10269
Szczegóły |
Tytuł |
10269 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10269 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10269 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10269 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dave Duncan
Opowieść o królewskich fechtmistrzach tom 03 Niebo mieczy
Przełożył: Michał Jakuszewski
Tytuł oryginału: The Sky of Swords
Wersja angielska: 2000
Wersja polska: 2001
Od autora
Podobnie jak Pozłacany łańcuch i Władcę ognistych krain tę książkę można czytać
jako niezależny utwór. Niemniej jednak wszystkie trzy tomy tworzą większą całość
i ten, kto
przeczyta tylko dwa, zauważy sprzeczności, które może wyjaśnić jedynie znajomość
całej
trylogii.
Proces Dzień pierwszy
Malinda weszła do komnaty, mając wysoko uniesioną brodę i poruszając energicznie
ramionami. Szła szybko, zmierzając prosto ku wielkiemu inkwizytorowi, jakby
chciała go
udusić. Gdy strażnicy przyśpieszyli kroku, by za nią nadążyć, rozległ się stukot
uderzających
o kamienną posadzkę obcasów oraz szczęk metalu. Ruchy utrudniały im piki i
napierśniki, a
do tego żaden z nich nie dorównywał jej wzrostem.
Komnata Chorągwi w Bastionie była stara i obskurna. Ze swymi ścianami z gołych
kamieni i podłogą z desek nawet w najpogodniejsze dni przypominała posępną
stodołę. W ten
wietrzny, wiosenny poranek podmuch unosił z kominka białe obłoki i poruszał
poczerniałymi
od sadzy strzępami starożytnych flag, zawieszonych wysoko na krokwiach. Setka
lamp i
kandelabrów budziła tylko słaby błysk na wytwornych strojach dygnitarzy, którzy
zasiadali za
przykrytymi szkarłatnymi narzutami stołami. Szereg trzynastu członków komisji
zajmował
niemal całą szerokość sali. Centralne miejsce przypadło wielkiemu inkwizytorowi.
Proste,
pozbawione ozdób krzesło ustawione pośrodku sali było zapewne przeznaczone dla
Malindy,
wyminęła je jednak i zatrzymała się dopiero przed stołem, naprzeciwko tego
okropnego
starucha. Zbrojni stanęli tuż za nią i na moment zapadła cisza.
Już w wejściu poznała go po wzroście. Nawet siedząc, górował nad pozostałymi.
Był
najwyższym człowiekiem, jakiego w życiu widziała, prawdziwą ludzką szubienicą.
Wszyscy
inkwizytorzy ćwiczyli szklane spojrzenie bez jednego mrugnięcia, które miało
przypominać o
ich magicznej zdolności wykrywania kłamstw, lecz jego podobne do czaszki oblicze
nigdy
nie wyrażało żadnych uczuć. Ojciec Malindy mianował go głową Czarnej Izby, a ona
po
wstąpieniu na tron potwierdziła tę nominację, był więc jednym z tych, którzy ją
zdradzili.
Zdrada z pewnością mu się opłaciła - nagrodzono go wyższą pozycją. Czerwone
szaty i złoty
łańcuch na szyi świadczyły, że jest teraz lordem kanclerzem Chivialu. Malinda od
wielu
miesięcy przebywała pod kluczem i nie miała pojęcia o ostatnich wydarzeniach.
- - Jakim prawem traktujecie mnie tak podle? - zapytała. - Kazaliście
przyprowadzić
mnie tu pod strażą jak pospolitą przestępczynię!
- - Wolałabyś zostać w celi? - wyszeptał. - Malindo z Ranulfów - dodał głośniej
-
wezwaliśmy cię w imieniu króla...
- - W imieniu uzurpatora!
Ciemne niegdyś oczy kanclerza przesłaniało bielmo, jakby polał je sobie mlekiem,
a
spod czerwonego kapelusza wysuwały się pasemka białych włosów, wiek jednak nie
złagodził jego usposobienia.
- - Jesteś oskarżona o zdradę stanu, liczne morderstwa, złe i nielegalne czary,
utrzymywanie nielegalnych stosunków płciowych, nadużycie stanowiska, spisek w
celu...
- - Biorąc pod uwagę mój wiek. musiałam się zdrowo natrudzić. Jako prawowita
królowa Chivialu nie uznaję prawa tego trybunału do sądzenia mnie w tej czy w
innych
sprawach.
Owej nocy, gdy poprzysiągł jej wierność, nosił nazwisko Horatio Lambskin. Teraz,
jako kanclerz, z pewnością był lordem jakimś tam. Zawsze pozował na bezkrwistego
sługę
państwa, altruistyczne narzędzie służące jedynie wspólnemu dobru. Zapewne sam
wierzył we
własne kłamstwa i nie uważał swej zdrady za zbrodnię, a jedynie za przejaw
wyższej
lojalności. W tej chwili jego misją było doprowadzenie do skazania jej na
śmierć. Gdyby
jednak mu się nie powiodło i Malinda zdołałaby odzyskać tron, który prawnie się
jej należał,
równie dobrze mógłby następnego ranka stawić się do pracy, gotowy nadal pełnić
swe
obowiązki.
- Uznam wyłącznie sąd złożony z osób równych mi stanem - oznajmiła.
Rzecz jasna, udało im się obalić ten argument.
- To nie jest proces. Do Parlamentu wniesiono projekt ustawy o pozbawieniu praw,
która skazuje cię na śmierć za zdradę stanu, rozliczne morderstwa, złe...
- Gadasz jak papuga.
Czaszka ani na jotę nie zmieniła wyrazu.
- Jeśli Parlament uchwali tę ustawę, a Jego Królewska Mość ją podpisze,
zostaniesz
ścięta. Dlatego wyznaczono komisję, która ma zbadać prawdziwość dowodów
przeciwko
tobie. Jeśli nie chcesz zeznawać, masz prawo zachować milczenie.
Znaczyło to, że nie zmuszą jej do odpowiadania na pytania, lecz jeśli tego nie
zrobi,
zetną jej głowę. Jeżeli zgodzi się odpowiadać, i tak to uczynią. Lambskin groził
przy tym, że
odeślą ją z powrotem do pojedynczej celi, gdzie tak długo gniła bez towarzystwa,
pociechy
czy wieści o przyjaciołach. Każdy dzień wydawał się jej tygodniem, a miesiąc
rokiem. Z
pewnością wiedział, że zrobiłaby prawie wszystko, by choć przez chwilę przebywać
w
towarzystwie ludzi. Zgodzi się nawet na poniżające przesłuchanie i publiczne
zastraszanie.
Zerknęła pośpiesznie na sędziów. Sześciu siedziało po prawej, a sześciu po lewej
stronie inkwizytora. Żaden z nich nie miał mniej niż pięćdziesiąt lat. Wszyscy
byli spowici w
futra i atłasy, w złoto i klejnoty. Wyglądali jak stado zimorodków. Ci, którzy
zajęli miejsca
bliżej przewodniczącego, byli parami królestwa. Na głowach mieli diademy, a na
plecach
szkarłatne szaty z gronostajowym obszyciem. Zasiadający dalej mieszczanie nie
byli aż tak
wspaniale upierzeni, lecz nawet ich ekstrawaganckie kamizelki, płaszcze i
kapelusze z
piórami stanowiły jaskrawe pogwałcenie praw przeciw przepychowi. Znała
wszystkich poza
dwoma spośród nisko urodzonych. Wszyscy składali jej hołd, przysięgając
wierność. O
dziwo, kilku z nich było w stanie patrzeć jej w oczy. Zauważyła mdłego lorda
Candlefena,
który był jej dalekim kuzynem, oraz czcigodnego Alfreda Kildare’a, który wciąż
nosił regalia
przewodniczącego Izby Gmin... Przysłano ich tu, by ją skazali. Nie sprawi im to
trudności.
Dwa, może trzy dni - żeby zachować pozory sprawiedliwości.
Po co w ogóle zawracali sobie głowę? Czemu po prostu nie zawlekli jej pod topór?
Rzecz w tym, że trzeba było przestrzegać pewnych form. Przed uchwaleniem ustawy
musieli
przedstawić Parlamentowi jakieś dowody. Dzięki temu posłowie będą mogli wrócić
do swych
hrabstw oraz miasteczek i oznajmić wszystkim, że obalona królowa okazała się
potworem, a
jej egzekucja była sprawiedliwa. Chivial nie był przy tym jedynym państwem na
świecie.
Władcy innych krajów zareagują na stracenie monarchini głośnym oburzeniem. W
cieniu, za
członkami komisji, siedziało około setki mniej ważnych osób: kanceliści, służba
i zapewne
też kolejni inkwizytorzy, którzy mieli za zadanie wykrywać, kiedy będzie mijała
się z prawdą.
Dostrzegła jednak wśród nich również ludzi, których widywała w towarzystwie
ambasadorów
i konsulów. Znaczyło to, że przynajmniej jednym z celów tej sądowej farsy jest
przekonanie
przedstawicieli innych eurańskich państw i zapewne również nakłonienie ich do
uznania
uzurpatora. Będą musieli zachować pewne pozory uczciwości, choćby nawet
niewielkie.
- Protestuję przeciw tej niesprawiedliwości! - Patrzyła na przewodniczącego,
lecz w
rzeczywistości przemawiała do siedzących w głębi sali świadków. - Uprzedzono
mnie o tej
sesji przed niespełna dobą. Ledwie zdążyłam zapoznać się z wysuniętymi przeciwko
mnie
oskarżeniami, nie mówiąc już o przygotowaniu obrony. Od pół roku przebywałam
samotnie
w celi, pozbawiona wieści ze świata, służby, a nawet książek. Nie pozwolono mi
skorzystać z
porady prawnej, odmówiono zgody na trybunał złożony z osób równych mi stanem, a
mimo
to mam odpowiadać...
- - To nie jest sala sądowa. Zgodzisz się współpracować z komisją czy nie?
- - Z radością powiem szlachetnym lordom i czcigodnym członkom całą prawdę o
tych sprawach, ale tylko wtedy, gdy zostanie spełnionych kilka umiarkowanych
warunków.
Domagam się należnych mi królewskich honorów: tronu, królewskiego tytułu...
- - Sesja już się zaczęła, pani Ranulf, i jeśli nadal będziesz uparta, wrócisz
tam, skąd
przybyłaś.
To nie musiał być blef. Niewykluczone, iż ta krótka rozmowa wystarczy, by
przekonać zagranicznych obserwatorów, że Malinda jeszcze żyje i że odmówiła
skorzystania
z szansy przedstawienia własnej wersji wydarzeń.
- Proszę zapisać w protokole, że zgodziłam się zeznawać tylko po wyrażeniu
ostrego
protestu!
Odwróciła się na pięcie i podeszła do stojącego pośrodku komnaty krzesła.
Siedząc na
nim, będzie musiała mówić bardzo głośno, a do tego ani na moment nie zapomni o
swej
izolacji. Podobne sztuczki były typowe dla Czarnej Izby.
- Komisja rozpoczyna obrady - oznajmił przewodniczący. - Panie sekretarzu,
zechciej
przypomnieć szlachetnym lordom i czcigodnym członkom brzmienie Punktu
Pierwszego.
Zza jego pleców dobiegł piskliwy dyszkant. Malinda wierciła się na twardym
krześle,
poprawiając spódnice. Zdawała sobie sprawę, że jej strój daleko odbiega od
dworskich
standardów. Choć była to najlepsza suknia, jaką miała, i przechowywała ją
starannie w kufrze
z myślą o od dawna upragnionym dniu odzyskania wolności, mole i pleśń zostawiły
na niej
ślady. Wszystkie jej klejnoty rzecz jasna skonfiskowano. Była zmuszona czesać
sobie włosy
bez zwierciadła, a nawet porządnego grzebienia.
Strategia... musi przygotować strategię. Gdzieś za tymi złowrogimi murami, w
świecie
uśmiechów i słonecznego blasku, jej zwolennicy nie przestają spiskować, choć
oczywiście nie
odważą się uczynić wiele, dopóki będzie uwięziona. Uzurpator nie zasiądzie
wygodnie na
skradzionym tronie, dopóki będzie żyła prawowita królowa Chivialu. Spodziewała
się
skrytobójstwa: trucizny, puginału albo jedwabnej pętli. Każdy kolejny świt był
dla niej
niespodzianką. Nie brała poważnie pod uwagę możliwości publicznej egzekucji, a
myśl o
publicznym procesie w ogóle nie postała jej w głowie aż do chwili, gdy wczoraj
wsunięto jej
w rękę nakaz stawienia się przed komisją. Być może lord kanclerz, jak się tam
zwał, nie
panował nad Parlamentem tak pewnie, jakby sobie życzył. Czy to protesty zmusiły
uzurpatora
do urządzenia tej farsy?
Czy śmie wziąć pod uwagę blady cień szansy, że jednak nie zginie? Niestety, gdy
tylko rozbłysła nadzieja, gniew, który dodawał jej sił, osłabł, ustępując
miejsca strachowi. Jej
ramiona pokryła gęsia skórka, palce zaś zaczęły drżeć. Groziła jej kara śmierci,
a proces nie
był uczciwy.
Kancelista umilkł.
Jeden z parów wyrwał się z pytaniem:
- -...że uknułaś spisek w celu zamordowania swego ojca, Jego Zmarłej Królewskiej
Mości Ambrose’a IV...?
- - Nie! - warknęła. - Całkowicie zaprzeczam temu oskarżeniu.
- - Czy zechcesz opisać swe uczucia wobec ojca? Ciepło? Lojalność?
Posłuszeństwo?
- - Nie ma w tym żadnej tajemnicy - odparła Malinda, ważąc słowa. - W
dzieciństwie
nauczono mnie nienawiści, strachu i pogardy wobec niego. Gdy osiągnęłam już wiek
na tyle
dojrzały, by mieć własne zdanie, nie znalazłam żadnych powodów do zmiany opinii.
Mój
ojciec pierwsze dwie żony doprowadził do obłędu, a trzecią zamordował. Czwartą
miała
zostać dziewczyna miesiąc młodsza ode mnie. Mimo to jestem szczerze przekonana,
że był
dla Chivialu silnym i sprawnym królem, a kraj straszliwie ucierpiał wskutek jego
przedwczesnego zgonu. W życiu prywatnym był tyranem i nigdy go nie kochałam,
lecz nie
planowałam ani nie pragnęłam jego śmierci.
Nie zamierzała go zabić. To było niedopatrzenie.
1
Miłość może znaczyć ból.
Co ostatnia lekcja, jaką wynosimy z dzieciństwa.
FONATELLES
Pogodnego mroźnego poranka jedenastoksieżyca Malinda obudziła się nagle,
przypominając sobie, że to drugi dzień tygodnia jej dziewiątych urodzin.
Wyskoczyła z łóżka,
otworzyła drzwi i ujrzała na korytarzu fechtmistrza, który siedział na
najwyższym stopniu
schodów obok wejścia do apartamentu jej matki. Jego obowiązkiem było jej strzec.
Wszyscy
fechtmistrze byli zbudowani tak samo, szczupli i zwinni, a dwaj, których
przydzielono
królowej Godelevie, różnili się od siebie tak nieznacznie, że spoglądając z
ukosa, Malinda nie
była pewna, czy widzi sir de Faita czy sir Arundela. Nie miało to zresztą
najmniejszego
znaczenia. Ważne było jedynie to, że mężczyzna ma na sobie liberię w barwie
leśnej zieleni.
Fechtmistrze królowej rzadko teraz wkładali te stroje, gdyż po siedmiu latach
wygnania były
już połatane, pocerowane i wyblakłe. Zapewniali jednak, że ich miecze są równie
ostre jak
zawsze.
Wyczuwając jej spojrzenie, fechtmistrz zaznaczył palcem miejsce w książce, po
czym
złożył ją, odwrócił głowę i uśmiechnął się do Malindy. Był to sir de Fait.
- Dzisiaj? - zapytała. - Przyjeżdża dzisiaj? Wczoraj urządzono wielkie
przyjęcie, by
uczcić tydzień jej urodzin. Do komnaty wepchnęła się prawie cała ludność wyspy,
przynosząc
ze sobą ostry odór owiec i innych zwierząt domowych. Na szczęście nie ryb, jako
że na Ness
Royal nie było portu. Malinda otrzymała wspaniałe prezenty: sukienkę ze złotego
jedwabiu
uszytą przez panią de Fait, narzutę z owczej skóry na łóżko od lady Arabel, a
także całe setki
kościanych guzików, sieci na ptaki, drewnianych gwizdków i innych rzeczy,
wykonanych
przez zamieszkujące wyspę dzieci, oraz rękawice i skarpety zrobione na drutach
przez ich
matki. Malinda przypomniała sobie o dworskich manierach, których tak bardzo
starała się ją
nauczyć lady Arabel, i podziękowała za każdy prezent, mimo że była teraz
właścicielką
pięćdziesięciu siedmiu drewnianych gwizdków i nie miała pojęcia co z nimi
zrobić. Matka
dała jej oprawny w skórę tom poezji, której Malinda nie rozumiała, ale zrozumie,
gdy będzie
duża.
Inni nie obchodzili tygodnia urodzin tak hucznie, ona jednak była domniemaną
następczynią tronu, co z radością klarowała każdemu, kto nie rozumiał, jak ważną
osobą ją to
czyni. Dlatego każdego roku dostawała od swego ojca, potwora, prezent. Bardzo
cenny
prezent. W zeszłym roku był to naszyjnik z czerwonych jak krew granatów, w
poprzednim
zegar z kukułką, która głośno obwieszczała godziny, a w jeszcze poprzednim
sobolowe futro,
delikatne niczym dym. Futro było już dla niej za małe, mechanizm kukułki
zardzewiał od
wilgotnego morskiego wiatru, a naszyjnika nie pozwalano jej nosić poza samym
Kingstead,
żeby nie przyszło jej do głowy wybrać się w nim do jaskiń albo wdrapywać na
klify, lecz
mimo to podarunki od potwora zawsze były szczególnie miłym akcentem tygodnia jej
urodzin. Fechtmistrz przybywał tu aż z odległego o trzy albo cztery dni szybkiej
jazdy pałacu
Greymere w Grandonie tylko po to, by klęknąć przed domniemaną następczynią tronu
i
wręczyć jej paczkę oraz zwój z pięknie wykaligrafowanym listem, oba
zapieczętowane
królewskim sygnetem. Nigdy nie była w stanie przewidzieć, którego dokładnie dnia
nastąpi
owo cudowne wydarzenie, gdyż drogi tak późną jesienią bywały bardzo podłe, a
rachunek
cykli księżyca mógł wyglądać w Kingstead nieco inaczej niż w Grandonie. Niemniej
dwaj
fechtmistrze królowej Godelevy zawsze wiedzieli, kiedy ten dzień nadejdzie.
Twierdzili, że to
element czaru połączenia więzią, tak samo jak przebicie serca mieczem.
Sir de Fait skinął głową i dotknął ust palcem.
- Czy matka już się obudziła? - zapytała głośno Malinda, która świetnie
wiedziała, że
nic się nie wydarzy, dopóki królowa nie będzie ubrana.
Fechtmistrz zmarszczył brwi i potrząsnął głową.
Malinda wróciła do sypialni, trzaskając drzwiami. Podeszła do okna i spojrzała z
zasępioną miną na niebieskozielone morze, białe grzbiety fal, równie białe ptaki
oraz niknące
w zamglonej dali klify wybrzeża. Nie było widać wielorybów, fok ani nawet łodzi
rybackich.
Jak długo będzie musiała czekać? Rozkład dnia jej matki był zupełnie
nieprzewidywalny. Całe noce i dnie spędzała na zgłębianiu duchowej wiedzy,
studiowaniu
ksiąg z zaklęciami, korespondencji z czarodziejami w Chivialu i zagranicą. Wciąż
poszukiwała czaru, który pozwoliłby jej odzyskać miłość króla. Od czasu do czasu
opuszczała
swe pokoje, by opowiedzieć światu o nieszczęściach, które ją spotkały. Nawet
Malinda
musiała się do niej zwracać „Wasza Królewska Mość” albo „Wasza Miłość”. Jeśli
chciała
przytulić matkę bądź usiąść na jej kolanach, ceną za to było wysłuchanie
kolejnej tyrady o
złych uczynkach potwora. Dziewczynka z czasem pojęła, że ta cena jest zbyt
wysoka.
Świetnie zdawała sobie sprawę, że pani de Fait i lady Arabel praktycznie ją
adoptowały. Jej
ojcami byli fechtmistrze, a rodzeństwem ich dzieci. Miała wrażenie, że jest im
za to
wdzięczna. Z pewnością nie wyobrażała sobie życia bez nich.
Doszła do wniosku, że zdąży jeszcze ubrać się jak należy, i włożyła to samo co
wczoraj, pomijając buty. Te, które wybrała, miały twardsze podeszwy. Następnie
udała się na
śniadanie, podskakując, gdy przechodziła obok pokoju matki.
Droga była daleka, aczkolwiek jak na królewską rezydencję Kingstead nie było
zbyt
wielkie. Rzecz w tym, że składało się z kilku budynków. Malinda spała na samym
szczycie
urwiska, a główna komnata znajdowała się na dole, w porośniętej drzewami
kotlinie.
Schodów było mnóstwo. Gdy tylko weszła do środka, Dian de Fait podbiegła do niej
i
uściskała ją mocno. Była najserdeczniejszą przyjaciółką Malindy. Połączyła je
miłość do
koni, budzących dreszcze eskapad oraz pogarda dla tych, którzy sprawowali
władzę. Były też
rzecz jasna pewne różnice. Pulchna Dian uwielbiała się ściskać albo przytulać,
podczas gdy
wysoka i chuda Malinda musiała dbać o zachowanie królewskiej godności. Gdy szły
do stołu
królowej, za którym siedziały pogrążone w rozmowie lady Arabel i pani de Fait,
Dian cały
czas obejmowała ją ramieniem.
Z daleka obie damy były niemal tak samo trudne do odróżnienia jak ich mężowie.
Obie były pękate, miały macierzyński wygląd i cechowały się straszliwą
płodnością. Różniły
się jedynie szczegółami. Pani de Fait była różowolicą blondynką i zawsze
otaczała ją woń
świeżego chleba bądź ciasta. Urodziła się w leżącym nieopodal Fishport i dlatego
uwielbiała
dzikie odludzie Ness Royal, krzyki mew i nieustanny łoskot fal. Natomiast Lady
Arabel miała
ciemne włosy, rumianą twarz i pachniała kwiatami. Jako córka hrabiego zachowała
tytuł
nawet po poślubieniu człowieka z gminu i była oficjalną damą do towarzystwa
królowej.
Tęskniła za gwarem i drobnymi intrygami dworu. Wiecznie opowiadała o urządzanych
tam
wspaniałych balach i maskaradach. Obie damy wspólnie zapoznały pozostawioną na
pastwę
losu księżniczkę ze szlachetnymi sztukami czytania, tańca i muzyki, ich mężowie
zaś
nauczyli ją jeździć konno i strzelać z łuku. Obie umilkły nagle, podniosły się z
miejsc i
przywitały Malindę dworskimi dygnięciami. To było coś nowego! Być może chodziło
o to, że
skończyła już dziewięć lat i została damą.
Pozdrowiła je skinieniem głowy i usiadła na ławie, na tyle blisko, by mogła je
podsłuchiwać, nie rzucając się przy tym zbytnio w oczy.
- Dzień dobry, panie. Czyż pogoda nie jest piękna, jak na tak późną porę roku?
To był dworski frazes, którego nauczyła ją lady Arabel. Damy powinny
odpowiedzieć... Czy coś było nie w porządku? Malinda nie potrafiła określić, co
właściwie ją
niepokoi. Zwróciła się w stronę przyjaciółki. Dian jak zwykle siedziała
stanowczo za blisko.
Robiła to każdemu, jakby przez cały czas musiała kogoś dotykać, wszystko jedno
kogo.
Matka przezwała ją ludzką pchłą.
- - Twój ojciec mówi, że to będzie dzisiaj! - rzuciła od niechcenia Malinda.
- - Pewnie, że dzisiaj. To będzie sir Dominie, tak samo jak w zeszłym roku. Jest
taki
przystojny!
- Nie możesz tego wiedzieć!
Oczy Dian zalśniły triumfalną pewnością siebie.
- Właśnie, że mogę! Przyjechał wczoraj. Spędził noc w chacie wdowy Nan.
Malinda rozdziawiła usta. Jej marzenia legły w gruzach. Czy to dlatego
fechtmistrze
zawsze wiedzieli z góry? Czy cały ten czas wszyscy się z niej wyśmiewali?
- Nie rozpowiadaj plotek, Dian! - skarciła ją ostro pani de Fait - Wdowa Nan ma
wolną izbę, którą wynajmuje gościom.
W takim przypadku musiałaby spać ze świnią, Malindy jednak nie obchodziła wdowa
Nan. Cała ta historia była zresztą niewiarygodna, ponieważ fechtmistrze nie
spali i w związku
z tym nie potrzebowali łóżek.
- - Rzeczywiście przyjechał wczoraj?
- - Późną nocą - przyznała matka Dian. - Potrzebował trochę czasu, żeby
doprowadzić
się do porządku po tak długiej podróży. Chyba nie chciałabyś, żeby przyszedł tu
cały
ubłocony i śmierdzący koniem?
- - Nie chciałabym - zgodziła się Malinda. Nadal jednak czuła się zdradzona. Ilu
ludzi
sprzysięgło się, by ją oszukać? Wzięła sobie jabłko. W tym roku jabłka już się
kończyły.
Kiedy znowu będzie mogła je jeść, będzie już miała prawie dziesięć lat! Miło
było pomyśleć,
że wkroczyła w dziesiąty rok życia.
- - Ciesz się, że to nie był królewski kurier - wtrąciła Dian. - On wyciągnąłby
cię z
łóżka, nie zważając na godzinę. Szambelan daje te listy kurierom, ale doręczają
je
fechtmistrze, bo chcą się przekonać, jak mój tata i sir...
- - Dian! - warknęła jej matka.
- - To prawda! Tata mówi, że fechtmistrze trzymają się razem jak rybie łuski.
- - Ten czynnik może grać pewną, niewielką rolę, ale przede wszystkim chcą
zobaczyć księżniczkę - wtrąciła lady Arabel. - Nie zapominaj, że większość
fechtmistrzów
jest połączona więzią z tylko jednym podopiecznym, ale Gwardia Królewska
przysięga bronić
króla, jego dziedziców oraz następców. Dlatego księżniczka Malinda jako
dziedziczka króla
również jest w pewnym sensie podopieczną Gwardii.
Po zastanowieniu Malinda uznała to wyjaśnienie za zadowalające.
- - No cóż, liczy się tylko to, że potwór pamięta...
- - Księżniczko! - rozdarła się pani de Fait.
- - Wasza Wysokość! - wrzasnęła lady Arabel. Ta druga krzyczała głośniej.
- - Nie wolno ci go więcej tak nazywać, moja droga. Powinnaś zwać swego
królewskiego ojca Jego Królewską Mością, Jego Miłością albo...
- - Królowa mówi...
- - Twoja droga matka wiele w życiu wycierpiała i...
- - Osiem poronień, sześcioro martwo urodzonych dzieci i dwanaście lat tyranii.
- - Tego również nie powtarzaj!
Lady Arabel spojrzała wymownie na panią de Fait. Rzadko się zdarzało, by
reagowały
w ten sposób. Malinda nagle stała się podejrzliwa. Postanowiła spróbować raz
jeszcze.
- - Myślał, że Blond Dziwka da mu synów, ale minęło siedem lat, a ona nie może
się
pochwalić nawet jednym poronieniem.
- - O duchy! - wyszeptała pani de Fait. - Ile mamy czasu?
- - Z pewnością zbyt mało.
Coś tu było wyraźnie nie w porządku. Lady Arabel nagle zaczęła mówić o znakach
zapowiadających łagodną zimę, ewidentnie próbując zmienić temat.
Malinda sięgnęła po kromkę chleba i słoiczek z miodem. Sir Dominie był nie
najgorszy. Stanowił młodszą wersję fechtmistrzów jej matki, tyle że jego brwi
były złote, a
rzęs nie miał w ogóle. Jego miecz nazywał się Łamacz Kości. Nauczył swojego
konia chodzić
do tyłu i potrafił też pokroić rzucone w powietrze jabłko na cztery cząstki, nim
spadło na
ziemię, choć Malinda podejrzewała, że pierwsze cięcie wykonywał wcześniej i dwie
zlepione
połówki po prostu trzymały się razem.
Wydawało się jej, że minęły lata, nim wszyscy zgromadzili się w komnacie.
Królowa
zasiadła na tronie, a księżniczka na niższym fotelu u jej boku. Dian stała obok
jako jej
dworka, a lady Arabel zajęła miejsce po drugiej stronie jako dama do towarzystwa
królowej.
Straż pełnił sir Arundel, a służący ustawili się pod ścianami niczym dworzanie
na
prawdziwym dworze. Królowa Godeleva założyła ozdobioną klejnotami tiarę, lecz
miała na
sobie szkarłatną suknię, którą nosiła na co dzień już nieco wytartą z poszarzałą
i porozciąganą
koronkową łamówką. Królowa była bardzo chuda. Nawet dziecko widziało, że jej
upstrzone
pasmami siwizny włosy nie są zbyt zadbane. Poplamionymi inkaustem dłońmi
nieustannie
grzebała w stosie listów, które trzymała na kolanach. Co jakiś czas któryś z
nich spadał na
podłogę. Dian albo lady Arabel podnosiły je i kładły na miejsce. Z roku na rok
stos stawał się
większy. Fechtmistrze zawsze zabierali te listy i obiecywali, że dostarczą je
Jego Królewskiej
Mości. Malinda nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu matka śle listy do potwora.
Tajemnicze wydarzenie, które zaniepokoiło inne kobiety, w żaden sposób nie
wpłynęło na królową Godelevc. Malinda znudziła się już podskakiwaniem z
podniecenia na
fotelu, postanowiła więc spróbować eksperymentu.
- To miło, że potwór pamięta o tygodniu moich urodzin, prawda? Jej matka
parsknęła
niczym koń.
- - Nie pamięta nawet o twoim istnieniu! Kiedy odsyłał cię tu ze mną, zapewne
rozkazał lordowi szambelanowi posyłać ci każdego roku prezent. Nie przestaniesz
ich
otrzymywać, nawet kiedy będziesz miała sto lat.
- - Przecież do mnie pisze - sprzeciwiła się szczerze wstrząśnięta Malinda. - Ma
taki
piękny charakter pisma...
- - Nieprawda. To pismo skryby. Jego bazgrołów w ogóle nie da się odczytać, a
poza
tym on nigdy nie używa takich słów. Szambelan na pewno kazał skrybie napisać coś
odpowiedniego.
- Och.
Malinda spuściła wzrok, wpatrując się w podłogę. Nie chciała patrzeć na Dian ani
na
nikogo. Uszy miała czerwone. Czy cały dzień będzie jednym wielkim pasmem
rozczarowań?
Wtem skrzypnęły zawiasy. To teraz! Sir de Fait wszedł do komnaty przez wielkie
drzwi, zostawiając je uchylone. Serce Malindy zabiło gwałtownie.
- - Wasza Miłość! - krzyknął fechtmistrz. - Zbliża się posłaniec.
- - Otwórz drzwi i wpuść go! - rozkazała królowa.
Przed rokiem, po wydaniu tego polecenia, do komnaty wpadły niesione wiatrem
płatki
śniegu, w tym roku jednak ich miejsce zajęły promienie słońca. Po podjeździe
pędził
szalonym cwałem jeździec. Gdy dotarł do schodów, ściągnął gwałtownie wodze. Koń
stanął
dęba, młócąc w powietrzu podkutymi kopytami. Jeździec zeskoczył zgrabnie z
siodła,
zatrzymując się tylko na chwilę, by podać wodze czekającemu u wejścia
stajennemu. Tak
jest, miał na sobie błękitno-srebrną liberię Gwardii Królewskiej! Rzeczywiście
był to sir
Dominie. Wbiegł po stopniach i ruszył zamaszystym krokiem przez komnatę. Pod
pachą
trzymał paczkę, a w drugiej ręce ściskał miecz, którym wywijał nad głową.
- - Księżniczka Malinda! - krzyczał. - Zaprowadźcie mnie do Jej Miłości,
albowiem
mam pilną przesyłkę dla Księżniczki Dziedziczki Chivialu. Gdzie jest ta piękna
panna! Biada
tym, którzy spróbują mi przeszkodzić w wypełnieniu misji!
- - Stój! - krzyknął sir Arundel, wyciągając miecz i ruszając w stronę
przybysza. - Kto
ośmielił się wtargnąć do tych komnat w tak wojowniczych zamiarach?
Przed kilku laty, gdy Malinda była jeszcze dzieckiem, to odgrywane co roku
przedstawienie budziło w niej dreszczyk rozkosznego strachu. Nawet teraz, gdy
była już duża,
schlebiało jej ono i ją ekscytowało. Prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero potem,
gdy
schowano miecze i sir Dominie opadł przed nią na jedno kolano, oferując jej zwój
i owiniętą
w jedwab paczuszkę. Tym razem była ona za duża, by mógł to być naszyjnik, a za
mała na
kolejne futro. Dziewczynka położyła ją drżącymi dłońmi na kolanach. Nie
otwierając zwoju,
wręczyła go Dian. Potem sobie przeczyta, co postanowił do niej napisać nieznany
skryba.
Dotknęła pieczęci i obmacała paczuszkę.
- - To koszyk! I to ciężki, na pewno coś jest w środku.
- - Płomienie, lepiej żeby było - wyszeptał sir Dominie. Kiedy Malinda na niego
spojrzała, zamrugał niewinnie. Dziewczynka stłumiła chichot.
Nie śpieszyła się z rozpakowywaniem koszyka. Ostatecznie, następna tak
ekscytująca
chwila wydarzy się dopiero za rok! Był kanciasty i pięknie pozłacany, a
emaliowaną pokrywę
zdobił karmazynowy monogram jej imienia na srebrnym tle. Wszyscy patrzyli na
Malindę,
wstrzymując oddech. Otworzyła zatrzask i uniosła wieczko. Prezent spowito w
jagnięcą
wełnę.
- Sir Dominicu! - odezwała się zniecierpliwiona królowa. Fechtmistrz wstał z
najcichszym z możliwych westchnień i pokłonił się królowej.
- - Wasza Miłość.
- - Rok temu powierzyłam ci pewne pisma...
- - Wszystkie doręczyłem zgodnie z obietnicą, pani.
Palce Malindy natrafiły na kryształowe buteleczki, starannie pozamykane
zatyczkami.
Usunęła wełnę i wyjęła jedną z nich.
- - To dlaczego ani razu mi nie odpowiedział? - Królowa Godeleva podsunęła mu
dwie garści listów. - Tym razem użyłam bardziej stanowczych, być może nawet
pochopnych...
- - Mam pismo dla Waszej Miłości - oznajmił cicho sir Dominic, wyjmując
ozdobioną
imponującą pieczęcią kopertę.
Malinda znieruchomiała z palcami na zatyczce buteleczki z perfumami. Nikt na nią
nie patrzył. To, czego się obawiała, nagle się zmaterializowało. Nawet sześć
buteleczek z
rżniętego kryształu, wypełnionych najrzadszymi i najbardziej egzotycznymi
perfumami, nie
było tak ważne jak ten list.
Królowa Godeleva zaniemówiła na dłuższą chwilę. Potem krzyknęła przenikliwie,
strącając stertę listów na posadzkę.
- - Wzywa mnie z powrotem na dwór?! Nareszcie!
- - Nie wiem, Wasza Miłość.
Królowa wzięła list w dłonie z wahaniem, jakby to był skorpion. Potem ujęła go z
wielką ostrożnością za brzegi, na krótką chwilę, potrzebną by przeczytać napis
na kopercie.
- Nie jest adresowany do mnie! - Spróbowała cisnąć go Dominicowi w twarz, lecz
list
nie nadawał się do ciskania. Pofrunął lekko w powietrzu. - Tu nie ma żadnej lady
Godelevy!
Jestem królową, słyszysz? Królową!
Fechtmistrz złapał zręcznie list.
- Jestem pewien, że to tylko pomyłka skryby, Wasza Miłość. Podał jej go po raz
drugi.
- Czy mogę ci pomóc, Wasza Królewska Mość? - zapytała lady Arabel. Wzięła list,
złamała pieczęć, rozwinęła gruby papier i wręczyła go swej pani. Malinda
siedziała
nieruchomo jak wszyscy, nadal ściskając w dłoni perfumy. Wszyscy o niej
zapomnieli.
Dokument drżał i szeleści! w dłoniach Godelevy. Wydawało się, że królowa ma
trudności ze zrozumieniem słów, mimo że Malinda zauważyła, iż tekst jest bardzo
krótki.
Z ust jej matki wyrwał się przeszywający wrzask.
- Nie! Nie dostanie jej! Jest moja! Mam zostać w tym okropnym miejscu sama?
Zerwała się z tronu i wzięła Malindę w ramiona. Królewski podarunek runął na
posadzkę przy akompaniamencie kurantów pękającego szkła. W powietrze wzbiła się
chmura
dławiącej woni, szczypiąca w oczy i ściskająca gardło. Godeleva krzyknęła po raz
drugi,
jeszcze głośniej i bardziej przeciągle. Malinda podążyła za jej przykładem.
Kobiety przyszły księżniczce z odsieczą. Była królowa uciekła z komnaty,
zawodząc
wniebogłosy. Ścigał ją sir Arundel, a lady Arabel i pani de Fait biegły tuż za
nim.
Sir de Fait wyniósł Malindę na dwór, daleko od całej tej histerii, zamieszania i
mdłej
woni perfum. Wydawało się, że sir Dominie miał zamiar podążyć za nimi, lecz
nagle zmienił
zdanie. Fechtmistrz zaniósł ją na trawiaste wzgórze i stanął na szczycie
urwiska, spoglądając
na błękitne morze. Tam postawił ją na nogach i uklęknął obok. Zielsko tańczyło
na słonym
wietrze, który targał ich włosy. Mężczyzna objął ją ramieniem.
- Szkoda, że twój prezent się potłukł. Jestem pewien, że król kupi ci nowy,
kiedy tylko
o tym usłyszy.
Malinda nadał łkała tak bardzo, że nie była w stanie się spierać, potrząsnęła
więc tylko
głową. Po co jej perfumy?
- Rozumiesz, co było w liście do twojej matki? - zapytał. -Nie pojadę!
Odwróciła się do niego plecami, ale nie próbowała ucieczki.
- Jesteś księżniczką, pani. Jest ci przeznaczone poślubić księcia i mieszkać w
pałacu.
Nie możesz gnić w rym prowincjonalnym chlewie...
Krzyknął nagle i zerwał się na nogi.
Fechtmistrze są niewiarygodnie szybcy, lecz de Fait nie był aż tak szybki, by
złapać
Malindę i odwrócić, albo zakryć jej oczy. Dziewczynka zobaczyła, jak jej matka
sfruwa z
tarasu ku rozpościerającemu się daleko w dole morzu. De Fait krzyknął po raz
drugi.
- Idiota! Zbrodniarz!
Jego przekleństwa umilkły w oddali, gdy mężczyzna popędził w stronę domu,
zostawiając ją samą.
Pogrążeni w żałobie fechtmistrze często wpadali w szał i mordowali przypadkowych
gapiów, tym razem jednak rzucili się na siebie nawzajem. Jedyny człowiek, który
mógłby ich
powstrzymać, sir Dominie, dotarł na miejsce zbyt późno. Arundel zmarł po paru
minutach, a
de Fait następnego dnia, najwyraźniej z powodu złamanego serca niż od ran. Była
to tragedia,
mogło jednak być gorzej.
Następnego dnia przybyła królewska kareta z eskortą sześciu fechtmistrzów,
którzy
mieli dostarczyć księżniczkę Malindę na królewski dwór.
2
Księżniczka jest wzrostu nieczęsto spotykanego u kobiet, lecz postać ma
wdzięczną i z całą
pewnością nie brakuje jej kobiecego uroku. Z gracją porusza się w menuecie, a
zwinnie w
galiardzie. ”Jej cera jest przepiękna, a rękom brak brzydkiej asymetrii, choć
świadczą o raczej
o stanowczości charakteru niż o pokorze.
powiadają też, że jej rumieńce częściej wyptfyyvaja z zapału niż z dziewiczej
nieśmiałości,
jest odważną amazonką, woli sokoły od kądzieli i łucznictwo od szpinetu. Potrafi
naciągnąć
prawdziwy wojenny łuk równie sprawnie jak każdy zbrojny, pewnego razu na oczach
kilku
szlachetnie urodzonych świadków powaliła jelenia z odległości blisko
osiemdziesięciu
kroków, jjej ostry dowcip wielu rozweselit. Ucz niektórych również obraził i jej
hrólcwsfci
ojciec nieraz uznał za stosowne zbesztać ją z tego powodu.
Z RAPORTU ISILONDZKIEGO AMBASADORA, PIERWSZOKSIĘŻYC 368
Za jednym ciosem pozbawiona przyjaciół, rodziny i jedynego domu, jaki w życiu
znała, Malinda wkroczyła w najokropniejszy rok swego życia. Na Ness Royal
niekiedy
całymi miesiącami nie widziała nikogo nieznajomego, teraz zaś znalazła się
pośrodku
mrowiska obcych. Wszyscy kierowali na nią wzrok, wszyscy wytężali słuch pod jej
drzwiami.
Co gorsza, wszędzie spotykała swego monstrualnego ojca, który wciąż spacerował
po swych
pałacach na czele świty. Jego olbrzymią postać spowijały jedwabie i futra,
zdobiły klejnoty i
złoto. Nic nie umykało uwagi jego świńskich oczek. Wielcy lordowie drżeli, gdy
marszczył
brwi, i rechotali z niepowstrzymanej wesołości po każdym jego żarciku. Na
Malindę
spoglądał z niesmakiem. Nawet fakt, że była wysoka i silna, przypominał mu, że
powinna
była się urodzić jako chłopiec.
Jedyną osobą, którą znała na dworze, był sir Dominie. Choć był dobrym
człowiekiem,
nie mógł poświęcić królewskiemu dziecku zbyt wiele czasu, a do tego był zbyt
inteligentny,
by dać dworskim żmijom pretekst do syków.
Godeleva była złą matką, lecz Sian była od niej sto razy gorsza. Po siedmiu
latach
małżeństwa nadal pozostawała bezpłodna i przerażała ją myśl o rosnącym
niezadowoleniu
króla. Jego Królewska Mość wykazywał ostatnio zwiększone zainteresowanie
debiutantkami i
wszyscy wiedzieli, w którą stronę wieje wiatr.
Sian wyznaczyła na guwernantkę księżniczki lady Millet i uznała, że zrobiła już
wszystko, co było konieczne. Wybrała chyba najgorszą z możliwych kandydatek.
Lady Millet
była młoda, lekkomyślna i interesowała się głównie ubarwianiem swego dzienniczka
historyjkami o fechtmistrzach. Fechtmistrze słynęli z rozwiązłości, wyglądało
jednak na to, że
Millet jest zdecydowana zaliczyć całą Gwardię.
Co dziwne, minął niemal rok, nim Sian przyłapano na próbie zaradzenia
bezpłodności
przy pomocy własnych fechtmistrzów. Nigdy nie udało się ustalić, czy winny był
tylko sir
Wiwerna, czy też wszyscy czterej trudzili się przy tym na zmianę. Skazano ją za
zdradę i
ścięto zimnego, dziesięćksiężycowego poranka. Po obiedzie król poślubił lady
Haraldę.
Nowa królowa niewiele przewyższała wiekiem Malindę. Była filigranowym
dzieckiem o urodzie sylfa, manierach gładkich jak jedwab i żelaznej woli.
Wychowana przez
cały pułk wiedźmowatych ciotek, nie pozwalała się terroryzować swemu
królewskiemu
małżonkowi. Z bardzo niepewnych źródeł wiedziano, iż powiedziała kiedyś, że, by
zapanować nad mężem, wystarczy nauczyć się spać ze złączonymi kolanami.
Choć skłoniła króla, by mianował guwernantką Malindy jedną ze swych licznych
wiekowych ciotek, lady Wains, w praktyce większość obowiązków guwernantki
wykonywała
sama, traktując Malindę jak młodszą siostrę. Sprowadziła na dwór zubożałą lady
Arabel i
mianowała ją garderobianą Malindy. Dopilnowała też, by Arabel przywiozła ze sobą
Dian,
żeby księżniczka miała przyjaciółkę. Pani de Fait zdążyła już wyjść ponownie za
mąż i wolała
zostać na Ness Royal. Królowa usilnie starała się pogodzić ojca z córką. Punkt
wyjścia
stanowiły dla niej ich wspólne zainteresowania - muzyka, taniec i piękne konie.
Jej wysiłki
zakończyły się tylko ograniczonym sukcesem, lecz wina nie leżała całkowicie po
stronie
Malindy.
Szczególnie upamiętnił się pewien wiosenny poranek, gdy jedenastoletnia
księżniczka
grała na szpinecie dla królowej i jej dam. Rozdarta między gorącą niechęcią do
popisywania
się jak tresowany pies i wrodzoną determinacją osiągnięcia biegłości we
wszystkim, co
próbowała robić, Malinda okropnie męczyła się z nowym utworem. Gdy wreszcie
dobrnęła
do końca, straszliwie zirytował ją aplauz. Wiedziała, że na niego nie zasłużyła.
W tej samej
chwili fechtmistrz otworzył szeroko drzwi i do środka wszedł monarcha. Rzecz
jasna,
wszystkie kobiety zerwały się natychmiast na nogi i przywitały go dygnięciem,
możliwe
więc, iż nie zauważył, że jego córka również jest obecna. Uniósł Haraldę w
powietrze i
pocałował w policzek.
- - Mam dobre wieści, moja słodka! - zagrzmiał. - Właśnie zaręczyłem tę całą
moją
córkę z chłopakiem De Mayesów, Anselem. Musimy dziś urządzić rodzinną kolację,
żeby to
uczcić.
- - Co? - pisnęła Malinda. Przedarła się między damami dworu i podbiegła do
ojca. - Z
tą małą ropuchą? Z tym wrzodem?
- - Jak śmiesz tak do mnie mówić?! - ryknął oszołomiony podobną bezczelnością
król.
Malinda była zbyt wściekła, by zważać na niebezpieczeństwo.
- Jestem księżniczką i muszę wyjść za księcia! Czy chcesz zaoszczędzić na moim
posagu? - dodała, przypominając sobie urywek rozmowy, który z pewnością nie był
przeznaczony dla jej uszu.
Rzecz jasna, skończyło się to katastrofą. Malindę ukarano chłostą i na kilka dni
zabroniono jej opuszczania pokojów. Ansel był w gruncie rzeczy nieszkodliwym
chłopcem, w
którego żyłach płynęła królewska krew, jej kuzynem drugiego stopnia. Choć nawet
słynąca z
niewyparzonego języka diuszesa De Mayes nigdy nie wychwalała przesadnie syna,
nie
zasługiwał on na zaliczenie w poczet płazów czy ropnych zmian na skórze. Jego
zasadniczym
defektem był w oczach Malindy fakt, że był od niej młodszy o pięć lat.
Po kilku miesiącach nastąpiła kolejna pamiętna katastrofa. Król dowiedział się,
że
Malinda znowu jeździ na koniu okrakiem zamiast w damskim siodle. Tak nauczył ją
jeździć
sir Arundel, na dworze uważano jednak podobne praktyki za niegodne damy,
odpowiednie co
najwyżej dla wieśniaczek dosiadających osłów. Raz za razem jej tego zabraniano,
a ona raz
po raz łamała ten zakaz. Ambrose zareagował na to imponującym wybuchem gniewu.
- Ty bezczelna, samowolna dziewucho! - ryczał. - Wydaje ci się, że możesz zawsze
postawić na swoim! Wydaje ci się, że możesz mieć wszystko, czego zapragniesz!
Niestety, Malinda znowu zapomniała, jak należy się zwracać do monarchy.
- Tygrys to ognisty ogier! - wrzasnęła. - Chciałabym zobaczyć, jak ty byś na nim
jeździł w damskim siodle!
Król omal się nie udławił.
- Kto inny powędrowałby za to do Bastionu. - Ofiarą królewskiej wściekłości padł
sir
Hoare, dowódca Gwardii Królewskiej. - Wiedziałeś, że to jawna niesubordynacja!
Dlaczego
nie dopilnowałeś, by wykonano nasze rozkazy?
Rzecz jasna, Malinda nigdzie nie ruszała się bez fechtmistrza albo nawet dwóch.
Dobrze się czuła w ich towarzystwie, a szczególnie lubiła sir Hoare’a, który
cechował się
szelmowskim poczuciem humoru i traktował ją z szacunkiem należnym domniemanej
następczyni tronu. Tym razem sprzeciwił się dla niej samemu królowi.
- - Z całym szacunkiem, sire, duchowa więź każe nam bronić twą córkę przed
wszelkimi niebezpieczeństwami. Odziedziczyła po tobie śmiałość i talent do
konnej jazdy, a z
pewnością jazda okrakiem jest bezpieczniejsza...
- - Nie wolno jej skakać przez przeszkody!
Dowódca był zapewne jedynym człowiekiem w całym królestwie, który ośmieliłby się
stawić czoło tak potężnemu wybuchowi gniewu monarchy.
- Nie możemy grać jednocześnie roli strażników i guwernantek, panie. Jeśli Jej
Wysokość uzna, że ją szpiegujemy, i utraci do nas zaufanie, nie będziemy w
stanie dłużej
pełnić swych obowiązków.
Ambrose zamachnął się na niego z fioletową od furii twarzą. Hoare uchylił się
zgrabnie przed ciosem. Przed drugim uchylił się również. Król darował sobie
trzecią próbę.
Niestety, nim minął tydzień, sir Hoare utracił stanowisko, zastąpiony przez
fechtmistrza, którego Malinda nigdy dotąd nie widziała. Sir Durendal niedawno
powrócił z
jakiejś tajemniczej zamorskiej misji. Okazał się jednym z najbardziej zaufanych
sługusów jej
ojca, zupełnie niewrażliwym na urok i groźby domniemanej następczyni tronu.
Gdy wreszcie gruchnęła z dawna oczekiwana wiadomość, że ma się narodzić nowy
następca tronu, Malinda cieszyła się tak samo gorąco jak wszyscy. Radowało ją
szczęście
macochy. Król wpadł w ekstazę i jak zwykle zareagował przesadnie. Jego stosunek
do czarów
zawsze był nieprzewidywalny. W jednym roku wydawał fortunę na przynoszące
szczęście
amulety i proroctwa, w następnym zaś odgrażał się, że wygna z królestwa
wszystkich
czarodziejów. Tym razem zarządził, że królowa musi przebywać w odosobnieniu, w
odległym pałacu Bondhill, a potem oczyścił okolicę w promieniu wielu mil z
wszelkich
przejawów duchowości. Niestety, czary przydają się do wielu rzeczy, a jedną z
nich jest
uzdrawianie. Królowa powiła zdrowego chłopca, lecz wysiłki lekarzy nie zdołały
powstrzymać krwawienia. Po wielu dniach bezowocnych prób załadowali ją do karety
i
pomknęli jak szaleni do najbliższego ocalałego oktogramu. Było już jednak za
późno.
Malinda opłakiwała Haraldę znacznie goręcej niż matkę. Wielokrotnie przeklinała
głupotę i upór ojca, choć tylko wtedy, gdy nikt jej nie słyszał.
Trzeba przyznać, że król był zdruzgotany. Całymi miesiącami prawie wcale nie
pokazywał się publicznie, a królestwem władał lord kanclerz Montpurse. W tym
właśnie
czasie księżniczka Malinda przekroczyła mistyczną granicę kobiecości. Aczkolwiek
nie była
już następczynią tronu, ustępowała rangą jedynie nieobecnemu ojcu i bratu, który
był
niemowlęciem. To była niebezpieczna pozycja dla czternastolatki i łatwo mogło
jej się
przewrócić w głowie. Gdy tylko wchodziła do komnaty, wszyscy wstawali. Kiedy
szła
korytarzem, mężczyźni ustępowali jej z drogi i kłaniali się nisko. Tylko ona
miała prawo do
nakrytego baldachimem w barwach państwowych tronu. Zniknęła trzymająca ją w
ryzach
dłoń Haraldy, lecz ani zrozpaczony król, ani przepracowany kanclerz nie
zauważyli, że nie
zastąpiła jej żadna inna. Lady Wains, jej symboliczna guwernantka, pogrążała się
już radośnie
w starczym zniedołężnieniu.
Domownicy księżniczki stawali się coraz liczniejsi, niczym pieniące się w
ogrodzie
chwasty. Byli wśród nich lordowie i damy, których nigdy nie widziała na oczy,
jak na
przykład osiemdziesięcioletni hrabia Dimpleshire, dziedziczny podczaszy
najstarszej córki
królewskiej. Pod nieobecność królowej każda arystokratyczna żona w kraju gorąco
pragnęła
zostać mianowana honorową damą dworu księżniczki, choć tylko niewiele z nich
kiedykolwiek odwiedzało dwór. Pragnęły również, by ich córki na wydaniu zostały
dworkami
Malindy, a szczególnie gorąco chciały pozbyć się nienadających się do wydania za
mąż
córek, niezamężnych ciotek oraz owdowiałych matek i zwalić obowiązek ich
utrzymania na
króla. Zadanie rozwiązania wynikających z tego politycznych kłopotów oraz
dopilnowania,
by fraucymer Malindy nie przekroczył możliwej do przyjęcia, a zarazem budzącej
szacunek
liczebności trzech albo czterech dam dworu i czterech albo pięciu dworek,
przypadło lady
Crystal, jej damie do towarzystwa. Nikt zdrowy na umyśle nie podjąłby się tej
misji
dobrowolnie, lecz rodzina Crystal, Candlefenowie, już przed wielu laty wypadła z
łask i jej
mianowanie było czymś w rodzaju próby dla nich wszystkich, pierwszym etapem
rehabilitacji, która mogła trwać całe pokolenie. Była wątłą, niezaradną kobietą,
która
panicznie się bała, że ściągnie na siebie królewskie niezadowolenie. Manipulacja
nią
przychodziła Malindzie z łatwością.
Lady Arabel nadal pełniła funkcję garderobianej. Rozdzieliła swe liczne
potomstwo
między okoliczną drobną szlachtę jako paziów i dworki, nadal jednak wisiał nad
nią problem
znalezienia posagów dla licznych córek, dzięki czemu była całkowicie zależna od
przychylności Malindy. Jej największą zaletą był w oczach księżniczki talent do
plotkowania.
Zwala ją swą pierwszą informatorką.
Była jeszcze Dian de Fait. W jej żyłach nie płynęła szlachetna krew, mogła więc
zostać najwyżej służącą, lecz wkrótce po śmierci królowej Haraldy Malinda
zdołała dla niej
załatwić tytuł szambelanki. Dzięki temu Dian mogła pomóc matce się utrzymać. Jej
nowy
mąż na Ness Royal nie zapewniał jej wiele poza kolejnymi dziećmi.
Wains, Crystal, Arabel i Dian - ta czwórka tworzyła stałą, najbliższą świtę
Malindy.
Wokół nich kwitł różany ogród dam dworu i dworek, a jeszcze dalej wyrastał
prawdziwy las
służby i dworzan. Dworskie tytuły często mogły wprowadzić w błąd. Jej ochmistrz
byl
pracownikiem urzędu kanclerskiego, a za to szambelan jednym z Brintonów,
odległych
kuzynów z tytułem diuka, których od czasu do czasu trzeba było zadowolić kilkoma
pozbawionymi znaczenia nominacjami. Jej koniuszym był baron Leandre, jeszcze
bliższy
kuzyn, dworski fircyk, który nie odróżniał konia od muła.
Po śmierci Haraldy Malinda praktycznie sama sobie była panią. Przez cały rok
wędrowała z dworem z jednego pałacu do drugiego - Nocare, Oldmart, Greymere i
tak dalej -
starając się w miarę możliwości trzymać jak najdalej od ojca. Zdążyła już poznać
większość
chivianskich a