prywatność, całkowita prywatność też może być zagrożeniem. Nie chcę być wulgarny, ale jeśli ktoś jest całkowicie sam ze swoimi chuciami i ma poczucie, że może się wyżywać zupełnie bezkarnie, oglądać i przeżywać, co tylko chce, to może będzie chciał dokonywać dzięki tej elektronice zbrodni in effigie i to go będzie bardziej pasjonowało od studiowania dzieł Spinozy. Obawiam się zresztą, że w tym nowym świecie zapotrzebowanie na dzieła filozofów będzie bardzo, bardzo małe. Więc te wspaniałe, przez umysł ludzki wymyślane, instrumenty zaprzęgane będą do niskich instynktów. A z drugiej strony: gdybyśmy chcieli odgórnie w te gusta ingerować, to samo słowo „cenzura” budzi taką grozę, że jakże by można tymi gustami sterować? Wydaje mi się, że idea globalnej sfery elektronicznej, krótkiego zwarcia wszystkich ze wszystkimi, już w założeniach kryje w sobie rozmaite zgubne możliwości. To może być nowa dziedzina i nowy obszar przestępstwa. Rozmaite gangi, i diabli wiedzą kto jeszcze, będą się posługiwać tą siecią, aby ułatwić sobie porozumienie i możliwość manipulacji. Pomysłowość ludzi w dziedzinie Zła jest niestety okropna, straszliwa i wielowymiarowa. Kiedy w latach sześćdziesiątych pisałem Summę technologiczną, to bohatera jej nazwałem umownie Konstruktorem, ale to był człowiek racjonalny, do głowy mi nie przychodziło, nie wiem dlaczego, że on będzie z największą pasją zajmował się czymś takim, co poczciwego Fantomasa mogłoby przerazić. Jak długo się mówi o takich zjawiskach jako o abstrakcji, która gdzieś tam, za grzbietem stuleci może się znajdować, ale tylko jako czysta, potencjalna, niekoniecznie urzeczywistnialna możliwość, człowiek nie odczuwa bezpośredniego zagrożenia i traktuje to jak bajkę o żelaznym wilku. Tymczasem — od rzemyczka do koziczka, tak to niestety wygląda: ludzie nawzajem wpompowują w siebie takie jakby uzwyklenie niesamowitości, że niby: jeżeli można, to spróbujmy… I to, co nieludzkie, robi się nagle zwyczajne. Widzę to wszystko tak pesymistycznie, ponieważ dociera do mnie przez szklany ekran ten krwawy ekstrakt wszystkich zmiażdżonych ciał i tragicznych zjawisk na świecie. Ja nie widzę sensu powiększania tego strumienia, nasza przepustowość (to jest termin z języka informatycznego) jest jednak ograniczona, to znaczy my możemy rozumieć, współczuć i spontanicznie reagować na cierpienia, głód, kłopoty jednego czy drugiego, piętnastu czy stu ludzi, ale powiedzieć, że sto milionów cierpi, to jest to samo, co powiedzieć — trzy miliardy. Rzecz roztapia się w cyfrach i przestaje cokolwiek znaczyć. maj 1994 LUBE CZASY Kiedy oglądam na ekranie telewizora kolejny zamach terrorystyczny, zbiera mnie — wstyd przyznać — ochota, by zaraz uciec na inny kanał. Ta ochota płynie z przerażającej bezsilności. Chciałoby się takiego terrorystę pociągnąć za rękaw i zapytać: po co? dlaczego? Mordowanie Bogu ducha winnych ludzi bombami wydaje się zupełnie niezrozumiałe. Nie lubię, gdy nazywa się to zezwierzęceniem. Zwierzęta nie robią takich rzeczy, zwierzęta zachowują się stosunkowo przyzwoicie, oczywiście w granicach sobie właściwych; jakby tygrysy nawróciły się na miłość bliźniego, toby z głodu pozdychały. Nie mam nic przeciwko tygrysom. Pająki budziły we mnie pewne obrzydzenie, ale zmieniłem zdanie, kiedy przeczytałem o nich książkę. Dowiedziałem się, jakie to mądre stworzenia i że pojedyncza nitka pajęczyny wytrzymalsza jest od wszystkich naszych teflonów; teraz już nie zabiję żadnego pająka. Jeden wieczorem spaceruje przed telewizorem w ba — wialni, drugi rozsnuł sieć za moim oknem. Żal mi się go zrobiło — biedak, czy on złapie jakąś muchę? Pomyślałem, że są dwie możliwości — albo będę mu napędzał muchy, albo będę chronił muchy. Jak zacznę napędzać muchy, to będzie brzydko wobec much, więc może zostawić go w spokoju, niech robi, co chce. Popatrzyłem znów, a on już jedną muchę złapał. Żona moja nie chciała tego oglądać, ja wziąłem lupę i przez chwilę obserwowałem jego działania, ale potem zrobiło mi się jakoś niezręcznie. Nie trzeba natury podglądać tam, gdzie ona jest — jak to Pawlikowska pisała — okrutna i straszna. Ludzie też są okrutni i straszni, wyłażą z nich monstra i potwory. Wyznaję pogląd, że najlepsze jest umiarkowanie, że my, ludzie, możemy żyć tylko w dość wąskim diapazonie temperatur, także i społecznych. Nie jest dobry nadmiar wolności, wolność bezkarna, wtedy policja zaczyna się zachowywać tak jak w Poznaniu, a politycy tak jak Lepper, i nie jest dobrze, jeśli tej wolności jest tak mało, jak było za komuny. Nikt zresztą chyba nie próbował jeszcze zrobić zestawienia tych dwóch epok: winien — ma. Za komuny w Polsce nie było na przykład takiej fali występków, nikt nie przypuszczał, że Warszawa może się zamienić w małe Chicago. Za to mieliśmy olbrzymi przemysł, który produkował skóry i pazury dla imperium sowieckiego. Ci, którzy to produkowali, wcale się dziś nie cieszą, że przestali produkować rakiety, armaty i czołgi, a teraz będą bezrobotni. Chcą dalej pracować, a jak stracą pracę, to będzie bardzo niedobrze. Konwersja — łatwo się mówi, ale czy to można z fabryki czołgów zrobić fabrykę wafelków? Bonn pakuje we wschodnie Niemcy ogromne sumy, mówią, że już się odbili od dna, a mimo to panuje tam tak zwana ostalgia. Pamiętam moją wizytę w Berlinie Wschodnim, jeszcze przed ,,Solidarnością”. Zaproszono mnie na zebranie zarządu głównego tamtejszego Związku Literatów, ale miałem wrażenie, że uczestniczę w koncercie przemówień z płyt gramofonowych. Wokół mnie siedzą panowie gramofonowie, coś do nich mówię, a oni odpowiadają zupełnie od rzeczy. Byłem taki zły, że ze złości potwornie się opiłem herbatą, bo oprócz herbaty i ciasteczek nic nie dawali. Kraj był naprawdę koszmarny, a teraz im go podobno bardzo żal. U nas takie żale wyraża się bardziej nieśmiało. Co jednak zrobić z młodymi ludźmi, którzy tak strasznie chcą się bić? Potrzeba wojny — żeby można było strzelać, żeby był wróg, któremu można przyłożyć — wydaje się powszechna. Także w krajach bogatych — każda okazja okazuje się dobra, żeby Los Angeles zamienić w morze płomieni… Obawiam się, że bardzo dużo jakiegoś diablego nasienia w ludziach siedzi. Ostatnio przeczytałem Martwą naturę z wędzidłem Herberta — bardzo dobra książka, ale jak się przyjrzeć tym postaciom, które Herbert znalazł w historii Holandii czy Niderlandów, tej mikrofotografii przeszłości, to widać dobrze, że to też nie były lube czasy. Pewno żadnych lubych czasów nigdy nie było i zawsze ktoś komuś nogi wyrywał — tyle że z niejednakowym natężeniem. sierpień 1994 DWIE CENZURY Przez prawie pół wieku żyliśmy pod cenzurą, w jej obroży, i przyzwyczailiśmy się jakoś do tego. Wiedziało się, jak ona funkcjonuje, choć cenzorzy niechętnie dawali pisemne uzasadnienia swych decyzji, raczej odbywało się to ustnie. Teraz przyjechała do mnie tłumaczka ze Stanów Zjednoczonych, z ustną również wiadomością, że wydawca mój lęka się opublikowania w zbiorze moich opowiadań — a ma to być moja dwudziesta czwarta książka w USA — opowiadania pt. Profesor Dońda. Satyra na afrykańskie kraje, w których zdarzały się rozmaite korupcyjne afery, mogłaby bowiem obrazić Afroamerykanów, czyli, krótko mówiąc, Murzynów, i dlatego oboje — tłumaczka i wydawca — zwracają się z błaganiem, bym zrezygnował z druku owego utworu, mimo że umowę zawarliśmy dużo wcześniej i nikt nie przypuszczał, że w kraju powszechnej wolności i Pierwszej Poprawki do Konstytucji, która, jak wiadomo, wolności słowa dotyczy, takie rzeczy mogą się zdarzyć. Tymczasem owszem, jak najbardziej. Dowiedziałem się przy sposobności, że zasada political correctness, czyli tak zwanej politycznej poprawności, przestrzegana jest surowo i można oberwać po palcach, jeśli się ją zignoruje. Znalazłem się w trudnej sytuacji rozkroku na linie, bo z jednej strony zależy mi na tłumaczce i na jej losie, a z drugiej — nie lubię być znowu cenzurowany. Sytuacja wygląda paradoksalnie, ponieważ równocześnie dzieła moje ukazują się w dużych nakładach w Rosji i edytorzy tamtejsi skrupulatnie zaznaczają, co było za sowieckich czasów usunięte. Usunięte bez mojej zresztą wiedzy, nikt się mnie o nic nie pytał, skreślano po cichu. Oczywiście — teraz mamy do czynienia z większą kurtuazją, wydawca się do mnie grzecznie zwraca, niczego mi wprost nie komunikuje, dopiero gdy sam zapytałem naiwnie, komu mogłoby wspomniane opowiadanie zaszkodzić, usłyszałem: ach, political correctness. Obecny przy rozmowie Jerzy Jarzębski zaproponował, by do Profesora Dońdy dodać wstęp wyjaśniający, że miał on w istocie rykoszetem mierzyć w ustrój sowiecki. Powiedziałem, że wtedy będzie jeszcze gorzej i to dopiero wzbudzi poważne podejrzenia. Przypomniałem sobie historię, którą mi opowiadał Jan Józef Szczepański. Kiedy napisał powieść Pojedynek, wydawnictwo — była połowa lat pięćdziesiątych — zgodziło się na publikację jedynie pod warunkiem, że autor napisze wstęp i wyjaśni w nim, że chodziło mu wyłącznie o Amerykę Południową. Szczepański napisał — i po dłuższym czasie usłyszał, że książka zostanie wydana pod warunkiem usunięcia wstępu… W metacenzuralnym przestworzu, unoszącym się nad obiema skrajnościami, historie te ukazują pewne podobieństwo: nikt nie chce ani tu, ani tam wyjaśnić, o co chodzi, nikt nie powie wyraźnie — zabraniamy, tylko bąka — może inny tytuł, a może jeszcze coś innego. Panuje u nas powszechne mniemanie, którego i ja byłem przedstawicielem, jakoby niezmierne wolności amerykańskie nie miały żadnych granic. Zaglądam czasem do „Hustlera”, jednego z bardziej pornograficznych amerykańskich magazynów, stąd wiem, co się tam wypisuje i w jakich sytuacjach pokazuje nawet i prezydentów Stanów Zjednoczonych — teraz doszedłem do przekonania, że zasadę, wedle której coś jest, a coś nie jest tam do przyjęcia, trudno pojąć. Rzecz o tyle ciekawa, że każdy, kto mieszkał w którymś z krajów czy baraków tak zwanego socjalistycznego obozu i zajmował się literaturą, doskonale wiedział, jakie klawisze może nacisnąć, a jakich powinien unikać, choć reguły często się zmieniały. Kiedy ów krakowski cenzor, który uciekł do Szwecji, opublikował w swej „czarnej księdze” dossier polskiej cenzury, zobaczyliśmy, jak nieprawdopodobnie zmienna była kolej cenzorskich zapisów. Amerykańscy intelektualiści mówią, że w ich kraju występuje pewna krzywa w czasie rozpięta: kiedyś był maccartyzm, srogi i antykomunistyczny, potem przyszła libertyńska liberalizacja lat sześćdziesiątych, kiedy padły wszelkie obyczajowe tabu, teraz zaś nastąpiła nowa, dziwaczna faza. Geje i lesbijki mogą i nawet powinni chodzić ulicami i wydawać okrzyki na własną cześć, a o Murzynach nie można bąknąć jednego złego słowa, nawet jeśli rzecz dotyczy fikcyjnego afrykańskiego państwa Gurunduwaju, które wymyśliłem. Chcąc opowiadanie moje ratować, powiedziałem tłumaczce, że gdy je opublikujemy, wybuchnie wielki skandal, a nic tak jak skandal w sprzedaży książki nie pomaga. Obiecała rozważyć ten punkt widzenia. Oczywiście — zawsze można Profesora wydrukować w jakimś miesięczniku, w Ameryce istnieje ogromna gama wydawnictw. Sprawę całą nieco wyostrzyłem, ale z racji swej egzotyki wydała mi się godna opowiedzenia. lipiec 1995 ZANIK DZIECIŃSTWA Zajmuje mnie wciąż kwestia dogłębnych zmian cywilizacyjnych, które, jak się obawiać należy, są jeszcze w toku, a wyszły bodaj ze Stanów Zjednoczonych po zakończeniu drugiej wojny światowej, kiedy się upowszechniła telewizja, aczkolwiek nie jest ona wyłącznym ich czynnikiem sprawczym. Myślę o osłabieniu więzi generacyjnej pomiędzy pokoleniem starszym a młodszym, czyli dziećmi po prostu. Nowe czasy wymagały niejako nowych sprawności, nowej orientacji i starsi nie bardzo umieli przekazać młodszym tradycyjnie utrwalone cele, poczucie sensu życia i tak dalej. W latach osiemdziesiątych zaczęły się pojawiać książki takie jak Neila Postmana Zanik dzieciństwa. Uważam diagnozę, zawartą przez autora w tytule, za zasadną, aczkolwiek nie ogarnia ona całego zjawiska. Postman pisze — powtarzam za nim, bo się na historii nie znam — że był taki czas, na pewno do XIV, XV wieku, a i później jeszcze, kiedy dzieciństwo jako osobna kategoria społeczna w ogóle nie istniało. Dzieci to byli tacy starzy maleńcy, widać to zresztą na dawnych portretach, przedstawiających rozmaite dwory: dziecko ubrane jest podobnie jak dorośli, tyle że jest biologicznie mniejsze. Nie było osobnych strojów, przymusu szkolnego ani egzaminu dojrzałości; nie było żadnych wyróżników, które by kategorialnie hierarchizowały postępy rozwojowe ku dorosłości. Zjawisko wyodrębniania tego okresu ludzkiego życia pojawiło się w wieku XVI, nasiliło w XIX, a w naszych czasach zaczęło znów zanikać. Rozpad ów wywołany został przede wszystkim erozją rodziny. Postman zorientowany jest przede wszystkim na Amerykę, jego przykłady i statystyki stamtąd głównie pochodzą, amerykanizacja Europy wciąż jednak postępuje, więc rzecz jest i dla nas aktualna. Czynników, które złożyły się na tę zmianę, mającą charakter zniwelizowania społeczeństwa, było bardzo wiele. Okoliczność bardzo istotną stanowił fakt, że tzw. galaktyka Gutenberga, jak to McLuhan powiadał, zaczęła zmierzchać i przyszła epoka telewizji. Telewizja w całości swojej, bez względu na to, jaki jest kaliber poszczególnych programów, apeluje do czysto wizualnych, odbiorczych zdolności i utrwala postawę bierną, wymaga znacznie mniej wysiłku umysłowego dla percepcji: nie trzeba się uczyć czytać ani pisać, ani gramatyki, ani języka, niczego właściwie nie trzeba umieć. Można nie wiedzieć, co to były wojny punickie ani kto to był Cezar, a mimo to oglądać seriale, które w tamtej epoce się dzieją. Powstał rodzaj molocha, którego wpływ na dzieci ograniczyć bardzo trudno. Książkę nie nadającą się dla dzieci można schować; telewizora schować się nie da. Próby utrudniania doń dzieciom dostępu, podejmowane np. w Szwecji, okazują się raczej nieskuteczne. Przenoszenie bardziej drastycznych programów na późne godziny nocne też nie bardzo skutkuje, ponieważ nie wszyscy rodzice dysponują dość autorytatywną mocą, by dziecko skłonić do pójścia spać z kurami. Media wizualne podają wiadomości na zasadzie kaszy, wszystko idzie jedno za drugim: tutaj wsadzono ministra, który coś ukradł, tu Andreotti kuma się z mafią, tu trzęsienie ziemi, a obok zaraz masowy grób, bo Serbowie kogoś zamordowali. Dzieci na to patrzą i zostają w ten sposób wprowadzone w świat dorosłych. Postman powiada — nie chciałbym sobie przywłaszczyć jego centralnych koncepcji — że istotą dzieciństwa jest tajemnica, że ochrania się je przed bardziej ponurymi stronami życia ludzi dorosłych: przestępczością, gwałtem, obrazami przemocy. Sam podobnej ochrony doświadczyłem jako dziecko i później wydawało mi się, że przyszła jakaś radykalna zmiana. Tymczasem to nie świat się zmienił, tylko nastąpiło umasowienie informacji. Dzieciństwo więc zanika i dochodzi do pewnego rodzaju uniformizacji: wszyscy na przykład noszą dżinsy, można je nosić, mając osiem i sześćdziesiąt lat. Wszyscy ubierają się mniej więcej podobnie, nie ma wyraźnego rozdziału na poszczególne warstwy wiekowe i nie ma też owego wtajemniczenia w dorosłość, które było czymś w rodzaju ochronnych zastrzyków. Im bardziej społeczeństwo jest zamerykanizowane i zaawansowane cywilizacyjnie, tym dalej poszedł ten proces. Chłopak siedemnastoletni ma już pierwszy samochód; dziedzin, w których następuje tego rodzaju wczesne doroślenie — przybywa. Z drugiej strony, bezradność wychowawcza generacji starszej jakby narasta, co wiąże się z rozpadem więzi rodzinnych. Rodzina, w której zasiadało się do wspólnego posiłku, tu ojciec, tu matka, tu dzieci, a tu dziadkowie, i w dodatku — zgodnie ze znanym porzekadłem — dzieci i ryby nie miały głosu, już nie istnieje. Przede wszystkim dzieci mają głos! październik 1995 NOWA ERA Następuje dziś z wolna erozja zakazów i detabuizacja. Ja tego w tej chwili nie wartościuję, próbuję jedynie toczący się proces opisać. W niektórych krajach, zwłaszcza tych, które się wyzwoliły z jarzma sowieckiego, traktowany on jest jako choroba cywilizacyjna, podczas kiedy chodzi raczej o stan destabilizacji, wywołany napływem wartości amerykańskich, tak bardzo odmiennych od naszych. Wchodzimy po prostu w nową epokę. Stan ów, opisany przez Neila Postmana radykalną formułą „zaniku dzieciństwa”, sprzyja kryminalizacji. Statystyki w jego książce cytowane wskazują, że z roku na rok powiększa się liczba przestępstw dokonywanych przez nieletnich obojga płci, choć — jak to zwykle bywa — przez chłopców raczej. Umasowienie tych objawów nie we wszystkich krajach w równym stopniu nastąpiło, bo to się po prostu na poza — amerykańskim gruncie niejednakowo zaszczepia. Wiąże się to z procesami czysto biologicznymi; jak twierdzi Postman, w ciągu ostatnich mniej więcej czterdziestu kilku lat wiek dojrzewania u dziewcząt tak się zmienił, że dziewczynki, które miały pierwszą miesiączkę w piętnastym roku życia, mają ją teraz w dwunastym. Skutkiem jest przyspieszenie zainteresowań sferą płci, a społeczeństwo, które się w całości stało przyzwalające, nie potrafi się temu przeciwstawić i stąd nieszczęście w postaci dzieci, które rodzą dzieci. Skutek ten ma niejako charakter kołowy, bo jest równocześnie i przyczyną: dorośli także zaczynają się bardziej interesować dziećmi jako, brzydko mówiąc, potencjalnymi obiektami seksualnymi, stąd fala rozmaitych praktyk pedofilskich czy kazirodczych. Niedawno żona dala mi do czytania książkę socjologa, pani Teresy Hołówki, która przez trzydzieści miesięcy mieszkała w USA jako żona profesora uniwersytetu. Książka nazywa się Delicje ciotki Dee; przeczytałem ją ze zgrozą, choć nie jest pomyślana wcale jako paszkwil na Amerykę. Przeraziła mnie jednak dziwaczność tamtejszego życia, jego stereotypizacja, uniformizacja, pustka intelektualna. To właśnie książka pani Hołówki skłoniła mnie, by sięgnąć po Postmana, którego od dawna miałem na półce; stwierdziłem, że praca jego, napisana w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, nie tylko nie straciła aktualności, ale wraz z postępem ery informatycznej jeszcze na niej zyskała. Myślę tu na przykład o wielkim rynku gier komputerowych. Co charakterystyczne, nie są one wcale zróżnicowane wedle wieku: nie ma Jasia i Małgosi czy Królewny Śnieżki dla dzieci, a Sherlocka Holmesa dla dorosłych, wszystkie §ą uniwersalne i także przyczyniają się do zatarcia granic oddzielających dzieciństwo od dorosłości. Dochodzi do tego obniżenie poziomu intelektualnego społeczeństwa, co zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych widać. Teraz dopiero dochodzą do głosu późne skutki propagowanej w latach siedemdziesiątych przez Ivana Illicha deskolaryzacji. Zwyczajnie mówiąc, nie tylko autorytet szkoły upadł w wielu krajach, ale też jakość nauczania na psy zeszła. Amerykanie bardzo się na to skarżą; republikański spiker Kongresu, gruby Newton, czyli Newt Gingrich, twierdzi, że właściwie można skończyć college, nie umiejąc czytać ani pisać. Coś w tym jest, zwłaszcza jak się dobrze gra w baseball. Zanik dzieciństwa paradoksalnie łączy się ze społeczną infantylizacją. Postman cytuje Jeffersona, jednego z amerykańskich Ojców Założycieli; widać z jego wypowiedzi, że milczącym założeniem była wtedy stroma hierarchizacja społeczna z elitą, która jest specjalnie wykształcona. Wszystko to są objawy nowej ery cywilizacyjnej. Naturalnie, można ją w całości albo częściowo przekląć, ale chodzi raczej o to, żeby zrozumieć, co jest objawem, co skutkiem, a co przyczyną. Trzeba się starać wychwycić wszystkie dopływy kauzalne, a nie tylko koncentrować na jednej przyczynie. Mamy tu bowiem ciasno spleciony warkocz różnych czynników łącznie oddziałujących, nie da się wypreparować jednego — na przykład kwestii antykoncepcji. Bitwy wokół podręcznika wychowania seksualnego dla młodzieży, jakie u nas niedawno toczono, przede wszystkim nie są skuteczne; sprawa cała łączy się z przemianami w innych dziedzinach, a poza tym mechanicznie wprowadzane zakazy budzą z reguły chęć skosztowania owocu zakazanego. październik 1995 BEZ GORSETU Opisany tu poprzednio proces zaniku dzieciństwa i społecznej niwelizacji — inspirację do jego analizy dała mi książka Neila Postmana — toczy się w wieku komputerowym i w stuleciu informatycznym. Wciąż nam mówią, jakie to ważne, że błyskawicznie będziemy się teraz porozumiewać na ogromne odległości, ale, jak już wielokrotnie pisałem, nie budzi to mego entuzjazmu, bo jakoś nie mogę się dowiedzieć, co za nowe treści będą w ten sposób przekazywane. Nie odczuwam też najmniejszej satysfakcji z tego powodu, że tradycyjny druk może zostać wyparty przez komputerowe dyskietki i spotka nas los bohatera mojego Powrotu z gwiazd, który wróciwszy po stu kilkudziesięciu latach na Ziemię, z największym smutkiem stwierdza, że książek już nie ma, są tylko kryształki z zakodowaną w nich informacją. Pospolita jest dziś koncepcja, wedle której komputer przejąć ma funkcje nauczycielskie. Nauczanie bezosobowe, które nie daje wzorów osobowych, nie wydaje mi się godne szczególnego zachwytu. I nie jest dla mnie atrakcyjna myśl, że miałbym się otoczyć kokonem drutów i komunikować z innymi ludźmi jedynie drogą łącz internetowych. Rodzice nie są już, jak to było w pradawnych czasach, źródłem informacji o świecie i życiu, szkoła także straciła w dużej mierze swój autorytet, a część tego autorytetu przejęta została przez telewizję. Równocześnie telewizja podaje informacje w sposób anonimowy — my przecież na ogół nie wiemy, jacy redaktorzy je opracowują, widzimy tylko prezentera albo prezenterkę. Wiemy jedno — że prezenter nie może być starym dziadem, a prezenterka nie może mieć 65 lat. To się nie zdarza: musi być młoda dziewczyna, z tym że teraz dokonuje się wyboru bardzo akuratnie, tak by kandydatka nie była jednak zbyt atrakcyjna w sensie seksualnym, bo wówczas mogłaby uwagę widza od przekazywanych przez siebie wiadomości skutecznie odwrócić. Na pytanie, czy w telewizji zupełnie już zanikły informacje pozytywne, McLuhan odpowiedział kiedyś: one są, ale skupione zostały wyłącznie w tak zwanych odcinkach reklamowych. I rzeczywiście — tam wszystko jest cudowne, można nawet mówić o błazeńskim naśladowaniu religijnych schematów. Najpierw mamy stan grzechu: suknia jest splamiona, proszek do prania nie chce działać, garnek się przypalił. Potem przychodzi anioł, czy nawet archanioł pod postacią dobrego pana albo pani, która mówi, co robić, jakiego środka użyć, jaką zupę z kluskami jeść, i tak dalej, i na samym końcu widać rozanielone twarze, pseudoreligijny zachwyt, niemal ekstazę, bo jednak się udało. Schemat ten, zwłaszcza w zagranicznych reklamówkach, konsekwentnie się powtarza, co mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić, bo je mimo woli czasem oglądam, chociaż staram się wtedy raczej chodzić po pokoju, nie patrząc na ekran telewizora. Telewizja nie tylko przekazuje wiadomości, ale też stwarza pewne wydarzenia, które bez niej wcale by nie zaistniały. Lata III Rzeszy to epoka, w której jako środek łączności królowało radio i ono przyczynić się miało do sukcesu Hitlera, bo jego ochrypłe wrzaski były podobno Niemcom szczególnie miłe. Nie wiem, czy to prawda; słyszałem Hitlera przemawiającego i nie powiem, by mi był specjalnie sympatyczny, faktem jest jednak, że czar bijący od jego wąsika, butów i kosmyka na czole tkwił niejako w pewnej abstrakcji, konkretnie zaś ludzie słyszeli ów wrzaskliwy, ochrypły głos. Postman twierdzi, że dzisiaj, gdy wizualne środki przekazu mają tak duże znaczenie społeczne, dobór polityków w wysokiej mierze zależy od tego, jaki jest ich telewizyjny image — jak się poruszają, jaką aurę wokół siebie wytwarzają. Sympatyczne wrażenie sprawiał np. Reagan, bo był przedtem aktorem i dobrze wiedział, że nie wystarczy być prezydentem, ale trzeba go też umieć grać. Telewizja w dużej mierze przesądza o wyniku politycznych konkurencji i współzawodnictw. Zatarto więc granice między dzieciństwem a światem dorosłych, dzieci wcześnie się do niego pakują, nie potrafią jednak podjąć odpowiedzialności, jaka się z tym łączy, ani zrozumieć rozmaitych skomplikowanych uwikłań, w jakie dorośli są z reguły wplątani. Szory, cugle i kategorie, w których byliśmy wychowywani, jakoś nas wspierały; nie były to tylko okrutne sznurówkowe gorsety, ale rodzaj przydatnych życiowych wytycznych. Kierunku zachodzących przemian nie potrafimy przewidzieć; nie wiemy, czy one się zatrzymają, czy przyjdzie teraz stabilizacja w nowej postaci, czy dzieciństwo kiedyś jeszcze odzyskamy… październik 1995 ROZRYWKA ROZRYWAJĄCA Zastanawiałem się, czym można by zastąpić nieustający przybór pełnych krwi i mordu widowisk telewizyjnych. Kilka tematów wprawdzie wybrałem, ale potem przyszło mi do głowy, że tak jak całkowitym fiaskiem zakończyły się wysiłki propagandowe rządów totalitarnych, które usiłowały nakłonić ludzi do czytania powieści w rodzaju Jak hartowała się stal albo oglądania filmów takich jak Jasne łany, podobnie i z tego, że ja tematy jakieś ciekawe telewizji zaproponuję, nie wynika wcale, że ludzie będą chcieli to oglądać. Mimo to spróbować trzeba. Myślałem konkretnie o dłuższej serii, animowanej komputerowo, poświęconej ewolucji życia na Ziemi. Teraz mniej więcej wiemy, w jaki sposób z najprostszych form bakteryjnych wyrosło olbrzymie Linneuszowe drzewo gatunków i jak kolejne katastrofy odrąbywały jego konary. Ostatnio modne się stały dinozaury i ich zagłada, za sprawą filmu o jurajskim parku. To było 60 milionów lat temu, ale znacznie wcześniej, przed 250 milionami lat, w epoce permu, nastąpiła katastrofa jeszcze straszliwsza, o przyczynach raczej nieznanych — istnieją hipotezy, ale wzajem sprzeczne — i dziewięćdziesiąt kilka procent gatunków istot żywych wyginęło. Jednym słowem, ten nieszczęśliwy biedak Stanisław Lem, który napisał w cyklu Biblioteka XXI wieku, że w historii element stwórczy funkcjonuje poprzez katastrofy, nie całkiem nie miał racji. Jeszcze zresztą w ubiegłym wieku Cuvier stworzył teorię katastrof, którą potem jako teorię rozwoju życia zarzucono, ale teraz jak wańka–wstańka powraca do bytu. Równocześnie ładnie by się dało wizualnie pokazać, jak poszczególne zwierzęta przekształcają się ewolucyjnie i jak w ewolucji pojawiają się elementy tego, co nazywam modą kształtującą gatunki. W okresie kredy, a właściwie wcześniej, już w karbonie, przyszła moda na dwunożność. Olbrzymie gady zaczęły chodzić na dwóch nogach: iguanodony, stru — thiomimy, co udają strusie — one właśnie w Parku jurajskim biegają, a ich kilkuminutowa obecność na ekranie kosztowała kilka tygodni pracy programistów komputerowych. Wielki, kilkutonowy potwór miał przy tym kończyny przednie silnie podległe zanikowi, niewiele większe od ludzkich — nie mógł się nimi nawet podeprzeć, kiedy kładł się spać, i stworzono całą teorię na temat tego, jak się z ziemi podnosił. Towarzyszyła temu moda na pancerze: stegozaury, olbrzymie triceratopsy, które miały na karku trzy rogi, a w dodatku kołnierz kostny dookoła głowy… Potem ewolucja zrezygnowała z tych straszliwych pancerzy na rzecz zwinności czwororękiej, pojawiły się małpy, pośród nich istoty człekokształtne, i w końcu wychynął z nich człowiek. Jest to obraz, który w europejskim kręgu kultury, pod egidą czy słońcem chrześcijaństwa, przyjmujemy dziś powszechnie do wiadomości, choć fundamentaliści go sobie nie życzą. Przyszedł mi też na myśl inny temat. Historię rozpatruje się na ogół jako dzieje rozmaitych królów, mocarstw, wojen, wiar wschodzących czy wypraw krzyżowych. A można by zupełnie inaczej: zaczął to, choć niestety z wychyleniem utopijnym, Marks, mówiąc o narzędziach wytwórczych, ja bym rzecz nazwał ewolucją technologii. Kolejne technologie powstawały na ogół jako wojenne — a więc taran z łbem barana, hulaj–horodyny, rozmaite miotacze, atak i obrona — równocześnie jednak trwało cywilne ich użytkowanie, i poszczególne epoki można wedle technologicznych nowinek podzielić. Każdej z tych er technologicznych przyporządkować można właściwy jej rodzaj zagrożeń. Epoka żeglugi, której piewcą był Conrad, niosła rozliczne niebezpieczeństwa i katastrofy, którym przeciwstawiał się heroizm żeglarzy — szydził z niego Jan Kott, pisząc, że była to w istocie wierność kapitalistycznym armatorom, nakazująca ratować ładunek z opresji tajfunu. Nowy rodzaj heroizmu wiąże się z epoką lotnictwa — i ono rzucało rozliczne wyzwania. Każda technologia zresztą, zanim się rozwinie, jest dosyć zawodna i ta jej zawodność stanowi czynnik śmiercionośny. Potem zaś, kiedy się już wydoskonali i jednym samolotem przewieźć można dwadzieścia razy więcej ludzi, niż przewoził z Niemiec do Ameryki zeppelin, pojawiają się terroryści, którzy owe prawie że niezawodne technologie zamieniają na powrót w śmiercionośny oręż. Rywalizacja potęg imperialnych w Kosmosie także pociągnęła za sobą ofiary, a w dodatku po tym, gdy Amerykanie wylądowali już na Księżycu, okazała się kolosalna tymczasowa zbędność całego przedsięwzięcia. Rozmaite rodzaje heroizmu stają się w ten sposób kolejnymi rozdziałami historii człowieka. Obecnie wchodzimy w erę, w której tworzywem technologii i masą, oby nie upadłościową, ma być informacja. Pisałem już tutaj, pod hasłem Cave Internetum, jakie okropne możliwości czają się w globalizacyjnym przedsięwzięciu krótkiego zwarcia informacyjnego kuli ziemskiej — a przecież era informacyjna będzie na pewno nosicielką niewiadomych i nieznanych jeszcze wstrząsów. Te sprawy wydają mi się warte wizualizacji, zamiast nieustannej zabawy w żandarmów i bandytów, na której opiera się dziewięćdziesiąt procent roboty telewizji. Ma ona ogromną, nie wykorzystaną szansę edukacyjną. Tymczasem człowiek jest spychany na pozycję bierną wobec wyzwań rzucanych mu przez cywilizację, a technologia, która ma go zabawić, okazuje się czasem technologią rozrywającą jak bomba. To gra słów, ale język polski na nią zezwala. Piętno pierworodnego grzechu — że się wyjątkowo tak teologicznie wyrażę — ciąży na nas, wyprowadzając zło z tego, co miało być pierwotnie dobre. sierpień 1996 PORNOGRAFIA I DEMOKRACJA Demokracja wprowadza na scenę społeczną zarówno zjawiska dobre, jak złe, a dzieje się tak, ponieważ znacznemu poszerzeniu ulega obszar wolności osobistej i zbiorowej. Wskutek tego staje się możliwe nie tylko publikowanie tekstów cennych, ale także oszczerstw wymierzonych w ludzi, którzy walcząc o odzyskanie wolności, tracili w więzieniach zdrowie, a bywało, że i życie. Staje się też możliwe drukowanie pism porażających wybranych przez społeczeństwo ludzi władzy bezczelnością oraz ostrzeliwanie ich hańbiącymi pomówieniami (dzieje się tak nie tylko w Polsce, ale we wszystkich krajach demokratycznych). Teoretycznie można wtedy wzywać prawo dla obrony dóbr osobistych, ale winno to stanowić ostateczność. Staje się możliwe szerzenie w rozmaitych środkach przekazu informacji fałszywych, kłamstw i wymyśleń, a nawet grożenie społeczeństwu niebezpieczeństwami urojonymi, przy równoczesnym lekceważeniu takich zagrożeń, które idąc na przykład spoza granic Polski, nie tylko są możliwe, lecz dla trzeźwego spojrzenia w przyszłość całkowicie realne. Staje się możliwe dowolne mącenie w głowach, na przykład sekciarskie, jak również powielanie partii politycznych ponad wszelką miarę potrzeb rozumnego zarządzania państwem. Staje się możliwe wygrywanie partykularnych interesów egoistycznych zrzeszeń bojowego syndykalizmu przeciwko pracodawcy, także państwowemu, a nawet szantaż, który zmusza rząd do uległości, często szkodliwej dla reszty społeczeństwa (jak ostatnie blokady całej Francji przez kierowców tysięcy ciężarówek). Zarazem ochrona grup słabszych, jak pracownicy oświaty albo ludzie kultury, staje się coraz trudniejsza. Pogarsza się sytuacja wszystkich wyzbytych szansy przystawiania pistoletu strajkowego do głowy władzy. Staje się możliwe lekceważenie przez mniejszość uchwał i ustaw powziętych przez większość. Okazuje się, że wszyscy są równi, ale ci, którzy dysponują odpowiednimi środkami, potrafią okazać się równiejsi. Zresztą pobieraliśmy te bolesne nauki już w Polsce Ludowej, kiedy była pod protektoratem sowieckim. Obawiam się, czy nie nadchodzi kres mej współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”, jako wypadkowa nasilających się procesów, których wspólnym mianownikiem jest antydemokratyczne wspieranie cnoty przymusem. Pornografia może być odnajdywana prawie wszędzie, na przykład w wielkich dziełach sztuki, w Biblii, Anglicy zaś powiadają, że pornografia powstaje „in the eye o fthe beholder”. Kiedy byłem położnikiem i jako absolwent medycyny badałem nagie kobiety, nie mogłoby mi przyjść do głowy, że to może być poczytane za seksualne molestowanie i tym samym przynależy do sfery pornografii. Nie wspomnę nawet o plażach, na których roi się od obu — płciowej nagości. Poza tym wszystkim czai się w moich oczach następujące niebezpieczeństwo społeczne. Zaczyna się od mniejszych wyskoków, od pikietowania jakichś kiosków, w których jako żywo w Krakowie żadnej pornografii nie widziałem, a nie widziałem jej, ponieważ nigdzie jej nie szukałem, i wydaje mi się, iż jeśli gdzieś tkwiła, to schowana. Mimo to zjawiają się próby uchronienia przed rozwiązłym widokiem, czyli przed grzesznością, na siłę. Siła cnoty jest to siła płynąca z sumienia, a nie siła strachu przed pikietami, policją albo sądem. W dziedzinie obyczajowości nie może demokracja tworzyć ani zakazów wymuszanych strachem przed karą lub jakimś podpaleniem, ani przed możliwością grzechu bronić siłą. Cnota wymuszona siłą nie jest żadną cnotą, jest jedynie efektem strachu. Zresztą pornografii, podobnie jak dużo od niej gorszych narkotyków, nie znajdzie ten, kto ich nie szuka, tak samo jak ten, kto oboje pomija. Przed kilkudziesięciu laty byłem poddany pod kontrolą lekarską działaniu halucynogenu psylocybiny i przeżyłem dziwaczne, a zarazem nieszkodliwe halucynacje. Odmówiłem jednak powtórzenia tego eksperymentu, jak też włożyłem przywiezione mi papierosy z marihuaną do pudełka (i leżały w nim, aż się, nietknięte, rozpadły w proch), ponieważ ja sobie nie życzę, by jakaś substancja chemiczna wyprawiała dziwactwa z moją świadomością. Nikt mi jednak niczego nie zakazywał. Uważam, że jestem w prawie publikowania na przykład w niemieckim „Playboyu”, co uczyniłem w październikowym numerze tego miesięcznika (napisałem satyrę na Internet, w której „już można telefonicznie zapładniać kobiety”). Uważam, że jako człowiek żyjący w wolnej Polsce mam do takich postępków prawo, ponieważ to, co napiszę i ogłoszę, już nie znajduje się pod kontrolą cenzury czy policji, lecz tylko mojego sumienia. Uważam też, że jestem w prawie ogłaszania prognoz takich zjawisk, których niedobre pojawienie się w polskiej rzeczywistości mam za prawdopodobne, a prognozować zamierzam bez względu na to, czy się to komuś będzie podobać, czy nie i czy będzie to poczytane za objaw posępnego czarnowidztwa (jak np. to wszystko, czym grozi populacyjny wzrost na Ziemi zwany „bombą demograficzną”). Uważam bowiem, że przed tym, co może nadejść jako zagrażające ludziom, przestrzegać należy koniecznie. Oczywiście i w tej dziedzinie, jak w każdej, możliwe są nonsensowne przerosty: ostatnio modne stało się na Zachodzie częste przez sensacyjność prawienie o meteorze, który w zderzeniu z Ziemią może zniszczyć życie. Trzeźwa kalkulacja czyni dziesięć tysięcy razy bardziej prawdopodobnym wielokrotne zdobycie głównych wygranych na wszystkich loteriach świata naraz. Nie zgadzam się z satysfakcją bardzo szanowanej przeze mnie pani Józefy Hennelowej, wyrażającej się z aprobatą o „oddolnie społecznej” antypornograficznej działalności. Oczywiście, należy dzieci chronić przed pornografią ze szczególną dbałością. Zresztą pornografia jest jedną z plag najmniej szkodliwych. W Europie Zachodniej (i niestety u nas) ostatnim czasem zaroiło się od skandalicznych procesów, wywołanych wciąganiem dzieci do grup aktywnych zboczeńczo (seksualnie). To są przestępstwa koniecznie wymagające ścigania i karania, ponieważ zawsze jest ktoś, kto ponosi szkodę, może i na całe życie: dzieci tak zwabione i tak wykorzystywane. Natomiast z pornografią ograniczoną do ukazywania ludzkiej nagości, bez niczyjej szkody, jest dla mnie tak samo jak w dialogu, może i fikcyjnym, prowadzonym w tolerancyjnie panującej demokracji: „nie zgadzam się z tym, co głosisz, ani trochę, lecz jestem gotów walczyć o to, abyś nadal miał swobodę także i takich wypowiedzi”. Uważam, że szantażowe albo siłowe powstrzymywanie od aktów rozwiązłych jest pierwszym krokiem na drodze do fundamentalizmu, do dyktatury, do cenzury, do pokolejnego obcinania indywidualnych swobód, aż przychodzi czas czadorów, kamienowania i podkładania ognia, ponieważ, jak zostało powiedziane, tam gdzie pierwej palą książki, potem palą ludzi. Pornografia pochodzi od greckiego słowa oznaczającego nierządnicę. Pornografią pozaseksualną są dla mnie takie listy, jak na przykład pana Wrzodaka: w tym liście wyraża on wdzięczność za szkalowanie człowieka, który trzecią część życia w PRL–u przesiedział w więzieniu za to, że sprzeciwiał się narzuconej Polsce niewoli, i za taki sprzeciw pragnie go teraz oblać błotem, co jest możliwe i nie wymaga żadnej odwagi, skoro „mamy zupełną swobodę wypowiedzi”. Istotnie, mamy ją i możemy ją zniszczyć. Nie życząc sobie tego, proszę uprzejmie zważyć, że ani trochę nie zamierzam równać kroku z takimi poczynaniami. grudzień 1996 KREW I SOS POMIDOROWY Wrócić wypada znów do sprawy wolności słowa. Otóż „International Herald Tribune” dalej zamieszcza całostronicowe ogłoszenia sekty Scientology. Jedna strona reklamy kosztuje w tym piśmie 62 tysiące dolarów; zauważyłem już siedem takich ogłoszeń, czyli że sekta wyłożyła na nie prawie pół miliona. Teraz zaś znalazła sobie grupę obrońców, którzy — twierdząc, że nie są jej członkami — umieścili w prasie pasztet skierowany do kanclerza Kohla, porównując rzekome prześladowania scjentologów w Niemczech do prześladowań Żydów za nazizmu. Kohl powiedział dziennikarzom, że nie zamierza odpowiadać na tego rodzaju interpelacje, a w listach do redakcji „Heralda” napisano, moim zdaniem najsłuszniej w świecie, że ktoś, kto zestawia na jednej płaszczyźnie wytykanie przywar tak zwanym sekciarzom z tym, co Niemcy zrobili z Żydami, ma nie całkiem w porządku w głowie — tymczasem pod protestem podpisała się śmietanka Hollywoodu, aktorzy, scenarzyści, reżyserzy, jacyś też literaci. Akcja reklamowa w „Heraldzie” wyreżyserowana jest starannie: za każdym razem jakaś osoba, a najlepiej rodzina, słodko uśmiechnięta daje się sfotografować na wielkość stronicy, z informacją, że dzięki scjentologii stała się szczęśliwa i zachwycona, i tak dalej. Na górze napisane jest oczywiście ,,advertisement”, czyli reklama — czy jednak istnieją (a jeśli tak, to gdzie przebiegają) granice wolności słowa, jeśli idzie o publikacje tego typu? W rocznicę śmierci szacha jego brat, który — zapewne pod ciężką ochroną — mieszka pod Paryżem, wali rok w rok w „Heraldzie” opłacony artykuł o tym, jakim to świetlanym i wspaniałym człowiekiem był Reza Pahlawi i jaki straszny jest obecny reżim mułłów w Teheranie. Brat ten nie jest, jak sądzę, osobą ubogą, rodzina szacha wywiozła to i owo za granicę, ale ogłoszenie nie przekracza połowy kolumny. Byłem ciekaw, co scjentologia właściwie głosi. Zajrzałem do mojej ulubionej sześciotomowej powszechnej encyklopedii pod „scjentologia” — nie ma takiego hasła. Szukałem następnie pod „dianetyka” — nie ma. Pod „Ron L. Hubbard” — też nic nie ma. Więc sięgnąłem do jednotomowej encyklopedii Hutchinsona i tam oczywiście hasło „Scientology” znalazłem; można w nim przeczytać, jak bardzo wątpliwe są metody rekrutacji członków, które ta sekta stosuje. W moim starym Meyerze — starym, bo ma już jedenaście lat — też są stosowne informacje. Nie chcę być zanadto złośliwy, ale z haseł, których w naszej najnowszej encyklopedii brakuje, można by już ułożyć osobny tomik… Wracając do spraw etyki — gdzie się kończą granice pub — likowalności tekstu, nawet jeśli ktoś jest gotów na to wyłożyć dziesiątki tysięcy dolarów? Mam nadzieję, że „Herald” nie wydrukowałby manifestu na przykład satanistów, wzywającego do modłów do Belzebuba, aczkolwiek pewności nie mam, bo Amerykanie są, jak wiadomo, szalenie wrażliwi, gdy chodzi o tzw. Pierwszą Poprawkę do Konstytucji i wolność słowa. Trudno sobie wyobrazić anons typu: „Handlarz żywym towarem, zajmujący się wywozem nieletnich dzieci do krajów ościennych, uprzejmie zaprasza do swojego biura”, ale podobną treść można przecież osłonić. Problem wykracza poza reguły rynkowej gospodarki, obejmuje na przykład pytanie, czy należy zamieszczać teksty w oczywisty sposób kłamliwe, które obiecują złote góry za spożywanie jakichś bezwartościowych ziół, albo reklamy tak zwanych po niemiecku „Heilpraktiker”, czyli po prostu znachorów, którzy mogą czasem odwieść, choćby i niechcący, potrzebujących pomocy od prawdziwych lekarzy i prawdziwej medycyny. Zdaje mi się, że granice przebiegać powinny zasadniczo w sumieniu redaktorów, zakładając, że mają sumienie — bo nie każdy człowiek je ma, sądząc po tym, co się ostatnio dzieje. Ot, dwóch chłopców zamordowało mężczyznę, bo się chcieli przekonać, który z nich pierwszy jest gotów to zrobić. Włos po prostu bieleje. Niedawno odwoływałem się do sumienia w dziedzinie obyczajowej — chodziło o pornografię — ale nie może być tak, że wszystko zostaje puszczone zupełnie na leseferyzm: róbcie sobie, co chcecie, działajcie, jak chcecie. Ludzie nie są przygotowani do tego, ażeby spokojnie i godnie wykorzystywać wielką, bezgraniczną sferę wolności wypowiedzi. Inna rzecz, że wymyślić środki przeciwdziałania — bardzo trudno. Jednym słowem, dziedzina ogłoszeń w mediach, brzydko zwanych publikatorami, powinna się znajdować pod nadzorem. Oglądałem niedawno w telewizji niemieckiej dość przerażający reportaż z jakiejś strasznej katastrofy, nagle przerwa i ciepły głos zaczyna opowiadać, że krewetki posmarowane sosem pomidorowym są pyszne, a na ekranie, gdzie przed sekundą była krew, leje się ten pomidorowy sos. Ludzie, którzy nad programem sprawują pieczę, najwidoczniej zatracili poczucie, co się godzi, a co nie. Nazwałbym to zeskorupieniem, zgrubieniem skóry; rosnące zobojętnienie sprawia, że niemal wszystko można pokazać, byle zachować minimum pseudo — przyzwoitości. Rzecz oczywista, że trudno mi się kompetentnie wypowiadać co do meritum zarzutów wobec scjentologów, zauważyć chcę tylko jedno (bardzo to będzie gruba ocena): ta sekta ma jakoś za dużo pieniędzy. Jak ktoś wydaje pół miliona dolarów, by zapewnić o swoim anielstwie, i jeszcze instyguje przedstawicieli tzw. elity, by pisali otwarte listy, to jest podejrzane. Nie wiem, w jakim stopniu scjentologia ma już u nas swoje przerzuty, sparafrazowałbym jednak rzymskie powiedzenie: Niech zważają konsulowie, bo republika jest jeśli nie w niebezpieczeństwie, to w każdym razie w zagrożeniu. styczeń 1997 NAIWNE GDYBANIA George Soros, jeden z bardzo nielicznych w naszym świecie benefaktorów, który w ubiegłym tylko roku przeznaczył połowę swoich wpływów, 335 milionów dolarów, na subwencjonowanie instytucji kulturalnych w Europie Wschodniej i Środkowej, nagle wali w miesięczniku ,,Atlantic” artykuł, w którym wyraża się jak najgorzej o systemie kapitalistycznym. Wzbudziło to duże zdziwienie: jak to, on, multimiliarder i kapitalista, zaczyna piłować gałąź, na której wraz ze swymi miliardami siedzi? Przeczytałem najpierw sprawozdanie na pierwszej stronie „Heralda”, potem całość w naszym „Forum”. Soros pisze, że uczynienie najwyższej wartości z pieniądza, utowarowienie nawet i spraw nauki jest wysoce szkodliwe, powoduje bowiem, że takie koncepcje, programy i plany, którym nie przyświeca bezpośrednia perspektywa zysków, są traktowane niechętnie i często po prostu torpedowane, i ta monomania w końcu stulecia ulega zaostrzeniu. Istnieje co prawda koncepcja tzw. sieci bezpieczeństwa — Wohlfahrts — albo Sicherheitsnetz, jak to Niemcy nazywają, socjalnego rynku, który zajmuje się redystrybucją dochodów. Ale, jak wykazują znający rzecz z autopsji autorzy amerykańscy, mimo wszystkich prób korekty systemu dzieje się tak, że bogaci są coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi. Nie trzeba jako terapeutów wzywać marksistów, ponieważ skutki terapii, którą oni stosowali, są nam dobrze znane i opłakane. Wyłania się w związku z tym — nie chciałbym powiedzieć aż: widmo, ale hipoteza jakiejś drogi trzeciej, by kapitalizm nie był tym jedynym wzorcem, który wszyscy mają naśladować i realizować. Francis Fukuyama jest to amerykański Japończyk uparty; wydał teraz książkę, w której wyjaśnia, że mówiąc o końcu historii, nie rozumiał tego dosłownie jako końca wszystkich konfliktów i sporów, chodziło mu o wyraźną supremację mechanizmów rynkowych nad gospodarką nakazowo — rozdzielczą. I rzeczywiście — niemożliwe, by ta gospodarka mogła gdziekolwiek wytrwać i zwyciężyć. Śmieszne byłoby, gdybym ja, który się nie znam na ekonomii w ogóle, ni stąd, ni zowąd wymyślił jakiś zbawienny system, co miałby zastąpić kapitalizm, ale myślę, że rozmaite korekty można by wprowadzić. Nie ulega wątpliwości, że jednym z istotnych mankamentów systemu, w którym żyjemy, jest okoliczność, że ostatnią instancję, decydującą o być albo nie być rozmaitych projektów ustaw, subwencji itd., stanowi elektorat. Nieraz przychodziła mi do głowy myśl obrazoburcza, wręcz bluźniercza w stosunku do” demokratycznych ideałów: a co by było, gdyby większość elektoratu opowiedziała się za czymś, co w naszych odczuciach uchodzi za zło? Gdyby na przykład poparła rasistów albo dyskryminację jakiegokolwiek rodzaju, czy i wtedy mamy się pokłonić przed Baalem większości? Wydaje mi się to problematyczne, a wiara w vox populi, vox Dei — ryzykowna, zwłaszcza że w naszych czasach panuje zobojętnienie wobec gier politycznych i polityki. Gdy w jakimś demokratycznym kraju 50 albo 60 procent uprawnionych do głosowania chce w ogóle brać udział w wyborach — wszyscy są bardzo zadowoleni. Tymczasem wynik taki oznacza, że istnieje poważna mniejszość, która sądzi, że spraw polityki dotykać w ogóle nie warto, chociażby tylko przez głosowanie. I to także jest poważny problem. Historia przeprowadziła mnie przez rozmaite obieże, mogłem na własnej skórze boleśnie wypróbować radykalnie się od siebie różniące i często okrutne ustroje. Jako chłopiec mieszkałem w kraju niepodległym, choć ubogim, potem przyszła pierwsza okupacja sowiecka — to był rzeczywiście wstrząs! — potem niemiecka, potem drugi raz sowiecka, potem Polska Ludowa, a teraz mamy dzisiejszą rzeczywistość. Muszę powiedzieć, że właściwie żaden z tych ustrojów nie wydał mi się zachwycający, aczkolwiek nie ulega wątpliwości, że jedne były zdecydowanie lepsze, a inne — zdecydowanie gorsze. Sąd, wedle którego historia jest magistra vitae, w odniesieniu do narodów nie bardzo się sprawdza. Kiedyś w jednym z opowiadań włożyłem w usta pewnego mizantropa twierdzenie, że dzieje ludzkie są jednym pasmem nieustających błędów i pomyłek, polegających na tym, że się potencjalnych sojuszników brało za wrogów i odwrotnie, ciągiem bezsensownych wojen, od punickiej poczynając — ce terum censeo Carthaginem delendam esse, czego nas uczyli w gimnazjum — poprzez stuletnią, trzydziestoletnią, dwie światowe, i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej… Głównym przeciwnikiem ludzkości byli właściwie ludzie, a wzniosłe idee — falansterów, utopijnego socjalizmu — źle się kończyły. Naiwne pomysły, które nawiedzają moją nieszczęsną głowę — na przykład żeby rządzących pozbawić możliwości wysysania korzyści z uprzywilejowanego stanowiska — to także najczystsza utopia. Dziwna rzecz — z politykami jest trochę jak z cmentarzem. Jak wiadomo, widuje się tam wyłącznie nagrobki ludzi szlachetnych, prawych, zacnych, uczciwych, dobrych i nieodżałowanych. Sama tylko śmietanka ludzkości spoczywa na cmentarzach świata, podobnie jak nigdzie nie napotkasz proszków do prania drugiej klasy — wszystkie są najlepsze! W życiu natomiast, zwłaszcza gdy się żyje długo, to się spotyka niestety często osobniki ludzkiego gatunku zgoła odmienne. luty 1997 KONIEC WIEKU Dwaj młodociani mordercy sterroryzowali w Ameryce szkołę, zabijając lub raniąc wielu kolegów, a potem popełnili samobójstwo. Czytam, że z chichotem i radosnym śmiechem dobierali sobie ofiary. Tego nie było. Przepraszam, że tak mówię, jakby przed wojną wszystko toczyło się świetnie, ale tego naprawdę nie było! Nie — z radosnym śmiechem. Mordercy należeli do jakiejś dziwnej grupy — nie żadnej nawet sekty — miłośników śmierci, dramatu gotyckiego, satanizmu, Hitlera i czego tylko chcieć. Oczywiście łatwość, z jaką działali, wiąże się z dostępnością narzędzi mordu, z karabinami maszynowymi włącznie. Straszne to zdarzenie wydaje mi się być jednym ze zbrodniczych i krwawych owoców nadmiernej wolności. Trzeba ją jednak moderować; musi się to robić. Z tym się — dla mnie przynajmniej — łączy dziwacznie sprawa Kosowa, Serbów i Miloševicia. Relacje o niej oglądam pilnie — może to niezdrowe, a nawet chorobliwe, powinienem się bardziej martwić sprawami krajowymi, ale nie potrafię. W „Heraldzie” znalazłem duży artykuł Williama Pfaffa: „Bez sił naziemnych NATO przegra”. Clinton na zakończenie obchodów 50–lecia NATO mówił ładne frazesy, ale od konkretów się wywinął. Życie trzystu albo czterystu tysięcy Albańczyków wydaje się mniej więcej tyle warte, co życie jednego amerykańskiego żołnierza czy w ogóle obywatela. A już szczególny strach przed jakimikolwiek stratami napawa Niemców; w rezultacie, o czym już tu pisałem, grozi poważnie pęknięcie wśród Zielonych i rozpad koalicji. Nie chciałbym być zanadto złośliwy i mówić tego, co zawsze myślę, widząc starsze panie — one się za takie nie uważają — które przewodzą Zielonym, a wyglądają, jakby się ostatni raz myły cztery do pięciu lat temu i natłuszczały sobie włosy masłem, jak niektóre plemiona murzyńskie. Panie te mają rozmaite wykwity na twarzach i strasznie dużo pokoju w gębie; Albańczyków chętnie pozostawiłyby własnemu losowi. Pokój, któremu one są oddane, to rodzaj wzniosłej abstrakcji zamkniętej w kuloodpornym zbiorniku. Takie zdania, jak Dulce et decorum est pro patria mori albo ,,Za wolność naszą i waszą”, nie mają za grosz ceny w ich ustach. Ja jednak należę do pokolenia, które podczas okupacji nie tylko było przeznaczone na ofiarę, ale ryzykowało dodatkowo, kolaborując, choćby na małą skalę, z siłami oporu. Nigdy się tym specjalnie nie chwaliłem, ale uważam, że mam dziś prawo powiedzieć, co myślę. Na szczęście okazało się, że Joschka — nie żaden Joschka, po prostu Józef — Fischer odstąpił od szaleństw pacyfizmu niczym nie ograniczonego. Suponuję, że mimo wszystko dojdzie do inwazji lądowej, która zmiecie Miloševicia. Mam nadzieję, że Rosja nie udzieli mu azylu; pogróżki rosyjskie dotyczące ustawienia rakiet z celownikami wymierzonymi w państwa zachodnie trochę się utemperowały i ochłodły — bo pieniążki, bo stosunki ekonomiczne, a Czernomyrdin podczas swej pokojowej misji nie uzyskał więcej niż Primakow, czyli właściwie nic. Pod względem moralnym NATO wiele jednak straciło; pod względem finansowym także, ponieważ koszty są olbrzymie i teraz wszyscy je liczą. Kiedy Polska szykowała się w trzydziestym dziewiątym do obrony, Beck ładnie, choć rozpaczliwie powiedział: „Pokój ma swoją cenę wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę”. Potem straszliwie oberwaliśmy, ale ja osobiście nadal stoję za tymi słowami. Powolność nacisku na Serbię skoncentrowała Serbów wobec osoby Miloševicia. Rozwalenie jego pałacyku, który dawniej był pałacykiem Tity, okropnie ich teraz wzburzyło. NATO nie kwapi się do zdecydowanego działania i postępuje według scenariusza, który jest wysoce wichrowaty. Za amerykańską prasą powtarzam: około 60 procent obiektów już zbombardowanych bombarduje się ponownie. Ataki rakietowe niszczą rafinerie, równocześnie paliwo dochodzi do portu Bar, a Francja i częściowo Włochy są przeciwne jakiejkolwiek blokadzie. W rezultacie cała robota staje się dziurawa. W skali NATO obowiązuje bowiem piękna, polska i bardzo stara, zasada liberum veto. W jeszcze większej mierze dotyczy to Rady Bezpieczeństwa, której stali członkowie prawo weta mają formalnie zagwarantowane. Inny przykład, który brzmi szyderczo i sarkastycznie — ale cytuję przecież amerykańską prasę. Tłumaczy się tam, że specjalną uderzeniową grupę wojsk desantowych skierowano na Bałkany, by chroniła pole lądowania dla apaczy, bojowych helikopterów. Apacze zaś są tam po to, żeby chronić desantowców. Będą się więc nawzajem chronić — brzmi to jak z Mrożka, ale napisane zostało zupełnie serio. Nie twierdzę, że należałoby rzucić bombę atomową na Belgrad, bo wcale nie życzę śmierci setkom tysięcy Serbów, ale brak wyraźnego planu działania oraz decyzyjna wahliwość zawsze przynoszą złe skutki. Cala ta historia przypomina wielki Maelstrom, to znaczy wir, który wciąga dośrodkowo coraz większą ilość sił i środków. NATO zaczęło teraz wojować z narzędziami propagandy Miloševicia — co nie zmienia faktu, że propagandę własną, telewizyjną czy ulotkową, totalnie zaniedbało. Jestem też czasem silnie zniesmaczony nędzą przekazów, jakie dostarcza się polskiemu społeczeństwu. Przeczytałem na przykład w „Wyborczej”, że Clinton nie chce zezwolić na lądową inwazję Serbii, ponieważ drży o los swojej następnej elekcji. To przecież nonsens, Clinton po dwóch kadencjach nie może już zostać wybrany po raz trzeci, a dziennikarz, który to napisał, jest całkowitym ignorantem. Zdumiewa mnie z jednej strony łatwość, z jaką Hitlerek serbski opanował dusze rodaków, z drugiej zaś — całkowite niemal milczenie świata islamu. Słychać było dotąd głównie głos muzułmanów z terenu byłego Związku Sowieckiego, którzy zapowiedzieli, że jeżeli Rosjanie poślą swoich ochotników na wojnę do Serbii, to i oni wesprą stronę albańską. Natomiast Iran — zapewne z nienawiści do Ameryki — wcale się nie odzywa; Arabia Saudyjska przysłała zdaje się dwa namioty. Brak solidarności konfesyjnej wydaje mi się niezrozumiały, pomimo wszystkich politycznych różnic. Wracając zaś na koniec do Bogu ducha winnych dzieci pomordowanych we własnej szkole — pojawiają się mniej lub bardziej głębokie rozważania na temat przyczyn i źródeł tej zbrodni. Oglądam czasem kręcone w Ameryce filmy sensacyjne: fałszywi policjanci walczą z prawdziwymi, dwa gangi tłuką się między sobą i tak dalej. Łatwość, z jaką dochodzi tam do strzelaniny, trudno z czymkolwiek porównać; ja bym z równą łatwością nie położył nawet pluskiewki na fotel, na którym mój gość ma usiąść. Filmy takie należą do zespołu instrukcyjnego rozmaitych potwornych rzeczy, jakie się potem naprawdę dzieją. W kategoriach, które rządzą filmowym światem, wartość ludzkiego życia jest żadna — i dzieci tym nasiąkają jak gąbka wodą. To najstraszniejsza pornografia, jaką sobie można wyobrazić. Gołe tyłki są niczym w porównaniu z nagością pasji morderczej i swobodą, z jaką bohaterowie ją realizują. Spoglądając z wysokości mojego domu na osiedle Kliny, widzę ogromną liczbę misek satelitarnych, za pomocą których oglądać można co najmniej dwadzieścia kilka programów, a jeżeli miska jest ruchoma — znacznie więcej. Praktycznie wszystko — a telewizja kablowa jeszcze do nas nie dotarła! Jeżeli miałoby się wprowadzić może nie cenzurę, bo to brzydkie słowo, ale ograniczenie przekazu instruktażów terroru, szantażu i mordów, powinno być ono skierowane raczej pod adresem nadajników satelitarnych, a nie do nas, na ziemię, bo inaczej będzie zwyczajnie nieskuteczne. Kiedy o tym wszystkim myślę, budzi się we mnie uczucie rozpaczy. kwiecień 1999 ZMIERZCH NIEWINNOŚCI Dzięki Jerzemu Pomianowskiemu otrzymuję redagowaną przez niego „Nową Polszę”. Ostatni numer, bardzo gruby, poświęcony jest Ukrainie. Zacząłem go czytać i przekonałem się z pewnym wzruszeniem, że rozumiem teksty pisane po ukraińsku. W przedwojennym polskim gimnazjum we Lwowie mieliśmy każdego tygodnia lekcje tego języka, ale kiedy przyjechał do nas kochany Związek Sowiecki, język rosyjski przytłumił i zdusił we mnie ukraiński. Teraz ukraiński powrócił i miałem wrażenie, że wraz z nim wynurzają się z głębin mojej pamięci rozmaite wspomnienia, tak jak sieć zarzucona w głębiny morskie wydobywa na powierzchnię nie tylko ryby, ale i inne stworzenia, a czasem rupiecie. Z tym doświadczeniem złączyła się inna przygoda. Wnuczka moja liczy sobie już dwa lata i osiem miesięcy, wybrałem się więc do sklepu z zabawkami. Poradzono mi dział zabawek Carrefoura. Wnuczka nie lubi lalek, szukałem więc kaczuszek i gąsiątek celuloidowych. Pamiętam z dzieciństwa zabawę bardzo przyjemną: do miednicy nalewało się wody, pływały po niej gąski mające na końcu dziobka jakiś szczątek gwoździka, a za wędkę służył patyk z małym magnesem. Kaczuszki nie znalazłem, a to, co zobaczyłem, naprawdę mnie przeraziło. Z punktu widzenia ergonomiczno — pragmatycznego wskazane jest, aby zabawki służyły dziecku do kształcenia jego umysłu. Zabawek, które uczą, bawiąc — nie dostrzegłem. Nie domagam się rysika i tabliczki szyfrowej z maleńką gąbeczką. Pamiętam jednak na przykład podstawkę ze szkła tak grubego, że nie dało się jej stłuc, z rzędami dołków, do tego dostawało się woreczek z kulkami w różnych kolorach i układało się z nich wzorki. Były też kalkomanie, wycinanki, farby wodne… Za materiał do obróbki służyły dykta, drewno, papier, a także mąka i woda; z tych ostatnich robiło się klej potrzebny przy wykonywaniu zabawek na drzewko. Oprócz bowiem baniek i anioła czy gwiazdy pozostałe dekoracje na Boże Narodzenie robiło się samemu: łańcuchy z papieru, ozdoby z pustych pudełek po zapałkach i wydmuszek. Dzisiaj w Carrefourze — nic z tych rzeczy! Nawet zeszytu z kilkunastoma kolorowymi kartkami — z nich właśnie kleiło się łańcuchy — nie znalazłem. Jedynym elementem przypominającym moje dziecinne zabawki był kalejdoskop; poza tym wojny kosmiczne, potwory, tygrysoidalne demony, pokemony, o których w „Tygodniku Powszechnym” pisała pani Olech… Króluje zbrodnia, tyle że w małym wymiarze: rewolwery, karabiny, lasery, komplety nabojów — mam nadzieję, że nie wybuchają od razu, kiedy się je bierze do ręki. Dawniej było pudło z zestawem „Mały poczciarz” — koperty i pieczątki; teraz jest „Mały zbrodniarz” albo „Mały gangster”. Trochę przesadzam, ale maczetę z plastiku widziałem na własne oczy. Nie znalazłem wprawdzie oderwanych rąk i nóg, by scenę uprawdopodobnić, ale intensywność demoralizacji płynąca z wszystkich tych zabawek razem wziętych przestraszyła mnie naprawdę. Od tego prowadzi oczywiście przerzutnia do telewizji i pokazywanych tam filmów. Jest to metoda stwarzania popytu poprzez wmawianie dzieciom, a pośrednio ich rodzicom, potrzeb, których zaspokojenie ma być rzekomo nieodzowne. Kiedy przychodzi Harry Potter, ciągnie się za nim od razu ogon rozmaitych gadżetów do niczego nieprzydatnych. Wielki przemysł pojął, że trzeba iść od razu za ciosem. Owszem, były w moim dzieciństwie czekoladki po dziesięć groszy, tak zwane anglasy: cieniutkie tak, że można było przez nie zobaczyć gwiazdy, ale w każdej ukryta była na przykład flaga jakiegoś państwa i te flagi się kompletowało. Czemuś to jednak służyło — teraz chodzi o rzeczy najzupełniej niepotrzebne. Sam bardzo lubiłem miniatury różnych typów autek; niewiele jednak można z nimi zrobić, najwyżej otworzyć drzwiczki. Znacznie sensowniejsze są zabawki, które rozwijają umysł, nie nasuwając przy tym od razu myśli, że byłoby świetnie zostać starszym komandosem. Pamiętam przyjemność majster — kowania: laubzega, dykta, wzory do wycinania, niezliczone ilości rozmaitych budownictw drewnianych. Dziś wszystko jest zautomatyzowane, a przy tym zobrzydliwione. Masz potwora, potem drugiego potwora, a przed miotającymi ogniem super — potworami, które reklamuje telewizja niemiecka, sam bym się schował pod stołem. Dzieci przechodzą w ten sposób szkołę brzydoty. Turpizm pozostaje w modzie. Z mojego polowania łatwo nie zrezygnowałem, wypytywałem kolejne sprzedawczynie, gdzie można dostać kaczuszkę. Nigdzie! A czy jest może jakaś myszka albo niewinny niedźwiadek, który, pociśnięty w brzuszek, zamruczy? — miałem lalkę, która gdy się ją odwróciło, mówiła „mama”. Nic z tych rzeczy. Harmonijka? Nie mogę znaleźć. Pozostały tylko szczątki zalegające moją pamięć i wyobraźnię, a na to miejsce pojawił się tłum ohydnych pokemonów. Jednym z podstawowych elementów moich dziecinnych zabaw była obręcz: toczyło się ją albo napędzało patyczkiem; miałem kilka świetnych obręczy. Potem: latawce. Pewnie gdzieś się kryją, nie wiem jednak, gdzie znaleźć sklepy dla majsterkowiczów, to zresztą rzecz poza horyzontem wiekowym mojej wnuczki, a trudno, żebym ja, w osiemdziesiątym roku życia, powrócił do budowania latawców. Pierwszy mój koń składał się z patyka z poprzecznym uchwytem i miał płaską głowę wyciętą z deseczki. Kiedy zaś dostałem prawdziwego konia na biegunach, z siodłem i ogonem z końskiego włosia, mówiłem do niego „proszę pana”, tak był wspaniały. To jest wspomnienie dziecka zamożnych rodziców; Polska przedwojenna była krajem biednym. Wiadomo jednak, że dzieci, nawet gdy mają coś bardzo skromnego do zabawy, w rodzaju guzików od płaszcza mamy czy spinek taty, dorabiają sobie do tego wyobraźnią całe światy. Teraz otrzymują produkt gotowy. Nowoczesność ukazuje brzydką twarz standaryzacji i zniechęca do aktywności. Patrzę w Carrefourze: na dziecinnym stoisku leżą komórki! Tak, komórki, ale dla dzieci. Nie można z nich telefonować, ale kiedy naciśnie się guzik — zapiszczą albo zaświecą. Oczywiście, dziecko wrasta w świat dorosłych i rozumiem, że odbicie tego świata musi się do pewnego stopnia znaleźć w świecie zabawek; króluje jednak nieużyteczny chłam, służący temu, aby dzieci, jak napisała pani Olech, tupiąc, płacząc i krzycząc, wyciągały od taty i mamy pieniążki. Nie mówię już o milionach gier komputerowych, bo tego w ogóle nie oglądałem. Historyk francuski Philippe Aries napisał dwie słynne książki, jedną o śmierci, drugą o tym, jak powstawało dzieciństwo; na dawnych obrazach dzieci to starzy maleńcy, ubrani w dorosłe stroje. Jakie wtedy były zabawki — nie wiem, o zabawkach dzieci neandertalskich oraz cywilizacji mustierskiej tym bardziej nic mi nie wiadomo. Dzisiaj dzieciństwo znów wydaje mi się zagrożone w swojej niewinności. Nie chodzi mi oczywiście o siedmioletnie dziewczynki, które pchają przed sobą wózek z maleńką laleczką, to zwykłe i naturalne naśladowanie, ale o działania wielkiego przemysłu, który zauważył, że można zrobić na dzieciach interes. Byłoby dobrze, gdyby w Polsce ktoś uznał, że trzeba zagospodarować obszar zabawek czymś odmiennym od tych wszystkich potworności. W Niemczech działa specjalny instytut wzorotwórczy. Dlaczego u nas nikt nie uważa za wskazane, by taki instytut, choćby nieduży, założyć? Zakupiłem pojemniczek wypełniony płynem, który przy wydmuchaniu tworzyć ma bańki mydlane. Bańki nie chcą się zrobić większe niż w kąpieli! Niczego porządnego nie ma, a myśl pod tym odczytać można taką: dla dzieci nie warto się specjalnie wysilać. Nic bardziej nonsensownego: jeśli nie dla dzieci, to dla kogo? kwiecień 2001 W CIENIU WIELKIEGO BRATA Wrócić chcę dziś do sprawy Wielkiego Brata, choć nie widziałem dotąd ani minuty tego programu; zastanawiałem się jednak nad sposobem, w jaki on powstaje. Nie dzieje się przecież tak, że przypadkowa porcja przechodniów obojga płci zostaje zgarnięta z ulicy i wsadzona do zamkniętego domu. To nie łapanka: do Wielkiego Brata zgłasza się wręcz nadmiar chętnych, spośród których dokonywana jest pierwsza selekcja. Jakie kryteria podczas niej się stosuje — nie wiem, zapewne nie bierze się niemych, głuchych i krzywych. Pewna pani, uczestniczka programu, która na pierwszej stronie ,,Wysokich Obcasów” została ze czterdzieści razy sfotografowana, swoją wielkobratową pucołowatością tak mnie zirytowała, że gazeta trafiła do kosza. Z tego, co wcześniej zdążyłem przeczytać, wynika, że ta pani nie ma nic do powiedzenia. Może więc chodzi tutaj o wyłowienie absolutnej przeciętności? To by nie było takie okropne. Następnym etapem mają być jednak tak zwane Amazonki, gdzie przedstawiciele płci obojga ruszają w zaloty i tylko ze względu na przyzwoitość nie będzie się pokazywać dorozumiewanego erotycznego finału. Pomysł ten wydaje mi się bardzo nieobyczajny i stanowi mieszaninę ekshibicjonizmu ze stręczycielstwem. Druga selekcja w Wielkim Bracie jest już anonimowa, realizowana przez milionową widownię, a wkład osobisty tych, którzy w niej udział biorą, ogranicza się do dwóch złotych z groszami opłaty za połączenie telefoniczne. Widzowie rugują więc kolejne osoby, a ten, kto zostaje jako ostatni, otrzymuje premię, znaczną, choć stanowiącą jedynie ułamek tego, co zarobiła telewizja. Jest to rodzaj telewizji interaktywnej: jako widz mogę zrobić coś z tymi, co się kręcą na ekranie. Osobny problem stanowi to, co dzieje się po zakończeniu kolejnej serii Wielkiego Brata. Przestępcy, którzy dopuścili się najstraszniej szych nawet mordów i gwałtów, siedząc już w kryminale, z niezrozumiałych powodów otrzymują nieraz listownie wiele propozycji, nawet i małżeńskich. Dostrzegałem w tym zawsze oznakę straszliwej skłonności przeciętnych umysłów ludzkich do aberracji. Widziałem rozmowy z osobami, które z Wielkiego Brata zostały przed samą końcówką usunięte. Osoby te, choć nie zarobiły pół miliona, zdradzały zachwyt tym wywołany, że rozpoznawano je i radośnie witano na ulicy czy w sklepie. Natomiast na pytanie, co potrafią i czego po zakończeniu całej tej przygody się spodziewają, padała zawsze odpowiedź: czekam na propozycje. Czy chodzi o reklamowanie piwa, czy też bielizny — nie wiem, nie każdy się do reklamowania bielizny nadaje. Charakterystyczne jednak, że innych odpowiedzi nie było: nikt nie pochwalił się choćby znajomością prestidigitatorskich sztuczek. To jest, moim zdaniem, pewnego rodzaju anomalia anonimowego społeczeństwa masowego: wielki pęd jednostek, by wydobyć się z anonimowości, choćby na krótko. Większość wybrańców ulega zresztą bardzo szybko zapomnieniu i roztapia się na powrót w ludzkiej masie. Pan Sobolewski napisał słusznie w „Wyborczej”, że dla niego mniej oburzająca jest zwyczajna nagość, rozumiana nawet pornograficznie, aniżeli tego rodzaju pokazy, zwłaszcza że wielkobratowe widowiska pokazywane są w czasie tak zwanej wysokiej oglądalności. Dla mnie też są one czymś po prostu niegodziwym. Myślę, że nieżyjący Witold Gombrowicz byłby nie mniej niż ja dotknięty, ponieważ chodzi tu o ingerencję w bardzo intymną sferę międzyludzkich stosunków. Wielki Brat stanowi oczywiście tylko wycinek tego, co się dzieje w kulturze masowej: olbrzymie nakłady rozmaitych Harrych Potterów, inwazja wszelakiego rodzaju tandety. Zaliczam tu także pomysł „Polityki” — że Pilch zacznie pisać powieść, a czytelnicy będą ją kontynuować. Kiedy chodziłem do niższych klas gimnazjum, na wąskiej kartce papieru pisało się jedno zdanie, potem się je zakrywało, zaginając papier, i ktoś inny pisał zdanie następne; to jednak zabawa odpowiednia raczej dla dzieci. Powszechność uznania, jaką Wielki Brat cieszy się u telewidzów, nie jest argumentem na rzecz tego rodzaju widowisk. W krajach takich jak Francja czy Niemcy spotykają się one z częściową aprobatą, ale i ze znaczną niechęcią. U nas dostrzegam raczej niedobór głosów krytycznych. Gdy niewielka grupka polskich reżyserów zaprotestowała przeciw programom w rodzaju Wielkiego Brata czy Amazonek, podniosły się głosy oskarżające ich, że usiłują ratować, mówiąc brutalnie, własne posady czy może dochody. Zarzut ten wydaje mi się nonsensem. Z tego, co słyszałem, programy te są przede wszystkim nudne i niesmaczne. Wynosi się za ich pomocą absolutną bylejakość do poziomu elit wzorotwórczych. Społeczeństwo, które nie uległo jeszcze zupełnemu zglajchszaltowaniu i niwelizacji (termin Witkacego), powinno to odrzucić. Telewizja pełni w tym przypadku bardzo negatywną rolę społeczną, podczas kiedy mogłaby zdziałać wiele dobrego. Nie jestem zgorszoną ciotką na kanapie; ja się wcale nie gorszę, mnie się tylko wydaje bardzo nie w porządku, że ktoś w taki sposób maltretuje i marnuje bezcenny czas ludzkiego życia. I właśnie ze względu na to, że tak silna jest tendencja do masowego udawania się w ślad za Wielkim Bratem, że pojawiają się jego bracia mniejsi, należy się głośno przeciwstawić owczo — baraniemu pędowi. Nie trzeba tego utożsamiać ze stosowaniem cenzury. Jeżeli ktoś podczas przyjęcia zacznie obiema garściami zgarniać z półmisków potrawy i kanapki, a następnie pakować je sobie do kieszeni, żadne sankcje karne mu nie grożą, usłyszy najwyżej, że jest źle wychowanym chamem. Takich rzeczy się bowiem nie robi, podobnie jak nie powinno się chodzić nie umytym i w brudnej koszuli. Wstydzę się, że społeczeństwo chce oglądać Wielkiego Brata. Nie tylko chce, ale wręcz łaknie, chociaż wiadomo, że nie ma tam żadnej akcji fabularnej. Rozszerza się proces nicestwienia wysokiej kultury i kunsztu we wszystkich sztukach. To rodzaj zarazy, pandemii, która się pomału rozszerza. Przyjemnie zadziwia mnie wiadomość, że podobno żaden Wielki Brat nie zagościł w Ameryce: ani w Kanadzie, ani w Stanach Zjednoczonych. Martwi natomiast, że raczej milczą osoby, które alergicznie zwykle reagują na niewłaściwe ich zdaniem użycie symboli religijnych. Reagują trochę jak pies Pawłowa na kawałek chleba; to, co leży poza domeną stabuizowanych symboli, pozostawia ich całkowicie obojętnymi. Mam naturalnie świadomość, że ani moje słowa, ani słowa pięciu tysięcy innych ludzi, którzy myślą tak jak ja, niczego w panującym trendzie nie zmienią. Uważam jednak, że jedna z ostatnich instytucji w Polsce, jakie zachowały autorytet, czyli Kościół, powinna się jakoś do tych problemów ustosunkować. Nie powinniśmy się dalej poruszać w kierunku, który wskazuje Wielki Brat. Ubolewam, że społeczeństwo tak radośnie go spożywa. Najbardziej zaś zadowoleni są oczywiście producenci i nadawcy… lipiec 2001 ZANIEDBANY FRONT Niall Ferguson, profesor historii finansów na Uniwersytecie Nowojorskim i senior research fellow w Jesus College w Oksfordzie, zaczyna swój artykuł (cytuję za „Heraldem”) tak: Sto lat temu socjolog niemiecki Max Weber opublikował sławną pracę Etyka protestancka i duch kapitalizmu. Twierdził w niej, że nowoczesny kapitalizm powstał z ducha chrześcijańskiego ascetyzmu w jego protestanckiej odmianie i że istnieje związek między religijnością Kościołów odłączonych a społecznymi wzorami zachowań związanymi z kapitalizmem, przede wszystkim — pracowitością. Wielu uczonych zbudowało kariery na krytyce tezy Webera, ale doświadczenie Europy Zachodniej ostatniego ćwierćwiecza przynosi jej niespodziewane potwierdzenie. Jesteśmy tu bowiem świadkami równoczesnego upadku zarówno protestantyzmu, jak i etyki pracy. Odwiedziwszy w 1904 roku Stany Zjednoczone, Weber utwierdził się w przekonaniu o słuszności swej tezy; zresztą i dzisiaj każdy, kto przybywa do Nowego Jorku, dostrzega te same co on zjawiska. Protestancka etyka pracy ma się tam dobrze — jej śmierć to fenomen europejski, który może mieć ponure konsekwencje dla przyszłości Unii Europejskiej w przededniu jej rozszerzenia. Wielu badaczy — powiada Ferguson — nie dostrzegło zwycięstwa koncepcji Webera, ponieważ koncentrowali się na wskaźnikach produktywności, jak wydajność pracy na godzinę. Z tego punktu widzenia Europa Zachodnia przez ostatnie półwiecze starała się dogonić Stany Zjednoczone. Ale wskaźniki te nie pokazują dramatycznej różnicy narosłej w minionych dekadach pomiędzy czasem pracy Amerykanów i Europejczyków. Wedle standardów amerykańskich Europa Zachodnia okazuje się zadziwiająco leniwa. Statystyki prowadzone przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju pokazują, że przeciętny Amerykanin pracuje 1976 godzin rocznie, przeciętny Niemiec — 1535 godzin, czyli o 22 procent mniej, a Norwegowie i Duńczycy — jeszcze krócej. Pomiędzy rokiem 1979 i 1999 przeciętny amerykański rok pracy wydłużył się o 3 procent, niemiecki natomiast — skrócił o 12 procent. Dodajmy, że Niemcy ze wschodnich landów walczą teraz o dalsze skrócenie czasu pracy, by się zrównać z rodakami z zachodu. Pomiędzy 1973 a 1998 rokiem populacja Amerykanów aktywnych zawodowo wzrosła z 41 do 49 procent ludności, natomiast w Niemczech i we Francji zaszedł proces odwrotny: przeciętna spadła do 44 i 39 procent. Podsumowując, Amerykanie w ostatnich dwóch dekadach pracowali po prostu więcej. Europejczycy brali dłuższe wakacje, częściej strajkowali i wcześniej przechodzili na emeryturę. Jak wytłumaczyć tę różnicę? Ferguson zwraca uwagę, że jest ona szczególnie zauważalna w północnoeuropejskich krajach protestanckich, i podkreśla dziwną koincydencję pomiędzy zmniejszeniem liczby godzin pracy a zanikiem praktyk religijnych. W Holandii, Anglii, Niemczech, Szwecji i Danii mniej niż 10 procent ludności odwiedza dziś kościół przynajmniej raz w miesiącu, co jest spadkiem prawdziwie dramatycznym w porównaniu z latami sześćdziesiątymi. W ostatnim badaniu Gallupa 49 procent Duńczyków, 52 procent Norwegów i 55 procent Szwedów powiada, że Pan Bóg nie ma u nich nic do roboty, natomiast w Stanach Zjednoczonych dla 82 procent respondentów Pan Bóg jest bardzo ważny. A co się będzie działo, kiedy kraje Europy Środkowej wejdą do Unii? Zapewne zostaniemy częściowo zarażeni sekularyzacją, która, jak widać, dziwnie negatywnie koreluje z pracowitością. Nie podejmuję się dogłębnego wyjaśnienia tej korelacji ani nie próbuję jednoznacznie powiązać religijności z ochotą do pracy, ale danym statystycznym trudno zaprzeczyć. Temat drugi jest krajowy. Otrzymałem bardzo szlachetną w tonie odezwę rektorów naszych szkół wyższych zgromadzonych na forum we Wrocławiu; nosi ona tytuł Rola polskich uczelni wyższych w Europie wiedzy. Równocześnie zaproszono mnie, bym wraz z gronem szanowanych osób wziął udział w filmie, który miał być rodzajem propagandówki dla zagranicy. Odmówiłem — moja abominacja do kłamstwa jest na tyle silna, że nie mogę opowiadać pięknych rzeczy o Polsce, kiedy ich nie widzę. Świadomość znaczenia nauki dla gospodarki i rozwoju państwa znajduje się dziś poza horyzontem postrzegania naszej klasy politycznej. Rozsądek każe zakładać, że procent młodych uzdolnionych ludzi, którzy mogliby z pożytkiem zająć się karierą naukową, jest spory, ale istotną rolę w ich selekcji odgrywają czynniki czysto materialne. Pensje naukowców są głodowe, niski urzędnik w MSZ zarabia tyle, co profesor zwyczajny ze wszystkimi dodatkami. Uniwersytet Jagielloński chce zabronić swoim pracownikom nauczania w innych krakowskich szkołach wyższych; wiem skądinąd, że niektórzy profesorowie tej uczelni kursują po kraju, żeby związać koniec z końcem. Kiedy się pracuje na amerykańskim uniwersytecie i posiada tak zwaną tenure, nie otrzymuje się wielkiej pensji, ale ma się stałą posadę i można na polu naukowym robić, co się chce. Można się też zatrudnić w jednym z olbrzymich molochów technologicznych i zarabiać od trzech do ośmiu razy więcej aniżeli na uniwersytecie, ale wtedy musisz robić, co każą. Wybór zależy od tego, czy ktoś bardziej kocha wolność nauki, czy pieniądze. Przychodzą do mnie często młodzi ludzie, którzy najpierw oblewają mnie olejkiem różanym z wdzięczności za to, że poprzez swoje książki zadecydowałem o wyborze przez nich kierunku studiów (najczęściej chodzi o nauki ścisłe), po czym oświadczają, że właśnie wyjeżdżają do Bostonu albo Nowego Jorku. Trwa odpływ najzdolniejszych umysłów, ale fakt ten umyka uwagi polityków, na pierwszym planie sceny publicznej znajdują się natomiast takie uczone jak pani posłanka Beger, która ma kurwiki w oczach. Przerażające jest to pchanie polskiej nauki może nie do grobu, ale ku straszliwemu zastojowi. Gdzie są, pytam, polscy nobliści w naukach przyrodniczych? Gdzie są wynalazki, które przynoszą wielkie sukcesy, także ekonomiczne? U nas zamiast zrobić wynalazek, rozsądniej napaść na jakiś kantor, więcej zysków to przyniesie. Gdy wejdziemy do Europy i znikną bariery graniczne, także i na froncie nauki, zwłaszcza nauk stosowanych, czeka nas frontalne zderzenie. Od znajomych lekarzy — fachowców pierwszej klasy! — słyszę: jak tylko nostryfikacja dyplomu nie będzie już potrzebna, wyjeżdżamy. Niezręcznie im opowiadać o ojczyźnie i patriotyzmie, skoro ich praca w tej ojczyźnie jest tak niedoceniona. Aparaturę mamy często niezgorszą, ale pensje lekarzy i pielęgniarek — podłe. Jednym słowem, jest to front straszliwie zaniedbany. Akcje typu: niech Kapuściński, Miłosz i Lem powiedzą coś do kamery, zrobi się z tego film i on poprawi nasz obraz za granicą, wydają mi się naiwne. Brak nam ludzi kompetentnych i polityków formatu większego niż kieszonkowy. Kiedy trumnę z prochami Słowackiego przywieziono do Polski, Piłsudski wygłosił przemówienie, w którym cytował Beniowskiego. Oczekiwać, że dzisiaj którykolwiek z polityków będzie cytował Słowackiego, to jakby się spodziewać, że wyrosną mu skrzydła i poleci w niebo. Zastanawiające, jak nasza tradycja rozsypała się w proch. Owszem, przeżyliśmy czterdzieści lat nieszczęścia sowieckiego, ale ono już minęło i nie można się do końca świata powoływać na to, że Sowieci nas gnębili. czerwiec 2003 POD WALCEM Jak to bywa przed Bożym Narodzeniem i choinką, usiłowaliśmy z żoną nabyć jakieś miłe książki do czytania, proste fabuły, które by współcześnie odpowiadały Londonowi, Curwoodowi czy Księdzu Brownowi Chestertona. Poszukiwania nie dały skutku i spostrzegłem w końcu, że osiadłem na mieliźnie. Żona, by mnie ratować, wyciągnęła z półki przechowywany od młodości i zupełnie rozsypany egzemplarz Księgi dżungli Kiplinga. Natychmiast ją pochłonąłem, bo była to i moja ukochana lektura. Mało kto chce dziś zwyczajnie opowiadać. Istnieje piętro literatury wysokiej, z aspiracjami do świetności, najczęściej postmodernistycznej, i poziom parterowy, brakuje natomiast dobrej literatury drugorzędnej. Otwarła się za to bania z poezją. Mnie niestety przeszkadza odejście od strofy, co jest, podług Słowackiego, taktem, nie wędzidłem; wiersze z rytmem i rymem lepiej zapadały człowiekowi w głąb głowy. Zresztą w świątecznym „Tygodniku Powszechnym” Tomas Venclova przytacza słowa Enzensbergera, wedle którego w każdym kraju, niezależnie od wielkości, istnieje stała liczba czytelników poezji: coś koło trzech i pół tysiąca. Nękany potrzebą spożywania słowa drukowanego, powróciłem do czasopism naukowych. Czytałem ostatnio amerykańskie prace o symulacji losów Ziemi aż do jej końca, to znaczy do chwili, gdy Słońce stanie się czerwonym olbrzymem i pochłonie naszą planetę. Przedtem nastąpią zadziwiające zjawiska, jak choćby parcie kontynentu afrykańskiego na europejski i wytłoczenie Morza Śródziemnego z jego łożyska. Są to rzeczy niesamowicie ciekawe i dosyć straszne, pachnące trochę apokalipsą, ale odległą — siedem miliardów lat to sporo. Przypominają nam jednak, że jesteśmy tylko bezradnymi malutkimi żyjątkami, a całe gadanie o potędze technologicznej człowieka czy imperialnej mocy jest zawracaniem głowy. Starczy odmiana klimatu albo choćby porządna śnieżyca, byśmy się okazali bezradni wobec natury. Jedyną dziś literaturą naprawdę poczytną są historie z zakresu niczym nie limitowanej fantazji. Nie mam tyle krzepy, by się przebić przez kolejne tomy Harry’ego Pottera, słyszę jednak od tych, co je przeczytali, że to lektura dla dzieci. Skoro sięgają po nią dorośli, stanowi to chyba świadectwo wtórnej infantylizacji wywołanej przez telewizję. Kiedy włączam telewizor, by obejrzeć wiadomości (mam miskę satelitarną nastawioną na Niemcy), trafiam na nieprawdopodobne banialuki. W fantastycznych serialach w rodzaju Star Trek nikt nie liczy się z tym, że w ogóle istnieje jakaś kosmonautyka, że wiadomo nam coś o Kosmosie. Dostrzegam też zapotrzebowanie na katastrofy, mord i krew. Filmy zaczynają się zwykle od sceny, w której ktoś wyciąga z walizeczki ładny pistolet z długą lufą, nakręca na nią tłumik i strzela do kogoś innego. Jeżeli bohater, podchodząc do auta, wkłada kluczyk do zamka, to znaczy, że za chwilę nastąpi straszliwa eksplozja i samochód rozleci się na drobne kawałki. Cywilizacja śmierci jest nam z lubością aplikowana i wygląda na to, że anima jest nie tyle naturaliter christiana, ile naturaliterpredatoria, a przynajmniej, że wychowują nas na drapieżców. A zamiast pożywki wątpliwej jakości, jaką za Sowietów dostarczała rozbudowana aparatura propagandy, mamy dziś reklamy, które przyprawiają o nagniotki na mózgu. Czytam rozmowę z reżyserem, który Tolkiena przerabiał na farsz optyczny: opowiada, jak wielkie miał problemy z rosnącymi kosztami, ale cieszy się, że koszta się zwrócą. Ostatecznym impulsem i motywacją jest kasa. Staje się ona także podstawą ocen i wszyscy podporządkowują się jej dyktatowi. Nie mówi się już: złotonośne, ale niedobre. Mówi się: skoro daje pieniądze, musi być świetne. Matrix, ponieważ zarobił miliony, okazuje się filmem wybitnym. Z drugiej strony słyszę, że gdyby oglądalność takich produkcji nie była wysoka, nikt by ich nie wytwarzał. Żyjemy w epoce ikonicznej, a obraz zastępuje myśl. Jedni mówią, że telewizja szkodzi i ogłupia, inni, że jest pożyteczna. I rzeczywiście, na dwoje babka wróżyła, ponieważ każda technologia, czy to łącznościowa, jak Internet, czy wizualna, jak telewizja, ma dobre i złe strony. Zastanawiam się tylko, dlaczego posyłanie transponderami bezwstydnych kłamstw, uproszczeń i nonsensów ma być strawniejsze i milsze aniżeli zanurzenie się w materii życia, która jest dostatecznie skomplikowana i ciekawa. Nie żądam, by produkować wyłącznie programy z głębokim zapleczem naukowym, ale dlaczego mamy być skazani na bzdurę? Nie wiem, czy to sprawa mego umysłowego niedołęstwa i gaśnięcia umiejętności odbiorczych, czy też istotnie brakuje dziś zwyczajnych, a zapadających w pamięć lektur, które otwierałyby nowe światy, nie znane nam dziedziny życia. Czyniły to nawet książki takie jak Zaklęte rewiry Worcella czy Strachy Ukniewskiej; jedna o kelnerach, druga o początkujących tancerkach. Teraz wszystko się spospolitowało i zbanalizowało, jakby technologia niby walec zrównała wszystko ze wszystkim: oset jest tym samym co lilia, obudziliśmy się na polu zarosłym szczawiem i kaktusami. Może rzeczywiście przychodzi powolny zmierzch książki, którego nie dostrzegamy, ponieważ ogromne jak szarańcza nakłady pani Rowling przesłaniają nam obraz prawdziwy? styczeń 2004 GRUBOSKÓRCE I NIECZYSTE SUMIENIE Opowiedziano mi właśnie o wędrującym po Polsce czeskim cyrku, w którym w ciasnych klatkach, ginące niemal z głodu, trzymane są zwierzęta: lew, pantera, która odgryzła sobie już kawałek łapy, jakaś małpka. Sprawa domaga się interwencji, zwłaszcza że ów cyrk przed wszelkimi kontrolami nadzwyczaj sprawnie umyka. Mówiąc zaś szerzej: im starszy jestem, tym bardziej mi się zwierząt żal robi, zwłaszcza że my je na świecie z życiowych nisz okrutnie wypieramy. Nawet w rezerwatach afrykańskich za 15 tysięcy dolarów można ustrzelić wspaniałego słonia. Widziałem, nawiasem mówiąc, zdjęcie niemal niewiarygodne, mianowicie słonia, który miał już wyłamane oba kły — są to zresztą tak naprawdę nie kły, tylko siekacze — i do zdjęć filmowych, zdejmowanych przez jakąś ekipę z Europy, wstawiono mu protezy… Przedmiotem pożądania jest nie tylko kość słoniowa; wschodnioazjatyckie czy południowoafrykańskie obyczaje przypisują rogom nosorożca wartość afrodyzjaku, więc się tym nieszczęsnym nosorożcom rogi odpiłowuje, co i tak nie zawsze ratuje je przed kłusownikami. Muszę powiedzieć z satysfakcją, która ma charakter czysto platoniczny, że w naszym ogrodzie obserwujemy rozmaite maleństwa z zakresu zoologii: a więc mamy dzięcioły, oczywiście kawki i wrony, wróble podkarmiam przez całą zimę na balkonie — trzeba się teraz postarać o worek pszenicy — żona moja wywiesza na sznurku słoninę sikorkom. Co się da, to się robi; jedynie myszy nie cieszą się naszą szczególną sympatią, no i nietoperz, który wpadł kiedyś do pokoju, też nie wzbudził nadmiernego zachwytu. Jednym z najbardziej pozytywnych dla mnie skutków motoryzacji jest zniknięcie z ulic polskich miast ciężkich fur zaprzężonych w konie. Nie były to wspaniałe araby, jakie zobaczyć można na rozmaitych wyścigach, ale biedne chabety. Podobno zresztą w Czechach urządza ktoś wyścigi konne z przeszkodami tak trudnymi, że ledwie połowa koni kończy bieg o całych nogach. Konie należały w historii do szczególnie nieszczęśliwych istot, jako niezawinione a niezliczone ofiary rozmaitych batalii. Nie bardzo wiem dlaczego, ale tak już jest, że szczególnie lubię ładne konie, mam również wielką słabość do gruboskórców, czyli słoni. To jest rodzina Proboscidea; zajmowałem się kiedyś — bo wszystkim się zajmuję po trosze — paleontologią i stąd wiem, że Proboscidea to ssaki, które ładnych parę milionów lat żyją na Ziemi. My, ludzie, jako potomkowie poprzednich pokoleń, wobec nich także mamy nieczyste sumienie, ponieważ mamuty zostały wytępione przez przodków naszych, sześć — osiem tysięcy lat temu, a z mamucich kłów budowano nawet szkielety szałasów. Akcje niszczenia futer damskich, organizowane przez obrońców zwierząt, choć troszeczkę zalatują terrorem, odbieram bardzo ambiwalentnie. Z jednej strony, nie będę kłamał: mam kołnierz futrzany, więc nie jestem bez grzechu, a gdyby się dobrze przyjrzeć, to i skóra naszych bucików z jakichś zwierząt została zdjęta. Tak wiele jednak zadajemy zwierzętom tortur, że te ruchy, co się na Zachodzie znacznie silniej niż u nas rozwijają, uważam na ogół za godne pochwały. Do pewnej granicy: mianowicie wysadzanie laboratoriów farmakologicznych wraz z pracownikami, ażeby się przeciwstawić używaniu zwierząt doświadczalnych do wypróbowywania nowych leków, wydaje mi się niedostatecznie uzasadnione miłością do zwierząt. Mimo wszystko człowiek na ochronę też zasługuje i towarzystwa opieki nad ludźmi też się powinny krzewić. Wrażliwość na krzywdę zwierząt jest dla mnie wielką pociechą, choć także i w tej dziedzinie panować powinna równowaga. Kilkanaście lat temu w Niemczech wiele mówiono o drążeniu tunelików pod autostradami, by przemieszczające się masowo w okresie godowym żaby nie były rozjeżdżane przez auta. Gwałtowna przemiana usposobienia Niemców wydała mi się o tyle zastanawiająca, że kilkadziesiąt lat wcześniej, jak wiadomo, parę milionów ludzi, w tym dzieci, z ich ręki zginęło, teraz zaś gorliwie troszczyć się zaczęli o żaby, z ropuchami na czele. Napisałem o tym w liście do niemieckiej prasy i niektórzy humaniści niemieccy spostrzeżenie moje podchwycili; uznając się za osobiście niewinnych, dostrzegli w tym problem. Nieboszczyk Hitler miał zresztą sukę Blondie — był to owczarek alzacki Bogu ducha winny, którego on otruł, względnie kazał otruć, zanim wraz ze swoją damą popełnił w podziemnym bunkrze Reichskanzlei samobójstwo. Muszę powiedzieć, że podczas gdy nie odczuwałem specjalnego żalu z powodu tak nagłej śmierci Hitlera, to żałowałem jeszcze jednej niewinnej ofiary ogromnego nieszczęścia, jakim była wojna światowa. Jestem przekonany, że nikt by owej Blondie przed trybunałem norymberskim nie postawił… Wróćmy jednak do rzeczy. Podobno w Sejmie ma być dyskutowana sprawa ochrony zwierząt: uważam, że powinno się wprowadzić wysokie kary za ich dręczenie i męczenie. To, co się czasem słyszy o stosunku ludzi do tych istot, jest po prostu straszne, jeśli więc z łamów „Tygodnika” można apelować o prawne zabezpieczenie ich egzystencji — niniejszym to czynię. Nie chcę zakończyć głupimi żartami o umieszczaniu w Tatrach tablic z zakazem wykręcania łap niedźwiedziom, odwołam się więc do świętego Franciszka, który do zwierząt odczuwał, jak się zdaje, wielką sympatię. Ja ją podzielam i mam nadzieję, że nie jest to wołanie na puszczy. listopad 1996 POWTÓRKA Z HISTORII ISKRA NIE ZADEPTANA Śledztwo w sprawie „Najwyższej Prawdy”, japońskiej sekty odpowiedzialnej za tragedię w tokijskim metrze, ujawnia jakąś potężną, potajemną, mafijną strukturę. Antecedencje tego rodzaju zjawisk istniały zawsze: byli w Indiach thugowie, czyli dusiciele, byli asasyni. Tamte sekty nie miały jednak takiego technicznego wyposażenia i oprzyrządowania. W naszym zaś stuleciu pojawiały się dotąd raczej inne, samobójcze grupy: ludzie, których pod wpływem hipnotyczno–sugestywnych zabiegów doprowadzano do tego, by sami sobie śmierć zadali. Tych, którzy sugestii nie chcieli się poddać, zwyczajnie mordowano. O państwach islamu, organizujących i finansujących terroryzm, wiadomo już od dawna, ale ich działanie wytłumaczyć się daje racjonalnym, politycznym podłożem. Rośnie wreszcie liczba nowych kamikadze, którzy podczas mordowania innych gotowi są zginąć sami. To także wydaje mi się okropne, ale i charakterystyczne dla ducha czasu. Mam takie wrażenie, może fałszywe, że lont tego wszystkiego podpalony został mniej więcej pięćdziesiąt lat temu przez hitleryzm. Po wojnie powszechnie sądzono, że chodzi o wyjątek w historii, o coś, o czym się wprawdzie nie zapomni, ale czego iskra została zadeptana i pożar ugaszony. Tymczasem zarzewie tliło się przez cały czas. Przez przeludniony świat idzie fala morderczych skłonności, a większość ludzi okazuje się nosicielami chętek, by w mordzie partycypować, choćby jako obserwatorzy. Czuję się wysoce zniesmaczony tym na przykład, co się w Ameryce wyprawiało wokół sprawy O.J. Simpsona, Murzyna, który miał, wedle oskarżenia, zamordować żonę i jej przyjaciela. Procesowi temu nadano taki rozgłos, jakby chodziło co najmniej o kolejną wojnę światową. Zdecydowano się nawet wprowadzić kamery telewizyjne na salę sądową, a Niemcy dyskutują, by to w przyszłości robić i u nich. Słowem — jak już zdarzy się szczególnie krwawy mord, to pół świata zwróci oczy na postępowanie śledczo — sądowe i zachwycać się będzie akrobatyką i ekwilibrystyką obrony i oskarżenia. Przed wojną — byłem wtedy chłopcem — mieliśmy proces Gorgonowej, sensację na skalę kraju, teraz jednak jest to prawdziwy i mnie przynajmniej przerażający potop. Wydaje mi się, że chodzi tu o zjawiska samonapędzające się: coś, co się w jednym miejscu globu dzieje, rychło przemieści się gdzie indziej, w dużej mierze dlatego, że mamy niestety tę globalną telewizję, która działa, chcąc nie chcąc, jak poszerzone pole instruktażu. Sam fakt pokazania pewnych okropności, które nie mają tylko charakteru ekspresji żywiołowych sił natury, uruchomić może złe potencje. Nikt na szczęście sztucznie nie wywoła trzęsienia ziemi, ale masowy mord naśladować można. To są wielkie zagrożenia i nie można im się spokojnie przypatrywać. Mamy dziś do czynienia z odchodzeniem od tradycyjnych Kościołów, ale nie w ateizm czy masowy agnostycyzm, tylko ku sektom właśnie. Bywają sekty bardzo niebezpieczne, jak choćby sekta Moona. Pisma zachodnie dużo uwagi poświęcają stosowanym tam metodom werbunku — są to metody bardzo, że się tak wyrażę, nowoczesne w sensie psycho– i socjologicznym, a używa się ich, by adeptów zniewalać i łamać. Demokracje — a Japonia jest w końcu demokracją — są narażone szczególnie, bo w imię wolności długo nie przeciwdziała się w nich zagrożeniom. Japońscy specjaliści od terroryzmu przyznają dziś, że od dłuższego czasu żywili wobec Najwyższej Prawdy brzydkie podejrzenia, ale nie interweniowali ze względu na szyld religijny. Próbowałem się zastanowić — ale to hipoteza dość już obłoczna — czy wszystko to nie ma czegoś wspólnego z ruchami chiliastycznymi, jakie w Europie kwitły u progu roku tysiecznego. Przeświadczenie, że koniec świata wkrótce nastąpi, bardzo było wtedy intensywne. Teraz japoński sekciarz główny zapowiedział koniec świata na rok 1997, a przedtem w Kijowie jakaś pomylona też nim straszyła. Ironię, złośliwą a mimowolną, historii dostrzegam w tym, że pierwsza nitka warszawskiego metra ruszyła wkrótce po apokalipsie, jaką w Tokio rozpętali terroryści. Do tej pory mówiłem: chwała Bogu, że jesteśmy zacofani i nie mamy metra, bo ładunki wybuchowe czy gazy bojowe z najbardziej morderczym skutkiem w jego tunelach właśnie można stosować. Teraz dogoniliśmy świat… kwiecień 1995 POZA GRANICĄ POJMOWANIA Zbrodnia popełniona na Żydach miała według mnie dwa aspekty — jeden literalny, ludobójstwa, i drugi, który wiąże się z jej późniejszymi skutkami. Za Holocaustem ciągnie się bowiem ślad nieścieralny: nie tylko pamięć żałobna, ale też niestety świadomość, że można cały naród zabić i nic się nie stanie… To niemalże zachęta do takich rzeczy, jakie dzieją się obecnie na przykład w Bośni, trzeba tylko wymyślić nową, odpowiednią nazwę. Zamiast „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” mówi się „czyszczenie etniczne”. Koszmarny jest ten system peryfraz, którymi się obchodzi zwyczajny mord masowy, rzeźnię i masakrę, ale z pewnego punktu widzenia także frapujący. Najnowsza moja książka, którą dałem do NOWEJ, nosi tytuł Etyka zła. Zauważyłem bowiem, że afirmacji zła — nie opisu, ale afirmacji właśnie, jako pewnego rodzaju szczytnego zadania — nikt nigdy w bezpośredni sposób nie wyraził, zawsze dokonuje się uników i pokrywa rzecz ochronnymi farbami. Każdy, kto morduje, chce zrobić coś dobrego, nikt nie powie wprost, że mordowanie jest mu rzeczą miłą. Był jeden monograf zła czystego — markiz de Sade — ale on to podczepił pod swoją dewiację seksualną, a ja motywy seksualne umyślnie odpreparowałem. Dawno temu, kiedy aktywna była pierwsza generacja terrorystów z niemieckiej Rotę Armee Fraktion, zadałem sobie sporo trudu, by zapoznać się z pismami pani Ulrike Meinhof i dowiedzieć się, w imię czego właściwie mordowała. Znalazłem tylko zlepki bełkotliwych sloganów, poprzekręcanych albo fałszywych cytatów. Doszedłem do przekonania, że jest to najczystszy pretekst. Nie chodziło wcale o to, by państwo niemieckie przemienić w coś szczególnie wspaniałego, zabijać takich ludzi jak nieszczęsny Schleyer; wyrafinowane akcje terrorystyczne ich organizatorom po prostu bardzo smakowały. Przyprawiali to wielką dozą samooszustwa — uważali się za bohaterów i kiedy się coś nie udawało, gotowi byli poświęcić życie. I choć ciąży na mnie obowiązek, by rzecz próbować zrozumieć — obowiązkiem pisarza jest przecież rzeczywistość ogarnąć i zrozumieć — przyznaję, że nie byłem i nie jestem w stanie tego pojąć. W Holocauście tkwią moim zdaniem szatańskie zarodniki, z których potem wyrosło straszne, oplatające całą kulę ziemską drzewo terroryzmów. Palestyńczycy w Izraelu czy algierscy fundamentaliści gotowi są dziś, jak kamikadze, zabić siebie wraz z tłumem Bogu ducha winnych ludzi. To dla mnie jedna z najczarniejszych nowin końca naszego stulecia. Byłem jeszcze chłopcem, gdy porwano dziecko Lindbergha — tego, co jako pierwszy przeleciał Atlantyk — i znaleziono je później zabite; był to wielki wstrząs dla światowej opinii publicznej. Gdyby teraz chcieć katalogować akty terroru, to „czarnych ksiąg” by nie starczyło, zapełniłyby się encyklopedie. Jednym słowem — barbaryzacja jest niewątpliwa i obawiam się, że społeczeństwo permisywne przyczynia się do ułatwienia zbrodni. Bezpośrednio po wojnie Niemcy jako jedni z pierwszych znieśli karę śmierci. Zrobili to raczej nie z pobudek humanitarnych, lecz by — mówiąc otwarcie — ratować swoich morderców. Prace ośrodka Wiesenthala doprowadziły do ukarania znikomego procentu zbrodniarzy. Wielu z nich zresztą pochodziło z Austrii, gdzie denazyfikacji nigdy nie przeprowadzono, choć ten poczciwy kraj, w którym nic innego się nie robi, tylko jodłuje i śpiewa Mozarta, okazał się wylęgarnią przelicznych monstrów. Zastanawiało mnie zawsze, dlaczego żaden z komendantów i strażników obozowych nie napisał — choćby pod pseudonimem — wspomnień. Jedyna pozycja to pamiętniki Rudolfa Hossa, ale one powstały w naszym, polskim więzieniu i zapewne nie bez nacisków. Moja Prowokacja w rozmaitych krajach wywołała spory rozgłos, ale w Niemczech nie doczekała się poważnych recenzji. Nie kocham specjalnie Augsteina, wydawcy ,,Spiegla”, podobało mi się jednak, że w oświęcimskim, rocznicowym numerze przypomniał brutalną prawdę o niemieckich zbrodniach, której młodzieży w Niemczech wcale nie uczą. Koresponduję z młodym filozofem z Essen, który napisał o mnie książkę i stał się, można powiedzieć, lemologiem. W jednym z listów wspomniałem o czymś, co działo się w GG. Na to on pyta: co to jest GG? On, człowiek po wyższych studiach, nigdy nie słyszał o Generalnej Guberni — czego więc chcieć od jego rówieśników? Smuciły mnie bardzo spory, które wybuchły z powodu oświęcimskiej rocznicy, całe to przeciąganie liny, wzajemne oskarżanie się o judaizację czy polonizację obozowego muzeum. Nad grobami powinna panować cisza. Być może wymierzyć sprawiedliwości widzialnemu światu, jak nam nakazał Conrad, w tym segmencie historii w ogóle się nie da. Trudno wymierzać sprawiedliwość tam, gdzie zbrodnia i zło wykroczyły poza ostatnią granicę pojmowania ludzkiego. luty 1995 TRAGICZNE AKROBACJE Poszczególnym, odmiennym bardzo narodom czy społecznościom marksizm nadawał podobne rysy. Kagańce, jakie się rozmaitych ras psom nakłada, mają zbliżoną konstrukcję — podobnie owo marksistowskie zrównanie było upodabnianiem na siłę, poprzez przykrawanie do pewnego modelu historii, który, jak już wiemy, nie odpowiada jej rzeczywistemu przebiegowi. Wielki eksperyment społeczny, wysiłek straszliwy, który kosztował wedle jednych sześćdziesiąt milionów trupów, wedle innych więcej nawet — okazał się daremny. Młodzi ludzie, którzy nie pamiętają tamtych czasów i nie żyli w kraju takim jak PRL albo NRD, często traktują to jak bajkę o żelaznym wilku, zbyt szalone były działania tych, którzy chcieli narzucić nam ziemską ideokrację, próbując zrównać człowieka z Bogiem, a raczej postawić na miejscu Boga — człowieka. Dwie książki, które ostatnio czytałem, pozwalają ukazać dwojakie widzenie ówczesnej rzeczywistości. Pierwsza to nowe wydanie powojennych dzienników Marii Dąbrowskiej. Nie była ona wcale taką oportunistką, jak się sądziło, kiedy wyszło tych dzienników pierwsze, ocenzurowane wydanie. Te same czasy opisywał matematyk Hugo Steinhaus, przy czym był on w analizie swojej bezwzględniejszy. Dąbrowskiej bardziej doskwierały niedogodności w sferze kultury i w sferze codziennego bytu, podczas gdy Steinhaus bezlitośnie obnażał tanie, zdeptane człowieczeństwo, znamienne dla tamtego okresu. Mieliśmy, jednym słowem, do czynienia z przeistoczeniem marzeń o uporządkowanym i zgodnie żyjącym społeczeństwie w ponurą fikcję. Co zaś się tyczy hitleryzmu — Daniel Goldhagen, miody człowiek, który na Harvardzie jest profesorem, syn żydowskiego uciekiniera z Europy, napisał książkę, winą za Holocaust obarczając w niej wszystkich Niemców — wszystkich bez wyjątku. „Spiegel” obszernie tę pozycję omawia; wydawca „Spiegla”, Augstein, w tym akurat punkcie swojej działalności publicystycznej starał się zwykle być — powiedziałbym — prawie dostatecznie surowy wobec rodaków. Są tam zdjęcia najbardziej potworne, jak tylko można sobie wyobrazić, gromady żydowskich nędzarzy pędzonych na śmierć, a także historia batalionu policji niemieckiej, złożonego przeważnie z czterdziestolatków, ojców rodzin, który skierowano w okolice Bełżca, by je odżydzić i uczynić z nich prawie całkowite bezludzie, bo miała się tam mieścić fabryka śmierci. Dowódca batalionu zebrał tych policjantów i powiedział im — płacząc! — że przyjechali, by rozstrzelać Żydów, a następnie wezwał wszystkich, którzy nie są w stanie w takiej egzekucji uczestniczyć, by wystąpili z szeregu. Wystąpiło dwunastu — i nie ponieśli żadnych konsekwencji ani karnych, ani służbowych, tyle że pozostali z nich szydzili… Książka wspomniana nie ukazała się jeszcze po niemiecku, ale narobiła już bardzo wiele szumu w Ameryce i w Niemczech jest z wyprzedzeniem omawiana. Niemcy składają się dziś zresztą głównie z ludzi, o których kanclerz Kohl powiedział, że obdarzeni zostali łaską późnych narodzin. Przedstawicieli mojej generacji, którzy pamiętają wojnę i wiedzieli, co się w Generalgouvernement, czyli Generalnej Guberni, dzieje, pozostało w RFN niewielu. Ernst Nolte, który w latach osiemdziesiątych rozpoczął znany „spór historyków” o to, w jakiej mierze Hitler był zwykłym ludobójcą, a w jakiej — mężem dla Niemiec opatrznościowym, uważał zresztą napaść na Polskę w 1939 roku za wydarzenie mało istotne, właściwy początek wielkich zmagań widząc w inwazji na Związek Sowiecki. Przyszło mi niedawno do głowy, że chyba więcej niż połowa fizyków, którzy dla Amerykanów zbudowali stos z pierwszą reakcją samopodtrzymującego się rozpadu uranowego, a potem bombę atomową, wywodziła się spośród uciekinierów z Niemiec hitlerowskich albo z krajów z nimi sprzymierzonych, na przykład z Węgier, jak John von Neumann, jeden z najgenialniejszych uczonych naszej epoki. Gdyby Hitler nie był wprowadził ustaw norymberskich i ci fizycy w Europie pozostali, wówczas biada nam — nie daj Bóg, hitlerowskie Niemcy, mając pierwszeństwo w uzyskaniu broni atomowej, mogłyby Sowiety pokonać i Polsce przynieść zagładę zupełną. Historia wykonuje paradoksalne, akrobatyczne i przerażająco tragiczne zwroty i figury: akt wypędzenia Żydów, a także i tak zwanych białych Żydów, czyli najczystszych Aryjczyków, którzy się jednak do przeciwników Hitlera zaliczali, okazał się dla nas zbawienny. Puszczanie się na gdybologiczne rozważania jest zawsze bardzo ryzykowne, widać jednak, od jak wielu koincydencji zależy bieg historii. Mylili się zwolennicy Marksa, twierdząc, że od jednostek i zajść jednostkowych nie zależy on w ogóle. Są okoliczności, w których i jednostki mogą na historię wpłynąć. czerwiec 1996 KRWAWY POCHÓD Prawda nie od razu, a raczej pomału na wierzch wypływa. Ledwie ten Amerykanin żydowskiego, zdaje się, pochodzenia, Daniel Goldhagen, napisał książkę, która przedstawia Niemców czasów nazizmu jako powszechnych, by tak rzec, żydobójców — ona jest zresztą w Niemczech bestsellerem — a już w „International Herald Tribune” pojawia się nowa z tej dziedziny wiadomość. Nieprawdą jest — czytam — że masowe mordowanie na terenie ZSRR Żydów, komisarzy sowieckich i w ogóle kogo się da, było dziełem tylko specjalnych formacji. Rozpoczęła je armia, czyli Wehrmacht, zaraz po ataku na Związek Sowiecki w 1941 roku. Wiadomości o tym dostały się od razu drogami agenturalnymi do Anglii i do sztabów alianckich, ale schowano je głęboko pod suknem. Oficjalna wersja prawie do ostatka głosiła, że te mordy wykonywane były wyłącznie przez wyosobnione SS–Einsatzgruppen. Nieprawda: mordowały i Wehrmacht, i żandarmeria polowa, którą ze Lwowa pamiętam — żandarmi mieli na piersiach zawieszone na łańcuszku blachy w formie półksiężyca — i policja; prawdę powiedziawszy — kto tylko mundur nosił, był tym zajęty. Niemcy, jak to u nich w zwyczaju, bardzo dokładnie podawali idące w dziesiątki tysięcy liczby osób rozstrzeliwanych na miejscu, nie chodzi tu bowiem o Żydów, których kierowano pociągami do obozów zagłady (to był już niemal luksus!), ale o tych, których rozwalano od razu, w żadne ceregiele się nie bawiąc, w Babim Jarze na przykład. Teraz amerykańscy historycy twierdzą, że już nie sześć, ale siedem milionów ofiar, przede wszystkim „niearyjskich”, choć nie tylko, obciąża niemieckie konto. Charakterystyczne i może trochę pocieszające, że tak strasznych rzeczy nie można ukryć, zbrodnie zarówno niemieckie, jak i sowieckie prędzej czy później na światło dzienne wychodzą. Przy tej okazji jednak dziennikarze amerykańscy z niemałą złośliwością zauważają, że patrząc na los Karadžicia, Mladicia i Miloševicia, wypada uznać, iż gdyby obecnie doszło do pokonania Trzeciej Rzeszy, to Hitler z kolegami popijaliby kawę z pianką na rogu Kurfurstendamm w jakiejś luksusowej kawiarni, humanizm zabrania bowiem stosowania kary śmierci, a może i w ogóle rozliczeń… Mladič został jakoby zwolniony z najwyższych stanowisk w armii bośniackich Serbów, ale wiadomość ta spoczywa we mgle niedomówień. Ludobójstwo, które zdarzało się od wojny, było zrazu silnie wyblendowane czy przemilczane i nosiło rozmaite przezwiska fałszywe, jak etniczne czyszczenie. Nie da się też wszystkiego skutkami wojny wytłumaczyć: Argentyna nie była przecież żadnym frontem wojennym, a opozycjonistów wywożono tam samolotami nad Atlantyk i z pokładu strącano do wody. Światowe środki masowego przekazu przyzwyczajają nas — niechcący może — do tego, że morderstwa i masowe rzezie są właściwie konstytutywną składową częścią pochodu cywilizacji ziemskiej. Raz się morduje tych, a kiedy indziej tamtych; właściwie nie jest istotne, kto kogo, ważne, że ludzie mordują ludzi. Media nie czynią tego, moim zdaniem, z rozmysłu ani wyłącznie z pogoni za sensacją; wypływają przecież wciąż nowe dokumenty, pojawiają się nieznane relacje. Ten nierozmyślnie wywołany krwawy potop musi jednak na ludzi, zwłaszcza młodych, wpływać niekorzystnie, sprawia bowiem wrażenie, że chodzi o rzecz zwyczajną. W ogóle zabójstwo pojedyncze i zbiorowe okazuje się w telewizji czynnością bardzo prostą — wystarczy pociągnąć za cyngiel. Jeśli patrzeć od tej strony na historyczny pochód ludzkości, to trudno dostrzec postępujące jej umoralnienie, choć nie ma może dziś takiej ostentacji jak w starożytności, gdy wozy zapełnione odciętymi członkami pokonanych wieziono w orszakach triumfalnych. Kiedy się jednak widzi buldożery, które spychają ogromne masy zwłok do zbiorowych grobów, trzeba dojść do przekonania, że zmieniła się jedynie technologia zbrodni. Jest to konstatacja prawdziwie ponura. Równocześnie przypadek Schindlera, o którym Spielberg zrobił film, nie był zupełnym wyjątkiem, byli i inni Niemcy, którzy z powodów po części pekuniarnych, interesownych, „swoich” Żydów starali się zachować. Za niemieckiej okupacji Lwowa zatrudniony byłem w warsztatach samochodowych i pamiętam, że kierownictwo warsztatów podejmowało próby, by Żydów, którzy tam pracowali, uratować — nie z jakichś wyższych humanitarnych pobudek, ale ze względu na dobro firmy. Później jednak SS–owiec o pięknym nazwisku Tannhauser wytłumaczył właścicielowi, że polityka ma pierwszeństwo przed gospodarką. Różne więc tu motywy działały. Czytałem o demonstracjach polskich skinów, którym się ciągle wydaje, że Żydzi i Niemcy to nasi główni wrogowie. Żydów na pewno nie musimy się bać, jeśli zaś chodzi o Niemców, to mniej bym się ich obawiał aniżeli nieobliczalności losu Federacji Rosyjskiej. Nie podejrzewam wcale, by Rosja chciała nas napaść, ale znajduje się ona w stanie daleko posuniętej nierównowagi i wszystko ma rzekomo zależeć od tego, czy tych pięć by– passów Jelcyna dobrze się przyjmie. Polityczny los ogromnego kraju naprawdę nie tylko i nie głównie od tego zależy. My zaś powinniśmy możliwie najlepiej orientować się w tym świecie i próbować rozpoznać autentycznych, nie zmyślonych wrogów. listopad 1996 PLAMY NA KAMIZELCE Były takie piękne czasy, kiedy uważało się powszechnie, że do najzacniejszych i najuczciwszych państw na naszym globie należą Szwajcaria i Szwecja, które od bardzo dawna nie miały żadnych wojowniczych zapędów i rządziły się pokojowo. Mówiono nawet, że w Szwecji można zostawić na kolejowym peronie walizkę, a po powrocie podjąć ją bez szwanku. A tu naraz się okazuje, że Szwajcaria, a po części też i Szwecja korzystały w koszmarny sposób ze złota ukradzionego przez hitlerowców albo złożonego w bankach przez ofiary nazizmu. W „Spieglu” zreprodukowano ogłoszenie z jednego ze szwajcarskich pism: „Jeśli boli cię ząb z hitlerowskiego złota, połknij pastylkę”, widziałem też fotografię dwóch ogromnych skrzyń wypełnionych ślubnymi obrączkami ludzi zamordowanych w obozach zagłady. Szwajcarzy ze zrozumiałych względów bronią swej bezkarności rękami i nogami. Ambasador szwajcarski w Stanach Zjednoczonych zmuszony był jednak złożyć urząd po bardzo długim stażu dyplomatycznym, bo nastąpił przeciek jego poufnej i skandalicznie brzmiącej opinii przesłanej do kraju. Jakiś też pracownik szwajcarskiego banku odnalazł większą ilość papierów związanych ze starymi operacjami finansowymi i przeznaczonych do przemiału, co być może zahacza o wspomniane konta. Krótko mówiąc: nie wiem, czy w tym przypadku sprawdza się znane powiedzenie, że Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy, czy też wystarczy sięgnąć po porzekadło bardziej świeckie, że prawda jak oliwa… Czasem mija dziesięć, dwadzieścia lat albo nawet pół wieku, ale w końcu ta prawda, pokonawszy wszelkie mozoły, wypływa na wierzch. Chodzi nie tylko o depozyty ofiar Holocaustu, których Szwajcarzy nigdy spadkobiercom nie oddali. Łupów wojennych, rabowanych we wszystkich niemal okupowanych krajach — tylko Polacy zdołali wywieźć większą część swego skarbu — hitlerowcy używali do finansowania wszechstronnej i wielostronnej ekspansji wojennej, i do tego właśnie zamieszana została Szwecja. Niemcy skrwawionym złotem płacili za rudę szwedzką i ktoś wyliczył, że gdyby Szwecja zastopowała ten handel, wtedy Niemcy już w 1943 roku znalazłyby się w niezmiernie ciężkiej sytuacji — bez odpowiednich dostaw surowcowych. Przykładanie miar wyłącznie moralnych wydaje się niewystarczające. Władysław Bartoszewski bierze udział w komisji, która ma sprawę złota w Szwajcarii badać. Przeczytałem już także, że prezydent Izraela, Weizmann, odwołał wizytę w Szwajcarii i że nie ma to ze wspomnianym skandalem najmniejszego związku. W znanym żargonie dyplomatycznym tak kategoryczne zapieranie się, że coś z czymś nie ma nic wspólnego, oznacza zazwyczaj, że ma wspólnego bardzo wiele… Tak czy inaczej, sprawa cuchnie i rzuca ponury cień na kraje uważane dotąd za nadzwyczaj zacne. Muszę powiedzieć, że i dla mojej prywatnej osoby było to nieprzyjemne doświadczenie, choć nie jestem kontami bezpośrednio zainteresowany, bo to, co mojej czy mojej żony rodzinie podczas wojny zostało zagrabione, na pewno się do Szwajcarii nie dostało. Trwają teraz szalone targi: organizacje żydowskie, a także amerykański senator D’Amato twierdzą, że chodzi o mniej więcej siedem miliardów dolarów, Szwajcarzy przyznają się do piętnastej czy dwudziestej cząstki tej sumy. Nie jestem ekonomistą, na historii się nie znam, więc nie wiem, czy prawdą jest to, co mi ktoś powiedział: że Szwajcaria w okresie międzywojennym miała wprawdzie rozwiniętą bankowość, ale nie należała do czołówki państw szczególnie bogatych, natomiast na straszliwych zmaganiach wojennych i także na Holocauście znacznie się wzbogaciła. Jej karta wojenna już i przedtem zresztą była niechlubna: władze szwajcarskie starały się nie wpuszczać do kraju uchodźców, robiąc im najróżniejsze wstręty. Pomyślałem sobie, że i ludzie, którzy — zwłaszcza we Francji — starali się wmówić światu i sobie samym, że lepiej jest gdzie indziej, że sprawiedliwość oraz szlachetna uczciwość społeczna panują na przykład w Chinach Mao Tse–tunga, nie byli motywowani wyłącznie obłąkańczymi i szalonymi koncepcjami. Chcieli tylko bardzo, by gdzieś na kuli ziemskiej znaleźć miejsce zacne, sprawiedliwe i uczciwe, a ponieważ u nich w domu było inaczej, umieścili swój kraj marzeń jak najdalej, nie zauważając, że panuje tam okrutna dyktatura. Jeszcze Sartre twierdził, że może i istnieją w Rosji jakieś obozy koncentracyjne, ale lepiej o nich nie mówić, bo to zabójcze dla wzniosłej idei ulepszonego świata ludzkiego. Wszystkie bańki mydlane, koniec końców, pękają — morał wskazujący na to, że Włodzimierz Uljanow, zwany pospolicie, nie wiem czemu, Leninem, miał rację, mówiąc, że należy ufać, ale też i kontrolować. Duch bogini sprawiedliwości powinien się unosić nad absolutnie wszystkimi państwami tego świata. A poza tym zawszeć to jednak lepiej być w sytuacji ograbionego niż grabiącego, ponieważ ograbiony ma przynajmniej, jak to Niemcy mówią, czystą kamizelkę, a grabiący prędzej czy później dowiaduje się, że na jego pięknej szacie widać plamy, czasami nawet krwawe. luty 1997 ETYCZNE DYLEMATY Chyba ze dwadzieścia lat temu znalazłem w niemieckich periodykach wiadomość, że podczas drugiej wojny światowej, w latach największych zwycięstw i osiągnięć wojennych Wehrmachtu, pewien chłop w katolickiej Bawarii, kiedy przyszła na niego kolej poboru, odmówił włożenia na siebie munduru, a jako motywację podał, że uważa Wehrmacht za organizację zbrodniczą. Po łagodniejszych reprymendach i represjach wsadzono go do więzienia i wymierzono karę najwyższą — ścięcie toporem. Nie tylko otoczenie, nie tylko rodzina i najbliżsi, ale nawet jego proboszcz tłumaczyli mu, że nie może postępować tak, jak nikt z jego rodaków nie postępuje, że przecież obowiązany jest, jako Niemiec, służyć w armii, on jednak okazał zdumiewającą odporność na wszystkie argumenty i przypłacił to śmiercią. Zastanawiałem się wtedy, jak należy takiego szaleńca Bożego oceniać, jak tego rodzaju heroiczną manifestację kwalifikować — manifestację, którą wtedy oczywiście całkowicie przemilczano i dopiero dziesiątki lat później ujawniono. Jak ją etycznie wartościować? To nie jest prosta sprawa. A przypomniałem sobie tamte lektury, ponieważ przeczytałem w „Heraldzie” o sprawie innej, również bardzo trudno poddającej się etycznym osądom. Pewien Amerykanin niemieckiego pochodzenia był pół — Żydem, a równocześnie podczas wojny służył w Wehrmachcie. Autor, który tę historię odkrył, tak się nią zafascynował, że udał się w podróż do Niemiec i tam zebrał dokumentację, którą wydaje w książce, obejmującą niewiarygodną liczbę około czterech tysięcy Żydów, pół–Żydów i ćwierć–Żydów, którzy także w Wehrmachcie służyli. Znajdowali się wśród nich oficerowie, nawet generałowie, wielokrotnie odznaczani; jeden z najwyższych dowódców lotnictwa niemieckiego, Milch, miał ojca Żyda i sytuacja jego była z tego tytułu bardzo delikatna, ale pomógł mu Göring, fałszując jego papiery w punkcie dotyczącym pochodzenia. Mówiło się, że i Heydrich był pochodzenia żydowskiego i że w pojedynczych przypadkach, jeśli dany człowiek był szczególnie użyteczny, władze hitlerowskie okazywały swoistą tolerancję, a nawet w pewnym sensie to lubiły, bo niewłaściwe pochodzenie tworzyło rodzaj skrytej dźwigni, którą można było ofiarę przymuszać do posłuszeństwa, gdyby objawiła skłonność do politycznej dewiacji… Sprawę niearyjskich bojowników w Wehrmachcie przedstawiono potem pewnemu mądremu rabinowi w Stanach Zjednoczonych, by się wypowiedział co do etycznych aspektów sytuacji, która dla tych ludzi bywała przeraźliwa. Oni bowiem znajdowali się na frontach, a ich rodziny w tym samym czasie jechały do obozów zagłady, na śmierć w komorach gazowych. Wspomniany rabin miał się w ten sposób wypowiedzieć: jeśli ktoś w takiej sytuacji działał tak, jak działał, ażeby uratować swoje życie, bo ujawnienie pochodzenia groziło mu śmiercią — wtedy jego postępowanie jest wybaczalne. Gdyby natomiast czerpał z tego jakiekolwiek dodatkowe korzyści, ponad ocalenie nagiej egzystencji — rzecz byłaby naganna, ale wyrok w każdym przypadku musiałby zapadać indywidualnie. Praktyczna etyka zostaje tu poddana testom na jednostkową sprawność działania, chodzi bowiem o przypadki nadzwyczaj kontrowersyjne. Kiedy sobie wyobrażę, że ktoś może walczyć za i o sprawę Hitlera, podczas kiedy jego rodzina równocześnie jest mordowana — to mi się wydaje bardziej niż dziwaczne, to jest po prostu makabryczne. Nie tak dawno pokazywano film Agnieszki Holland o młodym Żydzie, który ukrywając swą prawdziwą tożsamość, walczy w Wehrmachcie i uczy się w szkole Hitlerjugend. Myślałem zrazu, że chodzi o postać całkowicie wymyśloną, i ze zdumieniem się dowiedziałem, że jest inaczej, nadal jednak sądziłem, że to przypadek wyjątkowy. Dlatego artykuł w „Heraldzie” tak mnie zaskoczył, a przedstawione w nim fakty wydały mi się warte uwagi z etycznego punktu widzenia. Sam zresztą bohaterów owej historii ani nie pochwalam, ani nie potępiam — relata refero. styczeń 1997 SPRAWA KRWAWEGO BŁOTA Socjologia wydarzeń ekstraordynaryjnych niewiele, o ile mi wiadomo, zajmowała się taką oto sprawą: kiedy grupę ludności, czy to względnie jednorodną etnicznie lub religijnie, czy też piastującą określone funkcje z tytułu uprawnień odgórnie nadanych, wyjąć spod prawa, spod jego ochrony i opieki, sprzyja to zamachom zarówno na jej mienie, jak i czasami życie. I przydarza się to w najrozmaitszych miejscach i okolicznościach. Nie myślę tu na przykład o działaniach średniowiecznej inkwizycji przeciwko katarom i albigensom, ponieważ kierowane one były z wysoka, zarówno przez bracchium Ecclesiae, jak i bracchium saeculare; chodzi mi o działania spontaniczne. Ludzie różnych nacji i zawodów, pochodzący na ogół z mniej wykształconych warstw społecznych (aczkolwiek nie stanowi to reguły), okazują się skłonni do najbardziej skrajnych, nawet morderczych czynów, jeśli tylko czują za sobą choćby bierne przyzwolenie władzy i prawa. Fatalna ta generalizacja odniesiona być może zarówno do mordu dokonanego polskimi rękami w Jedwabnem na miejscowej ludności żydowskiej, jak i do innych przypadków. Jako pilny czytelnik Opowieści z jednej i drugiej kieszeni Karela Čapka miałem naiwne wyobrażenie o Czechach — że to ludzie bez wyjątku łagodni, kulturalni i dobrzy. Teraz czytam, że kiedy Trzecia Rzesza padała, Czesi dosyć okrutnie obeszli się z tak zwanymi Niemcami sudeckimi, którzy w Czechach i na Morawach z dawien dawna mieszkali; można chyba nawet użyć słowa „pogromy”. Pan profesor Tomasz Strzembosz ogłosił przed kilku dniami w „Rzeczpospolitej” artykuł z nagłówkiem „Ludność żydowska, w tym zwłaszcza młodzież, oraz miejska biedota, wzięła masowy udział w powitaniu wojska sowieckiego. Z bronią w ręku zaprowadzała nowe porządki”. Obficie w nim cytuje wypowiedzi świadczące o tym, jak okropnym dla Polaków był dzień wejścia armii sowieckiej poprzez ścianę wschodnią i jak wielu ludzi, na przykład przedstawicieli polskiej administracji na tych ziemiach, wskutek donosów żydowskich wywieziono na wschód. I jakkolwiek wstępnie oświadcza, że nic nie może usprawiedliwiać mordów na jakiejkolwiek grupie ludności cywilnej, to domyślną wymową jego artykułu jest przynajmniej częściowe, osłonowe wybielenie tych, którzy za przychylnym, choć biernym przyzwoleniem Niemców mordowali później ludność żydowską. Można by pomyśleć, że profesor Strzembosz odkrył coś, o czym nie mieliśmy pojęcia. Tak nie jest. Sięgnąłem niedawno znowu po wspomnienia znanego lwowskiego matematyka profesora Hugona Steinhausa, który dokładnie opisał ponure efekty wkroczenia Sowietów do Lwowa i Galicji, czyli tak zwaną pierwszą sowiecką okupację. Świadectwa Steinhausa nie mogę własną pamięcią należycie wesprzeć, ponieważ byłem wtedy we Lwowie szczeniakiem osiemnastoletnim, on zaś oglądał wszystko z lepszej perspektywy uniwersyteckiego profesora, bez złudzeń patrzącego na sowieckie okropności. Steinhaus pisze, z nazwiskami, o koszmarnych i zawstydzających podłością przypadkach. Żydów wcale nie oszczędza, wspomina na przykład takich, co dativus od „Stalin” pisali zamiast „Stalinowi” — „Stalinu”, bo po rosyjsku tak się pisze, a samozwańczego sowieckiego urzędasa, do którego przyszedł po jakiś papierek, nazywa „żydowskim mołojcem”. Przeczytać też jednak można u niego, jak to pod pomnikiem Mickiewicza we Lwowie, tuż po wejściu Sowietów, przedstawiciel narodowej młodzieży wyjaśniał, że mu się nagle odmieniły poglądy. Czy go to uchroniło przed wywózką — nie wiem. Trzeba okazywać pomiarkowane zmartwienie i pomiar — kowane oburzenie, ale nie można wszystkiego przerzucać na żadną ze stron. Artykuł profesora Strzembosza jest niestety stronny, Steinhaus natomiast wyraźnie podkreślił segregacyjny klucz, jakim posługiwali się Sowieci. Wielka liczba Żydów została przez władze sowieckie również wywieziona: tak zwani bieżeńcy, a także kupcy i inne „elementy obce klasowo”. Paradoksalnie, źle widziani byli dawni komuniści, ponieważ władze sowieckie obawiały się, że skoro ktoś hołdował tak niepopularnym w Polsce poglądom, to i teraz nie będzie skłonny okazywać należytej giętkości i plastyczności plastelinowej w stosunku do tego, co nakazane. Bardzo wiele elementów i faktów z tamtych czasów nie daje się odtworzyć. Osobiście uważam, jak już zresztą pisałem, że na skrajnie smutne przypadki, jakie opisał na przykład Stryjkowski w Wielkim strachu, należy spuścić zasłonę nie tyle zapomnienia, ile po prostu miłosierdzia. Nie powinno się pchać z butami do rozważania, kto bardziej, a kto mniej kolaborował. Trzeba tutaj też dodać paradoks kolejny: wywiezieni przez Sowietów Żydzi, jeśli deportację stalinowską przetrwali, zawdzięczali jej życie, tych bowiem, którzy pozostali we Lwowie i okolicach po wkroczeniu Niemców, zamordowano. Wystarczyło przecież być Żydem, żeby zginąć z ręki Niemców. Wystarczyło też być Niemcem sudeckim, żeby w 1945 roku doświadczyć upokorzeń albo i śmierci z rąk czeskich. W takich przypadkach prawo przestaje obowiązywać, nikt nie staje przed żadnym trybunałem, po prostu bije się, pali, gwałci, rabuje i morduje. Zjawisko to świadczy o tym, jak bardzo ludziom jest potrzebna osłona prawna i autorytet ponadindywidualny. Trudno też później o wyrównanie krwawych rachunków. Przypadek sprawił, że kiedy ukazał się artykuł profesora Strzembosza, ja akurat — z poczucia obowiązku, nie z ochoty — wziąłem się do lektury książki, która leżała u mnie od dawna, ale nie miałem siły jej otworzyć: Recht, nicht Rache, czyli Prawo, nie zemsta Szymona Wiesenthala. Po tej lekturze odczuwam zdziwione, lekko podszyte rozczarowaniem wrażenie, że ściganie morderców hitlerowskich, któremu Wiesenthal poświęcił życie, okazało się prawie że bezowocne. Kiedy mordercę odnalazł, to albo Argentyna czy inne państwo południowoamerykańskie go nie wydawało, albo też sądy, także austriackie, wydawały wyrok uniewinniający. Efekty tej poświętliwej i ryzykownej działalności były nader skromne. Ludzie pozbawieni prawnej osłony stają się niestety ofiarami wspomnianej na początku prawidłowości, czy są to żydowscy uciekinierzy z getta szantażowani przez tak zwanych szmalcowników — w raportach AK podano cyfrę trzydziestu tysięcy szmalcowników działających na terenie Małopolski, nie było to więc zjawisko izolowane — czy Niemcy sudeccy wypędzani z domów przez bliskich nawet sąsiadów, czy kosowscy Muzułmanie, na których ruszyli Serbowie. Jest tutaj jakieś mordercze rozzuchwalenie się uzależnione od tego, czy można, czy nie można. Z ust bliskich mi osób usłyszałem zdanie, którego może w pełni nie podzielam, ale które rozumiem: że gdyby się okazało, iż wszyscy pisarze science fiction albo wszyscy ludzie, którzy noszą brody, nagle niepojętym sposobem znaleźli się poza prawem, marny byłby ich los. Kiedy bywaliśmy z żoną, jeszcze za czasów Tity, w Jugosławii, nie orientując się w różnicach pomiędzy serbskim, chorwackim i słoweńskim, nie mieliśmy świadomości, jeżdżąc tu i tam, że przekraczamy granice rozmaitych nacji, które w zmienionych okolicznościach gotowe są rzucić się sobie do gardła. Wszystko wydawało się podobne, a nawet bliskie. Były zresztą przecież liczne małżeństwa mieszane — a potem się nagle okazało, że istnieją jednak jakieś przepastne różnice, które prowadzą do masowych grobów. Nie śmiałbym tego wszystkiego przenosić na stosunek przybyszów z Europy do Aborygenów australijskich czy Indian, ale i tam mogło być coś na rzeczy. Zderzenia odmiennych kultur, zwłaszcza w dawniejszych czasach, kończyły się krwawo. To się z wiekiem szczęśliwie zmienia, nadal jednak zdarzają się sytuacje, w których wszyscy wpadają w straszliwe trzęsawisko; stąd tytuł Sprawa krwawego błota. Z niezbyt dobrze wyjaśnionych przyczyn znaczna część okropieństw, które zaszły podczas drugiej wojny głównie, choć nie wyłącznie, na polskich i rosyjskich terenach, a także kolaboracja państw neutralnych Europy z Trzecią Rzeszą, wychodzi na wierzch dopiero teraz. Kiedy się po latach takie fakty odgrzebie, niełatwo o sprawiedliwy sąd, trudne i ryzykowne jest bowiem wymierzanie sprawiedliwości zjawiskom masowym już zastygłym w historię, ponieważ normy i kryteria się zmieniają. Wybielać jednak przeszłości na pewno nie należy. luty 2001 DRAMAT I FARSA W niemieckiej stacji Fenix obejrzałem program amerykańsko–niemiecki przedstawiający panoramę wypadków ostatnich stu lat. Proporcje były w niej dosyć dziwaczne, na przykład zmianom w Watykanie — Jan XXIII, Paweł VI, Polak papieżem — poświęcono jedno zdanie, ale za to zwycięstwo niemieckiej drużyny piłkarskiej opisano bardzo dokładnie, podobnie jak świeżą całkiem historię jakiejś Niemki, która zwyciężyła w biegu łyżwiarskim i odrzuciła potem wzgardliwie propozycję „Playboya”, by się szybko rozebrać i dać sfotografować… Znalazły się w tej panoramie rzeczy dla mnie nowe. Pokazano rekonstrukcję wirtualną zamachu na prezydenta Kennedy’ego, której autorzy twierdzą, że jest rzeczą niemożliwą, by Oswald oddał rzeczywiście śmiertelne strzały do prezydenta z taką szybkością, jak to wynikało z ustaleń Komisji Warrena. Ich zdaniem strzelano ze strony przeciwnej, ale znikły wszystkie zdjęcia prosektoryjne, na podstawie których można było tego dowieść. Wedle tej wersji Oswald znakomicie się nadawał do wciśnięcia mu roli zabójcy i nieprzypadkowo zabił go potem Jack Ruby. Prawdziwą przyczyną zamachu, ze względów politycznych zamazaną, miała być powszechna na Południu nienawiść do całej postawy Kennedy’ego. W programie pojawiła się też oczywiście historia podziału Palestyny i powstania Izraela. Przez okres wielkanocny nie miałem dostępu do prasy zagranicznej, teraz przyszedł „Herald” i lektura tego, co tam piszą o sytuacji na froncie izraelsko–palestyńskim, napawa poczuciem beznadziei. Zobowiązałem się dostarczać co tydzień do poniedziałkowego numeru „Wyborczej” jedno zdanie tytułem komentarza; tym razem napisałem: Timeo Arabos et pacem ferentes. Sens jest taki: do tej pory wszystkie państwa arabskie ignorowały de iure istnienie Izraela. Teraz nagle saudyjski książę Abdullah zaproponował uznanie państwa izraelskiego, tylko że ostatni warunek przyczepiony do jego propozycji jest nieziszczalny. Wedle niego bowiem Żydzi mieszkający w Izraelu — niecałe siedem milionów — zobowiązani byliby do przyjęcia czterech milionów palestyńskich uchodźców i ich potomków. To mniej więcej tak, jakby ktoś powiedział, że Polska ma przyjąć 22 miliony Niemców. Arabowie zdają sobie chyba sprawę, że postawili warunek niemożliwy do zrealizowania; mnie się to wydaje gorsze od odmowy wszelkich rozmów. Historia naładowała dodatkowo okropnym sensem tytuł książki moich rozmów z Tomaszem Fiałkowskim: Świat na krawędzi. Sytuacja Polski — nasza chata z krają — nie jest może tak fatalna, ale ogólnie rzeczy biorą zły obrót. Amerykanie są dziś jedynym mocarstwem planety, tyle że nie wiedzą, czy mają się z tego cieszyć, czy martwić, czy jest to powód do dumy, czy raczej wstydu, i czy mają narzucać innym swoją wolę, czy też nie. Oczywiście przeflancowanie systemu demokratycznego do obcych kultur pod presją opancerzonych samolotów jest przedsięwzięciem ryzykownym, a już na Afganistanie wszystkie mocarstwa sparzyły sobie dotąd łapy. Bush, dla którego umysłu nie żywiłem specjalnego entuzjazmu, okazał się mieć w jednej kwestii rację: kiedy zaczął rozbębniać swoją tezę o trzech państwach tworzących „oś zła”, Korea Północna się przestraszyła i okazała pewną gotowość do rozmów. W „Forum” znajduję wielki artykuł, przedrukowany z jakiejś strony internetowej, w którym czytam, że cała kampania antyterrorystyczna została wymyślona przez Amerykanów, żeby okupować i zniszczyć Afganistan. Autor nie twierdzi wprawdzie, że to sami Amerykanie nakazali Arabom porwać samoloty i trafić nimi w wieże na Manhattanie, trochę jednak sugeruje ich współudział. Ponura jest sytuacja, w której każde kłamstwo rozdąć można do nieprawdopodobnych rozmiarów. Mam w rodzinie liczne niestety przypadki raka i ciężkich zmian reumatycznych, sam jestem cukrzykiem — a równocześnie prasa przynosi wiadomości, wedle których wkroczyliśmy już jedną nogą do raju i za miesiąc — dwa wszystkie choroby można będzie usunąć, a poszczególne składniki naszego organizmu unieśmiertelnić. Podobne androny serwuje się na tym samym poziomie co wyniki meczów piłkarskich; to już nie jest nawet groch z kapustą, ale po prostu miazga. Wiadomość o realizacji filmu według Solaris sprawiła, że moja poczta z Ameryki bardzo urosła. Niejaki pan Zubrin przysłał mi opasły tom zatytułowany Sprawą Marsa: mamy się wedle niego wybrać na Marsa i zdobywać Galaktykę. Wszystko tam zostało dokładnie obliczone, z pominięciem jednak drobnego szczegółu: człowiecza fizjologia nie nadaje się do pobytu w przestrzeni kosmicznej. Na Ziemi chroni nas mag — netosfera van Allena i ozon (choć jest go trochę za mało); kilkutygodniowy pobyt na Marsie, nawet gdyby okazał się możliwy, oznaczałby zgon poprzedzony zrakowaceniem tkanek. Tymczasem to, co jeszcze czterdzieści lat temu było baśnią science fiction o statkach, które dzięki przemianie pokoleń podróżników zmierzają z Ziemi ku innym gwiazdom — podróż trwa wprawdzie dwieście albo i pięćset lat, ale to nic nie szkodzi, w rakiecie rozciąga się sznury, by na nich suszyć majteczki i kaftaniki niemowlęce — zaczyna być traktowane z wielką powagą. Ten pan profesor powiedział, że tak, a tamten pan profesor obliczył, że owak. Przecież to nie ma sensu! Dostaję tyle książek szalonych! Nie wiem, dlaczego panuje taki umysłowy nieporządek. Mam ostatnio kłopoty z oczami, musiałem więc ograniczyć czytanie i więcej czasu spędzam przed ekranem. Telewizji polskiej nie oglądam, by zachować resztki zdrowia, ale programy niemieckie czy amerykańskie także przynoszą rozmaite błazeńskie kretynizmy dla skończonych idiotów. To, co wspaniałe, i to, co byle jakie, zostaje na równi wyprasowane żelazkiem szaleńczej urawniłowki, a następnie wlewa się przez szklane okna telewizorów do naszych biednych mózgów. Superman w łopocącym płaszczu odrzuca jedną ręką lecącą ku Ziemi asteroidę, a w chwilę później, kiedy zły człowiek wiąże go postronkiem i zamyka w piwnicy, on nie ma siły, by ten postronek zerwać. Godzę się na to, by zostać skretynionym, ale tylko do pewnego stopnia. Niepojęte jest dla mnie, że przeciw wszystkiemu ludzie gotowi są się buntować, ale przeciw idiotyzmom nie; łykają je jak tuczony gąsior gałki. Gdzie są autorytety, które by się jakoś temu sprzeciwiały i, tak jak pijanego czy śpiącego potrząsaniem, przywoływały nas do jawy i przytomności? Z pewnym zmartwieniem konstatuję wyżynę, na jaką się wzbija życie duchowe w ,,Tygodniku”. Jakaż odległość dzieli tę wyżynę od naszej codzienności! Zatopieni jesteśmy w aurze, którą dawniej nazywano schyłkową, w lubej dekadencji. Nigdy nie byłem pruderyjny, a już do purytanizmu bardzo mi daleko, zdumiewam się jednak, że nie ma prawie w Polsce czasopisma, w którym by nie było obnażonej niewiasty na okładce. Poprosił mnie „Przegląd” o krótki tekst, ale jak zobaczyłem na jego łamach nagie osoby siedzące w wannie, zdaje się, z Big Brothera… Ja bardzo przepraszam, ale tego gdzie indziej w takim natężeniu się nie spotyka! Z jednej strony stratosfera rzymskokatolicka, z drugiej pornografia — właściwie wszędzie. Lęki przed połączeniem z Europą, które przynieść ma rozmaite nieprzyjemności, są, powiedziałbym, perfectum. To już się stało, niezależnie od tego, czy formalność przystąpienia do Unii zostanie dopełniona, czy nie. Nie ma takiego zła, którego nie zaczęlibyśmy już importować. Jestem, jak wiadomo, dywagacyjnym dygresjonistą, wracam jednak do rzeczy. Koniec stulecia był bardzo zaskakujący, ponieważ okazała się nagle zawodność straszliwych wysiłków wkładanych w podtrzymywanie reżymu komunistycznego: budowa muru i tak dalej. Dopiero z perspektywy widać, jak na olbrzymim molochu sowieckim tworzyły się szpary i pęknięcia, których nie potrafiliśmy wtedy zinterpretować jako zapowiedzi zbliżającego się rozpadu. Krwawa interwencja na Węgrzech, mniej krwawa w Czechosłowacji… Czytałem kiedyś Dziennik z Prus Wschodnich grafa von Lehndorffa, który musiał uchodzić z zajętego przez Sowietów Królewca przez polskie już Pomorze. Teraz ten temat znów ożył, Grass wydał książkę o tragedii „Gustloffa”, „Spiegel” zamieszcza przerażające opisy tego, co Niemcy nazywają ,,die Flucht”, ucieczką. Ale dlaczego uciekali? Bo wcześniej urządzili to, co urządzili! Wahadło, pchnięte straszliwie głęboko w Eurazję, wróciło, i wbrew temu, co się dzisiaj często mówi, większość Niemców jednak wiedziała, że to się może bardzo źle dla nich skończyć. Bardzo się tego wstydzę, ale kiedy pomyślę, że Polska przedwojenna została o tyle setek kilometrów przesunięta na zachód, to nie odczuwam strasznego zmartwienia, zaglądając do książki Grassa, której dokładnie zresztą czytać nie mam ochoty. Oczywiście, odpowiedzialności za dzieje nie można zwalać na jednostki, historia zawsze jednak przyjmuje taki bieg, że za grzechy winnych płacą niewinni. A los Niemców, którzy uciekali z Pomorza czy Śląska, równa się temu, co przeżyła moja rodzina we Lwowie. Kamienica, kilkupokojowe mieszkanie, biblioteka — wszystko przepadło i na czterech drewnianych skrzynkach ruszyliśmy pociągiem do Krakowa. Tylko dziwna rzecz — nie znaleźliśmy takiego piewcy naszej katastrofy, jak gdańscy Niemcy w Stefanie Chwinie. Chwin wspomniał zresztą niedawno, że pewien Niemiec miał mu za złe napisanie Hanemanna; nie bardzo to rozumiem. Mam chwilami wrażenie okropnej prawdy skrytej w słowach: „Życie to sen wariata śniony nieprzytomnie”. Wspomniana panorama dziejów przypomniała mi widziany kiedyś film, w którym zapis ceremonii pogrzebowej — z karawanem zaprzężonym w konia, księdzem, orszakiem żałobników i tak dalej — puszczono z kolosalnym przyspieszeniem. Wszyscy gnali jak szaleni i mimo woli z tego, było nie było, dramatu zrobiła się farsa. Czasy tak dziwnie się toczą, że przyspieszenie historyczne wyprzedza zdolność adaptacyjną zwykłych ludzi. Podobno ludzie starsi martwią się głównie o siebie — że wątroba, że śledziona. A mnie wciąż przejmuje fakt, że wszystko dookoła idzie nie tak, jak iść powinno. I że nie umiem scalić tych krwawych kawałków, na jakie rozpada się świat. kwiecień 2002 WYCIECZKA W PRZESZŁOŚĆ Z niesmakiem odbieram głosy francusko–niemieckie, wypowiadające posłuszeństwo Stanom Zjednoczonym. Słychać pokrzykiwania, że stara Europa nie dopuści do tego, aby Ameryka stała się jej hegemonem. Tymczasem ten hegemon dwukrotnie podczas wojen światowych przybieżał starej Europie na pomoc. Pokrzykiwania takie wydają się więc nie całkiem etyczne, a w dodatku nierozsądne. Bush jest zdecydowany uderzyć i uderzy, a gdy przyjdzie do dzielenia tortu z ropy naftowej — Irak jest jej piątym producentem w świecie — Amerykanie postarają się, by Francuzi dostali jak najmniejszy kawałek. Niemców dotyczy to w mniejszym stopniu, bo podłączeni są do ropy Putina. Teraz nawet dobry starzec Blix powiedział, że cały informacyjny pasztet, który dostał od ludzi Saddama, jest mało wart, a uczeni iraccy oświadczyli, że pozwolą się indagować jedynie pod okiem władz miejscowych. Trochę tak, jakby podczas okupacji niemieckiej wypytywano więźniów Oświęcimia o samopoczucie pod okiem kapo i SS–manów. Skupić się dzisiaj jednak chciałem na czym innym. Ostatnio w „Spieglu” zaczęły się pojawiać dłuższe serie ilustrowanych obficie artykułów o straszliwej katastrofie, jaką na Niemcy ściągnęły alianckie bombardowania podczas drugiej wojny. Wylicza się dokładnie straty i pokazuje fotografie zrujnowanych miast, natomiast informację, że całą tę akcję rozpoczęli Niemcy, kiedy zaatakowali Coventry, schowano gdzieś w kącie. Nie jest to w porządku. Faktem jest, że władze hitlerowskie prawie w ogóle się nie troszczyły o zbombardowanych, że Hitler ruin nie chciał oglądać, a cała jego klika walczyła o coś zupełnie innego niż dobro narodu niemieckiego; naród był dla Fiihrera tylko narzędziem do osiągnięcia władzy światowej. Stąd wziął się, gdy przyszła klęska, straszliwy ostatni rozkaz Hitlera, by niszczyć wszelkie dobra przemysłu i kultury, który próbował, po części skutecznie, wyhamować Speer. Jeśli chodzi o mnie, suchym okiem czytałem o katastrofie „Gustloffa”, ucieczce ze Wschodu i tak dalej. Po pierwsze, na pokładzie statku zatopionego przez sowieckiego kapitana łodzi podwodnej, nazwiskiem Marinesko, znajdowała się dosyć duża liczba wojskowych, więc z punktu widzenia militarnego atak był uprawniony. Po drugie, cała ta wielka ucieczka i nadzwyczajne wysiłki, jakie przyłożył dwadzieścia trzy dni istniejący rząd pohitlerowski Dönitza, by — już po kapitulacji Niemiec — przepchać jak największą liczbę ludzi poza linię defnarkacyjną na stronę aliantów, spowodowane były panicznym strachem przed strasznymi bolszewikami, którzy zresztą po pierwszej fali brutalnych gwałtów zachowywali się dość spokojnie. Nieprawdą jest bowiem, że Niemcy z Prus Wschodnich, z terenów Reichskomissariat Ukrainę czy z General–gouvernement nic nie wiedzieli o tym, co Niemcy na terenach wschodnich wyczyniali, o masowym mordowaniu wcale nie tylko sowieckich komisarzy politycznych. Widziałem kiedyś koszmarny film przedstawiający podpalanie białoruskich wsi — ale o tym się dziś nie mówi, tylko ubolewa się nad nieszczęsnym narodem niemieckim. Awantura pomiędzy Rywinem a Michnikiem albo wiadomość, że Kaczyński, który niedawno został prezydentem Warszawy, zamierza w przyszłości ubiegać się o najwyższy urząd w państwie, nie powinna nas omfalocentrycznie koncentrować na własnych sprawach, jakbyśmy nie mieli żadnych sąsiadów. Rosjanie, jak wiadomo, do składania jakichkolwiek przeproszeń nie są chętni, pojawiło się nawet oświadczenie władz rosyjskich, że wejście 17 września 1939 do Polski było właściwie w porządku. Natomiast w Niemczech mamy do czynienia z jednej strony z linią oficjalną, którą reprezentuje rząd Schrödera, a przedtem Kohla, i która aprobuje status post helium, z drugiej zaś — z kampanią (nie podejrzewam, by była ona odgórnie sterowana), która ma dokonać Entsorgung der deutschen Geschichte, czyli rodzaju uniewinnienia. Akcenty zostają zmienione i wygląda na to, że na zasiedziałą i ogólnie zacną niemiecką ludność zaczęły nie wiadomo czemu spadać z nieba bomby zapalające oraz kruszące. Nie potrafię niestety łez nad tym ronić, bo pamiętam, że najpierw to Niemcy przyszli do Polski, pamiętam też znane powiedzenie Franka o konieczności likwidacji polskich elit. A Niemców znad Odry i Nysy nie wypędzano w ogniu karabinów maszynowych; była to sytuacja typowa dla odwetu. Oczekiwałbym jednego przynajmniej artykułu w prasie takiej jak „Rzeczpospolita” czy „Wyborcza”, który by przypomniał kolejność wydarzeń i proporcje strat. Niemcy po wojnie jakoś jednak odzyskały prężność kulturotwórczą, z nami jest gorzej, bo nasze elity po prostu wykoszono — ale o tym się nie pisze, nie wiem dlaczego. Zapytałbym: cui prodest? Komu na tym zależy? Młoda generacja niemiecka, tak samo zresztą jak polska, nie ma zasadniczo bladego wyobrażenia, kto zaczął tę wojnę i kto ją haniebnie przegrał. Przeciętny młody Niemiec może po lekturze relacji „Spiegla” nabrać przekonania, że Bogu ducha winni Niemcy zostali straszliwie zbombardowani, bo tak się aliantom zachciało. Prawda jest troszeczkę inna. Byli u mnie dziennikarze z „Frankfurter Allgemeine Zeitung”; gdy im o tym mówiłem, tłumaczyli się, że nie są redaktorami „Spiegla”. Oczywiście, że nie są; ale i „Frankfurter Allgemeine” stała się bardziej konserwatywna. Uważam, że historię naszą najnowszą należy jednak wypunktowywać, a nie zapominać o niej. Potrzebne są też oglądy ogólnoświatowej sytuacji. Brakuje u nas prowadzonych z rozmachem kampanii politycznych, które zajmowałyby się nie tylko walorami Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin, ale i tym, co się dzieje za naszą granicą. Następuje zaburzenie proporcji, a ludzi, którzy mają poczucie odpowiedzialności za los Polski, po prostu brakuje. luty 2003 LEKCJA HISTORII Teraz, kiedy prawdziwa nawała pokojowa opanowała świat, kiedy coraz więcej jest przeciwników ataku na Irak i w protestach uczestniczą milionowe rzesze, warto odwrócić czas jak na scenie obrotowej i spojrzeć na to, co się działo w»1939 roku, kiedy Niemcy napadły na Polskę. Atak ten poprzedzony był zrazu powolnymi, a potem przyspieszonymi krokami Hitlera, mającymi na celu unieważnienie klauzul traktatu wersalskiego, które silnie ograniczały zbrojenia Niemiec. W wiele lat po wojnie przeczytałem, że jeszcze przed ponowną militaryzacją Nadrenii, którą w Wersalu ustanowiono strefą zdemilitaryzowaną, doszło do tajnego porozumienia niemiecko–sowieckiego i na jego mocy Niemcom umożliwiono eksperymentowanie z bronią, także pancerną, na poligonach wewnątrz Rosji. Niemcy wykorzystali zresztą sposobność, by nanieść na mapy sztabowe rozmaite szczegóły, których znajomość pomogła im podczas kampanii sowieckiej. Rzeczpospolita w ciągu miesiąca dostała się pod panowanie dwóch napastników, ale sojusznicy nasi, to znaczy Anglia i Francja, byli zobowiązani paktem do wejścia w akcję przeciwko Niemcom. I rzeczywiście to zrobili, aczkolwiek z pewnym pomiarkowaniem, zamiast bowiem prawdziwej walki doszło najpierw do tak zwanej drôle de guerre, czyli dziwacznej wojny, podczas której Francuzi siedzieli cicho za Linią Maginota. Alianci szykowali się jednak do kampanii, która doprowadziła do ogromnych zmian w dyslokacji sił na terenie Europy i nie tylko Europy. Działania anglo–amerykańskie, mimo początkowych klęsk, sprawiły, że siły niemieckie rozproszyły się na licznych teatrach wojennych, nawet i w Afryce. Gdyby do tego nie doszło, gdyby na przykład w Anglii powstał był wtedy taki ruch, jaki teraz hasłem ,,No war!” usiłuje obalić rząd Blaira, i zadziałał skutecznie, a Ameryka nie zdecydowała włączyć się do wojny, wówczas siły, jakimi Niemcy dysponowali na Wschodzie, zostałyby odpowiednio zwiększone. Siły zaś sowieckie poniosłyby poważną stratę — nie byłoby umowy lend–lease, dostaw żywności amerykańskiej czy ogromnej masy środków łączności niezwykle ważnych dla Armii Czerwonej. Rosjanie przegraliby walkę o Stalingrad, a Niemcy odcięliby ich od zasobów ropy. Zapewne, zgodnie z planami Hitlera, po zajęciu Moskwy nastąpiłoby zatrzymanie sił niemieckich gdzieś na linii Uralu. Dalsza gdybologia jest utrudniona; nie wiemy, czy wobec przewagi Niemiec państwa zachodnie pozostałyby bierne. Być może widząc tak olbrzymią supremację i eurokontynentalizację niemiecką, Stany Zjednoczone w końcu by wkroczyły, a w 1945 czy 1946 roku pierwsze bomby atomowe spadłyby na Niemcy, a nie Japonię. To już czysta hipoteza, na którą nie nastaję. Jedno jest dla mnie jasne: my, Polacy, pozostalibyśmy dłużej pod okupacją niemiecką i oznaczałoby to dla nas biologiczną wręcz katastrofę. Rozbicie Sowietów byłoby naszym mniejszym zmartwieniem, ale panowanie niemieckie, trwające nie wiadomo jak długo, stałoby się koszmarem. Na szczęście w latach czterdziestych wielotysięczne manifestacje nie próbowały powstrzymać Anglii przed wkroczeniem do wojny przeciwko Niemcom. Dziś ruch pokojowy stał się istotnym czynnikiem na scenie politycznej, nabrał samoczynnego napędu i lawinowo się potęguje. Przybiera czasem postać szaloną — 750 australijskich niewiast kładzie się na golasa, by utworzyć ze swych ciał słowa ,,no war”. Skutki są jednak poważne: na przykład Austria zamyka swój obszar powietrzny przed Amerykanami i wzbrania się przed przepuszczeniem jakichkolwiek transportów wojskowych. Podczas gdy Francja w osobie Chiraca, który nas chamsko rugał za nasze proamerykańskie stanowisko, nie zdecydowała się jednak całkiem wykluczyć ewentualności podłączenia się do walki przeciwko Irakowi, o ile stałaby za tym rezolucja Narodów Zjednoczonych, Schröder odżegnuje się od wojny w sposób kategoryczny. Amerykanie rozważają możliwość przeniesienia baz wojskowych z Niemiec do Polski i Rumunii. A wszystko to zapoczątkowała skromna zrazu opozycja wobec uderzenia na Irak. „Spiegel” w pięciu odcinkach drukował relację autora nazwiskiem Connolly (był on zdaje się doradcą prezydenta USA), opisującą manewry i wybiegi Saddama i jego niesłychaną przewrotność, mającą na celu utrudnić i udaremnić pracę inspektorów ONZ. Zwolennicy ataku na Irak tłumaczą, że trudno liczyć, by inspektorzy znaleźli cokolwiek w kraju tak wielkim, zresztą Saddam może czasowo wstrzymać zbrojenia, a kiedy inspektorzy wyjadą, zacznie dalej działać. Charakterystyczne jednak, że ruch stojący za pokojem właściwie nie próbuje pytać, w jakiej mierze intencją Saddama jest uzyskanie broni nuklearnej. We wszystkich państwach, które nie są rządzone w sposób dyktatorski czy półdyktatorski, najważniejsze są dzisiaj badania opinii publicznej. Wedle nich redaguje się treści przekazywane w telewizji, prasie, radiu czy Internecie. Jakikolwiek ruch Stanów Zjednoczonych przeciw Irakowi jest z góry wyklęty i przeklęty, i nawet gdyby okazało się, że jednak inspektorzy znaleźli, mówiąc umownie, dymiący pistolet, niczego to nie zmieni: ruch za pokojem ma już własną dynamikę i coraz trudniej go powstrzymać. Jest to sytuacja bardzo utrudniająca życie Bushowi i jego administracji. Nie potrafię powiedzieć, jak z niej wybrnąć, wiem tylko, że w latach czterdziestych ubiegłego stulecia sytuacja była zupełnie odmienna: rządy rządziły, opozycja w demokracjach parlamentarnych, owszem, istniała, ale to nie znaczyło, że głos Chamberlaina przeciwko głosowi Churchilla jest decydujący, społeczeństwa nikt nie pytał o zdanie, a ruch pokojowy nie był czynnikiem sprawczym w wielkiej skali. Warto tę lekcję historii przypomnieć. Mówi się przecież, że historia magistra vitae… luty 2003 ŻYCIE W PRÓŻNI W ciągu mojego życia kilkakrotnie przeżywałem szczególne chwile: oto jedna moc państwowa opuszczała okolicę, w której mieszkałem — czyli Lwów — a inna jeszcze jej nie zajęła. Pauzę pomiędzy kolejnymi włodarzami wypełnia wtedy bezpaństwowa próżnia. Pierwszy raz chwila taka zdarzyła się we wrześniu 1939 roku: miałem wtedy lat zaledwie osiemnaście i było to jedno z najokropniejszych moich przeżyć. Porządek Drugiej Rzeczypospolitej trwał dłużej niż moje ówczesne życie; urodziłem się w 1921 roku, już w prawdziwej Polsce, i wydawało mi się, że jest to stan nieporuszony. Nie przychodziło mi do głowy, że państwowość polska może się okazać czymś tymczasowo posadowionym, nawet walki z Ukraińcami o Lwów czy wojna polsko — bolszewicka stanowiły dla mnie tylko bohaterską legendę — toczyły się przecież przed moimi narodzinami. Kiedy powstaje bezpaństwowa próżnia, wówczas tak zwane elementy — jedni nazywają je marginesem społecznym, inni motłochem, jeszcze inni tłuszczą — zabierają się do rozbijania i rozkradania czego się da, koncentrując się zazwyczaj na rozmaitych składach, koszarach i magazynach publicznych. Ja osobiście niczego nie rozbijałem ani nie rozkradałem, pozostawałem biernym świadkiem owego stanu międzypaństwowego chaosu. Było to jak trzęsienie ziemi dla osób do trzęsień ziemi nienawykłych, choć dla ludzi, którzy mieszkają na terenie aktywnym sejsmicznie, są one niestety okresowo powracającą katastrofą. Najpierw podeszli pod Lwów Niemcy, dotarli do cmentarzy, z cmentarza Łyczakowskiego ostrzeliwała się nasza policja. Potem Niemcy się wycofali i wkroczyli Sowieci. Był to wielki szok, ze względu na straszliwą odmienność sowieckiej państwowości. Długo, długo później, kiedy bawiłem jako gość w Moskwie, Rosjanie mniej lub bardziej okólnie usiłowali mi wyjaśnić, że elementy, które nadciągnęły wówczas do Lwowa, były rodzajem ludnościowej piany i nie reprezentowały rdzennej rosyjskości, tylko raczej sowieckość. Może, tego nie wiem. W odwrotną stronę niejako działającym huraganem politycznym było w lipcu 1941 roku natarcie nagłe Niemców na ZSRR. Do Lwowa przyszli w pierwszych dniach lipca, walki na pograniczu trwały krótko, mimo że pod Lwowem znajdowało się duże zgrupowanie zmechanizowanych jednostek sowieckich, które się dość skutecznie broniły — ale całość obrony była zbyt chaotyczna. Ta zmiana władzy przebiegała już w innej atmosferze, była jak drugie trzęsienie ziemi po pierwszym, a pfzy tym ukraińska mniejszość mieszkańców Lwowa silnie sympatyzowała z Niemcami, widząc w nich nadzieję dla państwowości ukraińskiej i licząc na to, że niepodległa Ukraina będzie mogła Lwów zawłaszczyć. Co się działo pomiędzy ucieczką Sowietów a wejściem Niemców? Tym razem próżni prawie nie było: zaledwie Sowieci ze swymi mamucio wielkimi, na kolor piaszczysty pomalowanymi czołgami, których lufy zwrócone były na zachód, uciekli Gródecką, krzycząc „Dawaj nazad!” (Gródecką nazywaliśmy potem ulicą Dawaj Nazad), natychmiast nadjechały małe jak chrząszczyki, szmelcowane tankietki niemieckie i w każdej stał żołnierz. Przypominało to trochę skok bez spadochronu: trzask — prask i następuje całkowita zmiana politycznego klimatu. W naszym mieszkaniu lwowskim przy Brajerowskiej 4, sześciopokojowym mieszkaniu z ordynacją ojca i poczekalnią, najładniejszy pokój zaanektował wcześniej enkawudysta Smirnow, który się okazał także poetą: uciekał tak szybko, że pozostawił sterty kajetów z wierszami, których czytać nie próbowałem. Potem mieliśmy okupację niemiecką, która uczyniła ze mnie mechanika samochodowego w firmie Niemca Siegfrieda Kremina. Był to okres wewnętrznych napięć, ponieważ niemieckie władze Distrikt Galizien w formowaniu policji prym dały Ukraińcom. Wprowadzono godzinę policyjną; jako pracownicy zakładów remontowych należących do firmy niemieckiej, mieliśmy przepustki, musieliśmy bowiem nieraz pracować do późna na akord, mimo to woleliśmy nocować w garażu, aniżeli wychodzić na miasto, mówiło się bowiem, że posiadanie przepustki razem z kennkartą nie stanowi wcale dla Polaka gwarancji nietykalności i policjant ukraiński może go po prostu zastrzelić. Byliśmy wtedy jak człowiek, którego wielokrotnie wyrzucano na ulicę i po pierwszym razie wiedział już, że można zostać wyrzuconym. Jako chłopiec nie przypuszczałem, że możliwa jest w ogóle sytuacja, w której ktoś zajmuje część naszego mieszkania albo w ogóle nas z tego mieszkania usuwa. Przez cały czas trwania Drugiej Rzeczypospolitej raz jeden zjawił się w naszym domu policjant: jednej z pacjentek mojego ojca ukradziono z poczekalni futro i trzeba było spisać protokół. A od września 1939 właził, kto chciał: ów enkawudysta poeta, później Niemcy… Trzecia zmiana nadeszła, kiedy sowiecki kontrmanewr otoczył Lwów w lipcu 1944 roku i od strony ulicy Zielonej, przy której mieszkałem wtedy u państwa Podłuskich, weszły czołgi sowieckie. Niemcy próbowali je przez jakiś czas bombardować, ja o mało nie zginąłem, bo zachciało mi się napić zimnego barszczu, który stał w kuchni na piętrze, jakoś jednak przeżyłem. Uciekliśmy na Pohulankę, bo mówiło się, że nastąpi kontratak dywizji SS Galizien, ale została ona gdzieś koło Brodów czy Zimnej Wody rozbita przez sowieckie jednostki pancerne. W czasie tej kolejnej inwazji znowu były godziny, kiedy miasto zawisło w międzypaństwowej próżni. Niemcy walili jeszcze z artylerii na Cytadeli, ja się wybrałem z wycieczką do moich rodziców, którzy mieszkali w centrum, i mimo wszystko przeżyłem, inaczej nie mógłbym tej historii opowiadać. Na ulice wyległy wtedy patrole Armii Krajowej z opaskami na rękawach, stały między innymi pod Politechniką. Jak długo we Lwowie znajdowały się tylko sowieckie jednostki frontowe, nic się nie działo, akowcy jeździli nawet z sowieckimi oficerami w autach — notabene jeepach przysłanych przez Amerykanów w ramach operacji lend–lease — kiedy jednak w mieście pojawiło się NKWD, akowcy zaczęli znikać. Ojca mojego sam uratowałem przed wielkimi być może nieprzyjemnościami: właśnie schodził ze schodów z opaską lekarza AK, natychmiast go zawróciłem, ludzie na ulicy powiedzieli mi bowiem, że naszych zabierają. I tym razem był krótki okres, kiedy można było zrabować to i owo. Sam się trochę do tego przyczyniłem, choć trudno w moim przypadku mówić o rozboju. Na ulicy Sykstuskiej znajdował się ośrodek Wehrmachtu; nie wiem już, jak się o tym dowiedziałem, ponieważ pamięć moja podobna jest do wieloklatkowego filmu fotograficznego, zatrzymuje poszczególne ujęcia, co jednak działo się w przerwach pomiędzy klatkami, pojęcia nie mam. Poszedłem tam, Niemców już nie było, znalazłem najpierw bibliotekę. Wybrałem z niej niewiele, choć parę pozycji mam do dzisiaj, na przykład relację ze spędu w 1941 roku niemieckich poetów sławiących NSDAP i Hitlera. Pojem trafiłem na perwitynę, silny środek pobudzający, w postaci małych placuszków zawiniętych w staniol; wziąłem je za chałwę, do której od dzieciństwa żywiłem słabość. Znalazłem też pewną liczbę niemieckich odznaczeń, na przykład dla rannych na froncie. Znakomitszych orderów, jak Ritterkreuz mit Eichenlaub, Schwerten und Brillanten tam nie było, zawieruszyło się jednak kilka Krzyży Żelaznych i jeden zafasowałem. Trzymałem te odznaczenia czas jakiś w szufladzie, przywiozłem je nawet do Krakowa, gdzie w końcu za poradą ojca trafiły na śmietnik. Można było poszukać cenniejszych dóbr, na przykład w składach Meinla, i lud, który zwykle korzysta z takiej okazji, wynosił, co się dało. * Skąd mi się wzięły te wspomnienia? A stąd, że kiedy Amerykanie wyzwalali Irak, w pierwszych dniach wolności odbywało się wielkie plądrowanie Bagdadu przez ludność miejscową. Wśród łupów znajdowały się rzeczy wartościowe, telewizja pokazywała ludzi, którzy na głowach swoich wynosili nawet meble. Świadczyłoby to, że zjawisko próżni międzypaństwowej, w której dziać się mogą najokropniejsze rzeczy, jest powszechne i wbrew temu, co można by mniemać, niezależne od stopy życiowej ludności. Daje ono ponure świadectwo naturze wielkich ludzkich zbiorowości. Najogólniejszy wniosek wyciągnąć można ten oto, że państwo jest niezbędne nie tylko dla jego zwykłych funkcji, jak dbanie o infrastrukturę, komunikację czy ustawodawstwo. Sama obecność władzy, nawet niewidoczna, ale wyczuwana jak niebo i chmury nad głową i zakotwiczona w świadomości, jest ludziom najwyraźniej nieodzowna do respektowania zasady „nie czyń bliźniemu, co tobie niemiło”. W bezpaństwowej próżni wszystko może się zdarzyć, bo nie ma żadnej osłony i ochrony. Osłona i ochrona w przedwojennej Polsce była szczególnie trwała, a stratyfikacja społeczeństwa — wysoko zhierarchizowana. Wiedzieliśmy oczywiście, że istnieją bezrobotni, biedacy i żebracy, dopiero jednak po wielu latach, już w Krakowie, otrzymałem od pewnej sędziwej pani list, w którym pisała, że jako dziewczynka mieszkała w naszej kamienicy na Brajerowskiej i z wielką zazdrością obserwowała mnie przez okno, jak w mundurku z błyszczącymi guzikami i czapce z otokiem szedłem codziennie do gimnazjum, bo ona skończyć musiała edukację na szkole powszechnej. Tego rodzaju stratyfikacja była wtedy typowa, przy całych krzykach dzisiaj się rozlegających o strasznym ubóstwie — stopa dochodów w uśrednieniu bardzo się współcześnie podniosła. Demokratyzacja społeczeństwa z reguły powiększa luzy. Jak muł z dna w rozbełtanej wodzie podnosi się coraz wyżej, tak i rozmaite nieprawości wypływają na wierzch, sięgając elit. Państwo jest nam niezbędne nie tylko z powodów, o których pisał Marks z kolegami, nazywając je instrumentem ucisku jednych klas przez drugie. Stanowi ono naszą obronę i ochronę, a kiedy rząd słabnie i zaczynają się kłopoty z egzekucją prawa, natychmiast rozwijają się procesy korupcyjne. Nie był bez racji węgierski milioner Soros, mówiąc, że słaby rząd demokratyczny nie jest dużo lepszy od rządu totalitarnego. Z tą różnicą, że prawdziwy rząd totalitarny sam staje się głównym rozbójnikiem, w słabej zaś demokracji rozbój zostaje sprywatyzowany i rozpływa się szeroką falą. Wszystko może zostać sfałszowane: od mleka i serów, poprzez benzynę i olej opałowy, po świadectwa maturalne i dyplomy; o fałszowaniu pieniędzy nie wspominam, bo to zajęcie nagminne we wszystkich systemach. Kiedy poprzednio dwukrotnie zgasły wszystkie światła w Nowym Jorku, nastąpiły liczne kradzieże. Teraz Amerykanie bardzo się cieszą, że podczas obecnej wielkiej awarii sieci elektrycznej było inaczej. Po zamachu z 11 września 2001 roku Ameryka bardzo się zjeżyła i sprężyła, wprowadzono szereg obostrzeń nie tylko wizowych, ale i w dziedzinie kontroli wewnętrznej. Sądzę, że powściągnięcie wielkiego liberalizmu w tej dziedzinie (na przykład w kwestii meldunków) mogło mieć wpływ na zachowania ludzi podczas niedawnej fali niechcianych zaciemnień. Państwo jest nam więc niezbędne, a jego zanik, wieszczony w świętych księgach marksizmu — leninizmu, to najczystsza utopia, zakorzeniona w baśni o człowieku, który jest naturaliter bonus i ochot rozbójniczych nie przejawia. Nie mogę się też zgodzić z tymi, którzy uważają, że powinniśmy mieć jak najwięcej prywaty i jak najmniej państwa, bo wszystko załatwi niewidzialna ręka rynku. W najostatniejszych numerach „Heralda” czytałem, że Francja zmierza do renacjonalizacji wielkich kompleksów przemysłowych, w Stanach Zjednoczonych temat wrócił po wspomnianej tu awarii sieci elektrycznej. Prywatyzacja energetyki spowodowała bowiem, że miast unowocześnić tę ogromną sieć, stosowano przez lata zwykłą łataninę. Fachowcy przestrzegali przed awarią, nikt jednak nie był zainteresowany większą inwestycją, bo nie przyniosłaby ona doraźnej korzyści. Nie ma zysku, to nic się nie robi. Odnosi się to, niestety, coraz częściej także i do polityki. Trzeba być naprawdę politykiem pewnej klasy, który patrzy poza granicę swojej kadencji, by zrozumieć konieczność długofalowych działań na rzecz społeczeństwa. Od tego idealnego stanu jesteśmy na całym świecie oddaleni — choć w nierówny sposób. Rzeczy paskudne dzieją się nie tylko wtedy, kiedy jedno państwo zastępuje inne, ale i w samych państwach nikt nie chce się zbliżać do stanu rajskiego. sierpień 2003 ŻAR W POPIELE Kiedy generacje przemijają, wraz z ludźmi, co się kładą do grobu, ginie także znaczna część prawdy, której rękojmią byli naoczni świadkowie. Obawiam się, że ten proces obserwujemy dziś w stosunkach polsko — niemieckich. Kiedy ludność jakiegoś obszaru masowo udaje się poza granice państwowe, może to być emigracja dobrowolna albo pod pewnym naciskiem. Może to być ucieczka, powodowana przez działania wojenne albo przez strach przed takimi działaniami. Może to być wreszcie wypędzenie. Pojęcia te jedne w drugie przechodzą w sposób raczej płynny. W 1945 roku we Lwowie mogliśmy albo wziąć sowiecki paszport — mało zachęcająca ewentualność — albo udać się do okrojonej Polski zwanej później Peerelem. Czy to była emigracja, czy po prostu wypędzenie? Czytałem niedawno książkę Egberta Kiesera Danziger Bucht; polskie wydanie nosi tytuł Zatoka Gdańska 1945 i ukazało się niedawno, choć oryginał pochodzi z 1978 roku. Jest to dokumentacja dramatu, który rozegrał się pod koniec wojny w Prusach Wschodnich i na Pomorzu, kiedy, niespodzianie nie tylko dla mieszkańców, ale i dla władz niemieckich oraz Wehrmachtu, wdarła się tam armia sowiecka. Wojska Rokossowskiego zamknęły cały ten obszar, powstało ogromne półkole, z którego wydobyć można się było właściwie tylko drogą morską. Kolumny wozów z uchodźcami krążyły od jednej miejscowości do drugiej i przedzierały się przez zamarznięte wody Zalewu Wiślanego. Warto porównać te wydarzenia z rokiem 1915, kiedy na terenie Prus podjęła ofensywę armia carska. Wtedy nie było żadnych masowych ucieczek; tym razem ich przyczyną był strach, podsycany hitlerowską propagandą na temat strasznych potworów idących od wschodu. Nie chodziło jednak tylko o propagandę. Kilka miesięcy temu widziałem w telewizji niemieckiej dokument oparty na taśmach kręconych przez tzw. Propaganda–Kompanien Wehrmachtu. Był to montaż fragmentów, które nie przeszły przez cenzurę niemiecką, pokazujący, ludobójczą pandemię, jaka szerzyła się podczas drugiej wojny na zajętym przez Niemców Wschodzie. Chodziło zwłaszcza o masowe mordy dokonywane przez tak zwane Einsatzgruppen na ludności cywilnej — nie na Żydach, bo o tym już dużo słyszeliśmy i wiemy, ale na mieszkańcach wsi, w których rzekomo mieli się ukrywać dywersanci czy też szukać wsparcia partyzanci. Miejscowości te były otaczane i w systematyczny sposób niszczone ogniem żywym i z broni palnej, przy czym masowość i bezwzględność zagłady obejmowała wszystkich ludzi, niezależnie od wieku i płci, a nawet zwierzęta domowe, bydło i konie. Oglądanie tego czarno — białego dokumentu było dla mnie silnym przeżyciem i pomyślałem sobie, że świadomość własnych zbrodni na Wschodzie musiała być jednym z czynników, który napędzał ucieczkę Niemców z Prus i Pomorza. A była ona paniczna i objęła mniej więcej 2,8 do 3 milionów ludzi. To jeden fragment historii: przełom lat 1944 i 1945, „Gustloff” i jego tragedia, opisana w nowej powieści Grassa, jest tylko okruszyną tego koszmaru, zresztą większość uciekinierów uszła jednak cało. Jeśli ci ludzie byli wypędzani, to raczej przez własny lęk, ponieważ do bezpośrednich kontaktów z Sowietami dochodziło z początku rzadko — głównie tam, gdzie nie było już żadnej możliwości ucieczki. Pojawia się tutaj subtelna kwestia semantyczna: czy ci, którzy uciekli wtedy z Pomorza, mogą uchodzić wedle pani Eriki Steinbach za wypędzonych? Dowódcy poszczególnych jednostek sowieckich sił zbrojnych nie zajmowali się masową likwidacją fizyczną uciekających, owszem, ich dobytek plądrowali żołnierze sowieckiej armii, ale nie było to odgórnym rozporządzeniem i rozkazem zadane. Rozumiem, że tej pani i jej Związkowi Wypędzonych bardziej chodzi o późniejsze usunięcie ludności niemieckiej z terenów aż po Odrę i Nysę. Nie była to jednak decyzja suwerenna podjęta przez dość zresztą marionetkowy rząd lubelski, ale postanowienie konferencji poczdamskiej, którego wykonawcami stali się Polacy. Proces ten dokonywał się stopniowo; stosunki panujące na zajętych przez Polaków terenach ciekawie opisał Józef Hen w jednym z tomów swojej książki Nie boję się bezsennych nocy. Zauważył, że trzeba było mieć nadzwyczajną powściągliwość i wewnętrzną odwagę moralną, by nie tylko nie szukać pomsty, ale też i nie ulec zachowaniu samych Niemców i nie korzystać z objawów pewnego rodzaju służalczej gotowości. Chodziło przy tym o najmniej winnych cywilów, bo „złote bażanty” hitlerowskie, przedstawiciele wyższej administracji czy policji dawno już uciekli. Hen był wtedy oficerem II Armii, o której teraz już się prawie nie mówi, jak gdyby nic takiego jak I i II Armia Kościuszkowska nie istniało, choć walczyli w nich Polacy, a to, że powołała ich pod broń władza stalinowska, nie było ich winą. Potem przyszła trzecia faza, kiedy w latach siedemdziesiątych pomiędzy rządem Gierka a Republiką Federalną Niemiec doszło do porozumienia i rząd niemiecki zapłacił sporą sumę za zgodę na wyjazd tych, co się do niemczyzny przyznawali. Setki tysięcy ludzi przeniosły się do Niemiec Zachodnich i teraz w dość licznych przypadkach chcą rewindykować swoje pozostawione w Polsce posiadłości. PRL ma na sumieniu także jednostronną, przymusową emigrację Żydów w czasie antysemickiej nagonki 1968 roku. To znowu inna historia, ponieważ jednak w Izraelu nikomu nie przyszło do głowy budowanie pomnika na cześć wypędzonych z Polski Żydów, tym bardziej nie widzę powodu, poza czysto politycznym interesem pomysłodawców projektu, ażeby organizować Centrum Wypędzeń w Berlinie, które stałoby się faktycznie rodzajem pomnika. Głosy sprzeciwu podniosły się już i w samych Niemczech, choć z pewnym opóźnieniem: odezwał się i Joschka Fischer, i kanclerz Schröder. Pani Angela Merkel z CDU, która ideę centrum poparła, jest widocznie za młoda, by pamiętać, że cierpienia, jakich doznawali Niemcy na terenach zwanych dziś Ziemiami Zachodnimi, nie dają się porównać do tego, co się działo w Polsce podczas okupacji. Dwa totalitarne systemy przyniosły nam rozmaite nauki. Sowieci — fałszywą od początku do końca nadzieję lepszej przyszłości i społeczeństwa bezklasowego. Niemcy — obietnicę, że zrobią z nas naród wyrobników pracujący na Herrenvolk. Obie siły zaborcze niszczyły nam przede wszystkim inteligencję i była to akcja planowa. Za zbrodnię katyńską ledwie ktoś z rosyjskiej strony bąknął po pięćdziesięciu latach: „bardzo nam przykro”. Byłem przestraszony, że z polskiej strony panowało w sprawie projektu centrum przez dłuższy czas zupełne milczenie, co rzuciło w moich oczach straszliwe odium na polską klasę polityczną. Ci, którzy się odezwali, nie są czynnymi politykami: ani Marek Edelman, ani Jan Nowak–Jeziorański, ani nawet Władysław Bartoszewski. Można by sądzić, że prędzej odezwie się archanioł Gabriel z nieba aniżeli ktoś ze sprawujących wysokie funkcje w aparacie naszej władzy. Podział głosów za i przeciw Centrum Wypędzeń w Niemczech świadczy najwyraźniej o czysto politycznym charakterze całego przedsięwzięcia. Chodzi głównie o to, ile głosów można złowić na tę wędkę. Co najmniej jedna piąta Niemców jest za budową centrum w Berlinie, a za ich plecami kryją się już osławieni rewanżyści, którymi nas zawsze władze Polski Ludowej straszyły — jak się niestety okazuje, nie bezzasadnie. Niektóre kłamstwa aparatu propagandy peerelowskiej miały za sobą cząstkę pokrycia w prawdzie. Majaczy szansa, choć niewyraźna, na utworzenie we Wrocławiu ośrodka poświęconego wypędzeniom i przesiedleniom, co nie byłoby rozwiązaniem niedobrym. Wówczas można by do jednego kotła wrzucić pamięć wszelkich a licznych przymusowych ruchów migracyjnych XX wieku. Można by tu dołożyć i krymskich Tatarów wyrzuconych ze swego kraju przez Stalina, i nadwołżańskich Niemców, którzy, Bogu ducha winni, zapłacili za atak Hitlera na Związek Sowiecki. Pozostaje pytanie, w jaki sposób miałoby takie centrum wrocławskie promieniować. Nawet i jego stworzenie nie zlikwidowałoby przecież automatycznie rewindykacyjnych roszczeń Niemców. Gdyby wziąć się serio do wypłacania odszkodowania wszystkim, którym władze niemieckie, sowieckie czy peerelowskie pozabierały u nas domy, zakłady produkcyjne, ziemię i w ogóle własność prywatną, Polska wyglądałaby jak tort pokrajany na kawałki, z którego każdy zabrał swoją porcję i nie pozostało nic prócz podstawki. To jest równie niewykonalne, jak spełnienie żądań Palestyńczyków, którzy sobie życzą, ażeby wszyscy mieszkańcy dawnej Palestyny mogli wrócić do Izraela. Słuszne moralnie prawa windykacyjne nie zawsze mogą znaleźć zaspokojenie, a państwa polskiego nie można traktować jak tortu do pokrajania. Polska zresztą wyszła na udziale w zwycięskiej koalicji jak Zabłocki na mydle, a może nawet jeszcze gorzej. Straciła wielkie obszary na wschodzie i choć niedawno ktoś napisał, że otrzymaliśmy za to lepiej zaopatrzone w infrastrukturę Ziemie Zachodnie, dla mnie nie jest to argument. Jestem tutaj stronny, napisałem w „Wyborczej”, że nie miałbym nic przeciw temu, żeby Lwów był znów polski, aczkolwiek zdaję sobie sprawę z nierealności tego pomysłu. Polska nie przesunęła się na mapie dlatego, że Polacy tego chcieli; po prostu towarzysz Stalin chciał mieć wysunięte jak najdalej na zachód bazy wojskowe, by móc w przyszłości zaatakować Europę aż do Atlantyku. To jest prawdziwa, ostateczna przyczyna, która sprawiła, że dostaliśmy tak zwane Ziemie Zachodnie, utraciwszy terytoria pod Ścianą Wschodnią. Zawarcie jakiejś ugody z Niemcami, którzy chcą odzyskać posiadłości swoje czy swoich rodziców, byłoby wyobrażalne, gdybyśmy mieli rząd z prawdziwego zdarzenia i zaufanie do klasy politycznej szeroko umocowane w społeczeństwie. Tego jednak nie mamy. Dlatego czuję się, jakbym płynął na korabiu, do którego masztów, desek pokładu i steru ktoś inny rości sobie pretensje. Nie wiem, jak to wszystko zasadnie i sprawiedliwie rozstrzygnąć, by ewentualny rozejm nie stał się zarzewiem dalszego ciągu roszczeń niemieckich; Edelman przywołał nawet pojęcie Lebensraumu, przestrzeni życiowej. Niektóre widma i upiory minionych czasów nie chcą się w sposób ostateczny dać złożyć do grobu, nie wszystko zmieniło się w żużel i popiół, dlatego sprawa centrum powinna być z polskiej strony nieustannie nagłaśniana. sierpień 2003 SPRAWA PAMIĘCI Biada podrzędnym istotom, co wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy. (Szekspir, Hamlet) Zanim jeszcze przeczytałem w poprzednim „Tygodniku Powszechnym” bardzo dobry artykuł Stefana Chwina o wypędzeniach, myślałem o temacie, który jest silnie pokrewny temu, co napisał Chwin. To sprawa pamięci — nie indywidualnej, ale zbiorowej. Kilka dni temu przypadkowo trafiłem w telewizji niemieckiej na amerykański dokument — był to fragment obszerniejszego przeglądu historii XX wieku. Podano w nim jako fakt niezbity, że prezydent Kennedy nie został wcale zastrzelony przez Oswalda, ale że strzały śmiertelne padły z innego karabinu. Zdezawuowano w ten sposób raport Komisji Warrena, nie podając zresztą nazwisk osób, które miałyby podjudzać do mordu, sugerowano tylko, że chodziło o wzbierającą na amerykańskim Południu w środowiskach związanych z Konfederacją nienawiść do Kennedy’ego i niechęć wobec jego polityki. Z kolei z recenzji w „Heraldzie” dowiedziałem się o istnieniu książki, która metodą bricollage’u, czyli zestawiania faktów, dowodzi, że instygatorem zamachu na Kennedy’ego był wiceprezydent Johnson. Pamięć ludzka jest niesłychanie krótka. Gdy jedna generacja schodzi ze sceny życia, jej wersję historii wyciera się jak mokrą gąbką z tablicy. W tym samym „Heraldzie” przeczytałem artykuł przypominający, że Stany Zjednoczone niechętnie spoglądały na powstanie państwa Izrael, a gdy w 1956 roku Francja i Wielka Brytania wspomogły Żydów w ataku na Egipt, strona amerykańska ten atak storpedowała. Po czym sytuacja uległa odwróceniu: Stany Zjednoczone są dziś wręcz stronnym protektorem Izraela, w Europie natomiast dominują nastroje propalestyńskie. Wypieranie ze zbiorowej pamięci faktów straszliwych, ale i neutralnych, zachodzi z nadzwyczajną łatwością. Rozumiem oczywiście, że Niemcy życzyli sobie przestać być tymi Niemcami, którzy stworzyli obozy zagłady. Jak pisze Chwin, Auschwitz dla wielu Niemców to przeszłość prawie mityczna: w Polsce, czyli nigdzie. Kiedy nasza generacja — Nowak– Jeziorański, Edelman, ja — zejdzie ze sceny, oni zatriumfują. Skądinąd uważam za wyborny pomysł Chwina, by zamiast stawiania idiotycznych kloców kamiennych jako pomnika Holocaustu zbudować w Berlinie model Oświęcimia z komorami gazowymi i krematorium. Nietrwałość pamięci manifestuje się także w ruinach Sowietów. W minionym szczęśliwie stuleciu przeżyliśmy krach dwóch systemów, z których sowiecki można nazwać próbą zrealizowania utopii (według Marksa i akolitów); w Niemczech mieliśmy do czynienia raczej z antyutopią. Obie, całkowicie odmienne, koncepcje państwa wymusztrowanego pod jeden strychulec zawaliły się. Bardzo wiele rozdziałów historii pisze się na nowo, próbując zapomnieć o tym, co było, zwłaszcza jeśli strona zapominająca była sprawczynią masowych mordów i nieszczęść. Profesor Ernst Nolte, historyk, usiłował wmówić (Niemcom przede wszystkim), że okropieństwa hitleryzmu były tylko niezręcznymi kopiami systemu leninowskiego. Z kolei Rosjanie nabrali wody w usta w kwestii Katynia, Miednogo, Charkowa i tak dalej, powołując się na zdumiewający z punktu widzenia prawnego argument, że stalinizm i leninizm wymordowały znacznie więcej rdzennych Rosjan i Ukraińców aniżeli Polaków, z czego miałoby wynikać, że ich przewiny wobec nas są znikome. To ciekawa logika: kiedy ktoś zamordował dziesięć tysięcy osób, nie ma znaczenia, że prócz tego na boku uśmiercił jeszcze dwieście. Historia stale jest nie tylko pisana, ale przepisywana na nowo, a potem pojawiają się rozmaite potwory, jak David Irving, albo u nas pan Ratajczak, i twierdzą, że oprócz wszy i pcheł nikt w Oświęcimiu nie ginął. Jest jakaś ciekawa tendencja do prawie bezinteresownego zakłamywania najstraszliwszych zbrodni przeciwko ludzkości. W chwilach wolnych, których na starość mam sporo, staram się oglądać wiadomości w telewizji niemieckiej. Telewizja jednak tak posiekana jest reklamami, że przypomina mi najgorsze czasy stalinowskie. Wtedy też lała się z głośników i aparatów radiowych reklama, tyle że reklamowało się marksizm — leninizm i czyny społeczne, a teraz reklamuje się makaron i zupę pomidorową. Specjalnie do tego przystosowane przystojne młode kobiety wkładają do ust kawałki żywności, robiąc takie miny, jakby przeżywały jakieś wstrząsające upojenia. Najsympatyczniejszą dla mnie lekturą są książki paleontologiczne. Życie nasze jest tylko chwilą; nie tylko życie jednostki, ale i całych generacji. Podobnie jak Chwin, uważam, że jesteśmy słabi ekonomicznie, a tym samym politycznie, dlatego tak kpią na Zachodzie z naszej misji w Iraku. Prezydent Bush ma bardzo niewielki rozumek, jak miś u Milne’a. Najpierw chciał karać Francję i Niemcy, teraz rysują w „Heraldzie” karykatury, na których Bush w tek — sańskich butach i kapeluszu stoi przed budynkiem Narodów Zjednoczonych, na którym wisi karteczka: Closed, zamknięte. Niemcy chcą na dobrze udeptanych gruzach swojej zbrodniczej przeszłości stworzyć fundamenty nacji pokojowej, przyzwoitej, kulturalnej i ze wszech miar humanistycznej. Do jakiego stopnia historia składa się z fałszerstw, kłamstw, złorzeczeń i zwykłej fikcji? Czytałem wywody jakiegoś historyka, według którego cesarz Kaligula, o którym pisano najokropniejsze rzeczy — koń senatorem i tak dalej — wcale nie był taki straszny, znacznie straszniejsi mieli być ci, o których pisano całkiem nieźle. Nie ma nic bardziej narażonego na przekręty i — popularne dziś słowo — matactwa niż zapis historyczny. A dlaczego motto z Szekspira? Bo to my, w Polsce, jesteśmy tymi podrzędnymi istotami. Napisałem już dla „Odry”, że Niemcy wybudują centrum przeciw wypędzeniom bez względu na to, co sądzą Polacy. Pani Steinbach mówiła, że jakiś amok opętał Polaków — nie jest to żaden amok, tylko słuszne poczucie prawdy historycznej, a nic nie jest tak nieprzyjemne dla Niemców jak prawda o ich przeszłości. wrzesień 2003 WSPOMINAJĄC Z ŻABIEJ PERSPEKTYWY W głowie ludzkiej, w zwojach mózgowych, utrwalone są pewne niezmiernie uszczegółowione obrazy przeszłości, także bardzo dawnej. Nie układają się jednak w ciągi zdarzeń, mają raczej charakter zdjęć migawkowych. W takiej postaci powraca do mnie Lwów. Widzę więc na przykład bardzo ładną halę ze sklepionymi łukami — to nasz lwowski dworzec. Do dzisiaj też mógłbym z zamkniętymi oczami przejść drogę z domu na Brajerowskiej 4 do mojego gimnazjum. Szło się przez Szopena, plac Smolki, koło kina Marysieńka, przez ulicę Jagiellońską, potem na plac św. Ducha, gdzie był bardzo dla mnie ważny kiosk z chałwą pana Kawurasa, i koło kawiarni Wiedeńskiej wychodziło się na Rynek, pod kamienne lwy koło ratusza. Na ratuszowym zegarze mogłem się zorientować, czy muszę się spieszyć, czy może mam jeszcze trochę czasu do ósmej. I wreszcie ulicą Ruską dochodziłem do gimnazjum na Wałach, koło Prochowni. Najmniejszej wtedy uwagi nie zwracałem na to, że Prochownia jest bardzo czcigodnym zabytkiem z XVI wieku. Boże Narodzenie… Przede wszystkim muszę powiedzieć, że w tamtych czasach wszystkie ognie sztuczne paliły się doskonale, podczas kiedy za PRL–u straszna to była lichota. Pamiętam też mozolne i dość, prawdę mówiąc, nudne lepienie łańcuchów i rozmaitych innych ozdóbek — służyły do tego specjalne zeszyciki z kolorowego, podgumowanego papieru. Drzewko było oczywiście — wstyd dziś powiedzieć — jodłą, z aniołem na wierzchołku. Mam teraz jodłę w moim ogrodzie, pod oknem, ale trudno ją ubierać w łańcuchy i wydmuszki. Sielskich obrazów zostało mi jednak w pamięci niewiele. Na te obrazy sielskie — z Ogrodu Jezuickiego, z parku Stryjskiego, sprzed tak zwanego Sejmu, czyli Uniwersytetu Jana Kazimierza, przed którym przedwojenny ubogi rząd wybrukował ulicę drewnianą kostką, żeby stukot kopyt nie przeszkadzał uczonym — nałożyły się późniejsze, mniej wesołe sceny. Widzę scenę z września 1939 roku, gdy pod Lwów podeszli Niemcy. Stałem z kimś w bramie kamienicy przy Brajerowskiej, kiedy granat niemiecki uderzył w dach trzypiętrowego domu przy ulicy Szopena, gdzie była palarnia kawy i tak ładnie zawsze nią pachniało. Nagle od podmuchu eksplozji ulica stała się czerwona, bo rozpadły się wszystkie dachówki. To było moje pierwsze osobiste zetknięcie z tym, co może wojna… Potem, kiedy bywałem w Moskwie jako popularny w Związku Sowieckim autor, proponowano mi, że jeśli tylko zechcę — mogę odwiedzić Lwów. Polecę samolotem, będę mieszkał w Hotelu George’a, który nadal jest hotelem — ja jednak nie chciałem. Tłumaczyłem, że czuję się tak, jakbym miał bliską sobie kobietę, którą ktoś porwał. Teraz ona ma inne życie, ma nawet dzieci z tym drugim — po co ją odwiedzać? To by zanadto bolało. Tłumaczyłem też, że kamienie to mało — najważniejsi są przecież ludzie, a tamtych ludzi we Lwowie już nie ma. Miasta z pogranicza, gdzie sąsiadują rozmaite narody i kultury, pełne są szczególnego kolorytu lokalnego i osobliwego wigoru. Taki był właśnie Lwów. Już po wojnie miałem na Ukrainie wielu, mówiąc obrzydliwie, fanów. Jeden z nich przyjechał z Kijowa do Lwowa, a ponieważ wiedział z lektury Wysokiego Zamku, że mieszkałem pod czwartym na Brajerowskiej, na drugim piętrze — wdarł się tam, sfotografował balkon naszego mieszkania oraz sypialnię i przysłał mi zdjęcia. Nagle ze wzruszeniem zobaczyłem sufit ze stiukami w formie dębowych liści i żołędzi — najwcześniejszy z zapamiętanych przeze mnie obrazów, oglądany kiedyś z dziecinnego łóżeczka. Kiedy wybuchła wojna, miałem dopiero siedemnaście lat. Byłem za młody, by wiedzieć, że w tym mieście jest jakaś kawiarnia Szkocka, że zbierają się tam znakomici logicy i matematycy, że istnieje lwowska szkoła filozoficzna z profesorem Twardowskim. Moim nauczycielem matematyki w gimnazjum był Roman Ingarden, ale ja nie wiedziałem, z kim mam do czynienia! Jako chłopcy obserwowaliśmy nasze ciało nauczycielskie i cały świat z żabiej perspektywy… grudzień 1994 MIESZANINA PAMIĘCI Kiedy wspominam przeszłość, wykroczyć poza to, co umieściłem w Wysokim Zamku, nie bardzo mogę. Wspomnienia z czasem blakną i trzymają się już tylko na fastrydze wypowiedzianych czy napisanych wcześniej słów, zdań i fraz. W dodatku na obraz Lwowa przedwojennego, Lwowa mojego dzieciństwa, nakładają się sceny mniej sielskie, z wojennego pięciolecia. Mniej sielskie, choć czasem groteskowe. Wkrótce po przyjściu Sowietów zadzwonił do naszego mieszkania enkawudysta w wielkiej czapce. Matka moja wyrzuciła go za drzwi, co bardzo przeraziło ojca, kiedy przyszedł po południu do domu. Enkawudysta okazał się jednak człowiekiem łagodnym. Wrócił wprawdzie wkrótce i zajął nasz najładniejszy pokój, ale poza tym nie zrobił nam nic złego. Kiedy uciekł z armią sowiecką w 1941 roku, z ciekawości do tego pokoju wlazłem. Okazało się, że nasz gość zostawił olbrzymią ilość kajetów wypełnionych wierszami. Był to więc enkawudysta szczególny, enkawudysta poeta… Opowiedziałem o nim niedawno Rosjanom, dziennikarzom z „Niezawisimoj gaziety”, i z lubością delektowali się tym fragmentem mojej biografii. Naprzeciwko naszego domu znajdowała się wypożyczalnia książek. Kiedy wieczorem nasz lokator ubierał się w mundur, pas i wyruszał w miasto, wiedzieliśmy już, że będzie wywózka tak zwanych bieżeńców. Biegaliśmy z kolegami po znajomych bieżeńcach, pakowało się ich do wypożyczalni, spuszczało żaluzje i siedzieli tam przez całą noc. To wystarczyło — kiedy skończyła się kolejna wywózka, był przez jakiś czas spokój. Muszę powiedzieć, że traktowałem to wtedy sportowo. Nie miałem poczucia, że dzieją się straszne rzeczy, chodziło raczej o to, żeby Ruskim dać kontrę. Egzamin na studia zdawałem już za sowieckich czasów, na Politechnikę Lwowską, ale mnie nie przyjęli, bo ojciec był burżujem — zamożnym lekarzem. Wtedy ojciec, dzięki znajomym z czasów, kiedy zajmował się działalnością naukową, wkręcił mnie na medycynę. Nie bardzo miałem na to ochotę, rozumiałem jednak, że w tych warunkach życie bez jakiejś legitymacji może się okazać niebezpieczne. Zabrałem się więc do studiowania. Z kolegami uczyliśmy się w służbowym pokoju naszego mieszkania, dużo przy tym paląc; niedopałki ciskało się do stojącego w kącie ogromnego kaflowego pieca. Potem, jak przyszły na nas biedy następnej okupacji, to się te wszystkie niedopałki wymiotło, rozkruszyło i zawartością nabijało nowe papierosy. Do egzaminów uczyłem się też na cmentarzu Obrońców Lwowa. Bardzo się wtedy do niego zbliżyłem uczuciowo, wydał mi się niezwykle podniosły i niewzruszony. Pamiętam do dziś wiersze na niektórych grobach wyryte i napis nad kolumnadą: Mortui sunt, ut nos liberi vivamus. W sytuacji okupacji sowieckiej brzmiało to nieco szyderczo. Kiedy jednak po wojnie usłyszałem, że cały cmentarz Orląt został straszliwie zrujnowany, umocniło mnie to w przekonaniu, by do Lwowa nie jechać. Przeszłość trwa w moim mózgu jako dziwna mieszanina — drobiazgi, a obok zaraz ta straszna scena, gdy nasza artyleria zjeżdżała we wrześniu 1939 z Cytadeli i Sowieci ją rozbrajali. Mogę powiedzieć, że widziałem, jak Polska upada. Tego się nie zapomina. Skojarzyło mi się to z innym obrazem: podczas ostatnich przed wojną Targów Wschodnich na pawilonie niemieckim powiewała już flaga ze swastyką. Przed nim ustawiono dwa czołgi zabawki, odrobione jak żywe. Potem mogłem te czołgi — Mark 3 — zobaczyć w naturalnej wielkości na ulicach Lwowa. To też jest niestety składnik mojej pamięci… grudzień 1994 ZAPACH MINIONEGO Nie miałem dawniej poczucia, że jestem świadkiem epoki bezpowrotnie minionej. Nie byłem na przykład świadom, że podwójność schodów — w każdej kamienicy obok schodów frontowych istniały schody tylne, służbowe — odzwierciedlała klasowość społeczeństwa. Dzieciństwo spędziłem w świecie, w którym nie było ani elektrycznych pralek, ani lodówek, za to przyjeżdżała do nas co jakiś czas szwaczka. Na singerowskiej maszynie szyła, szyła, obszywała cały dom, a ja ściągałem skrawki materiału — byłem wtedy jeszcze całkiem małym chłopcem — i dla mojego trocinami wypchanego Wicusia, takiej niedużej lalki, sporządzałem rozmaite fragmenty odzieży. Wicusia lubiłem i szanowałem, raz tylko pociągnąłem go zbyt mocno za rękę, ale oderwaną kończynę sam przyszyłem. Szacunek jeszcze większy żywiłem dla konia na biegunach, którego dostałem kiedyś na imieniny. Był biały, rozmiarów dużego psa czy może kucyka, pokryty prawdziwą sierścią. Długo na nim jeździłem i byłem dla niego dobry. Nie miałem przy tym odwagi inaczej się do niego zwracać, jak tylko per pan. Kiedy niedawno opowiedziałem o tym Janowi Błońskiemu, bardzo go to rozbawiło, nie wiem czemu. Z chwil najpiękniejszych i najbardziej podniosłych pamiętam ponawiane co jakiś czas odwiedziny Panoramy Racławickiej. To było fascynujące — panoramy i dioramy zastępowały nie istniejącą wówczas telewizję. Wśród dzieci szły spory, gdzie kończy się płot prawdziwy, a zaczyna malowany. A kiedy jeździliśmy w niedzielę za miasto — płaciło się wtedy myto przy rogatkach — zaraz za rogatką w kierunku Stryja, przy Stryjskiej, zatrzymywaliśmy się w ogrodzie z restauracją pana Ruckiego. Rodzice z przyjaciółmi rżnęli w karcięta, ja trochę się nudziłem i próbowałem grać w kręgle albo chodziłem na huśtawkę w kształcie łodzi, czasem też udało mi się namówić dorożkarza, by wyprzągł konia i pozwolił mi na nim trochę pojeździć. Mijało się boisko „Czarnych” — znanej lwowskiej drużyny — a droga prowadząca od rogatki nie była już brukowana, tylko wysypana piaskiem. Jeździły po niej od czasu do czasu beczkowozy i rozpryskiwały ropę naftową, która dobrze wiązała piasek, chroniąc przed kurzem. Dziś zgroza mnie ogarnia na myśl, że tak cenną ciecz można było w ten sposób marnować. Panował za mojego dzieciństwa dziwny obyczaj, że mężczyźni, nawet nie bardzo starzy — ojciec mój liczył sobie lat ledwie czterdzieści parę — nosili laski. Jeden z wujków miał laskę z głową końską w srebrze, inny — laskę zakończoną okrągłą kulą z kości, może i słoniowej. Charakterystyczne, że lepiej pamiętam te laski niż twarze ich właścicieli; one były gdzieś wysoko, w górze. Wzrok mój zatrzymywał się bliżej ziemi, na szczegółach. Byłem niedawno na Karmelickiej, by zrobić kserokopie paru artykułów. Kseroks sąsiaduje tam z bębnem służącym do palenia kawy. Zapach natychmiast przywołał w mojej pamięci lwowską ulicę Szopena z zakrętem w stronę Brajerowskiej, gdzie też była palarnia kawy i miła woń rozchodziła się po okolicy. Podobno ta część staromózgowia, tak zwany hipokamp, gdzie zakodowane są ślady węchowe, należy do najstarszych. My, ludzie, mamy zresztą węch raczej słaby — dla zwierząt takich jak psy węch to cały odrębny świat, nam całkowicie nieznany. A jednak ten zapach tkwi w mojej pamięci od ponad pół wieku… styczeń 1995 SYMPATYCZNY KOSZMAR Dostałem właśnie ukraińskie tłumaczenie mojego Wysokiego Zamku. Wydawcy ze Lwowa przyjechali delegacją do Krakowa i zostawili mi egzemplarz książki oraz numer pisma, które także nazywa się „Wysokij Zamok”. Nie będę się oczywiście wypowiadać o własnej książce, która ma już ponad trzydzieści lat, rozeszła się w świecie i zaniosło ją aż za Atlantyk, ale o tym, co mnie osobiście wzruszyło i dziwacznie dotknęło — boleśnie i przyjemnie. Otóż w ukraińskim wydaniu Wysokiego Zamku są liczne fotografie, mające posmak nieco archeologiczny. Pierwsza przedstawia sufit sypialni moich dziadków, ze stiukami w postaci dębowych liści z żołędziami. Kiedy miałem rok, z kołyski, łóżeczka czy też wózeczka wpatrywałem się w ten sufit i gipsowe żołędzie głęboko zapadły w moją podświadomość. Że po siedemdziesięciu z górą latach pozostały nietknięte w tym lwowskim mieszkaniu — to właściwie zdumiewające. Pamiętam stamtąd również wysokie kaflowe piece: jeden z nich jest tutaj sfotografowany, podobnie jak klatka schodowa w kamienicy przy Brajerowskiej, ganek oficyny, drzwi wejściowe naszego mieszkania i okno w sypialni moich rodziców, w którego górnej części znajdowała się szyba przebita przez kulę w 1918 roku, podczas walk polsko — ukraińskich. Wydawcy chcieli mieć jednak więcej materiału, dali więc ratusz z lwami z lwowskiego Rynku, wlot ulicy Ruskiej, kolumnę z Mickiewiczem na placu, który wtedy nazywał się Mariacki, a teraz Mickiewicza, słowem — znieruchomiałe obrazy przeszłości. Pod wszystkimi nazwami oryginalnymi ulic z mojej książki umieszczono współczesne ich ukraińskie brzmienia, jest też jednak reprodukcja przedwojennego planu centrum Lwowa z polskimi nazwami. Gorliwość i staranność wydawców ze Lwowa jest mi oczywiście niezwykle sympatyczna, ale spotkanie to silnie na mnie podziałało, było jak otwieranie rany — mogę powiedzieć, że przeżyłem sympatyczny koszmar. Nie można być człowiekiem, który się we Lwowie urodził, spędził tutaj młodość, ukończył szkoły, i nie czuć za nim żalu. Dla mnie Lwów został sierotą po Polsce. Powiedziałbym — choć jestem tutaj stronny — że był on w wyższej mierze polski aniżeli Wrocław niemiecki. Przysłano mi niedawno album fotografii z cmentarza Łyczakowskiego; tam przecież spoczywa duża część naszej kultury i literatury. Dzisiaj miasto się niesłychanie rozpuchło, do prawie trzykrotnej liczby mieszkańców w stosunku do 1939 roku, a równocześnie stało się, paradoksalnie, bardziej prowincjonalne. Przeglądam pismo „Wysokij Zamok”, gdzie umieszczono duży artykuł o mnie, i znajduję na przykład ogłoszenie, że administracja przedsiębiorstwa Sortnasinniaowoczie szczerze gratuluje generalnemu dyrektorowi Mychajle Melnykowi w związku z tym, że jego syn Wasyl się ożenił. Oraz apel do młodych, że powinni żyć tak i owak i jeszcze inaczej. Obok natomiast są reklamy rozmaitych Samsungów. Dziwny bigos: trochę skansen, trochę nowego. W artykule przeczytałem, że osoby mieszkające dziś na Brajerowskiej (są tam teraz dwa mieszkania) z wielką przyjemnością będą mnie gościły, jeśli tylko przyjadę do Lwowa. Ja jednak do końca życia będę się zarzekał, że Lwowa nie odwiedzę. Nie ze względów zdrowotnych, tylko po prostu dlatego, że to byłoby dla mnie zbyt okrutne. Kamienie milczą. Była Polska, potem przyszli Sowieci, po nich Niemcy, potem jeszcze raz Sowieci, którzy wyzwolili nas nie tylko od Niemców, ale i od wszystkiego innego: nieruchomości i ruchomości. Powiedzieli nam: albo paszporty sowieckie, albo wyjazd. Musieliśmy Lwów porzucić; nie żałuję naszej decyzji, ale są ubytki nie do zbliznowacenia. I zostaliśmy wypluci na bruk krakowski, i zaczęła się znowu wspinaczka z dna studni, bo przyjechaliśmy do Krakowa niemal goli i bosi. Minęło pół wieku, przez te lata pomaleńku, pomaleńku wydostaliśmy się na górę, a teraz pan minister Kołodko chce, by mu zademonstrować ostatnie srebrne łyżeczki po babci… To jednak osobny temat, mało zresztą zabawny, ponieważ wyobrażenie, jakie o porządku prawnym demokracji mają nasi rządzący, bywa groźne. Był w „Rzeczpospolitej” inteligentny artykuł Ryszarda Legutki, zatytułowany Brzydota demokracji. To oczywiście prawda, że w demokracji można wszystko robić, na przykład skakać jak orangutan na mównicy sejmowej, ale Legutko nie uwyraźnił dostatecznie, że jedyną właściwą formą ograniczenia nadmiernej i rozszalałej swobody jest prawo. Dlatego i legislatywa, i egzekutywa, i jurysdykcja muszą być mocne; jeśli ta trójca nie funkcjonuje równomiernie, demokracja jest zagrożona. Ktoś, kto się na tym lepiej zna ode mnie, powinien uspokoić profesora Legutkę artykułem, w którym wytłumaczy, że demokracja nie jest tak do końca brzydka i ma jednak jakieś plusy. Na pobudzenie apetytu najlepiej działa pobyt w naszych szpitalach, gdzie spotkać można wspaniałych lekarzy, ale wikt jest taki, że po powrocie do domu pacjent rzuca się żarłocznie na wszystkie potrawy. Przez podobny kontrast można odczuć prawdziwy smak demokracji, przykre tylko, że trzeba w tym celu czterdzieści lat siedzieć w młynie komunistycznym. październik 2002 OKRUTNY MECENAS Dużo się teraz pisze o PRL–u. PRL to całkiem różne epoki, bo najpierw straszny okres stalinowski, potem Gomułka, który chciał nam wmówić, że człowiek nie powinien pić kawy w ogóle, ale potem Gierek, któremu zawdzięczamy wielkie przyjemności. Ja mam z tego czasu jedno zwłaszcza wspomnienie bardzo dziwne i zabawne. Kiedy najstarszy syn Błońskiego — który tu mieszka niedaleko mnie — się żenił, to kupiłem na Starym Kleparzu piękny wiklinowy kosz, włożyłem do niego dużą czekoladę Toblerone i dwie flaszki wina. To było świetne wino, a dostałem je od Franciszka Szlachcica, ówczesnego sekretarza Komitetu Centralnego. Zaczęło się tak — zadzwonił sekretarz sekretarza i pyta: Czy jest pan gotów przyjąć wizytę sekretarza KC, Szlachcica? Gość w dom, Bóg w dom — odpowiedziałem. No i Szlachcic przyjechał tu z Klasą, sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego, który jako miejscowy partyjny musiał mu towarzyszyć w charakterze adiutanta. Stały trzy czy cztery limuzyny, ochrona, on przyszedł do mnie na górę i rozpromienił się, zobaczywszy na ścianie pistolet — rzeczywiście mam wiatrówkowy pistolet, fałszywą parabelkę. Potem chwalił serowiec mojej teściowej, popijał wino, bardzo mu wszystko smakowało, a tymczasem Błoński krążył po okolicy polami, żeby się zorientować, co się dzieje. Niczego nie podpatrzył, więc potem wypytywał, po co Szlachcic przyjechał. Cholera go wie — mówię na to — przyjechał i rozmawialiśmy o niebieskich migdałach. Koło wpół do dwunastej w nocy przyszedł oficer, wali w dach i mówi: towarzyszu, samolot już czeka na lotnisku. Szlachcic pożegnał się i wrócił tym ekstraordynaryjnym samolotem, zapewne do Warszawy. Za dwa, trzy tygodnie dostaję przesyłkę, okazuje się, że Szlachcic był w Paryżu, kupił wydaną tam moją książkę i sekretarz sekretarza mi ją przysłał. Siurpryza taka. Za tą wizytą ciągnął się potem łańcuch plotek, jak ogon za kometą. Najbardziej odpowiadała mi wersja, wedle której Szlachcic szykował się do objęcia władzy i chciał mieć swoich intelektualistów, ale to czysta supozycja. Rozmowa była w najwyższym stopniu apolityczna. Oczywiście nie notowałem jego bon motów, zapamiętałem tylko jedno. Jak zobaczył półki, mój wzornik — mam ponad dziewięćset wydań na świecie — to powiedział: o, daleko pan zaszedł. Nie pomagaliśmy, powiada, nawet przeszkadzaliśmy; a po chwili przerwy dodał: trochę. Wydało mi się to szalenie zabawne. Potem słyszałem, że jak biedak wyleciał już ze wszystkich posad, to trawę kosił, a kosił trawę po to, żeby zachować zdrowie, a zdrowie chciał zachować, bo liczył, że jego czasy jeszcze wrócą i znów stanie na czele nawy. Na szczęście do takich rzeczy nie doszło… Z ministrem kultury Motyką miałem kontakt w pałacu Na Wodzie w Warszawie, jak mi dawał nagrodę. To było bardzo zabawne: wielka sala, złote żyrandole ze świecami, stałem przy Włodzimierzu Maciągu, tymczasem Kliszko wziął Maciąga za guzik i coś do niego mówił. Z profitki kapała stearyna, Maciągowi zrobił się taki naramiennik, ale nie mógł się cofnąć, bo przecież sam Kliszko trzymał go za guzik. Ja tak się ustawiłem, żeby na mnie nie kapało. A potem otworzono złote wrota prowadzące do stołu, na którym były różne dobre rzeczy, kawior i tak dalej, wszyscy rzucili się jak pantery, jak jaguary, jak pumy, i w mig wszystko zostało spożyte. Cóż, PRL to był okrutny mecenas, ale mecenas. Nie sądzę, żebym mógł na przykład Summę technologiczną wydać na Zachodzie, to bardzo źle się sprzedawało, zawsze w małych nakładach. Pani Fik, która napisała książkę o kulturze złotych czasów PRL–u, bardzo mnie w niej spostponowała, bo interesowała się wyłącznie płaszczyzną tarć twórców z władzą i ja tam występuję jako ten, którego od czasu do czasu jakiś Jędrychowski wieńczył dyplomem za to, że literaturę polską za granicą reprezentuje. Ale przecież nie mogłem antypartyjnych chorągiewek przyczepiać do moich książek. Rzeczywiście chcieli mnie wydawać i na Zachodzie, i na Wschodzie, i na Południu, i na Północy. . Mimo wszystko komunizm był u nas łagodniejszy niż gdzie indziej, z wyjątkiem stalinizmu i stanu wojennego, który został przez Jaruzelskiego dość sprawnie zrobiony. Do pewnego przynajmniej stopnia rozumiem ludzi, którzy mówią, że Jaruzelski nadaje się na prezydenta — umiał skutecznie wszystkich pozamykać. Ja oczywiście nie będę głosował na Jaruzelskiego i w ogóle nie wiem, na kogo mam głosować. To jest przyszłe zmartwienie, ale w tej chwili zupełnie już straciłem zaufanie do naszych elit politycznych. październik 1994 WSPOMNIENIE O MIECZYSŁAWIE CHOYNOWSKIM W ostatnim roku medycznych studiów w sowieckim już Lwowie usilnie i beznadziejnie pisałem rzecz pod tytułem Teoria funkcji mózgu. Bezpośrednio po repatriacji, w Krakowie, szukając autorytetu, który by ocenił wartość mego tekstu, trafiłem, nie pamiętam już przez kogo skierowany, do doktora Mieczysława Choynowskiego. Zastałem go skłopotanego, ponieważ właśnie wtedy wyrzucał go z mieszkania przy ulicy Szopena konsul sowiecki. Miał jednak dość życzliwego do mnie stosunku, aby owoc mojego trudu odsądzić od czci i wiary, ale jednocześnie, dostrzegłszy widać w moich wysiłkach jakąś iskrę inteligencji, zaczął się mną intelektualnie opiekować. Otrzymał zastępcze mieszkanie w alei Słowackiego, niezwykle blisko Śląskiej 3, gdziem się wówczas gnieździł z rodzicami. Choynowski, racjonalista i weredyk, okazał niepoślednie organizacyjne zdolności, tworząc wśród pookupacyjnych niedobitków krakowskiej inteligencji Konwersatorium Naukoznawcze, które rychło pod jego przywództwem poczęło wydawać miesięcznik „Życie Nauki”. Siedzibą Konwersatorium stało się jego mieszkanie prywatne, które dzielił ze swoją matką, jako warszawiak osiadły w Krakowie po upadku powstania. Był on doprawdy geniuszem organizacyjnej, aktywnej pomysłowości, albowiem począł zwracać się w imieniu zgruchotanej przez Niemców nauki polskiej do zagranicznych wyższych uczelni, głównie amerykańskich, z prośbą o dary w postaci książek z zakresu historii nauki i naukoznawstwa, do jakich nie mieliśmy w kraju w ogóle dostępu. Konwersatorium zaludnił Choynowski ochotnikami, spośród których pamiętam gleboznawcę Komornickiego, prawnika Jerzego Wróblewskiego oraz magistra Oświęcimskiego. Między innymi zatrudnił, jako sekretarza redakcji, hrabiego Potockiego, którego nikt inny nie poważył się zaangażować, chociaż był to wychowanek Oksfordu. Były to bardzo wczesne lata tak zwanej „władzy ludowej”, której represyjność nie wszędzie jeszcze zdążyła dotrzeć. Tylko dzięki temu począł Choynowski realizować swój program, mający być po części transfuzją wiedzy Zachodu, od jakiej byliśmy odcięci przez cały czas okupacji. Kiedy się pojawiły u nas rosyjskie tytuły naukowe, wziął się Choynowski do wysyłania ich uniwersytetom, głównie w USA, z otrzymywanych zaś w zamian stamtąd dzieł zebrał rychłe znaczną bibliotekę naukową, przede wszystkim anglojęzyczną oczywiście. Ponadto postanowił zabrać się do psychometrycznego badania postępów młodzieży studiującej na krakowskim uniwersytecie, a w tym celu uruchomił pracownię testów, w której i ja magna pars fui. Nadto zatrudnił mnie Choynowski na półetacie młodszego pracownika naukowego, chociaż jedynym tytułem do objęcia tego stanowiska było posiadanie studenckiego indeksu wydziału lekarskiego. Choynowski stał się moim preceptorem, gdyż nie tylko musiałem pod jego nadzorem studiować logikę podług Dubislava, ale równocześnie wgryzać się w język angielski, za którego nieznajomość Mistrz mnie strofował. Atmosfera Konwersatorium wyszła mi na dobre, ponieważ Choynowski roztaczał aurę niepodległej żadnym naciskom suwerenności, co oczywiście musiało prowadzić do jego nasilających się konfliktów i kolizji z narzucanymi nam przez protektorat sowiecki stereotypami. W obszarze najszerzej rozumianego poznania naukowego wtargnęła sowietyzacja w Polskę istnym mentalnym czołgiem. Tam gdzie to było możliwe, był gotów Choynowski okazywać niejaką przystosowawczą elastyczność, na przykład polecił mi, kiedy już prowadziłem w miesięczniku „Życie Nauki” naukoznawczy przegląd prasy, zbiorczo wybrać, streścić, a wreszcie omówić to, co było w sowieckiej nauce zdrowym ziarnem. Nie szedł jednak Choynowski na żadne ugody z reżimem, dzięki czemu nasz niskonakładowy miesięcznik stał się w kraju, przytłoczonym nie tylko łysenkizmem, ostatnim bastionem krytyki tego prymitywnego doktrynerstwa. Znając język rosyjski, mogłem z toczących się na łamach „Prawdy” moskiewskiej dyskusji łysenkistów z tzw. mendelistami — morganista — mi wycinać uporczywy, choć słabnący w kontrargumentach opór tych ostatnich. Wszystkie jednak wysiłki mojego Mistrza załamały się, a początek owego załamania dała pani Eugenia Krassowska z Ministerstwa Nauki, pytając redakcję, kto ośmiela się powtarzać po polsku rozpaczliwe zastrzeżenia miażdżonych przez Łysenkę rosyjskich biologów. Choynowski nie zdradził oczywiście pseudonimu, pod jakim pojawiałem się w „Życiu Nauki”. Prawie równocześnie z Warszawy przyszły zakazy uruchomienia psychotechnicznego programu, którego promotorem był Choynowski, ponieważ w oczach władzy ludowej nagromadziło się już bardzo wiele jego grzechów głównych. Redakcję „Życia Nauki” Choynowskiemu odebrano, dobrany przezeń zespół rozgoniono na cztery wiatry, nowa wersja przeniesionego do Warszawy miesięcznika zyskała już uległego władzy redaktora, ostatnim zaś schronieniem Choynowskiego stała się posada psychologa w zakładzie psychiatrycznym w Kobierzynie. Wtedy drogi nasze się rozeszły. Choynowski nie należał do tych, którzy podług rachuby quid pro quo byli gotowi wstąpić do partii w zamian za szansę wkroczenia na drogę krajowej kariery naukowej. Udało mu się wraz z żoną wyjechać do Meksyku. Przez długie lata nie miałem z nim żadnego kontaktu. Odezwał się do mnie dopiero grubo po październikowej odwilży. Pracował już na meksykańskiej uczelni Universidad Pedagogica National. Niedawno otrzymałem stamtąd wiadomość o jego śmierci. Urodzony w 1909 roku, bliski znajomy Witkacego, o którym opowiadał liczne anegdoty, zmarł w dziewięćdziesiątym drugim roku życia i został pochowany na obczyźnie. Wiem o nim jedynie to, jak wiele mu zawdzięczam. Choynowski wychował mnie, albowiem tak przestawił zwrotnice mojego umysłowego rozwoju, że nie uległem czerwonej paranoi, i w mojej pamięci pozostanie on do końca mych dni jako człowiek obcy jakimkolwiek kompromisom. Nie wiem, czy można coś świetniejszego powiedzieć o losie jednostki w państwie umysłowego terroru. grudzień 2001 PRZYSTAŃ NA WISLNEJ Przyjechałem do Krakowa w 1945 roku jako repatriant ze Lwowa i zamieszkaliśmy z rodzicami przy Śląskiej. Wkrótce zapadłem na pisanie wierszy — bo na to się zapada jak na chorobę — i zacząłem z nimi chodzić w różne miejsca. Tak trafiłem do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, która mieściła się już wtedy tam, gdzie dzisiaj: na Wiślnej 12. Spotkałem księdza Piwowarczyka, panią Starowieyską — Morstinową, Gołubiewa i oczywiście redaktora Turowicza. I właśnie w „Tygodniku” debiutowałem. Na Wiślnej panowała szczególna atmosfera, która, prawie niezmieniona, przetrwała do dziś. To była wyspa szczególnej harmonii i stabilizacji, wnętrze ciasne i w dziwny sposób ciepłe. Nie chcę idealizować, ale tak to zapamiętałem. Skąd się brała „Tygodnikowa” aura? Kiedy się zbierze kilku ludzi, których złączyło to, że im wspólna robota odpowiada, to powstaje swoisty esprit de corps, wytwarza się duch wspólnoty. To nie była redakcja jak wszystkie inne w PRL–u — jakaś „Nowa Kultura”, gdzie jeden telefon z Wydziału Kultury KC mógł zespół cały rozegnać niby śmiecie. Trudno mi zaliczać się do współpracowników, wystąpiłem bodaj w kilkunastu numerach, no i byłem jednym z najmłodszych, ale klimat redakcji tak sobie ceniłem, że chodziłem tam bardzo często. Pamiętam rozmaite anegdoty. Rozmawiało się na przykład — Gołubiew bardzo to lubił — używając cytatów z Trylogii, co dawało w trudnych czasach lube poczucie ponadczasowości. Innym razem dyskutowałem z księdzem Piwowarczykiem — zacny to był człowiek! — o wierszu, który pewnej Marysi poświęciłem, a Ksiądz miał wątpliwości, czy wypada uwodzić dziewczęta wierszami publikowanymi w organie Kurii Książę — co — Metropolitalnej. No — ja jej nie uwiodłem, a wiersz ukazał się w druku. W latach czterdziestych drukowałem w „Tygodniku” nie tylko wiersze, także opowiadania — niektóre teraz w Niemczech przypomniano — i recenzje. Pierwsza dotyczyła Niepokoju, wczesnego tomiku Różewicza. Mam jeszcze parę numerów z czterdziestego piątego — papier zżółkły, na brzegach się kruszy, wygląda trochę jak wykopalisko. Wszystko to są sprawy tak dawne, że trzeba się odwołać do najgłębszych pokładów pamięci — minęło przecież pół wieku! Kiedy człowiek ma przeszło siedemdziesiąt lat i czyta coś, co napisał jako dwu — dziestopięcio– czy dwudziestosześciolatek, czasem w ogóle tego nie poznaje, jakby wyszło spod cudzego pióra. Znacznie później, w 1968 roku, wydałem Wysoki Zamek, książkę o moim lwowskim dzieciństwie, i do drugiego jej wydania doczepiłem „Tygodnikowe” wiersze jako Wiersze młodzieńcze. Przy kolejnym wznowieniu odwodzono mnie od tego pomysłu, tłumacząc, że wiersze zniechęcą księgarzy, ale ja pozostałem przy swoim. Nie dlatego, bym tamte owoce fascynacji Rilkem i Leśmianem nazbyt cenił, raczej z irracjonalnego sentymentu, choć nie jestem na ogół zanadto sentymentalny. A dlaczego odszedłem? Z powodów prostych i trywialnych. Był przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych i powiedziano mi w Warszawie: jeśli chcecie, byśmy wam książkę wydali, to nie możecie dalej drukować w „Tygodniku”. I przestałem… Przestałem zresztą nie tylko drukować w „Tygodniku”, ale i wiersze pisać. Potem na długo pozostałem już tylko gościem odwiedzającym redakcję. W gorszych i bardziej okrutnych momentach historii PRL–u przychodziło się tam dowiedzieć co i jak. Czasem dyskutowano, gdzie w gabinecie Turowicza są tak zwane pluskwy podsłuchowe, bo że gdzieś są — trudno było wątpić. W „Tygodniku” nie szykowano jednak spisków, tyle że w granicach ludzkich możliwości mówiło się to, co się myślało. Choć wiem, że jak redaktorzy chcieli omówić sprawę bardziej subtelną, to wychodzili na Planty… Bardzo trudno wytłumaczyć dziś młodym, którzy — jak ja wtedy — wiersze zaczynają pisać, ale PRL–u w ogóle nie pamiętają, czym był wówczas „Tygodnik” — jedyne takie miejsce od Łaby po Kamczatkę. Oczywiście, był „Tygodnik Warszawski”, ale w krótkim czasie go zlikwidowano, bo zbyt uchylił przyłbicy. „Tygodnik Powszechny” szedł na pewne kompromisy, ale poprzedzał to walką, i zawsze gotowe były w ołowiu całe strony, by w ostatniej chwili móc zastąpić to, co usunęła cenzura. Ludzie, którzy w pismach katolickiej skądinąd orientacji piszą dziś o „Tygodniku” rozmaite okropne nieprawdy, nie wierzą chyba nie tylko w piekło, ale i w czyściec, bo inaczej trochę by się powściągali. Ja w każdym razie dumny jestem, że właśnie na Wiślnej dostąpiłem pisarskiej inicjacji i wprowadzony zostałem w sferę druku. marzec 1995 ŻEGLUGA Kiedy tuż po wojnie przyjechałem z rodzicami jako repatriant lwowski do Krakowa, demon poetycki mnie porwał i zacząłem z wierszami po redakcjach chodzić. Zewsząd mnie wyrzucano, aż trafiłem na tę samą ulicę, przy której do dzisiaj „Tygodnik Powszechny” się mieści. Poznałem ówczesny skład redakcji: był tam ksiądz Piwowarczyk, był Jerzy Turowicz, naczelny redaktor, były panie Starowieyska–Morstinowa i Morstin–Górska. Mile zaskoczyła mnie, wtedy szczeniaka nieśmiałego i dopraszającego się łaski, ciepła temperatura przyjęcia — i zaczęło się drukowanie moich wierszy, a czasem i prozy. Turowicz mnie przez to w pewnym sensie ukierował, uformował, a matkowała mi pani Zofia Starowieyska– Morstinowa, aż za dobra kobieta — zawsze mówiłem, że miała zbyt miękkie serce, żeby być prawdziwym krytykiem literackim. Zacząłem tam coraz częściej chodzić. Rozpoczynała się wtedy — by użyć zwięzłej przenośni — długa i trudna żegluga „Tygodnika” po niebezpiecznych i coraz bardziej sztormowych wodach, pośród mielizn, a zwłaszcza raf podwodnych. Niemal równoległe wystartował „Tygodnik Warszawski”, obrał ostrzejszy kurs, taki na zderzenie, i poszedł na dno, chociaż i z wiejącą banderą. Zdaje mi się, że Turowicz przyjął strategię optymalną. Dać się zatopić z wielkim honorem na samym początku tej socrealistycznej imprezy, zwłaszcza kiedy — nie wiedzieliśmy tego — szło się kursem prostym na stalinizm, byłoby chwalebne i heroiczne, ale jaki stąd pożytek dla czytelników? Turowicz szedł halsem, cały czas pod wiatr, raz lewym halsem, raz prawym, nie w sensie politycznym oczywiście. Nie można iść prosto pod wiatr i on musiał dokonywać pewnych uników, wymagało to dużej umiejętności i sprawności: był zarazem twardy i giętki. Zbliżał się do granicy tego, co było wtedy niewypowiadalne, czasami ją przekraczał i wtedy coś wylatywało, ale zawsze była już gotowa, złożona zastępcza kolumna i redaktor z metrampażem zmieniali układ, żeby uratować numer. Są teraz mędrcy, zwłaszcza na skrajnej prawicy, którzy mają mu za złe, że „kolaborował”, ale był to taki rodzaj kolaboracji, dzięki któremu „Tygodnik Powszechny” stał się jedynym pismem tego rodzaju od zachodniej granicy NRD aż do Kamczatki i Cieśniny Beringa, które nie było ani partyjne, ani się nie znajdowało pod patronatem jakiegoś „sojuszniczego stronnictwa”, jak SD, tylko zachowało niezależność. I tę niezależność wewnętrzną bardzo dobrze się w nim wyczuwało. Widziałem to najpierw z bliska — w latach 1946, 1947 — a w 1948 zaczął się mój kryzys. Odszedłem z „Tygodnika”, bo mi w Warszawie zagrożono, że jak nie przestanę tam publikować, to żadnej książki nie wydam. Kiedy zmarł Stalin, byłem akurat w Zakopanem i deliberowaliśmy, czy wypada w dniu jego pogrzebu zjeżdżać z Kasprowego; mieliśmy już jednak miejscówkę, tośmy i zjechali. Powróciwszy, dowiedziałem się, że ponieważ Turowicz stanął okoniem i nie chciał żadnych laurów post mortem publikować, pismo zostało zamknięte i Szwarcenberg — Czerny je przejął. To były najgorsze czasy, nie tylko w rozumieniu duchowym; Turowicz nie miał żadnych materialnych zabezpieczeń, nie siedział on nigdy na workach ze złotem. Kiedy po Październiku ‘56 Gomułka oddał „Tygodnik”, Turowicz zaczął numerację od numeru, który ostatni redagował, słusznie unieważniając w ten sposób całą tę serię pisma, która wychodziła pod PAX–em, kiedy skóra została, a wilcy wyjedli wnętrzności. Potem sporadycznie próbowałem wrócić. Napisałem dla Turowicza recenzję z Dziecka przez ptaka przyniesionego Kijowskiego, ale cenzura ją zdjęła. W późnych latach siedemdziesiątych stałem się już tzw. konfidentem, bywałem na posiedzeniach redakcji, przeważnie nic nie gadałem, tylko słuchałem. Przychodziłem też do Mieczysława Pszona na rozmowy polityczne, a czasem i do Turowicza, który naprawdę miał mało czasu, bo zajmował się wszystkim, nie tylko „Tygodnikiem”, ale i losami katolicyzmu polskiego, dosyć silnie oprymowanego przez władze. Starał się przy tym nie tylko utrzymać linię, ale i zespół. Kiedy siadywałem na redakcyjnych skórach — jeszcze i w dawnych latach — zauważyłem rzecz charakterystyczną. W czasie obrad, kiedy na tablicy rysowało się skład numeru, Turowicz mało mówił. Był obecny, czasem coś naprostował; był po prostu kimś między sternikiem a kapitanem. Stwarzał jednak jednolitość ducha, który łączył Fozmaite bardzo charaktery. Dosyć późno dostrzegać też zacząłem osobliwą dwutorowość redakcyjnego żeglowania z jednej strony Giedroycia, z drugiej Turowicza. Tworzą oni dziwną parę, która tylko w tym sensie się dobrała, że obaj to, mówiąc prymitywnie, prawdziwi patrioci; dziś nie wolno powiedzieć „prawdziwi Polacy”, bo znaczy to coś okropnego. Różnica była taka: Giedroyć siedział w Paryżu, miał czułki wprowadzone do kraju, ale jednak nigdy nie żył w środku PRL, natomiast Turowicz cięgi brał na miejscu. Wielu decyzji nie można było właściwie ocenić z zewnątrz, kiedy się nie znało trudnej do określenia atmosfery państwa dążącego do tego, ażeby się stać państwem totalitarnym. Polska nigdy się nim nie stała ze względu na panujący bałagan, byliśmy, jak wiadomo, najweselszym barakiem w obozie… Zgadzam się z panią Rutą Buczyńską, która w „Wyborczej” napisała, że Turowicz należał do małej garstki ludzi naprawdę niezastąpionych. Nie był oczywiście wszechmocny — co jednak mógł, to zrobił. Gdzie są ci, którzy potrafili zrobić więcej w tych najgorszych czasach? Mówić teraz jest strasznie łatwo — słowu powiedzianemu grosz cena — ale wtedy, jak się tak gwałtownie zmieniały polityczne klimaty i temperatury w Polsce, wymagało to niesłychanie subtelnego wyczucia sytuacji, tym bardziej że redakcja raczej nie miała swoich tzw. wiewiórek w Politbiurze. Trzeba się było orientować podług sytuacji zewnętrznej. W redakcji wszyscy uważali, że gabinet naczelnego jest nafaszerowany jakimiś podsłuchawkami, i od czasu do czasu wychodziło się na Planty, żeby otwarcie porozmawiać. Był taki jeden dzień czerwcowy, dzień wyborów, kiedy wszyscy wracali od urn z dziwnymi uśmiechami. Komunę wtedy diabli wzięli, większość głosów padła przeciwko niej. Na drugi czy trzeci dzień pobiegłem do „Tygodnika”, poszedłem prosto do sanktuarium Turowicza i jak nigdy wcześniej, nie mógłbym nawet powiedzieć, że świadomie, padliśmy sobie w ramiona. To był bardzo podniosły moment, bo czuliśmy, że się stała rzecz niemożliwa, i nie przypuszczaliśmy, że dojdzie do tego, co teraz widzimy: Lepper i tak dalej. Zaczęliśmy się spotykać w zupełnie innej aurze, trochę początkowo zdziwieni wszystkim, co się stało. Pszon negocjował traktat z Niemcami, przychodziły tłumy zagranicznych korespondentów i nie trzeba było z nimi wychodzić na Planty. A przy tym wszystkim Turowicz pozostał taki sam, jaki był na początku. Teraz widzę, że od chwili, kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, aż do końca swego życia prowadził jedną i tę samą politykę — w granicach możliwości oczywiście. To niesłychanie rzadkie: czasy się zmieniają, tempora mutantur et nos mutamur in Mis, a on się nie zmieniał. A co będzie teraz? Przezacny redaktor „Trybuny” zapytał mnie, czy „Tygodnik” będzie dalej istniał. Zapewniłem go, że nastąpi niechybnie reorganizacja redakcji, ale żeby się nie niepokoił zanikiem „Tygodnika”, bo on nie zaniknie, aczkolwiek czas mamy fatalny. Uwaga natury pseudofilozoficznej: nie jest wszystko jedno, czy zgon człowieka, któremu choć trochę na Polsce zależy, przychodzi w dobrym dla Polski, czy w złym okresie. Mówiąc cum grano salis: szczęśliwi, którzy umierali w Październiku ‘56 albo zaraz po Okrągłym Stole, bo odchodzili z tego świata z poczuciem, że nastała dziejowa sprawiedliwość. Ale Polska jest trochę jak pacjent chory na serce, u którego następuje włókienkowe drganie i który wymaga tzw. defibrylacji mocnym uderzeniem elektrycznym. Najmocniejszym uderzeniem, które powoduje, że serce zaczyna znowu w Polsce bić, jest niestety rozbiór: wszyscy wtedy się jednoczą… Jak się zbierze trzech Polaków, to stworzą pięć partii — bardzo to smutne. Turowicz w granicach swoich ludzkich albo i nadludzkich możliwości starał się lać oliwę na bałwany wzburzonego morza, ostatnie perturbacje musiały go jednak trapić. Teraz wszyscy zaczęli pisać o nim gwałtownie same dobre rzeczy. Jakbym się jednak nawet bardzo wysilił, ażeby jakieś jego błędy albo uchyby wykryć, to i tak nie potrafię. Nie wiem, czy go Papież zechce na ołtarze podnieść — wcale bym się jednak nie zdziwił. styczeń 1999 BUSOLA Z MAISONS–LAFFITTE Czytam właśnie Autobiografię na cztery ręce Jerzego Giedroycia i próbuję sobie przypomnieć początki kontaktów z „Kulturą” jako pismem, ale giną one — jak to się mówi — w mrokach niepamięci. Kiedy Jana Józefa Szczepańskiego zaczęto wypuszczać z Polski, czasem „Kulturę” przywoził, ale przez długie lata jedynym miejscem, gdzie mogłem ją czytać, była biblioteka Związku Literatów przy Krakowskim Przedmieściu, naprzeciw kolumny Zygmunta. Gdy przyjeżdżałem do Warszawy, biegłem na piętro Domu Literatów, a znajome bibliotekarki wręczały mi stos numerów, który się od mej ostatniej bytności nagromadził. I w jedno popołudnie dawałem jakoś radę wszystko to wchłonąć — jak nurek chłonie tlen po wynurzeniu. Byliśmy wtedy bardzo mocno zakorkowani i nie myślałem, że mógłbym kiedykolwiek pismo to nie tylko czytać, ale i do niego pisać. Nie pamiętam też, kiedy wydrukowałem coś w „Kulturze” po raz pierwszy i jaką drogą to poszło. Było to chyba po powstaniu Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, do którego zresztą także Szczepański mnie wciągnął. Pisałem tam jako Chochoł i tekst Chochoła był bodaj moim debiutem w „Kulturze”. W szczycie powodzenia „Kultura” miała siedem tysięcy nakładu w normalnym formacie, a trzy w mikroskopijnych wydaniach, które ekspediowano do kraju. Lęk, jaki budziła u władzy komunistycznej, dziś zwłaszcza wydaje się niepojęty. Trzydziestokilkumilionowe państwo pod stalowym parasolem atomowym Moskwy, którego najwyższe organa wciąż zwracają się do rządu francuskiego, by zdusił skromne pismo… Do tego rozpowszechnianie rozmaitych mitów — że to CIA czy inny wywiad, oczywiście wszystko jedna wielka nieprawda. Propaganda PRL–u działała jak olbrzymia soczewka powiększająca, która z Giedroycia i całego Maisons–Laffitte czyniła rodzaj monstrum, naszpikowanego szpiegami i Amerykanami, wypchanego imperialistycznymi dolarami. A rzeczywistość była zgrzebna i skromna. Z pewnym smutkiem myślę o tym, że Giedroyć chce zabrać „Kulturę” do grobu. Trudno sobie jednak wyobrazić, żeby ktoś w dzisiejszych czasach gotów był dla podobnego celu życie poświęcić. Praca w „Kulturze” to był przecież rodzaj mniszego ascetyzmu. Na którejś stronie Giedroyć pisze, że Polacy to okropny naród, ale zaraz dodaje, że właściwie każdy naród jest dosyć okropny. Napawa podziwem chłodny obiektywizm i bezwzględna prawdomówność, z jaką relacjonuje kolejne fazy swego życia. Właściwie nigdy nie jest stronny — miał bliskich i po prawicy, i po lewicy, był dobrze z piłsudczykami i z ludźmi z ONR–u — i każdemu łatkę przypiąć potrafi. Kiedy w latach osiemdziesiątych mieszkałem w Wiedniu i regularnie pisywałem do „Kultury” jako Znawca, Redaktor ni stąd, ni zowąd odwalił mi artykuł, ponieważ streściłem w nim poglądy pewnego sowieckiego dysydenta, które mu nie odpowiadały. Ta redaktorska suwerenność bardzo mi się, muszę powiedzieć, spodobała. Giedroyć był zawsze panem na swoich włościach, ale równocześnie dopuszczał do głosu ludzi, których wcale nie lubił. Byłoby nieludzkie, gdyby politycznie zawsze miał rację, ale poważnie jeden raz chyba tylko się pomylił, kiedy w latach pięćdziesiątych zanadto zaufał Gomułce. Decyzje Redaktora także w dziedzinie kultury pisanej przez małe ,,k” okazały się zdumiewająco trafne: przecież to on nakłaniał Gombrowicza do pisania Dzienników, które są najcenniejszą chyba jego książką. Aczkolwiek i do Gombrowicza miał rozmaite zastrzeżenia, drażnił go bardzo jego egotyzm. Jeśli kiedyś szukać się będzie patronów dla ulic i placów albo kandydatów na pomniki — jest to kandydat na pewno. Człowiek, który zupełnie nieproporcjonalnie do nakładu pisma zaważył na kształtowaniu psychiki polskiej inteligencji. Człowiek, który ma poglądy i zawsze je w życie wcielał, niesłychanie równy, bez załamań, bez bardzo przecież ludzkich wahań i zwątpień. I wszystko to robił — wielkie słowo, ale trzeba go użyć — po prostu dla Polski. Doszło w jego osobie do jakiejś jednorazowej kulminacji. Trudno znaleźć w powojennej naszej historii kogoś — poza może Prymasem Wyszyńskim — z taką charyzmą. Przechodziliśmy przez tyle gwałtownych zmian, a on jeden pozostawał busolą. „Sam przeciw Tebom” — właściwie on jeden przeciw PRL — owi z taką skutecznością działał. Myślę, że przyszłość wymierzy mu sprawiedliwość. Ja sam nie potrafię ocenić wpływu, jaki na mnie wywarł przez te „Kultury” czytane w czerwonych latach na piętrze u Literatów. Nic równie cennego nie pamiętam. Nie rozumiem tylko jednego — dlaczego on woli Słowackiego od Mickiewicza? To dla mnie niepojęte — ale woli, tak napisał… styczeń 1995 KSIĄŻĘ NIEZŁOMNY Napraszają się słowa najbardziej wytarte, pompatyczne, którymi szafowaliśmy mnóstwo razy, ale teraz, dla mnie, właśnie takie słowa nabierają bezwzględnego znaczenia. Takie zużyte zwroty, jak: oddał Polsce całe życie. Znane porzekadło, że nie ma ludzi niezastąpionych, w Jego wypadku nie jest prawdziwe. On jest niezastąpiony. „Kulturę” zacząłem czytać jako początkujący pisarz w warszawskiej bibliotece Związku Literatów, ponieważ było to jedyne dostępne miejsce, w którym mogłem ją pochłaniać, tak jak astmatyk pochłania tlen z butli. Nigdy Go nie widziałem, a tylko przebywając za stanu wojennego w Wiedniu, telefonowałem do paryskiej redakcji i zapowiadałem następny artykuł. Zasięg oddziaływania niestrudzonych prac Giedroycia jeszcze nie został ogarnięty, ponieważ jest tak wielowymiarowy jak ledwie z dali dostrzegany górski masyw. „Zeszyty Historyczne”, wszystkie książki emigracyjne, które wypromował, Dziennik Gombrowicza, które by nie powstały bez Niego, niepoliczalne utwory prozą i wierszem, niedostępne dla żyjących w PRL–u, które On głównie ratował przed unicestwieniem. Traktowanie jadem, ogniem, kłamliwymi pomówieniami, jakoby wspierany był w swojej działalności przez CIA, przez tak zwane „wrogie PRL — owi ośrodki”, podsuwanie Mu sfałszowanych patriotów, co wracali do kraju, żeby Go szkalować — wszystkie akcje skierowane przeciwko Niemu znosił ze zdumiewającą siłą, spokojem i cierpliwością. Nie ominęły Go również, niestety, obelgi rozgłaszane w wolnej Polsce, ponieważ nic w naszym kraju nie ma tak uporczywej i tak nośnej siły, jak głupota i nienawiść. Wiadomości o Jego śmierci obawiałem się od dawna. Jego krystaliczna duchowa siła dawała mi wciąż jednak nadzieję, że będzie On jeszcze mógł działać tak samo jak przez wszystkie lata minione. Jakkolwiek jestem pisarzem, to znaczy zawodowcem w dziedzinie języka, brakuje mi właściwych słów, które mógłbym złożyć na Jego grobie. Prawie nikt nie chciał lub nie mógł w kraju korzystać z Jego otwartej na rzeczywistość polską i światową prawdomówności: hałas potępieńczych swa — rów politycznych skutecznie starał się Go zagłuszyć. Do ostatniego numeru „Kultura” była dla mnie jedynym polskim pismem całkowicie wyzbytym stronniczości, pozostającym poziomicą i pionem naszego losu pomiędzy większymi od nas sąsiadami, których siłę i słabość, a zarazem potrzebę odważnej ugody z nimi, widział Giedroyć zawsze. Nie wiem, co będzie teraz, ponieważ zapewniał, że „Kulturę”, dzieło swojego życia, zabierze do grobu. Wiem po prostu, że Jego zgon jest stratą niepowetowaną i że nie znam drugiego człowieka, który by tak wszystko oddał Polsce i tak znikomą wziął za to zapłatę. Teraz rozmaite głosy i pióra będą poświęcać Mu pośmiertne laudacje. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że całą sprawę ojczystą dźwigał w gruncie rzeczy sam jeden i że dzięki temu wolno Go, odrzucając wszelkie znamiona przenośni, nazwać Księciem Niezłomnym. wrzesień 2000 W ŻYWIOLE SŁOWA POWRÓT DO PRAJĘZYKA? Mam wrażenie, że żyję na straszliwym marginesie życia literackiego w Polsce — i jestem z tego właściwie rad. Przysłano mi niedawno najnowszy numer „bruLionu”. Przeglądałem go strona za stroną, próbując znaleźć taką, na której nie byłoby przynajmniej pięciu lub sześciu brzydkich słów — ale tam oprócz monotonnie powracających brzydkich słów nic właściwie nie ma! W „Tygodniku” wstydziłbym się zacytować cokolwiek. Do tego wiersze, składające się z dwóch wyrazów, albo i jednego, tyle że przedzielonego kreseczką. Pomyślałem sobie, że gdybym się zaciął, to w jedno popołudnie z największą łatwością wykonałbym stosowną trawestację. Na końcu znalazłem dwie stronice najbardziej zagadkowe, mianowicie długą listę osób, którym redakcja odmawia talentów, wykazanych jakoby przez tych, których teksty opublikowano. Tamtych oddala się. Otóż nie wyobrażam sobie, by mogły istnieć zestawienia słów, które by się w „bruLionie” pokazać nie mogły. Zajmowałem się ostatnio po amatorsku narodzinami języka: powstaniem nadrzędnego systemu pojęciowego, potem składni, czyli układów syntaktycznych pod korą mózgową, i zbiorników słów. Może ci młodzi z „bruLionu” starają się wrócić do czasów, w których język składał się jeszcze z okrzyków nieartykułowanych i był ekspresją mniej lub bardziej stadnych poryków? Nie byłoby to zjawisko izolowane, bo widzę też, jak młodzież maluje sobie twarze i zakłada w różne miejsca kółka czy kolczyki. Ta atawizacja czy barbaryzacja wygląda mi na cywilizacyjny eskapizm. Rozumiem, że cywilizacja konsumpcyjna może się nie podobać. Pogoń za możliwie dużą gotówką nie jest najlepszym z ideałów. W Niemczech można ostatnio wygrać kilkadziesiąt milionów marek w tamtejszym totolotku. Suma z tygodnia na tydzień wzrasta, bo grający wdali się w jakiś opętańczy wyścig, nawet Holendrzy i Francuzi tysiącami przyjeżdżali do granicznych miasteczek, by tam wypełnić kupon. Ci, którym przypadła wygrana, wygrzebali zdaje się nory i schowali się głęboko pod ziemią, w obawie, że zostaną opadnięci przez krewnych i znajomych Królika i w ogóle wszystkich, którzy zechcą partycypować w ich szczęściu. Nazbyt wytężona miłość do mamony wydaje się chorobliwa. Miłość umiarkowana — owszem, bo pieniądze są potrzebne, ale kiedy ma się już pewną ilość, to reszta nie przyda się na nic. Mieć cztery pary bucików — taki postulat jest całkiem sensowny. Ale czterysta par? Przecież to rodzaj udręki — czy przeskakiwać wtedy wciąż z butów do butów? Pani Imelda Marcos, żona dyktatora Filipin, miała cały dom towarowy, ale szczęścia jej to nie przyniosło. Ten, kto ma wszystko, nie ma nic. „Rozumiem więc, że jednym z motywów antykulturowej ostentacji tych młodych ludzi jest chęć zademonstrowania niezależności. Patrzcie — pokazują — potrafimy powiedzieć takie słowa, że czytelnika skręci. W tym jednak rzecz, że mnie nie skręca. Przeszedłem przez rozmaite piekła, nasłyszałem się i nawidziałem tyle, że trudno mnie przerazić. Wstyd mi trochę, że to wszystko napisałem, bo redakcja „bruLionu” zrobiła mi w końcu prezent. Polonistką moją we Lwowie była pani Maria Lewicka. Po wojnie przeniosła się do jakiejś mieściny i straciłem z nią kontakt. Teraz zwróciła się do mnie jej młodsza koleżanka, też absolwentka lwowskiego gimnazjum: po pani Lewickiej pozostało kilka kajetów nie publikowanych wierszy, a Ossolineum odmówiło ich przyjęcia, bo rzeczy autorów nigdy nie drukowanych nie gromadzi. Stanęło na tym, że kajety dołączy się do moich posthumów. Przeglądałem te wiersze, bardzo niemodne, pisane w najwyższym emocjonalnym rozedrganiu. Kosmiczna odległość dzieli je od poetyckich elukubracji poetów z „bruLionu”. Żaden pociąg pospieszny nie porusza się z taką prędkością, z jaką oddalają się dziś od siebie epoki w literaturze. październik 1994 JĘZYK I POLITYKA Nie wszystkie języki nadają się w równym stopniu do wysłowienia myśli, które krążą już pod pułapem ludzkiego rozumienia. Wysiłek artykulacyjny powinien być skierowany na to, żeby myślom było swobodnie, a słowom — to już niekoniecznie. Pamiętam z któregoś z dawniejszych pontyfikatów — chyba Piusa XII — wypowiedź papieską o telewizji. Zdawałoby się, że powiedzieć coś o telewizji po łacinie jest bardzo trudno — ale nie! Telewizja to „transmissio imaginorum per undas electricas”. Są oczywiście rozmaite łaciny — łacina Cycerona i łacina średniowiecznych mnichów. Nie wiem, w jakim stopniu nauka tego języka nadal do seminaryjnego wykształcenia przyszłych księży należy, ale mnie się wydaje potrzebna. Czytałem kiedyś powieść, której bohater trafia do zapadłej dziury w Irlandii, gdzie wszyscy używają gaelickiego, nie angielskiego, i tam psuje mu się samochód. Pojawia się ksiądz — na co bohater, wiedziony szczęśliwą myślą, mówi: Pater meus, vehiculum meum fractum est. Ksiądz się uśmiecha i prowadzi go wprost do warsztatu. Bez łaciny ani rusz! Ja osobiście uważam łacinę klasyczną za jeden z piękniejszych języków. Oczywiście, nie te okropne okresy, które nie wiem, czy wymyślił, czy tylko cytował Gombrowicz w Ferdydurke — jest tam straszliwe zdanie z wieloma pobocznymi, które zdaje się nie mieć końca ani początku. Oddziaływania między sąsiadującymi językami mają na ogół charakter osmozy. Zawsze uważałem za wysoce niewłaściwe, by używać słowa „wiodący” w znaczeniu „naczelny” czy „przodujący”. To jest przecież rusycyzm, po polsku coś może być tylko „dokądś wiodące”. W latach powojennych — latach może nie rusyfikacji, bo prawdziwej rusyfikacji u nas nie było, ale silnych wpływów sowieckiego języka — czułem silny opór, jaki moja performatywność lingwistyczna temu stawiała. Teraz widzę, że walka przegrana, „wiodący” wszędzie się już usadowił i nie ma na to siły. Pani profesor Kurzowa napisała książkę o lwowskiej polszczyźnie, bardzo cenną także ze względu na to, że język ten zaczyna się pomału roztapiać. Ja, który już tyle lat temu opuściłem okolice Lwowa, wyzbyłem się części typowo lwowskich wyrażeń, zwłaszcza tych, co się zaczynały od słynnego „ta joj”, mającego zresztą źródło w ukraińskim i tutaj w moich luźnych uwagach językowych pojawia się element polityczny. Kiedy byłem chłopcem, miałem świadomość, choć nie nazbyt silną, że Lwów to wyspa polskości w morzu ukraińskim. Ukraińcy, którzy dookoła nas mieszkali, uważali, że Polska ich przygniata, że trwa silny polonizacyjny nacisk, chociaż mieli swoje, bardzo zresztą sprawnie działające organizacje, takie jak Masłosojuz od nabiału, w którego zapleczu siedziało gdzieś OUN. I teraz proszę pomyśleć — Polska przez dwadzieścia lat starała się osłabić parcie ukraińskiego poczucia narodowego, ale skutki były odwrotne do zamierzonych, nacjonalizm bardziej jeszcze tężał. Natomiast pod rządami Związku Sowieckiego cała Ukraina, a zwłaszcza wschodnia, z taką siłą była rusyfikowana, że dziennikarka kijowska, która do mnie przyjechała na samym początku głasnosti gorbaczowowskiej, opowiadała mi, kiedy już wyłączyła magnetofon, że sąsiedzi uważają ją za wariatkę, ponieważ posyła dzieci do szkoły z ukraińskim językiem nauczania. Taka szkoła wprawdzie działała, ale powszechnie sądzono, że posyłanie tam dzieci zamyka im drogę do wyższych szczebli kariery. Teraz czytam z pewnym zadowoleniem, że w niepodległej Ukrainie sytuacja się poprawia. Ukraińcy świadomi rzeczy muszą swoich zrusyfikowanych rodaków niejako na powrót uczyć ich języka. Na Białorusi jest jeszcze gorzej; posiedzenia gremiów sprawujących władzę odbywają się po rosyjsku. Jeden z moich tłumaczy na rosyjski, z narodowości Litwin, mówił mi, że my w PRL–u nie zdajemy sobie sprawy, jaką niezwykłą korzyść odnosimy z tego, że nie stanowimy siedemnastej republiki. Owszem, wprowadzono powszechne nauczanie rosyjskiego, ale uczniowie stawiali równie powszechny opór temu językowi, który ja osobiście uważam za ładny, a Puszkina za bardzo wielkiego poetę. Mój syn na przykład skończył dziesięć klas szkoły z rosyjskim, a potem nie bardzo nawet potrafił przeczytać zdanie bukwami napisane, czego zresztą wcale nie pochwalam. Był taki ukraiński poeta, Pawło Tyczyna — zdolny był to facet! — wydał świetny tom Soniaszni klarnety, ale po jakimś czasie zaczął pisać panegiryki o Armii Czerwonej, a potem jeszcze też „wsich paniw do dnoj jamy, burżuiw za burżujamy budem, budem bit’…”. Pewien dziennikarz i literat rosyjski, kiedy się o tym zgadało, wytłumaczył mi: „Różnica między wczesnymi a późniejszymi wierszami Tyczyny polega na tym — czego pan może nie wie — że pośrodku uwięziono go i straszliwie bito. Ledwie żywy z łap NKWD wyszedł i lekcja rosyjskiego udzielona w tej postaci zmieniła mu całkowicie światopogląd, ale i złamała go jako poetę”. Te sprawy nie powinny całkowicie ulec zapomnieniu, mimo że mało interesują żyjące obecnie pokolenie. grudzień 1996 PROZA GĘSTO TKANA Do powieści Stefana Chwina Hanemann zabierałem się nie bez oporów, nie mogąc jakoś wtargnąć przez pierwsze strony. Wydała mi się zrazu dziergana jak koronki na bębenku, nazbyt mozolna i żmudna, żona jednak przekonywała mnie do jej znakomitości, postanowiłem więc włamać się od razu do środka. Uczyniwszy to — rozsmakowałem się i stwierdziłem, że jest to proza rzeczywiście wybitna. Może najwybitniejsza z tych, jakie się ostatnio ukazały. Książka Chwina zasługuje na to, żeby o niej pisano: brak dostatecznego odzewu i dyskusji uświadamia raz jeszcze stan roztrzaskania kultury literackiej w Polsce. Nie zbiera się żadne intelektualne gremium, w telewizji nie ma rozmów o literaturze, najwyżej, jak się to zdarzyło niedawno, jakiś Lem mówi pięć minut o swojej książeczce wydanej w Znaku. Brak punktów stycznych, wszyscy się rozłażą jak pędy dziko rosnącego krzewu. Ta krzaczastość jest drażniąca, bo utrudnia poważną debatę nad książkami, które wymagają czegoś więcej niż „bruLion” czy Kabaret metafizyczny pewnej młodej pani. Chwin wydaje mi się — powtarzam — niedoceniony, a przyczyny upatruję w braku autonomii życia literackiego, układu, który pewne tytuły słusznie na forum publiczne wynosi i czyni z nich ognisko zainteresowania społecznego. Rzecz nie tylko w niskich nakładach, ale i w braku promocji. Stosunek do młodszych autorów jest okropny, nihilistyczny właściwie; nie znajdzie się ich książek na wystawach, a często i wewnątrz księgarni. Ja już kończę swą pisarską karierę, nie zazdroszczę jednak tym, którym dziś przyszło debiutować. Hanemann opowiada, jak życie ociera się o śmierć, i ten motyw, jak motyw losu w Piątej Beethovena, powtarza się w nim i nasila. Mamy Gdańsk i Niemców, którzy zostają z niego wyparci, wiemy przecież przez kogo — przez sowiecką ofensywę, ale ta ofensywa jawi się jako rodzaj żywiołu kosmicznego, ani jednego sowieckiego żołnierza na kartach powieści Chwina nie spotkamy, co jest — uważam — dobre. Anonimowa siła wypędza ludzi z ich miasta, udają się wszyscy na pokłady statków, i później z daleka już tylko dowiadujemy się, że znaleźli śmierć w lodowatym Bałtyku. To rodzaj psychospołecznej eschatologii — Chwin przejmująco maluje ponurą łatwość, z jaką wszystko, co ludzkie, ulega zniszczeniu, destrukcji, zmiażdżeniu; ukazuje rzeczy dobrze znane ze świeżością pełną okrucieństwa. Książka dopracowana jest do najmniejszego szczegółu, na końcu znajdziemy nawet słowniczek niemieckich nazw ulic, ale równocześnie trudno w niej znaleźć ślad choćby ustroju, który w Niemczech wtedy panował, nie ma gauleiterów czy innych bonzów, którzy gdańszczan na pokłady bałtyckich statków pędzili. Wszystko dzieje się w ustrojowo–socjalnej próżni. To nie jest zarzut; chodzi, myślę, o świadomy zabieg autorski. Pochwycone tu zostało zjawisko, które zawsze mnie bardzo frapowało, bo przeżywałem je kilkakrotnie we Lwowie: chwila, gdy ustrój panujący i tradycyjna hierarchia ludzkich spraw, cały fundament bytu, ulegają strzaskaniu. Jedna armia uchodzi, druga jeszcze nie nadeszła, następuje rozziew, przerwa w historii, a po ludziach pozostają tylko rzeczy. Powie ktoś, że Chwin nadmierną wagę przywiązuje do tego, co jest tylko osnową życia, do przedmiotów i materii. Ironizował przecież Miłosz: „Niczego mi proszę pana / tak nie żal jak porcelany”. Faktem jest jednak, że Hanemann to książka w sposób nierozkładalny na poszczególne elementy budowlane dobra, a nawet bardzo dobra, gęściej tkana i bardziej dla mnie poruszająca niż na przykład proza, na której wypłynął za granicą Szczypiorski. Bardzo bym ją też chciał widzieć wyprowadzoną z Polski na przestwór międzynarodowy; wypada zwłaszcza, by ją w Niemczech wydano. Sprawa jest delikatna — gdybyśmy tkwili w czasach, gdy Żukrowski gromił Białoszewskiego za Pamiętnik z Powstania Warszawskiego, zaraz by się usłyszało: dlaczego on poświęca tyle uwagi jakimś gdańskim Niemcom, a nie pisze, jak się należy, hymnu o pięknie, nie tylko duchowym, Polaków. Uważam oczywiście, że autor jest w prawie wybrać sobie temat, choć równocześnie zastanawia mnie, że tak często akurat Gdańsk się w młodej literaturze pojawia — najpierw Huelle, teraz Chwin. Lwowa na przykład próżno szukać — mówię to pro domo sua i pewnie niesłuszne mam pretensje, ale przemawia przeze mnie patriotyzm lokalny… grudzień 1995 KLIMAT PRZESZŁOŚCI I SMAK RZECZY Zachęcony lekturą Hanemanna, sięgnąłem po wcześniejszą powieść Stefana Chwina Krótka historia pewnego żartu. Oczywiście, nie było mowy, by ją kupić czy pożyczyć, ale podarowano mi egzemplarz i chciałbym tu dla komparatystyki zestawić książkę Chwina z moją powieścią, która zresztą powieścią żadną nie jest, ale tak została nazwana, mianowicie z Wysokim Zamkiem. W Wysokim Zamku opisałem własne dzieciństwo i pierwsze lata nauki; wszystko to prawda, co się tam znajduje. Przekonany jestem, że mimo bardzo zręcznej artystycznej kompozycji Chwin też prawdę napisał, taką zwyczajną — o tym, jak dziecko wrasta w świat, nad którym przeszła burza hitlerowska, a teraz nastała najbardziej sroga i mroźna faza stalinizmu. Oczywiście, są to dzieciństwa z dwóch bardzo różnych czasów i miejsc — jedno z przedwojennego Lwowa, drugie z Gdańska czasu przemiany. Wysoki Zamek opowiada o międzywojennej Polsce, w której żyło mi się nieźle, a spokój umożliwiał mi zajmowanie się wymyśloną legitymacjonistyką, wynalazkami, lekturami; opowiada o ówczesnej subkulturze gimnazjalnej. Bohater Krótkiej historii wchodzi w świat wstrząśnięty, połamany, rozbity, z którego jedna moc, hitlerowska, odeszła, pozostawiając ruiny w ludzkich głowach, na to miejsce jednak pojawia się inna. Chłopak jest jeszcze niedostatecznie bystry i zorientowany, żeby to rozumieć, ale przyjmując tak naiwny i dziecinny punkt widzenia, Chwin potrafi ożywić obrazy i sytuacje strasznie zbanalizowane przez wielość informacji. Chłopiec, trzymany za rękę przez matkę, ogląda wystawę, gdzie pokazane zostały rozmaite okropieństwa z obozów. Są tam fotografie ofiar operacji, które robił doktor Mengele — jego nazwisko oczywiście nie pada — nogi kobiet poryte ranami i bliznami, ale chłopcu kojarzą się one ze szwami, które nosiły wtedy dziewczęta na pończochach. Są też sceny oczekiwania na śmierć w komorze gazowej — ale oglądający mówi o „domu z cegły”. Narrator notuje rozmowę ojca z jakimś panem P., który powiada: Żydzi amerykańscy kazali Niemcom wymordować Żydów w Polsce. Obserwuje, nie komentując ich, chwyty ówczesnej propagandy, razem z wąsami towarzysza Stalina, albo pochód pierwszomajowy, na który zabiera go ojciec, choć idą jakby trochę osobno. Nigdzie wprost nie ocenia, nie pisze, że coś było strasznie złe; zapisuje, konkretyzuje i uprzytamnia. Zabiegiem tym Chwin odświeżył rzeczywistość tamtego czasu, zwerbalizował ją na nowo, zdzierając zastygły werniks publicystycznego banału, co samo w sobie jest osiągnięciem, i potrafił dyskretnie przedstawić pierwsze narastające w dziecku wątpliwości. Chwin wydaje mi się — podobnie jak ja, choć na zupełnie inny sposób — wielbicielem rzeczy. W moim Wysokim Zamku przedmioty pełniły zupełnie inną rolę: to były maszyny elektrostatyczne, które z trudem konstruowałem, albo fikcyjne legitymacje, których rysowaniem się trudniłem. Miałem stąd satysfakcję, że stwarzam światy — oczywiście dziecinne, bo też i byłem dzieckiem, ale jednak. U Chwina pojawiają się natomiast z miłością opisywane sprzęty kuchenne i filigranowe zastawy. Stosuje przy tym metodę wyszukanej i delikatnie zawieszonej w powietrzu peryfrazy. Nie powie, że niemieckie domy budowano solidnie, a w nowych blokach polskiego socjalizmu z dokładnością było gorzej, ale opisze, jak stał przy oknie podczas deszczu, a woda wyciekała spod okiennej ramy. Krótka historia pewnego żartu jest książką bardzo dobrą, ale, co charakterystyczne, nie spotkała się ona z burzą entuzjazmu ani szerokimi omówieniami. Nie ma u nas ośrodków zainteresowania literaturą zwróconą ku pewnym zjawiskom historycznym, wszystko się rozsypuje jak worek trocin rzucony na fale. To bardzo niedobrze, że Chwin pisze w naszych akurat czasach. Ja się nie lituję nad nim, tylko symboliczne łzy wylewam nad kulturą polską. Już tu pisałem i jeszcze raz powtórzę, że najlepszym określeniem dla sytuacji współczesnej kultury jest miazga, że obojętność elit w Polsce jest właściwie zdumiewająca i głęboko mnie ona jako Polaka zawstydza. Ja wiem, że kultura zawsze była dla skromnej mniejszości i garstki snobów, ale jednak — wedle stawu grobla. Jeżeli Niemcy, Anglicy i Amerykanie mimo wszystko coś tam czytają, powinniśmy starać się nie być gorsi. marzec 1996 OBRONA SIENKIEWICZA Wiem, że mnie już nie wolno w maniakalny sposób wracać do Ogniem i mieczem, ale muszę powiedzieć, że powolna i uważna lektura tej powieści otwiera zupełnie nowe pole obserwacji. Im bardziej się w nią po raz nie wiem który zagłębiałem, tym większą miałem ochotę napisać pamflet pod tytułem Gombrowicz, jako odpowiedź na jego Sienkiewicza. Chciałem zdyskwalifikować słowa Gombrowicza o „magiku”, „uwodzicielu”, „kucharzu, który gotuje zupę z samych blasków”, jego zarzuty, że wszystkie krwawe okropieństwa w Trylogii są tylko sokiem porzeczkowym czy malinowym, jego ironiczne pytania, dlaczego skromne dziewice nie mdleją przy tak strasznej lekturze. Jak się czyta Sienkiewicza uważnie, zarzuty powyższe tracą wagę. Są oczywiście w Ogniem i mieczem miejsca przeciągnięte — choćby rozmowa Skrzetuskiego z Chmielnic — kim — ale z tej książki można łatwo wybrać cytaty, które się złożą na straszliwą krytykę stanu społeczeństwa szlacheckiego i takie, które malują ponury obraz ukraińskiej „czerni”. Zawarł tam bowiem Sienkiewicz, moim skromnym zdaniem, prawdę historyczną, rozumianą w pewnym wyższym sensie. Nie polega ona na tym, że się docieka, ile było wojska pod Piławcami, czym była jazda spod lekkiego, a czym spod ciężkiego znaku i czy Zagłoba mógł ocalić Helenę, lecz na odtworzeniu aury, klimatu panującego w Rzeczypospolitej na wiek przed jej rozpadem. To wcale nie jest system dzieł napisanych dla pokrzepienia serc, tylko dla ich przerażenia, wbrew temu, co twierdził sam Sienkiewicz i jego badacze, i dziwi właściwie, czemu Polacy z taką satysfakcją je tyle lat czytają. Szweykowski napisał o Trylogii, że to baśń — jaka tam baśń? Historia okrutna i ponura. Jedno natomiast powiedzieć trzeba: próbę czasu Trylogia przetrwała, a co do Gombrowicza, to jeszcze się pokaże. Już teraz pewne partie Ferdydurke brzmią głucho dla młodszego pokolenia. Nie chcę też wybrzydzać, ale Trans — Atlantyk nie ma zakończenia. To, co Gombrowicz tam zrobił, jest swego rodzaju unikiem. A już Pornografia mnie właściwie obraziła, choć naturalnie nie cała. Fryderyk, który za pomocą podwijania nogawki parę młodych ludzi erotycznie sprzęga, i do tego ta wymyślona okupacja… Wedle Jerzego Jarzębskiego, nic nie szkodzi, że to nie jest ta okupacja, której powietrze znamy, i że trup, który na kartach Pornografii się pojawia, został w powieść wrzucony, jak się wrzuca kawałek dobrego mięsa do rosołu, by go uczynić smaczniejszym. Jestem widocznie bardzo tradycjonalistycznie nastawionym facetem, ale mnie się to po prostu nie podoba, a posługiwanie się tego typu metodą i argumentacją uważam za w najwyższym stopniu naganne. Irytuje mnie też zwyczaj, maniakalnie stosowany w naszej epoce, by rezygnować z odrębnego, semantycznie nacechowanego tytułu: operetka niech się nazywa Operetka, pornografia niech się nazywa Pornografia, kosmos niech się nazywa Kosmos. Jest to próba, może nie zawsze rozmyślna, uczynienia z książki końca pewnej drogi; dalej nie będzie można już postąpić. Podejrzewam tu autorską pychę, która potencjalnym następcom szlaban chce położyć. marzec 1996 MOJ MIŁOSZ Sama długowieczność nie jest osobistą zasługą; to sprawa dziedziczności, genów. Zasługą może być tylko to, czego się w danym nam czasie dokona. Stałość natężenia poetyckiej duszy Miłosza jest frapująca i odmienna na przykład od Mickiewiczowskiej. Mickiewicz miał kilka erupcji poetyckich, a później zamilkł jak wygasły wulkan. Dzieło Miłosza jest wciąż otwarte, pozostaje on w pełni duchowych sił. Kiedyś wydawało mi się, że Trzy zimy i Ocalenie, a potem amerykański okres z Widzeniami nad Zatoką San Francisco to już szczyt jego możliwości pisarskich. Ale nie — przecież To stanowi prawdziwy ewenement. Przedtem nie śmiałem się do Miłosza odzywać, ale po lekturze To nie mogłem się powstrzymać, by nie napisać do niego listu. Wymyśliłem niedawno, że tak jak order Virtuti Militari, podobnie i Nobel powinien mieć trzy klasy. Miłosz jest dla mnie noblistą klasy pierwszej. Dokonania i postać Miłosza chętnie rzuciłbym na historyczne tło. W naszej części Europy było wielkim nieszczęściem być utalentowanym poetą. Im ktoś był bardziej utalentowany, tym trudniej było mu żyć. Talent, jak to się złośliwie mówi, męczy człowieka, jest jakąś do kompasu czy magnesu podobną przewodnią siłą, która każe mówić i pisać to, co płynie z wnętrza duszy, a nie słuchać rozmaitych rozkazodawców. W Polsce poeci rzadko trafiali do więzienia, podczas gdy w Rosji czy na Ukrainie było to regułą, a w latach trzydziestych i czterdziestych za poezję się umierało; nie darmo Ukraińcy mówią patetycznie o ,,rozstrilannym widrodienniu”. Dużo ostatnio czytałem o straszliwym życiu Achmatowej. Jej uczeń Brodski, poeta doctus, trafił na zesłanie, choć czasy były już mniej srogie. Rozszerzając rzecz, można powiedzieć, że nie było w Związku Sowieckim wybitniejszego nie tylko poety, ale i biologa czy konstruktora rakiet, który by nie przeszedł przez młyn okropnych cierpień i mąk. Tak straszliwych ciśnień u nas mimo wszystko nie było: pewnie dlatego, że byliśmy tylko wasalami, protektoratem imperium. Za moich młodych przedwojennych lat nie znałem wierszy Miłosza, zresztą czas jego wspaniałego rozwoju przypadł w znacznej mierze na okres okupacji niemieckiej. Po wojnie został w kraju — wtedy jeszcze nie był to PRL — co wiązało się zapewne z faktem, że zawsze był przeciw prawicowej, endekoidalnej formacji mocno zbuntowany. Kiedy wyskoczył za granicę jako dyplomata Polski Ludowej, a później wybrał emigrację, rozpoczęły się jego zmagania okropne, atakowany był z prawa i z lewa. Jedynym miejscem, gdzie mógł złożyć głowę, był dom „Kultury” w Maisons–Laffitte, później zaś przez wiele lat publikować mógł właściwie tylko u Giedroycia, który stał się prawdziwym portem zbawienia dla bardzo wielkiej liczby wartościowych ludzi. Miłosz żywił wtedy dwa fałszywe, ale mocno i boleśnie ugruntowane przekonania: po pierwsze uwierzył w granitową, nie do skruszenia potęgę sowieckiego Wschodu, po drugie zaś sądził, że uchodząc z Polski i zrywając kontakt z żywym językiem, sam zabija swoją poezję. Na szczęście jedno i drugie okazało się nieprawdą. Uważając, że moloch sowieckiej stalowej potęgi nie da się w żaden sposób strzaskać, nie chciał się jednak stać jego niewolnikiem ani chwalcą. Pierwszym jego publicznym wystąpieniem po wybraniu emigracji był artykuł Nie w „Kulturze”, co świadczyło o pewnej rozpaczliwej nie — złomności. Niektóre jego rzeczy w prozie napisane, czasem trochę na chybcika, jak Zdobycie władzy, także polityki bezpośrednio dotykały, zwłaszcza Zniewolony umysł. Napisał też kilka wierszy — nazwijmy to — rozliczeniowych, takich jak Poeta pamięta, ale nie znajdują się one na jego głównej linii poetyckiej. Nie jest w tym podobny do naszej prawicy, która, jak jemioła, czerpie pasożytniczo siły z minionych czterdziestoletnich mąk komunistycznych; gdyby nie można było kopać dawno zmarłego komunistycznego smoka, niewiele by jej pozostało. Przeżywał przecież chwile zwykłej ludzkiej słabości i rozpaczy, zdawał się tracić wiarę i nadzieję. O epoce bombardowań przez emigrację podczas swego pobytu w Paryżu mało się jednak wypowiadał, podczas gdy Sołżenicyn w ostatnich numerach „Nowego miru” szeroko rozpisuje się o oberwaniu podłości, jakie przeżywać musiał nie tylko w Rosji Sowieckiej, ale i potem, kiedy mieszkał już w Vermont. Z jednej strony wychodziły ku niemu macki sowieckie, z drugiej emigracja miała mu za złe to i tamto, wszyscy usiłowali wypić z niego krew. Przyjął się w środowiskach literackich pogląd, że talent to jedna sprawa, a wzniosła etyka i trwanie przy swoich rzetelnych poglądach — inna. Ważne, by sylwetkę Miłosza, jasną, czystą i wielką, widzieć na tle rozmaitych okropieństw, które się działy z tymi wszystkimi, co mieli odwagę talentu albo talent odwagi. Przypomnijmy wybitnego przecież poetę, jakim był Gałczyński; jednak poszedł na służbę. A Miłosz nie chciał. Tego rodzaju czyn trudno wpisać na konto zasług poetyckich w ścisłym tego słowa znaczeniu; chodzi o głębszy nurt etyki. Ja sam, siedząc w kraju, nie tak bardzo odczuwałem ciśnienia PRL–u, ponieważ byłem po uszy zanurzony w pisaniu. Był to rodzaj autoterapii i podejrzewam, że u Miłosza pisanie też taką funkcję pełniło, co broń Boże nie stanowi kwalifikacji dotyczącej kalibru uzdolnień. Pisząc, wypełniał sobie samemu postawione zadanie. Między Scyllą kapitalizmu i straszliwą Charybdą komunizmu udało mu się znaleźć właściwy kurs. W tych warunkach i w tej sytuacji lepiej chyba nie było można. czerwiec 2001 STACJA SOLARIS O ile pamiętam, nigdy się jeszcze nie zdarzyło, bym na łamach „Tygodnika Powszechnego” mówił cokolwiek o własnej beletrystyce. Czynię jednak wyjątek w związku z filmem Stevena Soderbergha wedie mojej powieści Solaris. Po premierze tego filmu, będącego tak zwanym remake, czyli powtórką, jako że pierwszy zekranizował Solaris Tarkowski, zdążyłem się już zapoznać ze znaczną liczbą krytyk ogłoszonych w amerykańskiej prasie. Rozrzut ocen i interpretacji jest ogromny. Amerykanie mają dziecinny zwyczaj stawiania ocen jak na świadectwach — A, B, C i tak dalej — więc jedni dają „A”, najwięcej jest „B”, trochę „C”. Niektóre recenzje, na przykład w „New York Timesie”, głoszą, że jest to love story, miłość w Kosmosie. O filmie samym, którego nie widziałem i którego scenariusza nie znam, nic powiedzieć nie mogę poza tym, co odbija się w recenzjach, jak twarz patrząca w wodę odbija się w jej powierzchni, choć nie bardzo dokładnie. W moim przeświadczeniu i podług mojej wiedzy książka nie jest jednak poświęcona erotycznym problemom ludzi w przestrzeni pozaziemskiej… * Nie potrafię powiedzieć nic rozsądnego na temat jej powstania — jakoś się ze mnie wylała, bez wcześniejszego planu, tak że miałem nawet trudności z zakończeniem. Ponieważ jednak napisałem ją przed czterdziestu z górą laty, nabrałem już dosyć obiektywnego i silnie wychłodzonego do niej stosunku. Potrafię też znaleźć analogie do jej losów w innych, wysokich regionach piśmiennictwa światowego. Myślę na przykład o powieści Melville’a Moby Dick, która z pozoru tylko opisuje życie na statku wielorybniczym i fatalnie zakończoną pogoń kapitana Ahaba za białym wielorybem. Krytyka początkowo prawdziwie kartaczowała tę powieść jako bezsensowną i nieudaną, pytając, co kogo obchodzi jakiś wieloryb, którego kapitan chciałby pewnie przerobić na kotlety i beczki pełne tłuszczu. Dopiero po wielkim wysiłku analitycznym krytycy odkryli, że w Moby Dicku nie chodzi ani o tłuszcz wielorybi, ani nawet o harpuny, ale o głębiej ukryte warstwy symboliczne, i dzieło Melville’a przeniesione zostało z półki bibliotecznej zatytułowanej „Awantury na oceanie” w zupełnie inne miejsce. Gdyby Solaris miała dotyczyć uczuć miłosnych między mężczyzną i kobietą, wszystko jedno, w Kosmosie czy na Ziemi, nie nosiłaby tytułu takiego, jaki nosi! Zamerykanizowany literaturoznawca węgierski Istvan Csicsery–Ronay zatytułował jej analizę: Książka jest Obcym. I w samej rzeczy — podjąłem w Solaris próbę przedstawienia problemu spotkania w Kosmosie jakiejś innej istoty czy istności, jakiegoś bytu, który by jednak nie był ludzki ani humanoidalny. Science fiction zakładała niemal zawsze, że jeżeli nawet Inny, którego spotykamy, prowadzi jakąś grę, to my jej reguły prędzej czy później zrozumiemy; przeważnie zresztą chodziło o reguły walki. Ja natomiast pragnąłem zamurować wszystkie ścieżki rozumowania wiodące do uczłowieczenia Istoty, jaką jest solaryjski ocean, aby się okazało, że kontakt z nią nie daje się zrealizować na sposób międzyludzki, choć równocześnie w jakiś dziwny, inny sposób jednak zachodzi. Metodą, jakiej się w powieści imałem, by to unaocznić, było pokazanie szczególnego wyniku zainteresowania, jakie ludzie, od stu lat badający planetę Solaris, wzbudzili w kryjącym jej powierzchnię oceanie. Nie można o nim powiedzieć, że jest oceanem myślącym albo niemyślącym, na pewno jednak jest tworem aktywnym, który ma jakieś intencje, podejmuje jakieś akty wolicjonalne, potrafi robić coś, co nie ma nic wspólnego z całą sferą ludzkich poczynań. Kiedy w końcu zwrócił uwagę na maleńkie mrówki, które miotają się nad jego powierzchnią, uczynił to w sposób radykalny. Przeniknął przez powierzchowne, obleczone w maniery i konwencje sposoby komunikacji językowej i wtargnął jakoś, po swojemu, do umysłów ludzi ze Stacji Solaris, by w każdym znaleźć to, co najgłębiej schowane; czy było to karygodną przewiną, czy szczególnie tragicznym i stłumionym w pamięci wydarzeniem z przeszłości, czy skrytym a wstydliwym pragnieniem. Czasem nie wiadomo właściwie, co wykrył, wiemy tylko, że za każdym razem potrafił dokonać inkarnacji i uzewnętrznić istotę, z którą wiązała się owa tajemnica. Działanie oceanu doprowadza jednego z naukowców do rozstroju i samobójstwa, pozostali izolują się, i kiedy mój bohater, Kris Kelvin, przylatuje na Stację, trudno mu najpierw pojąć, co się właściwie dzieje. Wszyscy się pochowali, a na korytarzu napotyka jeden z fantomów: potężną Murzynkę w trzcinowej spódniczce, z którą miał coś na pieńku — ale nie wiemy co — ów samobójca, Gibarian. Sam Kelvin przez lekkomyślność i nieroztropne postępowanie nie zapobiegł kiedyś samobójczej śmierci ukochanej niewiasty imieniem Harey. Pochował ją na Ziemi i pochował ją też niejako w niepamięci — a teraz ona właśnie zjawia mu się mocą solaryjskiego oceanu. Ocean jest po swojemu uparty: istot, które stają się rodzajem wyrzutów sumienia mieszkańców Stacji, nie można się pozbyć, nawet wystrzelone w Kosmos powracają… Kelvin także podejmuje zrazu okrutne próby zabicia Harey, później jednak przyjmuje jej obecność do wiadomości i usiłuje ponownie wejść w rolę, którą na Ziemi musiał raz na zawsze po jej śmierci porzucić — w rolę kochającego mężczyzny. Soderbergh, jako reżyser i scenarzysta, pozostawił tę oprawę fabularną, wyciął jednak podobno z książki wszystko to, co dotyczy wizji planety Solaris, wizji, która była dla mnie bardzo istotna. Dlaczego istotna? Glob solaryjski nie jest zwyczajną kulą oblaną kisielem: ma jakieś swoje własne istnienie i swoją własną aktywność, chociaż nie ludzką. Nie buduje ani nie stwarza niczego, co dałoby się na nasz język przełożyć i w przekładzie wytłumaczyć. Dlatego deskrypcja musiała tu zastąpić analizę — z założenia wszak niemożliwą! — wewnętrznego sposobu funkcjonowania jaźni oceanu. Stąd symetriady, asymetriady i mimoidy, dziwne twory i niby — budowle, których ludzie nie są w stanie zrozumieć, mogą je tylko opisać z matematyczną dokładnością, i temu właśnie służy cała biblioteka zgromadzona we wnętrzu Stacji, plon stu lat wysiłków, aby to, co jest nieludzkie czy pozaludzkie i co nie podlega uczłowieczeniu językowemu ani żadnemu innemu, jakoś jednak przyszpilić do foliantów ludzkiej wiedzy. Któryś z recenzentów napisał, że wolałby powtórnie zobaczyć Solaris Tarkowskiego. Inni zauważają, że wielkich pieniędzy producent zapewne nie zrobi i przy kasach nie będzie tłoku, ale za to film należy do ambitniejszej linii science fiction, nikt tu bowiem nikogo nie morduje i brak zarówno gwiezdnych wojen, jak i kosmicznych wilkołaków czy Schwarzeneggerów w roli Terminatora. W Ameryce każda produkcja filmowa wchodzi w percepcyjną atmosferę pełną skonkretyzowanych i już zastygłych oczekiwań. Dlatego zastanowiło mnie, że chociaż moja książka jest stara — blisko pół wieku to dzisiaj bardzo dużo — to jednak znalazł się ktoś, kto chciał zaryzykować, mimo że fabuła wspomnianych oczekiwań nie spełnia. Potem może trochę się przestraszył — ale to już czyste spekulacje. Książka kończy się na sposób romantyczno — tragiczny, dziewczyna życzy sobie sama zostać unicestwiona, ponieważ nie chce być instrumentem, za pomocą którego ten, którego ona naprawdę kocha, jest badany przez jakieś nieznane moce; jej anihilacja dokonuje się bez wiedzy Kelvina, a z pomocą innego z mieszkańców Stacji. Film ma podobno jakiś inny, optymistyczny koniec i w finale ocean rozświetla się radośnie. Jeśli tak jest rzeczywiście, stanowiłoby to ukłon w stronę stereotypów amerykańskiego myślenia dotyczących science fiction. Są to koleiny mocno wyryte i wybetonowane, wyskoczyć z nich się nie da, i historia musi się zakończyć albo happy endem, albo kosmiczną katastrofą. Stąd pewnie delikatny cień rozczarowania u tych krytyków, którzy się spodziewali, że dziewczyna stworzona przez ocean zamieni się w furię, wiedźmę albo strzygę i pochłonie bohatera, że wypełzną z niej robaki albo inne paskudztwo. * Solaris zgłoszono na przyszłoroczny berliński festiwal filmowy i u nas zostanie pokazana dopiero po jego zakończeniu. Polscy dystrybutorzy dostali już kopię, sam się jednak nie palę, by ją obejrzeć. Wiadomość, że Soderbergh moją powieść filmuje (chociaż nikt jeszcze nie wiedział, jaki ten film będzie), spowodowała gwałtowny wzrost zainteresowania ze strony różnojęzycznych wydawców. Podpisuję teraz umowę za umową: w Niemczech rzucił się na Solaris Bertelsmann, zgłosili się Duńczycy, Norwegowie, a nawet Koreańczycy i jakiś arabski dom wydawniczy, bodaj w Syrii. Niektórzy poczynają sobie śmielej i sięgają także po inne moje tytuły; to jednak uboczny efekt, który z samą powieścią nie ma nic wspólnego. Mnie zaś jako autorowi chodziło — powtórzę — po prostu o to, by stworzyć wizję spotkania ludzi z czymś, co istnieje, i to na sposób potężny, a równocześnie do żadnych ludzkich pojęć ani wyobrażeń zredukować się nie daje. Dlatego książka nazywa się Solaris, a nie „Miłość w próżni kosmicznej”. grudzień 2002 POD POWIERZCHNIĄ OCEANU Wracam jeszcze do Solaris; Steven Soderbergh wyraził w „Newsweeku” nadzieję, że Lem nie dostanie zawału, kiedy film zobaczy. Dystrybutorzy polscy mają mi przysłać kopię w postaci kasety, a Soderbergh chce potem przyjechać do Krakowa. Znajduję się na razie w takim stanie fizycznym, że podobna wizyta nie jest możliwa, ale postaram się poprawić. Abstrahując już od tego, czy dzieło Soderbergha jest wartościowe, czy nie, zostało ono wrzucone w maziowaty ocean, ale nie solaryjski — w ocean krytyki, która nie bardzo wie, czy ma przed sobą kapelusz, czy wazon na kwiaty, czy może nocnik. Przypomina mi to sytuację sprzed lat, kiedy ukazał się niemiecki przekład Solaris: pojawiły się głębinowe egzegezy freudystyczne, które wydawały mi się zupełnie bez sensu. Jak się pisze taki wielowykładalny tekst, trudno o syntonicznych odbiorców. Uważam jednak, że nie warto zabierać się za utwory pozbawione jakiegoś problemowego przesłania. Wprawdzie Solaris jest jednym wielkim zmyśleniem, ale problematyka, która pod powierzchnią fabuły i solaryjskiego oceanu się kryje, zmyślona nie jest. Książka moja — naturalnie pośrednio — stanowi odpowiedź na dość powszechne przekonanie, że albo w Kosmosie istnieją inne, technologicznie wysoko rozwinięte cywilizacje, które z nami nawiążą kontakt, albo nie ma w ogóle nikogo. Trochę tak, jakby na Ziemi dostrzegać tylko ludzi i szympansy, pomijać zaś termitiery, mrowiska, wszelkie inne socjalnie żyjące owady czy choćby inteligentne delfiny. Wyobraziłem sobie twór, który nie jest zespólnią zlewających się w jedno organizmów i który ma swoją własną problematykę. Jak ona wygląda? Nie — ludzko! Są nawet próby wykładni teologicznej, ale to wciąż ludzie jej dokonują, ocean się nie odzywa. I w tym tkwi sedno sprawy. Uważam się za racjonalistę, dlatego na pytanie: dlaczego coś w mojej książce jest takie, a nie inne, mogę odpowiedzieć: nie bez powodu. Na przykład niezniszczalność fantomów ma swoją rację: chodzi o to, by ich nie redukować do zwyczajnej kopii człowieczeństwa, bo wtedy nie wpisywałyby się w porządek narracji. Nie wiemy, czy ocean działa z premedytacją, złośliwie, czy też po prostu wyszukuje to, co najtrwalsze i najmocniej zafiksowane w podświadomości czy pamięci czterech bohaterów przebywających na Stacji. A wiemy, że traumatyczne wspomnienia bywają zarazem trwałe i silnie stłumione. Jak właściwie wyglądają zjawy dręczące moich bohaterów? Nie potrafię odpowiedzieć nic nad to, co znalazło się w książce, bo nic więcej nie wiem! Sartorius, który jest facetem szalenie oficjalnym i sztywnym, ma u siebie najprawdopodobniej jakieś dziecko. Czy on to dziecko molestował, czy łączą go z nim inne ponure wspomnienia, nie wiadomo, w każdym razie bardzo się wstydzi ujawnienia tej istoty. I podobny wstyd przeżywają inni, a Gibarian popełnia nawet z tego powodu samobójstwo; zresztą grubą Murzynkę, której postać wywołała u Gibariana reakcję tak gwałtowną, Amerykanie ze względu na political correctness całkowicie w filmie zlikwidowali. Kto zaś dręczy Snauta — pojęcia nie mam! Jest w powieści scena, w której trzyma on za rękę kogoś schowanego w szafie — i tyle. Główny bohater, Kelvin, który opowiada to wszystko w pierwszej osobie, musiał być natomiast wyposażony we wspomnienie, które nie byłoby ani pedofilne czy na inny sposób zboczeńcze, ani zbrodnicze. Nie mógł być Kubą Rozpruwaczem ani też złodziejem czy oszustem — wówczas cała historia nie trzymałaby się kupy. Dlatego wymyśliłem romans Kelvina z Harey, tragicznie zakończony z jego, jak sam sądzi, winy. Stąd osad w jego pamięci i dlatego ocean przywołuje właśnie Harey. Nie przywołuje jej ze względu na płeć i nie chodzi o pożycie, które Kelvin miałby z nią na Stacji Solaris pędzić, tylkoo wspomnienie historii, która miała na Ziemi zakończenie par excellence tragiczne i o której pamięć szła za Kelvinem. Uważam panowanie seksu w naszej kulturze za zjawisko maniakalne. Tymczasem wielu krytyków w Stanach Zjednoczonych opiniowało Solaris w kategoriach właśnie seksu, mnóstwo też mówiono — co mnie szczególnie dotknęło — o gołych pośladkach odtwórcy głównej roli. Sam Soderbergh zapowiadał Solaris jak coś pośredniego pomiędzy Odyseją kosmiczną Kubricka a Ostatnim tangiem w Paryżu Bertolucciego. Tego drugiego filmu nigdy zresztą nie widziałem… Pojawiły się już inne propozycje filmowe, dotyczące między innymi Niezwyciężonego. Chętnie bym przystał na jego ekranizację, przede wszystkim dlatego, że nie ma tam żadnych amorów w uniwersum, tylko po prostu statek kosmiczny szukający drugiego statku kosmicznego, który zaginął. Syn ostrzega mnie: najtrudniej będzie z uratowaniem Niezwyciężonego przed kobietami. Ja jednak absolutnie się nie zgadzam na dokooptowanie do załogi statku jakichkolwiek kobiet. W Niezwyciężonym pojawia się problem, który nazwałem problemem „nekroewolucji” czy „martwej ewolucji” automatów, nawracających ku formom prostym i najbardziej podstawowym i tworzących dzięki temu niemal niezniszczalny niby–organizm. Teraz się dowiaduję, że Michael Crichton napisał bestsellerowy tom pod tytułem Nanoroboty atakują. I są tam nanoroboty jak w Niezwyciężonym, tyle że z trzydziestopięcioletnim opóźnieniem. W Ameryce uważano jednak za niemożliwe, by jakiś dziki człowiek spod tatrzańskiej skały umiał napisać cokolwiek, co stanęłoby do konkurencji z tamtejszą science fiction. * Rozwiodłem się nad Solaris i Niezwyciężonym, choć na ogół wyznaję zasadę, że autor powinien trzymać gębę na kłódkę. Jednak świat rzeczywisty, który nas otacza, jest tak niemiły i niespokojnie niekształtny, i tak daremnie przychodzi prześwietlać jego przyszłość, że na jego temat wolę dziś zamilczeć. grudzień 2002 CZY ZMIERZCH LITERATURY? W „Przeglądzie” znalazłem rozmowę z Józefem Henem. Sugerowano mi, abym napisał coś o Henie, jako pisarzu zapoznanym, ponieważ zbliża się osiemdziesiąta rocznica jego urodzin, a w księgarniach jego książek nie ma. Kiedy mniej więcej rok temu złamałem nogę, zakotwiczony w fotelu, miałem pod ręką Szwejka oraz Nie boję się bezsennych nocy Hena: jest to rodzaj jego raptularza. Wiele miejsca poświęcił Hen uwagom i rozmyślaniom nad mnóstwem dzieł z XX wieku. Uważny i życzliwy dla powieściowej klasyki, bywał także krytykiem dość surowym. Zarówno Gombrowiczowi, jak Simenonowi nie skąpił dezaprobaty. Muszę wyznać, że raczej się z deprecjacją obu tych autorów nie zgadzam. Spoglądając w przeszłość, wspominam, żem spotkał Hena w krakowskiej redakcji „Żołnierza Polskiego”, dowodzonej przez pułkownika Płońskiego. Było to bardzo dawno, bo tuż po wojnie, a potem drogi Hena i moje rozeszły się. Rozeszły się również nasze zainteresowania i szlaki pisarskie. Sporo klasycznych dzieł powieściowych, na przykład Prousta, stało się dziś opornych na przyswojenie, ponieważ wzmogło się tempo życia, a co za tym idzie, zmienił się modus operandi literatury. Amerykanie dawno już pisali o Tomaszu Mannie, że jest pompous and ponderous — pompatyczny i ciężkawy. Szczególnie pociągnęła mnie autobiograficzna warstwa zapisków Hena. Stanowi on przypadek osobny. Po surowym żywocie w sowieckiej Rosji wstąpił do dywizji Berlinga i doszedł z wojskiem kościuszkowskim za Nysę. Taki człowiek, zdawałoby się, był predestynowany do rozbłysku w Polsce Ludowej, co jednak sprawdziło się w ograniczonym stopniu, ponieważ okazał się suwerenny, niczym kot chodzący własnymi drogami. Miał on swój własny kompas, który udaremnił mu zachwyty nad Związkiem Sowieckim, poznanym od podszewki podczas wojny. O swoich przeżyciach w tamtym pobycie napisał książkę Nikt nie woła, która czekała trzydzieści trzy lata na wydanie. Przymierzałem się z dobrą wolą do podźwignięcia wielu książek Hena, ale przekonałem się, że temu nie podołam. Świadczy o tym główny nurt jego prozy, poświęconej obfitym w miłości utworom, które autor ceni sam wysoko w swoim dorobku. Wiele pracy poświęcił też historii, czego dowodzi ostatnie dzieło o królu Stanisławie Auguście. Natomiast moje zainteresowania sięgają poza historię Polski, a nawet człowieka, ponieważ w ostatnich latach zagłębiałem się w paleontologii i kosmologii. Nie wiem, który z nas obu został skazany na większy rozrzut dokonań. Hen pisał opowiadania, scenariusze dla filmu i telewizji, powieści, a mnie najbardziej i najtrwalej przyciągały jego raptularze, ponieważ pisał prawdę, nie zważając na okresy naprzemiennej koniunktury i niepogody w PRL–u. Kosztowało go to sporo, władza ludowa kilkakrotnie utrudniła mu żywot, a jak o tym świadczy jego ostatni wywiad, czas niepodległej Rzeczypospolitej również okazał się mało przychylny dla jego książek. Są to niesprawiedliwości, na jakie nie mamy rady, ponieważ rządzi teraz rynek. Hen ubolewa, że rola pisarza zeszła na peryferie, że zanikła instytucja kawiarni literackiej i Domu Literatury, a Związek Literatów przestał być azylem pisarza, występującym o wznowienia i dbającym o sprawy podatkowe. Hen nie zdawał sobie chyba sprawy, w jakim stopniu, mimo swojej wyjątkowej osobności, był przycumowany do środowiska literackiego. O żadnej „kawiarni literackiej” nie słyszałem, a Związek Literatów nie zajmował się problemem wznowienia moich książek. Prawdą jest, że sytuacja pisarza zmieniła się dziś zasadniczo. Kiedy spojrzeć na program krakowskich targów książki, aż gęsto w nim od spotkań z autorami. Można by więc sądzić, że czytelnictwo niebywale rozkwita. Tymczasem większość społeczeństwa w ogóle po książkę nie sięga. Boleję nad tym, że nie wydano dotąd zebranych opowiadań partyzanckich Jana Józefa Szczepańskiego, które należały do najświetniejszych w jego nowelistycznym dorobku. Znalazłoby się więcej tytułów, których wydanie powitałbym. Na ogół obowiązuje zasada Boya: skoroś taki rozumny, właźże do trumny. Kiedy zamknie się jej wieko, pamięć o nieboszczyku ginie. Rozgoryczony Hen powiedział, że za PRL–u nie mógł wydać Nikt nie woła, ale i teraz nie może. Przyczyny są jednak odmienne: wtedy chodziło o politykę, a teraz to sprawa rynku. Mieszkając w Niemczech Zachodnich, a potem przez sześć lat w Austrii, zapoznałem się z warunkami kapitalistycznego rynku wydawniczego. Pamiętam zdziwienie, kiedy przeczytałem w austriackim magazynie literackim artykuł doktora Franza Schuha, zaczynający się od twierdzenia, że jest rzeczą oczywistą, iż żadne literackie pismo nie może przetrwać bez dotacji z zewnątrz. Przyjechałem z Polski, gdzie pism literackich nie brakło i nikt nie zaprzątał sobie głowy problemem ich finansowania. W PRL–u łożyło na edycję książek całe społeczeństwo, wcale o to nie pytane. Ten problem ma i drugą stronę: znam młodego Polaka mieszkającego w Wiedniu i piszącego po niemiecku, który kilkakrotnie dostawał stypendia i nagrody. Wiele miast niemieckich przyznaje takie nagrody, rozbudowany jest też w Niemczech system finansowego wspierania narybku pisarskiego przez wielki kapitał. I jeszcze jedno: rzeczą zwykłą w Niemczech są pisarze będący za pan brat z politykami. U nas kontakty klasy politycznej z intelektualistami są praktycznie żadne. Nasz rynek książki jest płytki, choć Polska liczy prawie czterdzieści milionów ludzi. Sprzedaży pomaga nagroda Nike: Rymkiewicz, który osobliwie mi się podoba — dużo u niego śmierci, czaszek, piszczeli, zwłaszcza gnicia, jest rozlubowany nieco ironicznie w rozkładzie — wydał swój Milanówek w dwóch tysiącach, ale tuż po przyznaniu mu nagrody sprzedano resztę nakładu i jest już dodruk. Za PRL–u trzeba było albo stać w świetle władzy, albo osiągnąć Matuzalema wiek, żeby doczekać wznowienia. Książki drukowało się wtedy po kilka lat. Oprócz tak zwanych znajomości i układów potrzebne są wsparcia filmowe. Za granicą najbardziej pomógł mi Fox, dając Soderberghowi do zekranizowania Solaris. Film okazał się wprawdzie nieudany, jednak fama, że Lema filmują w Hollywood, poszła w świat. Pisarze starzy, pamiętający dawne czasy, wiedzą dobrze, jak ciężkim więzieniem był stalinizm, jak nas wspomogła odwilż po Październiku i jak potem nastąpił znowu okres lodowcowy. Pragnąc, aby jego utwór ujrzał światło dzienne, musiał każdy pisarz stosować własną taktykę, omijającą zasieki cenzury. Dla mnie szczególnie cenną pozycją Hena była jego książka o Boyu, której rozmiłowanie w tym człowieku mogłem zestawić z również Boyowi poświęconą książką profesora Markiewicza. Ten ostatni dał rzecz encyklopedycznie profesorską, chłodną, a przede wszystkim niezaangażowaną solennie w odtworzenie drogi, jaką Boy przetorował w polskiej umysłowości. Za najlepsze uważam też odpryski nowelistyczne Hena, w których można dostrzec tak całkowicie prawie przemilczaną i tak fatalnie zapomnianą historię armii kościuszkowskiej, walczącej na nyskim froncie, rzecz, którą Hen w nawiasie jedno wyrazowym określił z gorzką ironią. Mianowicie napisał w owym nawiasie, że walki te były „niesłuszne”. W samej rzeczy, kampanię tamtą skazano na zapomnienie, ponieważ pomysłodawcą utworzenia w Sowietach wojska kościuszkowskiego był Stalin, ale przecież uczestnik tamtych bojów miał nie tylko prawo, ale i obowiązek spisania o nich choćby ułamkowej relacji. Książki mają swoje wschody i zachody, nierzadko pokrywające się z biografiami ich twórców. Bardzo trudno wyjaśnić, dlaczego niewiele tytułów wykazuje sekularną odporność na upływ czasu. Trwałość poszczególnych dzieł stanowi w gruncie rzeczy tajemnicę. Niełatwo jest wymierzać w uwagach, jak niniejsze, sprawiedliwość autorom, ale, co więcej, uczynić to tak, ażeby ich utwory zmartwychwstały na ladach księgarskich. Hen z pewnością zasłużył na wznowienia, ale podobnych mu losem twórców jest więcej. Nadciągnęła epoka ikonograficzna, internetowa, komputerowa, cyfrowa, która zaczyna nadwerężać czcigodne państwo Gutenberga. Niczym galernicy, jesteśmy przykuci do naszych pisarskich zawodów i być może stanowimy już dziejowy relikt, który stanie się kolejnym zmartwiałym łupem technologii. Powiedzenie habent sua fata libelli nabrało w nowym stuleciu szczególnego, gdyż niepokojącego znaczenia. listopad 2003 OGRÓD BEZPAŃSKI Młoda poezja polska jest niesłychanie bujnym nie plewionym ogrodem. Brakuje krytycznych autorytetów, które by starały się sprowadzić tę wielość do wspólnego mianownika. Profesjonalnego, życzliwego, opiekuńczego patronatu krytyki po° prostu nie mamy, zalewa nas natomiast potop wierszy. Myślałem dawniej, że w warunkach kapitalistycznych znacznie trudniej młodemu autorowi wydać swoje utwory jako druk zwarty, ale okazuje się, że wcale nie: dostaję od rozmaitych oficyn, jak Studium czy Zielona Sowa, całe paczki z nowymi tomikami. Powtórzę raz jeszcze: jestem kategorycznie zniesmaczony białym wierszem bez rymów i rytmów, gdzie depce się wszystkie obowiązujące kiedyś reguły. Kiedy się idzie na uczelnię plastyczną, trzeba się najpierw wykazać umiejętnością rysowania modela z natury, potem już można wypłynąć na szeroki przestwór oceanu nowoczesności. Wśród wierszopisów nawet i to nie obowiązuje. Za Słowackiego, który napisał, że strofa musi być taktem, nie wędzidłem, było inaczej, choć i tak Mickiewicz mówił o poezji Słowackiego, że to kościół bez Boga. Ale jednak kościół — a teraz młodzi adepci sztuki poetyckiej nie muszą brać żadnych przeszkód. W sztukach pięknych też zresztą produkuje się głównie tak zwane instalacje. Ostatnio w Szwecji pewien artysta, Żyd ożeniony ze Szwedką, wypełnił basen substancją płynną imitującą krew, a na jej powierzchni umieścił uśmiechniętą główkę palestyńskiej bombówki, która wysadziła się w powietrze wraz z gromadą Bogu ducha winnych ludzi. Zaproszony na wystawę ambasador Izraela wrzucił część instalacji do wody i wybuchł skandal prawie międzynarodowy, bo premier Szaron ujął się za swoim przedstawicielem, Szwedzi natomiast oświadczyli, że nie może być mowy o żadnym cenzurowaniu dzieł sztuki. Niepokoi mnie odśrodkowość, centryfugalność młodej poezji. Panuje w niej chaos, trochę jak przed stworzeniem świata. Wszelkie sugestie dotyczące wprowadzenia jakiegoś odsiewu spotykają się od razu z podejrzeniem, że chodzi o cenzurę. Oczywiście nie ma mowy o cenzurze, ale odróżnienie substancji poetyckiej od zbioru przypadkowych słów nie jest dziś łatwe. Starczy wziąć Wielki słownik języka polskiego, otwierać go w rozmaitych miejscach i wypisywać poszczególne słowa, dorabiając im właściwe formy syntaktyczne, żeby się zrobił z tego wiersz nowoczesny. W pewnych środowiskach bardzo tanio uzyskuje się rangę poety. A ogólnikowość kryteriów w ogóle bywa groźna: na przykład do nagrody Nike zgłosić można książkę telefoniczną z Marsa, katalog ślimaków albo tomik poezji, bo wszystko właściwie mieści się w regulaminie. Parę tygodni temu w „Rzeczpospolitej” Stefan Chwin przejechał stylistycznym rolls– royce’em oboje naszych noblistów, a także paru innych autorów. Dosyć mnie to zbulwersowało, choć z nadzwyczajną elegancją było napisane. Widać otwarł się sezon krytyki najlepszych. Przeczytałem niedawno krytykę tomu Rymkiewicza, w której czterokrotnie użyto słów „katarynka” i „kataryniarz”. Można by powiedzieć: taka sama katarynka jak Mickiewicz w Balladach i romansach… Mnie akurat Rymkiewicz ze swoją klasycyzującą poezją jest szczególnie miły. W przeszłości bardzo podobał mi się też Grochowiak ze swoim turpizmem i ucieszyło mnie, że z wielkim uszanowaniem przypomniał go teraz Przemysław Czapliński w swoich Mikrologach ze śmiercią. Pani Urszula Kozioł napisała kiedyś, że młodzi pragnęliby ujrzeć swoich starszych kolegów po prostu w grobie. Jak to pisał Gałczyński: Niech umrą wszyscy zdolniejsi poeci na tyfus zwany plamistym. Niech zamkną gębę i zejdą pod ruń zieloną, zostawiając miejsce młodym. Tak nie można i nie chodzi o to, że młodzi powinni starych bezustannie cytować. Tuwim wielbił Staffa, a nazwisko Żeromskiego czczono w Polsce międzywojennej nie dlatego, że on mieszkał w Zamku; po prostu pamięć była żywa. Dzisiaj panuje raczej amnezja, w ogóle nie trzeba pamiętać o tych, wobec których jesteśmy kolejną zmianą sztafety. Zupełnie tak, jakby od nowa wymyślono język i poetykę, a wszystko, co było wcześniej, przestało istnieć. I tylko od czasu do czasu jakiś dzielny wydawca przypomni na przykład Gałczyńskiego. Poezja nasza przypomina ogród bezpański, w którym znajduje się niewielka liczba uświęconych ścieżek, reszta zaś leży odłogiem. Słowem, dokądś się jednak zmierza, a tutaj tego nie widzę; to raczej luźne, impresyjne wysiłki, często o charakterze antytabuizacyjnym, czyli zmierzające do likwidacji wszystkich naszych dawniejszych zahamowań. Lektura wiersza nowoczesnego to na ogół zadanie niewdzięczne dla wszystkich, którzy nie są krewnymi i znajomymi Królika, co był jego autorem. Pyta się szyderczo i nie bez racji: kto był ministrem kultury za Balzaka? Z tego jednak nie wynika, że należy tylko podciąć konie i niech biegną w dowolną stronę. A nic nie wskazuje, by w nowej poezji pojawiały się jakieś procesy samoorganizacji, by wytwarzały się jakieś prądy czy nurty; wszystko idzie jak woda wysadzona powodzią z koryt. W dwudziestoleciu międzywojennym, które było okresem niezwykłego wybuchu uwolnionej spod zaborów literatury polskiej, ówcześni młodzi występowali z rozmaitymi programami, od Tuwimowskiego biologizmu po radykalizm społeczny Brunona Jasieńskiego, od klasycyzmu Lechonia po Peiperowo–Przybosiowy awangardyzm. Teraz nie można rozróżnić politycznych nastrojów ani w ogóle znaleźć jakiejkolwiek formanty. Każdy sobie rzepkę skrobie; nie widzę w tym żadnej perspektywy. luty 2004 MARATON Po poprzednim felietonie pan Paweł Dunin–Wąsowicz przysłał mi paczkę z siedmioma tomikami poetyckimi wydanymi przez oficynę Lampa i Iskra Boża, aby mnie przekonać, że nie zginęła jeszcze poezja stojąca na rymach. Jestem mu za to wdzięczny, lektura była pocieszająca, widać, że nie wszystkie młode wiersze poskładane są z rozsypanych białym trybem słowników. Szczególnie zainteresował mnie dwoma tomikami reprezentowany Tomasz Różycki i ucieszyłem się, że już go tłumaczono na obce języki. Dunin–Wąsowicz napisał mi, że są to autorzy całkiem niestarzy, trzydziestoparoletni; kiedy przed laty debiutowałem wierszami w „Tygodniku Powszechnym”, ledwie przekroczyłem dwudziestkę, a dla dwudziestolatka trzydziestoparolatek wydaje się już prawie starszym panem. Znacznie ważniejsza jest jednak inna różnica, która dotyczy i słabszych, i silniejszych w piórze poetów. Za okupacji pokolenie Krzysztofa Baczyńskiego wypowiadało się z głębokim przeświadczeniem, że stoi za nim naród, mimo że chodziło przecież o skromne zeszyty drukowane na powielaczu. Dzisiaj, kiedy ów naród mógłby bez przeszkód za poetami stanąć, jest dokładnie odwrotnie: poeci wiedzą czy też czują, że go wcale nie obchodzą. I to w ich wierszach widać. Klasa poetycka tych wierszy jest rozmaita, a choć dosyć mile przyjąłem stosowane przez niektórych młodych autorów rymy, świadom przecież jestem, że nie wszystko musi się układać w czworokąty zwrotek. Czechowicz na przykład sięgał po wiersz wolny, choć jego arkadyjsko–katastroficzna, bardzo poruszająca poezja zachowuje swoistą melodię. Klasę znać przede wszystkim w tym, że czytając wiersz, rozpoznajemy autora, nie patrząc na jego nazwisko. Przykłady szczególnie jaskrawe to Rilke czy Leśmian, ale reguła dotyczy według mnie wszystkich. Uderzył mnie w tomikach, które przeczytałem, zupełny brak biologicznego triumfalizmu młodości. Zastanawiające, do jakiego stopnia ci młodzi czują się osamotnieni, choć trzymają się w grupkach. Znalazłem też w ich wierszach lęk czy obawę, może podświadomą, przed wyraźniejszym okazaniem uczuć. Niebezpieczeństwo likwidują w zarodku: wszelkie prowadzące ku takiej wylewności zwroty idiomatyczne zostają w pewnym momencie przełamane, zmieniają bieg i puenta pozostać musi w domyśle czytelnika. Poeci wycofują się w prywatność, która jest trochę szara i zgaszona, nawet jeśli autor z kraju wyjedzie; na przykład Różycki jeździ po rozmaitych Lizbonach, ale nic mu, się tam nie podoba. Z Katowic z kolei dostałem lśniąco oprawny tom pod tytułem Artyleria, wydany z pomocą Uniwersytetu Śląskiego; jest tam dużo zupełnie białego wiersza i bardzo młodzi autorzy, a osoby zajmujące się krytyką starają się dodać sobie powagi, używając wyrafinowanego słownictwa. Powtórzę, co przed trzema tygodniami napisałem: uważam za pożądane, by znaleźli się krytycy bardziej doświadczeni, którzy by otoczyli ten niezmiernie bujny ogród nie plewiony młodej poezji opieką. Nie zalecałbym wprowadzania kosiarek, ale przydałoby się oko doświadczonego ogrodnika. Tyle o poezji; z kolei Mieczysław Orski ogłosił w lutowym numerze „Odry” tekst pod tytułem Nowy stary świat polskiej prozy, w którym dokonał przeglądu znacznej liczby książek ostatnio u nas wydanych. Wedle niego różnica między tym, jak młodzi debiutujący pisarze odbierali niegdyś PRL, a tym, jak współcześni prozaicy odbierają rzeczywistość, sprowadza się do różnicy między niewolą a niedolą. Kiedyś była niewola i bieda peerelowska, teraz jest niedola czasów kapitalizmu. Nikt kapitalizmu nie kocha, ani troszeczkę. Rozlega się z tej prozy głównie stękanie, a jej bohaterowie to z reguły narzekający nieudacznicy. Młodzi poeci i prozaicy to niewątpliwie talentem obdarzona gromada. Ale wydają się jakby trochę krótkowzroczni, z nosem przy rzeczywistości. Że ona im się nie podoba, zwłaszcza politycznie — nie dziwię się wcale. Ale ten niedostatek młodzieńczej energii i zupełny brak marzeń mnie niepokoi. „Młodości, ty nad poziomy wylatuj”? — ależ skąd, nikt sobie żadnych skrzydeł nie życzy. Zastanawiałem się nawet, czy pan Orski nie dokonał selekcji nazbyt negatywnej, ale wymienia zbyt wiele nazwisk. Bardzo mi się spodobało, przynajmniej z opisu, opowiadanie Zbigniewa Kruszyńskiego o cenzorze, które Orski nazwał „jedną z najcelniejszych artystycznych diagnoz mentalności Nowej Polskiej Rzeczywistości”. Cenzor ów, pisze dalej Orski, „jak za dawnych czasów w zaciszu domowym czyni to, co najlepiej umiał czynić w życiu, czyli kupuje książki, gazety i skreśla… Zawzięcie, z pasją, ale i intencją ocalenia świata ingeruje, systematycznie i pracowicie; z wyższości swej misji cenzorskiej przygląda się zapędzanej w kozi róg cywilizacji kapitalistycznej w polskim wydaniu”. Inna rzecz, że u nas nostalgia za okresem komuny wydaje się stosunkowo słaba, nie tylko w literaturze. W Niemczech Wschodnich są nawet wyspecjalizowane sklepy, które sprzedają towary firm dawnej NRD. Nie wiem, czy ktoś próbował od strony psychosocjologii wyjaśnić, skąd się bierze ta tęsknota za krainą zniewolenia i ubóstwa. Sekretarz mój zniósł niedawno ze strychu całe stosy „Bez Dogmatu”: był to kwartalnik, a później miesięcznik, silnie antyklerykalny, który mi przysyłano, a teraz zdaje się już nie wychodzi. Szukałem w nim jednak nie ataków na Kościół czy religię, które mnie nie interesują, ale ciekawej dyskusji, którą zapamiętałem: o porównywaniu PRL–u ze współczesnością. Spokojnie, ale bardzo rzetelnie ukazano tam minioną rzeczywistość, białym żelazem ją przypiekając. Tymczasem w niektórych umysłach zaczyna ona nabierać jakichś mistyczno — — mitycznych zabarwień, niby raj, z którego siłą nas wypędzono. Rozumiem zmęczenie codziennymi trudnościami, niektóre słupki statystyk napawają zgrozą, jesteśmy relatywnie biedni — ale wolni! W dodatku nikt spośród młodych piszących nie dostrzega nadzwyczajnej łatwości, z jaką można dziś wydawać książki. Oczywiście, adepci pióra liczyć na grosz nie powinni, z tej pracy nie będzie kołaczy; w marcu gościć mam grupę debiutantów, których będę się starał dla ich dobra zawrócić z literackiej drogi. Zawsze porównywałem start ekipy młodych w literaturze do maratonu: po kilku okrążeniach biegacze zaczynają pomału odpadać, w końcu wykształca się czołówka. I my taką czołówkę mamy; mniej dziś słychać o Gretkowskiej, znacznie lepiej utrwaliło się na przykład nazwisko Olgi Tokarczuk. W trwającym teraz maratonie nie wszyscy jednak biegną w tę samą stronę, a niektórzy zupełnie się zgubili. Cała zaś młoda literatura wygląda trochę tak, jakby została postawiona do kąta, daje się w niej zauważyć poczucie społecznej marginalizacji. To nie znaczy, że młodzi użalają się nad sobą, obowiązuje antyczułostkowość. Znać jednak przyciszenie, jakby kto grając na pianinie, włączył moderator. Cenzurę zastąpiła obojętność społeczna. Towarzyszy temu pęknięcie pokoleniowe, wywołane częściowo przez PRL, a częściowo po prostu przez upływ czasu. Ja sam jestem dziadkiem nie tylko dlatego, że mam wnuczkę; jestem też dziadkiem w literaturze. Już pokolenie pięćdziesięcioparolatków uważane bywa za odchodzące, cóż więc mówić o mnie. Nikt jednak nie ma ochoty kłaść się do grobu, jeśli go tam nie wpychają, choć nie każdy ma taki talent i taką wytrwałość jak Miłosz, który od siedmiu dziesięcioleci bierze udział w kolejnych okrążeniach poetyckiego maratonu. Wspomnienie mojego poetyckiego debiutu przywołało obraz „Tygodnika” sprzed lat. Przyszedłem tam w 1946 roku nie ze względów konfesyjnych, ale dlatego, że spodziewałem się spotkać najuczciwszych ludzi — i zawodu nie doznałem. Panie Starowieyska– Morstinowa i Morstin–Górska, ksiądz Piwowarczyk, Gołubiew, Kisielewski, Jasienica, no i przede wszystkim Naczelny, czyli Jerzy Turowicz — wszyscy oni już po drugiej stronie Styksu. Motywem, dla którego do redakcji „Tygodnika” przylgnąłem, było poczucie nieskłamanej autentyczności panującej w niej atmosfery umysłowej. A przecież nad tym wszystkim wisiał blok betonowy systemu. Zaglądam teraz często do książki Andrzeja Zawady o literaturze powojennego półwiecza i z wielkim żalem patrzę na umieszczone tam fotografie. Iluż bliskich mi pisarzy zeszło już z tego świata — Jaś Szczepański, Filipowicz… Siedliśmy niedawno z Ewą Lipską, znacznie przecież młodszą niż ja, i jak zaczęliśmy wspominki o wieczorach w zakopiańskiej „Astorii”, aż żałobą zapachniało. Nie chciałbym kończyć akcentem nazbyt cmentarnym — ale tempus fugit, aeternitas monet i wszystkich nas ta maksyma dotyczy. luty 2004 AWANTURY CO TO JEST ELEKTORAT? Przysłano mi niedawno numer poznańskiego pisma „Arkusz Poetycki”, a w nim znalazłem artykuł socjologa Bogdana Walczaka, który omawia pracę swej uczennicy, pani Doroty Gromady, uczenie zatytułowaną Stopień rozumienia słownictwa społeczno– politycznego i ekonomicznego w środowisku wiejskim. Pani Gromada zajmowała się tym, w jakiej mierze inteligencja wiejska, rolnicy i wiejska młodzież rozumieją to, o czym się pisze w gazetach, mówi w radiu i telewizji. Wyniki są przerażające i zrobiły na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Zacytuję parę przykładów, by nie być gołosłownym. Zastrzegam, że nie są to żarty. Elektorat? A, to coś z elektrycznością ma wspólnego. Tak, słyszałem coś o elektoracie. Chyba na uniwersytecie lubelskim jest taki elektorat i on pisze listy, co to ksiądz czyta na kazaniu potem. Elektorat? To jest ksiądz. To taki ksiądz, co się mówi na biskupa. Dekomunizacja? To coś związanego z dojazdami, to jest taka komunikacja. Konkordat? Coś mi się kojarzy. To jest, jak kobieta jest w ciąży. To taki zakaz, żeby tej ciąży nie mogła usunąć. Konkordat? A to jest głowa Kościoła, to taki biskup. Konsulting? Konsultacja z lekarzem. Lustracja? A, lustracja to taka ilustracja podwójna, jedna normalna, a druga w lustrze odbita. Makler? A to ryba, ryba. Nacjonalizm co to jest? Jak z prywatnego na państwowe robią. Co to jest nomenklatura? To taki człowiek, co się z niego wyśmiewają, narysują na niego coś. Ordynacja? Taki człowiek, co się ordynarnie odnosi do innych. Referendum? Na tych zebraniach robią, to chyba jak dzieci w szkole piszą referenda. I tak to leci całymi stronami. Jest i antysemityzm — to rasizm, do Murzynów na przykład. A co to jest budżet? Budżet? Budżet to budżet. Inflacja to jest, jak ktoś zbankrutuje. A czyja wiem, co to znaczy opozycja? To w sejmie taka jakaś opozycja jest, ale co oni tam robią? Nie wiem. Na koniec czytamy: „Z przebadanej listy słów inteligencja wiejska nie rozumie trzydziestu czterech procent wyrazów. Rolnicy nie rozumieją sześćdziesięciu ośmiu procent, a uczniowie szkół ponadpodstawowych — aż siedemdziesięciu siedmiu”. Wśród odpowiedzi wciąż powraca refren: „A czy ja wiem, co to znaczy?”. Wypada się zgodzić z konkluzją autorki: „Choć każdego dnia polskie społeczeństwo jest bombardowane tysiącami różnorodnych informacji, w dużej mierze jest to społeczeństwo niedoinformowane. Jest to kilka milionów Polaków, którzy siedzą przed telewizorami, patrzą i nic nie rozumieją”. To już po prostu zgroza. Czy jednak ci ludzie są winni temu, że tak nic nie wiedzą? A skąd się mieli dowiedzieć? Nasza klasa polityczna o edukację społeczeństwa nie bardzo dbała, sporami we własnym gronie zajęta. Z mediami nie lepiej. Przecież ja też powinienem się do opisanej wyżej grupy analfabetów zapisać. Na ostatnich stronach „Gazety Wyborczej” jest dużo o ekonomii, o procentach, o refundowaniu. Ja tego wszystkiego nie rozumiem! Nigdy się przecież ekonomii nie uczyłem — dlaczego tam nie ma jakiegoś słowniczka? Rozumiem, że nie można go drukować codziennie, ale od czasu do czasu, przynajmniej podstawowe hasła, żeby wyjaśnić, na czym polegają najbardziej elementarne mechanizmy, jakimi się posługuje minister finansów. To niedobrze, kiedy człowiek, uważający siebie za wykształconego — ja mam wprawdzie niepełne wykształcenie wyższe, bo bez dyplomu, ale jednak — nie rozumie, co to wszystko znaczy. Cóż się dziwić biedakom wpłacającym pieniądze i produkującym jakieś serki dla firmy, która się później okazuje najczystszym oszustwem. Kiedy ludzie nie są wyuczeni, na czym polega gospodarka rynkowa i jak łatwo być oszukanym, wtedy się dają nabierać. Kiedy społeczeństwo nie rozumie pojęć, na których funkcjonowanie demokratycznych mechanizmów się opiera, trudno odeń potem wymagać rozsądnych wyborów. grudzień 1995 PRZYĆMIONA DZIEDZINA Kiedyś Leszek Kołakowski rozpoczął jedno ze swoich rozważań stwierdzeniem, że każdy człowiek, już przez to, że żyje i tym samym godzi się na istnienie, ponosi cząstkę odpowiedzialności za wszystko, co się dzieje na kuli ziemskiej. To jest oczywiście kolosalna przesada, takiej odpowiedzialności nie sposób sobie przedstawić, zwłaszcza przy istniejącym obecnie na świecie chaosie. Ale z drugiej strony trudno się niektórymi sprawami nie zajmować, choćby się na nie żadnego wpływu nie miało. Byłoby też rzeczą niewłaściwą, a może nawet niegodziwą, gdyby moje stanowisko, jakie próbuję uzasadnić i rozpowszechnić, drukując co miesiąc Rozważania sylwiczne w „Odrze”, w jakiś istotny sposób kłóciło się i sprzeczało z tym, co pisuję w „Tygodniku Powszechnym”. W pewnym sensie — si parva licet componere magnis — felietonem moim zastępuję tam świętej pamięci Kisiela, który też nie zawsze był w zupełnej zgodzie z głównym tenorem opinii publikowanych w „Tygodniku”, dlatego napisać poniższe postanowiłem. Redaktor Turowicz kilkakrotnie ostatnio stwierdzał — i w „Tygodniku”, i w „Gazecie Wyborczej” — że istniejąca koalicja, a w szczególności jej postkomunistyczna część, ma wprawdzie z tytułu zwycięstwa w demokratycznych wyborach prawo rządzenia Polską, ale odmawiał tejże koalicji legitymacji moralnej. Ja to sobie w głowie trochę przewróciłem, rozszerzyłem i zastanawiać się zacząłem, komu spośród rządzących dziś na kuli ziemskiej można by legitymację moralną w tym wyższym sensie przyznać. Podczas kiedy u nas winy koalicjantów postkomunistycznych mają raczej posmak polityczny i totalitarny, to na przykład w Stanach Zjednoczonych republikanie, większość mający w Kongresie, odmawiają moralnej legitymacji prezydentowi Clintonowi i jego żonie, na podstawie zarzutów właściwie kryminalnych — chodzi o aferę Whitewater. Ogień polityków i publicystów, kierowany na prezydenta, na panią Hillary, zwaną w szkole jakoby Lodówką, i na ich otoczenie jest bardzo srogi. Musiałem więc Clintona skreślić z listy moralnych przedstawicieli narodów. Równocześnie zauważyłem, że republikanie wcale nie biorą się do tego, by przeprowadzić akcję na rzecz tak zwanego impeachment, procedury konstytucyjnej, którą storpedowany został kiedyś prezydent Nixon. Nie biorą się dlatego, że przy wszystkich przewinach Clintona — wiele o nich pisano, choćby o tym, jak umknął do Wielkiej Brytanii, ażeby ujść poborowi w czasie wojny wietnamskiej — większość opinii publicznej jest za jego ponownym wyborem: ponad pięćdziesiąt kilka procent! Z tego wynika, że — przynajmniej w Stanach Zjednoczonych — takie zarzuty pozostawiają ludzi obojętnymi. We Włoszech z kolei, jak wiadomo, rządzący byli przez długi czas powiązani z mafią, co jest przecież rzeczą dość okropną. We Francji, choć de mortuis nil nisi bene, ale na temat prezydenta Mitterranda też krążyły rozmaite pogłoski, które aż do Internetu wlazły. No i tak chodząc po świecie, można się przekonać, że ktoś taki jak prezydent Havel jest właściwie chlubnym wyjątkiem. Mówiąc krótko, społeczeństwo nie ocenia z reguły w wyborach polityków pod względem moralnym; albo zwraca uwagę na obietnice, które są mu rzucane, co się pospolicie nazywa kiełbasą wyborczą, albo na sprawność działania (jeśli idzie o sprawność działania typu policyjnego, to na pewno postkomuniści dzierżą prym…). Demokracja rozumiana jako rządy wyłonione wolą większości nie ma niestety nazbyt wiele wspólnego z moralnością: moralność sobie, a te zbiorowe moce, które wyprowadzają człowieka na najwyższy przedstawicielski urząd w państwie — sobie. Oczywiście, można wiele z tego, co się w naszej części Europy dzieje, tłumaczyć długotrwałym przebywaniem w totalitaryzmie. Jak się przez pięćdziesiąt lat tłukło tak zwane inne klasy społeczne, a nawet i ludzi z własnych szeregów, trudno potem o polityczne elity i polityczne rozeznanie mas. Masy zachowują się często w specyficzny sposób. Kisielewski powiedział kiedyś o „rządach ciemniaków”, ale to określenie nie odnosi się wyłącznie do układów typu totalitarnego, rządy ciemniaków mogą zostać wyłonione także i w powszechnym głosowaniu. Tak już w historii bywało i można się tylko zastanawiać, co robić, gdy większość społeczeństwa głosuje na przykład na faszystów albo na brunatno — czerwonych, jak to niedawno groziło w Rosji. Tam zresztą, jak widać z ostatnich wydarzeń, Jelcyn okazał się nadzwyczaj zręcznym politykiem, wbrew dotychczasowym mniemaniom o jego nieodpowiedzialności. Znienacka zaczął tańczyć rock and rolla z dziewczętami, obiecywać złote góry, a przestraszeni możliwością pojawienia się u władzy komunisty Ziuganowa zachodni bankierzy miliardy przeznaczyli na rzecz Rosji. Społeczeństwo można jeśli nie kupić, to przynajmniej przekonać środkami, które także stuprocentowo moralne nie są. Umiejętność wypychania siebie na najwyższe stanowiska nie ma związku ze świadectwem nieposzlakowanej moralności. Prawdopodobnie stąd się bierze ogólne przekonanie, że polityka to proceder dość brudnawy. Z drugiej strony oczywiście nie należy popadać w skrajność. Uważam za przesadne mniemania tych, którzy powiadają, że osoby tak nadzwyczaj sprawne i sprytne w dziedzinie finansowej jak pan Bagsik, który siedzi obecnie w kryminale, najlepiej się nadają na urząd ministra finansów. Tak daleko bym nie szedł, podobnie jak nie sądzę, by najlepszym kontrkandydatem dla ministra Podkańskiego był pan Jerzy Urban. Dziedzina polityki jest jednak dziwnie przyćmiona, a optowanie na rzecz ludzi szlachetnych i prawych bywa ryzykowne. Po tym, jak pan Michał Zieliński przedstawił w „Tygodniku” miażdżącą po prostu krytykę programu mecenasa Olszewskiego, wszystkie włosy stanęły mi na głowie, gdy przeczytałem, że ROP ma 16 procent społeczeństwa za sobą. Przecież gdyby to, co Zieliński skrytykował, próbowano wcielić w życie, okazałoby się, że wszystkie koła powinny być kwadratowe, a z nieba powinien spadać nieustannie deszcz złotych dukatów. Każdy by oczywiście chciał, i ja także, by władza znajdowała się w rękach ludzi, którzy są zarazem bardzo sprawni, bardzo mądrzy i absolutnie nieskalani, ale to się na świecie niezmiernie rzadko zdarza. czerwiec 1996 MNIEJSZE ZŁO Odwiedziłem niedawno nowy krakowski supermarket austriackiej sieci Billa. Nie mogłem go najpierw znaleźć, bo ulicy Józefa Mackiewicza, przy której go zbudowano, nie było na moim planie — okazało się, że przedtem nosiła imię Ignacego Fika, lewicowego krytyka zamordowanego przez Niemców. Gorliwość, z jaką nasi rodacy przemianowują ulice i place, burzą pomniki i ekshumują nieboszczyków, głównie pochodzenia sowieckiego i żołnierskiego, nie ma sobie równej. Jest w tym dla mnie coś okropnie neofickiego. Kiedy przed laty odwiedziłem po raz pierwszy Berlin Zachodni, znalazłem — a istniały przecież wtedy Sowiety i NRD! — ulicę Karola Marksa. Na moje zdziwione pytanie odpowiedziano mi: oczywiście, przecież on był nie tylko twórcą utopii dość złowrogiej, ale i znacznym filozofem, więc jako Niemcowi należy mu się ulica. U nas za to nie nadąża się z drukiem nowych planów miejskich. Są oczywiście w tych zmianach rzeczy korzystne, ale przesadzać, uważam, nie należy. Na przykład wyrywanie tablicy ku czci pisarza Hołuja ze ściany domu przy Rynku nie bardzo mi się podoba. Nie lubowałem się w czytaniu książek Hołuja, a właściwie — przyznam po cichu — wcale ich nie czytałem, ale nie byłbym tak radykalny, choćby ze względu na jego rodzinę; w końcu co komu taka tablica szkodzi. Nigdy nie byłem miłośnikiem panów Marchlewskiego et consortes, którzy — jak to Żeromski opisał — w 1920 roku na plebanii w Wyszkowie się zgromadzili i stworzyli prowizoryczny rząd, by go w Warszawie osadzić, do czego nie dopuścił, świeć Panie nad jego duszą, Piłsudski, ale niektóre działania tępicieli materialnych resztek PRL–u zakrawają na manię. Wracając zaś do wizyty w Billi — parcie podobnych do niej super — czy hipermarketów budzi u nas opór, wywołany obawą wyrugowania przez nie drobnego handlu. Tymczasem jest to proces, który zachodzi w skali europejskiej. Może się nie podobać i na pewno się nie podoba nieszczęsnym właścicielom małych sklepów spożywczych naprzeciw tego supermarketu na osiedlu Prądnik, z parkingiem na 280 samochodów, ale nie ma na to rady. Albo się kupuje kapitalizm z wszystkimi jego właściwościami i przywarami, albo się jest zwolennikiem gospodarki ręcznie sterowanej, która doznała już straszliwych krachów. Łatwo sobie wyobrazić, co się działo przed wojną, gdy dorożki konne były wypierane z ruchu miejskiego przez taksówki. Nie mogło to przecież budzić zachwytu w dorożkarzach! Teraz dorożki stały się pewnego rodzaju reliktem, specjalnie hodowanym. W Wiedniu, koło katedry św. Szczepana, znajduje się ich postój i można sobie po mieście pojeździć dwukonką z dorożkarzem w eleganckim meloniku. W Krakowie, który — jak powszechnie wiadomo — jest małym Wiedniem, też takie dorożki można na Rynku znaleźć. Mnie to nawet wzrusza. Nie czuję się tak zwanym konsumerystą — jest podobno takie słowo — i nie zachwycam się olbrzymimi ilościami wszelkiego jadła i napoju, ale muszę powiedzieć, że zupełnie bezinteresownie oglądane stany daleko idącego nasycenia towarami uważam za właściwe i wskazane; nie widzę powodu, dla którego Polacy nie mieliby ich doświadczać. Jednym słowem, zalety i wady rodaków są dość odmiennie rozłożone, niżby się chciało — choć o zaletach zapomnieć trudno. Dawniej się mówiło, że Żydzi mają niesłychane zdolności i umiejętności handlowe. Napisałem kiedyś w „Odrze”: niech się schowają Żydzi wobec tego, jak Polacy potrafili od korzeni odbudować handel i produkcję. Dlatego uważam — i tu się ośmielę trochę sprzeciwić redaktorowi Turowiczowi, którego bardzo szanuję — że masa nieupadłościowa, którą wytworzyła prężność narodu polskiego, jest już tak duża, że żadne postkomuny nas z drogi nie zawrócą, mogą najwyżej trochę przyhamować i zwolnić. Bardziej się obawiam szaleńczych programów ekonomicznych autorstwa zwolenników mecenasa Olszewskiego. Wtrąciłbym tu, że błądzą ci, którzy — pisząc o moim dziele — głosy moich postaci literackich utożsamiają z głosem autora. Wymyśliłem w powieści Fiasko postać dominikanina, ojca Arago, który powiada, że w jego etyce nie ma „mniejszego zła” — zło jest zawsze złem takim samym. Otóż w mojej praktycznej etyce mniejsze zło istnieje i uważam, że w przymusowej sytuacji trzeba je wybierać. Gdyby mi dziś dano przewrócić do góry nogami rządy postkomuny, ale jedyną alternatywą okazała się kolejna „wojna na górze”, prowadzona z jednej strony przez ROP, a z drugiej przez „Solidarność”, Ruch Stu i tak dalej, i zaczęło się do sejmikowania podobne odrastanie złotej wolności szlacheckiej — nie byłbym wcale zachwycony. sierpień 1996 PUŁAPKA PROFESJONALIZMU Ostatnimi czasy wydawało mi się, że pismo „Przegląd”, lewicujące, na pewno nie klerykalne, nie jest zanadto odległe od moich przekonań. Zmieniłem jednak zdanie, przeczytawszy w tym piśmie artykuł pana Piotra Gadzinowskiego zatytułowany Piekło moralistów. Autor pisze, że gdyby oceniać prokuratora Kaucza pod względem profesjonalizmu, czyli wywiązywania się z obowiązków, to może być stawiany za wzór, nawet jeżeli oskarżał w latach osiemdziesiątych panią Labudę czy Władysława Frasyniuka. Trochę jak kat, który wykonuje tylko zlecone mu zadanie odcięcia głowy i nie powinien być pociągany do odpowiedzialności z tytułu zmiany ustroju. Jak widać, profesjonalizm jest w cenie. Idąc szczeblami tego rodzaju rozumowania, dochodzimy do przekonania, że jeżeli w Trzeciej Rzeszy obowiązywały ustawy, zwane potem norymberskimi, to wszyscy ci, którzy je skrupulatnie realizowali, powinni zostać uznani za wybitnych profesjonalistów. Należałoby zatem doprowadzić do szybkiego zmartwychwstania wszystkich dżentelmenów powieszonych po wojnie z wyroku międzynarodowego trybunału i ewentualnie udzielić im nawet wyższych szarż. Jeżeli za główne kryterium oceny brać funkcjonalne sprawności, to nikt nie był bardziej profesjonalny od panów, którzy wytwarzali cyklon i ustawiali zwrotnice, by pociągami posłać miliony Żydów do komór gazowych. Eichmann na przykład był znakomitym profesjonalistą, generał von dem Bach– Zelewski także, ponieważ nie tylko rozdeptał Powstanie Warszawskie, ale zrujnował miasto i zabił ponad ćwierć miliona warszawiaków — kolosalne osiągnięcie. Wcale nie żartuję; to jest tenor cytowanego artykułu, choć jego autor nie wychodzi oczywiście poza stwierdzenie, że profesjonalizm stanowi wartość per se i nie podlega w zmienionych warunkach ustrojowych zastrzeżeniom czy oskarżeniom moralnym. Z innych tekstów znajdujących się w tymże „Przeglądzie” wynika pośrednio, że także stanowisko pani minister Piwnik, która dość obojętnie przeszła do porządku nad przeszłością prokuratora Kaucza, jest zasadne. Moralność byłaby w tym ujęciu omamem, chwilową złudą, czymś w rodzaju snu, z którego się budzimy, by zobaczyć, że liczy się tylko sprawność działań. To nie jest argumentacja przekonywająca, raczej sofistyczne krętactwo. Zmienię na chwilę temat, ale tylko pozornie. Kultura nie jest pojęciem, które obejmuje tylko książki, przedstawienia teatralne, śpiewy i tańce. Kultura w moim rozumieniu stanowi nieodjemny atrybut człowieczeństwa, który powstał jako protokultura mniej więcej 30 do 40 tysięcy lat temu, kiedy zaczęto po raz pierwszy chować zmarłych i kłaść do ich grobów przedmioty, które mogłyby im się przydać w innym świecie. Potrzeba moralności zakotwiczonej w wierzeniach typu religijnego jest u Homo sapiens, jak się teraz usiłuje — podkreślam: usiłuje — wyjaśnić, uwarunkowana nawet i genetycznie. Pierwociny protokultury można znaleźć i na niższych szczeblach, na przykład u szympansów, występuje tu jednak istotna różnica. Nieskulturalizowany grupowo orangutan czy szympans może sobie żyć, natomiast dziecko wzrastające poza wspólnotą ludzką nie nauczy się mówić i jego potencjały zostaną zmarnowane. Poza kulturą człowiek istnieć nie może. Kultury mogą być raczej represyjne albo raczej permisywne. Zachód zmierza najwyraźniej do permisywności coraz bardziej nieograniczonej. Jeszcze sto lat temu było w ogóle nie do pomyślenia, by legalizować związki homoseksualne czy dopuszczać eutanazję, jak to się dziś czyni w niektórych krajach. Niektóre ze zmian wiążą się z postępami rozpoznania struktury organizmu ludzkiego. Wiadomo też, że kultury się nie dziedziczy. Natomiast relatywizowanie ludzkiego zachowania w taki sposób, aby zwierzchnie normy i nakazy były dane przez istniejące władze i tylko w ramach konkretnego ustrojowego porządku miały zasadne prawo istnienia, a poza tym ustrojem rozpadały się w nicość — otwiera szeroko wrota rozmaitym niebezpieczeństwom. Skoro liczy się tylko profesjonalizm działania — czemu nie ugotować z Zosi i Małgosi zupy? Jeżeli będzie smaczna, oznacza to, że kucharz wyborny i nie ma najmniejszego powodu, dla którego należałoby czynić mu wyrzuty. Jak ktoś dobrze gazował, rżnął, mordował albo porywał samoloty, bo mu tak kazał zwierzchnik, którym mógł być przecież i religijny autorytet, jak ów jednooki mułła — powinno się go zgodnie z takim rozumowaniem usprawiedliwić. Atak na Amerykę z 11 września był wszak znakomicie wykonany. Jeśli się odłączy i wyprowadzi poza wszelkie nawiasy postulat oceny moralnej, uznać trzeba, że arabscy samobójcy działali sprawnie i profesjonalnie — lepiej nie można! Nie miałem właściwie zamiaru ironizować, bo nie są to sprawy, z których można się pośmiać. Nie trzeba być koniecznie wyznawcą jakiejś konkretnej konfesji, ażeby uważać, że pewne wzorce zachowania mają w naszej kulturze charakter, jak to się mówi w fizyce, niezmienniczy, że ich ocena nie może podlegać fluktuacjom w zależności od ustroju. Istnieją oczywiście zawody, w których moralność schodzi w takiej ocenie na daleki plan. Mogę się zgodzić, że dentysta w Niemczech hitlerowskich — nie myślę o tych, którzy trupom zdzierali złote korony ze szczęk — podobnie jak w Sowietach był zawodem moralnie obojętnym. Natomiast prokurator… od razu przychodzi mi na myśl Wyszyński, oczywiście nie nasz, ale sowiecki. Albo Rudenko, który w Norymberdze usiłował oskarżyć Niemców o mord na polskich oficerach w Katyniu. Sprawni dopomagacze i popychacze straszliwej kolubryny sowieckiej zasługują na jeszcze mniejsze uszanowanie moralne aniżeli ci, którzy robili to prymitywnie i w sposób drewniany. Jeżeli w jakimś państwie kodeks karny przewiduje karę śmierci, to czy kat, który wyrok śmierci wykonuje, z punktu widzenia obserwatorów zewnętrznych popełnia czyn niemoralny? Tego nie wiem. Nie ulega natomiast dla mnie wątpliwości, że prokurator, który z wielkim zaangażowaniem oskarżał panią Labudę czy Frasyniuka, ponieważ otrzymał z góry nakaz, że ma być surowy — to całkiem inny przypadek. Słyszę: on był wykształconym prawnikiem, nic innego nie umiał, musiał więc oskarżać. Może i musiał — ale w takim razie nie musi być w wolnej Polsce zastępcą prokuratora generalnego. A jeżeli okazuje się, że nikogo innego na to miejsce nie ma, niech ono pozostanie raczej puste. Bardzo dobrze z profesjonalizmu, ale niedostatecznie z zachowania — tak to odbieram, bez jakiegokolwiek apelowania do sankcji metafizycznych czy transcendentalnych. Należy właściwie rozumieć „grubą kreskę” Mazowieckiego. Nie znaczy ona, że wszystko się zapomniało; niczego nie wolno zapomnieć i nie wszystko można odpuścić. Znaczy tylko, że zaczynamy jeszcze raz od nowa. A traktowanie moralności jako służebnicy ustroju jest niebezpieczne, zwłaszcza że historia składa się z licznych zapętleń i wykonuje często koziołki, podczas których ludzie wystawiani są na rozmaite próby. Kiedy za okupacji, pracując w niemieckim warsztacie, rozmyślnie kiepsko naprawiałem samochody, był to czyn patriotyczny. Dziś takie działanie doczekałoby się innej oceny. Istnieje oczywiście zależność oceny naszych działań od warunków, w jakich egzystujemy czy wegetujemy. Za sprawą gąszczu okoliczności, których nie da się rozciąć siekierą, niełatwo zwykle stwierdzić: oto wszystko, co jasne i prawe, znalazło się po jednej stronie, a wszystko, co ciemne i ponure — po drugiej. Nie jest jednak tak, by każdy mógł postępować według własnego widzimisię, powołując się na rozkazy z góry, a jedynym kryterium oceny jego działań pozostawał profesjonalizm. listopad 2001 BEZWSTYD Papież był do tej pory niekwestionowalnym autorytetem dla całej Polski i zdumiałbym się, gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że pojawią się osoby, które zechcą przekręcać i podważać jego słowa. A dzisiaj pan poseł Bogdan Pęk oświadcza, że Papież nie wie, co mówi — chodzi oczywiście o słowa skierowane do Polaków na temat Unii Europejskiej — ponieważ nie zna treści podpisanego przez Polskę traktatu akcesyjnego. W wypowiedzi tej kryje się następujące założenie: traktat obiecuje nam za mało; gdybyśmy dostali od Unii więcej pieniędzy, wtedy dopiero Papież, jak powszechnie wiadomo, zainteresowany głównie dobrami materialnymi, powinien wesprzeć naszą decyzję. Papież jednak nie mówił o pieniądzach, więc słowa jego nie przypadły do gustu posłowi Pękowi. Jest to żenujące: z jednej strony miliony ludzi gorliwie szukające bezpośredniego kontaktu z Papieżem, choćby w Krakowie na Błoniach, z drugiej tego rodzaju oświadczenia. Wiele umysłów w naszym kraju stało się czymś w rodzaju kaszy hreczanej pomieszanej z otrębami. Odbijając się od tej skandalicznej trampoliny, powiem tyle: jak długo Polska była pod protektoratem sowieckim, w Europie Zachodniej miłosiernie kiwano nad nami głowami. Mogliśmy naiwnie sądzić, że fakt odzyskania przez nas suwerenności spotka się z jakąś uczciwą satysfakcją w państwach, które nas tak bezsilnie żałowały. Tymczasem Francja i Niemcy, głosami swoich mediów, stają się teraz naszymi preceptorami: stawiają nas do kąta i nasadzają nam na głowę jakieś błazeńskie trojańskie czapki. Uważam, że jest to skandaliczne i haniebne. Zwłaszcza że w obu tych państwach wcale nie dzieje się dobrze, ponieważ społeczeństwa wychowane w pewności życia państwa dobrobytu nie chcą się pogodzić z koniecznościami wywołanymi przeciążeniem budżetu. Można oczywiście Polskę uznać za państwo, które kiepsko sobie radzi ze świeżo odzyskaną wolnością i niedobrze gospodaruje. Ale jeżeli chodzi o kwalifikację naszych umiejętności militarnych, to nie cofając się do zamierzchłych czasów, kiedy byliśmy przedmurzem chrześcijańskiej Europy, wystarczy powiedzieć, że z reguły przegrywaliśmy ze znacznie od nas silniejszymi przeciwnikami i że nasze klęski nie wynikały z naszej nieumiejętności walki, tylko raczej z zespołu wielu czynników, na które nie mieliśmy wpływu. Byliśmy jak ziarenko wtłoczeni między kamienie młyńskie carskiej Rosji i pruskich Niemiec. Hasła „Za naszą i waszą wolność” też nie wymyśliliśmy trzy tygodnie temu. Dlatego z prawdziwą przykrością czytałem we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” artykuł Andrzeja Stasiuka, który wydrwiwa naszą zuchwałą wyprawę, jak to nazywa, do Babilonu. Otóż wystarczy w tym artykule nazwy przemienić i wyobrazić sobie, że to my jesteśmy we władaniu obcych sił i nie możemy sami rozerwać kajdan, a kogoś, kto chce nam przyjść z pomocą, inni wyśmiewają. Nie widzę w tym nic śmiesznego. Zasada „Mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił” wydaje mi się w tym przypadku słuszna, bo przed Polską otwierają się poważne możliwości. Czy ten egzamin zdamy, tego oczywiście nie wiem. Sytuacja na Bliskim Wschodzie jest płynna, ostatnio notuje się gwałtowny wzrost napięcia między Ameryką i Iranem. Nie wiadomo, jak to się skończy, aczkolwiek Bush, licząc na drugą kadencję, najprawdopodobniej nie zamierza rzucić się na Iran. Zapewne Amerykanie wygraliby to starcie, trudno sobie jednak wyobrazić, by, jak Aleksander Macedoński, wszędzie mieli wprowadzać swoje porządki. Koncepcja przeszczepienia demokracji typu amerykańskiego na grunt iracki ma w sobie wiele z utopii, wypadkowa toczących się zdarzeń będzie odmienna od tego, czego ekipa Busha się spodziewa, aczkolwiek podobno ponad 30 procent mieszkańców Iraku jest za demokracją. W niewielkim korpusie polskim — liczebnie ma on siłę mniej więcej słabej dywizji — będzie kilkudziesięciu arabistów i robi się wiele, byśmy nie zostali potraktowani przez miejscową ludność jako zwykli okupanci. Oczywiście zadrażnienia są możliwe, niebezpieczeństw uniknąć się nie da. Ale to jest naprawdę najgorszy moment, żeby polski intelektualista pewnej klasy, jakim jest Stasiuk, naszą wyprawę wydrwiwał felietonem. Napisałem wyżej o protektoracie sowieckim; można to nazwać nawet okupacją. Tak, byliśmy okupowani. Wczoraj, kiedy robiłem porządki w bibliotece, znalazłem książkę wydaną pod redakcją Jakuba Z. Lichańskiego, a w niej pracę pewnej pani, która opowiada, co się działo z naszym książkowym dorobkiem w latach 1950–1952. Zniszczono wtedy milion egzemplarzy książek albo — jak to się wtedy nazywało — socjalizmowi wrogich, albo tylko wydanych przez firmy prywatne, choć politycznie nieszkodliwych, jak na przykład powieści Lońdona. Władze nasze na rozkaz Moskwy zniszczyły więcej książek aniżeli Hitler w tak fatalnie przyjmowanych przez świat całopaleniach. Kraj, przez który przetoczyła się lawina nieszczęść, nie powinien być traktowany jak niegrzeczny uczeń tylko dlatego, że chciałby mieć dobre stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. A ostatnie półwiecze historii Europy uzmysławia, jak byśmy wyglądali, razem z Niemcami i Francuzami, gdyby Stany Zjednoczone nie istniały. Wdzięczności jednak trudno się spodziewać, państwa bowiem nie mają przyjaciół, a tylko interesy. Francja ma duże interesy związane z iracką ropą, interes Putina polega na tym, ażeby podstawić jakiś tęgi podnośnik pod niezmiernie osłabioną Rosję. O pokładach trupów, które pozostawił po sobie Związek Sowiecki, nie mówi się wcale, a Niemcy już zapomnieli, że ich dziadkowie wymordowali mniej więcej 22 procent obywateli przedwojennej Rzeczypospolitej… Z tego wszystkiego nie wynika, że iracką eskapadę Amerykanów uważam za najmądrzejszą, a prezydenta Busha, który właśnie u nas gościł, za największego z amerykańskich prezydentów, ani że chciałbym wychwalać pod niebiosa skrajne skrzydło konserwatystów, które stanowi jego zaplecze. Okrzyki stamtąd dobiegające, że trzeba koniecznie wznowić prace nad mikronuklearyzacją broni, nie napawają mnie zachwytem ani otuchą na przyszłość. Historia to film, który nie ma początku ani końca. Jak w przedwojennym kinoteatrze: kupowało się bilet i wchodziło na salę przyćmioną w dowolnym momencie projekcji. Takie jest nasze krótkie jednostkowe życie: wchodzimy w historyczny nurt i stajemy się jego obserwatorem, potem z powodów biologicznych schodzimy ze sceny i trudno mieć nadzieję, że przypadnie to akurat w chwili, gdy na ekranie ukażą się wielkie litery KONIEC / THE END. Historia się, niestety, nie zatrzymuje. Polska jest rodzajem jamy między Niemcami a Rosją, a Niemcy albo Francuzi mogą nad naszymi głowami, które przestają być widoczne, jakby nam kto czapki niewidki włożył, rozmawiać z Rosją i Putinem. Wszystko to dzieje się prawem silniejszych; uważam, że prawo silniejszych jest prawem kaduka. Pod jednym względem Stasiuk ma rację: nasze możliwości są małe, w dodatku stan naszego skłócenia wewnętrznego jest wielki, a brak wartościowych elit politycznych — fatalny. Mimo to powinniśmy korzystać z szans, jakie się przed nami otwierają. I nie ma powodu, byśmy mieli pluć do własnego gniazda albo na schyłku pontyfikatu Jana Pawła II nagle stawać się, przynajmniej w zakresie politycznym, antypapistami. A wypowiedź posła Pęka uważam za bezwstydną. maj 2003 KONIEC KOŃCÓW Przysłano mi nową książkę Francisa Fukuyamy i zbiegło się to akurat z wydarzeniami w Madrycie. Terrorystyczny atak spowodował nagły zwrot polityki hiszpańskiej: demokracja ugięła się przed terrorystami, głos przerażonego ludu rzucił państwo hiszpańskie na kolana przed Al–Kaidą. W świetle tych zdarzeń przeglądałem nowego Fukuya mę. Książka zatytułowana jest w polskim przekładzie Koniec człowieka; wydawca, czyli Znak, zaostrzył tytuł, który w oryginale brzmi Our Posthuman Future, czyli Nasza po–człowiecza przyszłość, podtytuł zaś: Konsekwencje rewolucji biotechnologicznej. Mamy więc do czynienia z dziełem futuro — logicznym i moim zdaniem podzieli ono los proroctw byłych sław futurologii, takich jak Herman Kahn, albo takich zespołów jak Rand Corporation. Niegdyś bardzo czytane, uległy samodestrukcji, ponieważ bieg zdarzeń nie potwierdził przepowiedni. Jak reflektory auta zwiększającego szybkość zdają się oświetlać nocą coraz mniejszy odcinek jezdni przed samochodem, tak i gwałtowny bieg dziejów utrudnia przewidywanie zachodzących zmian. Biotechnologii bardziej dziś grozi utrapienie w zmaganiach ze światowym terroryzmem aniżeli ziszczenie naiwnej wizji po — człowieczego świata. Najsprawniejsza nawet inżynieria genetyczna nie może przyspieszyć tempa, które wynika ze stopniowego i powolnego przybytku naszego poznania. Nie można spektakularnie rozdymać tego, co się udało w jednym laboratorium, na świat cały. Natomiast przekształcenia, którymi może skutkować zmaganie z terroryzmem, są po prostu nieobliczalne. Książkę swoją Fukuyama kończył, kiedy nastąpił atak na wieżowce Manhattanu, i podstawowego jej nurtu zmienić już nie mógł. Terroryzm pochodzenia islamskiego, który nagle wszedł mu w paradę, po prostu unieważnił, oświadczając, że Amerykanie poradzą sobie z tym kłopotem. Starał się przy tym maksymalnie usensacyjnić biotechnologiczne wizje, tymczasem to, co dziś i w przewidywalnej przyszłości daje się naprawdę w tej dziedzinie urzeczywistnić, tak sensacyjne nie jest. Pomija przy tym, nie wiem czemu, możliwość militarnego wykorzystania biotechnologii, tymczasem koszmarne tradycje rodu homo sapiens każą się spodziewać, że bronie biologiczne staną się jej ważnym odgałęzieniem. Książka Fukuyamy została w pewnym sensie storpedowana przez dalsze rozszerzanie się morderczej aktywności Al–Kaidy; w tej chwili wszyscy boją się bomb islamskiej ekstre — my, a nie klonowania. Autor może się oczywiście bronić tym, że chciał pisać tylko o konsekwencjach rewolucji biotechnologicznej, ale hierarchia zagrożeń we współczesnym świecie jest zupełnie inna. Ewentualność przemiany naszej tradycyjnej organicznej struktury w wyniku działań inżynierii genetycznej to naprawdę najmniejsze dziś zmartwienie. Zagrożenie rozszerzającą się metastazą nuklearyzacyjną jest nieporównanie większe, ale mniej spektakularne, a Fukuyama chciał jak najsilniej uderzyć w naszą wyobraźnię. Szeroko opowiada na przykład o możliwości kolosalnego przedłużenia życia ludzkiego. Perspektywa taka nie budzi jednak wśród demografów i polityków zachwytu, ponieważ oblicza się, że ludzi młodych i zdolnych do pracy będzie w Europie coraz mniej w stosunku do starzejącej się większości. A przy tym kuli ziemskiej nadal zagraża demograficzny skok, ponieważ ciśnienie demograficzne w Indiach czy Chinach jest kolosalne. Fukuyama dokonuje tak zwanego błędu ekwiwokacji, który polega na tym, że się używa tego samego terminu w dwóch różnych znaczeniach. Obecnie zatarła się różnica między technologią rozumianą jako budowa mostów czy rakiet księżycowych a procesami, które zawiadują organicznymi zjawiskami życia, także i ludzkiego — stąd termin „biotechnologia”. Znaleźliśmy się na rozdrożu: technologia to były działania, nad którymi uczeni i politycy mogli panować zarówno finansowo, jak i projektowo, natomiast nad biotechnologią nie można do końca panować. Tymczasem Fukuyama nadmierną wagę przywiązuje do możliwości, jakie w jej ograniczaniu ma legislatywa. Jako profesor Uniwersytetu Princeton zajmuje się on ekonomią polityczną i pewnie stąd w jego myśleniu skłonność do działań legislacyjno — regulacyjnych. Pisałem kiedyś, że technologia jest zmienną niezależną cywilizacji; Fukuyama natomiast dowodzi, że zjawiska poznawcze w nauce mogą podlegać ustawodawstwu, a więc i politykom. Rację ma w stopniu bardzo ograniczonym: w naukach ścisłych tak zwane chciejstwo polityczne może tylko wykolejać postęp naukowy, tak jak to było na przykład z Łysenką. Trudno to jednak wyjaśnić komuś, kto całe życie siedzi w ekonomii: ekonomia nie jest nauką ścisłą, przypomina trochę meteorologię: nie ma do tej pory żadnych właściwie matematyzowalnych sposobów przewidywania na dalszą metę zajść w gospodarce, podobnie jak nie ma pewnych długoterminowych prognoz pogody. Autor sądzi, że legislacja może zatamować lub skanalizować dalszy rozwój biotechnologii; to nonsens. Biotechnologia nie może oczywiście rozwijać się szybciej aniżeli dorzecze badawcze, od którego otrzymuje wsparcie, a te badania mogą być w jakimś kraju wyhamowywane; Bush zaczął to już robić. Wtedy jednak następuje ich przeniesienie w inne części świata, gdzie legislacja amerykańska nie sięga, na przykład do Korei. Tymczasem Fukuyama naprawdę uważa, że jeżeli nie dojdzie do wielkiej katastrofy zwanej końcem człowieka, to przede wszystkim dzięki temu, że legislatywa amerykańska zostanie rozszerzona na świat cały. Wizja Fukuyamy to miraż napompowany naiwnymi wyobrażeniami. Po wynalezieniu maszyny parowej obawiano się, że nastąpi powszechne uparowienie wszystkiego. Ludzie mają skłonność do ekstrapolowania tego, co jest dzisiaj, w przyszłość, zwykle jednak ich przewidywania się nie sprawdzają. Mono — kauzalny sposób myślenia jest po prostu fałszywy, a historia zaskakuje nas gwałtownymi zwrotami. Nie wiemy, czy i w jaki sposób cywilizacja zachodnia zdoła przeciwstawić się skutecznie terroryzmowi, i to jest główne zmartwienie dnia, nie zaś pytanie, czy należy zamykać takie lub inne laboratoria albo obcinać fundusze na badania, zwłaszcza że fundusze niezbędne dla nuklearyzacji są kolosalne, a dla badań laboratoryjnych w dziedzinie genetyki — znikome. Fukuyama wziął na cel to, co wydawało mu się najbardziej apetyczne i spektakularne. A kiedy już tę bańkę mydlaną rozdął, zajął się wyszukiwaniem środków zaradczych. A więc znowu: legislatywa, regulacje prawne, które będą hamowały rozwój nauki albo skierują go w stronę właściwą, gdzie uszanowana zostanie godność człowieka i wartości ludzkie. Ta zacna i cokolwiek naiwna retoryka przypomina mi trochę prezydenta Busha: wtyka się rurkę w poczciwe ideały, po czym się z całej siły dmucha. Czytałem ostatnio książki autorów typu Naipaula, dziejące się w kręgu kultur zupełnie nam obcych, i ta obcość zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Świata nie można oglądać wyłącznie z perspektywy nadgryzionej nieco amerykańskiej demokracji. Swój wywód opancerzył Fukuyama z dwóch stron: we wstępie wymienia mnóstwo osób, które mu sprzyjały i pomagały, a w zakończeniu dał olbrzymią bibliografię, która zawiera niezbyt wiele nazwisk uczonych z prawdziwego zdarzenia, za to mnóstwo autorów prasowej publicystyki. Wybitny genetyk Piotr Słonimski podczas wywiadu dla „Gazety Wyborczej” na pytania typu „co będzie” odpowiadał często — to i tamto jest niewiadomą. Otóż w książce Fukuyamy żadnych niewiadomych nie ma i to jest wielka jej przywara, bo pokazuje wyraźnie, że autor posługuje się informacjami z drugiej ręki. Główną zaś słabością Fukuyamy jest brak jakiejkolwiek twórczej wizji; chce on nas tylko przestraszyć. Wielką wrzawę medialną wokół biotechnologii z lat mniej więcej 1999 — 2001 rzucił projekcją w przyszłość, rozdął i spotęgował. Powstał obraz przerażający, a zarazem znieruchomiały, podczas gdy w istocie chodzi o proces dynamiczny. Fukuyama ma oczywiście wielkie fory: po pierwsze, pisze po angielsku, po drugie, czyni to z wysokości katedry na prestiżowej uczelni amerykańskiej, co sprawia, że jest gorliwie i szybko tłumaczony. A może nadeszła pora na pisanie końców wszystkiego, skoro po Końcu nauki Horgana i po Końcu historii Fukuyamy doczekaliśmy się Końca człowieka tegoż autora? Byłaby to tendencja zrozumiała w czasach tak gwałtownej i chyżej zmienności: kres jej połóżmy i tamę postawmy. Przy okazji postraszymy czytelników, ale też nieźle zarobimy i zdobędziemy rozgłos światowy. marzec 2004 RAPTULARZ PRZEŁOMU TYSIĄCLECI Krótkie zwarcia to całkiem nowa kompozycja tekstów ukazujących się na łamach „Tygodnika Powszechnego” od 1994 r., na którą składają się felietony i artykuły pomieszczone wcześniej w Lubych czasach i Dziurach w całym, przebrane jednak i uzupełnione o szereg nowych tekstów, między innymi z chronologicznie najpóźniejszych Dylematów. Jaki sens ma składanie w całość takich ulotnych często pism? Czy jednak rzeczywiście ulotnych? Wybitni pisarze i myśliciele wcale nie rzadko zbierają w tomy swe drobniejsze teksty, a czasem — jak było w przypadku felietonów Umberta Eco — zyskują one wielką popularność i — co za tym idzie — ogromną rzeszę czytelników. Lem dość rzadko jednak bawi swych odbiorców żartami. Jak wyznawał parokrotnie, jego przeznaczeniem jest nie tyle epatować lekkością stylu i tematyki, ile raczej — — dawać wyraz rozmaitym zmartwieniom. Zmartwienia owe dały się w tomie pogrupować, dzięki czemu mamy tam osobno teksty poświęcone najnowszej sytuacji świata, perspektywom nauki, biotechnologii, polityce, obyczajom, obecności historii w kulturze współczesnej, wspomnieniom o przyjaciołach i literaturze. Tom zamykają polemiki i chłosty. Co znamienne, Lem nie pisał swoich opowieści w sposób systematyczny. Przypomina to jego niegdysiejsze zbiory opowiadań, w których było po jednym lub więcej utworów należących do różnego rodzaju cykli. Dopiero po pewnym czasie znajdowały one swe miejsce w Cyberiadzie, Dziennikach gwiazdowych bądź Opowieściach o pilocie Pirxie. Tak też jest w Krótkich zwarciach, które noszą na sobie wyraźne ślady okoliczności powstania: obserwujemy bowiem powtarzające się wciąż nawroty czasu i historycznych wydarzeń, oglądanych z różnych punktów widzenia. W tle istniejącej książki prześwieca więc inna, ułożona chronologicznie, w zamian jednak znacznie bardziej rozwichrzona, będąca nie uporządkowanym omówieniem takich czy innych zagadnień, ale wręcz przeciwnie: raptularzem czy zgoła sylwą, której autor podąża za swymi fascynacjami, a osobliwa oryginalność porządku, w jakim narasta dzieło, należy do poetyki gatunku. Ta druga, przesłonięta pierwszą, książka znacznie bardziej mnie chyba interesuje, bo się w niej odbija dynamika przemian świata. Dla wielkiego wizjonera, który kreślił w swoich wczesnych esejach perspektywy przyszłości, jest to zresztą sytuacja dosyć nowa: przyglądać się światu tu i teraz, sprawdzając, jak dalece wcześniejsze prognozy sprawdzają się w rzeczywistości, komentować teraźniejszość z punktu widzenia kogoś, kto ma za sobą emocjonujące i tragiczne doświadczenia XX wieku i potrafi nasze dzisiejsze kłopoty i fascynacje zmierzyć bardziej uniwersalną miarą? Wszelako ten spokojny status mędrca i glosatora nie bardzo udaje się Lemowi zachować, już choćby dlatego, że jak się rzekło, jego przeznaczeniem jest — martwić się o świat i ludzkość. To zmartwienie jest zresztą całkiem precyzyjnie uzasadnione. Przepisuję z wcześniejszego posłowia do Dylematów. „Autor Dylematów przychodzi do nas ze świata kultury rządzonej przez uniwersalny Rozum i prawidła moralne, kultury zhierarchizowanej i na wiele sposobów uporządkowanej, kultury, w której elity różniły się czymś istotnym od mas, a masy elitarność — nolens volens — akceptowały, kultury, w której istniała sfera sacrum i strefy obłożone mniej lub bardziej rygorystycznym tabu, kultury wreszcie, w której instancją nadrzędną rządzącą postępowaniem była etyka, oddzielająca to, co szlachetne, od tego, co obrzydliwe, podłe czy godne potępienia. W takiej kulturze praca naukowa, odkrywanie nie znanych dotąd praw rządzących naturą i otwieranie przed człowiekiem nowych możliwości działania to były rodzaje aktywności szczególnie mocno uwikłane w etyczne dylematy, boż przecie nowe odkrycie mogło prowadzić do zburzenia moralnego ładu w ludzkim świecie. Lem w ramach takiej kultury był rzecznikiem «trudnego postępu», optował za nieograniczonym poszukiwaniem (naukowej) prawdy, któremu towarzyszyć miała wszelako zwiększona wrażliwość moralna, obrona etycznej aksjomatyki, która — choć ma charakter w zasadzie arbitralny — jest jednocześnie nieodzownym kośćcem każdej kultury”. Tu właśnie leży główny dylemat: Lema komentarz do współczesności dlatego jest tak dramatyczny, że jego prognozy niby się sprawdziły, ale „jakoś inaczej”, tzn. że to, co w zamierzeniach autora Summy technologiae miało być kolejnym krokiem na drodze do poznania czy ulepszenia bytu ludzkości, okazało się w rzeczywistości zaproszeniem do nowego typu masowej zbrodni lub do ogłupiającej społeczeństwo rozrywki. Przy czym zasadniczą siłą wykolejającą wszelkie dobre zamiary staje się dziś wszechobecny hedonizm zmieszany z komercjalizmem i egoizmem jednostek czy społeczeństw. Technologia zmierza zatem w kierunku przewidzianym przez Lema, ale kultura za jej osiągnięciami nie nadąża; przy czym „kultura” oznacza tu nie tyle produkcję książek, filmów czy spektakli teatralnych, ile coś znacznie bardziej elementarnego, czyli systemy wyznawanych i praktykowanych wartości, obyczajowość, etykę i politykę. Ludziom młodym — pisałem w posłowiu do Dylematów — epoka, w której żyją, zawsze niemal wydaje się jakoś tam znośna, a w każdym razie „normalna” — bo w niej wyrośli. Ci narzekania Lema skłonni będą odbierać jako typowe dla podeszłego wieku zrzędzenie przedstawiciela odchodzącego pokolenia. W narzekanie „starych” warto się jednak czasami wsłuchać, zwłaszcza wtedy, gdy pochodzi od kogoś, kto naszą współczesność ongiś całkiem udatnie przewidział i zaprojektował. Pouczające jest tu rozejście się prognoz szczegółowych, dotyczących kierunków rozwoju technologii, nauki, cywilizacji, z czymś, co nazwałbym „projektem ogólnym” kultury, jednoczącym odkrycia i osiągnięcia w sferze materialnej ze spajającymi je systemami wartościowania, wierzeń i obyczajów. Te ostatnie może i dałyby się kiedyś przewidywać, ale umysł wizjonera odrzucał je, usuwał z pola widzenia, ratując ten elementarny optymizm, który zakłada, że z naszymi potomkami będziemy mogli się porozumieć przynajmniej na gruncie wyznawanych wartości — w imię ciągłości ewolucyjnej kultury. Ten punkt bolesny, międzypokoleniowe nieporozumienie i niepogodzenie, jest czymś godnym dostrzeżenia i analizy, bo ono właśnie jest znakiem rzeczywistej, gruntownej przemiany wszystkiego, co nas otacza, nie tylko w sferze materialnej, ale i w sferze ducha. Dlatego, powtarzam, eseje Lema czytać trzeba nie z perspektywy tej czy owej dyscypliny bądź specjalności, ale jako dość uniwersalny w wymowie akt niezgody na dzisiejsze porządki kogoś, kto ład stojący u podstaw epoki poprzedniej do głębi pojmował. Przegląd zdarzeń w dziedzinie nauki, kultury czy polityki, jakiego dokonuje Lem w swoich felietonach, przypada na lata w wielu wymiarach przełomowe — i chodzi tu o coś znacznie bardziej zasadniczego niż fascynujące millenarystów przejście przez krawędź tysiąclecia. Jednocześnie dokonało się ostateczne przypieczętowanie losów komunizmu w jego sowieckim wydaniu, zasadnicza zmiana ustrojowa i — co za tym idzie — także ekonomiczna, kulturalna i obyczajowa w naszej części Europy. Towarzyszy temu również gigantyczna rewolucja w dziedzinie biotechnologii oraz w domenie przesyłu i przetwarzania informacji. Rewolucja ta wiedzie do bardzo zasadniczej zmiany ludzkiej kultury, sposobu życia, a także aparatu pojęciowego, z jakim przystępujemy do ponownego definiowania pojęć na pozór od wieków ustalonych w swoim znaczeniu (chodzi o pojęcia „życia”, „śmierci”, „człowieka”, „tożsamości” etc). Kolejna rewolucja zachodzi w dziedzinach wiążących się z geografią kultury — tak mocno naruszoną przez pojawienie się Internetu czy telefonii komórkowej. Do rozważań nad tymi nowymi zjawiskami przystępuje Lem z pozoru tylko jako staroświecki nieco miłośnik tradycyjnych wartości, człowiek, który pamięta przedwojenne jeszcze czasy i obyczaje, który z bólem żegna odchodzące wielkości swojego czasu (Turowicza, Giedroycia, Miłosza), a z dużą nieufnością przygląda się bóstwom nowej epoki i jej cudownym urządzeniom, mającym nam świat uczynić łatwiejszym do przyswojenia i przychylniejszym. Tu sądami Lema rządzi sceptycyzm, sceptycyzm i raz jeszcze sceptycyzm. Z podobnym sceptycyzmem podchodzi do nowych zjawisk technologii i do nowości literatury czy malarstwa. Łatwo więc wziąć go za zrzędzącego na wszystko, co nowe, starszego pana. Ale ostrożnie! Jeśli przyjrzymy się prognozom i oczekiwaniom Lema w krótkiej, paroletniej perspektywie, okaże się, że i tu przewiduje bardzo sprawnie, a jego słowa się sprawdzają. Niezwykła to w społeczeństwie posada: jasnowidza. Dawniej musiał sadowić się z dala od tego, co działo się tu i teraz, cokolwiek bowiem ośmieliłby się powiedzieć o współczesności, wycięłaby cenzura. Prognozy Lema z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku sięgają przeto w odległą, niezbyt określoną przyszłość i dlatego mogą obyć się bez politycznego kontekstu i trudnych zderzeń z tymi, którzy wszystko lepiej wiedzieli z urzędu. Ale zdarzyła się rzecz niezwykła: w tym samym czasie upadli w polityce besserwisserzy — i zarazem prognozy technologiczno — cywilizacyjne wymierzone gdzieś w przyszłe wieki poczęły się w wielkim przyśpieszeniu sprawdzać. Lem może więc spełniać rolę, do której może czuł się zawsze predestynowany: „tłumacza”, próbującego zdarzenia aktualne przełożyć na kategorie długiego trwania, piszącego niejako na bieżąco „historię naszego świata”. Czy pisze ją z sukcesem, a zatem czy i dzisiejsze jego prognozy się sprawdzą, a fobie i fascynacje okażą się uzasadnione — dowiemy się (a przynajmniej niektórzy z nas) po przejściu przez kolejną dziejową kwarantannę. Bo choć w dziedzinie polityki — jak powiada Lem — żadne prognozy nigdy się nie sprawdzają, to nie oznacza, że do zdarzeń współczesnych nie należy wciąż przykładać najczulszego kamertonu, którym jest jednostka ludzka, jej historia własna, przyswojone w ciągu całego życia normy, osobiste emocje i skłonność do aprobaty, zdziwienia, radości, zgrozy czy protestu. W czasach, gdy kapitulują wszelkie układane na wieczność katalogi norm i etycznych powinności, to jest naprawdę jedyny instrument, którego wskazania mają jeszcze jakieś rzeczywiste znaczenie. Jerzy Jarzębski Nota wydawnicza Krótkie zwarcia to wybór felietonów Stanisława Lema, publikowanych od 1994 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Tom obejmuje teksty, które nie ukazały się dotąd w formie książkowej, jak również wybrane felietony zamieszczone w zbiorach Lube czasy (1995) i Dziury w całym (1997). Niniejsza edycja ukazuje się jako trzydziesty pierwszy tom Dzieł zebranych Stanisława Lema pod redakcją Jerzego Jarzębskiego. Autor zapoznał się z korektą i wprowadził nieznaczne poprawki stylistyczne i merytoryczne.