12149
Szczegóły |
Tytuł |
12149 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12149 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12149 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12149 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JORGE MOLIST
Pierścień - Spadek po ostatnim templariuszu
Tytuł oryginału: El Anillo La herencia del ultimo templario
(Tłum. Janina Perlin)
2005
Jordiemu, Dawidowi i Glorii Pamięci Erika Cauma Caja Castilla La Mancha i wydawnictwa Grupo Planeta zorganizowały czwartą edycję Nagrody Alfonsa X Mądrego za powieść historyczną. Celem tej nagrody jest promocja tego rodzaju powieści, dzięki którym Czytelnik może pogłębić swoją wiedzę o przeszłości i lepiej rozumieć teraźniejszość, sięgającą korzeniami w historię.
Ukryty w jego papieskim pierścieniu, mieszka demon.
Z mowy oskarżycielskiej Filipa
IV, króla Francji, przeciwko Bonifacemu VIII
Nieczęsto się zdarza, by kobieta tego samego dnia dostała dwa pierścionki zaręczynowe. Dlatego moje dwudzieste siódme urodziny były tak szczególne.
Pierwszy pierścionek, w którym iskrzył się wspaniały brylant, otrzymałam od Mike’a, chłopaka, z którym chodziłam od ponad roku. Prawdziwy sukces!
Mike to ideał, o jakim marzy każda panna na wydaniu. Albo przynajmniej powinna marzyć, a jeśli tak nie jest, to z pewnością jej matka pragnie mieć kogoś takiego w rodzinie. Makler giełdowy, a, ściślej mówiąc, syn właściciela agencji giełdowej, który nie tyle rokuje świetną przyszłość, co ma ją zapewnioną już od kołyski, dzięki fortunie tatusia i mamusi.
No dobrze, ale chyba chcecie czegoś się dowiedzieć o drugim pierścionku. Otóż ten także mnie do czegoś zobowiązywał, choć nie do małżeństwa. A może jednak? W istocie ten drugi pierścionek również mnie związał, ale nie z mężczyzną, lecz z przygodą. Z niezwykłą przygodą.
Oczywiście, kiedy otrzymałam ten pierścionek, nie wiedziałam, że o to chodzi, ani nawet się nie domyślałam, kto mógł mi go przysłać. A gdyby ktoś mi podał nazwisko nadawcy, nigdy bym mu nie uwierzyła. Ten zobowiązujący pierścień był darem od umarłego.
Nie przypuszczałam też wówczas, że oba pierścionki, a raczej oba zobowiązania, są ze sobą nie do pogodzenia. Tak więc zostałam z obydwoma pierścionkami, oswajając się powoli z myślą, że czeka mnie ślub, a ja zmienię nazwisko na Harding, chociaż nadal intrygował mnie ten drugi pierścionek. Jestem bardzo ciekawska, a zagadki zawsze mnie ekscytują. Będzie jednak lepiej, jeśli opowiem po kolei, co się wydarzyło...
Kiedy ktoś zadzwonił do drzwi, zabawa osiągała apogeum. Jennifer w długiej sukni z głębokim rozcięciem i Susan w obcisłych spodniach o obniżonej talii tańczyły, nie zwracając uwagi na męskie towarzystwo. Chłopcy, niektórzy byli po paru kieliszkach, wybałuszali oczy: Bezwstydnice! Jakże lubią prowokować! W końcu jednak przyłączyło się do nich dwóch pajaców z kieliszkami w ręku i zaczęły się wspólne pląsy.
Mnie nie przeszkadzało, że faceci ślinili się na widok tych dwóch dziewczyn; byłam już zaręczona i Mike, mój szykowny narzeczony, obejmował mnie wpół i całował, w przerwie między jednym a drugim łykiem wina i wybuchami śmiechu. Na moim palcu lśnił pierścionek z dużym, wielokaratowym brylantem. Mike wręczył mi go parę godzin wcześniej w luksusowej restauracji, znajdującej się w pobliżu mojej kawalerki na Manhattanie, dokąd mnie zabrał dla uczczenia moich urodzin.
- Dzisiaj ja wybieram deser - oznajmił.
Podano mi wspaniały, czekoladowy suflet i przy trzecim lub czwartym nabieraniu tego smakołyku łyżeczka zazgrzytała na czymś twardym.
- Życie jest jak czekoladowy suflet - Mike naśladował głos Toma Hanksa w filmie Forrest Gump. - Nigdy nie wiesz, co znajdziesz w środku. - Sądzę, iż obawiał się, że przy mojej entuzjastycznej żarłoczności, mogę to połknąć.
I nagle ze smakowitej czerni deseru wydobył się błysk, który mnie oślepił. Prawdę mówiąc, spodziewałam się, że któregoś dnia mój giełdowy geniusz pojawi się z małą fortuną w postaci pierścionka z brylantem i że ofiaruje mi go w opakowaniu obietnicy wiecznej miłości. Wiecznej miłości i bogactwa, bo przyjmując jego oświadczyny, miałabym zapewnioną przyszłość, w której praca przestałaby być koniecznością i zamieniłaby się w przyjemny sposób spędzania czasu.
- Najlepsze życzenia w dniu urodzin, Cristina - powiedział bardzo poważnie.
- Ale jeśli to jest... - pisnęłam i zaczęłam zlizywać czekoladę z pierścionka.
- Chcesz za mnie wyjść? - przyklęknął jednym kolanem na podłodze. Jakie to romantyczne!, pomyślałam.
Kelnerzy i goście siedzący przy najbliższych stolikach, zaalarmowani moimi okrzykami, patrzyli na nas z zaciekawieniem.
Spoważniałam, postanowiłam przedłużyć show i rozejrzałam się wokół: perski dywan, wspaniały kryształowy żyrandol zwisający z sufitu, kotary... Udawałam, że się zastanawiam. Mike patrzył na mnie z obawą.
- Oczywiście, że tak! - wykrzyknęłam, kiedy napięcie sięgnęło szczytu. Zerwałam się z krzesła i zaczęłam go całować.
On uśmiechał się ze szczęścia, a eleganckie towarzystwo nagrodziło scenę gorącymi oklaskami.
Wróćmy jednak do zaręczynowego przyjęcia...
Z powodu wrzawy wywołanej muzyką i głośnymi rozmowami nie usłyszałam dzwonka do drzwi; dotarł on do uszu Lindy i Johna, którzy zamiast mnie zawołać, uznali, że warto towarzystwu pokazać faceta tak interesującego. Wprowadzili więc go do środka i ja znalazłam się oko w oko z osobnikiem wysokim, odzianym w czarny strój motocyklisty, który, wchodząc do mieszkania, nie raczył nawet zdjąć kasku.
- Pani Cristina Wilson? - zapytał. Dreszcz przebiegł mi po plecach, bo facet wyglądał ponuro i zdawał się przynosić ze sobą całą ciemność nocy panującej na dworze. Ktoś ściszył muzykę i wszyscy słuchali uważnie słów przybysza.
- Tak, to ja - odpowiedziałam i się uśmiechnęłam. Ten chłopak zaraz mi zaśpiewa happy birthday. I prawdopodobnie wykona striptiz, by zademonstrować nam swoje mizerne muskuły, ukryte pod skórzanym ubraniem. To niespodzianka, jaką mi zapewne sprawiła któraś z moich przyjaciółek, może Linda, albo Jennifer. Byłoby zabawnie. Osobnik zrobił pauzę, rozsunął zamek swojej kurtki, a kiedy myślałam, że ją zdejmie, z wewnętrznej kieszeni wyciągnął paczuszkę. Goście zbiegli się do nas, rozbawieni, podnieceni i trochę pijani.
- To dla pani - powiedział facet, wręczając mi paczuszkę.
Ja nadal patrzyłam na niego wyczekująco. Kiedy zacznie się show? Facet jednak, zamiast śpiewać, rozsunął inny zamek błyskawiczny i zamiast zdjąć skórzane spodnie, wyjął z kieszeni kartkę papieru i długopis.
- Mogę zobaczyć jakiś pani dowód tożsamości? - zapytał oschle.
Wydało mi się, że z tym to już przesadza, ale trzeba było kontynuować zabawę. Znalazłam więc swoje prawo jazdy i pokazałam mu je. On zapisał spokojnie moje dane na druczku. Był to wytrawny aktor. Wszyscy uważnie słuchali jego słów i obserwowali jego ruchy. Czy był to już show?
- Proszę tu podpisać.
- No dobrze, zaczynasz czy nie? - rzekłam po złożeniu podpisu; ten cały wstęp wydał mi się przydługi.
On spojrzał na mnie jakoś dziwnie i odrywając kopię dokumentu, wręczył mi ją, powiedział „do widzenia” i skierował się do drzwi.
Tego się nie spodziewałam i spojrzałam pytająco na Mike’a, który w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Spojrzałam na papierek zostawiony przez nieznajomego; kopia była mało czytelna, zobaczyłam tylko swoje nazwisko. Nadawcy nie było.
- Zaczekaj! - krzyknęłam i pobiegłam za nim. Na podeście już go nie było. Wsiadł do windy.
Wróciłam do Mike’a zamyślona. A więc nie był to aktor, urodzinowa niespodzianka. To się stało naprawdę. Byłam zaintrygowana. Co za tajemniczy gość! Kto mi go przysłał?
- Rozpakujesz ten prezent czy nie? - zapytała Ruth.
- Chcielibyśmy zobaczyć, co to takiego - poprosił jakiś chłopak.
Uświadomiłam sobie, że ciągle jeszcze trzymam ten przedmiot w ręku. Całkiem o nim zapomniałam z powodu dziwnego mężczyzny w czerni.
Usiadłam na sofie. Położyłam paczuszkę na stoliku ze szklanym blatem i bezskutecznie próbowałam zdjąć sznurek z opakowania. Wszyscy skupili się wokół, głośno się zastanawiając, co to może być i kto to przysłał. Ktoś mi przysunął nóż od tortu, rozcięłam sznurek i po rozpakowaniu zobaczyłam drewnianą ciemną szkatułkę z prymitywnym metalowym zameczkiem.
Szkatułka wyglądała na bardzo starą. Wewnątrz, na zielonej pluszowej poduszeczce, leżał złoty pierścionek z ciemnoczerwonym kamieniem. Klejnot wyglądał na antyczny.
- Pierścionek! - wykrzyknęłam. Włożyłam go, wchodził luźno, ale pasował na mój środkowy palec. Zostawiłam go na palcu, obok pierścionka zaręczynowego, który lśnił na moim serdecznym palcu.
Wszyscy chcieli go obejrzeć, chwaląc przy tym wielkość brylantu na pierwszym pierścionku.
- To rubin - powiedziała Ruth o drugim pierścionku. Ruth jest ekspertem w sprawach starej biżuterii, pracuje dla Sotheby’s i dobrze się zna na kamieniach szlachetnych.
- Dziwnie wygląda - skomentował Mike.
- Bo dawniej, przed wiekami, nie szlifowano kamieni tak jak obecnie.
Szlif był prymitywny, kamienie przycinano na okrągło, tak jak ten rubin.
- Jakie to tajemnicze! – zawołała Jenifer i natychmiast przestała się interesować tą sprawą. Nastawiła głośniej muzykę i zaczęła tańczyć. I w rytmie ruchów jej pośladków zabawa zaczęła się na nowo.
W czasie gdy Mike przygotowywał koktajle, zaczęłam znów przyglądać się szkatułce i pierścionkowi. Pokwitowanie o doręczeniu przesyłki leżało na stole. Starannie je wygładziłam i z trudem, bo kopia była źle odbita, odczytałam: „Barcelona, Spain”.
Podskoczyło mi serce.
- Barcelona - krzyknęłam. Tyle wspomnień budzi we mnie to słowo!
Wieżowiec, zraniony ogniem, z przerażającym rykiem, całą swą gigantyczną masą zwalił się na nieszczęśników, znajdujących się na dole. Ludzie uciekali. Chmura popiołu i pyłu, jak wiatr pustynny niosący piasek, rozszerzała się, przenikała na ulice i pokrywała wszystko białawą, grubą warstwą.
Przekręciłam się gwałtownie w łóżku. Boże, jaki strach! Wróciła znowu pamięć o owym strasznym poranku, kiedy runęły najwyższe wieżowce...
Nic się nie dzieje, powiedziałam sobie. To było wiele miesięcy temu; jestem w swoim łóżku. Spokojnie, spokojnie. Po przyjęciu zaręczynowym Mike został u mnie na noc i czułam jego przyjemne ciepło; oddychał równo, wyglądał na zadowolonego i odprężonego.
Pogłaskałam go po silnych, szerokich plecach. To mnie uspokoiło. Nasze nagie ciała odpoczywały w pościeli; choć Mike dał się porwać gwałtownej namiętności, miał jeszcze tyle siły, by oświadczyć mi, potem jak przestaliśmy się kochać, że mnie nadal kocha i był w stanie powiedzieć mi jeszcze parę komplementów, zanim zasnął jak kamień. Ja także, wyczerpana tak intensywnym dniem, zapadłam w słodki sen, aż pojawiły się te przerażające obrazy.
Spojrzałam na budzik. Było w pół do czwartej, niedzielny ranek; mogłam jeszcze długo pospać.
Zamknęłam oczy, już spokojna, ale znowu naszła mnie tragiczna wizja walących się wieżowców, ruin, paniki, jaka ogarnęła ludzi. Sen jednak się zmienił. Nie działo się to już w Nowym Jorku. Nie waliły się Wieże Bliźniacze. Było to coś innego, ale obrazy i dźwięki tego czegoś dochodziły do mnie i nie mogłam się przed tym obronić.
Ludzie krzyczeli. Walące się wieże spowodowały wielki wyłom i mężczyźni uzbrojeni w miecze, włócznie i kusze, chronieni przez żelazne hełmy, kolczugi i tarcze, biegli w chmurze pyłu ku wyszczerbionym murom, dodając sobie animuszu bojowymi okrzykami. Znikli pośród wrzawy w brudnej mgle i nigdy z niej nie wyszli. Po chwili mgła wypluła z siebie hordę wyjących wojowników muzułmańskich, wymachujących skrwawionymi szablami. Choć miałam przypasaną u boku szpadę, byłam niezdolna do walki; czułam, że opuszczają mnie siły, a krew wypływa z otwartych ran. Nie mogłam wywijać szpadą ani nawet podnieść ręki. Zaczęłam szukać jakiegoś schronienia. Spojrzałam na swoją dłoń i ujrzałam na palcu pierścionek z ciemnoczerwonym rubinem. Kobiety, dzieci i starcy, niektórzy z końmi, inni z kozami i owcami, biegli w stronę morza. Maluchy płakały i łzy spływały po ich zabrudzonych pyłem buziach, żłobiąc na nich kanaliki. Większe dzieci podążały za swymi matkami, które niosły na rękach lub prowadziły za rączkę mniejsze latorośle. Po ataku wojowników, którzy szablami siekli uciekających, wybuchła panika. Ludzie krzyczeli, zostawiali swój dobytek, a niektórzy nawet swoje dzieci, pragnęli tylko uciekać. Ale nie wiedzieli dokąd. To było straszne. Bardzo było mi ich żal, ale nie mogłam im pomóc. Co się stanie z dziećmi bez matek? Może uratują życie, ale staną się niewolnikami?
Wielkie drewniane bramy okute żelazem zostały zamknięte. Za nimi było bezpiecznie, ale wojsko z obnażonymi szablami trzymało tłum na odległość, wpuszczało tylko niektórych. Ci, którzy tłoczyli się na zewnątrz, zaczęli głośno błagać o litość. Pchali się, prosili, płakali, przeklinali. Strażnicy krzyczeli na nich, żeby się odsunęli, odeszli, skierowali się w stronę portu. A kiedy stłoczony tłum chciał siłą utorować sobie drogę, ci, którzy strzegli wejścia, zaczęli dźgać szablami stojących najbliżej. Biedni nieszczęśnicy, wyjący z bólu i strachu. Uchodziła ze mnie krew i bałam się, że umrę w tym zdesperowanym tłumie. Chwiejąc się na nogach, rzuciłam się na szable żołnierzy. Musiałam za wszelką cenę przejść przez te drzwi!
Gwałtownie siadłam na łóżku. Oddychałam ciężko i miałam oczy pełne łez. Jakże się bałam! Jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy dowiedziałam się, co się stało z Wieżami Bliźniaczymi.
Sen był dla mnie bardziej realny od tego, co się stało 11 września. Nie spodziewam się, że to zrozumiecie, bo ja sama do dzisiaj tego nie pojmuję.
Końcowy obraz najbardziej wrył mi się w pamięć. Mężczyzna, który dowodził oprawcami strzegącymi bram, był ubrany na biało, a na piersiach miał taki sam czerwony krzyż, jaki widziałam namalowany na ścianie fortecy. Ten krzyż... coś mi przypominał. Odwróciłam się do Mike’a, szukając w nim oparcia. Teraz leżał na wznak i nadal słodko spał z anielską twarzą i lekkim uśmiechem na ustach. Z pewnością jego sny różniły się od moich. Nie mogłam dzielić z nim jego spokoju; pierścionek, nie ten od niego, ale drugi, budził we mnie trwogę.
Powiedziałam przedtem, że byłam naga, ale nie całkiem. Na mojej ręce lśniły dwa pierścionki. Nie zwykłam spać z biżuterią, ale przed pójściem do łóżka nie zdjęłam pierścionka z brylantem, symbolem naszej miłości, mojego ślubowania, mojego nowego życia. Nie wiem jednak, dlaczego leżałam w łóżku także z tym drugim pierścionkiem. Tym z mojego koszmarnego snu. Czy tak mnie opętał ten pierścień, że widziałam go nawet w tym strasznym śnie?
Chciałam go lepiej obejrzeć, zdjęłam więc pierścionek z palca i podsunęłam pod światło nocnej lampki.
I wtedy stało się coś, co mnie po prostu zamurowało. Światło, padając na kamień, osadzony w ten sposób, że metal podtrzymywał go tylko z dwóch stron, rzuciło na białe prześcieradło odbicie przedstawiające czerwony krzyż. Był piękny, ale niepokojący; szczególny krzyż: miał cztery jednakowe ramiona, które na końcach otwierały się, tworząc dwa małe kotwicowe łuki.
W jednej chwili uświadomiłam sobie, że jest to krzyż z mojego snu! Mieli go na piersiach żołnierze nacierający na tłum, był namalowany na ścianie fortecy.
Zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. To niemożliwe, czyżby to był nadal sen? Chciałam się uspokoić, zgasiłam światło i przysunęłam się do Mike’a, szukając u niego schronienia.
Mike odwrócił się, nadal śpiąc. Uściskałam go. To mnie trochę uspokoiło, ale myśli nadal kłębiły się we mnie.
Wszystko, co dotyczyło tego pierścionka, było tajemnicze: sposób, w jaki do mnie dotarł, pojawienie się go w moim śnie, widok tego krzyża, zanim jeszcze odnalazłam go także w pierścionku...
Powiedziałam sobie, że ten pierścionek ma swoją historię, że nie jest to zwykły prezent, że coś się w nim kryje...
Moja ciekawość rosła. A także strach. Coś mi mówiło, że ten niespodziewany prezent nie trafił do mnie przypadkiem, że jest to wyzwanie losu, życie toczące się równolegle do mojego, które, jak sekretne drzwi, otwiera się nagle przede mną, kusząc, abym przekroczyła jego ciemny próg...
Przeczuwałam, że ten pierścionek zakłóci to wygodne życie, pełne obietnic szczęścia, jakie zaczynało się dla mnie. Była to groźba, pokusa. Przeklęty pierścień! Ledwo się pojawił, a już nie dawał mi spać tej nocy, która miała być nocą szczęśliwą.
Zapaliłam znów światło i skupiłam uwagę na czerwonym kamieniu; z jego wnętrza wydobywał się dziwny blask. Rubin miał kształt sześcioramiennej gwiazdy, którą jakby coś poruszało od spodu.
Obracałam pierścionek tak, by błysk mieć zawsze przed oczyma.
Obejrzałam pierścionek od wewnątrz. Była tam inkrustacja z kości słoniowej wycięta w ten sposób, że tworzyła rysunek na tylnej ściance rubinu, dzięki czemu światło, przechodzące przez pierścionek od tyłu, rzucało obraz tego pięknego krwistoczerwonego krzyża.
Tak więc zrozumiałam jak funkcjonowało fizycznie to małe cudo, ale moja ciekawość, skąd ono pochodziło i kto mi je przysłał, była coraz większa.
I nagle oczy rozszerzyły mi się ze zdumienia, kiedy ta myśl powstała w mojej głowie. Pierścionek! Ten z rubinem. Już go przedtem widziałam! Ten obraz powracał z zatartych wspomnień dzieciństwa. Byłam tego pewna. Absolutnie pewna. Mogłam go w przeszłości gdzieś widzieć, ktoś go nosił na palcu.
Przewracałam się niespokojnie na łóżku. Zdarzyło się to, kiedy byłam dzieckiem, w Barcelonie. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Ale kto go nosił?
Starałam się sobie przypomnieć, ale na próżno.
Byłam już pewna, że pochodził on z mojego dzieciństwa, być może z jeszcze bardziej odległej przeszłości. Ale kto mi go przysłał? Dlaczego? Jeśli chcesz podarować coś komuś na jego urodziny, nie musisz z tego robić takiej tajemnicy, ujawniasz się. Czyż nie?
I znów nasunęło mi się pytanie, które zawsze chciałam zadać mojej matce, ale nigdy nie wypowiedziałam go na głos.
Była to jedna z tych małych zagadek, do których nie przywiązujesz większej wagi, ale które tkwią w jakimś zakamarku twego mózgu, nieprzyjemnie cię uwierają i któregoś dnia stają się wielką niewiadomą.
Dlaczego nigdy nie wróciliśmy do miasta, w którym się urodziłam? Przenieśliśmy się z Barcelony do Nowego Jorku, kiedy miałam trzynaście lat. Mój ojciec pochodzi z Michigan i przez wiele lat był szefem hiszpańskiej filii dużej amerykańskiej spółki. Moja matka była jedynaczką z „dobrej” mieszczańskiej rodziny katalońskiej. Babcia i dziadek ze strony matki już nie żyli. W Hiszpanii mamy tylko dalekich krewnych, z którymi nie utrzymujemy kontaktów.
Moi rodzice poznali się właśnie w Barcelonie, zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, pobrali się i ja urodziłam się z tego związku. Ojciec mówił ze mną przez całe życie po angielsku, a ja nazywałam go Daddy, co znaczy tata. On zaś moją matkę, która ma na imię Maria del Mar, nazywał Mary. No więc zawsze miałam ochotę zapytać Mary, dlaczego nigdy nie wróciliśmy do Barcelony, ale ona unikała tego tematu. Czy miała po temu jakiś powód? - zastanawiałam się. Daddy dość dobrze zintegrował się z grupą przyjaciół mojej matki, uwielbiał Hiszpanię, ale mam wrażenie, że to Mary nalegała, żeby się przenieść do Stanów Zjednoczonych. I w końcu spełniło się jej życzenie; mój ojciec otrzymał stanowisko w centrali korporacji na Long Island, w Nowym Jorku. I przeprowadziliśmy się. Maria del Mar pozostawiła swoją rodzinę, przyjaciół i swoje miasto. Nie przyjechaliśmy już nigdy do Barcelony, nawet z krótką wizytą. Dziwne, prawda?
Wróciłam do łóżka i spojrzałam znów na budzik. Świtało, zaczynał się niedzielny poranek. Mieliśmy pojechać na Long Island, uczcić moje urodziny. Pomyślałam sobie, że ja i moja matka mamy sobie dużo do powiedzenia. Oczywiście, jeśli ona zechce.
- Kocham cię - powiedział Mike, odrywając na chwilę wzrok od szosy i kładąc mi rękę na kolanie.
- Kocham cię, najdroższy - odpowiedziałam, podniosłam jego rękę do ust i pocałowałam.
Był piękny zimowy poranek. Słońce oświetlało pnie, nagie gałęzie starych drzew i ginęło pośród zieleni świerków. Przejrzystość i świetlistość dnia były złudne; nikt siedzący w ogrzewanym samochodzie, nie domyśliłby się jak zimno jest na zewnątrz.
- Musimy ustalić datę - powiedział Mike.
- Datę?
- Tak, oczywiście. Datę ślubu - patrzył na mnie zdumiony moim roztargnieniem.
- Tak, oczywiście - odpowiedziałam zamyślona. „Gdzie ja mam głowę? Po zaręczynach musi być ślub” - rozważałam. „A Mike dał mi pierścionek dlatego, że chce się ze mną ożenić. A ja powiedziałam tak, dlatego, że ja też tego chcę”.
Powinno mi się spieszyć ze ślubem. Ale ja, zamiast snuć radosne plany dotyczące mojej białej sukni, strojów drużek, tortu i tego wszystkiego, co konieczne w najszczęśliwszym dniu życia, rozmyślałam o pierścionku, nie tym od Mike’a, ale drugim, owianym tajemnicą. Ale oczywiście nie mogłam mu o tym powiedzieć.
- A kiedy już ustalimy datę - dodałam - będziemy musieli przygotować zaproszenia, pomyśleć o strojach, przyjęciu, kościele...
- Oczywiście.
- Świetnie! - stwierdziłam pogodnie. „Ale kłopot!” - powiedziałam sobie w duchu. „Jak ja w to zabrnęłam?”. I przypomniałam sobie dzień, kiedy to wszystko się zaczęło...
Nad ranem przyleciały ptaki śmierci pilotowane przez zmarłych i swoim ogniem skosiły tysiące istnień ludzkich, pochłonęły symbole naszego miasta, przepełniły nasze serca żałobą. Przybywały z ciemnej nocy odległej o tysiąc lat, kiedy tylko krwawy półksiężyc dostarczał światła oświeconym. A teraz boli. Te zawalone wieże nas bolą. Tak jak boli amputowana noga, która już nie istnieje. Zostaje po niej tylko ból. Rozciąga się tam ogromna próżnia, a jej widma zdają się zaludniać miasto. Nie jest to takie samo miasto. Nigdy nie będzie takie samo. Ale to nadal jest Nowy Jork. Zawsze nim będzie. Ten dzień i jego ciemność zmieniły moje miasto, zmieniły świat, zmieniły mnie i moje życie.
Tamtego dnia miałam iść do sądu w skomplikowanej sprawie rozwodowej i kiedy mijałam recepcję naszej kancelarii adwokackiej, znajdującej się w pobliżu Rockefeller Center, coś zwróciło moją uwagę: uderzenie, niewielki wstrząs. Dziwne, pomyślałam. Przecież w Nowym Jorku nie zdarza się trzęsienie ziemi. Weszłam po schodach, przywitałam się i już miałam udać się do swego gabinetu, gdy sekretarka przy telefonie krzyknęła: „O Boże!” Zbiegli się do niej niedowierzający pracownicy i wszyscy wyszliśmy na taras, skąd, jak z wielu tarasów w Nowym Jorku, widać wieżowce. Zobaczyliśmy dym i przerażeni krzyczeliśmy, a kiedy nadleciał drugi samolot z ogniem, ogarnął nas już obłęd. To nie był wypadek, lecz atak i wszystko mogło się zdarzyć. Wiadomości były najpierw niejasne, potem tragiczne, a w końcu przyszedł rozkaz opuszczenia budynku i wyjścia z Manhattanu. Warkot helikopterów stanowił kontrapunkt dla przerażającego wycia syren wozów strażackich, karetek pogotowia i samochodów policyjnych, które pędziły ulicami jak mrówki, uciekające z rozgrzebanego mrowiska.
Zastanawiałam się, czy wyjść z wyspy przez jeden z mostów, a potem wziąć taksówkę i pojechać na Long Island do moich rodziców, ale w końcu postanowiłam wrócić do swego mieszkania i zobaczyć w telewizji, co się wydarzyło. Byłam zupełnie zdruzgotana. Zaczęłam dzwonić do znajomych, których biura znajdowały się w Wieżach Bliźniaczych lub w pobliżu. Wiele telefonów zajętych. Trudno było z ludźmi rozmawiać, a kiedy dodzwoniłam się do Mike’a stwierdziłam, że jest bardzo przybity. Ponieważ pracował na Wall Street, miał wielu przyjaciół w Wieżach i cały ranek spędził na próbach skontaktowania się z nimi, z mizernym rezultatem. Znaliśmy się od miesięcy i wiedziałam, co on lubi. Trochę wiedziałam.
Wiedziałam, że to facet dobrze się prezentujący i sympatyczny, ale na tym się kończyło. Składniki były, ale brakowało katalizatora, żeby to wszystko ułożyło mi się w jakąś całość. Chciał, żebyśmy się częściej widywali, zbliżyli do siebie, ale ja przystopowałam. Czasem wychodziliśmy gdzieś sami, czasem w grupie; właśnie ostatniej soboty spotkaliśmy się z kilkoma przyjaciółmi.
- Stawiasz mężczyznom zbyt duże wymagania - powtarzała moja matka. - U wszystkich znajdujesz jakieś wady. Zobaczymy, czy uda ci się utrzymać któregoś dłużej niż przez miesiąc - i tak w kółko. Czasem biedaczka robiła mi wyrzuty...
- Spokojnie, Mary - wtrącał się Daddy. Pewnego dnia pojawi się wspaniały mężczyzna. Nie należy zadowalać się pierwszym z brzegu. Prawda? - i puszczał do mnie oko.
Moja matka trafiła w sedno. Lubię towarzystwo mężczyzn, ale denerwują mnie, kiedy chcą ograniczać moją wolność, żądając więcej i więcej. Wtedy mam dosyć i zrywam. Na szczęście łatwo nawiązuję nowe przyjaźnie i mój Daddy miał rację; nie natrafiłam jeszcze na właściwego mężczyznę. A jeśli nawet natrafiłam, to nic mi o tym nie wiadomo.
Nie pamiętam, co czułam tego ranka, kiedy rozmawiałam z Mike’iem, być może zauważyłam u niego ten sam lęk, który ściskał moje serce, ale powiedziałam mu, żeby do mnie przyszedł i z tego, co znajdziemy w lodówce, zrobimy sobie kolację. Wiedziałam, że się zgodzi, i tak było.
Czekałam na niego z otwartą butelką kalifornijskiego cabernet-sauvignon, a on, ledwo wszedł, powiedział mi, że jego najlepszy przyjaciel pracował na jednym z pięter drugiego wieżowca, powyżej uderzenia samolotu. Zaginął. Usiedliśmy przed telewizorem, popijając wino i próbując otrząsnąć się z osłupienia. W owym dniu telewizja, bez reklam, pokazywała ciągle, czasem z nowymi ujęciami, obydwa uderzenia samolotów, ludzi wyskakujących z okien, pełne napięcia czekanie, zawalenie się wieżowców... tragedię. Byliśmy jak zahipnotyzowani, nie mogliśmy oderwać oczu od ekranu.
Nagle, oglądając te przerażające sceny, Mike zaczął płakać. Ulżyło mi, bo przed chwilą sama miałam ochotę się rozpłakać, a więc przyłączyłam się do niego. Płacząc, pogłaskałam go po policzku, on pogłaskał mnie i, płacząc, pocałował. Leciutko, tylko w usta. Ja go też pocałowałam, z języczkiem. Byliśmy ze sobą tak blisko po raz pierwszy. Nie wiem, czy kiedykolwiek całowaliście się, jednocześnie płacząc; powstaje wtedy dość paskudna mieszanka śliny ze łzami. Musiałam jednak zapomnieć o wszystkim w jego ramionach. Czasem mówię sobie, że być może zrobiłabym to wówczas z innym mężczyzną i czuję z tego powodu wyrzuty sumienia. Ale owego wieczora, rzecz dziwna w moim przypadku, potrzebowałam opieki mężczyzny i tym razem wcale nie udawałam, tak było naprawdę. Jest też możliwe, że przyjęłabym to także od kobiety. Nie wiem. On także szukał w kimś oparcia. Włożył mi rękę pod bluzkę i odnalazł moją pierś nagą, bez stanika. Ja rozpięłam mu koszulę i moja dłoń ześlizgnęła się najpierw po jego torsie, a potem w dół. Kiedy w pewnej chwili postanowiłam sięgnąć jeszcze niżej, natknęłam się na jego członek, który rozpychał mu spodnie. On, nadal pochlipując, pocałował mnie w piersi. Kochaliśmy się na sofie rozpaczliwie jak yonkies sięgający po narkotyki, by zapomnieć o świecie.
Nie zdążyliśmy zgasić telewizora, okienka ukazującego to, o czym nie chcieliśmy wiedzieć. Tak więc nasze miłosne szepty mieszały się z krzykami zdumionych i przerażonych ludzi. On osiągał szczyt, kiedy coś odwróciło moją uwagę. Otworzyłam oczy i ujrzałam kilku nieszczęśników skaczących w próżnię.
Natychmiast zamknęłam oczy i zaczęłam się modlić. Potem kochaliśmy się jeszcze raz w sypialni, już bez tych apokaliptycznych obrazów i dźwięków. I nagle, obok namiętności, pojawiła się we mnie czułość. Byłam mu wdzięczna.
Kiedy przyszedł do mnie, miałam serce tak ściśnięte, że aż mnie bolało. W czasie kochania się wróciło ono do normalnych rozmiarów, a nawet stało się większe. - Spędziliśmy tę straszną noc w Nowym Jorku, zaludnionym - tak to czułam - przez dusze bez ciała, dusze zagubione, przerażone, zrozpaczone, szukające w ciemnościach drogi, podczas gdy żywi opłakiwali je. Spędziliśmy tę noc w moim łóżku, objęci, pokrzepieni na duchu, szczęśliwi tym szczęściem, które się czuje, kiedy przestaje się być bardzo nieszczęśliwym. Ciemności, groza pozostały na zewnątrz, daleko. A ja pomyślałam, że tak mogłoby być zawsze. Kiedy rankiem następnego dnia Mike poprosił, bym pozwoliła mu przyjść wieczorem i zostać na noc, zgodziłam się. Zaczęliśmy chodzić ze sobą na poważnie. I oczywiście, moje życie kobiety bez mężczyzny na stałe zmieniło się raz na zawsze. Tamtej nocy.
Dom moich rodziców znajduje się w wytwornej części Long Island. Nie jest to jedna z tych kosztownych rezydencji usytuowanych przy plaży, ale budynek wygląda ładnie, w angielskim stylu kolonialnym, dwupiętrowy, z dużym ogrodem. Wjeżdżając na żwirowaną drogę, prowadzącą do domu, zatrąbiłam, bo uwielbiam jak rodzice wychodzą mi na spotkanie.
Pierwszy pojawił się Daddy z niedzielną gazetą w ręku.
- Najlepsze życzenia z okazji urodzin, Cristina - powiedział. Uściskaliśmy się i pocałowaliśmy. I wtedy właśnie wyszła mama. Fartuch, który miała na sobie, oznaczał, że przyrządzała jeden ze swych sławnych przysmaków.
Mama jest świetną kucharką i przez pewien czas marzyła o założeniu na Manhattanie restauracji w śródziemnomorskim stylu. Prawie nigdy nie pozwalała gotować pomocy domowej, a po zapachu, jaki dochodził mnie w tym momencie, mogłam przypuszczać, że było to jedno z jej wyśmienitych rybnych dań, które nazwała suquet de l’Emporad. Wśród uścisków i powitań ojciec oraz Mike weszli do salonu, a ja podążyłam za mamą do kuchni. Muszę przyznać, że nie bywam w niej zbyt często, ale chciałam jak najwcześniej przekazać mamie nowinę.
- Pierścionek zaręczynowy! - wykrzyknęła, dotknęła go i aż podskoczyła z radości. - Jaki ładny! Gratulacje! - znów mnie pocałowała i mocno uściskała. Widać było, że jest zachwycona.
- Cudowny! Kiedy ślub?
- Jeszcze nie podjęliśmy decyzji - odpowiedziałam, trochę zdegustowana naleganiem. - Jedno jest pewne; nie ma pośpiechu, żyje się nam wspaniale, w pracy wszystko układa mi się bardzo dobrze i na razie nie chcę mieć dzieci. Może mu zaproponuję, żebyśmy zamieszkali razem jeszcze przed ślubem.
- Ale najpierw musisz ustalić datę ślubu.
- Zobaczę. - Ta poczciwa kobieta zaczynała mnie irytować.
Dobrze jest mieć przystojnego i bogatego narzeczonego. Może nawet lepiej mieć go jako narzeczonego, choć prawdopodobnie będzie równie dobrym mężem, ale ja nie musiałam się spieszyć. Chciałam odwrócić jej uwagę od sprawy ślubu, zanim zaczniemy się z tego powodu kłócić.
- Ale czy zauważyłaś jaki wielki i piękny jest ten brylant? - i podsunęłam jej pierścionek pod nos. Matka ostatnio stała się krótkowzroczna. Spojrzała uważnie na moją rękę i nagle wzdrygnęła się. A nawet chyba cofnęła o krok. Przyglądała się badawczo mojej ręce i mnie, wyglądała na przestraszoną.
- Co ci jest?
- Nic - skłamała.
- Jesteś chyba zaskoczona.
- Jestem zachwycona pierścionkiem od Mike’a. Jest śliczny - powiedziała po chwili. - A ten drugi? Nigdy go u ciebie przedtem nie widziałam.
- Dotarł do mnie w sposób nader tajemniczy - odpowiedziałam z entuzjazmem. - Ale tę historię opowiem wam dopiero przy obiedzie, jak będzie z nami tatuś.
I po chwili dodałam:
- Mam jednak dziwne uczucie, jakbym go widziała już wcześniej. Nie wydaje ci się?
- Nie przypominam sobie - odpowiedziała w zamyśleniu.
Ja jednak już wiedziałam, że nie mówi prawdy, że coś przede mną ukrywa. Moja ciekawość wzrosła.
W czasie obiadu moi rodzice taktownie nie dawali po sobie poznać, jak bardzo cieszył ich drogocenny brylant. Chociaż moja matka - czasem jestem wobec niej złośliwa - gotowa byłaby przez cały tydzień być na diecie, byleby tylko poznać cenę brylantu już w tej chwili. Temat drugiego pierścionka pojawił się wtedy, kiedy rozmowa, tocząca się wokół pierścionka Mike’a, zamierała, po wyczerpaniu wszystkich pochwał dotyczących jego piękności. Wtedy Mike zaczął opowiadać o pojawieniu się tajemniczego motocyklisty w czasie naszego zaręczynowego przyjęcia: Mike bardzo lubi przesadzać i koloryzować. Teraz posłaniec miał dwa metry wzrostu i była to nowojorska wersja Dartha Vadera, nikczemnika z Gwiezdnych Wojen, ubierającego się też na czarno i mającego taki sam kask. Brakowało tylko odpowiedniego tła muzycznego i efektów specjalnych, by była to bajka dla dzieci. Rzecz jednak w tym, że i starsi słuchali tego z ogromnym zainteresowaniem. Chłopak umie dobrze opowiadać, ale sądzę, że dla moich rodziców fakt, że ich córka wychodzi za mąż za błyskotliwego posiadacza wielu kart kredytowych, złotych, platynowych i diamentowych usposabiał ich szczególnie przychylnie do narratora.
- Jakie to tajemnicze! - zawołał mój ojciec, który zdawał się bardzo zainteresowany tą historią. - Czy to aby nie żart?
- Jeśli to żart, to bardzo drogo kosztował on żartownisia - powiedziałam. Jedna z moich przyjaciółek pracuje dla Sotheby’s i jest ekspertem od klejnotów. Twierdzi, że pierścionek jest bardzo stary, a rubin wysokiej jakości, oszlifowany tak jak to robiono co najmniej sto lat temu.
- Pokaż mi go - poprosił zaciekawiony Daddy. Zdejmując z palca pierścionek, przyglądałam się mamie. Nie powiedziała ani słowa, udawała, ale odnosiłam wrażenie, że słucha opowiadania, które dobrze zna.
- Ciekawe, na pokwitowaniu odbioru jest napisane, że przesyłka została nadana w Barcelonie.
- W Barcelonie! - wykrzyknął ojciec, oglądając klejnot, który trzymał w ręku. - Widziałem już kiedyś ten pierścionek. Jasne, to musiało być w Barcelonie.
- Mam takie samo wrażenie! - odpowiedziałam. Ty chyba też, mamo?
Wydawało mi się, że była przestraszona, gdy udzielała odpowiedzi:
- Może tak, ale sobie nie przypominam. - Byłam pewna, że ona dobrze zna pochodzenie pierścionka. Dlaczego więc zaprzeczała? Po co to udawanie?
- Już wiem! - krzyknął mój ojciec. Słuchałam w napięciu. - Oczywiście, pamiętam!
- To powiedz - poprosiłam niecierpliwie.
- Ten pierścionek należał do Enrika. Pamiętasz, Mary?
- Chyba tak, to możliwe - odpowiedziała matka z wahaniem.
To pewne, pomyślałam. Ona wiedziała więcej, coś ukrywała.
- Jaki Enric - chciałam się dowiedzieć. - Mój ojciec chrzestny?
- Tak.
- Ale on nie żyje!
- Tak, nie żyje - potwierdził ojciec.
- To jak umarły może przysłać prezent? - wtrącił się Mike, coraz bardziej zaciekawiony. Już sobie wyobrażał, jak będzie o tym opowiadał swoim kolegom z Wall Street.
- Enric był moim ojcem chrzestnym. Opowiadałam ci o nim wiele razy. Wiesz przecież - wyjaśniałam mu - że u katolików, kiedy chrzci się dziecko, dwie osoby, mężczyzna i kobieta, biorą za nie fizyczną i duchową odpowiedzialność w razie śmierci jego rodziców. On był moim ojcem chrzestnym i zginął w wypadku samochodowym w tym samym roku, w którym my przyjechaliśmy tutaj, prawda? - zapytałam rodziców.
Matka wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Daddym, zanim odpowiedziała:
- Tak, umarł. W tym momencie byłam już całkiem pewna, że oboje coś przede mną ukrywają.
Taka jest Maria del Mar; dla niej cel uświęca kłamstwo. Bo jest to towarzysko poprawne, bo boi się kogoś obrazić, i być może dlatego, że nienawidzi bezpośredniej konfrontacji i ucieka od niej.
- Coś przede mną ukrywacie - oświadczyłam. - I wtedy mnie olśniło. - To jasne! Nie umarł, musi gdzieś żyć i dlatego przysłał mi swój pierścionek.
Daddy spojrzał na moją matkę i powiedział:
- Cristina jest już dorosła. - Miał poważny wyraz twarzy. - Musimy powiedzieć jej prawdę. - Matka skinęła potakująco głową.
Obserwowałam ich oboje, a następnie spojrzałam na Mike’a, który miał minę tak samo wyczekującą jak ja, a może jeszcze bardziej. Zaintrygowana nadstawiłam uszu.
- Enric nie żyje - powiedział ojciec, patrząc na mnie smutno. To nie ulega wątpliwości, ale nie zginął w wypadku samochodowym, jak ci powiedzieliśmy, ale popełnił samobójstwo. Strzelił sobie w usta.
Byłam wstrząśnięta. Uwielbiałam Enrica. W dzieciństwie, w Barcelonie, był dla mnie jakby wujkiem. A nawet czymś więcej, po moich rodzicach był osobą dorosłą, którą kochałam najbardziej. Pamiętam, że zawsze był miły, czuły, wymyślał wspaniałe zabawy dla nas trojga: swego syna Oriola, bratanka Luisa i mnie. Pamiętam jego wybuchy śmiechu i to jak nas rozśmieszał... Nigdy bym nie pomyślała, że ktoś tak witalny, o tak pozytywnym stosunku do życia, mógłby popełnić samobójstwo.
- Nie, to niemożliwe - powiedziałam.
- Tak, z całą pewnością tak było - stwierdziła moja matka.
Patrzyła teraz na mnie spokojnie, bez tej miny winowajczyni, jaką miała w kuchni. - Wiedzieliśmy, że wiadomość o samobójstwie bardzo cię zaboli. Dlatego ukrywaliśmy to przed tobą.
- Trudno mi jednak w to uwierzyć - szepnęłam. Matka miała rację. Nawet po tylu latach sprawiło mi to wielki ból. - Nie wierzę, by mógł to zrobić. Nie on.
Patrzyli na mnie ze smutkiem, w milczeniu.
- Ale dlaczego? - rozłożyłam ręce, dodając dramatyzmu moim lamentom.
- Dlaczego popełnił samobójstwo?
- Nie wiemy - odpowiedziała matka. - Jego rodzina nam nie powiedziała. A ja nie chciałam pytać więcej niż wypadało. Pamiętamy go takim, jakim był; pełnym życia, wykształconym, pozytywnym. Nadal modlę się za jego duszę - powiedziała ze smutkiem, bo kochała go jak brata.
Odłożyłam sztućce na talerz. Straciłam apetyt, nie miałam nawet ochoty na urodzinowy tort. Lepiej zostawić go na podwieczorek.
Przy stole zapanowała cisza. Wszyscy na mnie patrzyli.
- A co z pierścionkiem? - zapytałam po chwili. - Co się stało z pierścionkiem? Jak to się stało, że ktoś mi go teraz przysyła jako prezent zaręczynowy?
Spojrzałam na matkę, spojrzałam na ojca, ale obydwoje bezradnym gestem dali mi znać, że nie wiedzą. Kiedy mój wzrok spoczął na Mike’u, on także wzruszył ramionami z zakłopotaniem, jakby moje pytanie było skierowane do niego.
- Od chwili otrzymania tego pierścionka, Enric nigdy nie zdejmował go z palca - rzekła w końcu matka.
- Aha! - zawołałam. - Okazuje się, że pamiętasz, prawda? - Miałam ochotę powiedzieć: „Udawałaś, jak tylko obejrzałaś go w kuchni”, ale się powstrzymałam. Zachowam wyrzuty i pytania na później, kiedy będziemy same. Teraz ona by wszystkiemu zaprzeczyła.
- Nigdy nie widziałam go z innym pierścionkiem - mówiła dalej.
- Jestem przekonana, że w chwili śmierci miał go na palcu.
Zadrżałam, gdy usłyszałam te słowa.
- A czy nie istnieje zwyczaj grzebania zmarłych razem z ich ulubionymi klejnotami? - zapytałam, ale zanim skończyłam, pożałowałam tego.
Cała trójka spojrzała na mnie, ale nikt nic nie powiedział.
Kamień poprzez przezroczystą czerwień rzucał błysk. Czerwień krwi - pomyślałam.
Byłam zmieszana. Co za historia! Usiłowałam uporządkować myśli i podsumować zagadki związane z tym pierścionkiem. Dlaczego człowiek, tak bardzo kochający życie jak mój ojciec chrzestny, popełnił samobójstwo? Kto mi przysłał jego ulubiony klejnot? Dlaczego mnie, i w jakim celu? Dlaczego Enric, wbrew zwyczajowi, nie został pochowany z pierścionkiem? Przemknęła mi przez głowę myśl, że być może został z nim pochowany. Włosy zjeżyły mi się ze strachu na głowie.
Oni nadal mi się przyglądali.
- Ładna zagadka, prawda? - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem. Próbowałam myśleć konkretnie. Obserwowałam ich, każdego z osobna. Mike posłał mi szeroki uśmiech, był zachwycony. Daddy zrobił śmieszną minę, jakby chciał powiedzieć: a to ci klops! Tylko mama była poważna.
Nadal coś przede mną ukrywa - pomyślałam i ten pierścionek ją niepokoi. Więcej, przeraża.
Szykowaliśmy się już do wyjścia, kiedy nagle przypomniałam sobie o obrazie...
Wisiał zawsze na ścianie w jadalni; Mike w czasie swoich poprzednich wizyt nie zwrócił na niego uwagi, a ja też mu o nim nie wspominałam. Teraz zbliżyliśmy się do niego. To nieduży obraz, jakieś trzydzieści na czterdzieści centymetrów, namalowany temperą na drewnie, nadgryzionym przez korniki na niezagruntowanych brzegach. Widać jednak, że został on potem zabezpieczony przed robactwem. W każdym razie zamalowana powierzchnia była nietknięta.
Obraz przedstawia Matkę Boską z Dzieciątkiem. Madonna jest okryta płaszczem, siedzi nieruchoma, w majestatycznej pozie i patrzy prosto przed siebie; jej twarz jest słodka, ale poważna, a piękna, złocista aureola z kwietnymi motywami otaczajej głowę. Syn, chyba już dwuletni, trochę przechylony na bok, siedzi na prawym kolanie swojej matki, błogosławiąc tych, którzy na niego patrzą. Nad głową Dzieciątka, które lekko się uśmiecha, lśni mniejsza, mniej wypracowana aureola.
Zawsze mnie zadziwiał ten kontrast między statycznością jej postaci a ruchliwością maleństwa. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale Dzieciątko posiada ten impuls charakterystyczny dla gotyku, w odróżnieniu od spokoju matki, w której zachowały się ślady stylu romańskiego.
W górnej części obrazu znajdują się dwa reliefy w kształcie ostrołuków, pozłoconych podobnie jak tło malowidła, które jakby zamykają je wewnątrz średniowiecznej kaplicy. I znów gotyk, choć późny - jeśli odniesiemy się do architektury - dominuje na obrazie. A na dole, u stóp Madonny widnieje napis po łacinie: Mater.
Powiedziałam wcześniej, że obraz zawsze tu wisiał, a to nie jest prawda. Ale prawie. Przyjechaliśmy do Nowego Jorku w styczniu 1988 roku. Przez kilka miesięcy mieszkaliśmy w hotelu, dopóki mój ojciec nie znalazł tego domu i w marcu, po pewnych przeróbkach i remoncie, przeprowadziliśmy się do niego. Otóż dokładnie w wielkanocny poniedziałek otrzymałam ten obraz w prezencie od mojego ojca chrzestnego. A ponieważ brakowało nam jeszcze obrazów, natychmiast znaleźliśmy dla niego miejsce. Spodziewałam się prezentu od Enrika, a on nigdy mnie nie zawiódł, ale oczywiście nie mógł mi przysłać na taką odległość wielkanocnego czekoladowego tortu, jak to zawsze czynił. Zamiast tortu podarował mi ten piękny obraz.
Po paru miesiącach otrzymałam wiadomość o jego śmierci. Była to dla mnie tragedia i rozumiem, że rodzice ukrywali przede mną prawdę o samobójstwie. Uwielbiałam Enrica...
- To ładny obraz - skomentował Mike, odrywając mnie od moich myśli. - Wygląda na bardzo stary.
- Przysłał mi go Enric na krótko przed śmiercią.
- Zauważyłaś? Matka Boska ma na palcu twój pierścionek.
- Co? - spojrzałam na lewą rękę Madonny, na tę, którą podtrzymywała nóżki dziecka. Rzeczywiście, na środkowym palcu był namalowany pierścionek. Z czerwonym kamieniem. To był mój pierścionek!
Na chwilę mnie to ogłuszyło, bałam się, że zemdleję. Straszliwe przeczucie ugodziło we mnie prawie fizycznie.
- O Boże! Wszystko jest ze sobą powiązane. Pierścionek, obraz i samobójstwo Enrika.
Mimo wstrząsu, jakiego doznałam, kiedy się nagle dowiedziałam, że ten pierścionek, który tyle razy oglądałam na obrazie, należał do Enrika i choć byłam przekonana, że kryje on w sobie dziwną tajemnicę, nadal nosiłam go na palcu, obok pierścionka z brylantem otrzymanego od Mike’a.
Narastało we mnie dziwne przywiązanie do obu pierścionków: jeden oznaczał miłość mojego narzeczonego, drugi miłość mojego drogiego ojca chrzestnego. I nigdy ich nie zdejmowałam, nawet wtedy, kiedy szłam spać.
Nie mogłam jednak uchronić się, by ta tajemnica mnie nie dręczyła, nie nasuwała mi pytań w najbardziej nieodpowiednich momentach, kiedy powinnam myśleć o czymś innym. Nawet w czasie rozpraw sądowych, kiedy broniłam moich klientów, czułam coś dziwnego na ręce, spoglądałam na tajemny blask rubinu i nachodziły mnie takie oto myśli: dlaczego ktoś mi przysłał ten pierścionek?
Dlaczego Enric się zastrzelił?
Aha, zapomniałam powiedzieć, że jestem adwokatem. Ale może już się tego domyśliliście. Tak się składa, że bardzo dobrym adwokatem i spodziewam się, że będę jeszcze lepszym. A adwokat musi poświęcać wiele uwagi sprawie, którą się zajmuje, drobne szczegóły są bardzo ważne; trzeba nieustannie myśleć o wszystkich nagłych zwrotach i konsekwencjach sprawy, szukać precedensów we wcześniejszych wyrokach... Taki to zawód, nie sprzyja on myśleniu o gotyckich zagadkach.
Nie mogłam jednak się oprzeć urokowi tajemnicy.
Pomyślałam sobie, że może by zadzwonić do kogoś z Barcelony. Do moich przyjaciół z dzieciństwa, do Oriola, Luisa, ale straciłam ich ślad po naszym wyjeździe z Hiszpanii. Kiedy poprosiłam moją matkę, by pomogła mi skontaktować się z kuzynami Bonaplatą i Casajoaną, powiedziała mi, że gdzieś się zapodział jej stary kalendarzyk, że od śmierci Enrika nie ma żadnego kontaktu z jego krewnymi i nie wie, jak ich odnaleźć.
Nie uwierzyłam jej. Ale też nie chciałam na nią naciskać, coś mi mówiło, że ona nie chciała odsłaniać przeszłości, wolała o niej zapomnieć.
Zadzwoniłam do informacji telefonicznej w Hiszpanii. W całej Barcelonie nie udało mi się odnaleźć ani Oriola, ani Luisa. Postanowiłam dać sobie spokój i poczekać. Jeśli ktoś zadał sobie trud, by ustalić mój adres, by przysłać mi pierścionek, to w końcu da o sobie znać. A przynajmniej tego właśnie pragnęłam.
Dobrze pamiętam tamto lato, burzę i pocałunek. Pamiętam wzburzone morze, piasek, skały, deszcz i pocałunek. Pamiętam ostatnie lato, burzę i pierwszy pocałunek. I pamiętam jego; jego ciepło, zawstydzenie, fale i smak soli na jego wargach. Pamiętam go w czasie mojego ostatniego lata w Hiszpanii i jego pierwszy namiętny pocałunek. Nie zapomniałam mojej pierwszej miłości, niczego nie zapomniałam. Pamiętam go. Oriola.
Odkrycie mojego pierścionka na obrazie głęboko mnie zbulwersowało. Dziwiłam się sama sobie, myśląc o Oriolu, tym chłopczyku, który był moją pierwszą miłością, o moim dzieciństwie w Hiszpanii, o Enriku i o zagadkach, na które przedtem nie zwracałam należytej uwagi.
Dlaczego nigdy nie wróciliśmy do Hiszpanii? Dlaczego nigdy nie pojechaliśmy do Barcelony? Te i inne pytania natarczywie mnie nachodziły, wykończały mnie. Wiele razy prosiłam matkę, żebyśmy tam pojechali, ale odpowiedź była zawsze taka sama: „Nie, to nie jest dobry moment. M