JORGE MOLIST Pierścień - Spadek po ostatnim templariuszu Tytuł oryginału: El Anillo La herencia del ultimo templario (Tłum. Janina Perlin) 2005 Jordiemu, Dawidowi i Glorii Pamięci Erika Cauma Caja Castilla La Mancha i wydawnictwa Grupo Planeta zorganizowały czwartą edycję Nagrody Alfonsa X Mądrego za powieść historyczną. Celem tej nagrody jest promocja tego rodzaju powieści, dzięki którym Czytelnik może pogłębić swoją wiedzę o przeszłości i lepiej rozumieć teraźniejszość, sięgającą korzeniami w historię. Ukryty w jego papieskim pierścieniu, mieszka demon. Z mowy oskarżycielskiej Filipa IV, króla Francji, przeciwko Bonifacemu VIII Nieczęsto się zdarza, by kobieta tego samego dnia dostała dwa pierścionki zaręczynowe. Dlatego moje dwudzieste siódme urodziny były tak szczególne. Pierwszy pierścionek, w którym iskrzył się wspaniały brylant, otrzymałam od Mike’a, chłopaka, z którym chodziłam od ponad roku. Prawdziwy sukces! Mike to ideał, o jakim marzy każda panna na wydaniu. Albo przynajmniej powinna marzyć, a jeśli tak nie jest, to z pewnością jej matka pragnie mieć kogoś takiego w rodzinie. Makler giełdowy, a, ściślej mówiąc, syn właściciela agencji giełdowej, który nie tyle rokuje świetną przyszłość, co ma ją zapewnioną już od kołyski, dzięki fortunie tatusia i mamusi. No dobrze, ale chyba chcecie czegoś się dowiedzieć o drugim pierścionku. Otóż ten także mnie do czegoś zobowiązywał, choć nie do małżeństwa. A może jednak? W istocie ten drugi pierścionek również mnie związał, ale nie z mężczyzną, lecz z przygodą. Z niezwykłą przygodą. Oczywiście, kiedy otrzymałam ten pierścionek, nie wiedziałam, że o to chodzi, ani nawet się nie domyślałam, kto mógł mi go przysłać. A gdyby ktoś mi podał nazwisko nadawcy, nigdy bym mu nie uwierzyła. Ten zobowiązujący pierścień był darem od umarłego. Nie przypuszczałam też wówczas, że oba pierścionki, a raczej oba zobowiązania, są ze sobą nie do pogodzenia. Tak więc zostałam z obydwoma pierścionkami, oswajając się powoli z myślą, że czeka mnie ślub, a ja zmienię nazwisko na Harding, chociaż nadal intrygował mnie ten drugi pierścionek. Jestem bardzo ciekawska, a zagadki zawsze mnie ekscytują. Będzie jednak lepiej, jeśli opowiem po kolei, co się wydarzyło... Kiedy ktoś zadzwonił do drzwi, zabawa osiągała apogeum. Jennifer w długiej sukni z głębokim rozcięciem i Susan w obcisłych spodniach o obniżonej talii tańczyły, nie zwracając uwagi na męskie towarzystwo. Chłopcy, niektórzy byli po paru kieliszkach, wybałuszali oczy: Bezwstydnice! Jakże lubią prowokować! W końcu jednak przyłączyło się do nich dwóch pajaców z kieliszkami w ręku i zaczęły się wspólne pląsy. Mnie nie przeszkadzało, że faceci ślinili się na widok tych dwóch dziewczyn; byłam już zaręczona i Mike, mój szykowny narzeczony, obejmował mnie wpół i całował, w przerwie między jednym a drugim łykiem wina i wybuchami śmiechu. Na moim palcu lśnił pierścionek z dużym, wielokaratowym brylantem. Mike wręczył mi go parę godzin wcześniej w luksusowej restauracji, znajdującej się w pobliżu mojej kawalerki na Manhattanie, dokąd mnie zabrał dla uczczenia moich urodzin. - Dzisiaj ja wybieram deser - oznajmił. Podano mi wspaniały, czekoladowy suflet i przy trzecim lub czwartym nabieraniu tego smakołyku łyżeczka zazgrzytała na czymś twardym. - Życie jest jak czekoladowy suflet - Mike naśladował głos Toma Hanksa w filmie Forrest Gump. - Nigdy nie wiesz, co znajdziesz w środku. - Sądzę, iż obawiał się, że przy mojej entuzjastycznej żarłoczności, mogę to połknąć. I nagle ze smakowitej czerni deseru wydobył się błysk, który mnie oślepił. Prawdę mówiąc, spodziewałam się, że któregoś dnia mój giełdowy geniusz pojawi się z małą fortuną w postaci pierścionka z brylantem i że ofiaruje mi go w opakowaniu obietnicy wiecznej miłości. Wiecznej miłości i bogactwa, bo przyjmując jego oświadczyny, miałabym zapewnioną przyszłość, w której praca przestałaby być koniecznością i zamieniłaby się w przyjemny sposób spędzania czasu. - Najlepsze życzenia w dniu urodzin, Cristina - powiedział bardzo poważnie. - Ale jeśli to jest... - pisnęłam i zaczęłam zlizywać czekoladę z pierścionka. - Chcesz za mnie wyjść? - przyklęknął jednym kolanem na podłodze. Jakie to romantyczne!, pomyślałam. Kelnerzy i goście siedzący przy najbliższych stolikach, zaalarmowani moimi okrzykami, patrzyli na nas z zaciekawieniem. Spoważniałam, postanowiłam przedłużyć show i rozejrzałam się wokół: perski dywan, wspaniały kryształowy żyrandol zwisający z sufitu, kotary... Udawałam, że się zastanawiam. Mike patrzył na mnie z obawą. - Oczywiście, że tak! - wykrzyknęłam, kiedy napięcie sięgnęło szczytu. Zerwałam się z krzesła i zaczęłam go całować. On uśmiechał się ze szczęścia, a eleganckie towarzystwo nagrodziło scenę gorącymi oklaskami. Wróćmy jednak do zaręczynowego przyjęcia... Z powodu wrzawy wywołanej muzyką i głośnymi rozmowami nie usłyszałam dzwonka do drzwi; dotarł on do uszu Lindy i Johna, którzy zamiast mnie zawołać, uznali, że warto towarzystwu pokazać faceta tak interesującego. Wprowadzili więc go do środka i ja znalazłam się oko w oko z osobnikiem wysokim, odzianym w czarny strój motocyklisty, który, wchodząc do mieszkania, nie raczył nawet zdjąć kasku. - Pani Cristina Wilson? - zapytał. Dreszcz przebiegł mi po plecach, bo facet wyglądał ponuro i zdawał się przynosić ze sobą całą ciemność nocy panującej na dworze. Ktoś ściszył muzykę i wszyscy słuchali uważnie słów przybysza. - Tak, to ja - odpowiedziałam i się uśmiechnęłam. Ten chłopak zaraz mi zaśpiewa happy birthday. I prawdopodobnie wykona striptiz, by zademonstrować nam swoje mizerne muskuły, ukryte pod skórzanym ubraniem. To niespodzianka, jaką mi zapewne sprawiła któraś z moich przyjaciółek, może Linda, albo Jennifer. Byłoby zabawnie. Osobnik zrobił pauzę, rozsunął zamek swojej kurtki, a kiedy myślałam, że ją zdejmie, z wewnętrznej kieszeni wyciągnął paczuszkę. Goście zbiegli się do nas, rozbawieni, podnieceni i trochę pijani. - To dla pani - powiedział facet, wręczając mi paczuszkę. Ja nadal patrzyłam na niego wyczekująco. Kiedy zacznie się show? Facet jednak, zamiast śpiewać, rozsunął inny zamek błyskawiczny i zamiast zdjąć skórzane spodnie, wyjął z kieszeni kartkę papieru i długopis. - Mogę zobaczyć jakiś pani dowód tożsamości? - zapytał oschle. Wydało mi się, że z tym to już przesadza, ale trzeba było kontynuować zabawę. Znalazłam więc swoje prawo jazdy i pokazałam mu je. On zapisał spokojnie moje dane na druczku. Był to wytrawny aktor. Wszyscy uważnie słuchali jego słów i obserwowali jego ruchy. Czy był to już show? - Proszę tu podpisać. - No dobrze, zaczynasz czy nie? - rzekłam po złożeniu podpisu; ten cały wstęp wydał mi się przydługi. On spojrzał na mnie jakoś dziwnie i odrywając kopię dokumentu, wręczył mi ją, powiedział „do widzenia” i skierował się do drzwi. Tego się nie spodziewałam i spojrzałam pytająco na Mike’a, który w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Spojrzałam na papierek zostawiony przez nieznajomego; kopia była mało czytelna, zobaczyłam tylko swoje nazwisko. Nadawcy nie było. - Zaczekaj! - krzyknęłam i pobiegłam za nim. Na podeście już go nie było. Wsiadł do windy. Wróciłam do Mike’a zamyślona. A więc nie był to aktor, urodzinowa niespodzianka. To się stało naprawdę. Byłam zaintrygowana. Co za tajemniczy gość! Kto mi go przysłał? - Rozpakujesz ten prezent czy nie? - zapytała Ruth. - Chcielibyśmy zobaczyć, co to takiego - poprosił jakiś chłopak. Uświadomiłam sobie, że ciągle jeszcze trzymam ten przedmiot w ręku. Całkiem o nim zapomniałam z powodu dziwnego mężczyzny w czerni. Usiadłam na sofie. Położyłam paczuszkę na stoliku ze szklanym blatem i bezskutecznie próbowałam zdjąć sznurek z opakowania. Wszyscy skupili się wokół, głośno się zastanawiając, co to może być i kto to przysłał. Ktoś mi przysunął nóż od tortu, rozcięłam sznurek i po rozpakowaniu zobaczyłam drewnianą ciemną szkatułkę z prymitywnym metalowym zameczkiem. Szkatułka wyglądała na bardzo starą. Wewnątrz, na zielonej pluszowej poduszeczce, leżał złoty pierścionek z ciemnoczerwonym kamieniem. Klejnot wyglądał na antyczny. - Pierścionek! - wykrzyknęłam. Włożyłam go, wchodził luźno, ale pasował na mój środkowy palec. Zostawiłam go na palcu, obok pierścionka zaręczynowego, który lśnił na moim serdecznym palcu. Wszyscy chcieli go obejrzeć, chwaląc przy tym wielkość brylantu na pierwszym pierścionku. - To rubin - powiedziała Ruth o drugim pierścionku. Ruth jest ekspertem w sprawach starej biżuterii, pracuje dla Sotheby’s i dobrze się zna na kamieniach szlachetnych. - Dziwnie wygląda - skomentował Mike. - Bo dawniej, przed wiekami, nie szlifowano kamieni tak jak obecnie. Szlif był prymitywny, kamienie przycinano na okrągło, tak jak ten rubin. - Jakie to tajemnicze! – zawołała Jenifer i natychmiast przestała się interesować tą sprawą. Nastawiła głośniej muzykę i zaczęła tańczyć. I w rytmie ruchów jej pośladków zabawa zaczęła się na nowo. W czasie gdy Mike przygotowywał koktajle, zaczęłam znów przyglądać się szkatułce i pierścionkowi. Pokwitowanie o doręczeniu przesyłki leżało na stole. Starannie je wygładziłam i z trudem, bo kopia była źle odbita, odczytałam: „Barcelona, Spain”. Podskoczyło mi serce. - Barcelona - krzyknęłam. Tyle wspomnień budzi we mnie to słowo! Wieżowiec, zraniony ogniem, z przerażającym rykiem, całą swą gigantyczną masą zwalił się na nieszczęśników, znajdujących się na dole. Ludzie uciekali. Chmura popiołu i pyłu, jak wiatr pustynny niosący piasek, rozszerzała się, przenikała na ulice i pokrywała wszystko białawą, grubą warstwą. Przekręciłam się gwałtownie w łóżku. Boże, jaki strach! Wróciła znowu pamięć o owym strasznym poranku, kiedy runęły najwyższe wieżowce... Nic się nie dzieje, powiedziałam sobie. To było wiele miesięcy temu; jestem w swoim łóżku. Spokojnie, spokojnie. Po przyjęciu zaręczynowym Mike został u mnie na noc i czułam jego przyjemne ciepło; oddychał równo, wyglądał na zadowolonego i odprężonego. Pogłaskałam go po silnych, szerokich plecach. To mnie uspokoiło. Nasze nagie ciała odpoczywały w pościeli; choć Mike dał się porwać gwałtownej namiętności, miał jeszcze tyle siły, by oświadczyć mi, potem jak przestaliśmy się kochać, że mnie nadal kocha i był w stanie powiedzieć mi jeszcze parę komplementów, zanim zasnął jak kamień. Ja także, wyczerpana tak intensywnym dniem, zapadłam w słodki sen, aż pojawiły się te przerażające obrazy. Spojrzałam na budzik. Było w pół do czwartej, niedzielny ranek; mogłam jeszcze długo pospać. Zamknęłam oczy, już spokojna, ale znowu naszła mnie tragiczna wizja walących się wieżowców, ruin, paniki, jaka ogarnęła ludzi. Sen jednak się zmienił. Nie działo się to już w Nowym Jorku. Nie waliły się Wieże Bliźniacze. Było to coś innego, ale obrazy i dźwięki tego czegoś dochodziły do mnie i nie mogłam się przed tym obronić. Ludzie krzyczeli. Walące się wieże spowodowały wielki wyłom i mężczyźni uzbrojeni w miecze, włócznie i kusze, chronieni przez żelazne hełmy, kolczugi i tarcze, biegli w chmurze pyłu ku wyszczerbionym murom, dodając sobie animuszu bojowymi okrzykami. Znikli pośród wrzawy w brudnej mgle i nigdy z niej nie wyszli. Po chwili mgła wypluła z siebie hordę wyjących wojowników muzułmańskich, wymachujących skrwawionymi szablami. Choć miałam przypasaną u boku szpadę, byłam niezdolna do walki; czułam, że opuszczają mnie siły, a krew wypływa z otwartych ran. Nie mogłam wywijać szpadą ani nawet podnieść ręki. Zaczęłam szukać jakiegoś schronienia. Spojrzałam na swoją dłoń i ujrzałam na palcu pierścionek z ciemnoczerwonym rubinem. Kobiety, dzieci i starcy, niektórzy z końmi, inni z kozami i owcami, biegli w stronę morza. Maluchy płakały i łzy spływały po ich zabrudzonych pyłem buziach, żłobiąc na nich kanaliki. Większe dzieci podążały za swymi matkami, które niosły na rękach lub prowadziły za rączkę mniejsze latorośle. Po ataku wojowników, którzy szablami siekli uciekających, wybuchła panika. Ludzie krzyczeli, zostawiali swój dobytek, a niektórzy nawet swoje dzieci, pragnęli tylko uciekać. Ale nie wiedzieli dokąd. To było straszne. Bardzo było mi ich żal, ale nie mogłam im pomóc. Co się stanie z dziećmi bez matek? Może uratują życie, ale staną się niewolnikami? Wielkie drewniane bramy okute żelazem zostały zamknięte. Za nimi było bezpiecznie, ale wojsko z obnażonymi szablami trzymało tłum na odległość, wpuszczało tylko niektórych. Ci, którzy tłoczyli się na zewnątrz, zaczęli głośno błagać o litość. Pchali się, prosili, płakali, przeklinali. Strażnicy krzyczeli na nich, żeby się odsunęli, odeszli, skierowali się w stronę portu. A kiedy stłoczony tłum chciał siłą utorować sobie drogę, ci, którzy strzegli wejścia, zaczęli dźgać szablami stojących najbliżej. Biedni nieszczęśnicy, wyjący z bólu i strachu. Uchodziła ze mnie krew i bałam się, że umrę w tym zdesperowanym tłumie. Chwiejąc się na nogach, rzuciłam się na szable żołnierzy. Musiałam za wszelką cenę przejść przez te drzwi! Gwałtownie siadłam na łóżku. Oddychałam ciężko i miałam oczy pełne łez. Jakże się bałam! Jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy dowiedziałam się, co się stało z Wieżami Bliźniaczymi. Sen był dla mnie bardziej realny od tego, co się stało 11 września. Nie spodziewam się, że to zrozumiecie, bo ja sama do dzisiaj tego nie pojmuję. Końcowy obraz najbardziej wrył mi się w pamięć. Mężczyzna, który dowodził oprawcami strzegącymi bram, był ubrany na biało, a na piersiach miał taki sam czerwony krzyż, jaki widziałam namalowany na ścianie fortecy. Ten krzyż... coś mi przypominał. Odwróciłam się do Mike’a, szukając w nim oparcia. Teraz leżał na wznak i nadal słodko spał z anielską twarzą i lekkim uśmiechem na ustach. Z pewnością jego sny różniły się od moich. Nie mogłam dzielić z nim jego spokoju; pierścionek, nie ten od niego, ale drugi, budził we mnie trwogę. Powiedziałam przedtem, że byłam naga, ale nie całkiem. Na mojej ręce lśniły dwa pierścionki. Nie zwykłam spać z biżuterią, ale przed pójściem do łóżka nie zdjęłam pierścionka z brylantem, symbolem naszej miłości, mojego ślubowania, mojego nowego życia. Nie wiem jednak, dlaczego leżałam w łóżku także z tym drugim pierścionkiem. Tym z mojego koszmarnego snu. Czy tak mnie opętał ten pierścień, że widziałam go nawet w tym strasznym śnie? Chciałam go lepiej obejrzeć, zdjęłam więc pierścionek z palca i podsunęłam pod światło nocnej lampki. I wtedy stało się coś, co mnie po prostu zamurowało. Światło, padając na kamień, osadzony w ten sposób, że metal podtrzymywał go tylko z dwóch stron, rzuciło na białe prześcieradło odbicie przedstawiające czerwony krzyż. Był piękny, ale niepokojący; szczególny krzyż: miał cztery jednakowe ramiona, które na końcach otwierały się, tworząc dwa małe kotwicowe łuki. W jednej chwili uświadomiłam sobie, że jest to krzyż z mojego snu! Mieli go na piersiach żołnierze nacierający na tłum, był namalowany na ścianie fortecy. Zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. To niemożliwe, czyżby to był nadal sen? Chciałam się uspokoić, zgasiłam światło i przysunęłam się do Mike’a, szukając u niego schronienia. Mike odwrócił się, nadal śpiąc. Uściskałam go. To mnie trochę uspokoiło, ale myśli nadal kłębiły się we mnie. Wszystko, co dotyczyło tego pierścionka, było tajemnicze: sposób, w jaki do mnie dotarł, pojawienie się go w moim śnie, widok tego krzyża, zanim jeszcze odnalazłam go także w pierścionku... Powiedziałam sobie, że ten pierścionek ma swoją historię, że nie jest to zwykły prezent, że coś się w nim kryje... Moja ciekawość rosła. A także strach. Coś mi mówiło, że ten niespodziewany prezent nie trafił do mnie przypadkiem, że jest to wyzwanie losu, życie toczące się równolegle do mojego, które, jak sekretne drzwi, otwiera się nagle przede mną, kusząc, abym przekroczyła jego ciemny próg... Przeczuwałam, że ten pierścionek zakłóci to wygodne życie, pełne obietnic szczęścia, jakie zaczynało się dla mnie. Była to groźba, pokusa. Przeklęty pierścień! Ledwo się pojawił, a już nie dawał mi spać tej nocy, która miała być nocą szczęśliwą. Zapaliłam znów światło i skupiłam uwagę na czerwonym kamieniu; z jego wnętrza wydobywał się dziwny blask. Rubin miał kształt sześcioramiennej gwiazdy, którą jakby coś poruszało od spodu. Obracałam pierścionek tak, by błysk mieć zawsze przed oczyma. Obejrzałam pierścionek od wewnątrz. Była tam inkrustacja z kości słoniowej wycięta w ten sposób, że tworzyła rysunek na tylnej ściance rubinu, dzięki czemu światło, przechodzące przez pierścionek od tyłu, rzucało obraz tego pięknego krwistoczerwonego krzyża. Tak więc zrozumiałam jak funkcjonowało fizycznie to małe cudo, ale moja ciekawość, skąd ono pochodziło i kto mi je przysłał, była coraz większa. I nagle oczy rozszerzyły mi się ze zdumienia, kiedy ta myśl powstała w mojej głowie. Pierścionek! Ten z rubinem. Już go przedtem widziałam! Ten obraz powracał z zatartych wspomnień dzieciństwa. Byłam tego pewna. Absolutnie pewna. Mogłam go w przeszłości gdzieś widzieć, ktoś go nosił na palcu. Przewracałam się niespokojnie na łóżku. Zdarzyło się to, kiedy byłam dzieckiem, w Barcelonie. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Ale kto go nosił? Starałam się sobie przypomnieć, ale na próżno. Byłam już pewna, że pochodził on z mojego dzieciństwa, być może z jeszcze bardziej odległej przeszłości. Ale kto mi go przysłał? Dlaczego? Jeśli chcesz podarować coś komuś na jego urodziny, nie musisz z tego robić takiej tajemnicy, ujawniasz się. Czyż nie? I znów nasunęło mi się pytanie, które zawsze chciałam zadać mojej matce, ale nigdy nie wypowiedziałam go na głos. Była to jedna z tych małych zagadek, do których nie przywiązujesz większej wagi, ale które tkwią w jakimś zakamarku twego mózgu, nieprzyjemnie cię uwierają i któregoś dnia stają się wielką niewiadomą. Dlaczego nigdy nie wróciliśmy do miasta, w którym się urodziłam? Przenieśliśmy się z Barcelony do Nowego Jorku, kiedy miałam trzynaście lat. Mój ojciec pochodzi z Michigan i przez wiele lat był szefem hiszpańskiej filii dużej amerykańskiej spółki. Moja matka była jedynaczką z „dobrej” mieszczańskiej rodziny katalońskiej. Babcia i dziadek ze strony matki już nie żyli. W Hiszpanii mamy tylko dalekich krewnych, z którymi nie utrzymujemy kontaktów. Moi rodzice poznali się właśnie w Barcelonie, zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, pobrali się i ja urodziłam się z tego związku. Ojciec mówił ze mną przez całe życie po angielsku, a ja nazywałam go Daddy, co znaczy tata. On zaś moją matkę, która ma na imię Maria del Mar, nazywał Mary. No więc zawsze miałam ochotę zapytać Mary, dlaczego nigdy nie wróciliśmy do Barcelony, ale ona unikała tego tematu. Czy miała po temu jakiś powód? - zastanawiałam się. Daddy dość dobrze zintegrował się z grupą przyjaciół mojej matki, uwielbiał Hiszpanię, ale mam wrażenie, że to Mary nalegała, żeby się przenieść do Stanów Zjednoczonych. I w końcu spełniło się jej życzenie; mój ojciec otrzymał stanowisko w centrali korporacji na Long Island, w Nowym Jorku. I przeprowadziliśmy się. Maria del Mar pozostawiła swoją rodzinę, przyjaciół i swoje miasto. Nie przyjechaliśmy już nigdy do Barcelony, nawet z krótką wizytą. Dziwne, prawda? Wróciłam do łóżka i spojrzałam znów na budzik. Świtało, zaczynał się niedzielny poranek. Mieliśmy pojechać na Long Island, uczcić moje urodziny. Pomyślałam sobie, że ja i moja matka mamy sobie dużo do powiedzenia. Oczywiście, jeśli ona zechce. - Kocham cię - powiedział Mike, odrywając na chwilę wzrok od szosy i kładąc mi rękę na kolanie. - Kocham cię, najdroższy - odpowiedziałam, podniosłam jego rękę do ust i pocałowałam. Był piękny zimowy poranek. Słońce oświetlało pnie, nagie gałęzie starych drzew i ginęło pośród zieleni świerków. Przejrzystość i świetlistość dnia były złudne; nikt siedzący w ogrzewanym samochodzie, nie domyśliłby się jak zimno jest na zewnątrz. - Musimy ustalić datę - powiedział Mike. - Datę? - Tak, oczywiście. Datę ślubu - patrzył na mnie zdumiony moim roztargnieniem. - Tak, oczywiście - odpowiedziałam zamyślona. „Gdzie ja mam głowę? Po zaręczynach musi być ślub” - rozważałam. „A Mike dał mi pierścionek dlatego, że chce się ze mną ożenić. A ja powiedziałam tak, dlatego, że ja też tego chcę”. Powinno mi się spieszyć ze ślubem. Ale ja, zamiast snuć radosne plany dotyczące mojej białej sukni, strojów drużek, tortu i tego wszystkiego, co konieczne w najszczęśliwszym dniu życia, rozmyślałam o pierścionku, nie tym od Mike’a, ale drugim, owianym tajemnicą. Ale oczywiście nie mogłam mu o tym powiedzieć. - A kiedy już ustalimy datę - dodałam - będziemy musieli przygotować zaproszenia, pomyśleć o strojach, przyjęciu, kościele... - Oczywiście. - Świetnie! - stwierdziłam pogodnie. „Ale kłopot!” - powiedziałam sobie w duchu. „Jak ja w to zabrnęłam?”. I przypomniałam sobie dzień, kiedy to wszystko się zaczęło... Nad ranem przyleciały ptaki śmierci pilotowane przez zmarłych i swoim ogniem skosiły tysiące istnień ludzkich, pochłonęły symbole naszego miasta, przepełniły nasze serca żałobą. Przybywały z ciemnej nocy odległej o tysiąc lat, kiedy tylko krwawy półksiężyc dostarczał światła oświeconym. A teraz boli. Te zawalone wieże nas bolą. Tak jak boli amputowana noga, która już nie istnieje. Zostaje po niej tylko ból. Rozciąga się tam ogromna próżnia, a jej widma zdają się zaludniać miasto. Nie jest to takie samo miasto. Nigdy nie będzie takie samo. Ale to nadal jest Nowy Jork. Zawsze nim będzie. Ten dzień i jego ciemność zmieniły moje miasto, zmieniły świat, zmieniły mnie i moje życie. Tamtego dnia miałam iść do sądu w skomplikowanej sprawie rozwodowej i kiedy mijałam recepcję naszej kancelarii adwokackiej, znajdującej się w pobliżu Rockefeller Center, coś zwróciło moją uwagę: uderzenie, niewielki wstrząs. Dziwne, pomyślałam. Przecież w Nowym Jorku nie zdarza się trzęsienie ziemi. Weszłam po schodach, przywitałam się i już miałam udać się do swego gabinetu, gdy sekretarka przy telefonie krzyknęła: „O Boże!” Zbiegli się do niej niedowierzający pracownicy i wszyscy wyszliśmy na taras, skąd, jak z wielu tarasów w Nowym Jorku, widać wieżowce. Zobaczyliśmy dym i przerażeni krzyczeliśmy, a kiedy nadleciał drugi samolot z ogniem, ogarnął nas już obłęd. To nie był wypadek, lecz atak i wszystko mogło się zdarzyć. Wiadomości były najpierw niejasne, potem tragiczne, a w końcu przyszedł rozkaz opuszczenia budynku i wyjścia z Manhattanu. Warkot helikopterów stanowił kontrapunkt dla przerażającego wycia syren wozów strażackich, karetek pogotowia i samochodów policyjnych, które pędziły ulicami jak mrówki, uciekające z rozgrzebanego mrowiska. Zastanawiałam się, czy wyjść z wyspy przez jeden z mostów, a potem wziąć taksówkę i pojechać na Long Island do moich rodziców, ale w końcu postanowiłam wrócić do swego mieszkania i zobaczyć w telewizji, co się wydarzyło. Byłam zupełnie zdruzgotana. Zaczęłam dzwonić do znajomych, których biura znajdowały się w Wieżach Bliźniaczych lub w pobliżu. Wiele telefonów zajętych. Trudno było z ludźmi rozmawiać, a kiedy dodzwoniłam się do Mike’a stwierdziłam, że jest bardzo przybity. Ponieważ pracował na Wall Street, miał wielu przyjaciół w Wieżach i cały ranek spędził na próbach skontaktowania się z nimi, z mizernym rezultatem. Znaliśmy się od miesięcy i wiedziałam, co on lubi. Trochę wiedziałam. Wiedziałam, że to facet dobrze się prezentujący i sympatyczny, ale na tym się kończyło. Składniki były, ale brakowało katalizatora, żeby to wszystko ułożyło mi się w jakąś całość. Chciał, żebyśmy się częściej widywali, zbliżyli do siebie, ale ja przystopowałam. Czasem wychodziliśmy gdzieś sami, czasem w grupie; właśnie ostatniej soboty spotkaliśmy się z kilkoma przyjaciółmi. - Stawiasz mężczyznom zbyt duże wymagania - powtarzała moja matka. - U wszystkich znajdujesz jakieś wady. Zobaczymy, czy uda ci się utrzymać któregoś dłużej niż przez miesiąc - i tak w kółko. Czasem biedaczka robiła mi wyrzuty... - Spokojnie, Mary - wtrącał się Daddy. Pewnego dnia pojawi się wspaniały mężczyzna. Nie należy zadowalać się pierwszym z brzegu. Prawda? - i puszczał do mnie oko. Moja matka trafiła w sedno. Lubię towarzystwo mężczyzn, ale denerwują mnie, kiedy chcą ograniczać moją wolność, żądając więcej i więcej. Wtedy mam dosyć i zrywam. Na szczęście łatwo nawiązuję nowe przyjaźnie i mój Daddy miał rację; nie natrafiłam jeszcze na właściwego mężczyznę. A jeśli nawet natrafiłam, to nic mi o tym nie wiadomo. Nie pamiętam, co czułam tego ranka, kiedy rozmawiałam z Mike’iem, być może zauważyłam u niego ten sam lęk, który ściskał moje serce, ale powiedziałam mu, żeby do mnie przyszedł i z tego, co znajdziemy w lodówce, zrobimy sobie kolację. Wiedziałam, że się zgodzi, i tak było. Czekałam na niego z otwartą butelką kalifornijskiego cabernet-sauvignon, a on, ledwo wszedł, powiedział mi, że jego najlepszy przyjaciel pracował na jednym z pięter drugiego wieżowca, powyżej uderzenia samolotu. Zaginął. Usiedliśmy przed telewizorem, popijając wino i próbując otrząsnąć się z osłupienia. W owym dniu telewizja, bez reklam, pokazywała ciągle, czasem z nowymi ujęciami, obydwa uderzenia samolotów, ludzi wyskakujących z okien, pełne napięcia czekanie, zawalenie się wieżowców... tragedię. Byliśmy jak zahipnotyzowani, nie mogliśmy oderwać oczu od ekranu. Nagle, oglądając te przerażające sceny, Mike zaczął płakać. Ulżyło mi, bo przed chwilą sama miałam ochotę się rozpłakać, a więc przyłączyłam się do niego. Płacząc, pogłaskałam go po policzku, on pogłaskał mnie i, płacząc, pocałował. Leciutko, tylko w usta. Ja go też pocałowałam, z języczkiem. Byliśmy ze sobą tak blisko po raz pierwszy. Nie wiem, czy kiedykolwiek całowaliście się, jednocześnie płacząc; powstaje wtedy dość paskudna mieszanka śliny ze łzami. Musiałam jednak zapomnieć o wszystkim w jego ramionach. Czasem mówię sobie, że być może zrobiłabym to wówczas z innym mężczyzną i czuję z tego powodu wyrzuty sumienia. Ale owego wieczora, rzecz dziwna w moim przypadku, potrzebowałam opieki mężczyzny i tym razem wcale nie udawałam, tak było naprawdę. Jest też możliwe, że przyjęłabym to także od kobiety. Nie wiem. On także szukał w kimś oparcia. Włożył mi rękę pod bluzkę i odnalazł moją pierś nagą, bez stanika. Ja rozpięłam mu koszulę i moja dłoń ześlizgnęła się najpierw po jego torsie, a potem w dół. Kiedy w pewnej chwili postanowiłam sięgnąć jeszcze niżej, natknęłam się na jego członek, który rozpychał mu spodnie. On, nadal pochlipując, pocałował mnie w piersi. Kochaliśmy się na sofie rozpaczliwie jak yonkies sięgający po narkotyki, by zapomnieć o świecie. Nie zdążyliśmy zgasić telewizora, okienka ukazującego to, o czym nie chcieliśmy wiedzieć. Tak więc nasze miłosne szepty mieszały się z krzykami zdumionych i przerażonych ludzi. On osiągał szczyt, kiedy coś odwróciło moją uwagę. Otworzyłam oczy i ujrzałam kilku nieszczęśników skaczących w próżnię. Natychmiast zamknęłam oczy i zaczęłam się modlić. Potem kochaliśmy się jeszcze raz w sypialni, już bez tych apokaliptycznych obrazów i dźwięków. I nagle, obok namiętności, pojawiła się we mnie czułość. Byłam mu wdzięczna. Kiedy przyszedł do mnie, miałam serce tak ściśnięte, że aż mnie bolało. W czasie kochania się wróciło ono do normalnych rozmiarów, a nawet stało się większe. - Spędziliśmy tę straszną noc w Nowym Jorku, zaludnionym - tak to czułam - przez dusze bez ciała, dusze zagubione, przerażone, zrozpaczone, szukające w ciemnościach drogi, podczas gdy żywi opłakiwali je. Spędziliśmy tę noc w moim łóżku, objęci, pokrzepieni na duchu, szczęśliwi tym szczęściem, które się czuje, kiedy przestaje się być bardzo nieszczęśliwym. Ciemności, groza pozostały na zewnątrz, daleko. A ja pomyślałam, że tak mogłoby być zawsze. Kiedy rankiem następnego dnia Mike poprosił, bym pozwoliła mu przyjść wieczorem i zostać na noc, zgodziłam się. Zaczęliśmy chodzić ze sobą na poważnie. I oczywiście, moje życie kobiety bez mężczyzny na stałe zmieniło się raz na zawsze. Tamtej nocy. Dom moich rodziców znajduje się w wytwornej części Long Island. Nie jest to jedna z tych kosztownych rezydencji usytuowanych przy plaży, ale budynek wygląda ładnie, w angielskim stylu kolonialnym, dwupiętrowy, z dużym ogrodem. Wjeżdżając na żwirowaną drogę, prowadzącą do domu, zatrąbiłam, bo uwielbiam jak rodzice wychodzą mi na spotkanie. Pierwszy pojawił się Daddy z niedzielną gazetą w ręku. - Najlepsze życzenia z okazji urodzin, Cristina - powiedział. Uściskaliśmy się i pocałowaliśmy. I wtedy właśnie wyszła mama. Fartuch, który miała na sobie, oznaczał, że przyrządzała jeden ze swych sławnych przysmaków. Mama jest świetną kucharką i przez pewien czas marzyła o założeniu na Manhattanie restauracji w śródziemnomorskim stylu. Prawie nigdy nie pozwalała gotować pomocy domowej, a po zapachu, jaki dochodził mnie w tym momencie, mogłam przypuszczać, że było to jedno z jej wyśmienitych rybnych dań, które nazwała suquet de l’Emporad. Wśród uścisków i powitań ojciec oraz Mike weszli do salonu, a ja podążyłam za mamą do kuchni. Muszę przyznać, że nie bywam w niej zbyt często, ale chciałam jak najwcześniej przekazać mamie nowinę. - Pierścionek zaręczynowy! - wykrzyknęła, dotknęła go i aż podskoczyła z radości. - Jaki ładny! Gratulacje! - znów mnie pocałowała i mocno uściskała. Widać było, że jest zachwycona. - Cudowny! Kiedy ślub? - Jeszcze nie podjęliśmy decyzji - odpowiedziałam, trochę zdegustowana naleganiem. - Jedno jest pewne; nie ma pośpiechu, żyje się nam wspaniale, w pracy wszystko układa mi się bardzo dobrze i na razie nie chcę mieć dzieci. Może mu zaproponuję, żebyśmy zamieszkali razem jeszcze przed ślubem. - Ale najpierw musisz ustalić datę ślubu. - Zobaczę. - Ta poczciwa kobieta zaczynała mnie irytować. Dobrze jest mieć przystojnego i bogatego narzeczonego. Może nawet lepiej mieć go jako narzeczonego, choć prawdopodobnie będzie równie dobrym mężem, ale ja nie musiałam się spieszyć. Chciałam odwrócić jej uwagę od sprawy ślubu, zanim zaczniemy się z tego powodu kłócić. - Ale czy zauważyłaś jaki wielki i piękny jest ten brylant? - i podsunęłam jej pierścionek pod nos. Matka ostatnio stała się krótkowzroczna. Spojrzała uważnie na moją rękę i nagle wzdrygnęła się. A nawet chyba cofnęła o krok. Przyglądała się badawczo mojej ręce i mnie, wyglądała na przestraszoną. - Co ci jest? - Nic - skłamała. - Jesteś chyba zaskoczona. - Jestem zachwycona pierścionkiem od Mike’a. Jest śliczny - powiedziała po chwili. - A ten drugi? Nigdy go u ciebie przedtem nie widziałam. - Dotarł do mnie w sposób nader tajemniczy - odpowiedziałam z entuzjazmem. - Ale tę historię opowiem wam dopiero przy obiedzie, jak będzie z nami tatuś. I po chwili dodałam: - Mam jednak dziwne uczucie, jakbym go widziała już wcześniej. Nie wydaje ci się? - Nie przypominam sobie - odpowiedziała w zamyśleniu. Ja jednak już wiedziałam, że nie mówi prawdy, że coś przede mną ukrywa. Moja ciekawość wzrosła. W czasie obiadu moi rodzice taktownie nie dawali po sobie poznać, jak bardzo cieszył ich drogocenny brylant. Chociaż moja matka - czasem jestem wobec niej złośliwa - gotowa byłaby przez cały tydzień być na diecie, byleby tylko poznać cenę brylantu już w tej chwili. Temat drugiego pierścionka pojawił się wtedy, kiedy rozmowa, tocząca się wokół pierścionka Mike’a, zamierała, po wyczerpaniu wszystkich pochwał dotyczących jego piękności. Wtedy Mike zaczął opowiadać o pojawieniu się tajemniczego motocyklisty w czasie naszego zaręczynowego przyjęcia: Mike bardzo lubi przesadzać i koloryzować. Teraz posłaniec miał dwa metry wzrostu i była to nowojorska wersja Dartha Vadera, nikczemnika z Gwiezdnych Wojen, ubierającego się też na czarno i mającego taki sam kask. Brakowało tylko odpowiedniego tła muzycznego i efektów specjalnych, by była to bajka dla dzieci. Rzecz jednak w tym, że i starsi słuchali tego z ogromnym zainteresowaniem. Chłopak umie dobrze opowiadać, ale sądzę, że dla moich rodziców fakt, że ich córka wychodzi za mąż za błyskotliwego posiadacza wielu kart kredytowych, złotych, platynowych i diamentowych usposabiał ich szczególnie przychylnie do narratora. - Jakie to tajemnicze! - zawołał mój ojciec, który zdawał się bardzo zainteresowany tą historią. - Czy to aby nie żart? - Jeśli to żart, to bardzo drogo kosztował on żartownisia - powiedziałam. Jedna z moich przyjaciółek pracuje dla Sotheby’s i jest ekspertem od klejnotów. Twierdzi, że pierścionek jest bardzo stary, a rubin wysokiej jakości, oszlifowany tak jak to robiono co najmniej sto lat temu. - Pokaż mi go - poprosił zaciekawiony Daddy. Zdejmując z palca pierścionek, przyglądałam się mamie. Nie powiedziała ani słowa, udawała, ale odnosiłam wrażenie, że słucha opowiadania, które dobrze zna. - Ciekawe, na pokwitowaniu odbioru jest napisane, że przesyłka została nadana w Barcelonie. - W Barcelonie! - wykrzyknął ojciec, oglądając klejnot, który trzymał w ręku. - Widziałem już kiedyś ten pierścionek. Jasne, to musiało być w Barcelonie. - Mam takie samo wrażenie! - odpowiedziałam. Ty chyba też, mamo? Wydawało mi się, że była przestraszona, gdy udzielała odpowiedzi: - Może tak, ale sobie nie przypominam. - Byłam pewna, że ona dobrze zna pochodzenie pierścionka. Dlaczego więc zaprzeczała? Po co to udawanie? - Już wiem! - krzyknął mój ojciec. Słuchałam w napięciu. - Oczywiście, pamiętam! - To powiedz - poprosiłam niecierpliwie. - Ten pierścionek należał do Enrika. Pamiętasz, Mary? - Chyba tak, to możliwe - odpowiedziała matka z wahaniem. To pewne, pomyślałam. Ona wiedziała więcej, coś ukrywała. - Jaki Enric - chciałam się dowiedzieć. - Mój ojciec chrzestny? - Tak. - Ale on nie żyje! - Tak, nie żyje - potwierdził ojciec. - To jak umarły może przysłać prezent? - wtrącił się Mike, coraz bardziej zaciekawiony. Już sobie wyobrażał, jak będzie o tym opowiadał swoim kolegom z Wall Street. - Enric był moim ojcem chrzestnym. Opowiadałam ci o nim wiele razy. Wiesz przecież - wyjaśniałam mu - że u katolików, kiedy chrzci się dziecko, dwie osoby, mężczyzna i kobieta, biorą za nie fizyczną i duchową odpowiedzialność w razie śmierci jego rodziców. On był moim ojcem chrzestnym i zginął w wypadku samochodowym w tym samym roku, w którym my przyjechaliśmy tutaj, prawda? - zapytałam rodziców. Matka wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Daddym, zanim odpowiedziała: - Tak, umarł. W tym momencie byłam już całkiem pewna, że oboje coś przede mną ukrywają. Taka jest Maria del Mar; dla niej cel uświęca kłamstwo. Bo jest to towarzysko poprawne, bo boi się kogoś obrazić, i być może dlatego, że nienawidzi bezpośredniej konfrontacji i ucieka od niej. - Coś przede mną ukrywacie - oświadczyłam. - I wtedy mnie olśniło. - To jasne! Nie umarł, musi gdzieś żyć i dlatego przysłał mi swój pierścionek. Daddy spojrzał na moją matkę i powiedział: - Cristina jest już dorosła. - Miał poważny wyraz twarzy. - Musimy powiedzieć jej prawdę. - Matka skinęła potakująco głową. Obserwowałam ich oboje, a następnie spojrzałam na Mike’a, który miał minę tak samo wyczekującą jak ja, a może jeszcze bardziej. Zaintrygowana nadstawiłam uszu. - Enric nie żyje - powiedział ojciec, patrząc na mnie smutno. To nie ulega wątpliwości, ale nie zginął w wypadku samochodowym, jak ci powiedzieliśmy, ale popełnił samobójstwo. Strzelił sobie w usta. Byłam wstrząśnięta. Uwielbiałam Enrica. W dzieciństwie, w Barcelonie, był dla mnie jakby wujkiem. A nawet czymś więcej, po moich rodzicach był osobą dorosłą, którą kochałam najbardziej. Pamiętam, że zawsze był miły, czuły, wymyślał wspaniałe zabawy dla nas trojga: swego syna Oriola, bratanka Luisa i mnie. Pamiętam jego wybuchy śmiechu i to jak nas rozśmieszał... Nigdy bym nie pomyślała, że ktoś tak witalny, o tak pozytywnym stosunku do życia, mógłby popełnić samobójstwo. - Nie, to niemożliwe - powiedziałam. - Tak, z całą pewnością tak było - stwierdziła moja matka. Patrzyła teraz na mnie spokojnie, bez tej miny winowajczyni, jaką miała w kuchni. - Wiedzieliśmy, że wiadomość o samobójstwie bardzo cię zaboli. Dlatego ukrywaliśmy to przed tobą. - Trudno mi jednak w to uwierzyć - szepnęłam. Matka miała rację. Nawet po tylu latach sprawiło mi to wielki ból. - Nie wierzę, by mógł to zrobić. Nie on. Patrzyli na mnie ze smutkiem, w milczeniu. - Ale dlaczego? - rozłożyłam ręce, dodając dramatyzmu moim lamentom. - Dlaczego popełnił samobójstwo? - Nie wiemy - odpowiedziała matka. - Jego rodzina nam nie powiedziała. A ja nie chciałam pytać więcej niż wypadało. Pamiętamy go takim, jakim był; pełnym życia, wykształconym, pozytywnym. Nadal modlę się za jego duszę - powiedziała ze smutkiem, bo kochała go jak brata. Odłożyłam sztućce na talerz. Straciłam apetyt, nie miałam nawet ochoty na urodzinowy tort. Lepiej zostawić go na podwieczorek. Przy stole zapanowała cisza. Wszyscy na mnie patrzyli. - A co z pierścionkiem? - zapytałam po chwili. - Co się stało z pierścionkiem? Jak to się stało, że ktoś mi go teraz przysyła jako prezent zaręczynowy? Spojrzałam na matkę, spojrzałam na ojca, ale obydwoje bezradnym gestem dali mi znać, że nie wiedzą. Kiedy mój wzrok spoczął na Mike’u, on także wzruszył ramionami z zakłopotaniem, jakby moje pytanie było skierowane do niego. - Od chwili otrzymania tego pierścionka, Enric nigdy nie zdejmował go z palca - rzekła w końcu matka. - Aha! - zawołałam. - Okazuje się, że pamiętasz, prawda? - Miałam ochotę powiedzieć: „Udawałaś, jak tylko obejrzałaś go w kuchni”, ale się powstrzymałam. Zachowam wyrzuty i pytania na później, kiedy będziemy same. Teraz ona by wszystkiemu zaprzeczyła. - Nigdy nie widziałam go z innym pierścionkiem - mówiła dalej. - Jestem przekonana, że w chwili śmierci miał go na palcu. Zadrżałam, gdy usłyszałam te słowa. - A czy nie istnieje zwyczaj grzebania zmarłych razem z ich ulubionymi klejnotami? - zapytałam, ale zanim skończyłam, pożałowałam tego. Cała trójka spojrzała na mnie, ale nikt nic nie powiedział. Kamień poprzez przezroczystą czerwień rzucał błysk. Czerwień krwi - pomyślałam. Byłam zmieszana. Co za historia! Usiłowałam uporządkować myśli i podsumować zagadki związane z tym pierścionkiem. Dlaczego człowiek, tak bardzo kochający życie jak mój ojciec chrzestny, popełnił samobójstwo? Kto mi przysłał jego ulubiony klejnot? Dlaczego mnie, i w jakim celu? Dlaczego Enric, wbrew zwyczajowi, nie został pochowany z pierścionkiem? Przemknęła mi przez głowę myśl, że być może został z nim pochowany. Włosy zjeżyły mi się ze strachu na głowie. Oni nadal mi się przyglądali. - Ładna zagadka, prawda? - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem. Próbowałam myśleć konkretnie. Obserwowałam ich, każdego z osobna. Mike posłał mi szeroki uśmiech, był zachwycony. Daddy zrobił śmieszną minę, jakby chciał powiedzieć: a to ci klops! Tylko mama była poważna. Nadal coś przede mną ukrywa - pomyślałam i ten pierścionek ją niepokoi. Więcej, przeraża. Szykowaliśmy się już do wyjścia, kiedy nagle przypomniałam sobie o obrazie... Wisiał zawsze na ścianie w jadalni; Mike w czasie swoich poprzednich wizyt nie zwrócił na niego uwagi, a ja też mu o nim nie wspominałam. Teraz zbliżyliśmy się do niego. To nieduży obraz, jakieś trzydzieści na czterdzieści centymetrów, namalowany temperą na drewnie, nadgryzionym przez korniki na niezagruntowanych brzegach. Widać jednak, że został on potem zabezpieczony przed robactwem. W każdym razie zamalowana powierzchnia była nietknięta. Obraz przedstawia Matkę Boską z Dzieciątkiem. Madonna jest okryta płaszczem, siedzi nieruchoma, w majestatycznej pozie i patrzy prosto przed siebie; jej twarz jest słodka, ale poważna, a piękna, złocista aureola z kwietnymi motywami otaczajej głowę. Syn, chyba już dwuletni, trochę przechylony na bok, siedzi na prawym kolanie swojej matki, błogosławiąc tych, którzy na niego patrzą. Nad głową Dzieciątka, które lekko się uśmiecha, lśni mniejsza, mniej wypracowana aureola. Zawsze mnie zadziwiał ten kontrast między statycznością jej postaci a ruchliwością maleństwa. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale Dzieciątko posiada ten impuls charakterystyczny dla gotyku, w odróżnieniu od spokoju matki, w której zachowały się ślady stylu romańskiego. W górnej części obrazu znajdują się dwa reliefy w kształcie ostrołuków, pozłoconych podobnie jak tło malowidła, które jakby zamykają je wewnątrz średniowiecznej kaplicy. I znów gotyk, choć późny - jeśli odniesiemy się do architektury - dominuje na obrazie. A na dole, u stóp Madonny widnieje napis po łacinie: Mater. Powiedziałam wcześniej, że obraz zawsze tu wisiał, a to nie jest prawda. Ale prawie. Przyjechaliśmy do Nowego Jorku w styczniu 1988 roku. Przez kilka miesięcy mieszkaliśmy w hotelu, dopóki mój ojciec nie znalazł tego domu i w marcu, po pewnych przeróbkach i remoncie, przeprowadziliśmy się do niego. Otóż dokładnie w wielkanocny poniedziałek otrzymałam ten obraz w prezencie od mojego ojca chrzestnego. A ponieważ brakowało nam jeszcze obrazów, natychmiast znaleźliśmy dla niego miejsce. Spodziewałam się prezentu od Enrika, a on nigdy mnie nie zawiódł, ale oczywiście nie mógł mi przysłać na taką odległość wielkanocnego czekoladowego tortu, jak to zawsze czynił. Zamiast tortu podarował mi ten piękny obraz. Po paru miesiącach otrzymałam wiadomość o jego śmierci. Była to dla mnie tragedia i rozumiem, że rodzice ukrywali przede mną prawdę o samobójstwie. Uwielbiałam Enrica... - To ładny obraz - skomentował Mike, odrywając mnie od moich myśli. - Wygląda na bardzo stary. - Przysłał mi go Enric na krótko przed śmiercią. - Zauważyłaś? Matka Boska ma na palcu twój pierścionek. - Co? - spojrzałam na lewą rękę Madonny, na tę, którą podtrzymywała nóżki dziecka. Rzeczywiście, na środkowym palcu był namalowany pierścionek. Z czerwonym kamieniem. To był mój pierścionek! Na chwilę mnie to ogłuszyło, bałam się, że zemdleję. Straszliwe przeczucie ugodziło we mnie prawie fizycznie. - O Boże! Wszystko jest ze sobą powiązane. Pierścionek, obraz i samobójstwo Enrika. Mimo wstrząsu, jakiego doznałam, kiedy się nagle dowiedziałam, że ten pierścionek, który tyle razy oglądałam na obrazie, należał do Enrika i choć byłam przekonana, że kryje on w sobie dziwną tajemnicę, nadal nosiłam go na palcu, obok pierścionka z brylantem otrzymanego od Mike’a. Narastało we mnie dziwne przywiązanie do obu pierścionków: jeden oznaczał miłość mojego narzeczonego, drugi miłość mojego drogiego ojca chrzestnego. I nigdy ich nie zdejmowałam, nawet wtedy, kiedy szłam spać. Nie mogłam jednak uchronić się, by ta tajemnica mnie nie dręczyła, nie nasuwała mi pytań w najbardziej nieodpowiednich momentach, kiedy powinnam myśleć o czymś innym. Nawet w czasie rozpraw sądowych, kiedy broniłam moich klientów, czułam coś dziwnego na ręce, spoglądałam na tajemny blask rubinu i nachodziły mnie takie oto myśli: dlaczego ktoś mi przysłał ten pierścionek? Dlaczego Enric się zastrzelił? Aha, zapomniałam powiedzieć, że jestem adwokatem. Ale może już się tego domyśliliście. Tak się składa, że bardzo dobrym adwokatem i spodziewam się, że będę jeszcze lepszym. A adwokat musi poświęcać wiele uwagi sprawie, którą się zajmuje, drobne szczegóły są bardzo ważne; trzeba nieustannie myśleć o wszystkich nagłych zwrotach i konsekwencjach sprawy, szukać precedensów we wcześniejszych wyrokach... Taki to zawód, nie sprzyja on myśleniu o gotyckich zagadkach. Nie mogłam jednak się oprzeć urokowi tajemnicy. Pomyślałam sobie, że może by zadzwonić do kogoś z Barcelony. Do moich przyjaciół z dzieciństwa, do Oriola, Luisa, ale straciłam ich ślad po naszym wyjeździe z Hiszpanii. Kiedy poprosiłam moją matkę, by pomogła mi skontaktować się z kuzynami Bonaplatą i Casajoaną, powiedziała mi, że gdzieś się zapodział jej stary kalendarzyk, że od śmierci Enrika nie ma żadnego kontaktu z jego krewnymi i nie wie, jak ich odnaleźć. Nie uwierzyłam jej. Ale też nie chciałam na nią naciskać, coś mi mówiło, że ona nie chciała odsłaniać przeszłości, wolała o niej zapomnieć. Zadzwoniłam do informacji telefonicznej w Hiszpanii. W całej Barcelonie nie udało mi się odnaleźć ani Oriola, ani Luisa. Postanowiłam dać sobie spokój i poczekać. Jeśli ktoś zadał sobie trud, by ustalić mój adres, by przysłać mi pierścionek, to w końcu da o sobie znać. A przynajmniej tego właśnie pragnęłam. Dobrze pamiętam tamto lato, burzę i pocałunek. Pamiętam wzburzone morze, piasek, skały, deszcz i pocałunek. Pamiętam ostatnie lato, burzę i pierwszy pocałunek. I pamiętam jego; jego ciepło, zawstydzenie, fale i smak soli na jego wargach. Pamiętam go w czasie mojego ostatniego lata w Hiszpanii i jego pierwszy namiętny pocałunek. Nie zapomniałam mojej pierwszej miłości, niczego nie zapomniałam. Pamiętam go. Oriola. Odkrycie mojego pierścionka na obrazie głęboko mnie zbulwersowało. Dziwiłam się sama sobie, myśląc o Oriolu, tym chłopczyku, który był moją pierwszą miłością, o moim dzieciństwie w Hiszpanii, o Enriku i o zagadkach, na które przedtem nie zwracałam należytej uwagi. Dlaczego nigdy nie wróciliśmy do Hiszpanii? Dlaczego nigdy nie pojechaliśmy do Barcelony? Te i inne pytania natarczywie mnie nachodziły, wykończały mnie. Wiele razy prosiłam matkę, żebyśmy tam pojechali, ale odpowiedź była zawsze taka sama: „Nie, to nie jest dobry moment. Może w przyszłym roku. Daddy i ja postanowiliśmy spędzić wakacje na Hawajach; albo w Meksyku; albo w Cayos na Florydzie”. Ale nigdy w Hiszpanii. Nie pojechaliśmy nawet na Igrzyska Olimpijskie w 1992 roku. Skończyłam właśnie siedemnaście lat i matka mi powiedziała, że nie byłoby dobrze jechać na olimpiadę, bo nasi przyjaciele w Barcelonie są jeszcze w żałobie po śmierci Enrika „w wypadku samochodowym”. Wówczas minęły już trzy lata od jego śmierci, rodzina Sharon miała jechać na igrzyska i mnie zaprosiła. Matka zmieniła się na twarzy, kiedy jej to powiedziałam. I zaczęła szukać wykrętów. W końcu udało się jej mnie przekonać. Obiecała mi prawo jazdy i samochód. Zgodziłam się na tę transakcję. Zrozumiałam jednak, że utkała ona pajęczynę, która uniemożliwiała mi przebycie oceanu i powrót do Barcelony. Maria del Mar jest jedynaczką jak ja. Mój dziadek umarł w latach sześćdziesiątych, a babcia, kiedy miałam dziesięć lat. Dlatego nie miała do kogo wracać. „Musisz przystosować się do kraju twego ojca, mówiła. - To jest teraz twoja ojczyzna i nie ma miejsca na nostalgię.” A ja zaczęłam gromadzić, magazynować swoje wspomnienia w bibliotece tęsknot, jaką jest niekiedy nasz umysł. Wspomnienia o babci, przyjaciołach, o moim chrzestnym ojcu Enriku, a także o Oriolu, Były to wspomnienia o szczęśliwym świecie, które przed zaśnięciem wykorzystywałam do wymyślania różnych przygód, dopóki mnie sen nie zmorzył. A w snach przychodził on, morze, słońce, burza, smak soli, jego usta i pocałunek. Daddy zawsze mówił do mnie w swoim amerykańskim języku z Michigan. Moja szkoła w Barcelonie była czterojęzyczna, a ja jedyna w klasie mówiłam po angielsku. Jestem zresztą przekonana, że kobiety mają większe zdolności do języków. Nie miałam więc problemów. Jest też prawdą, że bardzo dobrze przystosowałam się do życia w Nowym Jorku. Z każdym rokiem stawałam się coraz bardziej popularna w szkole i miałam coraz więcej przyjaciółek. W końcu osłabła we mnie ta moja tęsknota za Barceloną i przyjęłam metodę mojej matki: zapomnieć o przeszłości i iść do przodu. Skończyłam college, uzyskałam dyplom z prawa i zaczęłam karierę zawodową - nie ma co ukrywać - błyskotliwą, przynajmniej do tej chwili. Miałam w międzyczasie przyjaciół, narzeczonych, kochanków, a moje katalońskie wspomnienia pozostały na półkach biblioteki moich tęsknot, skąd czasem, coraz rzadziej, uciekały. Powiedziałam już, że byłam przekonana, że moja matka nie chce wrócić do Barcelony, ani nie życzyła sobie, abym ja tam pojechała. Było to dla mnie zagadkowe i stanowiło drugi powód, żeby tam pojechać. Pierwszym był Oriol. Nie dlatego, bym była nadal w nim zakochana; chodziłam potem z wieloma chłopakami, a teraz kocham Mike’a. Ale słodkie wspomnienia tamtych chwil, początku miłości, budziły we mnie pragnienie zobaczenia go jeszcze raz. Jak może on teraz wyglądać? To wszystko było pod kontrolą, dobrze strzeżone na półkach pamięci, ale ten krwistoczerwony pierścionek rozwalił wszystko, przewrócił całą bibliotekę wspomnień do góry nogami. Teraz wracają do mnie obrazy tej burzy końca lata, nieśmiało-ironicznego uśmiechu Oriola, a wreszcie moich koleżanek ze szkoły położonej u stóp góry Colcerola... i wielu innych rzeczy... Ten pierścionek był wezwaniem do powrotu. Tak, to już postanowione, czy się to mojej mamie podoba czy nie, najbliższe wakacje spędzę w Barcelonie. Potem nagle, pragnienie powrotu ogarnęło mnie z przemożną siłą. A wspomnienia nie ustępowały, stawały się coraz bardziej natrętne. Było to jedno z popołudni końca sierpnia lub początku września. Rodziny zaczynały wracać z wakacji do wielkiego miasta i trwał łańcuszek pożegnań; „do następnego lata”, a optymiści mówili: „zobaczymy się w Barcelonie”. My zazwyczaj zostawaliśmy aż do końca i wracaliśmy tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego. Te ostatnie dni miały gorzko-słodki smak. Czuliśmy, że coś pięknego się kończy, a przedwczesna nostalgia za tym, co się jeszcze nie skończyło, napełniała nas goryczą. Nasz letni dom, podobnie jak wielu naszych przyjaciół, u których bywaliśmy, znajdował się na Costa Brava. Wioska jest cudna, z szeroką plażą tworzącą jakby małą zatokę zamkniętą z obydwu stron przez porośnięte piniami góry, schodzące skalnymi stopniami do morza. Na jednym krańcu plaży warowne mury, najeżone okrągłymi basztami, wznoszą się ponad skałami, nadal chroniąc starożytny gród przed atakami saraceńskich piratów, a niekiedy także przed miejscowymi rabusiami żądnymi łupów i dziewczyn, z których czynili swoje niewolnice. Skały, na których zbudowano fortyfikacje, są strome, ale od południowej strony można dojść do małej piaszczystej i kamienistej zatoczki. To prawdziwe cudo. Zieleń pinii, szarość skał, błękitne, świetliste, letnie niebo i morze mieniące się na przemian różnymi kolorami tworzą sielankowy widok, jak z pocztówki. Dla nas był to raj i chodziliśmy tam prawie codziennie z Oriolem, jego kuzynem Luisem i grupką koleżanek i kolegów, zawsze tych samych każdego lata. W zwykłych okularach, z rurką do nurkowania i w plastikowych sandałach, aby nie ranić sobie stóp, badaliśmy podwodny świat, w przerwach między mniej lub bardziej niewinnymi zabawami. Mówię o tym dlatego, że, my, dziewczynki, owego ostatniego lata miałyśmy po dwanaście, trzynaście lat, a chłopcy czternaście, piętnaście. Nie ulega jednak wątpliwości, że chłopcy, choć starsi, nie dorównywali nam w robieniu psot. Owego dnia nasze matki były zajęte przygotowaniami do zamknięcia domów na zimę. Ojcowie zaś już od pewnego czasu, po zakończeniu urlopów, mieszkali w Barcelonie i pojawiali się w wiosce tylko na weekendy. Popołudnie było wtedy upalne i duszne, zapowiadając to, co miało nastąpić. Otóż w czasie gdy pływaliśmy, goniąc jakieś ryby, morze pociemniało, w stronę brzegu wiał coraz silniejszy wiatr i huk grzmotów zagłuszał szum fal uderzających o skały. W ciągu kilku minut ciężkie, ołowiane chmury pokryły niebo; woda przybrała ciemny kolor i zaczął kropić deszcz. - Chodźmy, szybko! - zawołał Oriol. Zobaczyłam na plaży dziewczynę, która się nami zajmowała. Kazała nam natychmiast wychodzić z wody. Luis i inni dobiegli już do ręczników, pozbierali je w pośpiechu, dopadli schodów przy murach i pognali do wsi, by poszukać schronienia. - Poczekaj na mnie, nie zostawiaj mnie - prosiłam go. We wzburzonym, czarnym, groźnym morzu odbijały się ciemne chmury. Wszyscy dobrze wiedzieliśmy, że musimy jak najszybciej znaleźć się na plaży; piorun, który uderza w morze, zabija wszystko, co żyje, nawet na odległość wielu metrów. Bałam się, ale coś mi mówiło, żebym się nie spieszyła. Udawałam więc, że mam trudności z posuwaniem się do przodu. Oriol pospieszył mi z pomocą i kiedy doszliśmy do brzegu, typowa burza śródziemnomorska szalała z całą furią, wydawało się, że chmury chcą się opróżnić z wody w jednej chwili. Na plaży nie było już nikogo, wszyscy zabrali swoje rzeczy i być może w zamieszaniu nawet nie zauważyli naszej nieobecności. Kurtyna z deszczu uniemożliwiała widoczność dalej niż na kilka metrów. Powiedziałam, że jestem wykończona i skierowałam się do osłoniętego wyłomu w skałach. Byliśmy przemoczeni, a z powodu ciasnoty miejsca przysunęliśmy się blisko do siebie. - To ja go szukałam. Oriol zawsze mi się podobał, a w ostatnich tygodniach wprost szalałam za nim. Chłopiec jednak nigdy nie wykazywał inicjatywy. Może dlatego, że był nieśmiały, a może uznał, że jestem dla niego za młoda, może mu się nie podobałam. A może po prostu nie był wystarczająco dojrzały i taka myśl nawet nie przyszła mu do głowy. - Zimno mi - powiedziałam i przytuliłam się do niego. Otoczył mnie ramionami i wtedy poczułam, że drży. Poprzez kostiumy kąpielowe, mokrą skórę czuliśmy ciepło naszych ciał. Cały otaczający nas świat zniknął; moje zmysły nie rejestrowały burzy, ani huku fal, czuły tylko jego obecność. Odwróciłam się, żeby zobaczyć jego oczy tak niebieskie w szarym świetle. I wtedy to się stało. Jego usta, pocałunek, uścisk. Smak śliny i soli. Morze ryczało, błyskawice rozdzierały niebo, dzwoniły krople deszczu... jeszcze teraz drżę, kiedy o tym myślę. Pamiętam moje ostatnie lato w Hiszpanii, burzę i pocałunek. Pamiętam wzburzone niebo, piasek, skały, deszcz i mój pierwszy miłosny pocałunek Niczego nie zapomniałam. Pamiętam o nim. Minęło kilka tygodni. Nosiłam na palcach obydwa pierścionki, mój związek z Mike’iem był doskonały, ale... był ten dziwny pierścień z krwistym kamieniem. Lubiłam rzucać odbicie czerwonego krzyża na kartkę papieru, serwetkę, prześcieradło. Wszystko związane z tym pierścieniem było tajemnicze. W jaki sposób i dlaczego dotarł on do mnie? Czułam, że za tą zagadką kryje się jakaś głębsza tajemnica, że nie jest to zwykły prezent urodzinowy. Zawsze kiedy na niego patrzyłam, widziałam obrazy z dzieciństwa: mojego chrzestnego ojca Enrika, jego syna Oriola, Luisa i mnóstwo drobnych szczegółów i anegdot zachowanych w mojej pamięci, których obecność ignorowałam przez tak długi czas. Wiedziałam, że coś musi się stać, że pierścionek to tylko początek, ale się niecierpliwiłam, nie mogłam opanować ciekawości. I to, na co czekałam, o czym wiedziałam, że musi nastąpić, nastąpiło. - Miss Wilson - to był głos portiera domu, w którym mieszkałam - dzisiaj rano przynieśli list polecony, zaadresowany do pani. Pomyślałam najpierw, że to coś związanego z jedną ze spraw, jakie prowadziłam w swojej kancelarii adwokackiej, ale zaraz doszłam do wniosku, że to absurd. Nigdy nie wysyłano wezwań do sądu na mój prywatny adres. Potem sobie pomyślałam, że muszę być ostrożna, bo może to być jeden z tych morderczych listów z wąglikiem lub jakimś innym paskudztwem, modnym ostatnio. - Czy życzy sobie pani, żebym go zaraz przyniósł? - zapytał portier. - Jest z Hiszpanii. - Tak, bardzo proszę - serce podskoczyło mi z emocji. No i jest! To musi być to! Kiedy brałam list, drżały mi ręce i siląc się na uprzejmy uśmiech, niezbyt serdecznie pożegnałam pana Lee, który przy okazji chciał mi opowiedzieć coś bardzo ważnego na temat wspólnoty właścicieli mieszkań. Nadawcą był notariusz z Barcelony. Tak mi było spieszno otworzyć list, że nie szukałam nawet noża do rozcinania papieru i rozerwałam kopertę. Pani Cristina Wilson Szanowna Pani, Niniejszym mam zaszczyt zaprosić Panią na otwarcie drugiego testamentu pana Enrika Bonaplaty, którego jest Pani jednym z beneficjentów. Otwarcie będzie miało miejsce w naszym biurze o godzinie dwunastej, pierwszego czerwca 2002 roku. Prosimy Panią o potwierdzenie obecności. Podpis notariusza. „Tym razem, pomyślałam sobie, matka nie będzie mogła mnie powstrzymać. Pojadę do Barcelony.” Musiałam jednak się powstrzymać. Powiedziałam jej o tym przy stole, w niedzielę, kiedy tam znów pojechałam z Mike’iem. Ona tego nie skomentowała, ale mój ojciec był zdumiony. - Testament? Powinni go byli odczytać i podzielić się wszystkim zaraz po śmierci Enrika. Zostawił dwa testamenty? By ten drugi został otwarty w czternaście lat po pierwszym? To bardzo dziwne! Tak, to dziwne. Wszystko jest bardzo dziwne. I tajemnicze. - Nie jedź, Cristina - powiedziała matka, kiedy zostałyśmy same. Ta sprawa mi się nie podoba. Jest w tym coś dziwnego, coś ponurego. - Ale dlaczego? Dlaczego nie powinnam jechać? - Nie wiem, Cristina. Ta sprawa z drugim testamentem to jakiś absurd. Ktoś musi mieć jakiś powód, żeby cię ściągnąć do Barcelony. - Mamo, ty coś przede mną ukrywasz. Co? Dlaczego się boisz? Dlaczego nigdy nie pojechaliśmy do Barcelony, choćby z krótką wizytą? Dlaczego nie utrzymujesz kontaktów ze swoimi przyjaciółmi? - Nie wiem. To jakieś uczucie, wrażenie. Ale coś złego tam nas czeka. - No więc ja zamierzam tam pojechać. - Nie jedź Cristina - w jej głosie słychać było strach. - Zapomnij o tej historii. Nie jedź. Proszę. Fale uderzały wściekle w kamienisty brzeg nad urwiskiem. Porywały kamienie, które niesione przez powracającą falę zderzały się ze sobą, wydając głuchy odgłos jak łamane kości. Niebo było pokryte chmurami, które biegnąc szybko, powodowały grę światła i cienia na ziemi, gdzie działy się rzeczy straszne. Na brzegu grupa mężczyzn skutych ze sobą łańcuchami i przywiązanych do pala, ubranych w łachmany, odrażających, głośno lamentujących, błagających lub przeklinających, miotała się, próbując uciekać lub się bronić. Inni modlili się, czekając na swoją kolej, byli bierni, nie reagowali na zarzynanie ich towarzyszy. Krew była na kamieniach, na piasku, na leżących ciałach, na tych, którzy szamotali się w rozpaczy... i na moich rękach. A słońce wydobywało błyski ze śmiercionośnego żelaza, lub się chowało za chmurami, pozostawiając śmierć jak cień rozpostarty na trupach leżących na ziemi. Serce mi ściskał wielki ból, ale byłam z tymi, którzy ubrani w szare opończe pracowali szybko i fachowo, ciągnęli ofiary za włosy i jednym lub dwoma cięciami odłączali głowy od szyi. Coraz więcej krwi. Jeden z moich towarzyszy, najmłodszy, zabijał z płaczem. A na jednej z tych szarych opończy widniał czerwony krzyż z mojego pierścionka. Człowiek z krzyżem był tam, wydawał rozkazy rzeźnikom, a ja na to wszystko patrzyłam jego oczami, także pełnymi łez. Krzyki cichły i zamieszanie dobiegało końca. Kiedy ostatni więzień wyzionął ducha, ten człowiek padł na kolana i zaczął się modlić, a ja czułam jego ból. Był to ból głęboki, niekończący się, tkwiący w sercu i wnętrznościach. Obudziłam się w pozycji siedzącej na łóżku; mój płacz był prawdziwy, ból tak realny, że nie mogłam już zasnąć. Na szczęście za pół godziny i tak musiałabym wstać. Ten czas spędziłam na rozmyślaniu o przyczynach tego koszmarnego snu. Co się ze mną dzieje? Czy tak bardzo się przejęłam pośmiertnym prezentem Enrika? Czy ten pierścionek ma coś wspólnego z tymi bolesnymi wizjami z zamierzchłych czasów? Kiedy spojrzałam na oba pierścionki na mojej ręce, wydało mi się, że krwisty rubin błyszczy o wiele silniej niż miłosny brylant. Kiedy wreszcie zadzwonił budzik, poczułam wielką ulgę. Jakże bardzo pragnęłam wrócić do rzeczywistości! Nie zdałam sobie z tego sprawy aż do końca przedpołudniowej rozprawy w sądzie. W mojej torbie nie było telefonu i kluczy, chociaż została portmonetka i wszystko inne. Jak mogłam to zgubić? Nie rozumiałam. I nagle zaświtała mi w głowie myśl. - Ray - powiedziałam do kolegi. - Pożycz mi swoją komórkę. - Panie Lee, zginęły mi klucze. Dzwonię do pana na wszelki wypadek, żeby pan o tym wiedział. Odpowiedzią było zdumione milczenie, które mnie zaniepokoiło. - Co się dzieje? - zapytałam. - Ale przecież pożyczyła pani klucze technikom, którzy przyszli zreperować pani zestaw audio. Powiedzieli mi, że pani dała im klucze. - Jacy technicy - wydałam z siebie pisk. - O kim pan mówi? - O tych, co przyszli zreperować pani audio. - Co pan opowiada! - Panno Wilson - odpowiedział zdziwiony. - Nie pamięta pani? Zadzwoniła pani rano, żeby mnie uprzedzić, że przyjdą technicy naprawić pani audio. Powiedziała mi pani, że dała im klucze. Poczułam dreszcz. - Ja w ogóle do pana nie dzwoniłam. - Powiedziała mi pani, żebym w razie potrzeby zadzwonił na pani komórkę. Zrobiłem to, gdy ci ludzie wyszli, a pani mi odpowiedziała, że dobrze i że dziękuje. - To nie byłam ja, ukradli mi także telefon komórkowy. Bob Lee miał kopię moich kluczy i poszedł ze mną, żeby sprawdzić mieszkanie. Oni przetrząsnęli szafy, zajrzeli za lustra i obrazy, może szukali sejfu. Niczego jednak nie brakowało. Czego chcieli? Odtworzyłam to, co się stało. Wszystko było bardzo starannie zaplanowane. Ktoś wiedział, że będę w sądzie całe przedpołudnie. Ktoś mnie słyszał na jakiejś rozprawie, może kobieta umiejąca naśladować mój głos. Ktoś wiedział, że pracując na sali sądowej wyłączam komórkę. Ktoś z mojej torby ukradł telefon i klucze, chyba w czasie, kiedy ja przygotowywałam swoje wystąpienie lub przeglądałam papiery i był tak sprytny, że ja niczego nie zauważyłam. Następnie oszukali Boba, naśladując mój głos. A kobieta pozostała przy telefonie na wypadek, gdyby portier zadzwonił. Dwaj mężczyźni byli w moim mieszkaniu. Jeden niósł walizkę, co zdziwiło Boba, sądząc jednak, że ja o wszystkim wiem, był spokojny. I wszystkie te skomplikowane zabiegi po to, żeby niczego nie zabrać? Byli to przecież profesjonaliści. I nie znaleźli tego, czego szukali. Wrócili z pustą walizką. Ale czego szukali? Moje życie się zmieniło. I to bardzo szybko. Najpierw ta zagadka z drugim pierścionkiem. Potem się dowiedziałam, że nosił go na palcu mój ojciec chrzestny, którego kochałam prawie tak jak rodziców. Potem okazało się, że nie zginął on w wypadku samochodowym, jak myślałam, ale że popełnił samobójstwo. Następnie Mike odkrywa taki sam pierścionek jak mój na palcu Matki Boskiej ze starego obrazu, który Enric mi podarował na krótko przed śmiercią. Następny akt: otrzymuję wezwanie na otwarcie testamentu Enrica w czternaście lat po jego śmierci. A teraz ktoś, kto nie jest złodziejem, wchodzi do mojego mieszkania i przewraca w nim wszystko do góry nogami. Nie jestem strachliwa, a nawet czasem bywam nierozważna, może dlatego, że na szczęście nigdy nie stało mi się nic złego. Ale to wtargnięcie do mojego mieszkania, fakt, że ktoś tak łatwo mógł do niego wejść, że znalazł się w pobliżu mnie i okradł mnie, a ja tego nie zauważyłam, że jakaś kobieta naśladowała mój głos... to wszystko wytrąciło mnie z równowagi. Czułam niepokój i strach, jakiego dotąd nie znałam. Powtarzało się, tyle że w wymiarze osobistym, poczucie zagrożenia, jakiego doznaliśmy wszyscy po wielkiej tragedii 11 września. Ale jednocześnie intrygowało mnie to, ekscytowało. Jakie to tajemnicze! Czy napaść na moje mieszkanie ma coś wspólnego z pierścionkiem? Wyszłam spod prysznica i wycierałam się ręcznikiem, kiedy zadzwonił telefon. Kto może dzwonić o wpół do ósmej rano? - Cristina? - Tak, to ja - odpowiedziałam automatycznie po hiszpańsku, bo moje imię nie było wymówione z angielska. To zadziwiające, w jaki sposób nasz mózg selekcjonuje języki. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, że mówimy takim językiem a nie innym. I ja natychmiast zlokalizowałam ten język po drugiej stronie oceanu. - Cześć Cristina! Jestem Luis. Luis Casajoana. Pamiętasz? - Luis? - Mój magazyn wspomnień otworzył się i natychmiast pojawił się przede mną obraz grubiutkiego, pyzatego i uśmiechniętego chłopaczka, tak jakby to była wideokonferencja z przeszłości. Luis jest kuzynem Oriola - Luis! Oczywiście, że cię pamiętam - byłam szczęśliwa, że słyszę jego głos. Jak zdobyłeś mój numer telefonu? Jakże się cieszę! Czyżbyś był w Nowym Jorku? - Nie. Dzwonię z Barcelony. Przepraszam za tę dziwną godzinę, ale chciałem cię złapać, zanim wyjdziesz do pracy. - No i złapałeś. - Czy notariusz przysłał ci zawiadomienie o otwarciu testamentu mojego wuja? - Tak. Co za niespodzianka! - Mam nadzieję, że przyjedziesz. - Tak. - Wspaniale! Powiedz, kiedy przyjeżdżasz, przyjadę po ciebie na lotnisko. - Dzięki, jesteś bardzo miły, Luis. Co się dzieje z Oriolem? Dużo o was myślałam od czasu otrzymania pisma od notariusza. - Oriol ma się dobrze. Opowiem ci. Ale dzwonię do ciebie, żeby cię o czymś uprzedzić. - O czym - zapytałam ze strachem. - Czy Enric przysłał ci przed śmiercią obraz? - Tak. - A więc dobrze go gdzieś schowaj. Są ludzie, którzy się nim bardzo interesują. - Naprawdę? - Tak, ten obraz musi mieć coś wspólnego z testamentem Enrika. - Jak to? - Na razie to tylko pogłoski, moje domysły. Będę wiedział na pewno, kiedy dowiemy się czegoś o spadku. - Ale powiedz mi coś! - zżerała mnie ciekawość. - Myślę, że w tym obrazie jest coś, co ma związek ze spadkiem. To wszystko. Milczałam. Szukali obrazu! Ci, którzy wtargnęli do mojego mieszkania szukali obrazu. I wiedzieli, że zmieści się w walizce. O Boże! Co się kryje za tą zagadką? - Ale to już mi powiedziałeś. O co właściwie chodzi? - Nie wiem. Przyjedź do Barcelony i mam nadzieję, że pierwszego czerwca wszystkiego się dowiemy. - Milczałam, a Luis znów zaczął mówić. - Wiesz? Chodzą pogłoski... - Nic nie wiem. Skąd mam wiedzieć, skoro jestem tu? - Ludzie mówią, że mój wuj szukał skarbu, zanim umarł - Luis ściszył głos do szeptu. - Skarbu? - Nie mogłam w to uwierzyć. Wyglądało to na jedną z tych bajek, które Enric zwykł wymyślać i które nas, dzieci, zachwycały. Organizował też dla naszej trójki poszukiwania skarbu z tropami, planami i ekscytującymi wyścigami w swoim wielkim domostwie przy alei Tibidabo. Zapamiętałam mojego chrzestnego jako osobę cudownie kreatywną. Skarb! To cały Enric! - Tak, ale tym razem skarb jest prawdziwy - stwierdził z przekonaniem. Mówił tak cicho, że ledwo go słyszałam. - Ale niczego więcej nie będziemy wiedzieć aż do pierwszego czerwca. - Porównując mojego rozmówcę z jego fiszką, którą zachowałam w pamięci, odrzuciłam natychmiast tę historię o skarbie. Zawsze był dzieckiem łatwowiernym, o wybujałej wyobraźni. Uświadomiłam sobie jednak, że nie odpowiedział mi na pytanie, które mnie intrygowało. - Luis. - Co? - jego głos znów był normalny. - Jak znalazłeś mój numer telefonu? - Całkiem łatwo - zaśmiał się. Notariusz jest przyjacielem naszej rodziny, a twój telefon nie jest sprawą tak poufną, żeby nie można go było zdobyć. Zatrudniłem detektywa, bo już się wydawało, że całą rodzinę Wilsonów pochłonęła ziemia... - Jak tylko odłożyłam słuchawkę zadzwoniłam do mego ojca. - Daddy, przepraszam, że cię budzę... Tak, obraz, który mi Enric podarował jako prezent wielkanocny. Tak, ten z gotycką Madonną. Proszę, pierwszą rzeczą, jaką dzisiaj masz zrobić, to zanieść obraz do banku. Niech go zamkną w sejfie... „Skarb” - rozmyślałam, siedząc nieubrana przy telefonie. Potem pokręciłam głową. Ba! Jesteśmy już dorośli... choć wydaje się, że Luis niewiele się zmienił. Nadal niedojrzały jak na swój wiek. Zupełna głupota! Ubrani w sportowe dresy, jego bardzo męski, mój kokieteryjny, biegliśmy od pół godziny i trudno mi było wytrzymać tempo, jakie narzucił Mike. Albo go poproszę, by zwolnił, albo zostanę w tyle. Nie zamierzałam jednak go prosić; on lubi pokazywać, że jest silniejszy. Wypina pierś i patrzy na mnie zadowolony z siebie. Ja sobie powtarzam, że jestem sprytniejsza i bawi mnie zakłócanie od czasu do czasu jego wyczynów sportowych. Urządzam wtedy scenę. Ta ze skręconą kostką należy do klasycznego repertuaru. Robię zbolałą minę, a na jego twarzy pojawia się niepokój. Lamentuję, on się odwraca, jakby chciał powiedzieć: „znowu”, ale podbiega z troskliwą pomocą. Robi mi masaż, ja się na nim opieram i niekiedy nie mogę powstrzymać się od śmiechu, kiedy on ugniata mi kostkę i nie widzi mojej twarzy. - Boli cię - pyta z niepokojem, nie wiedząc, że to nie jęk, ale powstrzymywany śmiech. - Trochę - mówię słabym, budzącym współczucie głosem. - Ale przyniosłeś mi ulgę. Jesteś nieprawdopodobny! Kiedy wyrywa mi się śmiech, mówię, że mnie łaskocze. Czasem nabieram w płuca powietrza i wylatuję jak strzała, a on zostaje w tyle. Wtedy on rozbawiony mówi mi, że oszukuję, a ja wszystkiemu zaprzeczam. Niekiedy udaję, że mam palpitacje, że nie mogę złapać tchu. Tego dnia było inaczej. - Mike! - krzyknęłam, kiedy on wyprzedził mnie o wiele metrów. Tłumaczy się, że potrzeba mu większego tempa niż to, na jakie ja mu pozwalam. - Co takiego? - pyta nie zatrzymując się. - Wyjeżdżam. - Jak to wyjeżdżasz? - Teraz stanął, poczekał na mnie. - Ale przecież biegamy dopiero od pól godziny. Ledwo zacząłem rozgrzewkę. - Jadę do Barcelony. - Tak, do Barcelony - odpowiedział. - Jedziemy do Barcelony, ale dopiero za kilka tygodni. - Nie, Mike. To ja jadę do Barcelony. Sama. - Sama? - oburzył się. - Ustaliliśmy przecież, że pojadę z tobą. - Zmieniłam zdanie. - Ależ przygotowaliśmy się do wspólnej podróży! Miał to być jakby wstęp do naszej podróży poślubnej. A teraz mi mówisz, że chcesz jechać sama! - Posłuchaj mnie - poprosiłam. - Musisz mnie zrozumieć. Przemyślałam na wszystkie strony tę sprawę. Jest to podróż w przeszłość, spotkanie z samą sobą. Muszę odbyć ją sama. Są rzeczy, których nie rozumiem; zachowanie mojej matki, śmierć mojego ojca chrzestnego. Mogą mnie spotkać niemiłe niespodzianki. - Jeszcze jeden powód, żebym pojechał z tobą. - Nie, absolutnie nie, muszę sama z tym sobie poradzić. Dużo o tym myślałam i jestem zdecydowana. - Ale zaraz potem stałam się bardziej czuła. - Posłuchaj, Mike. Wspaniale jest być razem i na ogół niczego więcej nie pragnę, ale żeby nasz związek zawsze mógł dobrze funkcjonować, musimy niekiedy uszanować prawo drugiej osoby do prywatności. Czasem człowiek potrzebuje być sam. - Nie rozumiem cię - zmarszczył brwi, skrzyżował ramiona i podniósł głowę, patrząc na mnie surowo. - W żaden sposób nie udało nam się dotychczas ustalić daty ślubu, a teraz nagle mi mówisz, że jedziesz sama do Barcelony, chociaż uzgodniliśmy inaczej. Co się z tobą dzieje? Czy mnie jeszcze kochasz? - Oczywiście, kochanie. Nie bądź głupi. - Zarzuciłam mu ręce na szyję i ucałowałam. Był spięty, nie podobała mu się ta nowina. - Czy cię kocham? Uwielbiam cię! Ale muszę pojechać sama - i pocałowałam go jeszcze raz. Zauważyłam, że stał się mniej sztywny. - Obiecuję, że zaraz po powrocie ustalimy datę ślubu. Dobrze? Mruknął coś nachmurzony, ale wiedziałam, że i tym razem wyszło na moje. - Piękny pierścionek, proszę pani - zagaił rozmowę pan siedzący obok mnie. - Wygląda na bardzo stary. Już wcześniej zwróciłam na niego uwagę. Był to atrakcyjny mężczyzna, który chyba przekroczył trzydzieści pięć lat. Na jego dłoniach nie było pierścionka ani obrączki, co by znaczyło, że nie jest żonaty, albo się z tym kryje, ale na mankietach jego białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem widniały dyskretne złote spinki, a na ręku miał klasyczny zegarek. Ciekawa kombinacja prostoty i luksusu. Spostrzegłam, że czekał na stosowny moment, by rozpocząć rozmowę, a ja mu wcale tego nie ułatwiałam; najpierw wyglądałam przez okno, a następnie zagłębiłam się w lekturę czasopisma. Założyłam się sama z sobą, że zacznie on rozmowę przy kolacji i wygrałam. Postanowiłam, że najpierw spokojnie skończę jeść, przełknęłam ostatni kęs, zanim odezwałam się po angielsku. - Słucham? - zapytałam, choć doskonale zrozumiałam, co powiedział. - Mówi pani po hiszpańsku? - zapytał. Byłam zmuszona potwierdzić. - Powiedziałem, że ma pani na ręku dwa piękne pierścionki - zauważyłam, że trochę inaczej to sformułował - a ten z rubinem wygląda na bardzo stary. - Bardzo dziękuję. Tak, jest stary. - Średniowieczny - stwierdził. - Skąd pan wie? - znów moja ciekawość wzięła górę nad pragnieniem zachowania obojętności, jaka przystoi kobiecie bardzo, bardzo zaręczonej, o czym świadczył pierwszy pierścionek. Szczęśliwy uśmiech zagościł na twarzy mężczyzny. - To moja praca - powiedział. Jestem antykwariuszem i ekspertem od starych klejnotów. - Ten pierścionek trafił do mnie w dziwny sposób - nagle runęły we mnie bariery i czułam się jakbym była u lekarza i opowiadała o intymnych sprawach, oczekując pomyślnej diagnozy. - Uważa więc pan, że jest on naprawdę stary? Mężczyzna podniósł elegancką, skórzaną teczkę, która stała przy jego nogach i wyjął lupę, jakiej używają zegarmistrze. - Pani pozwoli? - powiedział i wyciągnął rękę. Spiesznie zdjęłam z palca pierścionek i mu go podałam. Przyjrzał mu się uważnie z wierzchu i od wewnątrz, mrucząc coś do siebie. Czekałam w napięciu. Następnie podstawił pierścionek pod światło i rzucił czerwony krzyż na obrus. - Zadziwiające - powiedział w końcu, przyglądając się w skupieniu krzyżowi. - To klejnot jedyny w swoim rodzaju. - Tak? - Jestem pewny, że to naprawdę bardzo stary pierścionek. Sądzę, że ma co najmniej siedemset lat. Dobrze sprzedany może przynieść majątek. Jeśli będzie pani w stanie odtworzyć jego historię, jego wartość wielokrotnie wzrośnie. - Nie znam jego historii, ale może będę coś więcej wiedziała po przybyciu do Barcelony - powiedziałam, przypomniawszy sobie obraz i pierścień na palcu Matki Boskiej, ale nagle ostrożność kazała mi przemilczeć ten szczegół. - Wie pani, co potrafi robić ten unikatowy pierścień? - Co? - zapytałam, domyślając się odpowiedzi. - Wie pani o krzyżu, który pada poprzez rubin? - To bardzo efektowne, prawda? - To coś więcej. To krzyż patada o rozszerzonych na końcu ramionach. - Co? - zapytałam ze zdziwieniem. - Powiedziałem: krzyż o rozszerzonych ramionach. Uśmiechał się i bacznie mi się przyglądał. Był przystojny. Zdałam sobie nagle sprawę z tego, że już dwa lub trzy razy prosiłam go, by powtórzył to, co powiedział. Chyba zaczął podejrzewać, że jestem przygłucha, albo mało rozgarnięta. - Tak nazywa się krzyż, który ma taki kształt jak ten na pani pierścionku. To krzyż templariuszy. - Ach, krzyż templariuszy - wykrzyknęłam i zaczęłam rozpaczliwie szukać w pamięci, co może znaczyć słowo „templariusze”. Byłam pewna, że je kiedyś już słyszałam i natychmiast skojarzyłam to z Barceloną i z moim chrzestnym, ale nadal nie miałam pojęcia co to jest i nie chciałam się przyznać do ignorancji. - Jak pani wiadomo, był to zakon rycerski, który pojawił się na początku XII wieku, w czasie wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej i przestał istnieć na początku XIV wieku na skutek nikczemnego spisku króla. - Tak, coś tam wiem. - Moja miłość własna kazała mi ukrywać ignorancję, a on był na tyle dżentelmenem, że dostarczył mi niezbędnych informacji, udając, iż wierzy w to, że ja sporo wiem na ten temat. - Zbyt dużo jednak nie pamiętam. Proszę mi coś więcej opowiedzieć o tych templariuszach. - Pojawili się po zdobyciu Jerozolimy przez pierwszą krucjatę. Król Baldwin przeznaczył im na siedzibę część starożytnej świątyni Salomona i dlatego nazwał ich rycerzami Świątyni czyli Templum. Oni sami woleli się nazywać, przynajmniej na początku, Ubogimi Rycerzami Chrystusa. Ich zadaniem było ochranianie pielgrzymów przybywających do Jerozolimy. Skończyło się jednak na tym, że stali się potężną organizacją militarną, najbogatszą i najbardziej zdyscyplinowaną w owym czasie, będącą oparciem królów chrześcijańskich wobec nieubłaganego natarcia Saracenów i Turków. Na początku swego istnienia templariusze byli w modzie i królowie, szlachta oraz prosty lud składali im hojne dary w uznaniu ich wzniosłej misji i w celu kupienia sobie za to miejsca w niebie. Podziw dla nich był tak wielki, że władca Aragonii zapisał w spadku swoje królestwo templariuszom, a także dwóm innym zakonom: Rycerzom Grobu Pańskiego i joannitom. Po trudnych negocjacjach legalny następca tronu odzyskał królestwo, ale kosztem wielkich ustępstw terytorialnych. Tak więc ci mnisi, którzy złożyli śluby ubóstwa, czystości, posłuszeństwa i walki z bronią w ręku, aż do śmierci, w obronie Ziemi Świętej stali się największą potęgą ekonomiczną swoich czasów, ciesząc się ponadto reputacją uczciwości, jakiej nie był w stanie osiągnąć żaden ówczesny bankier. Wymyślili weksle i przekształcili się w organizację finansową, która sprawowała nadzór nawet nad skarbcem królów, udzielając im pożyczek, gdy ci, zawsze skłonni wydawać na zbytek i wojny więcej pieniędzy niż mieli, byli w potrzebie. Cały ten wysiłek finansowy był konieczny dla wspomagania obecności chrześcijan na Wschodzie. Templariusze zbudowali imponującą flotę, która przewoziła przez Morze Śródziemne konie, broń, wojowników i pieniądze. Zatrudniali tysiące najemników muzułmańskich, którzy walczyli ze swymi współwyznawcami, budowali wielkie twierdze. Indywidualnie, z racji swoich ślubów, templariusze byli ubodzy, ale jako organizacja niezmiernie bogaci, a ten pierścień musiał należeć do wysokiego dostojnika zakonu templariuszy jako symbol jego pozycji, bowiem zwykły brat, choćby nawet kapelan lub rycerz, nie miał prawa nosić klejnotów. Rzuciwszy jeszcze raz odbicie krzyża na obrus, spojrzał zafascynowany na pierścionek i mi go oddał. - Gratulacje, proszę pani, ten pierścionek jest unikatem. Włożyłam go sobie na palec, przetrawiając historię, którą mi opowiedział. - Nazywam się Cristina Wilson - powiedziałam z uśmiechem, podając mu rękę. - Artur Boix - odpowiedział, ściskając mi dłoń. - Bardzo miło cię poznać. Jego ręka była ciepła i przyjemna w dotyku. - Powiedziałaś, że jedziesz do Barcelony? - Tak. - Ja tam mieszkam. Co cię sprowadza do mojego miasta? Powiedziałam mu o tym niespodziewanym spadku. - Niezła zagadka! - skomentował moją historię. - Jeśli jednak ten pierścień jest zapowiedzią tego, co ten spadek obejmuje, to sądzę, że mogę ci się bardzo przydać - podał mi wizytówkę. - Moi wspólnicy i ja prowadzimy interesy zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie. Handlujemy nie tylko przedmiotami antycznymi i klejnotami, lecz przede wszystkim jesteśmy znawcami sztuki antycznej. I to jest wielka różnica. Klejnot można oszacować z trzech punktów widzenia: wartości złota i kamienia szlachetnego; wartości włożonej weń pracy artystycznej i wartości jako zabytku historycznego. Przejście od jednego poziomu oszacowania do drugiego oznacza czasem dziesięciokrotne zwiększenie ceny. Innymi słowy, za klejnot, który w Hiszpanii sprzedałabyś za jakąś określoną sumę, ja w Stanach Zjednoczonych mógłbym uzyskać sto razy większą. Nie wahaj się do mnie zadzwonić, będzie mi przyjemnie, jeśli będę w stanie ci pomóc. Nawet jeśli nie będziesz chciała sprzedać klejnotów, to ja zawsze mogę sprawdzić ich autentyczność i oszacować je - tu ściszył głos, a jego spojrzenie stało się bardziej przenikliwe. - Gdybyś jednak chciała wywieźć z kraju jakieś skatalogowane dzieło sztuki, na którego wywóz jest potrzebne zezwolenie i gdybyś chciała oszczędzić sobie załatwiania formalności, ja mógłbym zagwarantować ci dostarczenie go do Nowego Jorku. Ze zdziwieniem dowiedziałam się więc, że mogę mieć kłopoty z wywiezieniem spadku, jaki mi Enric zapisał w testamencie. Co prawda, nie zdarzyło mi się dotychczas dziedziczyć dzieł sztuki, a teraz zdałam sobie sprawę, że jest to bardzo prawdopodobne. Do tej pory myślałam tylko o przygodowej stronie tej całej historii, ale Artur Boix uświadomił mi, że w grę może wchodzić sporo pieniędzy. - W każdym razie zadzwoń jak będziesz czegoś potrzebowała, choćby tylko rady, albo po to, by porozmawiać, jak ci się wiedzie. Słysząc, jak ofiaruje swoje usługi, przyjrzałam mu się baczniej. Jest zbyt uprzejmy. Czy nie zauważył mojego zaręczynowego pierścionka? Mężczyzna uśmiechał się i był bardzo atrakcyjny. Jak się dobrze zastanowić, to zawsze się przyda jeszcze jeden przyjaciel w miejscu, w którym nie wiesz, co cię może spotkać. A jeśli jest przystojny, elegancki i miły, tym lepiej. - Dzięki - odwzajemniłam mu uśmiech. - Będę o tym pamiętać. Ale opowiedz mi, co się stało w końcu z templariuszami. Powiedziałeś, że zniknęli w wyniku jakiegoś nikczemnego spisku. I że byli bardzo bogaci, prawda? - Tak, i to było powodem ich nieszczęścia. Milczałam, czekając na dalszy ciąg jego opowiadania. - W 1292 r. sułtan Egiptu zdobył ostatnie chrześcijańskie reduty w Ziemi Świętej. W czasie jego ofensywy zginęło wielu templariuszy, między innymi ich największy autorytet Wielki Mistrz, ale dla Ubogich Rycerzy Chrystusa największym nieszczęściem było to, że musieli się wycofać z pierwszej linii walki z muzułmanami. W każdym razie po upadku twierdzy Świętego Jana w Arce, zwanej również Akką, nie mieli już racji bytu. Potrzebni byli jeszcze tylko w królestwach iberyjskich, gdzie nadal trwała walka z Maurami. Ale i tam ich obecność nie miała już tak wielkiego znaczenia jak przed dwustu laty, kiedy terytoria chrześcijańskie były nieustannie zagrożone. W XIV wieku Aragonia, Kastylia i Portugalia były potężnymi monarchiami, które prowadziły wojnę z Arabami, dokonywały częstych wypadów na północne obszary Afryki, a na Półwyspie Iberyjskim zachowało się już tylko muzułmańskie Królestwo Nazari w Granadzie, tak słabe, że musiało płacić haracz chrześcijanom. Marzeniem templariuszy był powrót do Ziemi Świętej, ale duch wypraw krzyżowych już zgasł, a królowie chrześcijańscy nie kwapili się do nich. Tak więc król Francji Filip IV zwany Pięknym, zawsze cierpiący na brak pieniędzy, najpierw więził, torturował kupców lombardzkich, by ich doszczętnie złupić, potem wziął się za Żydów mieszkających w jego królestwie, a na koniec zwrócił oczy na Ubogich Rycerzy Chrystusa, którzy wówczas byli niezmiernie bogaci. Historia jest bardzo długa, ale kończy się tak, że król kazał uwięzić templariuszy, oskarżając fałszywie o wiele zbrodni, torturami zmusił ich do przyznania się i zagarnął większość ich bogactw we Francji. A na koniec spalił na stosie najwyższych hierarchów zakonu, jakby to byli heretycy. Papież, również Francuz, będąc praktycznie zakładnikiem Filipa Pięknego, słabo się opierał, w końcu zastraszony przyznał rację bezwstydnemu monarsze. Inni europejscy królowie byli łagodniejsi, ale wobec nalegań papieża zgodzili się na likwidację zakonu. I oczywiście, w zamian za swoją pomoc, prawie wszyscy zawłaszczyli sobie dobra templariuszy. Ale nie mogli zagarnąć wszystkiego, co chcieli... bo nigdy tego nie znaleźli. - Czego? - zapytałam. - Wielkich skarbów, które templariusze zdołali prawdopodobnie ukryć poza Francją, korzystając z tego, że inni władcy działali mniej szybko niż francuscy. - Aha. - Jest to jedna z legend o templariuszach. Inna mówi, że Wielki Mistrz, w płomieniach stosu, wezwał przed sąd Boży króla Ładnego i papieża Strachliwego. W każdym razie jest prawdą, że obydwaj zmarli przed upływem roku. - Tak? - Naprawdę - stwierdził z całą powagą. - Mówi się o nich też wiele innych rzeczy, bez żadnych podstaw historycznych, o wiele bardziej fantastycznych. - Jakich? - Że podobno szukali Arki Przymierza, którą Bóg kazał zbudować Mojżeszowi, że mieli Świętego Graala, że chronili ludzkość przed bramami piekieł i tym podobne. - A ty w to wierzysz? - Absolutnie nie daję temu wiary - odpowiedział z przekonaniem. Być może niewiele wiem o templariuszach, ale trochę znam się na ludziach i wydało mi się, że odgaduję myśli mojego rozmówcy. - Jesteś jednak pewny, że ukryli swoje skarby, prawda? - To nie ulega wątpliwości. - I byłbyś zachwycony, gdybyś któryś z nich znalazł? Artur Boix spojrzał na mnie badawczo. - Oczywiście - oświadczył bardzo poważnie. - Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności. Moja praca, poza tym, że pozwala mi dostatnio żyć, jest moim wielkim powołaniem. Ona mnie cieszy. Znaleźć skarb templariuszy? Oddałbym wiele lat życia w zamian za to. Kto zresztą bardziej na to zasługuje? Ja potrafiłbym ocenić jego wartość artystyczną, umiałbym umieścić go w kontekście historycznym i, gdyby to było konieczne, uwierz mi, bo to się już wiele razy zdarzało, umiałbym, w razie potrzeby, bardzo dobrze go sprzedać. Jeśli na przykład znajdziesz coś podobnego wśród rzeczy, które odziedziczysz, weź mnie pod uwagę. Pokaż mi je przynajmniej, abym mógł się nacieszyć ich widokiem. - Oparł swoją rękę na mojej; kontakt był długi, ciepły i przyjemny. - Bardzo cię proszę, Cristina, pamiętaj o mnie. Zrobisz to? Muszę przyznać, że jego błagalna prośba zrobiła na mnie wrażenie i odpowiedziałam grzecznie: - Tak, z pewnością. W Madrycie mieliśmy przesiadkę na drugi samolot i znowu siedzieliśmy obok siebie. Drzemałam trochę, kiedy Artur trącił mnie w ramię i kazał podziwiać widok. Zaspana spojrzałam w dół. Samolot skręcił nad morze i ustawił się w pozycji wejścia na lotnisko. Roztaczał się wspaniały widok na miasto. Poranek był przejrzysty. - I oto ona - powiedział. - Barcelona to stara dama zawsze młoda. Żyje między górami a morzem i obdarza ludzi wielką kreatywnością. Jest pełna życia i sztuki. Widać było port i starą część miasta, przez którą biegła, wijąc się, szeroka aleja. - To są Ramblas - rzekł Artur. A dalej ciągnęły się rzędy domów, jednakowej wielkości, ale każdy był inny. Przecinały je przejścia i zadrzewione ulice, a słońce unoszące się nad morzem i zbliżające się do zenitu, oświetlało południowe fasady domów, podczas gdy północne pozostawały w cieniu. - To jest Ensanche, żywe muzeum nowoczesności - poinformował mnie. - Ona jest starą damą liczącą sobie ponad dwa tysiące lat. Zdaje się odbywać spokojną sjestę pod żarem królowej gwiazd, obojętna na ludzkie mrowisko, ale wewnątrz wszystko w niej kipi. Uczynił szeroki gest ręką jak przy przedstawianiu sobie ludzi. - Barcelona, to panna Cristina Wilson. Cristina, Barcelona jest u twoich stóp. Życzę ci miłego pobytu. Wykorzystaj go. Zgubiłam Artura przy kontroli paszportów, ale spotkaliśmy się znowu, czekając na bagaże. Jedna z moich walizek spóźniała się i on po rycersku zaofiarował się poczekać ze mną. - Dziękuję. To żaden problem. Jestem adwokatem i doskonale mówię po hiszpańsku i katalońsku. Jeśli zgubili moją walizkę, będę umiała potraktować ich tak, jak na to zasługują. Artur roześmiał się i na pożegnanie powtórzył, żebym zadzwoniła, jak tylko będę czegoś potrzebowała. Pomyślałam sobie, że nie zależy mi specjalnie na ponownym spotkaniu tego czarującego Artura, ale nie wiedziałam jeszcze, że przyjdzie taka chwila, iż będę żałować, że go w ogóle poznałam. Nie cierpię nadawania walizek na bagaż, zwłaszcza gdy się spóźniają lub giną. Czasem jednak nie ma innej rady i po paru minutach moja ostatnia walizka pojawiła się na taśmie bagażowej. Załadowałam ją na wózek i skierowałam się do wyjścia. „Cristina Wilson” - zauważyłam napis na tabliczce. Ucieszyłam się, widząc moje nazwisko wypisane tu, w tłumie oczekujących, tak daleko od domu. Spojrzałam na człowieka trzymającego tabliczkę. Z trudem go poznałam. Był to Luis Casajoana Bonaplata. Twarz mu się wydłużyła i choć korpulentny, nie był już rumianym grubaskiem, jakiego pamiętałam. Kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, na jego twarzy pojawił się znany mi uśmiech. - Cristina! - wykrzyknął. Nie wiem, czy skojarzył mnie z tą trzynasto - czy czternastolatką, która wyjechała z Barcelony, czy też uderzył go wyraz mojej twarzy na widok swego nazwiska. Uściskał mnie, cmoknął dwa razy w policzek i wziął ode mnie wózek. - Aleś urosła! - powiedział, kierując się ku wyjściu i obrzucając mnie spojrzeniem pełnym uznania. - Ale jesteś ładna! - Dziękuję. - Pamiętam, że zawsze był trochę natrętny i chciałam zgasić jego nadmierny entuzjazm. - Widzę, że już nie jesteś taki grubiutki. On sapnął, a następnie wybuchnął śmiechem. - Ty też jesteś niczego sobie. „Tak, być może” - pomyślałam sobie. „Mam jednak nadzieję, że ostudziłam twoje zapędy”. Nie chciałabym mieć go zawsze na głowie przez te wszystkie dni. Wtedy właśnie, kiedy opuszczaliśmy budynek lotniska, zobaczyłam po raz drugi tego dziwnego człowieka. Bezwstydnie nie spuszczał ze mnie wzroku. Spojrzałam na niego, w jego oczy, kiedy otworzyły się automatyczne drzwi, na sekundę przed ujrzeniem Luisa i jego tabliczki wśród oczekujących ludzi. Zwróciłam uwagę na jego wygląd, choć nie przywiązywałam do tego większego znaczenia. Ale ten drugi raz, kiedy spostrzegłam, że mnie obserwuje, patrzyłam mu w twarz, chcąc ukarać go za bezczelność. On robił to samo, ale ja, czując się niezręcznie, odwróciłam pierwsza wzrok. Widok tego typa wywołał we mnie dreszcz niepokoju. Był to stary człowiek z głową ogoloną chyba miesiąc temu. Miał siwe włosy i takąż brodę długości około centymetra. Jego czarna marynarka, a także reszta ubrania, także ciemna, kontrastowały z siwymi włosami. Najbardziej jednak zwracały uwagę jego oczy: niebieskie, wyblakłe, baczne, zimne, agresywne. Wygląda mi na wariata - pomyślałam. Żałowałam, że rzuciłam mu wyzwanie. Powiedziałam wcześniej, że nie jestem strachliwa, ale z tym osobnikiem nie chciałabym się spotkać sama na ciemnej ulicy. A tymczasem Luis rozpytywał mnie, jak minęła podróż, czy trochę spałam, czy jestem zmęczona... Kiedy dotarliśmy do jego samochodu, pięknego sportowego, srebrzystego, odkrytego wozu, Luis rozpytywał się o zdrowie mojej rodziny i poinformował mnie, że jego rodzice przenieśli się z miasta do cudownej miejscowości w północnej części Costa Brava. W drodze do hotelu zainteresował się moim życiem osobistym. - Widzę, że masz narzeczonego. - Nie, tylko kandydata na męża.. - A ja skończyłem zarządzanie i marketing. - Sporo osiągnąłeś - skomentowałam ironicznie. - Tak, a poza tym się rozwiodłem. - Tak, tak - odpowiedziałam ze śmiechem. - Łatwo to mogę sobie wyobrazić. On też się roześmiał. Jedno jest pewne, ten poczciwy Luis ma nadal dobry charakter. - Jesteś złośliwa - powiedział. - Mówiłeś mi to już czternaście lat temu. - Byłem grubiutki, ale mądrutki. Zawsze kiedy Luis zaczynał mówić o sobie, nie było temu końca, zmieniłam więc temat rozmowy. - Co ci wiadomo o Oriolu? - O Oriolu? - Wydało mi się, że to moje pytanie było dla niego niewygodne. I nieświadomie nadał większą prędkość swojemu BMW. - Tak, o Oriolu. Przypominasz sobie? To twój kuzyn. - Tak, przypominam sobie. I nie naciskaj na mnie, jędzo. Znowu mnie rozśmieszył. Ten jego ton i słowo, którego nie słyszałam od czternastu lat. Wtedy często tak mnie nazywał. - No cóż, rodzinny geniusz, mam oczywiście na myśli intelekt, bo w innych sprawach geniuszem jestem ja - tu spojrzał na mnie chełpliwie. - Dalej, skracaj się! - Dobrze, jędzo. Milczałam i czekałam na dalszy ciąg. - Ten geniusz został hipisem, anarchistą i dzikim lokatorem. - Co? - zamurowało mnie. Oriol, inteligentny, błyskotliwy Oriol. Ten, który wygrywał wszystkie zakłady. Nieprzystosowany? - Już wiesz. Jest człowiekiem z marginesu. - Nie skończył studiów na uniwersytecie? - zapytałam zdumiona. - Tak, skończył, a nawet ma dwa lub trzy doktoraty. To mózgowiec. - A czym się zajmuje? - Ma wykłady z historii na uniwersytecie. I razem z innymi wariatami w obcisłych spodniach i z długimi włosami zakłada ośrodki kultury ludowej i pomocy społecznej w opuszczonych domach. Aż przychodzi policja i ich wyrzuca. - Trudno mi to sobie wyobrazić. - No cóż, brał udział w wielu bataliach. Ty oczywiście nie możesz wiedzieć o szturmie policji na kino „Princesa”, prawda? Niezła rozróba. A mój kuzynek tam był. - Coś mu się stało? - Noc w komisariacie. Nasza rodzina ma jeszcze jakieś wpływy w tym mieście, a on nie stosuje przemocy... - tu Luis uczynił dwuznaczny gest ręką. Dojechaliśmy do hotelu i młody uśmiechnięty portier otworzył drzwi samochodu. Drugi pospieszył po walizki, a trzeciemu Luis wręczył kluczyki od swego samochodu. Co chciał wyrazić tym gestem? - myślałam. Co u licha insynuował Luis na temat Oriola? - Chodź - recepcja jest na pierwszym piętrze - i ujmując mnie za łokieć poprowadził do windy. - Wynająłem ci pokój na dwudziestym ósmym piętrze, z oknami na południe. Widok niewiarygodny. Uprzedzam cię, że normalnie nie akceptuje się pokoi na wyższych piętrach. Wiem, że w porównaniu z Nowym Jorkiem ten budynek jest niewysoki, ale tutaj jest czymś wyjątkowym - stanął i spojrzał na mnie. - Nie boisz się wysokości po... - Nie, to nie ma znaczenia - odparłam. - Bywałam już w wyższych budynkach po tym, jak to się stało. I rzeczywiście recepcjonista dał mi klucze do pokoju na dwudziestym ósmym piętrze. - Wjadę na chwile z tobą, żeby obejrzeć widok i sprawdzić, czy wszystko w porządku. - Nie, dziękuję - powiedziałam mu z uśmiechem. Zawsze podglądałeś nas, dziewczyny, kiedy zmieniałyśmy kostiumy kąpielowe. ¦ - Dobrze, zgoda - odpowiedział z miną niegrzecznego chłopca. Ale się zmieniłem. Ty zresztą też... teraz byłoby więcej do oglądania - obrzucił wzrokiem mój biust. Gdyby to był ktoś inny, to bym się zwyczajnie obraziła. Ale on mnie tylko jeszcze raz rozśmieszył. - Dziękuję za przywiezienie. - Daj spokój, pozwól, że zerknę, czy wszystko jest w porządku - patrzył na mnie po łobuzersku. - Wszystko dobrze, bardzo dobrze - zapewniłam. - Wierz mi. A teraz cześć! - powiedziałam podniesionym głosem, który niósł się po wielkiej sali między windami a szklaną ścianą. Kilku gości siedzących przy wiklinowych stolikach odwróciło się i spojrzało na mnie. - Dobra, daj mi przynajmniej buziaka na pożegnanie. Luis dobrze wybrał. Okna pokoju wychodziły na południe i widok był wspaniały. Z prawej strony rozciągało się morze i plaże dochodzące aż do starego portu, teraz przekształconego w tereny rekreacyjne. Widać było zakotwiczone jachty z klubu żeglarskiego, duże pole namiotowe, a dalej dwa duże statki, jakby transatlantyckie, czekające na turystów udających się w rejs wycieczkowy. W głębi widoczna była góra Montjuic. Z zamkiem na skraju urwiska wznoszącego się nad morzem, z zielonymi ogrodami na rozległym grzbiecie, a na drugim krańcu ze wspaniałym zespołem architektonicznym z początku ubiegłego wieku, z Pałacem Narodowym. Aleja nad morzem i pomnik Kolumba wyznaczają początek wielkiego miasta rozciągającego się aż po porośnięte bujną roślinnością góry. Barcelona, miasto, w którym się urodziłam. Spojrzałam w stronę Bonanova, gdzie mieszkałam z rodziną, ale nie mogłam niczego rozpoznać, ani nawet odgadnąć w tym oceanie domów o różnych kształtach i wielkości, które w tym chaosie zdawały się zachowywać pewną harmonię. Dręczyła mnie myśl, co insynuował Luis na temat Oriola? Dwaj hotelowi boye wnieśli moje walizki i zaczęłam je rozpakowywać, nie przestając myśleć o Oriolu. „Dobrze” - postanowiłam. „Będę musiała zgodzić się na obiad z Luisem”. Miałam do niego dużo pytań i nadzieję, że udzieli mi na nie odpowiedzi. Ale tak naprawdę, to pragnęłam zobaczyć się z Oriolem, chłopcem, który odkrył przede mną miłość. „Dzisiaj jest środa” - pomyślałam. - „Zjem jakąś kolację i odpocznę. Z pewnością zobaczę Oriola w sobotę na otwarciu testamentu”. Ale czy wytrzymam tak długo, nie próbując go odnaleźć? Miałam nadzieję, że to on skontaktuje się ze mną. Co Luis chciał powiedzieć o Oriolu? Czy Oriol wie, że jestem w Barcelonie? A gdybym to ja do niego zadzwoniła? Nie miałam jego telefonu. Jak zdobyć jego numer, skoro z Nowego Jorku mi się to nie udało? Powinnam była poprosić Luisa. Zadzwoniłam do rodziców i do Mike’a, by powiedzieć, że wszystko poszło dobrze. Potem, chociaż byłam bardzo śpiąca, przejrzałam kilka książek z dużymi zdjęciami miasta, które znalazłam na stoliku. Nie zamierzałam iść do łóżka przed dziesiątą, bo chciałam, by mój organizm przystosował się do nowego czasu. Potem poprosiłam o lekką kolację i jedząc patrzyłam, jak z nastaniem nocy miasto zaczęły wypełniać światła, cienie i ciemność. Czułam, jak wraz z zapadaniem ciemności nad miastem, narasta we mnie dziwny niepokój. Przeczuwałam, że pośród tych stłoczonych tam w dole, daleko, domów znajdują się odpowiedzi na moje pytania. Jaki będzie ten dziwny spadek? Dlaczego Enric popełnił samobójstwo? Dlaczego matka nigdy nie chciała, żebym wróciła do Barcelony? Jaką tajemnicę ukrywała? Co kryje ten pierścień na moim palcu? Spojrzałam na rubin. Jego tajemniczy blask tworzył tę zadziwiającą gwiazdę wewnątrz kamienia. Wydało mi się, że jego błysk tu, w tym mieście, jest bardziej intensywny, wydobywa się z większej głębi, jest bardziej tajemniczy. Za dużo pytań. Umierałam z ciekawości i nie mogłam się doczekać aż Luis więcej mi powie. Zadzwoniłam do niego, ale odpowiedziała mi sekretarka automatyczna. - Luis - powiedziałam - to ja, Cristina. Zapraszam cię jutro na obiad. Możesz? Włożyłam piżamę i zgasiłam światło. Postanowiłam nie zasuwać zasłon. Światła ledwo dochodziły do tej wysokości i tylko zewnętrzne oświetlenie hotelu rozjaśniało łagodnie pokój. Nie prosiłam o budzenie, moim budzikiem będzie słońce. Położyłam się na łóżku i pozwoliłam myślom swobodnie płynąć... jestem w Barcelonie... po tak długim czasie... co za dziwne uczucie... I wtedy właśnie zadzwonił telefon. - Luis? - Wiedziałem, że nie będziesz mogła beze mnie żyć... Już chciałam zmienić zdanie i odłożyć słuchawkę. Ten facet mi się naprzykrza. Można się trochę pośmiać, ale to trzeba już uznać za molestowanie. - Zapraszam cię jutro na obiad - powiedziałam ignorując jego wygłupy. - Nie, to ja cię zapraszam na kolację. - Ach, nie - ucięłam. Nie jadam kolacji sam na sam z żadnym mężczyzną, który nie jest moim narzeczonym. Nawet w sprawach służbowych. To kwestia zasad. - I dodałam patetycznie: - Tylko z moim narzeczonym. Tym, który jest mi obiecany. Usłyszałam dziwny dźwięk wydobywający się z jego ust. Jakby mnie przedrzeźniał. - Dobrze, wygrałaś - rzekł w końcu. - Ale ja też mogę ci coś obiecać. Zakryłam usta, żeby się nie roześmiać. Czasem Luis jest naprawdę zabawny. - Obiad albo nic - rzekłam stanowczo. - Akurat jutro w południe mam zebranie udziałowców jednej z moich firm. - Trudno. To pech - powiedziałam zrezygnowanym głosem. - W takim razie spotkamy się na otwarciu testamentu. Była to blaga. Nie wierzyłam w jego historyjkę i byłam pewna, że ustąpi. Jeśli nie, to będę musiała zgodzić się na kolację, bo moja ciekawość i pytania, jakie muszę mu zadać, nie mogą czekać. - Zapraszam cię na kolację - powtórzył z uporem. - Mówię, że nie! - wrzasnęłam do telefonu. Milczenie po drugiej stronie. - Dobrze, wygrałaś - powiedział w końcu. - Do diabła z udziałowcami! Firma jest w stanie bankructwa i poślę im telegram, że uciekłem z pieniędzmi do Brazylii. Przyjadę po ciebie do hotelu o drugiej. - Tak późno? - To jest Hiszpania, pamiętasz, jędzo? W mojej rodzinie mówiło się niewiele o Enriku. - Luis napełnił usta sałatką z krabów i żując, przyglądał mi się spokojnie. Wiedział, że czekam na każde jego słowo i rozkoszował się moim napięciem. Dodawał do rozmowy nutkę tajemniczości, a ja domyślałam się, że zaraz mi powie coś rewelacyjnego, ale nie zamierzałam dawać mu satysfakcji okazywaniem niecierpliwości. Zrobiłam więc coś innego: podniosłam do ust łyżkę zimnej zupy migdałowej i zaczęłam się przyglądać wysokim sufitom, meblom i wystrojowi, tworzącym harmonijną całość w stylu modernistycznym tej restauracji mieszczącej się na pierwszym piętrze stuletniego budynku przy Diagonal. - To, że Enric był gejem, było trudne do przełknięcia dla rodziny Bonaplata. Patrzyłam na niego z otwartymi ustami. - Enric gejem! Obserwował z zadowoleniem moją reakcję na te słowa. - Moja matka o tym wiedziała - mówił dalej - ale on zawsze ukrywał to przed resztą rodziny. Robił to bardzo dobrze; żadnego zmanierowania. Oczywiście, jeśli chciał. - Gej! - wykrzyknęłam. - Jak Enric mógł być homoseksualistą! Przecież się ożenił z Alicią i jest ojcem Oriola! - Obudź się dziewczynko, życie jest nie tylko czarne lub białe, ma wiele barw. Luis uśmiechał się z satysfakcją. - Wielki kowboj nie zawsze jest dobry, a dobrzy nie zawsze wygrywają. - Oni nigdy nie wzięli ślubu, a przynajmniej kościelnego, (chociaż nasi rodzice chcieli, abyśmy my, dzieci, w to wierzyły. Tworzyli parę, kiedy tak wypadało, głównie ze względów towarzyskich. Ale mieli też kochanków tej samej płci, nie wiem tylko czy było to zabawne, kiedy spotykali się w jednym łóżku. W oczach Luisa pojawił się błysk, a na ustach lubieżny uśmiech. - Być może urządzali orgie... Wyobrażasz to sobie? - powiedział i zamilkł na chwilę. Wyobrażałam sobie. Ale niejako zwykłą orgię, ale Luisa jako fauna z kozią bródką. Roześmiałam się na widok jego miny. Ale zaraz tego pożałowałam. - Nie, nie wyobrażam sobie - odparłam z godnością. - Daj spokój, kobieto... Oczywiście wyobrażasz to sobie. - Nie! - Ależ tak, Ally McBeal! No, tego już za wiele! Nie cierpię, kiedy ktoś nazywa mnie Ally McBeal. To zbyt niewybredny żart kojarzyć z tą neurotyczną postacią, z tą adwokatką w przykrótkiej spódniczce, niezrównoważoną uczuciowo, bohaterką starego serialu telewizyjnego odnoszącą sukcesy prawniczkę, jaką ja jestem. - Nie jesteś zbyt oryginalny, Luis. Ten dowcip z Ally McBeal jest zbyt naciągany. Nie mam z nią nic wspólnego. Uśmiechnął się. Pamiętam z dzieciństwa nasze kłótnie. Zawsze lubił prowokować. Zaczynał od pociągania mnie za warkocze lub od innego rodzaju agresji fizycznej czy słownej. Ja zawsze miałam niewyparzony język, więc nazywałam go „wstrętnym grubasem” lub „workiem tłuszczu i gówna”, czy też czyniłam inne, równie delikatne uwagi na temat jego wyglądu. On się tym nie przejmował, dłubał palcem w nosie i wyciągał z niego smarki. Kończyło się na tym, że wybuchałam śmiechem. Trudno jest obrażać się na kogoś, kto cię śmieszy. - Dlaczego się uśmiechasz? - Dla niczego. Przypomniałam sobie, jak się kłóciliśmy, kiedy byliśmy dziećmi. Niewiele się zmieniłeś. - Ty też. Jeszcze pamiętam, jak umiesz się złościć. „Dobrze, dobrze” - pomyślałam. „Grubas nadal prowokuje. Choć trochę zeszczuplał”. Przypomniałam sobie nagle początek rozmowy i spoważniałam. - Biedny Oriol - powiedziałam. - Musi mu być ciężko. - Masz na myśli jego preferencje seksualne? Uśmiech zniknął z twarzy Luisa. - No, jego skłonności... Wiesz, wychował się wśród kobiet, które spełniały męskie role. Czego chcesz? To normalne... Po za tym genetyczne... skoro obydwoje rodziców byli, więc... - Co? - przestraszyłam się. Ja miałam na myśli jego sytuację rodzinną, a Luis samego Oriola. - Co ty insynuujesz? Nie, ja nic nie wiem. Powiedz, co masz do powiedzenia. - Właśnie to. Że to o moim kuzynie także nie jest jasne. - Ale dlaczego? Na czym się opierasz? Coś ci powiedział? - Nie, on nie ujawnia swoich sekretów. Ale te rzeczy się widzi. Nie ma żadnej dziewczyny i, o ile nam wiadomo, nigdy nie miał. To dziwny sposób na życie. Spojrzałam na mojego przyjaciela. W jego oczach nie dostrzegłam żadnej żartobliwej iskierki. Mówił poważnie. To, co powiedział o Alicii, nie zaskoczyło mnie i niewiele mnie obchodziło, to o Enricu mnie zdziwiło, ale informację o tym, że Oriol jest homoseksualistą odebrałam jak policzek, którego się nie spodziewałam. Moje dziewczęce marzenia, piękne wspomnienia o morzu, burzy i pocałunku rozsypały się. Wyobrażałam sobie Oriola jako narzeczonego, kochanka, męża... Przywołałam w pamięci tamte czasy i stwierdziłam, że to ja zawsze podejmowałam inicjatywę, nigdy on. Oriol dawał sobą powodować, a ja przypisywałam to jego nieśmiałości. Po wakacjach widywaliśmy się w tej elitarnej szkole, która leżąc u podnóża gór Coliserola, miała miasto u swoich stóp i do której zamożne i postępowe mieszczaństwo posyłało swoje latorośle, by wyrosły na Katalończyków z europejskim szlifem. Oriol był o klasę wyżej, więc ledwo mijaliśmy się na korytarzach, a ja zaczęłam posyłać mu liściki. Spotykaliśmy się też na przyjęciach, jakie przyjaciele naszych rodziców urządzali niekiedy w weekendy. Przypominam sobie ostatnie takie spotkanie przed naszym wyjazdem do Nowego Jorku. Urządzili przyjęcie pożegnalne w domu Alicii i Enrica przy alei Tibidabo. Trudno nam było pozbyć się Luisa, by pobyć sam na sam, ale ogród był duży i mieliśmy parę minut intymności. Zaczęliśmy znów się całować. Płakałam, on miał zaczerwienione oczy. Zawsze wierzyłam że i on wtedy płakał. - Chcesz, żebyśmy zostali narzeczonymi? - zapytałam. - Dobrze - odpowiedział Oriol. Kazałam mu obiecać, że nigdy o mnie nie zapomni, że będzie do mnie pisał i że wkrótce znów się zobaczymy. Nigdy jednak nie napisał, nigdy nie odpowiedział na moje listy i już o nim nic nie wiedziałam. Zdałam sobie sprawę z tego, że Luis ciągle mówi, a ja go nie słucham. Skupiłam więc uwagę na jego słowach: - Oriol nie ma własnego mieszkania, mieszka z matką. W Hiszpanii, w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, nie znaczy to, że jesteś nienormalny. Czasem nocuje u swoich przyjaciół, którzy zajmują na dziko puste mieszkania. A kiedy ma na to ochotę, przychodzi do wielkiego domu przy Tibidabo. Jego pokój jest zawsze wysprzątany, dają mu dobrze zjeść, piorą jego rzeczy i jego mama jest zadowolona. - Ale chyba wśród tych dzikich lokatorów są również dziewczyny? Chcę powiedzieć, że może mieć też przyjaciółki. - Są, oczywiście - uśmiechnął się. - Można by powiedzieć, że interesuje cię, z kim sypia mój kuzyn. - Opierasz się na domysłach, bierzesz pod uwagę tylko przypadkowe okoliczności. Nie masz żadnego solidnego argumentu przemawiającego za tym, że Oriol jest homoseksualistą. - To nie jest żaden sąd, tu nie trzeba niczego udowadniać - Luis uśmiechał się rozbawiony. - Ja cię tylko uprzedzam. Pomyślałam sobie, że to, co robił Luis było czymś gorszym niż sąd. Oskarżał, opierając się na nieprzychylnych domysłach. Doszłam do wniosku, że już pora zmienić temat. - Jak sądzisz, co się stanie w najbliższą sobotę? O co chodzi z tym tajemniczym spadkiem? Nie jest normalne, że się odczytuje testament w czternaście lat po czyjejś śmierci. - Otóż testament Enrica został odczytany wkrótce po jego śmierci. Oriol i Alicia byli jego głównymi spadkobiercami. Teraz chodzi o coś innego. - O coś innego? - Denerwował mnie sposób, w jaki Luis dawkował informacje. Cieszyło go trzymanie mnie w napięciu. - Tak, o coś innego. Postanowiłam milczeć i czekać na dalszy ciąg, bez zadawania pytań. - To jest skarb - powiedział po chwili. - Jestem pewny, że chodzi o legendarny skarb templariuszy. Wspomniał mi już o tym, kiedy zadzwonił do mnie, do Nowego Jorku. Przypomniała mi się też rozmowa z Arturem Boixem w samolocie. - Wiesz kim byli templariusze? - zapytał. - Oczywiście - odpowiedziałam i tym razem Luis się zdziwił. - Nie wyobrażałem sobie, że możesz tyle wiedzieć o historii średniowiecza, mieszkając w Stanach Zjednoczonych. - Uprzedzenia. Teraz widzisz, że wiem. - A więc wiesz, że większość europejskich monarchów, choć podejrzewała, że to, co się działo we Francji, było niesprawiedliwe, posłuchała rozkazów papieża i wykorzystała tę okazję, by zdobyć jak największy łup. Opowiadają jednak, że w królestwie Aragonii, gdzie działania przeciwko mnichom nieco się opóźniły, mogli oni ukryć część swego ruchomego majątku. A były to wielkie ilości złota, drogich kamieni. - Tu Luisowi zaświeciły się oczy. Zobaczyłam znów jego tłustą twarz sprzed czternastu laty, kiedy Enric proponował nam jedną ze swoich zabaw, a mianowicie poszukiwanie skarbu w wielkim domostwie przy ulicy Tibidabo. - Wyobrażasz sobie, jaką wartość na czarnym rynku mogą mieć wytwory sztuki złotniczej z XII i XIII wieku? Krucyfiksy ze złota, srebra, emaliowane, wysadzane szafirami, rubinami i turkusami. Szkatułki z rzeźbionej kości słoniowej, kielichy wysadzane drogimi kamieniami, korony królów i hrabiów... diademy księżniczek, paradne szpady... Zamknął oczy. Blask złota go oślepił. - Myślisz więc, że w sobotę otrzymamy skarb? - spytałam niedowierzającym tonem. - Nie, skarb nie. Ale tropy do niego prowadzące, tak jakby Enric nadal uważał nas za dzieci. Tylko że teraz chodzi o prawdziwy skarb. - A skąd ty to wszystko wiesz? - Podejrzewałam, że Luis śni jeden ze swoich szalonych snów, ale nic bym nie zyskała na wszczęciu dyskusji i powściąganiu jego fantazji. - Rodzina o tym mówiła. Po jego śmierci. - A jak w tej historii mieści się mój gotycki obraz? - Tego jeszcze nie wiem. Ale zanim Enric się zastrzelił, tropił gotyckie obrazy. I jeśli się nie mylę, obraz, który masz, pochodzi z czasów Templum. Z XIII lub z początku XIV wieku. Przez chwilę spoglądałam na niego bez słowa. Wyglądało na to, że wierzy głęboko w to, co mówi. - A dlaczego... się zabił? - zapytałam w końcu. - Nie wiem. Policja przypuszcza, że było to związane z porachunkami między handlarzami dzieł sztuki. Nie było jednak na to dowodów. To wszystko, co wiem. - To dlaczego zadzwoniłeś do mnie, aby mnie ostrzec? - Bo prawdopodobnie w tym obrazie jest trop, który pomoże zlokalizować skarb. Zamurowało mnie. - Wiesz, że próbowali mi go ukraść? Luis pokręcił przecząco głową i musiałam mu opowiedzieć tę historię. Przyznał, że po otrzymaniu wezwania na otwarcie testamentu, rozpytywał o różne rzeczy. Nie, nie ujawni mi swoich źródeł, ale jest pewny, że obraz ma kluczowe znaczenie dla odnalezienia skarbu. - Gdzie popełnił samobójstwo? - zapytałam, kiedy uświadomiłam sobie, że nic już z niego nie wyciągnę. - W swoim mieszkaniu przy ulicy Gracia. - A co mówi o tym Alicia? Ona jest niby jego żoną. - I tak nie uwierzyłbym w to, co by mi powiedziała. - Dlaczego? - Nie podoba mi się ta kobieta, zawsze coś ukrywa. Chce wszystko kontrolować, wszystkim rządzić. Bądź z nią ostrożna. Bardzo ostrożna. Myślę, że należy do jakiejś sekty. Zastanowiło mnie, że matka, przed moim wyjazdem, prawie w tych samych słowach ostrzegała mnie przed Alicią. Prosiła mnie, żebym jej unikała. Dlatego tym bardziej zapragnęłam się z nią spotkać. Stwierdziłam, że miejscowy komisariat będzie dobrym miejscem na rozpoczęcie mojego śledztwa w sprawie śmierci Enrika. Wróciłam do hotelu, aby się przebrać; włożyłam spodnie z obniżoną talią, które uwydatniają biodra i ukazują pępek. Do tego krótką bluzkę. Obnażony pępek jest najlepszą przepustką, jeśli, jak się spodziewałam, większość policjantów w komisariacie to mężczyźni. Nie chodziło o kokieterię, lecz o skuteczność. No, może trochę było w tym kokieterii. Przypomniałam sobie o Ally McBeal. To nie ma nic do rzeczy, powiedziałam sobie, uśmiechając się. Ona jest adwokatką, ja występuję w roli detektywa. Ona pokazuje nogi, ja brzuch. W pokoju migotało światełko na telefonie. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos telefonistki. - Dzwoniła pani Alicia Nuńez. Prosi, by pani jak najszybciej się z nią skontaktowała. - No i dobrze! - pomyślałam. Oto kobieta, która budzi lęk w mojej matce i której boi się też, choć to ukrywa, mój drogi kuzyn. Dobrze go znam! Paliła mnie ciekawość. Starałam się sobie przypomnieć, jak wyglądała matka Oriola. Matka i syn mieli takie same głęboko błękitne, nieco skośne oczy. Te oczy, które tak kochałam, kiedy byłam małą dziewczynką. Alicia nie należała do naszego wakacyjnego towarzystwa. Oriol na ogół spędzał lato u dziadków Bonaplata, z matką Luisa, swoją ciotką. Enric przyjeżdżał czasem na weekend i w sumie był tam w okresie letnim około dwóch tygodni. Jednak Alicia i on prawie nigdy nie przebywali tam jednocześnie. Ona, kiedy nie była w podróży poza Hiszpanią, lub nie zajmowała się sprawami niestosownymi dla swojej płci, odwiedzała Oriola w dni powszednie i nigdy nie zostawała w wiosce na noc. Choć byłam mała, domyślałam się, że Alicia nie była taką „mamusią” jak inne. Nie wracałam jednak do tego myślami, dopóki w czasie obiadu Luis nie dał mi klucza do wyjaśnienia nietypowego zachowania matki Oriola. Alicia pociągała mnie właśnie dlatego, że to, co zakazane, przyciąga, dlatego że obawiała się jej moja matka, a Luis mnie przed nią ostrzegał. Czego chciała? W komisariacie przedstawiłam się, powiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie było mnie tu przez czternaście lat i że chcę się dowiedzieć, co się stało z moim ojcem chrzestnym. Nikt z obecnych nie pamiętał o samobójstwie przy ulicy Gracia. Może spowodował to mój uśmiech, może wzruszyła ich historia emigrantki, poszukującej swoich korzeni, a może mój pępek hurysy... Tak czy owak funkcjonariusze okazali się bardzo uprzejmi. Któryś z nich powiedział, że López powinien pamiętać, bo on tu był w owym czasie. Był na patrolu i przywołali go przez radio. - Tak, pamiętam o tej sprawie - policjanci mówili głośniej, żebym i ja mogła słyszeć. - Ale pracował nad tym Castillo. Tamten facet zadzwonił do niego i w czasie rozmowy strzelił sobie w łeb. - Castillo już tu nie pracuje - poinformował mnie jeden z policjantów. - Awansował na komisarza i przenieśli go do innego komisariatu. Niech pani tam pójdzie. W tym następnym komisariacie powiedzieli mi, że Castillo będzie w pracy dopiero jutro rano. Nie przejęłam się tym zbytnio i pocieszyłam się, że przynajmniej sobie pospaceruję. Ścisnęłam mocniej pod pachą torebkę, jak mi radził Luis, wróciłam na Ramblas i zanurzyłam się w rzece ludzi, płynącej środkiem deptaku. Rambla to koryto rzeki. I tym są barcelońskie Ramblas. Niegdyś płynęła nimi woda, teraz ludzie. Tyle tylko, że strumień ludzi, najobfitszy w godzinach przedpołudniowych, w przeciwieństwie do wód dawnego strumienia płynącego wzdłuż średniowiecznych murów miasta, nigdy nie wysycha. Jak ten deptak może zachowywać swój urok, swego ducha przy tej ciągle zmieniającej się ludzkiej faunie? Jak ta mozaika może tworzyć całość, skoro składa się z tak różnych kamyków? Może dlatego, że patrzymy na całość, na ducha, a nie na poszczególne elementy. Niektóre miejsca mają duszę, czasem jest ona tak wielka, że wchłania całą naszą małą energię, zamieniając ją w część całości. Takie są Ramblas w Barcelonie. Mają one to, co małe deptaki w małych miasteczkach; ludzie idą tam, żeby popatrzeć na innych ludzi i żeby im się pokazać; wszyscy są aktorami i widzami, tyle że w wielkiej kosmopolitycznej skali. Tam idzie pani w długiej odświętnej sukni i jej kawaler w smokingu kierując się do opery w Grań Teatro de Liceo, dalej wymalowany transwestyta, konkurujący z prostytutkami w sprzedawaniu rozkoszy, ówdzie marynarze różnej narodowości i koloru skóry w swoich mundurach, następnie jasnowłosy turysta, śniady emigrant, miejscowy cwaniak, piękne kobiety, starzy włóczędzy, gapie, którzy na to wszystko patrzą, zabiegani pracusie, którzy niczego nie widzą... Takie Ramblas ja zapamiętałam raczej ze słuchu niż ze wzroku jako mała dziewczynka i takie je odnalazłam w ten promienny wiosenny ranek. Kiedy wałęsałam się między klombami kwiatów, wydawało mi się, że poprzez skórę, poprzez wdychane powietrze pochłaniam eksplozję kolorów, piękna, zapachów. Przystawałam w grupkach przyglądających się występom artystów ulicznych, muzyków, kuglarzy, żywym pomnikom malowanym na biało albo purpurowo: księżniczkom, walecznym rycerzom, którzy pełnym wdzięku lub godności gestem dziękowali widzom za rzucane monety. Zobaczyłam chłopca opartego o gruby pień stuletniego platanu i dziewczynę z figlarnym uśmiechem na twarzy, która skradała się do niego od tyłu i, łamiąc wszelkie zasady, ofiarowała mu różę. Widziałam zaskoczenie, szczęście, pocałunek i uścisk adorowanego chłopca i jego wielbicielki. Wszystko do siebie pasowało: świetlistość wiosennego poranka, witalna wrzawa ludzi i oni, niby artyści uliczni przedstawiający swą miłość, ale nie po to, by rzucano im monety, ale z czystej miłości. Poczułam tęsknotę, zazdrość. Szukałam pociechy, patrząc na brylant, potwierdzenie mojej miłości, błyszczący na moim palcu. Ale obok niego intruz, świecący dobywającym się z głębi blaskiem tajemniczy rubin wysyłał ironiczne błyski, jakby ze mnie kpił. Może to tylko moja wyobraźnia, ale ten dziwny pierścionek zdawał się żyć własnym życiem i w tym momencie poczułam, że chce mi coś powiedzieć. Potrząsnęłam głową wyrzucając z siebie te głupie myśli i spojrzałam na młodych kochanków trzymających się za ręce i znikających w tłumie. I wtedy wydało mi się, że go widzę. Tego typa z lotniska, starca o białych włosach i w ciemnym ubraniu. Stał przed jednym z kiosków, które rozkładają na zewnątrz swój towar. Udawał, że przegląda czasopismo, ale patrzył na mnie. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, odwrócił wzrok, spojrzał na czasopismo, odłożył je i się oddalił. Wzdrygnęłam się, poszłam dalej, zastanawiając się czy to ta sama osoba. - Jasne, że pamiętam tego człowieka! - Alberto Castillo miał jakieś trzydzieści pięć lat i przyjemny uśmiech. - Co za historia! Nigdy tego nie zapomnę! - Jak to się stało? - Zadzwonił i powiedział mi, że zaraz popełni samobójstwo - komisarz spoważniał. - Byłem nowicjuszem i nigdy nie widziałem czegoś takiego. Próbowałem przekonywać go, uspokajać. On jednak wydawał się spokojniejszy niż ja. Już nie bardzo pamiętam, co mu powiedziałem, ale na nic się to zdało. Jeszcze trochę ze mną pogadał. Potem włożył lufę pistoletu w usta i rozwalił sobie łeb. Usłyszałem huk. Podskoczyłem na krześle. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ten facet mówił poważnie. Znaleźliśmy go siedzącego na sofie, z nogami na stoliku, a drzwi balkonowe były otwarte na ulicę Gracia. Zanim strzelił, pił sobie spokojnie francuski koniak, z tych najdroższych i palił markowe cygaro. Miał na sobie elegancki garnitur i krawat. Kula wyszła mu z tyłu głowy. Dom był stary, luksusowy; wysokie sufity, na ścianie, obok kwiecistej lamperii zobaczyłem krew i kawałki mózgu. Miał stary gramofon na płyty winylowe. Leżała na nim płyta z piosenkami Jacques’a Brela; zdałem sobie sprawę, że tego właśnie słuchał, kiedy rozmawiał ze mną przez telefon. A przedtem słuchał Viatge’a Itaca Lluisa Llacha. Zamknęłam oczy. Nie chciałam nawet wyobrazić sobie tej strasznej sceny. I przypomniałam sobie jak w wielkanocne poniedziałki przychodził do nas Enric z Oriolem i z wielkim tortem zwanym mona, który jest w Katalonii typowym prezentem ofiarowywanym przez ojców chrzestnych swoim chrześniakom. Pośrodku tortu wznosi się zazwyczaj konstrukcja z czarnej twardej czekolady. Kiedyś przyniósł tort z zamkiem księżniczki i z figurkami z różnokolorowego cukru. Tort był ogromny, a ja nie pozwalałam nikomu tknąć czekoladowej dekoracji. Chciałam zachować zamek jakby to był dom lalek. Enric cieszył się tak samo jak my, dzieci. Widzę jeszcze jego szczęśliwy uśmiech. Kochałam Enrika jakby był moim ojcem. Poczułam, że mam ściśnięte gardło i łzy w oczach. - Ale dlaczego? - wykrztusiłam z trudem. - Dlaczego się zabił? Castillo wzruszył ramionami. Siedzieliśmy w biurze skromnie urządzonym, o charakterze bardzo policyjnym. Byłam inaczej ubrana, miałam na sobie krótką spódniczkę i siadając założyłam nogę na nogę. Zauważyłam, że wtedy mężczyznom zaczynają latać oczy, a ja zachowywałam się jak gdyby nigdy nic. Na szafce z kartoteką stała oprawiona fotografia z uśmiechniętą rodziną: żona, chłopczyk, dziewczynka. Widać było, że komisarzowi podoba się moje towarzystwo i że mi wszystko powie. - Nie wiem, dlaczego się zabił, ale mam swoją teorię. - Jaką? - Może pani sobie wyobrazić, jakie to na mnie zrobiło wrażenie, miałem przecież wówczas zaledwie dwadzieścia parę lat. Poprosiłem więc, by mnie włączyli do dochodzenia. Przypomniałem sobie, że w trakcie naszej rozmowy, wspomniał, że kogoś sprzątnął. A kilka tygodni wcześniej ktoś zastrzelił cztery osoby w wieżowcu w Sarria. Nie mieliśmy na to dowodów, ale ja byłem pewny, że to on. - Że zabił cztery osoby? - nie mogłam sobie wyobrazić, by Enric, zawsze taki spokojny i miły, mógł kogoś zabić. - Tak. Byli to ludzie związani z antycznymi dziełami sztuki, jak on. Tylko że dwóch z nich było wcześniej skazanych za kradzież i nielegalny handel antykami. Dwaj pozostali to zwykłe zbiry, coś w rodzaju ochroniarzy. Niebezpieczne typy. Kiedy zaś skontrolowaliśmy interesy, jakie prowadził pani chrzestny, to wydało nam się, że wszystko było uczciwe. A poza tym odziedziczył on tyle pieniędzy, że choć trwonił je bez opamiętania na te wszystkie ekstrawagancje i hulanki, to i tak by mu wystarczyło aż nadto na prowadzenie nadal takiego trybu życia. - Skąd pan wie, że to on zabił? - Bo zabił wszystkich tym samym pistoletem. - Ale to nie znaczy, że ktoś mu nie pomógł. - Sądzę jednak, że zrobił to sam. I zaraz pani powiem dlaczego. Ten dom był jakby bunkrem, a ci ludzie to była banda przestępców. Mieli system zabezpieczeń z alarmami, kamerami wideo połączonymi z centralnym modułem. Teraz zaczyna to być normalne, ale nie w tamtych latach. Na nieszczęście te urządzenia służyły tylko zabezpieczeniu strefowemu i nie były połączone z aparaturą nagrywającą. On musiał ich w jakiś sposób podejść. On sam. Oni nigdy by nie pozwolili, by weszło dwóch ludzi jednocześnie i nigdy nie daliby się zaskoczyć. Wszedł przez drzwi, oni mu je otworzyli i zanim wprowadzili go do sali, gdzie znajdowali się szefowie, z pewnością go zrewidowali. Byli to zawodowcy, a dwaj młodzi mieli broń, choć on nie dał im czasu na oddanie strzałów. Jednego znaleźliśmy z rewolwerem w ręku. Także starszy facet próbował użyć pistoletu, który trzymał w szufladzie biurka, i na którym leżało mnóstwo rozsypanych banknotów. To dowód, że zabójca nie szukał pieniędzy. Pasuje to do Bonaplaty; jego motywem była zemsta. - Wobec tego jak jeden człowiek mógł zabić czterech ludzi, w tym trzech uzbrojonych? Skąd wyciągnął pistolet? On nie był agresywny... - Nie wiem, skąd go wyciągnął ani gdzie odłożył. - A czy on zabił się jednym strzałem? Czy znaleziono pistolet przy jego ciele? - Tak, oczywiście. - Więc? Więc? Więc? - To był inny pistolet. Badania balistyczne wykazały, że pociski, które zabiły handlarzy, zostały wystrzelone z innej broni. - Wobec tego, to nie on był zabójcą. - Owszem on - powiedział z przekonaniem, patrząc mi w oczy. - Mogę się założyć, że to był on. - Po co miałby zadawać sobie trud, by ukryć jedną broń, a zabić się drugą? To absurd. - Nie, to nie absurd. Enric Bonaplata był bystrym facetem. Gdyby się zabił tym samym pistoletem, moglibyśmy go oskarżyć o zabójstwo tamtych. Zaczęłam się śmiać. Co za głupota! - A co by mogło go obchodzić, że oskarżycie go, kiedy już nie będzie żył? - powiedziałam ironicznie. - Chodziło o spadek po nim. Wszystko przewidział. Jego spadkobiercy musieliby wypłacić odszkodowanie spadkobiercom ofiar. To mi zamknęło usta. Tak, rację miał komisarz. To był dobry powód. Jeśli Enric tak nienawidził tych ludzi, że ich zabił, to po co miałby zostawiać spadek rodzinom swoich wrogów? Castillo patrzył na mnie z uśmieszkiem pod wąsem. Wyglądał sympatycznie. Przełożyłam znów nogę na nogę, trochę bezwstydnie. Wtedy on powiedział ostro, tykając mnie. - Wiedziałaś, że twój chrzestny był ciotą? - Ciotą? - Nie ciotą, czymś więcej, pedziem. Spojrzałam na niego z udawanym oburzeniem. - Co też pan opowiada! - choć Luis mnie uprzedził o tym poprzedniego dnia, wolałam wykorzystać gadatliwość Castillo, żeby wyciągnąć z niego wszystko, co wie. - To znaczy - zaczął, widząc moją reakcję, szukać odpowiedniejszego słowa, był homoseksualistą. - Ale przecież ma syna... - To o niczym nie świadczy. - Jaki ma pan powód, by mówić mi takie rzeczy? - zapytałam go poważnie, tak jakbym pytała świadka w sądzie. Proszę mi to wyjaśnić. - Kiedy do mnie zadzwonił, najpierw powiedział mi, że popełni samobójstwo, a potem zapytał, ile mam lat i jakiego koloru są moje oczy. Tak jakby chciał mnie poderwać. Możesz to sobie wyobrazić? Że mówi to facet, który zamierza strzelić sobie w łeb? - To bardzo dziwne ze strony kogoś, kto chce się zabić - odpowiedziałam w zamyśleniu. - Nawet jeśli jest homoseksualistą. Nie sądzi pan? - Nie w jego przypadku - oświadczył Castillo z naciskiem. - Tak, był pedałem, ale też facetem z jajami. W głębi duszy byłam wdzięczna komisarzowi, że, na swój sposób, wygłosił pod adresem Enrica największą chyba pochwałę, jaką miał w repertuarze. Wjego głosie brzmiał podziw. Czekałam w milczeniu aż wróci do przerwanego wątku. - Zrekonstruowałem co zaszło - mówił dalej Castillo. Obliczyłem sobie, że strzelił do handlarzy między szóstą a siódmą wieczorem, a o wpół do ósmej zadzwoniła do nas żona najstarszego zabitego, bardzo wstrząśnięta i powiadomiła nas o zbrodni. Właśnie wróciła do domu. - Jestem pewny, że ten Bonaplata wszystko dobrze zaplanował i postanowił pożegnać się z tym światem w wielkim stylu. Potem na kilka tygodni straciliśmy jego ślad, bo on podróżował sobie i zdawał się nie przejmować, że moi koledzy, prowadzący tę sprawę, przesłuchiwali go parę razy tu, w Barcelonie. Zbierali dowody, żeby go oskarżyć. On o tym wiedział i uciekł im raz na zawsze. Któregoś dnia, jak mu się to czasem zdarzało, poszedł na obiad do swojej ulubionej restauracji. Sam. Pojadł sobie zdrowo i wypił całą butelkę jednego z najdroższych win. A potem zapalił cygaro. Wrócił do domu przy ulicy Gracia, nastawił płytę, zapalił jeszcze jedno cygaro, nalał sobie koniaku i, jako porządny obywatel, postanowił zawiadomić policję. I oczywiście, już nieco podchmielony, nie mógł się powstrzymać, by nie poromansować trochę z takim młodzieniaszkiem, jakim wtedy byłem. Przez całe życie musiał kryć się z tym, że jest homoseksualistą, bo co powiedzą ludzie, co pomyśli rodzina, to dlaczego miałby się powstrzymywać w ostatniej chwili? Podobali mu się młodzi chłopcy, wie pani? - Co? Był pedofilem? - tym razem się zgorszyłam. - Nie - odpowiedział przejęty moim wzburzonym tonem. - Nie mamy dowodów ani podejrzeń, że go interesowały małe dzieci, ale starsi chłopcy tak. Ulżyło mi i zastanawiałam się przez moment, zanim zadałam mu następne pytanie. - Ale dlaczego się zabił? - nie chciałam słyszeć już nic więcej na temat życia seksualnego Enrika. - Z tego, co mi pan opowiedział, nie wynika, żeby był w depresji, wręcz przeciwnie, korzystał w pełni z życia. A poza tym skoro wszystko zrobił tak dobrze, że nie mogliście udowodnić mu winy, to nigdy by.< ie nie mogli go złapać. - Byliśmy już bliscy tego; w trakcie kolejnych przesłuchań byłby zmuszony wyjaśnić nam mnóstwo rzeczy. Ale musieliśmy obejść się smakiem, bo on kupił sobie bilet pierwszej klasy na tamten świat. - Castillo wydawał się przygnębiony, nie mógł się pogodzić z ostatnią ucieczką Enrika. - Być może to wszystko jest związane ze śmiercią, parę tygodni wcześniej, młodego, mniej więcej dwudziestoletniego chłopca - dodał po krótkiej przerwie. - Zdaje się, że byli parą. - Tak? - Tak. Chłopak pracował w antykwariacie Enrika na Starym Mieście. - To wszystko jest zbyt wydumane, nie wydaje się panu? - Nie. Myślę, że było tak: Bonaplata i handlarze o coś się pokłócili. Musiało to być wiele warte. Dali wycisk chłopakowi, kiedy gadał, obsunęła im się ręka i on umarł. Musiało to zaboleć pana Bonaplatę. Zastawił na nich pułapkę, zdołał jakoś ukryć pistolet i kiedy oni najmniej się spodziewali...paf! paf! paf. Wszystkich czterech posłał na tamten świat.. Oni zabili chłopaka, a on się zemścił. To proste. - Ale to nie pasuje do człowieka, którego znałam, do kogoś, kto tak kochał życie - zauważyłam, że kiedy mówię o nim, łzy znowu cisną mi się do oczu. - Trudno mi przyjąć do wiadomości, że był homoseksualistą, ale to nieważne, to mu nie uchybia. Nie wierzę jednak w to, że się zabił, by uciec przed wymiarem sprawiedliwości. Nie wierzę, że popełnił samobójstwo. Że zastrzelił tych ludzi. Nie mogę wyobrazić go sobie jako mordercy zabijającego z zimną krwią. Zawsze był nastawiony pokojowo. I jak mógł to zrobić? - Zauważyłam, że przy każdym pytaniu coraz bardziej podnoszę głos. - Jak mógł wyprowadzić ich w pole, przecież oni wiedzieli, że on ich nienawidzi. Czyż pan nie powiedział, że to byli zawodowi mafiosi? - Nie wiem. Nie wiem wszystkiego - zawołał Castillo ze zrozpaczoną miną. Podniósł ręce do góry w błagalnym geście. - Już od trzynastu lat o tym myślę i nie wiem. Taka jest moja teoria, są w niej pewne luki, które trzeba zapełnić, ale jestem pewny, że to był on. On ich zabił. I zrobił to sam. Musiałam jakoś uporządkować myśli. W taksówce wałkowałam na wszystkie strony to, co mi powiedział Castillo, a po przybyciu do hotelu postanowiłam trochę się przejść. Skierowałam się do ogrodu i basenu usytuowanego na pierwszym piętrze. Tam go zobaczyłam. Siedział przy stoliku koło oszklonych drzwi i patrzył na mnie. Tym razem byłam pewna, że to człowiek z lotniska. Te same włosy, ta sama broda, tak samo ubrany na czarno, chyba nawet w to samo. I te groźne niebieskie oczy. Patrzył na mnie tak jak na lotnisku. Tym razem jednak, nastraszywszy mnie, odwrócił natychmiast wzrok. Co ten osobnik robił w moim hotelu? Zmieniłam zdanie, zawróciłam, przeszłam jeszcze raz koło recepcji i skierowałam się w przeciwną stronę, ku windom. W korytarzu obejrzałam się za siebie. Za nic w świecie, nie dopuściłabym, aby ten człowiek poszedł za mną. Przerażała mnie myśl, że mogłabym się z nim spotkać sam na sam w windzie. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że go znowu spotykam. To naprawdę dziwny przypadek, że jeszcze raz natknęłam się na niego w Barcelonie, która jest przecież taka wielka. A poza tym, żadną miarą nie wyglądał na hotelowego gościa. Wsiadłam do windy z parą w starszym wieku, co mnie uspokoiło. Z pewnością byli to Amerykanie z zachodniego wybrzeża. I wtedy znalazłam logiczne wyjaśnienie. W końcu nie jest to takie nieprawdopodobne, że natknęłam się na niego; mógł na lotnisku czekać na kogoś, kto przyleciał tym samym co ja samolotem. Może jest kierowcą z wypożyczalni samochodów i w tej chwili czeka na swego klienta, który też mieszka w tym hotelu? Chyba o to chodzi. Ale co robił na Ramblas? Towarzyszył jakiemuś turyście? Niezależnie jednak od tego kim jest ten człowiek, to kiedy znalazłam się w swoim pokoju i dodatkowo zaryglowałam drzwi, poczułam się spokojniejsza. Osobnik wyglądał groźnie i patrzył na mnie w sposób, który mnie niepokoił. Ale nie ma chyba powodu do strachu, powiedziałam sobie. Podeszłam do okna, skąd roztaczał się ten wspaniały widok. Tam nisko, na prawo od morza, w popołudniowym słońcu odbywała sjestę Barcelona, czcigodna dama. Po pomniku Kolumba rozpoznałam koniec Ramblas oraz nieco wyżej alejkę, którą wczoraj spacerowałam. Trudno mi było jednak odtworzyć trasę, jaką przebyłam, bo z tej wysokości i odległości domy zasłaniały ulice i tylko po kształtach budynków można się domyślać, którędy przebiegają aleje. Odwróciłam się i mój wzrok padł na telefon. Migotało na nim czerwone światełko. Miałam wiadomość na sekretarce automatycznej. Pierwszą zostawił Luis o dziesiątej rano. Nalegał, żebym zjadła z nim kolację i żebym koniecznie zadzwoniła. Przy drugiej wiadomości usłyszałam kobiecy głos, którego na początku nie mogłam rozpoznać. - Cześć Cristina! Witaj w Barcelonie. Mam nadzieję, że mnie pamiętasz. Jestem Alicia. Zadzwoń do mnie. Mamy sobie dużo do powiedzenia. Jestem twoją matką chrzestną i będziesz moim gościem przez cały czas twego pobytu w naszym mieście. - Głos miała ciepły, spokojny, jak osoba pewna siebie. Potem dwa razy powtórzyła swój numer telefonu. Zapisałam go w notesiku leżącym na szafce nocnej. - Będę czekać na twój telefon, kochanie. No świetnie, powiedziałam sobie. Jest już koszmar mojej matki. Kobieta, której ona chyba się boi. To prawda, że ten potwór ma głos głęboki, ale aksamitny i przyjemny. Zastanawiałam się, czy od razu oddzwonić, ale uznałam, że muszę jeszcze trochę pomyśleć. Jakie skutki pociągnęłoby spotkanie z nią? Znaczyłoby to sprzeciwić się mojej matce. Ale już nieraz przedtem jej się sprzeciwiałam. Nie jest to decydujący czynnik w mojej kalkulacji. Luis także ostrzegał mnie przed nią. Nie przywiązywałam jednak do tego zbytniej wagi. Ta kobieta natomiast musi wiedzieć o wielu rzeczach, a to pomoże mi w moim śledztwie dotyczącym śmierci Enrica. Jeśli oczywiście zechce mi powiedzieć... Jak mnie odnalazła? To łatwe, odpowiedziałam sobie. Jej syn otrzymał wezwanie na otwarcie testamentu, ja musiałam przyjechać do Barcelony, było logiczne, że Amerykanka zamieszka w hotelu należącym do amerykańskiej sieci. Wystarczyło zadzwonić i zapytać o mnie. To oczywiste. Faktem jest, że umierałam z ciekawości. Matka Oriola. Dlaczego jest dla mnie taka serdeczna? Spodziewałam się raczej, że zadzwoni jej syn, a nie ona. Czy Oriol zachował miłe wspomnienie o tym ostatnim lecie, o morzu, burzy i pierwszym pocałunku? Dlaczego nie zadzwonił? Może z tego samego powodu, dla którego nie odpowiedział na żaden z moich listów? Może przyczyną było to, o czym opowiedział mi Luis? Czy był homoseksualistą? Alicia powiedziała, że jest moją matką chrzestną. To nieprawda. Chociaż mogłabym tak nazywać żonę mojego ojca chrzestnego. Ale przy chrzcie dziecko ma dwoje rodziców chrzestnych, nie związanych ze sobą. Jest faktem, że ja nie przypominam sobie, kto był moją prawdziwą matką chrzestną, prawdopodobnie jakaś przyjaciółka lub krewna mamy. Ale nie ona, nie Alicia. Ona nawet nie miała ślubu kościelnego z moim ojcem chrzestnym. I chociaż czasem towarzyszyła Enrikowi i Oriolowi, kiedy ci nas odwiedzali, to jednak zazwyczaj przychodzili oni sami. Kiedy byłam mała, zawsze mi się wydawało, że Enric i Alicia byli dziwną parą. Mieszkali oddzielnie. Oriol mieszkał z matką przy ulicy Tibidabo, Enric czasem sypiał tam, a czasem w swoim mieszkaniu przy ulicy Gracia, gdzie później popełnił samobójstwo. Byli oni powiązani z rodziną mojej matki, która nazywała się Coli. Mój dziadek ze strony matki i dziadek Oriola ze strony ojca byli jak bracia. Ich ojcowie, czyli nasi pradziadkowie nawiązali bardzo bliską przyjaźń w ostatnich latach XIX wieku, kiedy bezczelna Barcelona usiłowała konkurować” z Paryżem jako stolica sztuki. Chodzili do Els Quatre Gats, gdzie spotykali się z takimi ludźmi jak Nonell, Picasso, Rusińol czy Cases. Pochodzili z bogatych burżuazyjnych rodzin katalońskich; byli zbuntowanymi młodzieniaszkami, którzy zanim stali się zagorzałymi zwolennikami teatru Liceo, zgodnie z rodzinną tradycją, aktywnie uczestniczyli w artystyczno-intelektualnych dysputach owych czasów i zapoznawszy się pobieżnie z wszystkimi „izmami” funkcjonującymi w owym szybko zmieniającym się świecie końca XIX wieku, z anarchizmem, komunizmem, kubizmem, egzystencjalizmem, a nade wszystko z domami publicznymi na ulicach Avińó i Robador, dokąd zwykli zapraszać artystów pozbawionych pieniędzy, ale nie wielkiego libido i talentu, takich jak na przykład chłopiec nazwiskiem Picasso. Stąd pochodziły kolekcje obrazów kupowanych za grosze od żyjących w biedzie zaprzyjaźnionych malarzy, wartych teraz majątek. Te kolekcje odziedziczyli nasi dziadkowie, a następnie ich potomstwo. Wróciłam do okna, by popatrzeć na to miasto, w którego powietrzu nadal wibrowała sztuka. Dlaczego moja matka zostawiła za sobą całą tę tradycję i legendę? Dlaczego wyszła za Amerykanina i praktycznie uciekła z miasta? Tak, oczywiście, zakochała się w moim ojcu. Dziedziczka wielkiej tradycji, legendy o fortunach zdobytych przez żeglarzy przemierzających oceany, handlujących z Indiami, opiewanych w operach wystawianych w Liceo, roztrwonionych przez następne hulaszcze pokolenie, ilustrowanych przez awangardowych artystów wspieranych przez bogatych mecenasów sztuki, jej przodków, zakochała się w amerykańskim inżynierze. Tak, oczywiście. Musiała to być miłość. Chyba miłość. W tej historii było jednak coś więcej. Coś, co ukrywała przede mną, a ja intuicyjnie czułam, że to coś istnieje. Wtedy właśnie zadzwonił telefon. - Słucham - odezwałam się. - Cześć Cristina! - od razu rozpoznałam głos rozmówczyni. - Mówi Alicia, twoja matka chrzestna. - Cześć Alicia? Co u ciebie? - Bardzo dobrze, kochana. Zostawiłam dla ciebie dwie wiadomości, żebyś do mnie zadzwoniła - w jej ciepłym głębokim głosie zabrzmiała nutka wyrzutu. - Właśnie miałam to zrobić - dlaczego mówię takim tonem, jakbym czuła się winna? - Ale dopiero co weszłam - spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że to nieprawda. Byłam już w hotelu od ponad godziny. - No dobrze, wobec tego ja się pofatygowałam. Jestem tutaj i czekam na ciebie w recepcji. - Gdzie? Tu? - spytałam głupio. - A gdzie miałoby być, kochana? Tu, w hotelu. Zatkało mnie. W hotelu? Co Alicia robi w moim hotelu? - Przychodź, nie każ mi czekać. Zjedź na dół - poleciła, gdy ja milczałam. - Dobrze, już idę - odpowiedziałam posłusznie. - No to do zobaczenia, kochanie. - Do zobaczenia. No i wreszcie spotykam się z Alicią - pomyślałam. Natychmiast ją poznałam. Alicia chyba przekroczyła sześćdziesiątkę, ale uśmiechnięta kobieta, która podniosła się od stolika w barze przy recepcji, wyglądała na o wiele mniej. Była gruba, pamiętam, że zawsze miała szerokie biodra, typowa matrona i ta jej cecha z wiekiem się pogłębiła. - Kochana, jak miło cię widzieć! - wykrzyknęła i wyciągnęła do mnie ręce. Wzięła mnie w objęcia, mocno uściskała i głośno pocałowała. Pachniała ostrymi perfumami, a złote bransoletki na jej rękach zabrzęczały. - Witaj Alicia! - silna osobowość tej kobiety, charyzma, jaka z niej promieniowała, sprawiały, że znów poczułam się jak trzynastoletnia dziewczynka. I te jej oczy. Głęboko błękitne, nieco skośne, jak oczy jej syna Oriola. Widząc je, znowu poczułam dreszcz. - Jaka jesteś ładna! - zawołała, odsuwając się nieco, żeby lepiej mi się przyjrzeć. - Zmieniłaś się w zachwycającą kobietę. Chciałabym zobaczyć minę Oriola, kiedy się spotkacie. Wspominając swego syna, przyjrzała mi się badawczo, a ja próbowałam zachować uśmiech na twarzy i nic nie powiedziałam. - Usiądź - zaprosiła mnie, nie zwracając uwagi na moje milczenie. Opowiedz mi o swojej rodzinie. Jak wam się żyje w Stanach Zjednoczonych? Usiadłam posłusznie, ale najpierw spojrzałam tam, gdzie jeszcze przed chwilą siedział ten dziwny człowiek. Nie było go i poczułam ulgę. Z Alicią miło się rozmawia, spędziłyśmy parę przyjemnych chwil na pogawędce o rzeczach mało ważnych. Miałam do niej mnóstwo pytań, ale nie potrafiłam nawiązać do spraw, które mnie interesowały. Czułam, że nie mamy jeszcze do siebie dosyć zaufania. I nagle ona oznajmiła: - Przyszłam, żeby cię zabrać do siebie. - Co? - Właśnie to, idziesz ze mną. - Ale... - Nie ma żadnego ale, kochana - rzekła tym swoim aksamitnym, ale nie znoszącym sprzeciwu głosem. Mam ogromny dom z kilkoma pokojami gościnnymi i nie pozwolę, by moja chrzestna córka mieszkała sama w hotelu. - To niemożliwe - opierałam się jednocześnie szybko myśląc. Alicia, kobieta, której boi się moja matka, kobieta niebezpieczna, zdaniem Luisa, zaprasza mnie do swego domu, do domu, w którym mieszka Oriol. Ile intryg wokół Enrika mogłaby mi ujawnić? - Nie chcę sprawiać kłopotu... - Kłopot byłby, gdybyś tu została! - rzekła stanowczo. Byłaby to prawie obraza. To już postanowione. Jedziemy do mnie, a jutro rano odprowadzę cię na odczytanie testamentu. - Ale... - ona mnie nie słuchała, poszła do recepcji i zaczęła wydawać polecenia. Zamierzałam ją powstrzymać, ale przeczuwałam, że byłoby to bezskuteczne. W gruncie rzeczy, chciałam tam się przeprowadzić. Obserwowałam, jak działa. Ta kobieta miała zdumiewający autorytet. Mówiła prawie szeptem, a ludzie schylali się, żeby ją lepiej słyszeć. Położyła swoją kartę kredytową na kontuarze i powiedziała, że możemy iść. - Nie powinnaś płacić moich rachunków. - Już to zrobiłam - powiedziała. - Nie zgadzam się. - Za późno. Dyrektor hotelu to mój przyjaciel i nie przyjmie od ciebie pieniędzy. Moja chrześniaczka jest moim gościem. Mimo to stanowczo powiedziałam recepcjoniście, że to ja zapłacę, on mi na to, że ta pani wszystko uregulowała, zanim ja zeszłam na dół, wszystko sama załatwiła i nie jest możliwe anulowanie transakcji. - Muszę zabrać swoje rzeczy - powiedziałam w końcu. Byłam zła na nią, nie tylko dlatego, że zapłaciła moje rachunki, ale że tak rządziła wszystkimi, łącznie ze mną. - Tym się nie kłopocz, kochana - powiedziała Alicia bagatelizująco. Pokojówka i moja panna służąca, która jest już w drodze, zajmą się twoim bagażem. W jednej chwili będziesz miała wszystko rozłożone w swoim pokoju w moim domu rzekła i wziąwszy mnie pod rękę, poprowadziła do wyjścia. - Zostawiłaś kartę kredytową. - Zabierze ją moja służąca. - A czy wiesz, ile masz zapłacić? Alicia wybuchnęła śmiechem. - Czy to takie ważne? - odpowiedziała wesoło. To jest hotel amerykański, a wy, Amerykanie jesteście wszyscy uczciwi, prawda? - w jej aksamitnym głosie pojawiła się kpiąca nuta. Gdybym ci opowiedziała - pomyślałam sobie. - Jakie masz ładne nogi, kochana! - Samochód Alicii zatrzymał się na czerwonych światłach na Ramblas. Pojawiła się tak nieoczekiwanie w hotelu, że nie zdążyłam się przebrać i kiedy siedziałam na niskim fotelu samochodu, minispódniczka, którą włożyłam dla komisarza, podsunęła mi się do połowy ud. Pogłaskała mnie po kolanie, co mnie zaalarmowało. Przez moment żałowałam, że przyjęłam jej zaproszenie. - Zostawiłam w hotelu polecenie, żeby odbierali telefony do ciebie, tak jakbyś była nadal ich gościem. Nie muszą przecież w Ameryce wiedzieć, że jesteś u mnie. „Wie, że to by się nie spodobało mojej matce” - pomyślałam. Przejechałyśmy przez miasto pionową osią, która biegnie od starego portu do gór Coliserola. Ramblas, ulica Gracia, Mayor de Gracia i wreszcie aleja Tibidabo, gdzie Alicia zatrzymała sobie wielki modernistyczny dom rodziny Bonaplatów, z cudownym widokiem na miasto. Przez drogę Alicia opowiadała anegdotki o mieście, a na ulicy Gracia pokazała mi, gdzie nadal mieszkają wspólni przyjaciele obu naszych rodzin, powtórzyła mi smakowite ploteczki na temat niektórych z nich. Mówiła tonem, jakim posługują się przyjaciółki zwierzające się ze swoich sekretów. Poczułam że połączyło mnie z nią jakieś dziwne koleżeństwo. Miasto zmieniło się pod wieloma względami, ale ten dom pozostał taki, jakim go zapamiętałam. Tylko od tamtych czasów wszystko się nieco skurczyło. Ostatni raz, kiedy tu byłam, aby pożegnać się z Barceloną, musiałam być o wiele mniejsza, potem urosłam i teraz mam wrażenie, że wszystko jest mniejsze niż w moich wspomnieniach. Zachowało się w nich wesołe dzwonienie niebieskiego tramwaju, jedynego, który jeszcze kursuje po mieście i który przejeżdża przed domem Alicii, z trudem pokonując wzniesienia. To jeden z najstarszych modeli: wozi turystów od dworca Katalońskiej Kolei Żelaznej do kolejki linowej, którą oni wjeżdżają na szczyt góry obok kościoła Najświętszego Serca i wesołego miasteczka w rejonie Tibidabo. Aleja, tramwaj, kolejka linowa, stare wesołe miasteczko, nadal stare mimo renowacji, ze swoimi wspaniałymi ubiegłowiecznymi, ale nadal działającymi automatami, z jego nieprawdziwym samolotem, labiryntem i zamkiem czarownicy; to wszystko miało dla mnie jako małej dziewczynki, i ma nadal, magiczny urok. - Nie tylko twój hotel ma najlepszy widok na Barcelonę - powiedziała Alicia, po pokazaniu mi frontowych schodów, kuchni z przyległościami i salonu, którego okna wychodzą na wypielęgnowany ogród, teren niezapomnianych dziecięcych przygód. - Chodź! Weszłyśmy na trzecie piętro, gdzie znajduje się gabinecik Alicii. Nigdy przedtem nie byłam w tym pokoju. Rozciąga się stąd rozległy widok na miasto z przeciwnej strony. W głębi intensywnie błękitne morze oświetlone słońcem, znajdującym się za naszymi plecami, oraz góra Montjuic. A pośrodku rozciąga się miasto zasnuwające się powoli wieczornym cieniem. - A więc to ty odziedziczyłaś pierścień Enrica - odezwała się nagle Alicia. Może dlatego, że zmienił się ton jej głosu, albo wyraz jej kociej twarzy, albo też pobrzmiewała w jej słowach jakaś szczególna intencja, w każdym razie wzdrygnęłam się. Alicia kazała podać kolację do swego gabinetu na ostatnim piętrze. Na niebie, na różowych chmurkach płynących nad morzem, widać było jeszcze rozbłyski schowanego słońca, podczas gdy niżej panował już zmierzch i światła miasta zapalały się u naszych stóp. Zdążyłam dopilnować, by moje rzeczy, przywiezione w błyskawicznym tempie z hotelu, zostały rozłożone zgodnie z moim gustem, a nawet udało mi się przebiec przez ten ukochany ogród. Byłam jednak rozczarowana, bo on się nie pojawił. Jedyna wzmianka Alicii o synu brzmiała: „To jest pokój Oriola”. Znajdował się obok mojego, ale mi go nie pokazała, tak jakby był zamknięty na klucz. Miałam pytania, ale w gruncie rzeczy liczyłam na to, że spotkam go na schodach, lub gdzieś w ogrodzie. Pomyślałam, że chyba nie ma go w domu. Rozmawiałyśmy o moich rodzicach, o życiu w Nowym Jorku, które jest inne od tutejszego i nagle ona utkwiła wzrok na mojej ręce. - To jest zaręczynowy pierścionek? - Tak. - Musi to być niebiedny chłopak - powiedziała z uśmiechem. - Tak, pracuje na giełdzie. - Ci ludzie z Wall Street zwykli zdobywać to, co najlepsze - powiedziała z figlarnym błyskiem w niebieskich oczach. Uśmiechnęłam się, nic nie mówiąc, a wtedy ona wyskoczyła z tym: - Więc to ty odziedziczyłaś pierścień Enrika - a ja musiałam otrząsnąć się z wrażenia, zanim odpowiedziałam: - Dostałam go niespodziewanie w dniu moich ostatnich urodzin, na kilka miesięcy przed otrzymaniem listu notariusza z wezwaniem na jutro. - Twój ojciec chrzestny bardzo cię kochał - powiedziała powoli. Jej oczy posmutniały, jakby była zazdrosna. - Uwielbiał cię - dodała z naciskiem. - Był zawsze dla mnie bardzo czuły - odpowiedziałam. - Jakby był moim wujkiem. - Kochał także bardzo twoją matkę. Bardzo. Nie wiedziałam, co mam na to odpowiedzieć. Nie chciałam, by mieszała do tej rozmowy moją matkę. Czy coś insynuowała? - Powinnam się była tego domyślać - mówiła w zamyśleniu, jakby na nowo przeżywała dawną obelgę. - Pierścień. Nie był dla mnie. Ani nawet nie zostawił go swemu synowi. Kazał go przekazać tobie jako prezent urodzinowy. Ta kobieta budziła we mnie poczucie winy za to, że nosiłam pierścionek z rubinem, poczułam się nieswojo i wolałabym być teraz w hotelu. Sama. A nawet na kolacji z Luisem. Teraz brakowało mi tego niewybrednego dowcipnisia. Ale Alicia, jakby czytając w moich myślach, rozjaśniła swą kocią twarz szerokim uśmiechem. - Bardzo jednak się cieszę, że właśnie ty go masz, kochana - wyciągnęła rękę przez stół i pogłaskała mnie po dłoni. - Pozwolisz mi go obejrzeć? Zdjęłam pierścionek i jej podałam. Wzięła go z szacunkiem do ręki i ustawiła pod światło. - Jest piękny - rzekła. To arcydzieło trzynastowiecznego złotnictwa. - Spójrz! - wstała, zgasiła światło elektryczne i zbliżyła pierścionek do płomienia jednej ze świec, stojących na stole i rzuciła odbicie na obrus. Pojawił się krzyż, nieco blady z powodu odległości, pulsujący wraz z drganiem płomienia świecy. - Czy to nie jest bajeczne? - Tak, jest - odpowiedziałam. - To niewiarygodne, jak oni potrafili osadzić tę kość słoniową u podstawy rubinu w złotym pierścionku. - Kość słoniową? Jaką kość słoniową? - No, WT pierścionku... podstawę, która podtrzymuje rubin i pozwala zobaczyć krzyż dzięki białemu obramowaniu. Z kości słoniowej. Alicia wybuchnęła śmiechem. - To nie jest kość słoniowa, kochana.. - A co? - Kość. - Kość? - Tak, ludzka kość. - Co? Ona znów zaczęła się śmiać. - Nie bój się. Podstawa pierścionka została wycięta z kawałka ludzkiej kości. Spojrzałam z lękiem na pierścionek. Wcale mi się nie podobało to, że noszę na palcu kawałek trupa. Pomyślałam sobie, że może ta kobieta mnie nabiera, kpi sobie z łatwowiernej amerykańskiej turystki, opowiadając jej stare, zmyślone historie. - To jest relikwia - dodała. - Słyszałaś coś o relikwiach? - Coś słyszałam, ale nigdy... - Dzisiaj one już nie są w modzie. Ale były bardzo ważne w średniowieczu, a właściwie jeszcze do niedawna. Są to doczesne szczątki świętych. Niegdyś osadzano je nawet w rękojeści szpady i wytwarzano wspaniałe klejnoty, aby jak najgodniej przechowywać te święte szczątki. Jeszcze teraz w wielu kościołach oddaje się cześć relikwiom. Nie wiemy jakiego świętego jest ta relikwia w pierścionku. Może jakiegoś bohaterskiego templariusza, który zginął w obronie wiary. - Nie słyszałaś też o templariuszach? - Alicia otworzyła szeroko oczy, udając zdziwioną. W jej oczach odbijały się światła świec, co nadawało jej tajemniczy wygląd czarownicy. - Coś tam słyszałam. - Pomyślałam sobie, że przed nią nie muszę udawać mądrej jak przed Luisem i że lepiej posłuchać, co ona mi powie. - Otóż byli to mnisi, którzy poza ślubami posłuszeństwa, czystości i ubóstwa, ślubowali też bronić orężem wiary chrześcijańskiej. Tworzyli zakony i każdy zakon miał swoich hierarchów oraz najwyższego przełożonego, Wielkiego Mistrza. Poza templariuszami były zakony joannitów, rycerzy Grobu Pańskiego, zakon krzyżaków, a potem po zniknięciu templariuszy namnożyło się ich jeszcze więcej. Nie będę ci dalej opowiadać, bo podejrzewam, że w ciągu paru dni staniesz się ekspertem od tych spraw. To jest jeden z ich symboli. Znów rzuciła odbicie krzyża na obrus. - Mówią, że twój pierścień należał do Wielkiego Mistrza. Posiadanie go to wielka odpowiedzialność, kochana. - Dlaczego? - Bo trzeba być go godną. Daje on wielki autorytet moralny, a ty jesteś pierwszą w historii kobietą, która posiada ten pierścień. Patrzyłam na nią, nie wiedząc co powiedzieć; ten pierścień sprawiał mi coraz to nowe niespodzianki. Alicia ujęła moją rękę i ją pogłaskała. Doznałam dziwnego uczucia przyciągania-odpychania, a włosy jakby mi się zjeżyły. Pomyślałam ze strachem, że ta kobieta jest mistrzynią w uwodzeniu. Potem ona powoli, z czułością włożyła mi pierścionek na palec. Znowu pogłaskała mnie po ręce, mówiąc głębokim głosem: - Skoro jest twój, to znaczy, że na niego zasługujesz. I po chwili dodała: - Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę, kochana. Tej nocy trudno mi było zasnąć. Mój pokój jest ładny, z wielkim oknem z widokiem na miasto, umeblowany pięknymi antykami. Choć rozmowa z panią domu była ciekawa, chciałam jak najszybciej ją zakończyć i po przyjściu do pokoju zamknęłam drzwi na zasuwkę. Dobrze, że była. Co za dziwna kobieta z tej Alicii! Czułam niepokój. Gdzie może być Oriol? Patrzyłam z lękiem na pierścionek. Co to za historia z tą relikwią! Wcale mi się nie podobała. Kamień błyszczał słabo w świetle lampy, jakby spał. Co mnie czeka jutro? Czy go zobaczę? U notariusza? A ten spadek? Czy to ostatni żart Enrika? Włożyłam piżamę, ale byłam zbyt niespokojna, by położyć się do łóżka. Zgasiłam światło i otworzyłam okno. Powitała mnie chłodna, przyjemna bryza. Noc. Jeszcze jedna noc... i miasto. Widziałam je z daleka i słyszałam szum samochodu przejeżdżającego obok oraz pisk hamulców zbyt rozpędzonego pojazdu, tam, w dole, na ulicy. Potem cisza. Kiedy niecierpliwie czekasz na upragnione wydarzenie wydaje ci się, że zegar stanął w miejscu, a nawet się cofa. Jedno jest pewne: ta chwila nadejdzie, kiedy ma nadejść, a to, co ma dojrzeć, dojrzeje albo pozostanie zielone na zawsze itd., itd. Kiedy się denerwuję, zaczynam pleść od rzeczy. Z racji mojego zawodu, jestem przecież adwokatem, nauczyłam się już trochę kontrolować siebie, ale w takim dniu jak ten, siedząc w taksówce, nie mogłam zapobiec temu, żeby moje wewnętrzne ja nie rozmawiało nerwowo z drugim ja, które także się rozgadało, i które się ujawnia, kiedy jestem bardzo spięta. Tak czy owak wreszcie się z nim spotkam. Nie spałam dobrze tej nocy. Myślałam o tym, co musiał czuć Enric w swoich ostatnich godzinach, albo o tym, co mógł robić w owe dni, których komisarz Castillo nie zdołał zrekonstruować, albo o tym, że Alicia była za bardzo czuła z tymi swoimi pieszczotami, którymi mnie obdarzała umiejętnie, jak osoba umiejąca dawać przyjemność, myślałam także o wstrząsie, jakiego doznałam, gdy się dowiedziałam, że w moim pierścionku znajduje się ludzka kość, czym się okaże jutro ten tajemniczy spadek, że wreszcie zobaczę Oriola. I zaczynałam znów wałkować wszystko od początku. Zastanawiałam się, jak zareaguje Oriol na mój widok, jaki związek może mieć ten spadek, o którym się dowiem w trzynaście lat od śmierci Enrica z zamordowaniem tych ludzi w Sarria, mówiłam sobie, że być może błędem z mojej strony było przyjęcie zaproszenia Alicii i spoglądałam na krwawy blask rubinu. W półśnie prześladowała mnie myśl, że ten kamień chce mnie przed czymś ostrzec. I znów zaczynała się kręcić karuzela obrazów i myśli. Trochę chyba spałam, ale trudno powiedzieć, jak długo. Faktem jest, że rano musiałam zrobić sobie makijaż, żeby zatuszować podkowy pod oczami. Przybyłam taksówką pod dom notariusza. Alicia mi powiedziała: „z przyjemnością bym cię odprowadziła, ale nie sądzę, by tam mnie oczekiwano”. I w ten łatwy sposób pozbyłam się jej towarzystwa, które mi zaofiarowała poprzedniego dnia. Kiedy przyjechałam na miejsce, brakowało jeszcze dwudziestu minut do godziny spotkania i pomyślałam, że lepiej będzie napić się nie kawy, ale ziółek na uspokojenie, ledwo jednak weszłam do baru, zamówiłam espresso i rogalik. Kawa pachniała fenomenalnie, a rogalik był chrupiący i dobrze wypieczony. Przypomniałam sobie z przyjemną nostalgią te kafejki, w których jada się śniadania i podwieczorki w stylu istniejącym tylko w Barcelonie, tę jedyną w swoim rodzaju, podawaną w filiżankach, gęstą i gorzką czekoladę. Brakowało jeszcze pięć minut, kiedy wchodziłam do biura notariusza mieszczącego się na pierwszym piętrze. Budynek był stary, pełen kwiatów i pięknych wolut wykutych w kamieniu oraz roślinnych ornamentów na wewnętrznych ścianach. Drewniane rzeźbione drzwi do notariatu, zaopatrzone w ozdobne okienko i piękne metalowe okucia, nie ustępowały w niczym artystycznej harmonii gmachu. - Pan notariusz oczekuje pani - powiedziała sekretarka w wieku koło pięćdziesiątki, która otworzyła mi drzwi. To mnie zaskoczyło. U notariusza prawie zawsze trzeba czekać. Sekretarka zaprowadziła mnie do jasnego pokoju z wielkimi oknami wychodzącymi na ulicę. Podłoga była dębowa, a ściany do połowy wyłożone boazerią. - Panna Wilson! - mężczyzna koło sześćdziesiątki, witając mnie, podniósł się od wielkiego biurka. Przedstawił się jako Juan Marimón i uczynił gest niby ucałowania ręki. Naprzeciw biurka siedział już Luis, który z uśmiechem wstał i cmoknął mnie w obydwa policzki. - Zechce pani usiąść - notariusz wskazał krzesło obok Luisa. - Pan Oriol Bonaplata zjawi się lada chwila. - Miejmy nadzieję - rzekł Luis z kpiącym uśmieszkiem. - Pan Enric Bonaplata był dobrym przyjacielem - mówił nadal notariusz, ignorując komentarz Luisa - jego śmierć boleśnie nas dotknęła. - Czy zechciałaby pani pokazać mi swój paszport? - zapytał po chwili. - Trzeba dopełnić formalności. Panów Bonaplata i Casajoana znam od lat. Podałam mu paszport, on coś z niego wynotował i dalej się rozpływał nad cnotami Enrika. Moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Luisa, który zrobił do mnie porozumiewawczą minę. Miał na sobie elegancki szary garnitur, koszulę łososiowego koloru, bardzo jasną, prawie białą i krawat. Zerknęłam na zegarek. Było dziesięć po dziesiątej. Moje oczy spotkały się znów z oczami notariusza, który przez cały czas, gdy tylko usiedliśmy, gawędził tonem spokojnym i miłym. Gdzie u diabła podziewał się Oriol? Nie ma zamiaru przyjść na otwarcie testamentu swego ojca? - ... właśnie rankiem w dniu swojej śmierci pan Bonaplata był w tym biurze - to zdanie wyrwało mnie z moich myśli. Nagle pojawiła się szansa na zrekonstruowanie ostatnich godzin życia Enrica. Ale notariusz zmienił temat. - Powiedział pan, że owego ranka był tutaj? - przerwałam mu. - Tak. Tak powiedziałem. - Która to mogła być godzina? - Nie mogę tego dokładnie określić. - Mniej więcej. - Pan Bonaplata zadzwonił do mnie rano i prosił o spotkanie w ciągu dnia. Miałem wypełniony cały czas, ale ponieważ chodziło o niego... no bo mój ojciec był notariuszem jego ojca, a mój dziadek był notariuszem jego dziadka. Tak samo było z naszymi pradziadkami. Oczywiście, nie mogłem nie spełnić jego prośby, tak naglącej... - Wyznaczył mu więc pan spotkanie? - nie mogłam się powstrzymać, żeby mu nie przerwać. Zamilkł i spojrzał na mnie ze zbolałą miną, a ja poczułam się winna. Ten człowiek nie funkcjonował w nowojorskim tempie. Luis spoglądał na mnie z rozbawionym uśmiechem. - Miałem wolną chwilę przed południem, prawie w porze obiadu. - Jak wyglądał? Czy był wzburzony? - Nie. Nie pamiętam niczego szczególnego. Zaskoczył mnie tylko. Powiedział, że chce napisać nowy testament, nie zmieniając pierwszego. Właśnie wtedy stukanie do drzwi przerwało tok moich myśli. - Proszę wejść - powiedział notariusz. - Pan Oriol Bonaplata - zaanonsowała sekretarka. Najpierw zobaczyłam jego oczy, niebieskie, nieco skośne. Takie jakie zapamiętałam. A następnie jego uśmiech. Ciepły i szeroki. Mimo upływu czasu poznałabym go wśród milionów. Jego, a wraz z nim ostatnie lato, burzę, skały, morze i pierwszy pocałunek. - Cristina! - zawołał i podbiegł ku mnie. Wstałam, pocałowaliśmy się dwa razy w policzek, on uściskał mnie, co mi odebrało dech, nie dlatego, że uścisk był mocny, ale że poruszył we mnie całe pokłady uczuć. - Jak się masz, Oriol? - zapytałam. Gdybym jednak powiedziała to, co w owej chwili dyktowało mi serce, brzmiałoby to tak: „Dlaczego nie dotrzymałeś obietnicy? Dlaczego nie odpowiedziałeś na żaden mój list?” Luis i on też uściskali się na powitanie, a potem Oriol podał rękę notariuszowi. Nie był już tym wysokim chłopcem z pryszczami na twarzy, szczupłym i nieśmiałym, nie wiedzącym co robić ze swoimi zbyt długimi nogami. Tak, był wysoki, ale muskularny, o pewnych ruchach. Usiadł na wolnym krześle, obok mnie i czułym gestem położył mi rękę na kolanie. - Kiedy przyjechałaś? - zapytał i, nie czekając na odpowiedź, dodał: jesteś bardzo ładna. Ze mną coś się stało. Krótki kontakt z jego ręką położoną na moim kolanie odczułam jak wyładowanie o mocy tysiąca wolt. - Dziękuję Oriol - wyszeptałam. - Przyjechałam w środę. - A jak się czują twoi starzy? - Nie interesował się pozostałymi osobami, jakbyśmy byli sami w pokoju. To mi pochlebiało. Przyjrzawszy mu się bliżej, stwierdziłam, że prezentował się dość dobrze, nie tak jak sobie wyobrażałam na podstawie tego, co mi opowiedział Luis. Był ubrany w wąskie spodnie, sweter z małym golfem i sportową marynarkę. Włosy miał związane w kucyk i z pewnością dziś rano wziął prysznic i się ogolił. Nie wydawał żadnej woni. Nie spodziewałam się, że się uperfumuje, ale w kwestii zapachu no news good news. W ciągu ostatniej niespokojnej nocy, kiedy nie pojawił się w luksusowym domu swojej matki, przychodziło mi na myśl, że gdzieś śpi w śpiworze na podłodze opuszczonego mieszkania, bez bieżącej wody, z potarganymi włosami w stylu rasta. Posypany popiołem ze skrętów marihuany. - Jeśli pan pozwoli, panie Bonaplata - przerwał mu notariusz z uprzejmym uśmiechem - to przystąpimy do odczytania testamentu pańskiego ojca. - Jestem pewny, że później będą państwo mieli dużo czasu na rozmowę. Oriol wyraził zgodę i notariusz, włożywszy okulary i odchrząknąwszy parę razy, zaczął czytać uroczystym głosem. Usłyszeliśmy, że pierwszego czerwca roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego pojawił się u mnie, notariusza, członka prześwietnego kolegium notariuszy itd. itd., Enric Bonaplata. Stwierdzam, że wyżej wspomniany Enric Bonaplata był w pełni władz fizycznych i umysłowych. Skończywszy z tą prawniczą retoryką, przeczytał: „Pannie Cristinie Wilson, mojej chrzestnej córce, zapisuję centralną część tryptyku z końca trzynastego i początku czternastego wieku przedstawiającą Dziewicę Maryję z Dzieciątkiem. Obraz jest namalowany temperą na desce i ma wymiary około trzydziestu na czterdzieści pięć centymetrów”. Byłam zaskoczona. A więc mój obraz jest jednym z trzech! „A także złoty pierścień z rubinem z tego samego wieku. Wspomniany obraz znajduje się już w jej posiadaniu, jako że posłałem go jej na Wielkanoc bieżącego roku, a pierścień niniejszym przekazuję notariuszowi z poleceniem, by go dostarczył Cristinie w dniu jej dwudziestych siódmych urodzin, na kilka miesięcy przed otwarciem tego testamentu”. „Mojemu bratankowi Luisowi Casajoana Bonaplata zapisuję prawą część tryptyku o wymiarach piętnaście na czterdzieści pięć centymetrów, który przedstawia Jezusa Chrystusa na Golgocie, w górnej partii, i świętego Jerzego w dolnej. Obraz znajduje się w sejfie pewnego banku.” „Mojemu synowi Oriolowi zapisuję lewą część wspomnianego tryptyku o takich samych wymiarach, przedstawiającą w górze Grób Święty i Zmartwychwstanie, a w dole świętego Jana Chrzciciela”. Tu notariusz wtrącił, że tekst, który teraz nastąpi, został odręcznie napisany przez Enrica Bonaplata, i przez niego, notariusza, autoryzowany. Następnie czytał dalej: „Moi drodzy, Tryptyk zawiera, zgodnie z legendą, klucze, które pozwolą zlokalizować bajeczną fortunę. Chodzi o skarb templariuszy z królestw Aragonii, Walencji i Majorki, którego król Jaime II nigdy nie zdołał odnaleźć. Niektórzy uważają, że tym skarbem jest ni mniej ni więcej tylko Święty Graal, kielich z prawdziwą, zakrzepłą krwią Chrystusa, którą Józef z Arymatei zebrał pod krzyżem. Jeśli to prawda, to duchowa moc tego Świętego Kielicha byłaby niezmierzona. Legenda się potwierdza, kiedy wszystkie trzy obrazy prześwietli się promieniami rentgenowskimi, bo pod farbą są ukryte trzy zdania mówiące o skarbie. Miałem za mało czasu na dokładne zbadanie tryptyku, ale przeanalizowałem go na tyle, by wiedzieć, że czegoś brakuje, że informacja jest niepełna. Wy będziecie musieli znaleźć brakujące klucze, bo mój czas już się kończy i nie mam energii na dalsze poszukiwania. Muszę was ostrzec, że nie wy jedni jesteście zainteresowani skarbem. Mam nadzieję, że z upływem czasu moi wrogowie zgubią ślad lub nadzieję na odnalezienie go. Nawet jeśli tak się nie stanie, chcę, abyście wiedzieli, że są oni niebezpieczni i że jeśli wczoraj wygrałem z nimi bitwę, to do zwycięstwa jest jeszcze daleko. Bądźcie dyskretni i ostrożni. Z różnych powodów kocham was troje jak moje dzieci. Życie rozdziela ludzi i moją wolą jest, abyście wy troje połączyli się znowu, tak jak byliście połączeni w wieku młodzieńczym, w roku 88. Najmniejszą wartość w dziedzictwie po mnie przedstawiają obrazy i pierścień. Tak samo, niewielką wartość ma już dla mnie legendarny skarb, czyli fortuna jakiegoś króla. Spadkiem, jaki wam zapisuję, jest przygoda waszego życia i okazja do odnowienia w was przyjaźni łączącej nasze rodziny od wielu pokoleń. Korzystajcie wszyscy razem z życia, cieszcie się przygodą. I oby to wam się udało. Do każdego z was napisałem oddzielny list. Niech Bóg da wam szczęście!” Marimón zamilkł i znad okularów, profesjonalnie, badawczo i poważnie przyglądał się naszym minom. Potem na jego twarzy pojawił się prawie dziecinny uśmiech i powiedział: - Jakie to emocjonujące! Prawda? Poprosiliśmy notariusza, aby nam wskazał miejsce, gdzie moglibyśmy zostać sami. Byłam wzburzona, nie wiedziałam, co jest bardziej ekscytujące: potwierdzenie istnienia skarbu, czy spotkanie z Oriolem. Umierałam z chęci porozmawiania z nim sam na sam, ale nie był to stosowny moment, musiałam poczekać. - To prawda! - wykrzyknął Luis, gdy tylko usiedliśmy w salce którą udostępnił nam notariusz. - Jest skarb! Prawdziwy skarb, a nie taki z naszych dziecinnych zabaw z Enrikiem. - Moja matka mnie uprzedziła - odezwał się spokojnie Oriol, niezbyt skrywając entuzjazm. - To mnie nie zaskakuje - tu spojrzał na mnie z uśmiechem. - A ty, Cristina, co o tym myślisz. - Ja, chociaż Luis coś mi o tym wcześniej wspomniał, czuję się zaskoczona. Nie mogę uwierzyć, że to prawda. - Ja też nie - oświadczył Oriol. Choć moja matka jest przekonana, że to prawda. Do jakiego stopnia jest to realne? Mój ojciec miał dosyć bujną wyobraźnię. Czyżby jednak istniał ten skarb? Nikt go nie znalazł od tylu stuleci? A jeśli istnieje, to czy akurat my potrafimy go odnaleźć? - Oczywiście, że istnieje - oświadczył Luis. - ja zrobię wszystko, co trzeba, aby go odnaleźć. Wyobrażacie sobie, jak otwieramy kufry pełne złota i drogocennych kamieni? Co? - Następnie spoważniał i zwrócił się do swego kuzyna: - No Oriol, nie rób takiej ponurej miny. Nie psuj nam zabawy. Jeśli nie jesteś zainteresowany materialnie, zostaw skarb nam, ludziom ubogim. Oriol przytaknął. To jasne, że dołoży wszelkich starań, by odnaleźć skarb. To przecież ostatnia wola jego ojca. Nie? - Ja także chciałabym wziąć udział w poszukiwaniach - rzekłam - niezależnie od tego, czy skarb istnieje czy nie. To ostatnia z tych niezliczonych zabaw, które nam urządzał Enric, kiedy byliśmy dziećmi. Uczynimy to na jego cześć i aby przeżyć przygodę. Wtedy zaczęłam się zastanawiać. Poprosiłam w kancelarii adwokackiej o tydzień urlopu. Przyjechałam w środę, dziś jest sobota i w przyszły wtorek będę musiała wsiąść do samolotu. Nie miałam pojęcia, ile czasu będzie trzeba na odnalezienie skarbu, ale byłam pewna, że trzy dni to tyle co nic. Kuzyni Bonaplata musieli coś dostrzec na mojej twarzy, bo patrzyli pytająco, a Luis się odezwał: - O co chodzi? - O to, że we wtorek muszę wracać do Nowego Jorku. - Ach, nie! - zawołał Oriol, kładąc dłoń na mojej ręce spoczywającej na oparciu fotela. - Zostajesz z nami, aż znajdziemy to, czymkolwiek by to było. - Dotyk jego ręki, jego spojrzenie, uśmiech, zapach morza, lato i pocałunek wywołały we mnie drżenie. - Muszę wracać do pracy! - Poproś o roczny urlop zdrowotny - powiedział Luis. - Wyobraź sobie jak pięknie będzie się prezentowała w twoim curriculum wiadomość o znalezieniu tych wszystkich średniowiecznych bogactw! „Wybitna adwokatka, ekspert od testamentów zapisujących skarb”. Sukces murowany! Wszystkie kancelarie adwokackie w Nowym Jorku będą cię sobie wyrywać! Rozśmieszył mnie ten głupi żart. - Zostań z nami - powiedział Oriol głębokim głosem, przypominającym głos jego matki. Nadal trzymał mnie za rękę. Nie dałam im pozytywnej odpowiedzi. Potrafię oprzeć się naciskom. Ustaliliśmy, że tymczasem obaj pobiegną do banku, żeby zdążyć przed zamknięciem i zabiorą pozostałe części tryptyku. Zaproponowałam, żebyśmy po obiedzie spotkali się u Luisa. Potrzebowałam czasu na przemyślenie wszystkiego i chciałam w samotności przeczytać list od Enrica. Skierowałam się do wyjścia i od razu zanurzyłam się w kolorowym krajobrazie Ramblas; ten pstry tłum, ta wibracja życia, pociągały mnie jak magnes. Pamiętam, że kiedy byłam mała, Enric poprowadził nas troje na jarmark bożonarodzeniowy. Przechodziliśmy obok tej otoczonej latarniami fontanny nazywanej Canaletas. - Wiecie? - mówił Enric. - Jak się ktoś napije tej wody, to choćby nie wiem jak daleko stąd wyjechał, zawsze wraca do Barcelony. I wszyscy się napiliśmy. Przez lata sobie powtarzałam, że ja chyba nie połknęłam tej wody. Para ulicznych tancerzy tańczyła tango w takt głośnej muzyki z kasety. On miał na sobie ciemny garnitur i kapelusz, ona obcisłą spódnicę z dużym rozcięciem ukazującym jedną nogę, i lakierowane włosy. Tchnęli erotyzmem. Otaczała ich grupka gapiów; rzucano im monety, spontanicznie, albo na prośbę pięknej tancerki, która podchodziła do ludzi z kapeluszem i z uśmiechem. Zatrzymałam się przy nich; byli bardzo dobrzy w tańcu. Weszłam do kawiarni, której wielkie okna pozwalały patrzeć na spacerujących ludzi i siadłam przy stoliku, skąd mogłam oglądać ten spektakl. Zamówiłam coś do jedzenia i wyciągnęłam z torebki list Enrica. Obejrzałam najpierw kopertę, na której starannie, piórem, było wykaligrafowane moje nazwisko. Czułam nabożny lęk przed tym listem, który pozostawał zamknięty przez trzynaście lat i zdążył już pożółknąć. Miałam ściśnięte serce. WT końcu nożem ostrożnie rozcięłam kopertę. Droga moja. Zawsze cię kochałem, jak kocha się córkę. Jaka szkoda, że nie widziałem jak dorastałaś, bo byłaś tak daleko. I tu, przed sałatką z kurczaka i szklanką coli Light, popłynęły mi z oczu łzy. Ja także go kochałam! Bardzo! Jeśli będzie tak jak przewiduję, prowadzisz teraz inne życie, z dala od przyjaciół z dzieciństwa. Z pewnością nie widziałaś Oriola i Luisa od wielu lat. I właśnie dlatego, że znajdujesz się tak daleko od nich, chciałem, żebyś ty została właścicielką pierścienia. On zmusi cię do powrotu. Posiada moc. Ten pierścień nie może należeć do byle kogo i obdarza swego właściciela szczególną władzą. Ale też wymaga, niekiedy zbyt wiele, więcej niż można mu dać. Zgłoś się z pierścieniem do księgarni Del Grial, znajdującej się na Starym Mieście i pokaż go właścicielowi. Sądzę, że po trzynastu latach ta księgarnia będzie nadal istnieć. Gdyby jednak z jakichś powodów tak nie było, pan Marimón, notariusz, ma listę i adresy w zamkniętej kopercie i do tych ludzi powinnaś się zwrócić. Ten pierścień symbolizuje twoją misję. Musisz go zachować aż do chwili znalezienia skarbu. Gdy w końcu odniesiesz zwycięstwo w tym przedsięwzięciu lub postanowisz zrezygnować, będziesz mogła się go pozbyć. Wtedy podarujesz go osobie, którą uznasz za najbardziej odpowiednią. Powinien to być ktoś silny duchem, ponieważ ten pierścień żyje i ma własną wolę. Być może tą osobą będziesz ty sama. Weź udział w tej ostatniej zabawie ze mną. Znajdź skarb, którego ja nie mogłem znaleźć. Bądź szczęśliwa z Luisem i z Oriolem. Bardzo cię kocham, kochałem cię zanim jeszcze się urodziłaś. Twój ojciec chrzestny Enric. Łzy spływały mi po policzkach i groziły, że padną na stolik. Zakryłam twarz rękami. Enric, kochany Enric. Mój Boże, ja też bardzo go kochałam. Co miały znaczyć jego słowa, że kochał mnie, zanim jeszcze się urodziłam? Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiem. Czy dotyczy to mojej matki? Dłonie miałam wilgotne od łez, próbowałam się opanować i popatrzyłam na jasną, kolorową, ruchliwą ulicę. Na szybie zobaczyłam odbicie swojej twarzy, o rysach rozmazanych, impresjonistycznych. Krótkie jasne włosy, wargi ze śladami szminki, którą umalowałam się rano, prawie niewidoczne oczy. Czy to ja? Czy tylko duch dziewczynki, która nigdy nie opuściła Barcelony? Która nigdy nie będzie kobietą. Wstrząsnął mną szloch, a łzy znów popłynęły strumieniem. Boże, jak bolesna była moja tęsknota za dzieciństwem! I pamięć o Enriku. I tęsknota za tym wyrośniętym chłopcem, którego pocałowałam w czasie burzy i który z pewnością nie był tym mężczyzną, którego dzisiaj powitałam jako Oriola. Smutek z powodu Enrika ustąpił miejsca żalowi nad sobą i moje gorzkie łzy nabrały słodkiego smaku. Było mi żal tej dziewczynki zagubionej w czasie i tej młodej kobiety, którą wyczerpały emocje ostatnich godzin, uczucia niepozwalające jej zasnąć w nocy. Zawołałam kelnera i poprosiłam o kieliszek wina, potem pomyślałam, że lepiej zamówić pół butelki. Nie mam zwyczaju pić wina do obiadu, ale postanowiłam pozwolić sobie na rzewne wspomnienia, a do tego nie pasuje cola light. Luis mieszka w Pedralbes, na ostatnim piętrze domu, okna jego mieszkania wychodzą na klasztor, od którego wywodzi się nazwa dzielnicy. Klasztor, kościół, domy z XIV wieku z pięknymi dachami i wieżyczkami tworzą harmonijny zespół architektoniczny, otoczony murami. Pedralbes zostało później wchłonięte przez wielkie miasto, Luis jednak opowiadał mi, że kiedy dona Elisenda de Montcada, małżonka króla, ufundowała klasztor i kościół było to miejsce odludne, pośród gór, daleko od miasta, w okolicy grasowało wielu rozbójników i mniszki musiały zabezpieczyć się murami, a także zbrojną strażą, przed niepożądanymi gośćmi. Z jego mieszkania roztacza się też widok na drugą stronę, na miasto i dalej, na morze. Mieszkanie jest zapisane na nazwisko matki Luisa, nie wiadomo dlaczego. Pomyślałam sobie, że może to jest rodzaj zabezpieczenia w stylu klarysek i ich murów. Tyle że na sposób nowoczesny. Dlatego w informacji telefonicznej nie mogli mi podać numerów telefonu żadnego z kuzynów Bonaplata i Casajoana w Barcelonie. Obaj, w tej czy innej formie, kryli się za swymi matkami. Chyba mają jakieś po temu powody. Spodziewałam się, że obaj w czasie spotkania będą ożywieni. Ale było inaczej. Luis otworzył mi drzwi, zrobił smutną minę i na swoim policzku palcem pokazał jakby spływającą łzę. Natychmiast mi wytłumaczył, o co chodzi: Oriol płakał. Tu Luis zrobił dwuznaczny gest odnoszący się do preferencji seksualnych swego kuzyna, wiedząc, że w tym momencie on na niego nie patrzy. Zachowanie Luisa wydało mi się obrzydliwe. Powitał mnie głośno, ale po cichu powiadamiał mnie o czymś innym. Oriol był w salonie i Luis nie chciał, żeby on zobaczył jego gestykulację przypominającą mi jego sposób bycia w dzieciństwie. Tym razem jednak wcale mi się to nie spodobało. - Cześć Cristina! - rzekł Oriol, nie wstając z fotela. Jego niebieskie oczy były zaczerwienione. Tak, płakał. Ale to nie znaczyło, że jest zmanierowanym homoseksualistą, co insynuował Luis, parodiując go. Rozumiałam płacz Oriola. Po przeczytaniu listu Enrica ja także płakałam jak bóbr. Ile łez bym wylała, gdyby on był moim prawdziwym ojcem? Ojcem, który zniknął, kiedy byłam dzieckiem, za którym tak długo tęskniłam i który odezwał się w swoim pośmiertnym liście. Liście, w którym po trzynastu latach przekazywał swoje ostatnie myśli. Kto by się nie wzruszył? Wszystko bym dała za to, by móc przeczytać list do Oriola. Było to jednak coś bardzo intymnego i nie ośmieliłam się go o to poprosić. Przynajmniej nie w tej chwili. - Spójrz na nie! - powiedział Luis, wskazując na dwa małe obrazy postawione na komodzie. - Mierzą niewiele mniej niż piędź na szerokość i dwie piędzi na wysokość i nie są większe od obrazu, jaki był w domu rodziców. Identyczne też w stylu i kolorystyce. - Tworzą tryptyk z moim obrazem, prawda? - Tak - potwierdził Oriol. Drewno, choć poddawane konserwacji, jest dosyć zniszczone przez korniki. Jeszcze teraz na brzegach widać ślady po zawiasach. Na szczęście jest to malowane temperą na gipsowym podkładzie, niestrawnym dla korników. - Ślady po zawiasach? - Tak - rzekł Oriol. Z racji swych małych rozmiarów ten tryptyk służył za przenośny ołtarz. Te dwa boczne skrzydła były drzwiczkami, które zamykały twój, największy, obraz. Musiał też być jakiś uchwyt i przy niewielkich rozmiarach łatwo było ten tryptyk przenosić. Templariusze używali go w czasie mszy polowych. - Templariusze? - zapytał Luis. - Skąd wiesz, że należał on do templariuszy? - Z powodu świętych. - Jakich świętych? - zapytałam z kolei ja. - Święty z obrazu Luisa, stanowiącego lewą stronę w stosunku do obrazu środkowego, umieszczony pod sceną przedstawiającą ukrzyżowanie Chrystusa, to święty Jerzy stojący na legendarnym smoku. - Spojrzałam na obraz stojący z mojej prawej strony, czyli lewe skrzydło tryptyku. Tak jak powiedział Oriol, był podzielony na dwie części. W dolnej namalowano rycerza, który stopę postawił na stworzeniu przypominającym gada, niewiększym niż psiak. Pod krótką tuniką miał kolczugę, na ramionach płaszcz, a w ręku dzidę. - Co za paskudztwo ten smok - powiedziałam. Obaj się roześmiali. - Tak, rzeczywiście. - potwierdził Luis. - Paskudne stworzenie. Ale zamiast go zabijać, mógłby go przepędzić kopniakiem. - Malarstwo gotyckie, przynajmniej to z XIII i początków XIV wieku, nie przejmuje się proporcjami ani perspektywą - wyjaśnił nam Oriol. - Najważniejsze, żeby można było rozpoznać świętego. Jeśli maluje się rycerza, który postawił stopę na gadzie, to wiadomo, że jest to święty Jerzy. Tyle, że ten tutaj jest dosyć szczególny. - Dlaczego? - spytałam. - Ponieważ na ogół przedstawia się go z czerwonym krzyżem, ale cienkim i długim, jaki nosili krzyżowcy, nie takim jak ten. To bezwstydny, równoramienny krzyż templariuszy. Święty Jerzy podobno pochodził z Azji Mniejszej i był oficerem wojska rzymskiego. Po przejściu na chrześcijaństwo, został poddany różnym torturom, które skończyły się ucięciem mu głowy. Brak jest danych historycznych dotyczących tej postaci, ale legenda głosi, że uwolnił on pewną księżniczkę od straszliwego smoka. Krzyżowcy uczynili go rycerzem i stał się on potężnym symbolem zwycięstwa dobra nad złem. Mówi się, że brał udział w dwóch bitwach, jednej w Aragonii, a drugiej w Katalonii i ciosy jego miecza zadecydowały o zwycięstwie chrześcijan nad muzułmanami. - I dlatego jest patronem Aragonii i Katalonii - stwierdził Luis. - Tak, ale jest też patronem Anglii, Rosji i kilku innych krajów. Był bardzo modny w średniowieczu. W każdym razie zwróćcie uwagę na to, że ścięto mu głowę. W górnej części obrazu, wewnątrz czegoś, co wygląda na kaplicę, jest przedstawiona scena ukrzyżowania Chrystusa na Golgocie. Bardzo klasyczna. Pod krzyżem klęczy omdlewająca Maryja i bolejący święty Jan, trzymający się za policzek, co oznacza przerażenie. To wyobrażenie tak często powtarza się w sztuce gotyckiej zarówno w malarstwie, jak i rzeźbie, że Jana nazwano „świętym od bólu zębów”. - Jeśli chodzi o mój obraz, który stanowi prawą część tryptyku, o czym świadczą ślady po zawiasach, to w górnej części ukazuje on, także wewnątrz kaplicy, Chrystusa triumfującego, zmartwychwstałego, wychodzącego z Grobu Świętego. - Spojrzałam na górną część, ujętą w łuk lekko zaostrzony, tak jak na moim obrazie Dziewicy i zdałam sobie sprawę z tego, że ten element był inny na obrazie Luisa, gdzie łuk jest bardziej płaski i podzielony na dwie połowy. - W dolnej części mamy Jana Chrzciciela, prekursora Chrystusa - mówił dalej Oriol - który go ochrzcił w rzece Jordan. Był on świętym patronem Ubogich Rycerzy, jak zwykli nazywać siebie templariusze. - Tak, wygląda na ubogiego - powiedziałam. Był to mężczyzna brodaty, z długimi włosami, trzymający w prawym ręku coś w rodzaju pergaminu i okryty płaszczem z baraniej skóry. - Został ścięty jak święty Jerzy - wyjaśnił Oriol. - Dzięki za informację, ale mogłeś ją sobie darować - zażartowałam, udając obrażoną. - Salome, nałożnica króla, poprosiła go o podarunek. Król się zgodził: była to głowa Jana Chrzciciela na tacy. - Obrzydliwe! - Wygląda na to, że templariusze gustowali w świętych, którzy utracili głowy - odezwałam się patrząc na Oriola porozumiewawczo. - Z pewnością - Oriol z lekkim uśmiechem wytrzymał mój wzrok. Nie byłam pewna, czy zwrócił uwagę na ton, jakim to powiedziałam. - Wymaga to wyjaśnienia, panie historyku - upomniał się Luis. - Wydaje się, że ci templariusze byli bardzo dziwną sektą. - Historia jest długa. Zaczęła się wtedy, kiedy chrześcijańscy książęta, przeważnie burgundzcy, frankońscy, germańscy i angielscy, zagrzewani kazaniami głoszonymi przez różnych mnichów w całej Europie, spadli na Ziemię Świętą jak szarańcza. Albo coś jeszcze gorszego. Nawet Bizantyjczycy, też chrześcijanie, ale prawosławni, i ich stolica Konstantynopol, ucierpieli od tej bandy dzikusów. To była niewyobrażalna krwawa łaźnia. Królestwa iberyjskie niewielki miały w tym udział; mieliśmy dosyć kłopotów z naszą rekonkwistą; to było sto lat przed bitwą pod Navas de Tolosa. Muzułmanie zajmowali wówczas większą część Półwyspu, królowie chrześcijańscy znajdowali się w sytuacji stałego zagrożenia. - Dobrze, ale co to ma wspólnego ze ściętymi głowami? - Z czasem impet chrześcijańskich rycerzy na Ziemi Świętej osłabł i zaczęły się układy z muzułmanami. Tak więc kiedy rycerz w czasie bitwy dostał się do niewoli, zaczynały się negocjacje w sprawie okupu za uwolnienie go. Gdy chodziło o plebejusza, nie będącego w stanie zapłacić okupu, czyniono z niego niewolnika. Nie zdarzało się to Ubogim Rycerzom Chrystusa. Ślubowali oni ubóstwo i gotowość na śmierć w obronie wiary, byli maszynami stworzonymi do prowadzenia wojny. Muzułmanie wiedzieli, że niezależnie od rangi pojmanego templariusza i bogactw zgromadzonych przez zakon, nigdy nie dostaną okupu za żadnego z nich. Nie przydawali się też oni jako niewolnicy; byli jak bomba zegarowa podłożona w domu. Właśnie dlatego, kiedy muzułmanom udawało się schwytać templariusza, to z całym szacunkiem i podziwem, co prędzej skracali go o głowę. Z tego samego powodu templariusze walczyli aż do końca, nie prosili o łaskę, o darowanie życia. - Już rozumiem - odezwał się Luis z kpiącym uśmieszkiem. - Templariusze czuli sympatię do ściętych świętych, bo byli to ich koledzy. Oriol potwierdził to gestem. - Ach! - wykrzyknęłam, dostosowując się do ironicznego tonu Luisa. - To wszystko tłumaczy. Także to, że trzymają kawałki trupów w pierścionkach. Co za dziwni ludzie! - No dobrze, to co teraz robimy? - zapytał Luis. Mamy tutaj świętych zanim jeszcze pozbawiono ich głów, a w Nowym Jorku jest główny obraz. Zdaniem Enrika w tym tryptyku kryje się sekret legendarnego skarbu. - Spojrzał na mnie. - Będziesz chyba musiała kazać przysłać z Nowego Jorku środkową część tryptyku, nie? - Chwileczkę - przerwał Oriol. - Nikt nie musi przyjmować spadku. Cristina nie chciała przedtem udzielić nam odpowiedzi, a teraz musi zadecydować, czy chce szukać tego skarbu, czy nie. Jeśli postanowi, że tak, podejmie pewne zobowiązanie, które zmieni jej życie, i być może będą to poważne zmiany. Poczynając od tego, że spędzi tutaj kilka miesięcy - zerknął na mój zaręczynowy pierścionek. A z pewnością ma obowiązki w Ameryce. - Co z tobą, Oriol? - spytał Luis. - Skąd to pytanie? To jasne, że Cristina chce szukać skarbu. - Pozwól, niech ona sama to powie. Ja mam także mieszane uczucia odnośnie do tej sprawy. Myślę, że czasem niektórych rzeczy lepiej nie ruszać. Nie należy wskrzeszać zmarłych. W jego głosie zabrzmiał smutek, co mnie wzruszyło. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Luis jakby się obraził. - Znowu zaczynasz! Na Boga! Przecież mówimy o ostatniej woli twego ojca! - Jestem za tym, by szukać tego skarbu - powiedziałam w nagłym odruchu, ucinając kłótnię, która się zaczynała i zdając sobie sprawę z kłopotów, jakie moja decyzja spowoduje w Nowym Jorku. Ja też - powiedział Luis i oboje czekaliśmy, co powie Oriol. On patrzył w sufit i zdawał się zastanawiać. Potem jego twarz rozjaśnił uśmiech, taki jak w dzieciństwie, w jakim się zakochałam. Było tak, jakby słońce wyszło zza chmur. - Nie pozwolę, żebyście bawili się sami - uniósł do góry brodę z figlarną arogancją. - Zresztą beze mnie to się wam nigdy nie uda. Ja także biorę udział w zabawie. Niemal podskoczyłam do góry z radości, spojrzałam na Luisa, czy mu przeszła złość; on także się uśmiechał. Było tak jakbyśmy powrócili do dzieciństwa i bawili się znów z Enrikiem. Tyle tylko, że jego z nami już nie ma. A może jest? - Brawo - zawołał Luis, podniósł rękę i przybiliśmy sobie piątkę. Za skarb! Zaraz jednak twarz Oriola spochmurniała: - Nie wiem, ale czuję się trochę dziwnie - rzekł i przełknął ślinę. - Może to nie jest zbyt dobry pomysł. Przestaliśmy się uśmiechać, a ja pomyślałam sobie, że może on wie coś, o czym my nie wiemy. Co mu napisał jego ojciec w swoim pośmiertnym liście? Tej nocy znowu miałam trudności z zaśnięciem i rozmyślałam o tym całym galimatiasie. Siadłam w ciemności i patrzyłam na światła Barcelony, która o czwartej nad ranem wydawała się mniej uśpiona niż poprzedniej nocy. Był to piątek. Poszliśmy we trójkę na kolację, a potem wstąpiliśmy na kieliszek do modnego lokalu. Luis przekomarzał się ze mną, puszył się jak kogut w kurniku, a ja powinnam była zachowywać się jak kura. Obsypywał mnie komplementami, używał dwuznacznego języka, którego zabarwienie seksualne wzmagało się w miarę wypitych kieliszków. Jego pochlebstwa nie irytowały mnie, tylko śmieszyły. Nie hamowałam go, bo byłam ciekawa reakcji Oriola. On z rozbawieniem obserwował Luisa i od czasu do czasu dodawał jakąś pozytywną uwagę na mój temat. Dlaczego te same słowa w jego ustach brzmiały lepiej niż słowa wypowiadane przez Luisa? I jego oczy. Te niebieskie oczy błyszczały w półmroku lokalu. Nie podnosił głosu jak jego kuzyn tak więc, kiedy coś mówił, ja, żeby go dobrze słyszeć poprzez wrzawę panującą w lokalu, przysuwałam się bliżej niego, co zapierało mi dech w piersiach. Z początku bawiła mnie ta gra, ale potem wzięło górę wrażenie, że Luis zachowywał się jak kogut, ja jak kura, a Oriol... jak kapłon. To mnie deprymowało, a poza tym chciałam wrócić do domu, by o przyzwoitej porze zadzwonić do Nowego Jorku. Moja matka krzyknęła ze zgrozą. Przecież mi mówiła, że to jakaś zasadzka, że historia ze skarbem jest wymysłem kogoś, kto chciał mnie ściągnąć do Barcelony, jak mogę narażać na szwank moją świetną adwokacką karierę i właśnie teraz brać roczny urlop. Tak samo byłoby, gdybym wzięła miesiąc czy dwa. Psuję wszystko. Alicia! Oczywiście to wina tej czarownicy! Żebym się nawet do niej nie zbliżała! Oczywiście, że nie. Mogę o tym zapomnieć; za nic w świecie nie przyśle mi obrazu Dziewicy, jak o to proszę. Bardzo jej zależy, żebym wróciła, ta sprawa jej się nie podoba. Ach! A Mike? Co z nim będzie? Tłumaczyłam jej, że to cudowna przygoda, że większość ludzi pragnęłaby coś takiego przeżyć, ale nigdy w życiu nic takiego im się nie przydarzy, żeby się uspokoiła, że Mike to zrozumie, a także ludzie z kancelarii adwokackiej. A jeśli się nie zgodzą, to bez trudu znajdę sobie lepszą pracę. - Ale czy ty tego nie rozumiesz, Cristina? Jak teraz zostaniesz, to już nigdy nie wrócisz - szlochała. Robiłam co mogłam, żeby ją uspokoić. Moja matka jest na ogół bardzo powściągliwa. Skąd więc ten wybuch? Co się z nią dzieje? Mike był o wiele bardziej rozsądny: - W porządku. Przyznaję, że wygląda to jak przygoda z filmu o Indianie Jones. Czy jednak ktoś nie zakpił sobie z was? Skarb? To bardzo ekscytujące, ale w prawdziwym życiu nie znajduje się skarbu. Może na giełdzie lub w kasynie, ale to zadanie dla profesjonalistów. -Jeśli chcesz zostać kilka dni dłużej, to zostań, ale musimy uzgodnić na jak długo. Ile chcesz? Dwa tygodnie, miesiąc... Pamiętaj jednak, że jesteśmy zaręczeni i jeszcze nie ustaliliśmy daty ślubu. - Tak, proszę pana - kiedy Mike zabierał się do negocjowania terminów, zamieniał się w nieubłaganie logiczną maszynę. - Ma pan rację. Umowa stoi. Jak tylko wrócę, ustalimy datę. Dobrze? - Tak, zgoda - odpowiedział ostrożnie. - Ale mi nie powiedziałaś jak długo chcesz zostać. - Bo jeszcze nie mogę tego sprecyzować... mniej niż miesiąc. Z pewnością - oświadczyłam żarliwie. - Czy jednak nie postanowiliśmy ustalić konkretnej daty? Mike wydawał się obrażony. - Tak oczywiście, ale aby wiedzieć ile czasu potrzebuję, potrzebny jest czas... Po drugiej stronie zapanowało milczenie. Zastanawiałam się, czy Mike przełknie tę grę słów, jaka mi wyszła. On jest bardzo zasadniczy, a może po prostu się rozzłościł. - Kochanie - zapytałam po chwili. - Jesteś tam? - Tak, ale to mi się nie podoba - warknął. - Chcę wiedzieć ile pieprzonego czasu moja narzeczona zamierza spędzić za oceanem. Capici? - Mike czasem próbuje wtrącić jakieś słówko po hiszpańsku, a wychodzi mu włoski z Bronxu. O tym i o innych sprawach rozmyślałam o czwartej nad ranem, patrząc na dalekie światła poprzez ciemność ogrodu i czując, że tylko jedna ściana oddziela mnie od Oriola. Rozumiałam, że Mike’owi nie spodobało się, że nie podałam mu daty swego powrotu. Myślałam jednak, że będę umiała utrzymać nad nim kontrolę. A w poniedziałek porozmawiam z szefem naszej kancelarii. Poproszę go o bezterminowy urlop. Być może nie będę miała gwarancji, że zatrzymają dla mnie miejsce pracy, ale ja już zdobyłam pewną reputację, a w moim wieku znalezienie pracy nie jest problemem. O to się nie martwiłam. Maria del Mar. Ona stanowiła problem. Matka nie chce przysłać mi obrazu i wiedziałam, że tego nie zrobi za nic w świecie; pod wieloma względami jesteśmy do siebie podobne. Będę musiała osobiście po niego pojechać do Nowego Jorku. Do wszystkich diabłów! Obraz jest mój! Nie prosiłabym jej o nic, co jest jej własnością. - Niepokoiło mnie jednak jej zachowanie. Rzecz w tym, że nie jest ona szczególnie zrównoważoną osobą, bo silne emocje, choć skrywane, uniemożliwiają jej to, ale już dawno nie była tak wzburzona jak wtedy, kiedy jej powiedziałam, że zostaję. Alicia. Było coś bardzo osobistego między nią a Alicią. A ja zrobiłam tak, żeby ona myślała, że dzwonię z hotelu! Nawet nie chcę sobie wyobrazić, jak się zachowa, kiedy się dowie, że mieszkam u matki Oriola. To pewne, że coś między nimi zaszło, coś, o czym moja matka nigdy mi nie powiedziała i nie ma zamiaru powiedzieć. Oczywiście tak było przedtem, teraz być może nie będzie miała wyjścia i ujawni swój sekret. Muszę znaleźć jakiś dobry argument, żeby mi przysłała obraz. Jeśli nie, sama po niego pojadę, znienacka, żeby nie zdążyła go schować. I tak roztrząsając wszystko na wszystkie strony, wreszcie zasnęłam. Kiedy się obudziłam, słońce przenikało niewielkimi świetlnymi punkcikami przez żaluzje i zasłony. Nie od razu wiedziałam, gdzie jestem; nie było to moje nowojorskie mieszkanie ani dom moich rodziców na Long Island. To Barcelona, dom Oriola! Była niedziela, piąty dzień mego pobytu w tym mieście, chociaż mi się zdawało, że jestem tu o wiele dłużej. Zaatakowały mnie jednocześnie dwie myśli: byłam głodna i pragnęłam zobaczyć chłopca o błękitnych oczach. Mój żołądek będzie musiał poczekać aż wezmę prysznic i trochę się ogarnę. Potem zeszłam do kuchni w nadziei, że zastanę tam Oriola, ale zamiast niego spotkałam Alicię. - Dzień dobry, kochana - powitała mnie z uśmiechem i cmoknęła dwa razy. - Wczoraj późno wróciliście, prawda? Trzymała mnie za ręce i nagle, jakby to był odruch, poszukała wzrokiem pierścionka. Zdołałam tylko odpowiedzieć na jej dzień dobry, bo ona znów zaczęła mówić, tym razem patrząc mi w oczy: - Alchemicy sklasyfikowali rubin jako kamień ognisty, karbunkuł, wąglik. Tak, tak samo nazywa się plagę terroryzmu - biologicznego, o którym ostatnio jest tak głośno w twoim kraju. Słowa „wąglik” w odniesieniu do kamieni szlachetnych już się nie używa. Nie znajdziesz go w tym znaczeniu w żadnym słowniku - mruczała jak kot. - Było ono używane w wiedzy tajemnej, pochodzi od carbunculus co znaczy żarzący się węgiel i odnosi się do wewnętrznego ognia w tym kamieniu. Ujęła moją dłoń i głaszcząc podniosła ją, by lepiej widzieć pierścionki, skupiła uwagę na pierścieniu templariuszy, szukając jego wewnętrznego blasku. - Rubinem rządzi Wenus i Mars. Miłość i wojna, przemoc i namiętność. Krwista czerwień. Od tego koloru wywodzi się jego nazwa. Wiesz, że wśród nich są samce i samice? Spojrzałam na nią ze zdziwieniem, ale i ze strachem. Kamienie mające płeć? Coś takiego! - Tak mówi wiedza tajemna - szeptała, jakby mi powierzała jakąś tajemnicę. - Można je rozróżnić po blasku. Twój rubin jest samcem. Spójrz! Jego blask jest wewnętrzny. Czy widzisz sześcioramienną gwiazdę, która się rusza jak obracasz pierścionkiem? Kiwnęłam potakująco głową. Już wcześniej zauważyłam ten głęboki blask, to światełko zamknięte w kamieniu. Ale w tym momencie nie miałam nic do powiedzenia, ta kobieta mnie zaskoczyła, trudno mi było przyjąć do wiadomości tę informację tyleż nieoczekiwaną co niezwykłą. - Rubiny samice świecą na zewnątrz, rządzi nimi Wenus. Twój nie. Twój ma kolor krwi gołębicy, jest samcem, związanym z Marsem, bogiem wojny, przemocy... Jej niebieskie oczy poszukały znów mego wzroku; wyglądała jakby się obudziła z transu. Puściła moją rękę i na jej twarzy zagościł ciepły uśmiech. - W kuchni są grzanki na śniadanie. Nie jedz jednak za dużo, za dwie godziny będzie obiad. - Ta kobieta-kameleon znowu się zmieniła, teraz wyglądała na czułą i troskliwą matronę. Była czarująca, nie miała nic wspólnego z wiedźmą w czasie sabatu, jakją opisywali Luis i moja matka. Ani z czarownicą, jaką na moment w niej dostrzegłam w trakcie jej alchemicznej opowieści. - Zaprosiłam także Luisa. Teraz wyjdź na taras, Oriol je tam śniadanie. Uznałam, że to doskonały pomysł. Wyszłam w pośpiechu. Bałam się, że Alicia wpadnie znów w zachwyt nad pierścionkiem, budząc we mnie jeszcze większy strach. Tam, przy stoliku, wśród bujnie kwitnących róż, siedział Oriol, pijąc kawę i przeglądając gazetę. Do tego wybuchu barw na zielonym tle liści przyczyniło się słońce, hojnie wysyłając świetliste plamy na cienie rzucane przez drzewa. Łagodna bryza wprawiała w ruch tę scenerię i pieściła moją skórę. Przystanęłam, by na to popatrzeć i wydało mi się, że to scena wzięta z jednego z obrazów Santiago Rusinola, które zdobiły ściany tego wielkiego domu, a nawet byłam pewna, że niektóre z jego płócien przedstawiały ten właśnie ogród. Zaczerpnęłam powietrza do płuc i uświadomiłam sobie, że zniknął cały ten strach, jaki wywołała we mnie alchemiczna opowieść Alicii. Skupiłam uwagę na Oriolu, który nadal czytał gazetę, nie zauważywszy mojej obecności i powiedziałam sobie, że, choć zmieniony, pozostał tym samym chłopcem, w którym się zakochałam jako mała dziewczynka. - Dzień dobry - pozdrowiłam go z uśmiechem. - Dzień dobry. - Cieszę się, że cię tu widzę - powiedziałam, żeby go wybadać - i że nie spędziłeś nocy, okupując jakiś cudzy dom. Obrzucił mnie łobuzerskim spojrzeniem i gestem zaprosił, bym usiadła. Uczyniłam to i pogryzając grzankę, drążyłam temat. - Powiedziano mi, że wtedy, kiedy nie jesteś zajęty wykładami na uniwersytecie poświęcasz się zajmowaniu cudzych posiadłości. Spojrzał znów na mnie jakby chciał powiedzieć: chcesz wojny, prawda? I w końcu rzekł: - Posiadłości opuszczonych - i pociągnął łyk kawy. - Są ludzie, którzy nie mają gdzie mieszkać i biedne dzieci, którymi nie ma się kto zająć, kiedy nie są w szkole. Wykorzystanie cudzego domu, który stoi pusty w oczekiwaniu na skok cen spowodowany spekulacjami na rynku nieruchomości, jest aktem miłosierdzia, przyjściem z pomocą bliźniemu. Nie przestępstwem. - Mógłbyś przyprowadzić ich tu. Tu jest dużo niewykorzystanej powierzchni. Zaczął się śmiać, był naprawdę czarujący. Spokojnie posmarował grzankę masłem i pomarańczowym dżemem. Zmarszczył czoło, udając, że się zastanawia. Potem zaczął jeść, kiwając potakująco głową, jakby przyznawał mi rację. - To niezły pomysł. Ale nie robię tego z dwóch powodów. - Jakich? - Po pierwsze, matka by mnie zabiła - zaśmiał się. - Po drugie, ten dom nie jest niezajęty. - Ale jest tu miejsce dla wielu ludzi. Dlaczego nie umieścisz tu kogoś? - przypierałam go do muru. - Daj spokój, adwokatko! - utkwił we mnie swoje niebieskie oczy z rozbawioną miną. - Pozwól mi odstąpić nieco od moich sztywnych zasad. Poza tym moja mama już udzieliła schronienia biednej amerykańskiej dziewczynie, prawda? Nie odpowiedziałam i skupiłam uwagę na smaku kawy, porannym słońcu, drzewach, kwitnących różach, wypielęgnowanym trawniku. I na nim, nie kryjąc się z tym. Cieszyłam się chwilą. - Urosłeś chłopczyku. Nie masz już pryszczy i jesteś bardzo przystojny. Roześmiał się. - W tym kraju jest zwyczaj, że to mężczyzna mówi komplementy dziewczynie, a nie na odwrót. - Dobrze, no to mów. Ale w lepszym stylu niż wczoraj wieczorem. Powiedziałam sobie: „Cristina, kokietujesz go, ale bądź ostrożna, nie za szybko”. Ale już zaczęłam i nie chciałam przyhamować. Znów obrzucił mnie rozbawionym spojrzeniem. Nie spieszył się z kawą, grzankami... i całą resztą. Kazał mi czekać. Stwierdziłam, że potrafi kontrolować pauzy w rozmowie, że się nie spieszy i umie unikać ataków, jak wtedy, kiedy zakwestionowałam jego zasady. Byłby dobrym adwokatem. - Ty także urosłaś, jędzo. - Był to cios poniżej pasa. Ten niezbyt pochlebny przydomek nadał mi Luis i nie jest w porządku, że i Oriol tak mnie nazywa. - Miałaś cycuszki wielkości pryszcza, a teraz, proszę, co za piękne wypukłości! Oczywiście, jeśli nie są sztuczne. - Nie są sztuczne - wyjaśniłam skwapliwie. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Znów zamilkł, jakby mnie oceniając. Gdybym nie miała o sobie dobrego mniemania, poczułabym się nieswojo. Pomyślałam sobie, że on robi to naumyślnie, że chce mnie za coś ukarać. - A twój tyłeczek. Jakie ładne okrągłości! - Chcesz powiedzieć, że jest za duży? - Nie, powiedziałbym, że jest prawie doskonały. Krzesła muszą być bardzo zadowolone, kiedy na nich siadasz. - Strasznie śmieszne! - odrzekłam. On patrzył na mnie roześmiany, bezczelny. Nie, pomyślałam sobie. On nie może być homoseksualistą, jak uważa Luis. Ani impotentem, jak sobie wyobraziłam wczoraj wieczorem. Ale kto wie, może udaje, że jest i stąd ten jego sposób mówienia, trochę sprośny, trochę uszczypliwy, by mnie zniechęcić i trzymać na odległość. Może okazałam się zbyt śmiała? - Jesteś bardzo ładna - stwierdził na koniec. - Drogo cię kosztowało powiedzenie mi tego. Niewiele się nauczyłeś od wczorajszego wieczoru. - Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem i wróciliśmy do jedzenia. Choć komplementy Oriola nie były zbyt subtelne a jego agresywność nie przestawała być przewrotna, czułam się szczęśliwa i rozkoszowałam się tą chwilą. Ale nagle postanowiłam zadać mu pytanie, które od tak dawna mnie dręczyło. - Dlaczego ani razu do mnie nie napisałeś? - zapytałam z wyrzutem. - Dlaczego nigdy nie odpowiedziałeś na moje listy? Spoglądał na mnie poważnie, jakby nie rozumiał co mówię. - Ty i ja uważaliśmy siebie za narzeczonych. Nie pamiętasz? Umówiliśmy się, że będziemy do siebie pisać - zauważyłam, że wychodzi ze mnie całe rozczarowanie, ból, żal. Patrzył na mnie nadal oczami rozszerzonymi ze zdumienia. - To nieprawda - powiedział wreszcie. - Tak, to prawda - oświadczyłam. Byłam oburzona. Jak on może tak mówić? Nędznik! Starałam się powstrzymać łzy napływające mi do oczu. - Nie. To nieprawda - powtórzył. - Jak możesz zaprzeczać? - przerwałam, by zaczerpnąć powietrza. Zaprzecza, że całowaliśmy się tego ostatniego lata w czasie burzy, na Costa Brava. I że potem robiliśmy to po kryjomu. Tutaj, w tym ogrodzie, pod tym drzewem. Chciałam to wszystko mu powiedzieć, ale milczałam. Byłam wściekła i smutna. Oriol chciał ukraść moje najlepsze wspomnienia z wczesnej młodości. Byłam gotowa powiedzieć mu: „jeśli jesteś gejem i żałujesz tego, to powiedz mi. Ale mi nie kłam”. Byłam bardzo rozżalona. Ten bezwstydnik nie odpowiadał na moje listy, a teraz udaje, że o niczym nie wie. - Zaprzecz, jeśli masz odwagę - powiedziałam z naciskiem. Przez moment miałam ochotę powiedzieć „jeśli masz jaja”, ale się pohamowałam i użyłam pierwszego lepszego słowa, jakie mi przyszło do głowy. - Oczywiście, że pamiętam. Całowaliśmy się i byliśmy narzeczonymi. I obiecaliśmy sobie, że będziemy do siebie pisać - mówił z całą powagą. - Ale ja nie dostałem od ciebie żadnego listu i nigdy nie odpowiedziałaś mi na listy, które ja do ciebie wysyłałem. Zaniemówiłam ze zdumienia. - Pisałeś do mnie? W tym momencie pojawił się uśmiechnięty Luis, a ja znienawidziłam go za to, że nam przerwał. Kiedy ktoś ma talent do przeszkadzania innym, czyni to bezwiednie. Zaczęłam mówić o byle czym, ale dręczyły mnie wątpliwości, czy Oriol skłamał mówiąc, że do mnie pisał. W czasie obiadu rozmawialiśmy swobodnie o testamencie, o skarbie, Alicia nas do tego zachęcała. Wydawało się, że jest do całego przedsięwzięcia usposobiona równie entuzjastycznie co my, a może nawet bardziej. Od pierwszej chwili było jasne, że trudno będzie ją z tego wyłączyć. Nie zdawałam sobie sprawy, kiedy przyjmowałam jej zaproszenie, że taka będzie cena, którą będę musiała za nie zapłacić... Albo przynajmniej będzie to część ceny. Byliśmy zbyt podekscytowani, by milczeć, lub mówić o czymś innym. Luis też się nie wstrzymywał, mimo uprzedzeń do matki Oriola, o których sam mi mówił. Miałam wrażenie, że Alicia wszystko zaplanowała. Że wiedziała o skarbie wcześniej niż my, że wiedziała coś, o czym my jeszcze nie wiedzieliśmy. Nie mówiła za dużo, słuchała, by następnie zadać celne pytanie i udzielić na nie wyważonej odpowiedzi, bacznie nas obserwując. Pamiętałam o transie, w jaki wpadła na widok pierścionka i o jej alchemicznych opowieściach i to mnie niepokoiło. Co wiedziała ta kobieta i co przemilczała? Nie pamiętałam, że aleja prowadząca do katedry jest tak szeroka, a przestrzeń między budynkami tak rozległa i otwarta. W mojej pamięci zachowały się wspomnienia o tym jak w czasie ferii Bożego Narodzenia przychodziliśmy tutaj, by kupić to, co było nam potrzebne do szopki betlejemskiej i na choinkę. Było zimno, nosiliśmy palta, noc zapadała szybko. Wszystkie sklepiki i stragany były zalane światłem, migotały stosy różnokolorowych bombek. A w tle rozbrzmiewała zawsze ta sama muzyka: kolędy śpiewane dziecinnymi głosikami. Był to świat iluzji, historii świętej zamienionej w bajki dla dzieci, świat figurek z wypalanej gliny, mchu i korka. Dni magiczne poprzedzające wieczór pełen smakołyków, kiedy Święty Mikołaj i Trzej Królowie prześcigali się, który nam przyniesie ładniejsze zabawki. Zapachy wilgotnego mchu, jodły, eukaliptusa i jemioły atakowały nasze powonienie. Wspomnienie tych krajobrazów z malutkimi pastuszkami i ich trzodami, z aniołami, domkami, górami, drzewami, mostami... wszystko maleńkie i naiwne, przechowuję do tej pory jak jeden z najcenniejszych skarbów mojego dzieciństwa. I Enric. Cieszył się tym, jakby był dzieckiem jak my. Większość moich wspomnień z tych bajecznych wędrówek po jarmarku wiąże się z nim. Zawsze chętnie nas zabierał. Jego sklep znajdował się w pobliżu katedry i nie było rady, chodziliśmy tam wszyscy razem: on, moja matka, matka Luisa i nasza trójka. A potem nas zapraszał na podwieczorek, na filiżankę czekolady do jednej z kawiarń przy ulicy Petrichol. - Pamiętasz jak przychodziliśmy tu na jarmark przed Bożym Narodzeniem? - zapytałam Luisa. - Co? - Luis był zdziwiony. Chyba myślał o skarbach w postaci złota i drogocennych kamieni, a ja o skarbach wspomnień. Zbliżało się już południe, kiedy Luis zaparkował swój samochód w podziemnym garażu blisko katedry. Ustaliliśmy z Oriolem, że my pójdziemy do księgarni Del Grial, a on, korzystając z pomocy przyjaciół zajmujących się restaurowaniem dzieł sztuki, załatwi prześwietlenie obrazów promieniami rentgenowskimi. - Pytam, czy pamiętasz jak przychodziliśmy tutaj kupować figurki i mech do naszej szopki betlejemskiej. - Tak, oczywiście, że tak. Było fajnie - uśmiechnął się. - W okresie Bożego Narodzenia nadal odbywa się tu jarmark, ale normalnie jest to teraz strefa dla pieszych. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, a ja odkrywałam na nowo piękno wspaniałej fasady katedry ozdobionej płaskorzeźbami wyciętymi w kamieniu. - Chcę wejść - powiedziałam. Poprzedniego dnia wspomniałam o księgarni i Alicia potwierdziła, że ona nadal istnieje, ale mnie się nie spieszyło. Czekałam na to, co się tam może zdarzyć, ale jednocześnie byłam niespokojna, obawiałam się, że nic się nie stanie i że ta bajka, ta ładna zabawa wkrótce się skończy, wszystko przesypie się między palcami i w ręku nic nie zostanie jak wtedy, kiedy jako dziewczynka nabierałam na plaży garść miałkiego piasku. Jak wtedy, kiedy odkładałam na później przyjemność zjedzenia smakołyku, tak teraz chciałam odwlec nasze przybycie do księgarni. - Chcesz zwiedzać katedrę jak turystka? Teraz? - skrzywił się Luis. - Tylko parę minut. Chcę zobaczyć, czy jest taka, jaką zapamiętałam. Zgodził się niechętnie. Poprzedniego dnia w czasie obiadu Oriol poinformował nas, że ta wspaniała budowla powstawała w XIII i XIV wieku, kiedy templariusze byli u szczytu sławy, a zniknęli przed ukończeniem katedry. Ci mnisi byli wielkimi propagatorami stylu gotyckiego. Mały drewniany westybul prowadzi do ogromnego wnętrza z ciosanego kamienia: smukłe kolumny i kolumienki wznoszą się w górę i krzyżują, tworząc ostrołukowe sklepienia. Pośrodku każdego sklepienia, zamykając je, znajduje się kamienny wspornik całości, okrągły i rzeźbiony, gigantyczny medalion, który zdaje się płynąć w powietrzu ukazując świętych, rycerzy, herby i królów. W bocznych nawach, nad kaplicami, wielkie gotyckie okna z pięknymi, kolorowymi witrażami oświetlają kamienne powierzchnie. Wnętrze świątyni potwierdziło moje wspomnienia, ale oczarowały mnie krużganki. Wszystko tchnęło tu spokojem, dystansem, oderwaniem od świata materialnego; trudno mi było uwierzyć, że znajduję się w samym środku zabieganego miasta. W głównym ogrodzie rosną palmy i magnolie, pnące się w górę jakby chciały uciec do nieba po gotyckich arkadach, ponad jeziorkiem, po którym pływają białe gęsi. Wydawało się, że znajdujemy się w odległości wielu kilometrów od miasta, że cofnęliśmy się kilkaset lat w przeszłość, w pełne średniowiecze. I wtedy właśnie zobaczyłam tego człowieka. Stał oparty o jeden z filarów przy porośniętej mchem studni, nad którą cwałował na koniu święty Jerzy. Mężczyzna udawał, że obserwuje lot ptaków. Poczułam dreszcz. To był człowiek z lotniska, ten, który czekał w hotelu, którego widziałam w tłumie na Ramblas. To samo ciemne ubranie, siwe włosy i broda. Wygląd wariata. Tym razem jego zimne niebieskie oczy nie zderzyły się z moimi. Chyba udawał, że mnie nie widzi. - Chodźmy stąd - powiedziałam Luisowi, ciągnąc go za marynarkę. Poszedł za mną zdziwiony. Wyszliśmy na ulicę naprzeciw starego pałacu. - A co teraz się z tobą dzieje? - chciał wiedzieć Luis. - Skąd ten pośpiech? - Zrobiło się późno - szepnęłam. Nie chciałam mu niczego wyjaśniać. Przeszliśmy przez plac w kierunku księgarni Del Grial, znajdującej się w pobliskiej uliczce, miałam nadzieję, że nasze nagłe wyjście z katedry zmyliło tropy człowiekowi o siwych włosach; byłam już pewna, że mnie śledzi. Del Grial to była naprawdę stara księgarnia ze starymi książkami. Znajdowała się w budynku wyglądającym na jeszcze starszy, którego wieku nie ośmieliłabym się odgadywać. Drzwi i niewielkie okna wystawowe miały obudowę z drewna, a przez szyby można było zobaczyć, że wszystko tam jest stłoczone; książki w szklanych gablotach, kolekcje starych sztychów, stosy pocztówek, plakatów, kalendarze sprzed wielu lat, a na wszystkim pokrywa czcigodnego kurzu. Gdy wchodziliśmy, zadźwięczał dzwonek. Nikogo nie było, Luis i ja popatrzyliśmy na siebie, zastanawiając się, co dalej robić. Nieład widziany z zewnątrz okazał się jeszcze większy w środku. Lokal ciągnął się dalej, poprzez korytarz zastawiony sięgającymi sufitu regałami pełnymi książek w różnorodnych okładkach i różnej wielkości. Pośrodku kilka stołów ze starymi czasopismami tworzyło małą wyspę dzielącą korytarz na dwie wąskie połowy. Na ścianach wisiały rysunki uśmiechniętych dziewczyn ubranych zgodnie z modą lat dwudziestych. Moje oczy zatrzymały się na kolekcji wycinanek: lalki i ubranka w stylu tamtej epoki. - Co za miejsce! - zawołałam, rozglądając się wokół. Kusiło mnie, by pozostać przez wiele godzin w tym świecie fascynujących staroci. Kolorowe lalki, oddziały żołnierzyków do wycinania, malowane zwierzątka. Wspomnienia przeżyć z dzieciństwa, odległych chyba o sto lat. Przyszliśmy jednak tu po coś bardziej konkretnego i po spotkaniu w katedrze z tym człowiekiem czułam niepokój, pchnęłam więc Luisa w głąb księgarni. - Jest tu ktoś? - krzyknęłam, widząc, że nikt się nie zjawił na dźwięk dzwonka. Wtedy zauważyliśmy jakiś ruch w głębi korytarza. Młody, około dwudziestoletni chłopak patrzył na nas przez grube okulary. Wyglądał na niezadowolonego z przybycia intruzów, którzy zakłócili spokój samotnego czytelnika w bibliotece. Z pewnością wyrwaliśmy go, w nieodpowiedniej chwili, z bezpiecznego świata dawnych fantazji, kazaliśmy wrócić do tej prozaicznej i niebezpiecznej teraźniejszości, przed którą uciekał, kryjąc się za barierą liter, murem słów, w okopach zdań, rozdziałów i książek. - Czego państwo sobie życzą? - burknął. - Dzień dobry - powiedziałam, stając obok Luisa. Zastanawiałam się, jak przedstawić naszą dziwną sprawę temu chłopcu. - Przychodzimy po coś, co zostawił dla nas pan Enric Bonaplata - powiedział Luis, wysuwając się do przodu. Chłopak odparł ze zdziwioną miną: - Nie znam go. - Bo to było wiele lat temu - tłumaczył Luis - Trzynaście. - Nie wiem, o czym pan mówi. Wtedy pokazałam mu swoją rękę z pierścionkami. - O tym - rzekłam. Spojrzał przestraszony, jakbym mu groziła. - Co to jest? - spojrzał zza grubych szkieł rybimi oczami. Patrzył na moje paznokcie, jakby czerwony lakier wprawił go w panikę. - Pierścień! - krzyknęłam zniecierpliwiona. Wtedy jego oczy zrobiły się okrągłe jak pierścionki na moich palcach. Patrzył na nie przez chwilę bez widocznej reakcji. - Ten pierścionek - rzekł Luis i podsunął mój palec z pierścionkiem przed oczy chłopca. - Pierścionek!? - Tak, pierścionek - potwierdził Luis. ¦ Chłopak odwrócił się, postąpił kilka kroków w głąb sklepu i krzyknął: - Panie Andreu! Panie Andreu! Ku mojemu zdumieniu księgarnia ciągnęła się daleko poza korytarz i z jakiegoś zakamarka odezwał się głos zaalarmowany krzykiem chłopaka: - Co się dzieje? - Pierścionek! Pojawił się szczupły mężczyzna, który chyba dawno przekroczył wiek emerytalny. Powtórzyły się głupie pytania: pierścionek? jaki pierścionek? I w końcu podetkałam go pod nos panu Andreu. Odsunął moją rękę na odległość odpowiednią dla swych oczu i okularów i też wykrzyknął: - Pierścionek! - nie oderwał od niego wzroku nawet wtedy, kiedy zadawał pytanie: - Mogę go zobaczyć? Obejrzał pierścionek ze wszystkich stron i pod światło, w końcu zawyrokował: - To jest ten pierścień! Bez żadnych wątpliwości! - Tak, oczywiście. - Przecież cały czas to mówię. - Wtedy chudzielec zdjął okulary i zmierzył mnie wzrokiem: - Kobieta! - powiedział. - Oczywiście, pomyślałam sobie; kobieta i pierścionek. Coś z tego rozumiesz? Wszystkie te gesty i okrzyki zaczynały mnie irytować, ale postanowiłam zachować ostrożną cierpliwość. Zobaczymy, co on zrobi. - Jak kobieta może mieć ten pierścień? - spytał oburzony. - Tyle lat czekania i przychodzi kobieta! Jak to możliwe? - W sobotę odczytano testament pana Enrika Bonaplaty - wtrącił się Luis. - Panna Wilson, jego syn Oriol i ja jesteśmy spadkobiercami i jako tacy... - To mnie nie obchodzi - odpowiedział stary z irytacją. - Zrobię to, co mam zrobić i koniec. Mamrocząc coś w rodzaju: „co się stało temu Bonaplacie... Druga kobieta”, poszedł w kierunku swojej nory, którą wyobrażałam sobie jako labirynt zapchany starymi papierami, które on żuł, kiedy był głodny i których, sądząc po jego wyglądzie i usposobieniu, nie był w stanie należycie strawić. Chłopak wzruszył ramionami, jakby chciał przeprosić za zły humor dziadka, a ja spojrzałam na Luisa, który uniósł brew, pytając bez słów: co teraz będzie? Nagle podskoczyło mi serce. Luis stał tyłem do drzwi i ja spojrzawszy na niego, ujrzałam kogoś, kto zza szyb, obserwował, co się dzieje w środku. Był to osobnik z lotniska! Ten z hotelu i z katedry. Wzdrygnęłam się. Wytrzymał przez chwilę mój wzrok i zniknął. „To już nie jest przypadek” - pomyślałam. Luis, widząc mój przestrach, odwrócił się w stronę drzwi, ale było już za późno. - Co się dzieje? - zapytał. - Właśnie zobaczyłam tego człowieka, tego z katedry - wyszeptałam. - Jakiego człowieka? - przypomniałam sobie, że przecież nic mu nie powiedziałam. - Proszę - stary pojawił się z plikiem papierów, zanim zdążyłam odpowiedzieć Luisowi. Plik był obwiązany taśmami, a te zapieczętowane czerwonym lakiem. Na żółtawej tekturowej teczce były napisane piórem jakieś litery, których nie zdołałam odczytać. Mężczyzna włożył mi pakiet do rąk i prychnął, szukając u Luisa solidarności: - Druga kobieta! - powtórzył. Kusiło mnie, by głośno wypomnieć staremu jego mizoginię, ale tego nie uczyniłam; miałam już to, po co przyszłam i niepokoiło mnie pojawienie się mężczyzny z siwą brodą. Oddałam pakiet Luisowi, podziękowałam gderliwemu księgarzowi i skierowałam się do wyjścia. Wyjrzałam ostrożnie za drzwi. Nie, nie było go. Dwie starsze panie szły uliczką, ale nie było śladu tej złowrogiej postaci. Czułam jednak strach, niepokój; coś przeczuwałam. Szliśmy przez prawie puste uliczki, skręciliśmy w stronę parkingu, zobaczyłam nadchodzących dwóch młodych, dobrze ubranych ludzi. W niczym nie przypominali dziwnego starca i poczułam się spokojniejsza. Kiedy jednak ich mijaliśmy, jeden z nich podszedł i pchnął mnie na drewnianą zamkniętą bramę. - Jeśli będziecie cicho i będziecie posłuszni, nic wam się nie stanie - ostrzegł nas ten facet. Przestraszyłam się, bo przystawił mi nóż do twarzy. Kątem oka dostrzegłam, że Luis znajduje się w podobnych tarapatach. - Czego chcecie? - zapytał Luis. - Daj mi to! - Nie ma mowy - odpowiedział Luis. - Daj, bo inaczej poderżnę ci gardło! - krzyknął napastnik i zaczął wyrywać Luisowi pakiet. „Chcą zabrać papiery” - pomyślałam ze zdziwieniem. Wyobraziłam sobie, że mój przyjaciel umiera, leży na ziemi w kałuży krwi, a ja próbuję mu pomóc. Ani te papiery, ani skarb nie są warte jego śmierci. Nic nie jest warte śmierci; długo nad tym rozmyślałam po zawaleniu się Wież Bliźniaczych. - Daj mu to, Luis! - krzyknęłam. Luis jednak nadal stawiał opór, a osobnik, który na niego napierał, rzucił nożem celując w jego ręce. Na szczęście Luis uchylił się i nóż chybił celu. Ja stałam oparta o bramę, a drugi bandyta, przystawiając mi nóż do gardła, krzyknął do Luisa: - Rzuć papiery, boją zabiję! Wtedy wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zobaczyłam, że zza pleców naszych napastników wyłania się nagle stary z siwymi włosami i brodą, z wytrzeszczonymi oczami. Byłam i tak już bardzo wystraszona, ale kiedy go zobaczyłam, poczułam dziwną słabość w nogach. Omal się nie posikałam. Byłam w panice. Stary rzucił się na nas, wieszcząc śmierć. W prawej ręce trzymał sztylet o długim, błyszczącym złowrogo ostrzu, a przez lewe ramię miał przewieszoną swoją czarną marynarkę. Luis jęknął; nóż młodego napastnika ugodził go w rękę, w której trzymał pakiet. Potem usłyszałam wycie pełne zdumienia i bólu: to stary zatopił swój sztylet w prawym boku typa, który mnie napastował. Ten upuścił nóż, a ja poczułam wielką ulgę, nie mając już przystawionego ostrza do gardła. Wtedy Luisowi ze zranionej ręki wypadł pakiet, ale agresor nie mógł jej chwycić, bo musiał się bronić przed atakiem starego i zamachnął się na niego nożem. Stary ze zwinnością zadziwiającą w jego wieku i z wściekłością odparował cios ramieniem chronionym przez marynarkę i dopadł bandytę ze swoim ogromnym nożem wyglądającym jak krótka szabla: ten, o wiele młodszy, odskoczył w bok, unikając ciosu. Ja ciągle stałam przyparta plecami do bramy i widziałam jak raniony bandyta rzuca się, kulejąc, do ucieczki. Drugi napastnik, który stał przodem do starego i tyłem do Luisa, usiłował znów zaatakować nieoczekiwanego przeciwnika, który jeszcze raz obronił się przed ciosem ramieniem owiniętym w marynarkę. Opryszek już nie czekał na atak starego, wziął nogi za pas i pognał za swoim kumplem. Wcale się nie uspokoiłam; ten stary wzbudzał we mnie większy strach niż te opryszki, których zmusił do ucieczki. Swój sztylet, nie wycierając go nawet z krwi, włożył do skórzanego futerału przytroczonego do pasa i spokojnie, przyglądając się nam swoimi niebieskimi, nieco rozbieganymi oczami, włożył pogniecioną marynarkę, czarną jak reszta jego stroju. Stwierdziłam, że to pod nią ukrywał swą broń. „Czego może chcieć ten lunatyk?” - zastanawiałam się. Ani Luis, ani ja nie ruszyliśmy się z miejsca, byliśmy w szoku i patrzyliśmy podejrzliwie na naszego zbawcę. Mój przyjaciel jedną ręką przykrywał drugą zranioną, a ja ciągle stałam oparta plecami o bramę. Stary spokojnie podniósł z ziemi papiery i wręczył mi je: - Następnym razem niech pani będzie ostrożniejsza - powiedział ochrypłym głosem i utkwił we mnie wzrok. Odwrócił się, i nie zainteresowawszy się Luisem, odszedł. - Ten osobnik zabiłby bez mrugnięcia okiem - zawołał Luis, wymachując zabandażowaną ręką. Byliśmy w jego mieszkaniu w Pedralbes, pakiet spoczywał na stoliku przed kanapą, na której siedzieliśmy. - Oprychy miały szczęście, że udało im się uciec - odezwałam się. - Ten stary nie przejawiał żadnych uczuć, nie było w nim krzty litości. - Ale pospieszył wam z pomocą - powiedział Oriol. - Jak wyjaśnisz jego pomoc, skoro wygląda na tak złego człowieka? Lekko się uśmiechał, a w jego ciemnoniebieskich oczach, tak odmiennych od oczu starego, błyszczała wesoła iskierka. Wyglądało na to, że nasze pełne ekscytacji opowiadanie nie zrobiło na nim większego wrażenia. Boże! Jaki on przystojny! - Nie wiem - odpowiedziałam. - Nie rozumiem, co się dzieje. Ktoś chciał ukraść nam ten pakiet, którego zawartości nie znamy, ale który, jak należy sądzić, ma związek z legendarnym skarbem. Wtedy pojawia się ten posępny człowiek, który mnie śledzi od chwili mego przyjazdu do Barcelony i ratuje nas przed bandytami. Ci ludzie wiedzieli, czego szukają, nie zamierzali ukraść nam pieniędzy ani biżuterii. Nie zainteresowali się moją torebką. Chodziło im o papiery. Wiedzieli o skarbie. - A co robi ten stary w tej całej historii? - spytał Oriol. - Czy to możliwe, że chodzi za tobą, by cię ochraniać? - Tego nie wiem - musiałam przyznać. - Jest zbyt dużo tajemnic. Odnoszę wrażenie, że wy wszyscy więcej wiecie o tym, co się dzieje niż ja i że przemilczacie pewne sprawy - popatrzyłam na obydwu Oriol, odwracając się do swego kuzyna, uśmiechnął się. - Co ty mi powiesz, Luis? Ukrywasz coś, o czym powinniśmy wiedzieć? - Nie sądzę, kuzynie. A ty, co przed nami ukrywasz? - Nic ważnego - odrzekł Oriol z jeszcze szerszym uśmiechem. Ale nie martwcie się, jeśli coś mi się przypomni, co uznam za ważne, powiem wam w odpowiedniej chwili. Oburzyła mnie ta dwuznaczność. - Mówisz, że tak, a jednocześnie, że nie - krzyknęłam. Jeśli coś wiesz, to powiedz! Dzisiaj omal nas nie zabili. Ja nieszczęsna! Oriol popatrzył na mnie. - Oczywiście wiem więcej niż ty. Luis też wie więcej niż ty. Wszyscy wiemy więcej niż ty. Nie było cię tu przez czternaście lat, pamiętasz o tym? W tym czasie wiele się zdarzyło. I po trochu będziesz się o tym dowiadywać. - Ale tutaj są ludzie, którzy napadają na nas z nożem - odparłam wskazując na obandażowaną rękę Luisa. - Są pytania wymagające pilnej odpowiedzi. Kim są ci ludzie? - Nie wiem - wzruszył ramionami. Podejrzewam jednak, że mogą to być ci sami, z którymi starł się mój ojciec, kiedy szukał skarbu templariuszy. Co o tym sądzisz, Luis? - Tak, mogą to być oni, mogą nadal iść tropem skarbu. Ale nie mam co do tego pewności. Przypomniałam sobie wtargnięcie do mojego mieszkania i uświadomiłam sobie, że mamy przeciwników, którzy depczą nam po piętach. Ale stary do nich nie należy. - A wariat? - zapytałam. - Ten z siwymi włosami i brodą? Luis pokręcił głową. - Nie mam pojęcia - odparł. Oriol skulił ramiona na znak, że też nie wie. - No dobrze, wystarczy tego gadania. Otwieramy tę paczkę Na tekturowej teczce można było odczytać, choć z pewnym trudem: „Arnau d’Estopinya”. Teczka była obwiązana czerwonymi spłowiałymi taśmami przytwierdzonymi kilkoma lakowymi pieczęciami. Od razu rozpoznałam na nich równoramienny krzyż templariuszy taki sam, takiej samej wielkości co krzyż na moim pierścionku. Luis poszedł po nożyczki i bardzo ostrożnie zaczął przecinać tylko te taśmy, które uniemożliwiały wydobycie papierów z teczki. Były to pożółkłe kartki zapisane nieregularnym pismem, niebieskawym atramentem. Były ponumerowane i Luis zaczął czytać pierwszą. Ja, Arnau d’Estopinya, brat sierżant zakonu templariuszy, czując, że moje siły się wyczerpują i że wkrótce oddam moją duszę Panu, opowiadam o tym, co mi się przydarzyło w klasztorze Poblet w Roku Pańskim tysiąc trzysta dwudziestym ósmym. Ani tortury dominikańskich inkwizytorów, ani groźby agentów króla Aragonii, ani inne akty przemocy i krzywdy, jakie mi wyrządzili ludzie zachłanni i nędzni, którzy domyślali się tego, co ja wiedziałem, nie zdołali wydrzeć mi tajemnicy, którą śmierć chce zabrać razem ze mną. Dotrzymałem aż do dzisiaj tej obietnicy, którą złożyłem dobremu mistrzowi zakonu w królestwach Aragonii, Walencji i Majorki, bratu Jimeno de Lenda i jego zastępcy bratu Ramonowi Saguardia. Jeśli jednak wraz z moją śmiercią umrze także moja tajemnica, obietnica, którą złożyłem, nie zostanie dotrzymana. Ten mój niepokój, a nie chęć opowiedzenia o moich losach, kazał mi poprosić brata Joana Amaduense, by spisał, pod uroczystym przyrzeczeniem zachowania milczenia, moją historię”. Tu Luis przerwał lekturę, ale nie oderwał wzroku od kartki. - To jest fałszywka! - spojrzał na nas zaalarmowany. Zbyt łatwo się czyta, by mógł to być tekst średniowieczny. Co o tym sądzisz, Oriol? Oriol wziął do ręki jedną kartkę i obejrzał ją w milczeniu. Potem zawyrokował; - Ten tekst pochodzi z XIX wieku, nie jest starszy. - Skąd wiesz? - zapytałam rozczarowana. - Jest to napisane w starym języku katalońskim, ale bynajmniej nie trzynastowiecznym, słownictwo jest dosyć nowoczesne. Ponadto zostało napisane na papierze, który nie może mieć więcej niż dwieście lat i użyto metalowego pióra, już dosyć dobrze obrobionego. - Jak możesz być tego tak pewny? - Bo jestem historykiem i mam wprawę w czytaniu starych dokumentów. - Wystarczy ci? - I się uśmiechnął. - Tak - odparłam zniechęcona. - Co za rozczarowanie! I nie rozumiem, dlaczego się śmiejesz? - Nie śmieję się, ale też niezbyt się martwię; odczytywanie starych tekstów jest czymś normalnym w mojej pracy. To, że dokument nie jest oryginałem, nie musi znaczyć, że relacja jest fałszywa. Trzeba przejrzeć więcej, żeby wyciągnąć jakieś wnioski. Są też te lakowe pieczęcie z krzyżem templariuszy zabezpieczające paczkę. - Do czego one służą? - spytał Luis. - Ich odcisk jest identyczny z odciskiem pieczęci, którą znalazłem w rzeczach mojego ojca. - Sugerujesz, że to on sfałszował papiery? - Nie, może to być naprawdę stary dokument, ale nie starszy niż sprzed dwustu lat, chociaż jestem pewny, że on go przyozdobił, żeby wyglądał bardziej uroczyście. - Myślę, że jeszcze raz bierzemy udział w jego zabawie - stwierdził Luis. - Jak wtedy, kiedy byliśmy mali. - Więc to jego pośmiertny żart? - Nie. Sądzę, że trzeba to traktować bardzo poważnie - odparł Oriol. - Wiem, że on z całym przekonaniem szukał skarbu. - Ale czy ten skarb istnieje? - Z pewnością, a przynajmniej istniał. Ale kto wie? Być może ktoś nas wyprzedził. Pamiętacie jak szukaliśmy skarbów, które on chował? Przytaknęliśmy. - Chował czekoladowe monety owinięte w sreberko. Miało to być złoto i srebro. I co wtedy sprawiało nam większą przyjemność? Szukanie skarbu, czy jedzenie czekoladek? - Szukanie - odpowiedziałam. - Teraz jednak jest inaczej - stwierdził Luis. - Nie jesteśmy już dziećmi i w grę wchodzi dużo pieniędzy. Myślę, że i teraz przyjemniejsze jest szukanie. Mój ojciec wyraźnie napisał w testamencie: skarb istnieje, ale dziedzictwem jest przygoda, jaką będzie znalezienie go. On uwielbiał operę i muzykę klasyczną, ale wiecie, czego słuchał w ostatniej chwili? Jacques’a Brela, jego piosenki Le moribond, piosenki pożegnalnej kogoś, kto umiera, kochając nadal życie. A przedtem słuchał Yiatge a Itaca Lluisa Llacha, dla którego inspiracją był poemat Greka Constantina Kavafisa; opowiada on o przygodach Odyseusza szukającego drogi powrotu na swoją ojczystą wyspę Itakę. Enric uważał, że życie upływa na szukaniu drogi na Itakę; każdy chce wrócić na swoją własną Itakę. Ostatnim portem jest śmierć. I owego wiosennego wieczora trzynaście lat temu statek Enrica ostatni raz zawinął do portu na Itace. Siedzieliśmy smutni, zamyśleni. - Moi kochani - dodał Oriol po chwili zadumy - nie odziedziczyliśmy skarbu. Odziedziczyliśmy szukanie, zabawę jak wtedy kiedy byliśmy dziećmi. - Co mam robić? Czytać dalej? - zapytał Luis. Pomyślałam sobie, że dla niego szukanie nie było ważne. On pragnął skarbu. „Urodziłem się w głębi lądu, ale sądzone mi było zostać marynarzem” - czytał Luis. „Nie jestem szlachcicem, ale mój ojciec był człowiekiem wolnym i dobrym chrześcijaninem. Nie zostałem mianowany rycerzem, mimo moich zasług, bo w Templum, mimo ślubowania pokory, ważne było wysokie urodzenie. Kiedy miałem dziesięć lat, zaznałem pragnienia i głodu na ziemi mego ojca, który mnie wysłał do swego brata, kupca w Barcelonie. I Cóż mogę wam powiedzieć? Widok morza mnie zafascynował, jeszcze bardziej niż widok tłumu, który nieustannie chodził po ulicach tego ogromnego miasta, wypełniając je wrzawą i gadaniną. Handel morski z Perpignan i nowymi królestwami odbitymi Saracenom przez króla Jaime I, z Majorką, Murcią i Walencją, trwał nieustannie, a katalońscy kupcy na okrętach przemierzali całe Morze Śródziemne, docierając aż do Tunisu, Sycylii, Egiptu, Konstantynopola i Ziemi Świętej. Ja jednak marzyłem o chwale oręża i służbie dla chrześcijaństwa i bardziej mi się podobały okręty niż handel. Pragnąłem pływać po morzach i docierać do dziwnych miast Orientu i kiedy stryj wysyłał mnie do portu z poleceniami widok okrętów wprawiał mnie w zachwyt i robiłem wszystko co w mojej mocy, aby jakiś marynarz opowiedział mi jak było w czasie jego ostatniej podróży i jak należy się posługiwać dziwnymi przyrządami znajdującymi się na pokładzie. Wybrzeże było światem zupełnie innym niż ziemie w głębi lądu, skąd przybyłem; egzotycznym, fascynującym. Byli tu bogaci kupcy z Genui i Wenecji we wspaniałych strojach, obwieszeni klejnotami; widziałem Normanów, jasnowłosych i bardzo wysokich, przybyłych z Sycylii, katalońskich i aragońskich rycerzy na rumakach, noszących broń i otoczonych giermkami i służbą. Widziałem jak wsiadali na okręty, by za morzem toczyć wojny; widziałem odzianych w skóry zagończyków, nieokrzesanych i dzikich, którzy dzisiaj wyruszali do walki, na rzecz naszego pana i króla Piotra III, ze zbuntowanymi Saracenami z Montesy, a jutro mieli wsiąść na okręt, by wojować na północy Afryki, będąc na żołdzie króla Tremacenu. Byli też ludzie czarni, przybyli z południa, pracowali jako tragarze na nabrzeżu. I Maurowie, niewolnicy w łachmanach. Mówili dziwnymi językami, a wieczorem przy ogniskach i w karczmach słuchałem nieznanych mi pieśni i zadziwiających opowieści o wojnie i miłości. W porcie trwała nieustannie gorączkowa praca. Cieśle w dokach lub na nabrzeżu nieustannie coś przykręcali, przybijali, uszczelniali. Budowali flotę, która miała podbić wszystkie śródziemnomorskie wybrzeża. Jakże tęsknię za tymi czasami! Mój nos pamięta jeszcze zapach sosnowego drewna, smoły, potu i sardynek pieczonych w porze obiadu. Jednakże to dziecko było najbardziej zafascynowane braćmi z Milicji. Nigdy nie chodzili do tawern, a ludzie z szacunkiem ustępowali im z drogi. Wśród nich wyróżniali się bracia z Templum, jeszcze bardziej niż bracia Szpitalnicy. Byli zawsze bardzo surowi, krótko ostrzyżeni, dobrze odżywieni i strojni. Ich szaty zdawały się być uszyte na miarę; nie były to szmaty jak u franciszkanów ani ubrania skradzione innym, jak to bywało w przypadku żołnierzy królewskich. Bracia templariusze, choć bogaci, nigdy nie pozwalali sobie na zbytek jak inni duchowni i ich reguła była bardzo surowa. Do nich należały największe okręty w porcie a ich prowincjał obejmował swoim zwierzchnictwem posiadłości naszego króla Piotra i jego brata Jaime, króla Majorki, który był wasalem króla Piotra. Starałem się zawsze pogawędzić z nimi; w trakcie tych rozmów wzruszała mnie siła ich wiary i absolutna pewność, że w końcu chrześcijaństwo odniesie zwycięstwo nad swymi wrogami. Mieli odpowiedź na wszystko i byli gotowi każdej chwili oddać życie w walce. Dowiedziałem się też, że rycerze templariusze najbardziej lubili walczyć na swoich rumakach i rzadko dowodzili okrętami. Było to zajęcie dla braci niskiego pochodzenia. Takich jak ja. Kiedy ukończyłem piętnaście lat, otrzymałem od mego ojca pozwolenie na wstąpienie do zakonu. Chciałem dowodzić okrętem wojennym, walczyć z Turkami i Saracenami, zobaczyć Konstantynopol, Jerozolimę i Ziemię Świętą. Chłopcy z rodzin szlacheckich mogli składać śluby w wieku trzynastu lat, ale ja nie wnosiłem wiana, tylko moją wiarę, entuzjazm i ręce do pracy. Moi przyjaciele templariusze z doków wstawili się za mną do komandora Barcelony i ten zgodził się mnie przyjąć, ale mimo mego entuzjazmu sędziwy brat kazał mi tylko dużo się modlić i być wytrwałym. Kazał mi czekać rok, by poddać próbie moją wiarę. Był to bardzo intensywny rok. Nadal pomagałem mojemu stryjowi, a jego interesy, dzięki przygotowaniom do wojny, wyglądały coraz lepiej. Wtedy to flota aragońska pod wodzą naszego króla Piotra Wielkiego wypłynęła na podbój Tunisu. Był to wielki król! Bóg przyjmie go do swojej chwały. Chłopcy w moim wieku z podziwem oglądali załadunek na okręty rycerzy i ich rumaków. Zobaczyliśmy króla, Rogera de Lauria, admirała floty, hrabiów i szlachtę. Było to wspaniałe widowisko, niestrudzenie wiwatowaliśmy na ulicach i towarzyszyliśmy orszakowi aż do portu. Templariusze wysłali także kilka okrętów i oddziałów, by wesprzeć wysiłek monarchy, ale tylko z powodu wcześniejszych zobowiązań i bez entuzjazmu. Powiedziano mi, że to wszystko nie podobało się ojcu de Montcada, naówczas naszego prowincjała. Ojciec Święty, który był Francuzem zastrzegł te ziemie w Afryce północnej dla Karola Andegaweńskiego, króla Sycylii i brata króla Francji. Tak więc kiedy król Piotr, już umocniony w Tunisie, gotów rozpocząć podbój, poprosił papieża Marcina IV o wsparcie, ten mu go odmówił. I kiedy król pozostawał na północy Afryki, zastanawiając się, czy prowadzić nadal wojnę wbrew życzeniu papieża, przybyło do niego poselstwo Sycylijczyków, którzy zbuntowali się przeciwko Karolowi Andegaweńskiemu z powodu krzywd doznawanych od Francuzów. Nasz monarcha, bardzo niezadowolony z postawy papieża, który nie ukrywał, że sprzyja Francuzom, wylądował na Sycylii, przegnał Francuzów i ukoronował się na króla. Marcina IV tak to rozgniewało, że obłożył go klątwą. Tak minął rok i wreszcie zostałem przyjęty, ale tylko jako świecki chłopiec okrętowy na statek brata Berenguera d’Alio, sierżanta kapitana. Owego roku admirał Roger de Lauria pokonał flotę Karola Andegaweńskiego u wybrzeży Malty, a następnego roku zadał Francuzom klęskę w okolicy Neapolu. Papież oburzony na naszego króla, ponieważ ten ciągle odnosił zwycięstwa nad jego protegowanymi, wezwał do krucjaty przeciw niemu, oferując ziemie króla Piotra każdemu chrześcijańskiemu księciu, który ich zażąda. Oczywiście faworyzowanym przez niego kandydatem był Karol Walezjusz, syn francuskiego króla i Izabeli Aragońskiej. Galijskie wojska przebyły Pireneje i przystąpiły do oblężenia Gerony. My, katalońscy i aragońscy templariusze, choć byliśmy winni posłuszeństwo papieżowi, poprzez naszego wielkiego mistrza szukaliśmy wymówek, by nie brać udziału w walce i w ten pośredni sposób poparliśmy naszego króla. Przybycie floty admirała położyło kres tej haniebnej krucjacie. Roger de Lauria nie tylko rozbił francuską flotę w zatoce lyońskiej, ale oddziały najemników, transportowane na okrętach admirała, rzuciły się w pościg za wrogami na lądzie z tak wielkim okrucieństwem, że salwowali się oni ucieczką ponosząc ogromne straty. Bóg nie chciał Francuzów w Katalonii ani tego papieża, który pobłądził. Miałem osiemnaście lat, byłem już dobrym marynarzem, a katalońsko-aragoński kapitan stał się moim bohaterem. Marzyłem, aby zostać kapitanem galery i brać udział w wielkich bitwach jak Roger de Lauria. Co wam mogę powiedzieć? Po dobrych wiadomościach przyszły złe. Dwa lata później w ręce Saracenów wpadło Tripolis, a w jego obronie zginęło wielu znakomitych templariuszy katalońskich, wśród nich dwóch z rodu Montcada oraz synowie hrabiego Amapurias. Była to zapowiedź nadchodzącego nieszczęścia. Właśnie w owym tragicznym roku złożyłem wreszcie śluby i zostałem bratem templariuszem. Drugą wielką klęskę ponieśliśmy w Saint-Jean-d’Acre, w Akce. Miałem już dwadzieścia cztery lata i byłem drugim oficerem na pokładzie Na Santa Coloma, pięknej galerze zwanej bastarda, z dwudziestoma dziewięcioma rzędami wioseł i dwoma masztami, najszybszej w całej flocie katalońskiej. Pozostawałem nadal pod rozkazami brata Berenguera d’Alió. Naszym zadaniem była ochrona okrętów Templum z królestw Aragonii, Walencji i Majorki, ale choć uczestniczyłem w wielu potyczkach i abordażach, nigdy nie widziałem czegoś takiego jak Akka. Nigdy dotąd Na Santa Coloma nie popłynęła dalej niż do Sycylii i ja byłem zachwycony. Nareszcie prawdziwa Ziemia Święta! My, templariusze z królestw iberyjskich mieliśmy u siebie w domu naszą krucjatę i dlatego nieczęsto walczyliśmy na ziemiach Orientu. Sytuacja była jednak beznadziejna; sułtan Egiptu Al-Aszraf Khalil spychał chrześcijan do morza po stu pięćdziesięciu latach ich obecności na Wschodzie. Akka była oblężona, ale na szczęście nasza flota panowała na morzu, nad jedynym wejściem i wyjściem z miasta. W chwili naszego przybycia sytuacja była krytyczna i posłaliśmy grupę kuszników, dla obrony murów w strefie zajętej przez templariuszy. Miasto było zasnute dymem pożarów wzniecanych przez dzbany z płonącą naftą wystrzeliwane bez przerwy przez sto katapult. Unosił się smród palonych ciał. Płomienie zdawały się ogarniać nawet kamienie i nie było dosyć ludzi do przynoszenia wody i gaszenia ognia. Od czasu do czasu rozlegał się huk skał ważących po kilka ton, wyrzucanych przez dwie gigantyczne machiny, które sułtan kazał zbudować. Pod takimi uderzeniami walił się każdy mur, dom czy wieża. Wszystko zapowiadało tragiczny koniec i zgodziliśmy się zabrać na pokład grupę kobiet, dzieci i mężczyzn niezdolnych do walki na murach, by zawieźć ich na Cypr. Musiałem jednak oszczędzać miejsce. Rozkazano mi ratować przede wszystkim naszych braci templariuszy, a następnie braci Grobu Świętego, joannitów, krzyżaków a także znamienitych rycerzy i damy. I na koniec trochę zwykłych chrześcijan. Pewnego dnia usłyszeliśmy głuchy huk, jakby to było trzęsienie ziemi. Waliła się najwyższa wieża i część murów nadkruszonych przez muzułmanów i nieustannie obrzucanych ich kamiennymi pociskami. Chmura pyłu i dymu zasłoniła ziemię. Potem usłyszeliśmy wycie mameluków atakujących miasto i krzyki ludzi uciekających przez ulice. Jedni szukali ostatniego okrętu w porcie, inni próbowali schronić się w naszej fortecy, znajdującej się w mieście, otoczonej murami i mającej własne nabrzeże. Mieliśmy jednak ograniczoną przestrzeń i środki, musieliśmy więc zostawić wielu ludzi na łaskę losu. Krajało nam się serce, gdy odpędzaliśmy uderzeniami mieczy chrześcijan, kobiety, dzieci i starców, zostawiając ich w rękach niewiernych, spragnionych krwi, wiedząc, że nie znajdą żadnego schronienia w mieście ogarniętym chaosem...” - Chwileczkę - poprosiłam. - Przerwij, proszę. - Luis przestał czytać. On i Oriol popatrzyli na mnie z zaciekawieniem. Przeszedł mnie dreszcz, zjeżyły mi się włosy, wstrząśnięta ukryłam twarz w dłoniach. Boże! Usłyszałam właśnie relację ze snu, jaki miałam w moim nowojorskim mieszkaniu kilka tygodni temu! Ktoś opisał moją wizję setki lat temu zanim ją miałam. Wieża, która się waliła, chmura pyłu, uciekający ludzie, ciosy mieczami - teraz już wiedziałam - wymierzane prostemu ludowi przez templariuszy, by nie schronił się on w ich zbyt przeludnionej fortecy... To było niemożliwe, absurdalne. - Co ci jest? - spytał Oriol, dotykając mojego ramienia. - Nic - odpowiedziałam, wstając z krzesła. - Muszę iść do toalety. Usiadłam na sedesie. Byłam tak przejęta, że nie trzymałam się na nogach. Chciałam pomyśleć, znaleźć w tym jakąś logikę. Ale jej nie było. Czułam strach. Targały mną wątpliwości: milczeć, czy powiedzieć? Bałam się, że będą się ze mnie śmiać. Zwłaszcza Oriol. Luis z pewnością mnie wyśmieje. Nigdy nie lubiłam znajdować się w sytuacji, w której nie będę mogła się bronić. Ale ta cała sprawa ze skarbem i templariuszami była dziwna, bardzo dziwna. Coś takiego nie zdarza się co dzień. Pomyślałam sobie, że lepiej poddać się surrealizmowi tej historii i postanowiłam ją opowiedzieć. W rzeczywistości było szaleństwem dzielić się z kimś tymi dziwnymi wrażeniami. Luis zachował na twarzy ten kpiący i niedowierzający uśmiech, jaki zapamiętałam u niego jako chłopca, ale nic nie powiedział. Oriol w zamyśleniu podrapał się po głowie. - Co za dziwny zbieg okoliczności! - powiedział. - Zbieg okoliczności? - wykrzyknęłam. - Sądzisz, że może być w tym coś więcej niż tylko zbieg okoliczności? - spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - Nie wiem, co o tym myśleć. - Byłam mu wdzięczna, że mnie nie wyśmiewa. - Jest to bardzo dziwne. Zrobił niewyraźny gest i milczał. - Jeśli będziesz nam opowiadała swoje sny, to nie potrzebuję dalej czytać - odezwał się ironicznie Luis. - Czytać dalej? - Nie - powiedziałam stanowczo. - Jestem wykończona. Chcę odpocząć. Pragnęłam poznać dalszy ciąg historii Arnau d’Estopinya, ale wyczerpały mnie emocje tego dnia. - Porozmawiaj z moją matką - doradził mi Oriol. - Co? - byłam zaskoczona. - Mówię, żebyś porozmawiała z Alicią Mendez o swoim śnie o Akce. - Uważaj, żeby nie zastosowała jakichś czarów - ostrzegł Luis żartobliwie. Co za bezczelność! On sobie za dużo pozwala. Co innego jak ją nazywa czarownicą po cichu, a co innego jak to czyni w obecności jej syna. - Być może to jest to - Oriol był niewzruszony. Być może jej czary, a raczej jej wizja rzeczywistości o innych wymiarach ci pomoże. - Dziękuję - odpowiedziałam. - Pomyślę o tym. Oriol pożegnał się z nami u Luisa, mówiąc, że jest umówiony z grupą, która organizuje coś w rodzaju akcji charytatywnej na rzecz ludzi zepchniętych na margines i ja wobec tego musiałam wracać do domu Alicii sama, taksówką. Muszę przyznać, że czułam się rozczarowana. Luis zapraszał mnie na kolację, ale ja nie miałam ochoty. W drodze, w ponurych ciemnościach nocy, pomyślałam sobie, że może lepiej byłoby pójść na kolację z Luisem, słuchać jego insynuacji i śmiać się z jego głupich dowcipów. Czułam się samotna, bezradna w tym pełnym dziwnych wibracji mieście, które nagle stało się ciemne i wrogie. Potrzebowałam ciepła płynącego ze śmiechu napełniającego duszę, i zatęskniłam za wygłupami Luisa. - Psychometria. - Co? - Psychometria - powtórzyła Alicia. Dobrze usłyszałam to słowo. Ale po raz pierwszy je słyszałam i nawet się nie domyślałam, co ono może znaczyć. Czekałam na dalszy ciąg. - Psychometria nazywa się zjawisko, kiedy osoba jest zdolna odbierać uczucia, emocje, wydarzenia z przeszłości, jakimi jest nasycony jakiś przedmiot. Alicia ujęła moje dłonie i patrzyła mi w oczy. - Tobie się to przydarzyło z tym pierścieniem. Mówiła to poważnie stanowczo i z przekonaniem. - Chcesz powiedzieć, że... - Że twój sen o zawaleniu się wieży, o ataku na Akkę - przerwała mi energicznie - o rannym wojowniku, któremu na chwiejnych nogach udaje się dotrzeć do fortecy templariuszy, jest czymś, co się w rzeczywistości wydarzyło. Lęk, emocje człowieka, który nosił ten pierścień, przeniknęły do niego. Ty byłaś zdolna to odczuć. - Jak to? Chcesz mi powiedzieć, że mój sen jest czymś, co ktoś naprawdę przeżył w Akce, siedemset lat temu? - Tak. To właśnie mówię. Patrzyłam w te niebieskie oczy, a jej duże ciepłe dłonie przekazywały mi dziwne ciepło. Alicia wytłumaczyła mi to, co niewytłumaczalne. Nie miało to sensu, nie uwierzyłabym temu w normalnych okolicznościach, kiedy jednak zdarza ci się coś dziwnego, co wykracza poza logikę, przyjmujesz każdy argument, który jakoś to uzasadnia: w moim życiu zdarzyło się coś takiego; jest to jakaś forma jasnowidztwa. - Ale jak to możliwe? - Szczerze mówiąc, nie wiem - powiedziała z łagodnym uśmiechem. - Okultyści twierdzą, że istnieją rejestry zwane akasycznymi, które zapisują w pamięci wszystko, co się stało. W określonej sytuacji możemy po nie sięgnąć. Ten pierścień wydaje się wehikułem prowadzącym do nich. Enrikowi zdarzało się to samo. - Enrikowi też? - Tak, opowiadał mi kilka razy, że widzi wydarzenia z dawnej przeszłości, prawie zawsze tragiczne. Wydarzenia te budziły silne emocje u osób, które je przeżywały. Przypisywał to pierścieniowi, uważał go za magazyn przeżyć. Patrzyłam na rubin, który dziwnie lśnił w świetle gabinetu Alicii. Myślałam o niezwykłych snach, które mnie atakowały od czasu, kiedy zaczęłam go nosić. Niektóre z nich niewyraźnie pamiętałam, a teraz otrzymałam wyjaśnienie tych dziwnych snów z ostatnich miesięcy. Jednakże mimo wielkich wysiłków, poza dwiema bardzo wyraźnymi sekwencjami, nie byłam w stanie przypomnieć sobie nic znaczącego w obrazach, jakie zachowałam w pamięci. Przez wielkie okna widać było stłumione przez mżawkę światła leżącego poniżej miasta, otulonego nocą. Naga tancerka, modernistyczny brąz wielkości naturalnej, zastygła w wiecznym tańcu, unosiła w górę kryształową lampę z kwietnymi motywami. W jej świetle wino w kieliszkach mieniło się aksamitnymi odcieniami głębokiej czerwieni. Jadłyśmy kolację same, na piętrze, w prywatnym gabinecie Alicii, miejscu ciepłym i przytulnym, skąd roztaczał się rozległy widok na magiczne miasto. Jej towarzystwo działało na mnie krzepiąco. Alicia koniecznie chciała wiedzieć, co się działo w ciągu dnia, a ja nie miałam powodu, by to przed nią ukrywać Kiedy doszłam do opisu bitwy o Akkę, dostrzegła mój niepokój i wtedy przysunęła się do mnie z krzesłem i położyła swoje dłonie na moich. - Nigdy przedtem to mi się nie zdarzyło - powiedziałam, zdając sobie sprawę z tego, że się skarżę jak dziecko, które upadło i stłukło sobie kolano. - To nie ty - pocieszyła mnie - to pierścionek, pogłaskała rubin, który ze swoją sześcioramienną gwiazdą tajemniczo i intensywnie lśnił, jakby miał własne życie, a następnie popieściła moje ręce. Czułam się dobrze; ogarnęła mnie łagodna senność. Po napięciu i stresach całego dnia czułam, jak moje ciało się odpręża, odchodzi. Co za dzień! Zaczął się od wizyty w księgarni Del Grial, potem była napaść, pojawienie się tego dziwnego człowieka i jego przemoc. Następnie emocje wywołane lekturą manuskryptu i szok, jakiego doznałam, odnajdując w nim mój nieprawdopodobny sen. - Jest coś w tym klejnocie, niełatwo być jego właścicielem - powiedziała nagle. - On ma moc. Te słowa wstrząsnęły mną. Przyszedł mi na myśl testament. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że prawie o nim zapomniałam. „Ten pierścień nie może należeć do byle kogo, daje on swemu posiadaczowi szczególną władzę” - przeczytałam w liście do mnie, a także to, że powinnam go nosić, dopóki nie znajdę skarbu. Teraz te słowa zabrzmiały mi jak groźba. Obiecałam sobie, że na nowo przeczytam list, jak tylko wrócę do swego pokoju. - Ten pierścień nawiązuje szczególne relacje ze swymi właścicielami. To rodzaj wampiryzmu - dodała Alicia po chwili. Bierze z ciebie energię, aby uaktywnić to, co on ma w środku i oddaje ci to w formie snów o ludziach umarłych. Spojrzałam z lękiem na pierścionek. Rubin lśnił na czerwono i nagle wydało mi się że na palcu noszę pijawkę. Gdybym nie miała zobowiązania wobec Enrika, natychmiast zdjęłabym go z palca. - Nie martw się, kochana - rzekła ta kobieta, która zdawała się czytać w moich myślach. - Ja ci pomogę. W jej głębokim głosie zabrzmiała szczególna nutka, która kazała mi spojrzeć w jej niebieskie oczy, tak podobne do oczu jej syna. Te słowa przyniosły mi pociechę i uświadomiłam sobie, że jest ona jedyną osobą zdolną mnie zrozumieć. Na jej ustach pojawił się lekki uśmiech, pogłaskała mnie po głowie. Potem pocałowała w policzek. Następny pocałunek szukał moich ust. To mnie zaniepokoiło. A kiedy w trzecim pocałunku złączyły się nasze wargi, wpadłam w panikę. Uświadomiłam sobie, że znajduję się w jej objęciach i zerwałam się nagle. - Dobranoc, Alicia - powiedziałam. - Idę spać. - Dobranoc, kochana. Śpij dobrze. Powiedz mi, jeśli będziesz czegoś potrzebowała. - Nie próbowała mnie zatrzymać, tak jakby spodziewała się takiej mojej reakcji i spoglądała na mnie z rozbawieniem. Po przyjściu do pokoju zamknęłam drzwi na zasuwkę. Był to dzień zbyt silnych emocji. Byłam wyczerpana i niespokojna. Przysypiałam już, kiedy zaatakowało mnie to niezwykłe wydarzenie. Widziałam je tak, jakbym tam była. „Krzyk przeciął jak nożem gęste powietrze i wpadł do tej brudnej piwnicy, odbijając się od wielkich kamiennych płyt. Mgła, która wchodziła przez zardzewiałe kraty, mieszała się z dymem wydobywającym się z żelaza rozżarzonego do czerwoności, a pochodnie oświetlały to piekło. Brat Roger przez pierwszą godzinę wytrzymywał tę mękę, ale zaraz potem zaczął się załamywać. Kiedy umilkło echo krzyku, zaczął znów jęczeć. Cały drżałem. Okryty tylko szmatą przepasaną przez biodra, nie wiedziałem czy to strach czy lodowata mgła, przenikająca mnie aż do kości, powodowała to dygotanie. Całe ciało było jednym wielkim bólem. Byłem rozciągnięty na belce, nogi i ręce miałem przywiązane, czułem, że następne przykręcenie śruby rozerwie mnie na kawałki. Musiałem jednak wytrzymać. Modliłem się: „Panie, mój, Jezu Chryste, pomóż mi w tej godzinie próby. Pomóż bratu Rogerowi, pomóż moim braciom, żeby wszyscy wytrzymali, żeby nikt się nie poddał, nikt nie skłamał”. Usłyszałem głos inkwizytora przesłuchującego mego towarzysza: Przyznaj się, że oddawałeś cześć Bracoforte! Że plułeś na krzyż! Że cudzołożyłeś ze swoimi braćmi. - Nie, to nieprawda - zaprzeczał Roger cichym głosem. Zapanowała cisza. Czekałem w napięciu na następny krzyk. Nie musiałem długo czekać. Brat dominikanin, który mnie przesłuchiwał, milczał przez parę chwil, być może, by przyjrzeć się męce mego brata, ale zaraz wrócił do zadawania mi tych samych pytań: - Wyrzekłeś się Chrystusa, prawda? - Nie! Nigdy tego nie uczyniłem. - Oddawałeś cześć tej głowie zwanej Bracoforte? Otworzyłem oczy, ujrzałem przez łzy sufit zasnuty mgłą i dymem, poprzez które ledwo było widać belki. Zobaczyłem surową twarz inkwizytora osłoniętą kapturem dominikańskiego habitu. - Przyznaj się, a będziesz wolny! - Nie, to nieprawda - odpowiedziałem. - Potraktuj go żelazem - polecił katowi. I zaraz na skórze mego brzucha, napiętej jak skóra bębna, poczułem dotyk rozpalonego do czerwoności żelaza. Mój krzyk wypełnił piwnicę”. Siedziałam na łóżku, ból był tak realny, że tej nocy zasypiałam tylko na krótką chwilę, wyczerpana przeżytymi doznaniami. Krajało się serce, kiedy patrzyliśmy jak ciosami mieczy przepędzano chrześcijan, kobiety, dzieci i starców, wiedząc, że w mieście, ogarniętym chaosem, nie znajdą żadnego innego schronienia przed niewiernymi żądnymi krwi”. - Luis powrócił do lektury przerwanej przeze mnie poprzedniego dnia, powtarzając ostatnie zdania. - „Poniósł tam śmierć nasz wielki mistrz Guillermo de Beaujeu na skutek ran, jakich doznał, broniąc murów, kiedy mamelucy weszli do miasta, zabijając i wzniecając pożary.” Słońce opuściło mieszkanie Luisa i schowało się za góry Colicelora. Zapadał zmierzch i nasza trójka spotkała się znów, by dalej czytać dokumenty Arnau d’Estopinya. Oriol przez całe przedpołudnie miał zajęcia na uniwersytecie i mimo mojej niecierpliwości i strachu, jaki wzbudził we mnie nocny koszmar, postanowiłam, żebyśmy się spotkali wszyscy troje. Luis przyznał, że nie był w stanie czekać i już parę razy przeczytał dokument. Teraz na nowo czytał na głos i my wszyscy siedzieliśmy na poduszkach rozłożonych na pięknym perskim dywanie, pijąc kawę. „Wytrzymaliśmy jeszcze przez dziesięć dni, chociaż zarówno Saraceni, jak i my wiedzieliśmy, że mimo murów grubości dwóch lub trzech metrów, forteca wkrótce padnie” - kontynuował lekturę Luis. „Muzułmanie opóźniali się tylko z powodu konieczności przetoczenia największych machin oblężniczych. Ostatniego dnia musieliśmy ochraniać odpłynięcie łodzi do galery, z kilkoma kusznikami, jacy nam zostali. W owej chwili bezpośrednim zagrożeniem nie byli już niewierni, ale uciekinierzy, którzy, ogarnięci paniką, chcieli za wszelką cenę dostać się na okręty; oferowali każdą sumę, wszystko, co posiadali. Byli tacy, co zrobili majątek na tym nieszczęściu. Mówią, że tak było z bratem templariuszem Rogerem de Flor, który potem wystąpił z zakonu, uciekł przed karą i został wielkim kapitanem wojsk najemnych, biczem na muzułmanów i prawosławnych. W owych dniach zdobył on wielkie bogactwa dzięki galerze, którą dowodził i nieszczęściu uciekinierów. Kiedy nasz okręt pełen rannych, jęczących przy każdym przechyle, odpływał już w kierunku Cypru, mogłem dostrzec poprzez chmurę dymu i pyłu muzułmańskie sztandary powiewające nad Akką i poczułem głęboki smutek. Nie tylko z powodu utraty ostatniej wielkiej twierdzy w Ziemi Świętej. Przeczuwałem już bliski koniec Ubogich Rycerzy Chrystusa, czyli nas, templariuszy. Wśród rannych znajdowali się dwaj młodzi, żarliwi bracia, rycerze Jimeno de Lenda i Ramón Saguardia. Saguardia był z wielkim mistrzem Guillermo de Beaujeu, kiedy ten został śmiertelnie ranny. Próbował mu pomóc, a umierający mistrz dał mu swój pierścień z rubinem. Saguardia cudem zdołał uratować życie, bo choć ciężko ranny, dotarł pieszo, w czasie ataku mameluków do bram fortecy templariuszy znajdującej się w obrębie murów Akki. Omal nie zginąłem w tłumie o kilka metrów od wejścia. W długiej drodze powrotnej do Barcelony miałem okazję zawrzeć przyjaźń z nimi obydwoma.” Saguardia - pomyślałam - to chyba on w moim śnie był rycerzem noszącym pierścień. „Po powrocie okrętu Na Santa Coloma na katalońskie wybrzeże, powróciłem do swego poprzedniego zajęcia, ochrony statków i wypadów przeciw Maurom”. Luis czytał pewnym głosem jak ktoś, kto dobrze zna tekst. „Po niewielu latach nasz króljaime i mistrz naszej prowincji Nerenguer de Cardona zawarli układ, na mocy którego wymienili rozległe posiadłości templariuszy w pobliżu miasta Walencja, które jego dziadek Jaime I nam nadał w zamian za naszą pomoc w zdobyciu królestwa, na miasto, fortecę, port, kilka zamków, lasy i rozległe pola. Na krótko przedtem zostałem mianowany sierżantem, a nasz mistrz uznał za stosowne powierzyć mi dowództwo statku towarowego kursującego między Barceloną, Walencją i Majorką. To nie było to, czego pragnąłem, ale starałem się wypełnić swoje zadanie zgodnie z moim ślubowaniem posłuszeństwa, co nie przeszkodziło mi porozmawiać z moimi przełożonymi i przyjaciółmi braćmi Lenda i Saguardia i spróbować ich przekonać, że bardziej nadaję się do wojny niż transportu. Po paru latach powierzono mi dowództwo galery z dwudziestoma sześcioma rzędami wioseł i jednym masztem. Nasz Pan pozwolił, bym odniósł zwycięstwo w kilku bitwach i wziąłem do niewoli wiele okrętów wroga. Wydawało się, że wszystko idzie dobrze, ale brat Jimeno de Lenda był zaniepokojony. Pewnego dnia powiedział mi, że niejaki Esquius de Floryan, były komandor templariuszy, wydalony z zakonu za bezbożność, poszedł do naszego króla Jaime II z oskarżeniami pod naszym adresem. Monarcha obiecał mu dużą nagrodę za dostarczenie przeciw nam dowodów. Esquius nie mógł tego uczynić i król zapomniał o całej sprawie. Owego roku utraciliśmy wyspę Raud, ostatnią posiadłość. Jimeno był jeszcze bardziej niespokojny, mówił, że ciemne siły działają na naszą zgubę, a ponieważ nie można się spodziewać rychłego odzyskania części naszych posiadłości na Wschodzie, nasza święta misja się skończy, a duch osłabnie. W dwa lata później jaime II podpisał w Elche pokój z Kastylijczykami, dołączając do królestwa Walencji część Murcii oraz całe wybrzeże aż do Guardamar. Obszar, którego trzeba było bronić, stał się o wiele bardziej rozległy, sięgał dalej na południe i był narażony na ataki Maurów. Właśnie wtedy mój dawny przełożony Berenguer d’Alió oddał dowodzenie Na Santa Coloma i ja zostałem jej kapitanem. I co jeszcze wam powiedzieć? Wkrótce potem nastał fatalny rok 1307. Wtedy to bratjimenez de Lenda został mistrzem Katalonii, Aragonii, Walencji i królestwa Majorki, a brat Saguardia komandorem głównej enklawy templariuszy w królestwie Majorki; Masden w Rosellón stało się jego siedzibą. Zdarzyło się tak, że zdrajca, francuski król Filip IV ściągnął podstępnie do Paryża naszego wielkiego mistrza Jacques’a de Molay, gdzie przyjmował go z wielkimi honorami, a tymczasem francuskie wojska zaatakowały znienacka fortecę templariuszy i pojmali mistrza, który nie stawiał oporu. Jednocześnie, stosując tę samą metodę, zdobyli zamki i posiadłości templariuszy we Francji. Ten świętokradczy król, posługując się oszczerstwami, kłamstwami i najokropniejszymi oskarżeniami, dążył do zguby naszego zakonu i do niej doprowadził. Czy czynił to z umiłowania sprawiedliwości i z miłości do Boga? Nie! Chciał tylko skraść bogactwa, które były potrzebne templariuszom do sfinansowania ich świętej misji odzyskania Ziemi Świętej. Filip IV zwany Pięknym wiedział, co robi i wiedział, jak to zrobić; nie po raz pierwszy wtrącał do więzienia, torturował i zabijał dla pieniędzy. Przed laty prześladował lombardzkich bankierów, by ukraść ich dobra we Francji i tak samo postępował z Żydami. Nie tylko rzucił oskarżenia na braci francuskich, lecz także, dla ukrycia swojej zbrodni, obrzucał oszczerstwami cały zakon I poszczególnych braci, wysyłając listy do chrześcijańskich królów, a także do hrabiego Barcelony, do naszego pana don Jaime, króla Aragonii, Korsyki i Sardynii, bo lubił, aby go tak nazywano. Dołączył bowiem do swoich tytułów nazwy wysp, jakie papież mu nadał w podzięce za to, że wypowiedział wojnę jego młodszemu bratu Fryderykowi, królowi Sycylii. Pokazuje to, jakim człowiekiem był nasz monarcha. Wieści o wydarzeniach we Francji dotarły szybko do nas; brat Ramón Saguardia, nie zwlekając, dwoma końmi i z jednym sługą pogalopował do naszej kwatery głównej znajdującej się w zamku Miravet. Ramón nie ufał królom, uważał, że są chciwi jak drapieżne ptaki i zabrał ze sobą, by je uratować, najważniejsze kosztowności swego klasztoru. Przed wyruszeniem w drogę, wysłał emisariuszy do pozostałych siedlisk templariuszy w Rosellón, na Sardynii, na Majorce i w Montpellier, aby rzeczy dla nich najcenniejsze przysłali do Miravet, gdzie będą bezpieczne. Bratjimeno de Lenda, otrzymawszy tę wiadomość, polecił pilnie zwołać kapitułę zakonu. Był w niej komandor Półwyspu i ja. Postanowiono prosić o pomoc i ochronę naszego króla Jaime II, chociaż w sekrecie zaczęliśmy umacniać i uzbrajać nasze fortece, by mogły wytrzymać długie oblężenie. Bracia Ramón i Jimeno chcieli uchronić to, co każda posiadłość miała najlepszego. Mnie jednak przypadł w udziale szczególny zaszczyt. Po zgromadzeniu wszystkiego w Miravet, miałem, w razie pogorszenia się sytuacji, wyruszyć ze skarbem w kierunku Skały, aby załadować go na Na Santa Coloma, okręt, którego żadna galera królewska nie byłaby w stanie doścignąć, i ukryć w bezpiecznym miejscu na okres niepewności. Przysiągłem na zbawienie mojej duszy, że nikt, kto nie jest dobrym templariuszem, nie wejdzie nigdy w posiadanie tych klejnotów. A Ramón Saguardia podarował mi swój pierścień z rubinem, ten z równoramiennym krzyżem jako przypomnienie mego przyrzeczenia i misji. Byłem wzruszony wiarą, jaką moi bracia pokładali we mnie i spędziłem dwa dni czekając na przybycie skarbu. Pościłem i modliłem się do Pana, bym okazał się godny tak wielkiego zadania. Oddałbym życie, oddałbym wszystko, by je wypełnić.” - Skończyło się - rzekł Luis - nie ma już więcej kartek. - Jak to? - spytałam zdziwiona. - Historia jeszcze się nie skończyła. - Tak, ale plik się skończył. To wszystko. Spojrzałam na Oriola. Był zamyślony. - Skarb nie jest legendą - powiedział w końcu. - Teraz przynajmniej wiemy na pewno, że istniał. I że z początku należał do wielkiego mistrza, a następnie do Ramona Saguardia i Arnau d’Estopinya. Być może nie został nigdy odnaleziony i czeka na nas. - Wiemy też, że pierścień Cristiny jest autentyczny - oświadczył Luis. - I że należał najpierw do wielkiego mistrza, a następnie do Ramona Saguardia i do Arnau d’Estopinya. Ja nadal byłam pod wrażeniem podobieństwa mojego snu do relacji zawartej w dokumencie i zaakceptowałam bez sprzeciwu konkluzję Luisa, bo w gruncie rzeczy uwierzyłabym we wszystko, co by mi powiedziano, nawet najbardziej niezwykłe. Było oczywiste, że po upadku Akki właścicielem pierścienia był brat Saguardia. Ten sam, który choć ranny, zdołał dotrzeć do fortecy templariuszy, w trakcie ataku mameluków. I taka właśnie była moja senna wizja. Zobaczyłam to, co widział Ramón Saguardia na ulicach Akki, pełnych uciekających ludzi rozpaczliwie szukających schronienia. Spojrzałam na pierścionek z rubinem krwawo lśniącym w świetle lampy. Ile w nim przemocy, ile bólu! Tekst jednak nie wspomina o obrazie - Luis kontynuował swoją analizę. To jedyny element jego relacji, który nie ma związku z naszą historią. - Ma związek - odezwałam się. Obaj kuzyni zamilkli czekając na dalszy ciąg. - Matka Boska na moim obrazie ma na palcu lewej ręki pierścień, Ten sam. Obaj zamilkli i patrzyli na mnie zdumieni, przejęci. - Naprawdę? - zapytał w końcu Oriol nie posiadając się ze zdumienia. Ja bez słowa kiwnęłam głową. - A więc wszystko się ze sobą łączy - stwierdził Luis. - Tak - powiedział Oriol w zamyśleniu. - Ale to bardzo dziwne. Jesteś tego pewna? - Oczywiście! Co w tym dziwnego? - zapytałam. - To, że gotyckie Madonny nie noszą pierścionków na palcach, a zwłaszcza te z przełomu XIII i XIV wieku. Dużo wiem o sztuce średniowiecznej i widziałem setki obrazów Maryi z Dzieciątkiem. Dawni święci nie nosili klejnotów i tylko wtedy, kiedy Dziewica była przedstawiana jako królowa, miała na głowie królewską koronę. Jedynie biskupi i wielcy dostojnicy Kościoła nosili pierścienie, czasem z rubinem, przeważnie na białych rękawiczkach. W XV wieku zaczynają pojawiać się pierścienie na malowidłach flamandzkich i niemieckich, a w XVI wieku zdarzało się to bardzo często. Ale dużo wcześniej, w czasie, gdy te obrazy zostały namalowane, w królestwie Aragonii obnoszenie się z klejnotami było źle widziane. - Jaki wobec tego sens ma pierścień na obrazie Cristiny? - dopytywał się Luis. - To bardzo dziwne - odpowiedział Oriol. - I nie tylko dziwne; w owym czasie byłoby to skandaliczne. W pismach z owej epoki ostrzegało się mężów przed kupowaniem klejnotów i noszeniem ich przez żony w miejscach publicznych - rzekł i nagle dodał, jakby dopiero w tej chwili przyszło mu to na myśl. - A tak, przypominam sobie, że widziałem Dziewicę z pierścionkiem na obrazie pochodzącym mniej więcej z tej samej epoki co nasz tryptyk. Ale był to falsyfikat, podróbka udająca gotycki obraz z XIII wieku. - Czy myślisz, że mój obraz nie jest autentyczny? - zapytałam. - Nie - odpowiedział stanowczo Oriol. - Ojciec miałby wysyłać ci falsyfikat! To absurd. Czasem myślę, że kochał cię bardziej niż mnie. Enric miał tyle pieniędzy, że mógł sobie kupić obraz, jaki chciał, i miał reputację rozrzutnika. Jestem pewny, że to autentyk. - Dlaczego więc Matka Boska z mojego obrazu ma na palcu pierścień? - Musi to być sygnał. - Sygnał? Jaki sygnał? - spytał Luis. Może dla ciebie, bo rozumiesz się na sztuce antycznej, ale Cristina i ja nie widzimy w tym żadnego sensu. W ogóle byśmy go nie zauważyli. - Jak myślisz, kto mógłby umieścić taki sygnał na obrazie? Malarz czy może później ktoś inny? - Jestem pewny, że to malarz ukrył informację w obrazach. - A więc w obrazach naprawdę zawarta jest informacja? - Ekscytując się papierami, zapomniałeś zapytać mnie o prześwietlenie promieniami X. Właśnie dziś rano dostałem wynik. - I co znaleźli? - zapytałam zżerana ciekawością. - Na obydwu obrazach, w ich dolnej części, tak jak napisał mój ojciec w swoim testamencie, znajdują się dwa słowa, napisane później, już po namalowaniu obrazów. - Co to za słowa? - dopytywał się Luis. - Na jednym obrazie jest to słowo „skarb”, a na drugim „grota morska”. - Skarb znajduje się w morskiej grocie! - wykrzyknęłam. - Tak. Na to wygląda - przyznał Oriol. - I doskonale pasuje; to do całej historii. Lenda i Saguardia polecili marynarzowi ukryć skarb. - Mamy więc główny trop - powiedział Luis. - Tak, to ważne, ale niewystarczające - odrzekł Oriol. Nikt nie wie, ile grot znajduje się na naszych wybrzeżach. Musimy przeszukać całe zachodnie wybrzeże Morza Śródziemnego i nawet jeśli ograniczymy się do obszaru prowincji templariuszy, na czele której stał mistrz Lenda, to znaczy, że musimy zbadać wybrzeże Katalonii wraz z francuską strefą Perpignan i Montpellier, a także wybrzeże Walencji, część wybrzeża Murcii i Baleary. Jeśli statek popłynął dalej to jeszcze nam pozostają terytoria mauretańskie, Korsyka, Sardynia i Sycylia. Jeśli nie będziemy mieli więcej danych, to spędzimy całe życie na szukaniu. - Trzeba więc je znaleźć - powiedziałam. - Brak nam twojej części tryptyku. - Zrobię wszystko, żeby mi ją przysłali - zapewniłam zastanawiając się jednocześnie, jak do tego przekonać matkę. - Jadę do Barcelony - powiedziała, gdy tylko usłyszała w słuchawce mój głos. - Ty? Po co? - nie mogłam się powstrzymać od tego pytania. - Słuchaj, Cristina. Dzieje się coś dziwnego - rzekła Maria del Mar. Nigdy cię nie ma w hotelu. Nawet w porze, kiedy powinnaś być w łóżku. Uważasz mnie za głupią? Ty nie mieszkasz w tym hotelu. Odbierają wiadomości dla ciebie, a potem ty do mnie dzwonisz, Bóg raczy wiedzieć skąd. No, no - pomyślałam sobie. Mama była córką, zanim została matką. - Myślę, że wpakowałaś się w kłopoty - mówiła dalej. - Zapomnij o spadku po Enriku, o jego historiach i skarbach. Miał zawsze zbyt wybujałą wyobraźnię. Twoje miejsce jest tutaj, w Nowym Jorku. Wracaj. - Mamo już ci powiedziałam, że chcę dojść do końca tej historii. Niezależnie od tego, czy to bajka czy nie. A ty zostań w domu. Przez czternaście lat nie wracałaś do Barcelony, a teraz tak ci się spieszy. Pozwól, że zakończę swoją sprawę, a potem przyjeżdżaj i rób co ci się podoba. - Ach, czyja ci przeszkadzam? „Już mi przeszkodziłaś” - pomyślałam sobie. „Dlaczego nasze stosunki są zawsze takie trudne? - Nie, mamo, nie przeszkadzasz mi - chciałam być miła. - Ale to jest moja sprawa. - Dobrze, skoro ci nie przeszkadzam, przyjadę pojutrze rano - jej ton był stanowczy. - Znam już rozkład lotów. Będziesz na mnie czekała na lotnisku, prawda? - Och, nie! Wpadłam w panikę. Wyobraziłam sobie jak z mamą i z kuzynami dyskutujemy o skarbie. Śmieszne! Albo jak próbujemy wyciągnąć coś z komisarza Castillo. I obie będziemy pokazywać nogi. Odgrywać detektywów! A co z Alicią? Było oczywiste, że ona nie chce widzieć Alicii nawet na zdjęciu. Teraz, kiedy osobiście mam z nią do czynienia, zaczynam rozumieć, że być może matka ma jakieś powody. - No tak - zdecydowałam się nagle. - Przeszkadzasz mi. Szczerze mówiąc, będziesz mi tu przeszkadzać, mamo. Po drugiej stronie zapadło milczenie, a ja poczułam się winna. Biedna kobieta! Zdarzało mi się to już z nią nieraz. - Jesteś u niej, prawda? - spytała mnie w końcu. - Co? - tego się nie spodziewałam. - Mieszkasz u Alicii. Czy się mylę? - A jeśli tak, to co z tego - broniłam się. - Nie jestem już dzieckiem, mamo. Od dawna decyduję o sobie. - Mówiłam ci, żebyś się do niej nie zbliżała. Poczułam się znów jak dziecko przyłapane na psocie. Tylko że teraz miałam dwadzieścia kilka lat. Milczałam nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. - Są rzeczy, o których nie wiesz - jej ton przestał być oskarżycielski. Wyprowadź się od niej. Proszę. Milczałam. Zmiana jej tonu z autorytatywnego na błagalny zbiła mnie z tropu. - Jadę do Barcelony, a ty powrócisz ze mną do Nowego Jorku. - Znowu zaczynasz, mamo - jej upór mnie zirytował. - Uwierz mi. Wiem, co dla ciebie dobre. - Oszczędź sobie tej podróży. Nie spotkasz się ze mną. Ona znowu zamilkła. Poczułam się źle, że tak do niej mówię, ale nie mogłam się zgodzić, by mną rządziła. Wiem, że życie jest niebezpieczne i matka życzy mi jak najlepiej, ale nie pozwolę zamknąć się w szklanym kloszu. Na jednej szali leżały Jej lęki, a na drugiej moja wolność i ona przeważyła. - Przykro mi mamo - próbowałam być pojednawcza. - Nie Mieszaj się do tego. Zrobię to, co uważam za stosowne. „Kto powiedział, że łatwo być jedynaczką” - pomyślałam sobie. - Przyjadę, chcesz czy nie. - Możesz robić co chcesz i jechać dokąd chcesz - teraz Maria zaczyna być twarda i nie mogę dopuścić, żeby się rozzuchwaliła - ale na mnie nie licz! Odpowiedzią było milczenie. - Jesteś tam mamo? - zapytałam po chwili. - Tak, kochana. - Zrozumiałaś mnie? - Posłuchaj, zmienimy temat. Dzisiaj jesteś nieznośna - odpowiedziała z irytacją, ale i rezygnacją. Zdziwiłoby mnie, gdyby matka łatwo zrezygnowała z walki. Potem powiedziała: - Z pewnością masz jakąś do mnie sprawę, skoro dzwoniłaś. Kiedy się dowiedziałam o jej planowanej podróży do Barcelony, zapomniałam, po co do niej dzwoniłam; chciałam przekonać ją, żeby mi przysłała obraz. Teraz uświadomiłam sobie, o co jej chodziło. Ona tylko na to czekała. - Ach tak, mamo, zupełnie o tym zapomniałam. Musisz koniecznie przysłać mi obraz. - To cenna rzecz. Lepiej będzie, jak ci go osobiście przywiozę. - Ależ mamo! Znowu zaczynasz? Już o tym mówiłyśmy. - Obraz i ja lecimy tym samym samolotem - w jej głosie usłyszałam triumfalną nutkę. Zatkało mnie. Obie wiedziałyśmy, że ona wygrała. - Nie masz prawa zatrzymać obrazu, poskarżyłam się. On jest mój. - Ty jesteś moją córką i też robisz, co chcesz. Znów milczenie. - Posłuchaj, kochana - dodała, widząc, że nie odpowiadam. Ton jej głosu był teraz czuły. - Ucieszysz się z mego przyjazdu. Są rzeczy, o których powinnaś wiedzieć. - To rozjaśniło mi w głowie. Oczywiście! Ona ukrywała przede mną różne rzeczy dotyczące naszego życia w Barcelonie. Czyżby znała jakiś ślad prowadzący do skarbu? Wiedziała coś więcej o śmierci Enrika? Miałam do niej mnóstwo pytań. Byłoby wspaniale, gdyby udało mi się skłonić ją, by szczerze na nie odpowiedziała. - Zgoda. Zarezerwuję pokój. - Z podwójnym łóżkiem. Dla ciebie i dla mnie. - A Daddy? - Ojciec zostaje w Nowym Jorku. „Przyjeżdża bez taty! Być może ma więcej do opowiedzenia niż mi się wydaje.” - Chcesz zobaczyć obraz, o którym ci wspomniałem? - zapytał Oriol. - Ten falsyfikat przedstawiający Matkę Boską z pierścieniem. Obudziłam się z dosyć ciężką głową, na szczęście w kuchni była przygotowana kawa i w trakcie nalewania jej do filiżanki pojawił się on. Tego ranka nie miał wykładów na uniwersytecie i był bardzo miły. Zgodziłam się zachwycona, choć poprosiłam go, by przedtem towarzyszył mi przy śniadaniu. - Matce Boskiej nie spadnie z palca pierścień, jeśli trochę poczeka - powiedziałam, modyfikując nieco ludowe porzekadło. Dyskretnie się zaśmiał, a ja pomyślałam, że uczynił to raczej z uprzejmości niż dlatego, że docenił mój dowcip. W domu jest duże poddasze służące za graciarnię. Wyrzuca się tam najróżniejsze rzeczy, na których czas pozostawił grubą warstwę kurzu. Są tam meble i różne sprzęty, które służyły rodzinie Bonaplata, niektóre wielu jej pokoleniom. Oriol pogrzebał między płótnami, przeważnie anonimowymi i wyciągnął mały obrazek. - To ten - oświadczył, a ja stanęłam jak wryta. - Oriol - powiedziałam, kiedy otrząsnęłam się ze zdumienia. - Ten obraz jest identyczny z moim. - Jak to? Jest taki jak twój? - spytał zdziwiony. - Jesteś tego pewna? - Jak najpewniejsza. Zamyślony podrapał się po brodzie, a ja podniosłam obraz, żeby mu się przyjrzeć. Ciężar miał podobny, ale był grubszy, dziurki po kornikach na brzegach wydawały się namalowane. - To jest kopia - oświadczył Oriol. Oglądałem ją wiele razy, zaciekawiony pierścieniem, który Dziewica ma na palcu i stwierdziłem, że chociaż na pierwszy rzut oka kopia wydaje się dobra, jest to całkiem nowoczesny falsyfikat. Ale na tym obrazie dziwny jest nie tylko pierścień. - Co jeszcze jest dziwnego? - Usadowienie Dzieciątka. Rzeźby w drewnie, posągi i obrazy z epoki przedstawiają prawie zawsze Dzieciątko siedzące z prawej strony na kolanach Matki, przynajmniej na wizerunkach z okresu i obszaru, z którego mają pochodzić nasze obrazy. Wkrótce potem artyści zaczęli przerywać monotonię kompozycji i ukazują Dzieciątko bawiące się ptaszkami a nawet koroną swojej Matki, kiedy jest przedstawiona jako królowa. Ale zawsze jest ono usadowione na jej prawym kolanie, bardzo rzadko na lewym. Siedziałam w milczeniu i zadumie. Nigdy by mi nie przyszło na myśl, że tyle dziwnych rzeczy można znaleźć na moim obrazie. Mówi się, że artysta jest wolny. Nie? - To zadziwiające - rzekł Oriol, patrząc na Madonnę. - Co jest zadziwiające? - spytałam, gotowa już dziwić się różnym rzeczom, o których nawet przedtem nie pomyślałabym, że mogą budzić zdziwienie. - To, że Enric miał kopię. Musiał ją zamówić, zanim wysłał tobie oryginał. - Ale po co mu była ta kopia? Tak mu się podobał ten obraz? Ustawiłam obraz na starej toaletce i położyłam swój pierścionek obok pierścionka Madonny. Różniły się tylko wielkością, reszta była identyczna. Ajeśli obraz tak mu się podobał, to dlaczego nie powiesił kopii w jednym z licznych pokojów, z jakich składał się dom? Dlaczego ją ukrył? - Zawsze mnie pociągały antyki - rzekł Oriol, nie odpowiadając na moje pytanie, chyba nawet go nie usłyszał. Wydawał się zagłębiony w myślach, zaabsorbowany zagadkami, jakie zawierał w sobie obraz. - Już jako dziecko lubiłem tu przychodzić. Znałem na pamięć każdy grat. Są tu meble rodzinne, które mój ojciec mógłby sprzedać w swoim sklepie, ale nigdy nie chciał tego uczynić. A teraz przypominam sobie coś, do czego przedtem nie przywiązywałem żadnej wagi, ale co, być może, ma znaczenie. - Co takiego? - Znalazłem ten obraz tutaj, zaraz po śmierci ojca. Przedtem tu go nie było. Doskonale pamiętam, znalazłem go tutaj, między innymi niepotrzebnymi obrazami, ale nie było na nim w ogóle kurzu. - Myślisz, że miał on jakiś związek z jego śmiercią? - Moja matka opowiedziała mi historię obrazów, mówiła o możliwości drugiego spadku i o skarbie, ale nigdy nie sądziłem, że ten obraz może mieć z tym wszystkim coś wspólnego - zrobił pauzę i utkwił swoje błękitne spojrzenie w moich oczach - ale jest tu zbyt dużo zbiegów okoliczności i coraz bardziej jestem przekonany, że wszystko się ze sobą wiąże: obraz, pierścień, skarb i jego śmierć. Spostrzegłam, że Oriol ma ochotę porozmawiać i zaproponowałam mu jeszcze jedną kawę, tym razem przy stoliku w ogrodzie, w cieniu drzew, obok żywopłotu i kwitnących róż. - Dlaczego się zabił? - zapytałam, gdy tylko usiedliśmy przy stoliku. - Jeszcze nie wiem. - Jego spojrzenie powędrowało ku miastu, którego zarys można było dostrzec na zachodnim horyzoncie między cyprysami, poniżej błękitnej linii morza. Zauważyłam, że to pytanie zadawał sobie już wcześniej i nadal sprawia mu ono ból. - Matka mi mówiła, że miał problemy z konkurentami w interesach, należącymi do międzynarodowej mafii handlarzy starych obrazów. Niekiedy chcę wierzyć, że nie popełnił samobójstwa, że został zamordowany. Cierpię, kiedy pomyślę, że wolał zrezygnować z walki, zostawić mnie. - Jego oczy zasnuła mgiełka kilku łez, które nie zdołały spłynąć mu z oczu. - Jestem pewny, że każdy problem można było rozwiązać lepiej, a nie strzelając sobie w usta. Stworzyło to wielką pustkę w moim życiu. Jeszcze dziś ją czuję, jeszcze dziś zadaje mi ona ból. - Bardzo mi przykro - powiedziałam tylko, a potem zamilkłam, szanując jego ból. - Mówią, że zabił czterech mafiosów, ale nigdy nie znaleziono na to dowodów. - Myślisz, że to zrobił? - Tak. - Ale dlaczego ktoś tak miły miałby popełnić taką zbrodnię? - Mogę ci tylko powtórzyć to, co powiedziała moja matka. Kłócili się o obrazy, podejrzewali, że kryją one jakieś przesłanie, klucz do czegoś o wiele ważniejszego: do skarbu templariuszy. Zapiski Arnau d’Estopinya niezależnie od tego czy były tłumaczeniem innych, dawniejszych, czy zapisem ustnej tradycji, to potwierdzają. I jest prawdą, że na obrazach znajduje się informacja, choć niepełna i dla nas niezrozumiała, ukryta pod malowidłem. Z całą pewnością ci handlarze wiedzieli o tym, chcieli kupić obrazy od mego ojca, on odmówił, a oni zaczęli go zastraszać. Mój ojciec miał wspólnika lub przyjaciela - tu Oriol zrobił znaczącą pauzę - który być może był jego kochankiem. Tamci sprawili mu lanie, myślę, że chcieli zastraszyć Enrika i niechcący chłopaka zabili. Moja matka mówi, że wtedy zaczęły się te telefony w środku nocy. Grozili. Ale nie tylko jemu, również nam. - I twój ojciec ich zabił. - Na to wygląda. Nie chciał oddać im obrazów. Nie wiem też, czy chciał chronić swoją rodzinę, czy pomścić przyjaciela. Słyszałaś o Epamimondasie? - Paperasie? - zażartowałam, próbując oddramatyzować rozmowę. Imię przypominało mi jakiegoś greckiego bohatera, ale niewiele więcej wiedziałam. - Epamimondas, książę Teb - odpowiedział z uśmiechem. Wzięłam filiżankę kawy i zrobiłam gest, że słucham uważnie, co ma mi do powiedzenia. - Ta historia i jej bohater były obsesją mego ojca. Opowiadał mi ją wiele razy. Epamimondas był wyjątkowym wodzem, wyróżniającym się ponadto wielką kulturą. Otaczał się zawsze filozofami, poetami, muzykami i uczonymi. Zasługiwał przez to na tym większy podziw w oczach mojego ojca. W IV wieku przed Chrystusem Sparta była w Grecji hegemonem, jej wojownicy w starożytności uchodzili za najlepszych; ani Ateny, ani żadne inne miasto nie ośmielało się stawić im czoła. Jednak Teby się zbuntowały i kiedy potężna armia spartańska spadła na ich miasto Epamimondas i jego święta falanga zadawały im klęskę raz po razie. - Co takiego ta święta falanga? - Było to główne jądro armii tebańskiej, oddział wyborowy liczący około trzystu młodych ludzi ze znamienitych rodów, którzy, zgrupowani po dwóch, przysięgali, że raczej umrą niż opuszczą swego partnera. I ta desperacka walka za przyjaciela, ta wielka pasja sprawiały, że byli oni niezwyciężeni. - Ach! - wykrzyknęłam. To mi nieco więcej wyjaśniło. Wiedziałam, że według moralnych standardów starożytnej Grecji akceptowano u mężczyzn zarówno homo-, jak i biseksualność. - Podobnie było u templariuszy. W sytuacjach ekstremalnych, kiedy siły wroga były przeważające, walczyli oni parami i nigdy nie opuszczali swego towarzysza. Ani żywego, ani martwego. Templariusze się nie poddawali. Potwierdza to jedna z ich pieczęci: ukazuje ona dwóch rycerzy galopujących na jednym rumaku. To wyobrażenie nie odpowiadało rzeczywistości, było symbolem. Templariuszom nie brakło koni; każdy rycerz, zgodnie z regułą zakonu, miał do dyspozycji dwa dobre wierzchowce... Pieczęć była symbolem zaprzysięgłej na śmierć i życie pary. - A więc uważasz, że Enric nie zabił tych ludzi w obronie rodziny, nie uczynił tego dla ciebie, ale pomścił swego przyjaciela. - Próbowałam wyciągnąć wnioski z rozumowania Oriola. - Że złożył przysięgę swemu partnerowi, jak to czynili członkowie świętej falangi oraz templariusze z pieczęci. Nie odpowiedział, spojrzeniem pobłądził znów daleko, ponad cyprysami ku morzu. Spojrzałam również w tym kierunku i moje oczy wypełniło światło tego przejrzystego poranka i błękitnego Morza Śródziemnego. Pociągnęłam łyk wystygłej już kawy i patrzyłam na chłopca, którego uwielbiałam, kiedy byłam małą dziewczynką. W końcu jego oczy błyszczące od wstrzymywanych łez spotkały się z moimi, a jego spojrzenie było tak intensywne, że poczułam mrowienie w karku. I czyniąc gest, który Luis uznałby za dwuznaczny, rzekł: - Czy nie jest to piękne? - Co? - Kochać kogoś tak bardzo, to jakby dać mu życie. Jego spojrzenie i zdanie „kochać kogoś tak bardzo to jakby dać mu życie” zapadły mi głęboko w serce. Nie byłam w stanie przestać o tym myśleć, ciągle widziałam te jego błękitne oczy wilgotne ze wzruszenia. „Czy to nie jest piękne?” - powiedział. Tak, mówiłam sobie, to było ładne, poetyckie, wzruszające. Jednakże w tej tragicznej liryce kryły się sygnały, uczucia, które mnie zaniepokoiły. Było oczywiste, że Oriol wierzy w to, iż jego ojciec zabił cztery osoby, a potem popełnił samobójstwo, a wszystko z miłości do mężczyzny. I że Oriol czuł się opuszczony przez ojca, podziwiał jego bohaterstwo, ale nie mógł mu darować tego, że świadomie uczynił go sierotą. Z mojego dzieciństwa pamiętam czułość i podziw, jaki Oriol żywił do swego ojca; jak brał go za rękę, jak podnosił ku niemu wzrok ze szczęśliwym uśmiechem, kiedy ten organizował dla nas swe magiczne zabawy. A potem z dumą wypinał pierś jakby chciał powiedzieć: „to mój tatuś”. Była też sprawa nieukrywanej homoseksualnej namiętności Enrica. Miłości bezgranicznej, tragicznej, która nie gorszyła Oriola, którą zdawał się podziwiać. Jeszcze jeden sygnał, że Oriol był gejem. Teraz na nowo rozważałam sprawę jego seksualności i czułam strach. Strach, że znów się w nim zakocham jak głupia... jak dziewczynka, która z jego powodu przelała tyle łez. Tego popołudnia nie miałam nic do roboty i byłam zdenerwowana. Nasze poszukiwania skarbu zeszły na drugi plan, a podniecenie tak żywe jeszcze parę godzin temu, osłabło. Być może to wszystko było ostatnim wytworem wyobraźni Enrica, być może powinnam wrócić do Nowego Jorku, jak chce moja matka, być może jestem już wystawiona na jakieś nieznane mi niebezpieczeństwo, jak przepowiadała moja matka. Jest też możliwe, że największe niebezpieczeństwo stanowi Oriol i moje uczucia, których nie potrafię kontrolować. Wobec tego postanowiłam opuścić mój punkt obserwacyjny nad miastem, jaki miałam w domu Alicii i zanurzyć się w tłumie spacerującym po Ramblas. Przechadzając się, pozwoliłam, by barwy tłumu, dźwięki ulicznej muzyki natarczywie proszącej o monety i zapachy kwiatów sprzedawanych w kioskach przenikały przez wszystkie moje zmysły. Chciałam czuć, nie myśleć... Prawie bezwiednie przeszłam przez plac i kierując się w stronę katedry, spostrzegłam, że znalazłam się przed sklepem z antykami. Ten sklep należał do Enrika! Byłam tego pewna. Moje nogi mimo woli zaprowadziły mnie w świat dzieciństwa. Popatrzyłam do wnętrza przez wystawę, ale nie odważyłam się wejść. Wydawało mi się, że widzę te same przedmioty co zawsze, choć przecież były inne. Kilka starych pistoletów, dwie figurynki z kości słoniowej z tych, jakie kolekcjonowała Alicia, komoda w stylu francuskim z wonnego drewna i różanego drewna, parę obrazów z epoki baroku... Skurczyłam się do rozmiarów dziewczynki, jaką kiedyś byłam i ze ściśniętym, bijącym mocno sercem czekałam, na pojawienie się za szybą Enrika. Uśmiechniętego, z włosami zaczesanymi do tyłu, nieco korpulentnego, z tym figlarnym spojrzeniem, które czasem rzucał jego syn. A na mojej prawej ręce czułam czekający na coś niecierpliwie jego tajemniczy pierścień z rubinem. Wkrótce jednak uświadomiłam sobie, że choćbym nie wiem jak długo czekała, choćbym nie wiem jak starannie odgrzebywała przeszłość, nie zdołam sprawić, by duch mego ojca chrzestnego przekroczył próg sklepu. Wtedy stwierdziłam, że muszę stąd jak najszybciej odejść i szybkim krokiem skierowałam się do katedry, a kiedy przechodziłam przez ulicę na jednym ze sklepów z antykami przeczytałam złoty napis na szybie wystawowej: „Artur Boix”. Coś mi mówiło to nazwisko. Artur Boix... Artur Boix... Oczywiście, to mój towarzysz podróży! Znowu stanęłam jak głupia przed wystawą, ale nie dostrzegłam niczego za szybą. Chyba w ogóle niczego nie widziałam. Poza napisem na szybie: „Artur Boix, antykwariusz”. Odbiegłam stamtąd jak oszalała i pamiętam tylko, że zatrzymałam się przy budce telefonicznej przy placu katedralnym i zadzwoniłam do komisarza Castillo. Miałam szczęście, że od razu odebrał telefon, bo w przeciwnym razie umarłabym z niecierpliwości. - Komisarzu - próbowałam mówić spokojnie - pamięta pan nazwiska typów, których rzekomo zabił mój ojciec chrzestny? - Jakże bym nie pamiętał - odpowiedział pogodnie. - To moja ulubiona tajemnica. Jedną kopię protokołu trzymam w szafie mojego biura, a drugą w domu, w walizce pod łóżkiem. Czy amerykańska panienka pomoże detektywowi Marlowe rozwikłać tę zagadkę z czarnego kryminału? - dowcipkował. Muszę tylko dowiedzieć się, jak pani chrzestnemu udało się za jednym zamachem sprzątnąć tych czterech... Obiecałam, że pomogę mu w czym będzie chciał, jeśli powie mi nazwiska. On je wyrecytował jak dziecko, które się nauczyło na pamięć wierszyka na uroczystość rodzinną. Dwa nazwiska nic mi nie mówiły, a dwa pozostałe jak najbardziej”. Artur i Jaime Boix. Potwierdziło się to, co mi podpowiadał mój instynkt dziesięć minut wcześniej. Ten atrakcyjny mężczyzna, który siedział obok mnie w czasie podróży z Nowego Jorku, wiedział, kim jestem i po co jadę do Hiszpanii. Jest synem jednego z tych, których zabił mój ojciec chrzestny. Mafia handlarzy dziełami sztuki przetrwała i, sądząc po wrażeniu, jakie wywarł na mnie Artur, cieszyła się jak najlepszym zdrowiem i dobrze się prezentowała. Usiedliśmy przy kawiarnianym stoliku i rozmawialiśmy o turystycznych urokach miasta, ale gdy tylko przynieśli napoje, zapytałam znienacka: - Zaaranżowałeś nasze spotkanie w samolocie, prawda? - Nietrudno było zdobyć miejsce obok ciebie - Artur zademonstrował swój uśmiech przystojniaka. - Wystarczyła odpowiednia gratyfikacja dla odpowiedniej osoby. Często mi się to zdarza w interesach. Obserwowałam go poprzez moją szklankę cola light. Nietrudno też mi było umówić się z nim. „No tak, niespieszno ci było zadzwonić do mnie” - powiedział z wyrzutem, jakby to spotkanie leżało w moim osobistym interesie, a nie dotyczyło ewentualnych interesów handlowych. Przynajmniej dla niego. Mówił tak, jakby czarowanie mnie w samolocie było dla niego rzeczą tak normalną jak posługiwanie się kartą kredytową. Był to zarozumialec, ale, muszę przyznać, interesujący. - I to ty napadłeś na moje mieszkanie w Nowym Jorku? Zachował spokój i uśmiech na twarzy. - Nie ja osobiście, zajął się tym mój wspólnik. - I tak się do tego przyznajesz? Nie wstyd ci? - A czemu nie - odpowiedział całkiem poważnie. - Mam takie samo prawo, a może nawet większe do tych obrazów i do ewentualnego skarbu, co wasza trójka. Mówił to z takim przekonaniem, że aż zaniemówiłam ze zdziwienia. Na jakiej podstawie Artur uważał, że ma prawo? Czekałam, co jeszcze powie. - Musisz wiedzieć, że twój ojciec chrzestny zamordował mojego ojca, mojego stryja i dwóch jego wspólników. - Wspólników? Myślałam, że to byli goryle. - Czy to ważne kim byli? On ich zamordował. - Nie ma na to dowodów. - Dowodów? Artur tym razem się roześmiał. - Po co mi dowody? Wiem, że to był on. Wiem, że zawarli umowę. Że twój chrzestny nie tylko nie dostarczył obrazu Madonny, jak uzgodnili, ale po zamordowaniu ich, ukradł pozostałe dwa obrazy, jeden ze świętym Jerzym, drugi z Janem Chrzcicielem. - Ukradł dwa małe obrazy? - Tak, ukradł je. - Artur uważnie mnie obserwował i odczytał zdziwienie na mojej twarzy. - Ale jak...? - Twój ojciec chrzestny i moja rodzina należeli do pewnego tajnego klubu, dowiedzieli się jednocześnie o skarbie i szukali obrazów, aż trafili na nie w pobliżu klasztoru w Poblet, skąd, jak się zdaje, one pochodziły. Jako zawodowi handlarze antyków zmobilizowali wszystkie siły, aby jak najszybciej je zdobyć, ale w wyniku głupiej sprawy dziedziczenia, obraz centralny miał innego właściciela niż dwa boczne. Jakieś dwa pokolenia wstecz ktoś podzielił tryptyk i zlokalizowanie go zajęło trochę czasu. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że w czasie gdy moja rodzina odnalazła dwa boczne obrazy i kupiła je, twój ojciec chrzestny nabył największy obraz. - I nie doszli do porozumienia? - przerwałam. - Właśnie. Bonaplata i jego narzeczony okazali się bardzo nierozsądni, chcieli kupić nasze obrazy i zdobyć skarb tylko dla siebie. - A twoja rodzina chciała je sprzedać? - Nie. Ale była skłonna negocjować. - A co się stało ze wspólnikiem mego ojca chrzestnego? - No cóż... powiedzmy, że zbyt wcześnie wycofał się z negocjacji - iskierka ironii zatańczyła w jego oczach. - Zabiliście go? - To był wypadek. - Albo próba zastraszenia... - Faktem jest, że doszli do ugody... - Skąd wiesz? - Powiedziała mi o tym moja matka. - Zamilkłam, nie chciałam tego kwestionować. - Bonaplata miał przekazać obraz za pewną sumę. Ale tego nie uczynił. Zamiast tego zabił ich i ukradł obrazy. - Nie wydaje mi się to logiczne. Jak mój ojciec chrzestny zdołał oszukać i zabić tych rewolwerowców? - Nie wiem. Ale to zrobił. - Artur zmarszczył brwi. - On jest odpowiedzialny za moje sieroctwo. - Ale to wy zaczęliście, zabijając mężczyznę, którego on kochał. - Artur mógł mieć powody, by nienawidzić Enrika, ale ja musiałam go bronić. - Nieważne, kto zaczął - mężczyzna z samolotu, miły i przystojny, okazał się twardy i zawzięty. - Okazał się kanalią, degeneratem, złamał umowę, nie dotrzymał słowa. - Zacisnęłam wargi i spojrzałam na niego bacznie, zanim odpowiedziałam: - Enric chronił tylko swoich bliskich. Groziliście jego rodzinie. Nie sądzę, żeby mnie słuchał. Jego wzrok powędrował w głąb lokalu, jakby przeżuwał coś trudnego do strawienia, zwlekał z odpowiedzią, utkwił we mnie wzrok i rzekł niskim i chrapliwym głosem: - Między moją rodziną a rodziną Bonaplata istnieje dług krwi - i w jego oczach zobaczyłam jej czerwony kolor. Enric był moją pierwszą miłością, moją wielką miłością - patrzyłam na moją matkę i nie mogłam uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam. Powiedziała mi, że chce ze mną porozmawiać. I porozmawiała. Słowa z trudem przechodziły jej przez gardło. Słuchałam jej ze zdumieniem. Przez tyle lat milczała, istniała między nami niewidzialna tama, która nas oddzielała. Przegradzała, a ja nieświadomie czasem ją zauważałam. Nagle tama się przerwała. Posłusznie pojechałam po nią na lotnisko i widząc jej bagaże, zastanawiałam się, po co wiezie tyle rzeczy. Na chwilę zlękłam się, że będzie chciała zostać ze mną w Barcelonie przez długi czas. Tylko nie to! - powiedziałam sobie. Potem pomyślałam, że w jednej z tych walizek może znajdować się obraz odpowiednio zapakowany. Ale i bez tego bagaż był zbyt duży. Matka zawsze lubiła podróżować dobrze wyposażona. Zatrzymała się w tym samym hotelu co ja na początku; zarezerwowała duży pokój z wielkim łóżkiem, na jednym z najwyższych pięter i powiedziała, że mam się do niego przeprowadzić. Obserwowałam jej panoszenie się i pozwalałam jej na to. Dobiłyśmy targu i ceną było przywiezienie obrazu z Nowego Jorku. Musiałam dotrzymać umowy; przede wszystkim wyprowadzić się od Alicii i zamieszkać z nią. - Dzisiaj przyjeżdża moja matka - powiedziałam Alicii. - Przeprowadzam się do hotelu. - Ach, tak! - rzekła układając wargi do lekkiego uśmiechu. Wiedziała lepiej niż ja, jakie zdanie ma o niej moja matka. - Będziesz znów mile u mnie widziana, kiedy ona wyjedzie. Moja matka mówiła bez przerwy o mojej podróży, o swojej, ale niespodziankę zachowała na kolację. Kiedy powiedziała: „Enric był moją pierwszą miłością, moją wielką miłością”, jej oczy poszukały moich. Nie mogłam wyjść ze zdumienia. Nie wiedziałam co myśleć ani co powiedzieć. Moją pierwszą reakcją było niedowierzanie; to musi być żart. Ale w jej oczach nie było rozbawienia, a jej usta się nie uśmiechały. Ta twarz ze zmarszczkami na czole i kurzymi łapkami pod oczami, ta twarz, którą utożsamiałam z matką, była przede mną z miną winowajcy i czekała na wyrok. Rzuciłam sztućce na stół i wykrztusiłam: - Ale... co z ojcem? - Z twoim ojcem to było później. - Ale skoro Enric... Enric był... - Homoseksualistą - sprecyzowała ona. - Tak, właśnie - stwierdziłam. - Ale nie musiał być tak bardzo, bo... - ... bo nie miałby syna. Zamilkłam, usiłując to przetrawić, ona też milczała przez chwilę, jakby łapiąc oddech, a następnie powróciła do tematu. - Jak ci wiadomo, rodziny Bonaplata i Coli utrzymywały przez wiele pokoleń bardzo ścisłe stosunki. Pod koniec XIX wieku mój dziadek bywał w Els Quatre Gats razem z dziadkiem Enrika i tę przyjaźń kontynuowali nasi ojcowie. Jako dzieci bawiłyśmy się razem, kiedy nasi rodzice urządzali przyjęcia, oboje chodziliśmy do Liceum Francuskiego. Będąc nastolatkami należeliśmy do tej samej grupki przyjaciół, zarówno w mieście, jak i w czasie wakacji na Costa Brava. Enric zawsze bardzo mnie pociągał. Był bystry, sympatyczny, pełen fantazji, miał na wszystko ciętą i inteligentną odpowiedź. Byłam przekonana, że mu się podobam i kiedy w okresie przeduniwersyteckim zaczęły się tworzyć pary, my także w sposób naturalny staliśmy się parą. Byłam w nim szalenie zakochana. Nasi rodzice byli zachwyceni tym, że ze sobą chodzimy; nasz związek połączyłby obie nasze tak bardzo zaprzyjaźnione rodziny; byłoby to coś, czego oczekiwano od pokoleń. Moi rodzice nigdy nie mieli do mnie pretensji, kiedy ze spotkania z nim wracałam późno do domu. - Całowaliście się? - zapytałam z zaciekawieniem i zauważyłam, że moja matka poruszyła się niespokojnie na krześle. Milczała przez kilka chwil. Było jasne, że trudno jej o tym mówić. - Tak - odpowiedziała wreszcie. - Pamiętaj jednak, że było to przeszło czterdzieści lat temu i że w naszym środowisku trzeba było pozostać dziewicą aż do małżeństwa. Nawet gdy była już wyznaczona data ślubu, a my jej nie mieliśmy, trzeba było się hamować. Nasze pocałunki i pieszczoty były dosyć powściągliwe. - On też chyba za bardzo nie naciskał - powiedziałam złośliwie. - Prawda? - Tak, prawda. Kiedy nad tym się zastanawiałam, dochodziłam do wniosku, że to ja zawsze podejmowałam inicjatywę - westchnęła. - Myślałam, że to ja z natury byłam skłonna do pieszczot, a on nie. - Ale jak to możliwe, żeś niczego nie zauważyła? - Ja także wiele nad tym myślałam - znów westchnęła i kręciła głową z niedowierzaniem. - Nikt wtedy nic nie wiedział o jego skłonnościach. Ale ja byłam jego dziewczyną i nic mnie nie tłumaczy. On z tym się krył, nie chciał by rodzina o tym się dowiedziała. W owych czasach mieć takiego syna było wstydem, upokorzeniem dla takiej rodziny jak Bonaplata. A ja, zakochana w nim, byłam głupiutka. Wyobrażam sobie, że Enric przeżywał wtedy okres samookreślania się i było dla niego wygodne mieć mnie i badać swoje uczucia. Zaczęłam zauważać, że nie korzystał zbytnio z przywileju pozostawania ze mną zbyt długo, przeciw czemu moi rodzice by nie protestowali. Za każdym razem odprawiał mnie wcześnie do domu, a czasem szukał wymówek, żeby się ze mną nie spotkać. Moje pierwsze podejrzenia zrodziły się wtedy, kiedy w wiele godzin po rozstaniu się z nim, dzwoniłam do niego, ale nie było go w domu. Korzystał z okazji, chodził po barach i spotykał się z przyjaciółmi. - I co się stało? W jaki sposób zerwaliście? - Pewnego dnia doszłam do wniosku, że Enric prowadzi podwójne życie, zapytałam go gdzie był poprzedniej nocy i wtedy on mi powiedział, że bardzo mnie kocha, ale jako przyjaciółkę. Zmroziło mnie to. Poprosił mnie, żebym zachowała to w tajemnicy i wyznał mi, że jest homoseksualistą. Podkreślił swoją miłość do mnie, ale niejako do żony. Powiedział, że z jego strony byłoby wielkim egoizmem pozwalać, żebym na niego traciła czas. Enric był trochę starszy ode mnie, a ja musiałam być bardzo naiwna, bo pierwsze moje słowa, które wtedy powiedziałam, brzmiały, że jak ja mogłam wiedzieć, kim on jest skoro nigdy ze sobą nie spaliśmy. On się tylko roześmiał. Już ci mówiłam, że kochałam go do szaleństwa i wtedy mu powiedziałam, że nie jest ważne dla mnie, że tracę czas, nic nie jest dla mnie ważne, tylko żeby ze mną nie zrywał. Błagałam. Ja. Wyobrażasz sobie mnie błagającą? W pierwszej chwili się zgodził, powiedział jednak, że powinnam się oswoić z myślą, że nasz związek musi się skończyć i że powinnam poszukać dobrego chłopca, który się ze mną ożeni. Muszę zapomnieć o nim jako o partnerze, bo on nie może dać mi tego, czego ja potrzebuję i że nasz związek zrujnuje mi życie. I zaczął mi opowiadać o niektórych swoich przygodach, jakie miewał po odprowadzeniu mnie do domu. Ja jednak nie chciałam rezygnować, a nawet chodziłam z nim do barów homoseksualistów i słuchałam słodkich słówek kobiet, aby nie odbijać od otoczenia. Byłam zrozpaczona, przestało mnie cokolwiek obchodzić, widziałam swoją przyszłość tylko z nim. Zaakceptowałabym jego homoseksualizm, wyszłabym za niego za mąż i zgodziłabym się, by nadal utrzymywał stosunki z mężczyznami, byleby tylko został ze mną. Zaproponowałam mu to i wiem, że przez pewien czas rozważał taką możliwość. Eric przyjmował jeszcze moje pieszczoty, teraz jednak myślę, że był to z jego strony kompromis, że nie chciał mnie upokorzyć. I wtedy postanowiłam zastawić na niego pułapkę. Potem zawsze tego żałowałam. Pewnego dnia, kiedy byłam sama w domu, zadzwoniłam do niego i poprosiłam, żeby do mnie przyszedł, a potem pod jakimś pretekstem zaprowadziłam go do mojej sypialni. I tam kochaliśmy się. - Kochaliście się! - krzyknęłam. - Nie był więc homoseksualistą! - Był - odrzekła zażenowana. - Ale, jeśli chciał, mógł to robić z kobietą. - Opierał się? - Tak, ale ja zaangażowałam się aż do końca. Chciałam dać mu rozkosz. Byłam szalona. Chciałam zajść w ciążę. Zrobiłabym wszystko, byle tylko go nie utracić. - Ale powiedziałaś mi, że byłaś dziewicą. Tak było? - Oczywiście, że byłam. I owego wieczoru przestałam nią być w akcie rozpaczy. - I co się stało? - To, że on już nie chciał ze mną chodzić - jej głos był smutny. - Powiedział, że wyrządził mi krzywdę i że zawsze będziemy przyjaciółmi. Że mnie kocha, ale tylko jako przyjaciółkę i siostrę. Poczułam się fatalnie, wyrzucałam sobie, że go zgwałciłam, pomyślałam, że na zawsze go utraciłam. - Uprawiałaś seks z mężczyzną, którego kochałaś. Co w tym złego? - Nie, nie powinnam była tego robić, nie powinnam go zmuszać. - To niemądre, że nadal się obwiniasz. Jeśli, jak się wydaje, doszliście wtedy do końca, to nie było mu tak źle. Ale mów dalej. Co zaszło potem? - Wiadomość o naszym zerwaniu bardzo źle przyjęły rodziny Bonaplata i Coli, jednakże Enric i ja nadal widywaliśmy się na spotkaniach rodzinnych, które odbywały się co pewien czas. On był zawsze dla mnie bardzo czuły. Mijał czas, ja wychodziłam z przyjaciółmi i przyjaciółkami, usiłowałam jakoś się pozbierać, aż kiedyś dowiedziałam się, że on żyje z kobietą. - Z Alicią! - Tak, z Alicią. Enric spotkał się ze mną, żeby mnie o tym powiadomić. Powiedział, że on i Alicia prowadzą ten sam styl życia i że zawarli porozumienie. - Porozumienie? - Tak. W ten sposób będą udawać, że żyją zgodnie z obowiązującymi konwenansami, a ich rodzice będą szczęśliwi. - Ale mieli syna. - To była część ich umowy. Oboje tego pragnęli. Mnie jednak było przykro. Wszystko sprawiało mi ból: nasze zerwanie, jego związek z Alicią, to, że mieli syna. Było to dla mnie bardzo ciężkie przeżycie. On mnie pocieszał, tłumaczył się, że ja jestem drobnomieszczanką, nieprzygotowaną do dwuznacznego życia, jakie on mi mógł oferować, że bym tego nie wytrzymała. Że byłabym bardzo nieszczęśliwa. I że Alicia jest taka jak on. - Ale pojawił się Daddy i znów się zakochałaś - chciałam podtrzymać ją na duchu. - Tak. - I wkrótce miałaś mnie. - Tak, kochana. Mogłam na nowo ułożyć sobie życie. - Nadal jednak widywałaś Enrika. - Nasza przyjaźń, choć trochę nadwerężona, przetrwała i w ten sposób podtrzymywaliśmy tradycję rodzinną i aby pokazać, że nie żywię do niego urazy, poprosiłam go, by został twoim ojcem chrzestnym. Z radością się zgodził i zawsze cię kochał jak własną córkę. - Skoro jednak wszystko poszło tak dobrze - skorzystałam z tego, że Maria del Mar tak się usprawiedliwiała, by zadać jej pytanie, które od dawna mnie dręczyło - to dlaczego nie chciałaś nigdy wrócić do Barcelony? Przez kilka chwil patrzyła na mnie w milczeniu. Wydawało się, że rozmyśla nad moim pytaniem. A ja obserwując ją, myślałam o dziewczynie sprzed trzydziestu lat. Musiała być bardzo do mnie podobna. Inne pokolenie, inna sytuacja społeczna, ale była młoda. Jak ja teraz. Czuła, cierpiała, szukała miłości, a miłość jej się wymykała... - Wszyscy, łącznie z Enrikiem, myśleli, że nasze zerwanie było całkowite i że nie żywimy do siebie urazy. Z mojej jednak strony była to bolesna farsa. Kochałam go nadal i nienawidziłam Alicii od pierwszego dnia, gdy tylko dowiedziałam się ojej istnieniu. Cierpiałam, kiedy widziałam ich razem, bolało mnie błazeństwo tej ich udawanej miłości, ona dawała do zrozumienia, że będzie dominować w tym związku, który okaże się bardzo udany. Dawała mi też do zrozumienia, że po prostu Enric wolał ją ode mnie. Kiedy dowiedziałam się ojej ciąży, nie mogłam tej nocy zmrużyć oka. W tym czasie poznałam twego ojca i wyszłam za niego. Nadal spotykaliśmy się na przyjęciach rodzinnych, czasem na szczęście przychodził on tylko z Oriolem, czasem z Alicią. Kontakt z nią był zawsze dla mnie przykry, ale jakoś to znosiłam, może dlatego, że nie chciałam całkowicie utracić jego przyjaźni, a może dlatego, że choć kochałam Daddy’ego, nadal coś czułam do Enrika. Nie przyzwyczaiłam się jednak do tej sytuacji, która z latami stała się dla mnie nie do wytrzymania. Jakoś to znosiłam, ale pojawił się o wiele ważniejszy powód, by opuścić Barcelonę i nigdy tu nie wrócić. - Jaki? - Ty. - Ja? - spytałam zdziwiona. - Tak. Milczałam. Czekałam na dalszy ciąg. Wiedziałam, że przyjechała z Nowego Jorku, by mi to powiedzieć. - Były to pierwsze dni sierpnia. Byłaś wtedy jeszcze właściwie dzieckiem. Ja razem z dziewczyną, którą miałam do pomocy, likwidowałam letni dom, by wrócić do Barcelony, wieczór był gorący i parny. Nagle gwałtowny powiew wiatru targnął zasłonami w oknach i ujrzałam ołowiane chmury nadbiegające od morza i zapowiadające burzę. Wiedziałam, że jesteś na plaży, zabrałam dwa ręczniki, parasol i pobiegłam cię szukać. Kiedy zbliżałam się do brzegu, zaczęła się ulewa i zobaczyłam, jak dziewczyna, która się wami zajmowała i twoi koledzy biegną do wsi, szukając schronienia. Ciebie nie widziałam, a oni nie wiedzieli, gdzie jesteś. Przestraszyłam się i pobiegłam w głąb plaży. Z powodu ulewy niewiele mogłam zobaczyć, ale nadal cię szukałam i w końcu, w zagłębieniu między skałami, dostrzegłam parę, która się całowała. Rozpoznałam - to był Oriol i ty. Zrobiła pauzę, a mnie zamurowało. Trudno mi było uwierzyć, że to wspomnienie przeżycia tak intymnego dzieliłam w pewien sposób z matką. Gdybym wtedy o tym wiedziała, umarłabym ze strachu! - Byłam tak zdumiona i zaskoczona, że mogłam zareagować tylko w jeden sposób: wrócić biegiem do domu. Byłam przemoczona do suchej nitki. Ogarnęła mnie panika, strach. - Ale dlaczego? - Widziałam jak dorastał Oriol. Oczy ma po swojej matce. Mój Boże, jak ja jej nienawidzę! Ale prawie cała reszta to wykapany ojciec. Jeszcze teraz czuję ból, kiedy o tym myślę. Zamilkła i skierowała wzrok w głąb lokalu. Łza spłynęła jej po policzku. Zawstydzona ukryła twarz w dłoniach. Pogłaskałam ją po ramieniu, żeby ją pocieszyć. I pomyślałam sobie, że trzydzieści lat temu ona chyba była taka jak ja. Ja jednak nie chciałam stać się taka, jaką ona jest teraz.. - Oriol przypomniał ci o twojej porażce. Nie odpowiadała przez kilka minut. A ja szanowałam jej milczenie. - Tak, ale ja już się z nią oswoiłam. Przerażało mnie, że to samo może spotkać ciebie. Czy myślisz, że jeszcze przed zobaczeniem was na plaży, nie zauważyłam, że on ci się podoba? - Ale co złego było w tym, że się sobie podobaliśmy? - Powiedziałam, że zauważyłam, że on ci się podoba, a nie, że się sobie podobacie. - Co ty insynuujesz? - Oriol nie należał do tych chłopców, którzy biegają za piłką, powiedziałam też, że bardzo mi przypominał swego ojca... - zrobiła pauzę i dodała znacząco: - w tym. - W czym? - lękałam się usłyszeć odpowiedź. - W preferencji seksualnej. - To twoje twierdzenie jest całkowicie bezpodstawne - broniłam się. - Nie, nie jest - stwierdziła stanowczo. - Jest taki jak jego ojciec, jest taki jak jego matka. Są ulepieni z tej samej gliny. Nie zauważyłaś? Jest miły, będzie cię kochał jak przyjaciółkę, jak siostrę. Jeśli będziesz chciała go zgwałcić, on na to pozwoli, żeby cię nie obrazić. Ale w końcu odejdzie, a kiedy odejdzie, pozostaniesz ze złamanym sercem. Taka jest jego natura. Nawet gdyby chciał, nie mógłby postąpić inaczej. - Mylisz się. - Nie, nie mylę się. Nie myliłam się. Zobaczyłam ze zgrozą, że z tobą powtórzy się to, co się stało ze mną. Zdałam sobie sprawę z tego, że przez wiele lat nieświadomie bałam się, że tak się stanie. Kiedy odkryłam twoją przygodę z Oriolem, zaczęłam naciskać na ojca, żeby postarał się o przeniesienie do Nowego Jorku. Albo do Ameryki Łacińskiej. Chciałam wyjechać daleko. Chciałam ciebie odsunąć. Abyś nie cierpiała tak jak ja. I dlatego wyjechaliśmy, żeby więcej nie wrócić. - Nie miałaś jednak prawa... - A listy... - mówiła dalej podekscytowana - które pisałaś i które on pisał, nie dochodziły do ciebie, bo tak to załatwiłam... - Co? - prawie podskoczyłam na krześle. - Nie dopuściłam do tego - patrzyła na mnie wyzywająco. - Sprawiłam, że znikały jeden za drugim, aż w końcu przestały wychodzić od ciebie i przychodzić od niego. - Jak śmiałaś! - tym razem byłam nie tylko zdumiona ale i oburzona. - Nie miałaś prawa tak się mieszać do mojego życia. - Miałam oczywiście prawo! Pełne prawo! Jestem twoją matką, przeżyłam to samo wcześniej i moim obowiązkiem było cię chronić... Miałam też prawo przenieść się do Ameryki, zabrać cię ze sobą i w ten sposób całkowicie zmienić twój sposób życia. Byłam odpowiedzialna za ciebie, żebyś nie cierpiała tak jak ja. I nadal spoczywa na mnie ta odpowiedzialność. I znowu przeszła do ataku: żebym zapomniała o Oriolu, o wydumanych historiach o skarbie, żebym wróciła z nią do Nowego Jorku. Dosyć już tych przygód. Mike jest moją przyszłością i moim skarbem i nie mogę tego zniszczyć z powodu głupot mojego ojca chrzestnego. I powtarzała w kółko to samo. Już nie wiem, kiedy przestałam jej słuchać, udając, że słucham uważnie. Zobaczyłam w niej znowu samą siebie, jak ja za trzydzieści lat próbuję nie dopuścić do tego, by moja córka powtórzyła moje błędy. Zachwyciło mnie jej opowiadanie. Jak moja matka mogła zdobyć się na tyle odwagi, by zmusić Enrika do odbycia z nią stosunku? Była to taka sama determinacja, z jaką teraz stara się ustrzec mnie od popełnienia tego samego rzekomego błędu. Nie mogłam jej wybaczyć, że kradła moje listy, byłam oburzona, ale nagła radość przepełniła moje serce. To prawda, nie uwierzyłam jej, kiedy mi to powiedziała, ale to prawda: Oriol do mnie pisał. I zadałam sobie pytanie, czy wyjazd mamy z Barcelony, całkowite zerwanie z przeszłością nastąpiło naprawdę z mego powodu, czy też dlatego, że nie chciała widywać już Enrika u boku Alicii. Skończyłyśmy wino i siedziałyśmy popijając likier, zaczęli zamykać lokal, poszłyśmy więc gdzie indziej na kielicha. Nagle poczułam się dziwnie solidarna z mamą. - Opowiedz mi jeszcze raz wszystko od początku powiedziałam, kiedy pod wpływem alkoholu plątał mi się już język. - Wytłumacz mi, jak załatwiłaś to z Enrikiem? Ona, która wypiła tyle co ja, a to się śmiała, a to robiła poważną minę, tłumaczyła się, że była wtedy bardzo zdenerwowana, a ja złośliwie wypytywałam ją o szczegóły. Potem się rozpłakała, objęła mnie i obie płakałyśmy. Płacząc głośno ją przeklinałam za to, że, kradła listy od Oriola. Ona pochlipując mówiła, że ukradłaby je jeszcze tysiąc razy, że nie pozwoliłaby, abym ja cierpiała tak jak ona i że mnie odsunie od mężczyzny, który jest jak przysłowiowy pies ogrodnika, co sam nie zje i drugiemu nie da. - Naprawdę zaprowadziłaś go do łóżka? - dopytywałam się. Trudno mi było przyjąć to do wiadomości. Nie w przypadku mojej matki. Dla mnie nie była ona kobietą, była moją mamą, a mamy nie robią tych rzeczy. Ona jednak nie odpowiadała na moje pytania, powtarzała swoją śpiewkę, jaki wspaniały jest ten Mike. I spędziłybyśmy całą noc na gadaniu, choć alkohol paraliżował nam języki i nie był to dialog, a raczej dwa monologi, gdybym go nagle nie zobaczyła. Siedział w kącie ze szklaneczką w ręku, samotny jak śmierć. Mężczyzna o siwych włosach, wyblakłych niebieskich oczach, w ciemnym ubraniu. Starzec ze sztyletem. A kiedy go zobaczyłam, przestraszyłam się. - Kruku! - zawołałam pijanym głosem, wskazując na niego palcem. Wątpię jednak, by przy wrzawie panującej w lokalu, mógł mnie usłyszeć. - Przestań za mną chodzić! Popatrzył na mnie. Przez chwilę wydało mi się, że się uśmiechnie, ale nie uczynił tego. - Idź sobie! - krzyknęłam znów groźnie. Moja matka chciała wiedzieć, co się dzieje i kiedy już miałam jej o tym opowiedzieć, on odszedł. Zamówiłam taksówkę przy barze i odważyłam się wyjść na ulicę dopiero wtedy, kiedy zobaczyłam taksówkę zatrzymującą się przed lokalem. Nasze ogromne łoże było zwrócone na południe, w stronę gór Montjuic. Maria del Mar w bieliźnie zwaliła się na nie. Z największym trudem zdjęła sukienkę, zresztą z moją pomocą. Po chwili chrapała słodko. Powiedziałam sobie, że starzy gorzej znoszą alkohol. A potem pomyślałam, że może oni więcej piją. Położyłam się obok niej i zdałam sobie sprawę z tego, że szafka z telewizorem, jedyna przeszkoda między łóżkiem a wielkim oknem, jest tak niska, że leżąc na łóżku, mogę spokojnie rozkoszować się widokiem na miasto i góry. Pierwsze światło dnia usiłowało przebić się przez ołowiane chmury, walcząc z ciemnością. Ale nie mogło. Latarnie na nabrzeżu jeszcze się paliły i rzucały błyski na czarną wodę, w górze rysowały się szczyty Montjuic. Matowa, jeszcze nocna szarość roślinności odcinała się od zamglonego nieba, zapowiadając świt, który chciał już nadejść, ale mu się to nie udawało. Pojawienie się mężczyzny w czerni obudziło na nowo moje lęki i zniknęła moja alkoholowa senność. Boże mój, ileż niespodzianek! Enric i Maria del Mar. Co za niewiarygodna historia! Ileż ona musiała wycierpieć! Spała obok mnie skurczona w pozycji embrionalnej, jakby chciała się zasłonić przed następnym ciosem, jaki wymierzy jej życie. Odgarnęłam jej włosy ufarbowane na jasnokasztanowy kolor, w daremnej próbie przywrócenia im barwy i połysku młodości, i pocałowałam ją w czoło. Nie mogłam czekać i rozpakowałam obraz z Madonną, poczułam, że bardzo jest tajemnicza, jak nigdy przedtem, i porównałam dwa pierścionki z rubinem; ten na moim palcu i ten namalowany; piękne, błyszczące, ale złowrogie. Potem zerknęłam na ten niepewny świt, który nie mógł pokonać nocy. Światła portu, jezioro czarnych tajemnic, miasto śpiące u moich stóp, zaczarowane i smutne, czarodziejskie i enigmatyczne. Jak obraz. Moją ostatnią myśl przed zamknięciem oczu zaprzątnął posępny starzec. Skąd ten dziwny strach? Wydało mi się, że znałam go już wcześniej. Ale od kiedy? Dlaczego budził we mnie strach, skoro obronił mnie po wyjściu z Del Grial? Artur Boix zadzwonił następnego dnia. Prosił o wybaczenie tego, że dał się ponieść emocjom, ale jeśli tak boli mnie to, co się stało z moim ojcem chrzestnym, to mogę sobie wyobrazić, czym była dla niego strata ojca i stryja. Przyznałam, że ja także uniosłam się i zakończyliśmy rozmowę grzecznym umówieniem się na spotkanie. Zaprosił mnie na kolację, ale odpowiedziałam mu, że nie zwykłam chodzić na kolację sam na sam z mężczyzną, który nie jest moim narzeczonym, a na dodatek w Barcelonie jest moja matka. Po chwili wahania odpowiedział, że zaprasza także panią Wilson, pana Wilsona i całą rodzinę Wilson. Czułam przez telefon, że się uśmiecha. Dodał, że jest chłopcem grzecznym i ma uczciwe zamiary. - Skoro tak, to wolę przyjść sama - odrzekłam ze śmiechem. Fakt, że przepadam za facetami z poczuciem humoru, a Artur je ma. - Ale będzie to obiad, po wyjeździe mojej matki. - Nie będziesz żałować. Mam ci dużo do powiedzenia. Maria del Mar pozostała jeszcze trzy dni w Barcelonie. Te dni musiałam całkowicie jej poświęcić; odbywałyśmy nostalgiczne przechadzki po mieście, odwiedzałyśmy miejsca, gdzie mieszkałyśmy, obejrzałyśmy dom dziadków, przeszłyśmy przez najbardziej kochane ulice. Udałyśmy się na czekoladę do mleczarni, gdzie niegdyś chodziłyśmy, zaglądałyśmy do ulubionych restauracji, śmiałyśmy się jak podfruwajki i to świeżo narodzone między nami koleżeństwo ciągle się pogłębiało. Opowiadała mi anegdotki z czasów kiedy była dzieckiem, nastolatką, młodą mężatką. Niektóre historie mi znane, inne słyszane po raz pierwszy. Zjadłyśmy nawet kolację z Luisem i Oriolem. Wtedy właśnie wręczyła nam nieoczekiwany prezent. - To jest zdjęcie rentgenowskie obrazu z Madonną - rzekła podając nam ogromną kopertę, której zawartości nie chciała mi ujawnić aż do owej chwili. - Zrobiła je twoja przyjaciółka Sharon i daję je wam, życząc z całego serca, żebyście znaleźli skarb Enrika. Oczy Marii de Mar były pełne łez, ale wątpię, by kuzyni to zauważyli, bo jak zahipnotyzowani wpatrywali się w kopertę. Otworzyłam ją ostrożnie, szukając u stóp Madonny ukrytego napisu. Był, ale tylko taki: „znajduje się w”. - Skarb znajduje się w grocie morskiej - wyrecytował rozczarowany Oriol. - To już wiemy, to żadna nowa informacja - stwierdził Luis. Jako ludzie dobrze wychowani podziękowaliśmy za prezent. Pomyślałam, że nie jest to oczekiwany klucz i że trzeba dalej szukać. Tak jak się spodziewałam, moja matka nie chciała spotkać się z Alicią ani nie zmieniła o niej zdania, co mi powtarzała ze sto razy w związku z pewnym chłopcem o niebieskich oczach. Powinnam o nim zapomnieć, powinnam wrócić do Mike’a. Potrafiła jednak zachować miarę i wyjechać w samą porę, kiedy już miałam jej dość i chciałam jak najszybciej podjąć przerwane poszukiwania skarbu. Muszę jednak przyznać, że cieszyło mnie jej towarzystwo i że były to dni dobrze wypełnione, ale kiedy już odprowadziłam ją na lotnisko, wróciłam do hotelu, szybko się spakowałam i wróciłam do Alicii. - Masz ochotę zobaczyć galerę, Cristina? - spytał znienacka Oriol. - Galerę? - powtórzyłam zdziwiona. Przypomniałam sobie, że galera to rodzaj statku, o jakim czytaliśmy w zapiskach Arnau. - Tak, galerę, statek, którego templariusz, brat Arnau d’Estopinya był kapitanem - oświecił mnie Oriol, widząc moją niepewność. - Przecież wiem, co to jest galera - odpowiedziałam urażona. - Chcesz ją zobaczyć, czy nie? - uśmiechał się do mnie. Jego białe zęby były światłem, a błękitne, nieco skośne oczy - tajemnicą. Ten chłopak, no dobrze, ten mężczyzna, nadal mnie pociągał. Jest to ogromna drewniana łódź wystawiona w jednym ze skrzydeł starego budynku z wielkimi łukami podtrzymującymi dach. To dawne doki, w których podobno zbudowano oryginał ponad cztery wieki temu, obecnie mieści się tam Muzeum Morskie. Niezależnie od zainteresowania, jakie budził we mnie statek Arnau d’Estopinyi, miałam jeszcze dodatkowy powód, by tu przyjść: po raz pierwszy w życiu wyszłam z Oriolem sama. Jeśli zwiedzanie galery można nazwać „wyjściem”. Powiedziałam sobie, że w przypadku damy zaręczonej, jaką jestem, takie „kulturalne wyjście” nie jest zdradą ani nawet czymś niestosownym. Spojrzałam na swój zaręczynowy pierścionek, znów się zdziwiłam, że stary templariański rubin błyszczy o wiele mocniej swym wewnętrznym światłem niż wspaniały, świeżo szlifowany brylant. Galera jest jakby gigantyczną szalupą o dosyć niskiej burcie, długie wiosła łatwo mogły dosięgać wody. Nie ma nic wspólnego z obrazami tych okrętów o wysokich pokładach, wyładowanych armatami lub z typowymi karawelami Kolumba. Galera była najeżona wiosłami. Wydało mi się, że są ich setki. - Był to typowy śródziemnomorski okręt przeznaczony do prowadzenia działań wojennych - wyjaśnił mi Oriol, kiedy powiedziałam mu o swoich wrażeniach. Ten tutaj to dokładny model naturalnej wielkości okrętu zbudowanego dla Juana de Austria, przyrodniego brata Filipa II, cesarza, który uczestniczył w słynnej bitwie pod Lepanto 7 października 1571 roku. Połączone floty hiszpańska, wenecka i papieska zadały druzgocącą klęskę Turkom. Tym samym, którzy po wyrzuceniu trzy wieki wcześniej naszych templariuszy z Ziemi Świętej, nie zaprzestali ekspansji w rejonie Morza Śródziemnego, zajęli Cypr, Kretę i zagrażali Italii, zwłaszcza Królestwu Neapolu i wielkim wyspom włoskim należącym wówczas do korony hiszpańskiej. Ciekawe, że w owej bitwie brały udział również galery joannitów, największych rywali Ubogich Rycerzy Chrystusa i dziedziców znacznej części ich dóbr. W trzy wieki później zakon joannitów jeszcze istniał pod nazwą zakonu maltańskiego i po opuszczeniu Ziemi Świętej pod naporem Turków, a następnie po wyjściu z Cypru, Rodos i Krety, ustanowił swą kwaterę główną na Malcie będącej wówczas posiadłością królestwa Aragonii i odstąpionej im przez Karola I. Tu Oriol spojrzał na mnie z uśmiechem. - W Hiszpanii mówi się, że to my dowodziliśmy flotą, ale jeśli odwiedzisz Muzeum Morskie w Wenecji, to zobaczysz, że Wenecjanie zadbali, by dowódcami byli oni, choć jestem pewny, że papież myślał, że to on dowodzi. Tacy to byli sojusznicy! Odpowiedziałam dyskretnym uśmiechem na tę ironię, unikając spojrzenia jego niebieskich oczu, które burzyły mój spokój. Kiedy w nie patrzyłam, czułam na wargach smak soli, dotyk jego ust i mój pierwszy pocałunek. On jednak zdawał się nie dostrzegać mego zmieszania i kontynuował swoją perorę. - Historia zależy od tego, kto ją pisze, ale jest prawdą, że Wenecja dostarczyła o wiele więcej okrętów niż całe imperium hiszpańskie, jeśli się włączy do niego nie tylko Katalonię, Walencję i Majorkę lecz także Neapol i Sycylię. Pomyślałam sobie, że Oriol z takim entuzjazmem zagłębia się w przeszłość, że niewiele myśli poświęca żywej kobiecie, na przykład mnie, bo żadna nie pociąga go tak jak zmysłowe krągłości galery. Przyglądał się jej z zachwytem. - Ten rodzaj statku niewiele się zmienił w ciągu sześciuset lat. - ciągnął dalej. - W Bizancjum około roku tysięcznego miał już kształt bardzo podobny do tej galery i reprezentował najwyższy w starożytności poziom techniki wojennej. Był bezpośrednim następcą rzymskich tirrenes, a także wcześniejszych łodzi greckich i fenickich. Można powiedzieć, że ten typ statku dominował na Morzu Śródziemnym przez dwa tysiące lat. Był szybki, rzucał się na statki wroga i zatapiał je, wbijając ostrogę w burtę, chociaż w średniowieczu ostroga służyła już głównie do przerzucania pomostu przy abordażu na wrogi statek. Na galerze, którą tu widzisz, umieszczano już armaty, głównie na dziobie, a czasem na rufie i burtach, ale artyleria nie była wówczas zbyt potężna. Kiedy ulepszono armaty, galery wyszły z użycia jako okręty wojenne. Oczywiście, jeśli można było zatopić okręt wroga, bombardując go na odległość pociskami, to nie było potrzeby włączać własnego statku do walki. Galera Arnau d’Estopinyi należała do tak zwanych bastardów, żaglowiosłowców, to znaczy była wprawiana w ruch przy użyciu wioseł i żagli. Mogła mieć dwa wielkie żagle łacińskie i trzydzieści sześć rzędów wioseł przy każdej burcie. Każdy rząd składał się z trzech wioseł. Galera, której model tu widzisz, była nieco większa, szersza, choć trochę krótsza; miała trzydzieści rzędów wioseł, a każde wiosło wprawiało w ruch trzech wioślarzy. Wioseł używano tylko w walce, kiedy konieczny był pośpiech, lub kiedy nie było wiatru. Wyobraź to sobie! Siedemdziesiąt dwa wiosła galopujące po morzu! Potrzebny był bęben do wybijania rytmu wiosłowania. W jego oczach błyszczał entuzjazm. Oriol widział galerę d’Estopinyi, jej kil prujący morze, taranującą w najwyższym pędzie okręt wroga. - Był to w owych czasach najszybszy statek na wszystkich wodach. Oriol kontynuował swoją opowieść. Słuchałam go ze zdwojoną uwagą. Oczywiście to, co mówił, było interesujące, muszę jednak wyznać, że jego opowiadanie mnie fascynowało przede wszystkim dlatego, że to on był narratorem. Przeszliśmy wzdłuż statku, po ziemi, na poziomie kilu galery. Stąd widać było tylko drewnianą burtę, z której usunięto w niektórych miejscach deski, by zwiedzający mogli obejrzeć wnętrze statku i sprzęty znajdujące się w każdym z jego segmentów. Po dojściu do rufy mogłam podziwiać kasztel wznoszący się bardzo wysoko, widoczny z ziemi, majestatyczny, bogato zdobiony. - Żadnych takich ozdób nie było na Na Santa Coloma. Ten statek, który widzisz, był okrętem flagowym dowodzonym przez don Juana de Austria, brata imperatora germańsko-hiszpańskiego, drugiego po królu najpotężniejszego człowieka w najbogatszym kraju świata. Jedyną ozdobą galery Arnau d’Estopinyi był prawdopodobnie krzyż templariuszy lub krzyż patriarchalny namalowany na rufie oraz tarcze chroniące galerników i kuszników. Weszliśmy po schodkach na górę i znaleźliśmy się na pomoście wojowników umieszczonym nad pierwszymi rzędami wioseł, na tej samej wysokości co tzw karoca, czyli stanowisko dowodzenia. Tu znajdowały się pomieszczenia dla oficerów galery oraz dla pilota i sternika. Nie mieszali się oni z pospólstwem wioślarzy i ich nadzorcami, którzy wykonywali rozkazy dowódców. Z tego miejsca widać było całą strefę wioseł oraz ostrogę na dziobie. Urządzenie audiowizualne, prawdopodobnie automatycznie programowane, zaczęło wyświetlać na ekranie znajdującym się nad naszymi głowami obrazy wiosłujących galerników; ich sylwetki znalazły się w rzędach wioseł prawie tak jak na rzeczywistym statku. I wtedy stało się; od razu zdałam sobie z tego sprawę; „pierścień” - pomyślałam.- „To znowu pierścień”. Nagle obrazy i dźwięki filmu stłumiło to, co wydobywając się z mego wnętrza, tysiąckrotnie przewyższało wszelką rzeczywistość. Słyszałam bęben wybijający rytm wiosłowania, chlupot wioseł w wodzie, czułam kwaśny, przenikliwy smród potu i odchodów galerników, którzy okryci łachmanami i przykuci do wioseł załatwiali się pod siebie. Czułam bryzę, widziałam błękit nieba i wody oraz białą pianę na grzbietach fal. Dzień był pogodny, ale morze było pomarszczone i statek podskakiwał na falach. Z przodu była inna galera z zielonymi barwami islamu na szczytach masztów, podczas gdy na naszych masztach powiewały bojowe morskie chorągiewki templariuszy: białe trupie czaszki na czarnym tle. Nadzorcy krążyli po śródokręciu grożąc bykowcem tym, którzy nie przykładali się należycie do wioseł, a człowiek zawieszony na głównym maszcie coś krzyknął. Usłyszałam głos, może mój własny, nakazujący wystrzelenie pocisków z katapult, a od strony dziobu dobiegł mnie przenikliwy łomot stawianego masztu. Czułam przyspieszone bicie serca i moja dłoń zacisnęła się na rękojeści szabli przytroczonej do pasa, wiedziałam, że wielu ludzi, a może i mnie, czeka wkrótce śmierć. Wrogi statek zaczął uciekać; wiosłowano szybko, a także stawiano żagle, tak jak my to przed chwilą uczyniliśmy. Byłam jednak przekonana, że go dogonimy. - Wiosła w ruch! - zawołałam. Mój rozkaz został przekazany krzykiem przez nadzorców wzdłuż rzędów wioseł aż do bębna, który na rufie wybijał rytm. Bicze spadały na plecy tych galerników, którzy nie mogli dostosować się do maksymalnej prędkości. Jęczeli chórem, gdy wiosła zanurzały się w wodę i statek coraz bardziej przyspieszał. Krzyki bólu towarzyszyły każdemu uderzeniu batem. Smród ciał, coraz silniejszy, dochodził do mnie z wiatrem wiejącym od dziobu i wyczułam w tym smrodzie, co już poprzednio wiele razy w podobnych chwilach zauważałam: był to odór strachu. Odległość od ściganej zdobyczy zmniejszała się, ale był to również szybki statek i kamienie wyrzucane z naszych machin wojennych nie dosięgały go. Dziób Na Santa Coloma był pełen kuszników, czekających aż Saraceni znajdą się w zasięgu ich strzałów. Jeden z nich wypuścił strzałę, która wbiła się w rufę wrogiego statku. Jednakże z tej odległości możliwość chybienia celu była wielka i rozkazałam zaprzestać strzelania, by oszczędzać strzał. W owej chwili Maurowie odsłonili stanowisko dowodzenia na swej galerze, nasz marynarz ze szczytu masztu krzyknął: „nafta!”. Na niebie pojawiły się smugi dymu, a wokół nas zaczęły spadać gliniane dzbany z płonącym paliwem. Żołnierze nałożyli pancerze, niezbyt zabezpieczające przed ogniem, ale pospólstwo pozostało bez żadnej ochrony i wtedy między osiemnastym a dziewiętnastym rzędem wioseł spadł dzban na jednego z tych nieszczęśników, zamieniając go w kulę ognia rozpryskującą się na jego towarzyszy. Wyli przerażeni, porzucili wiosła, a statek gwałtownie skręcił. Sternik usiłował skorygować kurs, krzyki poparzonych były przerażające, ale to nie była pora na strach lub współczucie. - Wrzućcie liście do pieca kuchennego! - rozkazałam. Nie po raz pierwszy uciekliśmy się do podstępu. Podczas gdy nadzorcy i żołnierze usiłowali ugasić ogień kubłami wody, marynarze przynieśli z ładowni kilka worków liści i dziegciu, które wrzucili na żarzące się palenisko usytuowane pod gołym niebem, w rzędzie dwudziestym trzecim, gdzie nie było wioślarzy. Wkrótce słup czarnego dymu uniósł się nad statkiem. - Wstrzymać wiosłowanie! - krzyknęłam. - Wiosła do wody! Rozkaz powtórzyli żołnierze wzdłuż galery, która się zatrzymała, chybocząc się, bo została mocno rozpędzona w trakcie pościgu. Ogień był już stłumiony, kiedy wachtowy krzyknął, że Saraceni zmniejszyli tempo wiosłowania i ich statek zmienia kurs. Na chwilę zniknęły smugi dymu ciągnące się za ich zapalającymi pociskami, ale zaraz potem zaczęli nas znów ostrzeliwać, tym razem od strony dziobu. Nasi nadzorcy rozkuli szybko rannych i umierających galerników, a ich miejsce zajęli wioślarze ochotnicy, tzw. bonavoglies. Nasza galera zasłonięta grubą chmurą dymu, który marynarze ciągle podsycali, wydawała się śmiertelnie ranna, ale w rzeczywistości była gotowa do walki. Wrogi statek zbliżał się do naszej sterburty, obrzucając nas ogniem i strzałami; chcieli wykorzystać zamieszanie i zniszczyć nas. Nigdy by się nie odważyli dokonać abordażu takiej galery jak Na Santa Caloma, gdyby jej załoga nie została uszczuplona. Moi ludzie miotali się w dymie jakby rzeczywiście działo się coś poważnego, a strzały Maurów dosięgały już burt i wioślarzy z pierwszych rzędów, którzy zaczynali krzyczeć. Dzieliło nas od nich około dwustu metrów, kiedy rozkazałam: - Strzelać! Do wioseł! Rozkazy dobiegły aż do dziobu, rozległo się bicie bębna, a także uderzenia batem i lamenty. Chmura strzał poszybowała w stronę naszego wroga i wkrótce na ich galerze podniosły się krzyki, które się nasiliły, kiedy jednym z naszych kamieni udało się trafić w pokład. Saraceni spostrzegli dopiero wtedy, że z naszej strony był to podstęp, kiedy nasz statek skoczył do przodu, a dym z ognia, który przestaliśmy podsycać, pozostał w tyle. Wtedy popełnili drugi błąd. Chcąc uniknąć zderzenia, dokonali skrętu na bakburtę, aby nas wyminąć, ale dzięki sile naszych wioślarzy, którzy odpoczęli w czasie, gdy tamci wiosłowali, i dzięki większej potędze naszego statku, jego ostroga, rozbijając wszystko w drzazgi wbiła się w sterburtę wroga, blisko pomostu wojowników. W tym czasie nasi kusznicy, starając się nie trafić w ich wioślarzy, którzy prawdopodobnie byli chrześcijańskimi niewolnikami, zdążyli wysłać drugą strzałę, tym razem z powodu mniejszej odległości bardziej celną, na wojowników i oficerów. Przy okrzykach towarzyszących abordażowi nasi, wprawieni w tego rodzaju walce, przebiegli przez ostrogę krzycząc: „Za Chrystusa i Maryję” i bez trudu wskoczyli na drugi statek. Mimo strat spowodowanych strzałami i ciosami szabli Maurów, zapominając o zwykłych żołnierzach stłoczonych w większości na dziobie, zaatakowaliśmy dziko pomost wojowników, gdzie w ciągu kilku minut zostali zarżnięci wszyscy oficerowie i strażnicy. Kiedy wszyscy nasi znaleźli się na pokładzie i zaczęli się posuwać w stronę dziobu, między rzędami wioślarzy, którzy nas oklaskiwali, wiedziałam, że zwyciężyliśmy. Z mojej piersi, którą rozpierała duma, wyrwał się okrzyk zwycięstwa. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że znajduję się w muzeum, że minęło zaledwie kilka sekund. Oriol mówił: - Tego typu statkami o wysokich burtach, jak karawele Kolumba, posługiwano się jeszcze w czasach Arnau. Były to jednak już tylko żaglowce towarowe i handlowe. Ich głębszy kadłub umożliwiał transport wielkich ładunków. Bezpośrednimi ich przodkami były oczywiście statki zwane koggi i karawele oraz cała rodzina mniejszych statków. Co się zaś tyczy galer, to istniało co najmniej tuzin ich rodzajów. Uchwyciłam się balustrady, usiadłam na ziemi i położyłam rękę na sercu. Biło szybko, brakło mi powietrza. - Co z tobą? - zapytał zaalarmowany Oriol, przerywając swój wykład. - To znowu wróciło - wyszeptałam łapiąc z trudem powietrze. - Ten pierścień. Po tym przerażającym przeżyciu spodziewałam się ze strony Oriola jakiegoś zrozumienia. Wierzyłam w jego wrażliwość i wiedzę o tym, co ten dziwny pierścionek może wyrabiać z ludźmi; nie przypuszczałam, że to właśnie on napędzi mi następnego stracha. Pozostaliśmy w doku jeszcze parę chwil; zdążyłam mu opowiedzieć, co się ze mną działo i kiedy Oriol się upewnił, że mniej więcej wróciłam do siebie, powiedział mi, chyba po to, by mnie rozruszać, że chce mi pokazać pewne szczególne Miejsce. Przeszliśmy na drugą stronę alei, weszliśmy w rejon bardzo starych domów, minęliśmy dwie przecznice i znalazłam się w malutkim lokalu. Z pewnością szczególnym, na brudnych ścianach półki z butelkami pokrytymi wieloletnim tłustym brudem, obrazki o przygnębiającej treści, kobiety palące papierosy i patrzące na nas z miną pełną obrzydzenia. Oprawione w ramki wycinki z gazet poświadczały, że jest to Miejsce bardzo szczególne. Słychać było francuską muzykę, która zdawała się wychodzić ze starego radia, takiego w politurowanej skrzynce, sprzed epoki tranzystorów. - Ten bar nazywa się Pastis - poinformował mnie Oriol, zamawiając napój, który jest czymś w rodzaju anyżówki, zmieszanej z wodą i który mi nie smakuje. Przypuszczam, że Oriol chciał mnie podnieść na duchu tym paskudztwem, ale pomyślałam, że nie jest to dobry sposób. Na samą myśl o tym, co przeżyłam w dokach, dostawałam gęsiej skórki. Nie mogłam się powstrzymać i spojrzałam na pierścionek z krwawym samczym kamieniem, szukając chyba wjego przejrzystości ducha starego templariusza, który zdawał się w nim mieszkać. - Kocham legendę tego miejsca - rzekł Oriol, odrywając mnie od moich posępnych myśli. Rozglądał się po klitce, w której siedzieliśmy, jego oczy wyrażały tę samą melancholię co w muzeum. Tam wspominał o wielkich bitwach drewnianych okrętów i bohaterach, którzy utonęli w Morzu Śródziemnym, teraz szykował mi opowiadanie, chyba tak stare jak ten lokal. Taki jest Oriol. Lubi żyć w przeszłości. Czy przeżywa na nowo fale, burzę i pocałunek? - Zbudował go w 1947 roku Quimet, należący do bohemy malarz, po powrocie z Paryża, dokąd wyemigrował z Afryki jako pied noir po drugiej wojnie światowej. Pojechał tam w poszukiwaniu sukcesu, tak jak wcześniej uczynili to Pablo Picasso i Juan Gris. Paryż był wówczas jeszcze stolicą sztuki, a Nowy Jork dopiero aspirował do tej roli. Razem z nim wyjechała Carme, dzielna dziewczyna z Alicante, o dobrym wyglądzie i jeszcze lepszym charakterze, podobno jego kuzynka. Kochała go namiętnie i wierzyła wjego talent. Carme pracowała w barach, sprzątała, robiła wszystko, by zdobyć pieniądze na utrzymanie ich dwojga, Ale obrazów Quimeta, spod znaku egzystencjalnych mdłości, nikt nie kupował. Kto jednak zawiesił wjego lokalu obrazy tak przygnębiające i marne? Łyknęłam trochę tego białawego płynu, który Oriol dla mnie zamówił, nie pozostawiając mi wyboru i popatrzyłam na obrazy pokryte tytoniowym kopciem. Kobiety o pustym spojrzeniu przed szklankami, także pustymi, mężczyźni palący papierosy. Kobiece postacie na ulicy, prawdopodobnie prostytutki czekające na klienta. Pamiętałam, że rejon, do którego zaprowadził mnie Oriol był częścią dawnej dzielnicy chińskiej, bastionem taniego kurestwa. Potwierdziłam skinieniem głowy. Ja oczywiście nie powiesiłabym u siebie czegoś takiego. - Prawdopodobnie Quimet chciał być Toulouse-Lautrekiem w wersji egzystencjalistycznej Barcelony lat pięćdziesiątych i przenosił na płótno to, co go otaczało. Podpisywał się Pastis. W tym czasie kultura francuska była podziwiana, a anglosaska ignorowana. Burżuazja posyłała swoje dzieci do Liceum Francuskiego. „Tak jak moja mama i Enric” - pomyślałam. - Faktem jest, że Quimet z grupy przyjaciół i bywalców utworzył pseudoartystyczne kółko, które słuchało Edith Piaf, Juliette Greco i Jacques’a Brela, pijąc pastis i dyskutując o ostatnich tendencjach w światowej stolicy sztuki - Oriol pociągnął łyk ze szklanki, rozejrzał się wokół, a potem utkwił we mnie spojrzenie i zwierzył mi się - Mój ojciec bywał w tym barze. Wytrzymałam jego spojrzenie. Czy oczy Oriola zwilgotniały? Ciasnotę lokalu wykorzystałam, by przysunąć się trochę bliżej do tego nieśmiałego chłopca, który stał się pięknym, ale dwuznacznym mężczyzną. Czy go nadal kocham? Czy on coś do mnie czuje? Czy kiedykolwiek coś czuł? Milczeliśmy, patrząc na siebie, słuchając tych starych ballad chansonniera, szepczącego słowa o miłości w półmroku lokalu, który, mimo obecności pół tuzina stałych bywalców, wydał mi się intymny. I wydało mi się, że on też się do mnie przysunął, że nasze wargi pragną siebie, a ja tęsknię za smakiem jego ust. Widziałam swoje odbicie w jego źrenicach. Byłam trzynastoletnią dziewczynką spragnioną pierwszego pocałunku podczas wrześniowej burzy. Szaloną kobietą, która fantazjowała, próbując odtworzyć romans zniszczony przez odległość i czas. Kimś, kim mogłam być, ale kto istniał tylko w równoległym świecie moich snów. Przysunęłam się znów bliżej o parę milimetrów, a moje serce waliło jak oszalałe. - To on mnie tutaj przyprowadził. - Kto? - zapytałam głupio. - Mój ojciec, Enric. Oriol siedział nadal bardzo blisko mnie, ale czar prysł. Czy zrobił to naumyślnie? Poczuł strach przed pocałunkiem, który sobie obiecywaliśmy spojrzeniem? Nie odważył się. Jest homoseksualistą, jak mówią? Przebiegłam znów wzrokiem po czterech ścianach, by ukryć niepokój. - To on opowiedział mi tę legendę. Jeśli przeczytasz artykuły prasowe wiszące na ścianach, zobaczysz, że zdają się one opowiadać o innej historii, ale dla mnie jedyną prawdziwą historią jest ta, którą usłyszałem od Enrika. - Opowiedz mi ją. - Quimet był facetem błyskotliwym, z charyzmą, przyciągał ludzi i tutaj zbierała się grupa wiernych przyjaciół i klientów. Jednakże dziś nikt nie mówi o jego ciemnej stronie. - Ciemnej stronie? - Tak. Poza tym, że malował, pił, boksował się, palił, robił niewiele więcej. Poza tym, że... - Że co? - Że kiedy był pijany, spuszczał straszne lanie Carme. - Tu Oriol wskazał mi zdjęcie w ramce wiszące za ladą. - Spójrz, na tym zdjęciu są obydwoje. Spojrzałam zdjęta grozą na czarno-białą, już pożółkłą, fotografię, z której uśmiechał się mężczyzna z włosami zaczesanymi do tyłu i stojąca za nim piękna kobieta z fryzurą w stylu lat pięćdziesiątych, w nieskazitelnie białym fartuszku. - Ale dlaczego ona na to pozwalała? - Bo go kochała. - To żadne wytłumaczenie. - Utrzymywała go w Paryżu i nadal zarabiała na niego tutaj, w Barcelonie. - Ale dlaczego ona to wytrzymywała, pozwalała, by się wałkonił, a do tego jeszcze ją bił? - Bo go kochała. - To niczego nie tłumaczy... - Był chory. Pewnego feralnego dnia umarł, nie wiadomo, z pijaństwa, z powodu marskości wątroby czy syfilisu. I wtedy to miejsce i miłość Carme stały się legendą. - Dlaczego? - Carme postanowiła zostawić wszystko tak jak było za życia Quimeta. Spójrz na te butelki na półkach. - Obrosły brudem. - Ścian nie malowano, muzyka była zawsze ta sama, Carme obsługiwała klientów za ladą w swoim białym wykrochmalonym fartuszku, a kiedy ktoś zamawiał coś innego, a nie pastis, robiła złą minę i mruczała coś cicho. Już przy wejściu witała cię z uśmiechem, wycierając ladę ścierką i proponowała: „pastis?” jakby to był obowiązkowy haracz spłacany pamięci jej świętego. Mnie, kiedy byłem dzieckiem, pozwalała na napoje chłodzące. Z początku odczuwano dotkliwie brak malarza, a nawet jeden z jego przyjaciół z ruchu nova cancó poświęcił mu pieśń nagraną na płytę: Quimet z baru Pastis, już cię więcej nie zobaczymy. Ale jest coś niezrozumiałego: przychodzi coraz więcej ludzi. Legenda baru Pastis jako pomnika miłości Carme przerosła malarza o zniszczonej wątrobie. A Carme, mimo wszystkiego co musiała znosić z powodu swej miłości, była dzielną kobietą, zawsze dbała o dobrą atmosferę w barze, wyrzucała bez namysłu niepożądanych gości. Kiedy na początku lat osiemdziesiątych przeszła na emeryturę, Pastis nadal był popularny, a następni jego właściciele dbali o to, by nie zatracił swego niepowtarzalnego charakteru. Oriol pociągnął łyk swego pastis i znowu na mnie spojrzał. Leciutki uśmiech igrał na jego wargach. - Byłabyś zdolna tak bardzo kochać, Cristina? Pomyślałam chwilę przed udzieleniem twierdzącej odpowiedzi. - Ja wierzę w miłość. - Czy kochasz tak swojego narzeczonego? Tak jak Carme Quimeta? - poczułam się nieswojo, że miesza on do tego mojego narzeczonego. I odpowiadając sama sobie na to pytanie, doszłam do wniosku, że uczciwa odpowiedź brzmiałaby: nie. - Nie wiem, to jest przesada. - Nie znałem Quimeta, ale kiedy ktoś pytał Carme o niego, ona odpowiadała, że był to artysta; jej wzrok cofał się w przeszłość, na jej ustach pojawiał się uśmiech, a w jej słowach brzmiał podziw. Czy byłabyś zdolna tak bardzo cenić mężczyznę? Wspierać go w jego pracy, doglądać w chorobie, a na dodatek znosić złe traktowanie? - Nie! - odparłam z oburzeniem. Oriol uśmiechnął się. Widać było, że jest zadowolony. - Widzisz - rzekł z triumfującą miną. - Istnieją różne sposoby życia, różne sposoby kochania. Są tacy, którzy są zdolni poświęcić się dla ukochanej istoty. Są tacy, którzy oddają dla niej życie. Zamyśliłam się. Co Oriol chciał mi przez to powiedzieć? Miał na myśli swego ojca? Mówił o sobie? A może o obydwóch? Po wyjściu z baru skierowaliśmy się w stronę Ramblas. Lewą rękę trzymałam opuszczoną blisko jego ręki w naiwnej nadziei, że się one zetkną, a w końcu połączą, tak jak to czasem się zdarzało, kiedy byliśmy mali i szliśmy na plażę. Nie zauważyłam pojawienia się tej dziewczyny, która podeszła z tyłu i zatrzymała Oriola, chwytając go za ramię. - Cześć, kochany! - zawołała dziwnym głosem. Oriol się odwrócił i nie mogłam zobaczyć wyrazu jego twarzy. - Cześć Susi! - odpowiedział. Susi miała na sobie krótką, skórzaną, czerwoną spódniczkę I czarne pończochy. Była ładną, wysoką, zbyt mocno umalowaną dziewczyną na wysokich obcasach. - Oriol kochany, kopę lat cię nie widziałam! „Ten głos” - pomyślałam. - Ja ciebie też - odpowiedział Oriol i dodał - pozwól, że przedstawię ci Cristinę, przyjaciółkę z dzieciństwa, która przyjechała z Nowego Jorku nas odwiedzić. - Bardzo mi miło - powiedziała dziewczyna i nie puszczając ramienia Oriola, posłała mi dwa całusy z tych, które nawet nie muskają policzka. Cmoknęła tylko, jakby mnie całowała. Ja zrobiłam to samo, chociaż wydało mi się to dziwne. Używała mocnych, słodkawych perfum. - Bardzo mi miło - powiedziałam, chociaż wcale nie było mi miło i dziwiło mnie, że on zadaje się z taką dziewczyną. Ze slumsów. - Przyjaciółka, bliska przyjaciółka? - wypytywała Oriola. Miała obfity biust. - Przyjaciółka, którą bardzo kocham - oświadczył on, a przez jego twarz przemknął figlarny uśmiech. - Ach! - wykrzyknęła ona. Jej grube zmysłowe wargi rozchyliły się w uśmiechu, odsłaniając zęby pożółkłe od nikotyny. - Wobec tego możemy utworzyć trio. Przez kilka sekund stałam oszołomiona, zanim zrozumiałam to, co niepojęte. Susi była prostytutką i właśnie oferowała nam swoje usługi, uważając, że we trójkę będzie nam dobrze, będziemy mogli robić różne świństwa bez żadnego wstydu. Spojrzałam na Oriola. Obserwował mnie z uśmiechem, zdawał się czekać na moją decyzję. Było mi głupio, poczułam, że się rumienię, już dawno tak się nie przeraziłam, bo jestem przecież pewna siebie i wydaje mi się, że umiem sobie poradzić w każdej sytuacji. Muszę jednak przyznać, że ja, błyskotliwa prawniczka, o ciętym języku, nie byłam na to przygotowana. Nie mogłam sobie tego wyobrazić. Najgorsze jednak przyszło potem. Otrząsnąwszy się ze zdumienia, usłyszałam jak Susi opowiada, co moglibyśmy robić we trójkę. I wtedy mnie olśniło. - Ty nie jesteś kobietą! - ten okrzyk wydarł się ze mnie mimo woli, nie mogłam go powstrzymać. - Jesteś mężczyzną! - Co do pierwszego masz trochę racji, kochana - odrzekła, nadal się uśmiechając. Zauważyłam wówczas na jej grdyce wydatne jabłko Adama. - Choć nie do końca. Co do drugiego, to się mylisz. Nie jestem mężczyzną. Z takimi cyckami! - uniosła je rękami do góry. Jak już wcześniej zauważyłam, były naprawdę duże. - Chodź, Oriol, chodźmy w trójkę - nalegała. - Tylko pięćdziesiąt euro, po dwadzieścia pięć od osoby. A ja daję łóżko. Nie mogłam uwierzyć w to wszystko, tak jakby zdarzyło się to komuś innemu, gdzieś indziej. To było nierzeczywiste, a jednak, kiedy Oriol się odezwał, poczułam, że wali mi się świat. - Jak ci się podoba ten program, Cristina? - patrzył na mnie swoimi niebieskimi, lekko skośnymi oczami, które tak kochałam, i odsłonił w uśmiechu zęby. - Idziemy? - Tak, idziemy - zawołała Susi, chwytając nas oboje wpół. - Idziemy, seńorita. Umiem zrobić dobrze zarówno mężczyźnie, jak i kobiecie. Z pewnością już nigdy nie będziesz miała okazji przeżyć czegoś takiego, z chłopakiem a jednocześnie ze mną. Tylko przez jedną krótką chwilę wyobraziłam sobie siebie między nimi dwojgiem, tylko przez moment poczułam niezdrowe podniecenie. Zaraz potem ogarnęła mnie groza... Tamtej nocy, patrząc z okna swojego pokoju na miasto, zadzwoniłam do Mike’a. Od dwóch dni nie rozmawiałam z nim i robiłam sobie z tego powodu wyrzuty. Przyjęłam jego wymówki; potrzebowałam jego miłości, oddania, czułości. - Kocham cię, tęsknię za tobą - powiedział po udzieleniu mi reprymendy. - Zostaw te głupoty z poszukiwaniem skarbu i wracaj do mnie. - Ja też cię kocham - wierzyłam głęboko w to, co mówiłam. - Oddałabym wszystko, żeby być przy tobie, ale muszę zostać aż do zakończenia tej historii. Ta rozmowa, świadomość, że Mike nadal mnie kocha, była balsamem na moje rany. Bo czułam się zraniona. Głęboko. Czy Oriol naprawdę chciał urządzić ten numer z transwestytą? Czy należy do tego rodzaju zboczeńców, którzy dla zapewnienia sobie sukcesu preferują seks grupowy? Jego propozycja była absolutną zniewagą. Nie, nie taka była jego intencja. - Nie spodziewałem się spotkać Susi i zaimprowizowałem z marszu. To był żart - powiedział mi. Przeszłam prawie biegiem przez ulicę w stronę Ramblas, nie odpowiadając na jego nieprzyzwoitą propozycję. On szybko pożegnał się z Susi i dogonił mnie pośrodku deptaka. - To mi się nie spodobało - odpowiedziałam. - Nie obrażaj się, podchwyciłem jej propozycję, bo chciałem zobaczyć jak zareagujesz... wydało mi się to zabawne. Jego tłumaczenia mnie nie przekonały. Bardzo mnie zabolało i kiedy zamknęłam się w pokoju, łzy popłynęły mi z oczu. Oriol mnie rozczarował. Gdzie się podział nieśmiały chłopiec, w którym będąc małą dziewczynką się zakochałam? Wieczorem wychylona przez okno, patrząca na światła miasta, wstrząsana nadal obrzydzeniem, nie mogłam się opędzić od myśli o tych dwóch wydarzeniach. Pierwsze w barze. Oriol ukazał mi sposób życia, myślenia tak bardzo odmienny od mojego. To absolutne oddanie kobiety mężczyźnie, to dobrowolne podporządkowanie się jemu. Co chciał przez to zasugerować? A potem spotkanie z Susi. Czy to on je zaaranżował? Skłamał, mówiąc, że był to przypadek? Byłam pewna, że Oriol liczył na moją negatywną odpowiedź. Trudno mi znaleźć bardziej niestosowny sposób proponowania kobiecie seksu. Dlaczego więc to zrobił? Czyżby pragnął mojej odmowy jako alibi dla swojego homoseksualizmu? A Susi. To ich współdziałanie, zaufanie, z pewnością znają się od dawna. Jakie łączą ich stosunki? Może o to chodzi? Może są tej samej orientacji seksualnej? Może śpią ze sobą? Położyłam się, ale nie mogłam zasnąć. Gdy tylko zamykałam oczy, powracały do mnie psychometryczne obrazy, które widziałam w dokach. Smugi dymu snujące się za pociskami płonącej nafty, straszliwy smród wydzielin gromadzący się od wielu miesięcy w ludzkich ciałach, odór spalonego mięsa, wycie poparzonych ogniem i zranionych żelazem. Czułam mdłości. Wstałam, żeby napić się wody i spojrzałam na złowieszczy, lśniący krwawym blaskiem pierścień. Zdjęłam go z palca i położyłam na nocnym stoliku. Będę spała z czystym, przejrzystym brylantem od mojego narzeczonego. Tej nocy nie mogłabym znieść żadnej z tych straszliwych wizji przeszłości. Zasnęłam, sama nie wiem po ilu godzinach i spałam źle. Tym razem nie mogłam zrzucić winy na pierścień z rubinem, ale znów miałam sen. Z początku był to miły i głupi sen erotyczny, ale jego zakończenie, zważywszy na to jak się czułam, zwiększyło mój niepokój. Zaczęło się przyjemnie. Oriol zbliżał się do mnie, żeby mnie pocałować, ja rozchylałam wargi i zamykałam oczy, by poczuć smak jego śliny i soli, tak jak to robiłam tyle lat temu, kiedy jako nastolatki pierwszy raz się pocałowaliśmy. Gdy poczułam jego rękę pod spódnicą, ogarnęło mnie przemożne pożądanie. Kiedy jednak otworzyłam oczy, aż podskoczyłam, bo zobaczyłam, że tym, kto pieści mnie między nogami, jest inny mężczyzna. Chciałam protestować, pocałować jeszcze raz Oriola, kiedy spostrzegłam, że mężczyzna, nie przestając mnie obmacywać, całował Oriola, a ten odwzajemniał mu jego namiętność. Nie mogłam uwolnić się z tego dziwnego uścisku we trójkę; szukając miłości Oriola, uprawiałam seks z osobnikiem, który zdawał się być kochankiem mego przyjaciela. Ten mężczyzna nie był transwestytą jak Susi, ale pachniał takimi samymi perfumami. Kiedy się obudziłam, ciężko oddychałam, czując podniecenie i zarazem strach. Jak by się skończył ten sen? Nie chcę nawet tego sobie wyobrazić. Była to dwuznaczna mieszanina podniecenia i grozy. A za tym wszystkim był mój strach. Czy Oriol jest homoseksualistą? A może podobali mu się zarówno mężczyźni, jak i kobiety? To pytanie nie dawało mi spokoju, ale jednocześnie musiałam przyznać, że nadal coś do niego czułam, może nawet dużo. Czy powtórzy się ze mną historia, którą przeżyła moja matka? Tego ranka byłam bardzo przygnębiona. Siedząc na łóżku, wpatrywałam się ze strachem w pierścionek leżący na nocnym stoliku. I myślałam z rozpaczą o Oriolu. „Do diabła ze skarbem i z tymi starymi historiami o cierpieniu” - pomyślałam i postanowiłam posłuchać mamy i Mike’a. Pragnęłam być kochana i nie zależało mi nawet na tym, by być rozpieszczana. Zaczęłam planować powrót. Wtedy jednak zadzwonił telefon. Artur zapraszał mnie na obiad. Natychmiast się zgodziłam. On przynajmniej był facetem grzecznym i miłym, pod wieloma względami bardziej atrakcyjnym niż Oriol. - Nie rozumiem. Dlaczego nie zgłosiliście kradzieży obrazów na policji? - zapytałam go. - Skąd wiesz, że nie zgłosiliśmy? Spojrzał na mnie z zainteresowaniem. - Mam swoje źródła informacji. - Alicia? - Nie rozmawiałam z nią o tym. Rozmawiałam z komisarzem Castillo. Prowadził śledztwo w tej sprawie. Nie zgłoszono żadnej kradzieży. A była naprawdę kradzież? - Oczywiście. - To jak zamierzaliście odzyskać swoją własność, nie zgłaszając kradzieży? - Mamy swoje metody. - Takie jakie zastosowaliście wobec przyjaciela mojego ojca chrzestnego? - Posłuchaj, Cristina. Mamy własny styl pracy i nie chcemy, by policja wsadzała nos w nie swoje sprawy. - Jesteście mafią, nie? Artur pokręcił głową z niesmakiem. Potem zaczął mówić, ważąc słowa i dawkując uśmiechy. Z pewnym przymusem spojrzałam znów na niego. - Słowo mafia jest obelgą, kochana - zrobił pauzę. - Jesteśmy tylko handlowcami i mamy swoje zasady w interesach. - Łącznie z morderstwem? - Tylko wtedy, kiedy to konieczne. Patrzyłam na jego ładną twarz i zastanawiałam się, czy powinnam natychmiast odejść. Zacisnęłam wargi, co znaczyło, że byłam rozgniewana. Ten człowiek niewątpliwie był niebezpieczny, ale niebezpieczeństwo niezbyt mnie przerażało, rozważałam tylko, czy nie zostawić go; oburzała mnie jego arogancja stawianie się ponad prawem. Myślę, że we mnie głęboko tkwi prawnik. On zdawał się odgadywać moje myśli i szybko dodał: - Nie sądź, że oni są lepsi. - Kto? - Oriol, Alicia i reszta. - Tworzą sektę. - Co ty opowiadasz? - Tak, to sekta - stwierdził z głębokim przekonaniem. - Ja przynajmniej jestem szczery i mówię otwarcie o tym, co zamierzam zrobić. A oni ukrywają swoje zamiary. Milczałam, usiłując oswoić się z tym co powiedział, a na koniec rzekłam: - Powiedz mi wreszcie, co masz do powiedzenia. Wyjaśnił mi, że porwany romantyzmem końca XIX wieku, idealizując wszystko co średniowieczne w sztuce katalońskiej, od poezji po architekturę dziadek Bonaplata, bywalec w kręgach masonów i różokrzyżowców, utworzył własną tajną grupę będącą bardzo swoistą wersją zakonu templariuszy. Do tej grupy należeli członkowie rodziny Coli, mojej rodziny a także rodziny Boix, jego rodziny. Jednakże po latach, po kilku pokoleniach, kiedy Enric został mistrzem zakonu, ojciec Artura i jego stryj zaczęli się w tej grupie czuć nieswojo, bo stawała się ona coraz bardziej ezoteryczna i rytualna. Ojciec Artura nie poparł prób Enrika zmiany statutu umożliwiającej przyjmowanie kobiet, przy czym pierwszą damą templariuszką miała być Alicia, kobieta o silnej osobowości, która gustowała w pseudoczarach i w okultystycznych legendach o rycerzach świątyni Salomona, które chciała wykorzystać do narzucenia swoich poglądów. - W tej sytuacji ukazał się Arnau d’Estopinya. - Arnau d’Estopinya? - zapytałam zdumiona. - Tak - odpowiedział bardzo poważnie. - Arnau d’Estopinya, templariusz. - Jak to Arnau d’Estopinya? - zawołałam. - Jak to ukazał się? - nie mogłam wyjść ze zdumienia. Nie zaliczałam Artura do osób wierzących w duchy, ale on miał minę jak najbardziej poważną. - Komu się ukazał? - Twemu ojcu chrzestnemu - zdałam sobie sprawę, jak tego antykwariusza musi bawić moje zdziwienie. - Enrikowi ukazał się Arnau d’Estopinya? - miałam gonitwę myśli. Czyżby to miało jakiś związek z wizjami, spowodowanymi, według Alicii, przez mój pierścionek? - Tak. Pewnego pięknego dnia ten człowiek pojawił się u twego ojca chrzestnego, mówiąc, że on także jest templariuszem i chce wstąpić do naszego zakonu... - Chwileczkę - przerwałam mu. Ale skoro Arnau d’Estopinya zmarł w XIV wieku? - Tak sądzisz? - Oczywiście! - Wobec tego musiał to być ktoś inny. Potrząsnęłam głową, nie mogąc ukryć zdziwienia. Zaczynał mnie irytować ten głupi kawał. Chyba antykwariusz bierze mnie za kretynkę. - Otóż nie - oświadczył nagle Artur. - Okazało się, że to ten sam Arnau d’ Estopinya sprzed siedmiuset lat. Siedziałam w milczeniu, czekając, że jeszcze coś powie; było oczywiste, że coś takiego jest niemożliwe. Artur brał mnie pod włos i chciał się przekonać, jak długo może jeszcze ciągnąć tę niedorzeczną historię. - W rzeczywistości ten człowiek nie jest starym templariuszem sprzed wieków, ale wierzy, że nim jest - dodał rozbawiony - chociaż to nie jest możliwe, nie sądzisz? - To musi być wariat! - Jest. Ale w owej chwili Enric postanowił udzielić mu audiencji jako mistrz zakonu i zgłosić jego kandydaturę. Mój ojciec także należał do komisji, która wysłuchała tej historii i, choć z oporami, głosował za przyjęciem go do zakonu. - Ale dlaczego go przyjęli, skoro był wariatem? - Z powodu skarbu? - Skarbu? - Tak. On naprawdę był zakonnikiem, ale go wyrzucili z klasztoru, bo był gwałtownikiem, o zmiennych nastrojach, zadźgał nawet nożem innego zakonnika w czasie kłótni, jaki program telewizyjny chcą oglądać. Przedstawił się Enrikowi jako potomek rodu braci strażników skarbu templariuszy królestw Aragonii, Majorki i Walencji. Miał na palcu pierścień, którego ja nigdy nie widziałem, ale z tego, co mi o nim opowiadano, wynika, że był bardzo podobny do twojego. - Spojrzałam na klejnot, który lśnił słabo, jakby spał. - Myślisz, że to ten? - zapytałam. - Tak. A więc jest bardzo ważny dla nich. - Dla nich? - Dla tej sekty Nowych Templariuszy, dla Oriola, Alicii. Ten pierścień oznacza władzę w zakonie. Według Arnau d’Estopinyi jego właścicielem był wielki mistrz zakonu Guillermo de Beaujeu, który zginął w walkach w Akce, a jego pierścień, symbol władzy w zakonie templariuszy - podobnie jak pierścień papieski - zabrał jeden z rycerzy, który, choć ciężko ranny, zdołał dotrzeć do statku Arnau. W końcu rycerz powierzył pierścień samemu Arnau, kiedy templariusze aragońscy i katalońscy zostali uwięzieni przez króla. Słuchając tej historii, która doskonale pasowała do zapisków Arnau przestraszyłam się nie na żarty. Artur kontynuował swoją relację, nie zauważając mojego zaniepokojenia. - Po śmierci d’Estopinyi pierścień, obrazy i legenda o skarbie przechodziły od mnicha do mnicha, z rąk do rąk, w dziwnej kolejności wybrańców, aż po dzień dzisiejszy. - Ale twój ojciec i Enric wierzyli, że to coś więcej niż tylko legenda. - Rzeczywiście. Obaj też wyruszyli na poszukiwanie obrazów w rejonie klasztorów cystersów w Poblet i Santes Creus. Ale twojemu chrzestnemu udało się wielkie zagranie. - Jakie? - Ponieważ był mistrzem zakonu Nowych Templariuszy, nietrudno mu było przekonać obłąkanego mnicha, że jego sekta jest bezpośrednią dziedziczką templariuszy. Przyjął więc do niej Arnau i przyznał mu dożywotnią pensję, którą wypłacał z własnej kieszeni. Brat był zachwycony, przysiągł Enrikowi dozgonną wierność i przekazał mu pierścień, uznając, że należy się on twojemu ojcu chrzestnemu jako mistrzowi zakonu. Wydaje się, że ten człowiek nigdy nie uważał się za właściciela pierścienia, lecz tylko za depozytariusza. - A co on zrobił po śmierci Enrika? - Mój ojciec i stryj opuścili sektę na wiele miesięcy przedtem, zanim twój chrzestny ich zamordował. Skłonił ich do tego spór z Enrikiem wokół obrazów i sprzeciw wobec coraz większego panoszenia się Alicii. Po śmierci Enrika Alicia, wbrew wszelkiej templariańskiej tradycji dotyczącej kobiet, przy poparciu zafascynowanych nią kilku głupców, objęła funkcję mistrza. Dotrzymała obietnicy męża i skrupulatnie wypłacała pensję bratu Arnau, który jest wariatem ale nie do końca, przezornie jej także przysiągł wierność. Członkowie sekty, niektórzy zaciskając zęby, zaakceptowali w końcu przywództwo tej kobiety, której osobiście nie znam, ale która, jak mi się wydaje, ma szczególną charyzmę i która potrafiła bardzo dobrze nawiązać do tradycji okultystycznej, która obejmuje również legendę templariuszy, i wykorzystać ją do własnych celów, zdobyć szacunek i podziw członków zakonu. - Wytłumacz mi tę kwestię okultyzmu i templariuszy. - Krążyły różne opowieści o tragicznym końcu zakonu, o herezji, o jego wielkich bogactwach; to wszystko pobudzało wyobraźnię tysięcy osób. Jeśli jeszcze dodasz do tego historię o tym, jak Jakub de Molay, ostatni wielki mistrz zakonu, płonąc na stosie, pozwał przed sąd Boży króla Francji i papieża; otrzymasz tajemniczy i niepokojący obraz. Inni mówią, że templariusze przechowywali świętego Graala, Tablice Prawa, które Bóg przekazał Mojżeszowi, że posiadali veracruces, relikwiarze z drzazgami z prawdziwego krzyża Chrystusa, które powodowały niewiarygodne cuda. - Ile jest w tym wszystkim prawdy?. - Chcesz, żebym ci odpowiedział szczerze? - Oczywiście. - Nic. To wszystko są bajki. - Ale wierzysz w skarb. - To co innego. Jest napisane w listach do króla Jaimego II, które się zachowały, że kiedy templariusze poddali Miravet, swoją ostatnią twierdzę w Katalonii i główną kwaterę królestw Aragonii, Walencji i Majorki, agenci królewscy nie znaleźli skarbu, którego szukali. Znaleźli książki, które w owym czasie były luksusem i które bardzo się spodobały monarsze. Jednakże bajeczna fortuna, która jakoby znajdowała się w zamku, ulotniła się. I nigdy, o ile wiadomo, nikt na nią nie natrafił. Artur przerwał, jakby uznał temat za wyczerpany i zaczął pytać mnie o moje życie w Nowym Jorku oraz opowiadać anegdoty o tym wielkim mieście. Śmialiśmy się oboje. Artur jest człowiekiem subtelnym. Myślę, że chciał tylko we mnie zasiać wątpliwość co do moich tutejszych amfitrionów, rodziny Bonaplata. I z pewnością miał po temu powody; są to ludzie tajemniczy. Co jeszcze przede mną ukrywają? Pomyślałam, że niezależnie od tego, czyjego historyjki są prawdziwe, czy nie, Arturowi udało się podnieść mnie na duchu, po tym jak znalazłam się na dnie z winy Oriola. Patrzył na mnie z uśmiechem i rozpływał się nad moim wyglądem i zaletami umysłu. Normalnie nie przywiązywałabym zbytniej wagi do tych pochlebstw, ale moja miłość własna akurat tego potrzebowała. Wyglądało na to, że mnie uwodził i przy pożegnaniu pocałował w rękę. „Nie bądź banalny” - skrytykowałam go w głębi duszy, ale było mi przyjemnie. I wycisnęłam mu całusa na każdym policzku. Później zatelefonowałam do mamy. - Tak, to prawda - potwierdziła. - Zarówno twój dziadek, jak i ojciec Enrika należeli do czegoś w rodzaju klubu religijnego. Pamiętam, że nazywali siebie templariuszami i jest normalne, że Oriol jako jedyny syn dochowuje wierności tradycji. Tej nocy znów przewracałam się na łóżku, nie mogąc zasnąć. Artur mógł mieć rację. W ciemnościach zobaczyłam jego uśmiech. Co za galimatias! Zbudziłam się jeszcze przed świtem. Była to jedna z najkrótszych nocy roku. Nie wiedziałam, skąd dochodzi ten krzyk Potem uświadomiłam sobie, że to ja krzyczałam. Dobrze pamiętałam, co mi się śniło i ten sen był tak realny, tak poruszający, że nie było obawy, abym go zapomniała. Zapaliłam światło, żeby sprawdzić, że już nie śpię. Stwierdziłam, że pierścień na palcu mnie piecze, a jego kamień lśni jak zakrwawione oko. Poczułam, że muszę go zdjąć, zbliżyć się do okna i zaczerpnąć świeżego powietrza, światła miasta, tonącego jeszcze we mgle, świadczyły, że ono nie spało. No cóż, nigdy nie spało A jeśli wszystko, co w nim przeżywam, jest jednym wielkim snem, halucynacjami kogoś, kto od lat nie żyje i kto, kiedy byliśmy mali, uczynił ze swego pierścienia i poszukiwania skarbów rzeczywistość, choćby chwilową, dla nas, którzy byliśmy wtedy smarkaczami? Nie widziałem swojej twarzy. Tylko drzwi, do których pukałem, dźwigając walizkę. Wiedziałem, że za tymi drzwiami czeka mnie mój koniec, przejście przez nie oznacza śmierć. Nie było możliwości, bym uszedł z życiem, to było samobójstwo. Miałem zrobić to, co musiałem: dotrzymać obietnicy, która mnie łączyła z moim ukochanym aż poza grób. Jak dawnych templariuszy, jak młodych tebańskich wojowników Epaimmondasa. Towarzysza się nie opuszcza, a jeśli go zabiją trzeba „, pomścić. Taką złożyłem przysięgę i jej dotrzymam. To właśnie ja, groźny jak piorun i szybki jak spadająca gwiazda, zrobiłem z Tebańczykami owych czasów, najpotężniejszymi i najświetniejszymi bohaterami greckimi na przestrzeni dziejów. Tacy też byli templariusze przed swym upadkiem. Należałem do rasy rycerzy i był to ostatni mój turniej. Ściskało mi się serce na myśl o moim zamordowanym przyjacielu i moim synu, którego już więcej nie zobaczę, podczas gdy czujna kamera obserwowała moje cierpliwe czekanie pod drzwiami. Poczułem ucisk w gardle, oczy napełniły mi się łzami i zacząłem za nich się modlić. Kiedy drzwi się otworzyły, czekali na mnie dwaj nieznani mi osobnicy w garniturach i w krawatach. Jeden z nich trzymał się z daleka, a drugi, ten, który mi otworzył, bez słowa przyparł mnie plecami do drzwi i kazał postawić walizkę na podłodze. Zrewidował mnie. Raz, dwa, trzy razy. Sprawdził mój portfel, przyjrzał się długopisowi i kluczom. Kiedy już upewnił się, że nie mam broni, przeszukał walizkę. - Wszystko w porządku, może pan wejść - powiedział ten starszy. Wziął walizkę i poszedł przodem. - Chwileczkę - zatrzymałem go. - To jest moje i będzie moje, dopóki nie zakończymy transakcji. Osobnik popatrzył mi w oczy i chyba dostrzegł w nich determinację. - Wszystko jedno - rzekł do drugiego osobnika, który już groźnie zbliżył się do mnie. - Zostaw mu tę pieprzoną walizkę, Nie ma niebezpieczeństwa. Sala była wielka, ozdobiona dziełami sztuki, umeblowana antykami z różnych epok. Na pięknej chippendalowskiej sofie siedział Jaime Boix, młodszy z braci, a za imponującym biurkiem w stylu empire - Arturo. Na mój widok obaj wstali, a Jaime z uśmiechem pod siwym wąsem, podał mi rękę, mówiąc: - Witaj, Enric. Nie przyjąłem jego dłoni i powiedziałem: - Skończmy z tym jak najszybciej. Z twarzy Jaimego zniknął uśmiech, a jego brat z poważną miną wskazał mi fotel. - Usiądź, proszę. - Wbrew pozorom nie było to uprzejme zaproszenie. Usiadłem, trzymając walizkę na kolanach. Jaime zajął miejsce na sofie, na prawo ode mnie, a jego starszy brat zasiadł za napoleońskim biurkiem. Za jego plecami na ścianie wisiały dwa pozostałe obrazy tryptyku: wizerunki świętego Jana Chrzciciela i świętego Jerzego. Zatrzymałem przez parę chwil na nich wzrok. Byłem pewny: to były te obrazy. Obydwaj ochroniarze stali. Patrzyłem na nich z wrogim zainteresowaniem, to oni z pewnością zabili mego ukochanego Manuela. Jeden stanął po mojej lewej stronie, drugi przede mną, blokując wyjście. - Upewniłeś się, czy nie ma przy sobie mikrofonu? - zapytał Arturo opryszka przy drzwiach. - Ani mikrofonu, ani broni. Z całą pewnością - dodał z krzywym uśmieszkiem - zrewidowałem go całego, łącznie z jajami. - Zanim sfinalizujemy transakcję, chcemy ci coś powiedzieć - rzekł Arturo po wymianie spojrzeń ze swoim bratem. - Myśmy nie chcieli, żeby to się stało. Przykro nam, że twój narzeczony zmarł, stawiał opór i to, co się stało, to był wypadek. Cieszy nas, że ty jesteś o wiele bardziej rozsądny i potrafisz załatwić to po rycersku. Jak templariuszowski rycerz - dodał z lekką ironią. - Groziłeś mojej rodzinie - czułem jak krew uderza mi do głowy. Nienawidziłem tego faceta z całych sił. - To nie jest po rycersku, to podłe, nikczemne. - Chcemy, żebyś wiedział, że nie mamy nic przeciw tobie i twojej rodzinie. Ani nie mieliśmy nic przeciwko temu chłopakowi - zamilkł na chwilę. - Ale nie byłeś rozsądny, to ty ponosisz winę za to, co się stało. Dawaliśmy ci szansę, jedną za drugą. Jesteśmy ludźmi interesu i to jest nasz interes. Nie możemy go zaniedbać z powodu twego uporu. Bardzo tego żałuję. Przerwał, by otworzyć szufladę. Wyjął z niej kilka plików niebieskich banknotów. - Mój brat i ja postanowiliśmy dorzucić pół miliona peset. Cena, którą uzgodniliśmy, była już i tak dwukrotnie wyższa od wartości gotyckiego obrazu z początku XIV wieku. Nie musimy tego robić, ale jest to nasz sposób wyrażenia żalu z powodu twego przyjaciela i uregulowania rachunku. „Uregulowanie rachunku” - pomyślałem i wnętrzności aż mi się skręciły z oburzenia. „Pół miliona peset i uważają, że uregulowali rachunek”. Ręce mi drżały, więc splotłem je. - No dobrze, już pora, żebyś nam pokazał swój towar - powiedział Jaime. Nie możemy się doczekać, żeby wreszcie zobaczyć tę twoją słynną Dziewicę. Otworzyłem walizkę, wyjąłem z niej obraz i postawiłem go sobie na kolanach. Oczy wszystkich skierowały się na obraz, a ja nie zostawiłem im czasu na zorientowanie się, że jest fałszywy. Przedarłem karton, którym był okryty tył obrazu i wyjąłem ukryty wewnątrz pistolet. Drżała mi ręka, kiedy go chwytałem, stanąłem na nogi, a obraz upadł na podłogę. Zamierzałem zabić najpierw Artura a potem Jaimego, uważałem, że zdążę to zrobić, zanim zlikwidują mnie goryle. W ostatniej jednak chwili, może ze strachu, może podpowiedział mi to instynkt samozachowawczy, albo jedno i drugie, zmieniłem plan. Pierwszy strzał przeszył bebechy zbira stojącego na prawo ode mnie. Dziwna rzecz, ale gdy usłyszałem huk wystrzału, odzyskałem spokój. Drugi oprych trzymał już rewolwer w ręku, ale ja spojrzałem mu prosto w oczy i mistrzowskim strzałem przeszyłem mu głowę. Nie na darmo mój ojciec od małego kazał mi ćwiczyć strzelanie sportowe. Zostało jeszcze pięć kul. Wystarczało aż nadto do zakończenia roboty. Stanąłem twarzą w twarz z Arturem, który rozrzucił banknoty na biurku w rozpaczliwej próbie użycia broni, którą udało mu się wydobyć z szuflady. Wpakowałem mu dwie kule w piersi. Został jeszcze Jaime z szeroko otwartymi ustami. Zsikał się na fotel chippendale. Szkoda fotela! - Enric, proszę - błagał, jąkając się. - Nie chciałbyś zobaczyć Dziewicy? - zrobiłem sobie przerwę. - Proszę - wybełkotał. - Widziałeś ją? - Oczy wychodziły mu z orbit. Zobaczył swoją śmierć w moich oczach i poruszał ustami bez słowa. - No więc teraz zobaczysz szatana - wydałem wyrok. Strzeliłem i poczułem się tak dobrze, jak nigdy dotąd. A po kilku sekundach tak źle, jak nigdy przedtem. Nie mogłem uwierzyć, że nadal żyję, padłem na sofę i się rozpłakałem. Powiedziałam już przedtem, że nie jestem bojaźliwa. A moja matka uważa mnie nawet za zuchwałą. Jest w każdym razie faktem, że czasem pakuję się w sytuacje trudne, no... niebezpieczne. I uświadamiam sobie, że nie powinnam znajdować się w tym miejscu, w tym czasie. Muszę przyznać, że tym razem znalazłam się w paszczy wilka, bałam się i w pewnej chwili zaczęłam się modlić o to, by udało mi się jakoś z tego wszystkiego wybrnąć. Spotkałam się jeszcze parę razy z Arturem Boix; był zabawny, uwodzicielski i zawsze podawał mi dalsze szczegóły na temat rodziny Bonaplatów i jej tajnej działalności. Przyznał się, że to on zorganizował napaść na nas po wyjściu z księgarni i nie akceptował odmowy Oriola podjęcia negocjacji w sprawie ewentualnego podzielenia się skarbem. Przysiągł, że jego zbiry w żadnym wypadku nie zrobiłyby mi krzywdy, choć był wściekły na tych nieudaczników, za to, że żucili się do ucieczki, choć część winy on sam ponosił, bo nie przewidział interwencji tego starego, który za mną chodził. Na koniec oświadczył, że Nowi Templariusze to niebezpieczna sekta, fanatycy, nieodpowiedzialni głupcy. Ja, choć nie wiedziałam, jak funkcjonuje zakon, po prostu z sympatii do Enrika i Oriola, oświadczyłam Arturowi, że przesadza, kierując się własnym interesem i uważa ich za złych, bo tak mu wygodniej. Ta moja obrona nowych templariuszy najwyraźniej go zirytowała i powiedział mi, że odprawiają oni dziwne ceremonie, o których wiedzą tylko wtajemniczeni, a świadczy o tym choćby to, że mnie do nich nie dopuszczają, mimo że jestem stroną zainteresowaną, mieszkam z nimi, a co najważniejsze jestem posiadaczką pierścienia, który mi daje prawo nie tylko do członkostwa w zakonie, ale i do zajmowania w nim wysokiej pozycji. Mówił o tym z naciskiem, a ja, choć było mi trochę przykro, że nie tylko Alicia, ale i Oriol utrzymywali mnie w niewiedzy, zaczęłam naśmiewać się z tej całej historii. Piękny uśmiech znikł z twarzy Artura, który przybrał minę nadąsanego dziecka. Artur przestał być bardzo atrakcyjny, był już tylko przystojny, kiedy tak zaciskał wargi. I wtedy powiedział: - Nie odważyłabyś się pójść na jedno z ich tajnych zebrań. Odpowiedziałam mu, że byłoby dowodem złego wychowania, gdybym poszła gdzieś bez zaproszenia. On na to, że mogłabym pójść i poobserwować ich tak, żeby oni mnie nie widzieli. Odpowiedziałam, że to nie byłoby w porządku, a on na to, że się boję. Dodał, że wie, jak można niezauważenie wejść i wyjść, a cała sprawa polega na tym, żeby mieć co trzeba do zrobienia tego. Zapytałam go, czy odważyłby się pójść ze mną, on odpowiedział, że tak, ale tylko do drzwi, z tej oczywistej przyczyny, że gdybym ja została nakryta, to jestem ich przyjaciółką i mam pierścień, symbol najwyższej władzy w zakonie, co znaczy, że nic by mi nie groziło, podczas gdy ci ludzie, w tej sytuacji, jego potraktowaliby agresywnie. - Faktem jest, że chociaż temu zaprzeczasz, mnie wierzysz, a do nich nie masz zaufania - dodał. Już nie wiem, czy było to trzecie, czy czwarte wyzwanie, które mi rzucał. Uśmiechał się ironicznie i to zwiększało jego atrakcyjność; ta sarkastyczna nuta dodawała smaku cytrynowemu sorbetowi. Stawał się bardziej apetyczny. Wtedy wykrzyknęłam, nie spuszczając z niego wzroku: - Oczywiście, że się odważę! Chociaż cała twoja odwaga ogranicza się do otwarcia mi drzwi, ja odważę się. Wiedziałam, że mną manipuluje. Po co mnie wysyłał do tego kościoła o dwunastej w nocy? Niewątpliwie po to, bym obejrzała rytuały templariuszy i by jego wiarygodność wzrosła, a wiarygodność Alicii i Oriola spadła. Zapytałam go o to wprost. Odpowiedział, że chce, abym była po jego stronie w sprawie skarbu. A jeśli mnie nakryją, to dla niego nie ma znaczenia, że się dowiedzą, iż to on mnie przysłał. Niech wiedzą raz na zawsze, że on czeka na negocjacje. Z mocy prawa jemu należała się spora część tej fortuny i że najlepiej dla wszystkich byłoby dojść do porozumienia. „Dobrze” - pomyślałam sobie. - „To ty tak uważasz.” Była to noc świętojańska, najkrótsza w roku noc letniego przesilenia, sabatów czarownic, magicznej ciemności i świetlistych cieni. Noc świętego Jana Chrzciciela, ściętego patrona templariuszy. Tej nocy, zdaniem Artura, sekta zbierze się w starym gotyckim kościele w pobliżu Placu Katalońskiego. Powiedziałam sobie, że liturgia katolicka czci zawsze datę śmierci świętych i tylko datę urodzin Jana Chrzciciela, która znajduje się w kalendarzu w miejscu przeciwstawnym do daty narodzin Chrystusa, która przypada na przesilenie zimowe. Daty nie są przypadkowe, pokrywają się z ludowymi świętami przesileń i wywodzą się z pogańskich i ezoterycznych, przedchrześcijańskich rytuałów. I że rycerze Świątyni w Jerozolimie w pełni w nich uczestniczyli. Czułam wyjątkowo intensywną wibrację miasta. Była to noc zabawy i nikt się nie martwił o dzień jutrzejszy; będzie co ma być, a teraz się bawimy. Na niebie rozbłyskiwały sztuczne ognie, a na ulicach tłumnych, jakby to był dzień, młodzi ludzie strzelali petardami, gonili się i śmiali. Była to noc ognia, wina i ciastek zwanych coca, twardych, lukrowanych, z kandyzowanymi owocami na wierzchu. Artur przyniósł mi plan kościoła i poinformował mnie o układzie jego wnętrza. KOŚCIÓł ŚW. ANNY 1. Prezbiterium 2. Kaplica Najświętszego Sakramentu 3. Kaplica Grobu Świętego 4. Zakrystia 5. Biura 6. Kaplica Panny Najczystszej 7. Nawa poprzeczna 8. Kaplica Matki Bożej z Montserrat 9. Nawa główna 10. Kaplica świętego Daniela 11. Sala Kapitulna / Kaplica Anioła Stróża 12. Krużganki 13. Ogrody 14. Uliczka prowadząca do ulicy Rivadeneyra 15. Wejście do krużganków od placu Ramona Amadeu 16. Główne wejście z placu Ramona Amadeu 17. Przejście z ulicy świętej Anny na plac Ramona Amade 18. Patia wewnętrzne 19. Budynek banku 20. Kamienica czynszowa Brama Anioła Stróża Ulica świętej Anny Do kościoła świętej Anny wierni wchodzą przez portyk, który obecnie stanowi główne wejście, znajdujący się przy samym końcu nawy poprzecznej. Portyk tworzy pięć gotyckich łuków wspartych na pięciu kolumnach. Posąg Dziewicy patronuje tej bramie, wychodzącej na placyk Ramona Amadeu. Drugie wejście znajduje się na dolnym końcu dłuższego ramienia krzyża, bo kościół został zbudowany na planie krzyża, którego zarys jest obecnie zamazany z powodu dobudowanych w późniejszym czasie kaplic. To wejście graniczy z krużgankami, piękną dwupiętrową konstrukcją z gotyckimi łukami tworzącymi sklepienie nad korytarzem otaczającym kwadratowy ogród. Do krużganków dochodzi się także od strony placyku, ale to wejście zamyka żelazna krata, którą się otwiera dla publiczności tylko przy określonych okazjach. Wysokie, nowoczesne budynki otaczają kościół i plac, zamykając je w ponadczasowej, tajemnej, nostalgicznej przestrzeni minionych, o wiele lepszych czasów. Plac Ramona Amadeu także zamykają na noc dwie okratowane bramy; jedna znajduje się w domu czynszowym liczącym sobie kilkaset lat i wychodzącym z drugiej strony na ulicę świętej Anny, a druga brama, o wiele bardziej nowoczesna, prowadzi na pasaż Rivadeneyra, stykający się z placem Katalońskim. Jest to miejsce ustronne, na pozór przesadnie chronione, ale to zrozumiałe dla kogoś, kto zna burzliwe losy tego czcigodnego gmachu, który nieraz padał ofiarą przemocy. Pierwotnie był to klasztor zakonu Grobu Świętego, potem kolegiata, a teraz kościół parafialny. Wszystkie tereny, na których obecnie wznoszą się otaczające kościół domy, stanowiły niegdyś własność klasztoru i były stopniowo sprzedawane w miarę potrzeb finansowych. To samo działo się z rozległymi posiadłościami kościelnymi w całej Katalonii, na Majorce i w Walencji. Kościół został zamknięty przez Francuzów w czasie inwazji napoleońskiej, a przedtem i potem był obiektem wielu napaści. Niewielu ludzi wie, że na dzisiejszym placu, w początkach XX wieku wznosił się stylizowany, neogotycki kościół z wysokimi pinaklami. Przetrwał on tylko dwadzieścia dwa lata, został spalony i wysadzony w powietrze w czasie wojny domowej. Ogień nie oszczędził też starego kościoła, część dachu uległa zniszczeniu, ale całość ocalała przed dynamitem, chyba dlatego, że był to zabytek narodowy. Mniej szczęścia miał rektor i wiele innych osób związanych z kościołem, które zostały zamordowane w owych strasznych czasach. Świątynia ma jeszcze jedną drogę dojścia, używaną tylko przez personel kościelny; zaczyna się ona przy pasażu Rivadeneyra, obok domu parafialnego, oddziela go od sąsiedniego budynku i dochodzi do krużganków. Zamknięta jest żelazną bramą i służy do parkowania samochodu proboszcza, a drzwi, również zakratowane, oddzielają ją od krużganków. Sala kapitulna, dawniej zwana salą Anioła Stróża jest miejscem zebrań Nowych Templariuszy, odprawiających tu swoje ceremonie i łączy się zarówno z nawą kościoła, jak i krużgankiem. To był mój cel. Jest też czwarte wejście, którego prawie nikt nie zna. Za głównym ołtarzem, w krótszym ramieniu krzyża znajdują się dwie kaplice. Przez kaplicę Najświętszego Sakramentu, usytuowaną po prawej stronie, dochodzi się do zakrystii. W głębi znajdują się dwa małe biura. W jednym z nich są oszklone drzwi, wychodzące na patio, otoczone murami kościoła, banku i kilkupiętrowej kamienicy czynszowej. Te różnej wysokości mury zasłaniają od tej strony prawie całkowicie średniowieczną budowlę. Patio przedzielone jest na pół murem; jedna część należy do kościoła, a druga do banku. W murze są stare drzwi, których nikt nie używa. W części należącej do banku są solidne metalowe drzwi wychodzące na uliczkę, przy której stoi bank i kamienica. Uliczka prowadzi na rozległy pasaż Portal del Angel. Tą drogą miałam wejść. Taksówka dowiozła nas do wschodniej części placu Katalońskiego, a potem pieszo przeszliśmy parę metrów dzielących nas od tajemniczego wejścia. Po drodze Artur przepytywał mnie o wewnętrzny układ kościoła i wręczył mi klucze do bramy, oddzielającej patio od zakrystii. Powiedział, że będzie na mnie czekał w uliczce. Ja w owej chwili zupełnie nie mogłam się pozbierać i tylko ambicja nie pozwalała mi się wycofać. A jeśli pozostanę zamknięta w tym starym kościele? Wśród różnych ważnych szczegółów dotyczących tego miejsca, o jakich mi opowiedział antykwariusz, był i ten, że kiedyś znajdował się tu cmentarz. Podziękowałam mu za rycerski gest, jakim było czekanie na mnie, ale zażądałam, aby dał mi klucz do żelaznej bramy prowadzącej na ulicę. Spojrzał na mnie ze swym cyniczno-krytycznym uśmiechem i zapytał: - Strach? - Rozsądek - odpowiedziałam, choć w tej sytuacji trudno mi było oddzielić jedno od drugiego. - Życzę ci szczęścia - rzekł, nadal się uśmiechając, pogłaskał mnie po policzku, zbliżył swoje usta do moich i pocałował. Z języczkiem. Nie spodziewałam się tej pieszczoty, ale ją zaakceptowałam. Fakt, że nie przywiązywałam do tego zbyt wielkiej wagi, w owej chwili miałam co innego na głowie. - Ciesz się tym, co przeżywasz, kochana - dodał, a ja się zastanawiałam, czy miał na myśli przygodę, jaka mnie czeka, czy swój pocałunek. Kiedy zamknęły się za mną drzwi, odniosłam wrażenie, że znalazłam się w całkiem innym miejscu i innym czasie. Może tylko mi się zdawało, ale poczułam jakieś dziwne wibracje w moim pierścieniu z rubinem. Światło tej jasnej nocy pozwoliło mi znaleźć, bez użycia latarki, drzwi, oddzielające patio bankowe od kościelnego. Murek był niski, nie zasłaniał ścian świątyni i tam, w półcieniu, na kamiennej przyporze, zobaczyłam coś, na widok czego aż podskoczyłam. Zapaliłam na krótką chwilę latarkę: Był to krzyż. Był zniszczony przez czas i miał podwójną poprzeczną belkę. Taki sam, jak ten, który widnieje na pastorale Chrystusa zmartwychwstałego, wychodzącego z Grobu Świętego na obrazie Luisa... Wtedy jednak, nie wiem dlaczego, po zgaszeniu latarki, spojrzałam w górę i ujrzałam odcinający się od gwieździstego nieba inny krzyż na dachu. Był identyczny z krzyżem na moim pierścieniu; spojrzałam na niego, a on odpowiedział na światło latarki czerwonym błyskiem. Wydał mi się sygnałem ostrzegającym przed niebezpieczeństwem. Przestraszyłam się i pomyślałam, że za dużo jest tych zbiegów okoliczności. Wtedy zauważyłam jakiś ruch na patio. Ktoś tam był! Serce szybciej mi zabiło, oparłam się o mur, szukając schronienia i ścisnęłam w dłoni latarkę. Skierowałam ją w tamtą stronę i zobaczyłam oczy świecące jak latarnie. - Kot - stwierdziłam. Cholerny kot, przez którego o mało nie umarłam ze strachu. Nie jestem przesądna ani bojaźliwa, ale przysięgłabym, że kot jest czarny. Przypomniałam sobie różne opowieści o czarownicach zamienionych w miłe, czarne kotki. Co u licha robię w noc czarownic w tym cmentarnym kościele pełnym wariatów uważających się za templariuszy i praktykujących okultyzm? Położyłam rękę na piersi, by uciszyć rozszalałe serce. Zaczerpnęłam głęboko powietrza i kiedy zauważyłam, że odzyskuję panowanie nad sobą, włożyłam klucz do zamka. Był żelazny i ogromny jak młotek. Z trudem go przekręciłam i z trudem otworzyłam drzwi. Zawiasy zaskrzypiały, a ja się wzdrygnęłam. To skandal - pomyślałam. Ale stwierdziłam, że to wejście jest chyba nieużywane. - Cholera! Jeszcze nie weszłam, a już jestem cała w nerwach - skarciłam siebie. Rozważałam możliwość powrotu na ulicę, ale zdałam sobie sprawę z tego, że bardziej się boję cynicznego uśmieszku przystojnego Artura niż wszystkich templariuszy ubranych w opończe i kaptury a la Ku-Klux-Klan, bo tak ich sobie wtedy wyobrażałam i sądziłam, że tu mieszkają. A poza tym moja ciekawość była tak wielka, że nigdy nie darowałabym sobie ucieczki. Choćby dlatego nie pozostawało mi nic innego jak iść dalej. Skąd Artur wziął klucze? Przypomniałam sobie, co mówił mi o przekupywaniu ludzi. Postanowiłam zostawić drzwi niedomknięte. Częściowo dlatego, żeby nie robić hałasu, a także, nie mieć kłopotu, gdybym musiała wychodzić stąd biegiem. Znalazłam się na wąskim patio, gdzie piętrzyły się obrobione kamienie, być może resztki jakiegoś starego budynku. Były też inne drzwi, u góry oszklone i zabezpieczone kratą. O wiele bardziej nowoczesne od poprzednich i łatwo dały się otworzyć małym kluczem. Było tu biuro, zaznaczone na planie. Potem przeszłam przez wielką salę z szafami przy ścianach; przypuszczałam, że służą do przechowywania przedmiotów kultu. To była zakrystia. Następne drzwi i znalazłam się w kaplicy, która, zgodnie z planem, powinna być kaplicą Najświętszego Sakramentu. Powoli, zapalając latarkę tylko na kilka sekund dla orientacji, szłam w stronę jednego z odgałęzień nawy poprzecznej. Z lewej strony znajdowała się drewniana konstrukcja, według mojego planu był to przedsionek, którym wychodziło się na plac Ramona Amadeu. Skręciłam w prawo i znalazłam się w nawie poprzecznej. Przystanęłam na parę chwil w ciemnościach, by zajrzeć w głąb kościoła. Nie było żadnego światła poza lampką przed głównym ołtarzem, po prawej stronie, w prezbiterium. Bez trudu orientowałam się, gdzie jestem. Po przeciwnej stronie rozciągała najrozleglejsza przestrzeń, nawa główna, a na jej końcu, u podstawy krzyża, stanowiącego plan kościoła, znajdowało się wyjście na krużganki. Tam, na prawo, była, jak należało sądzić, sala, w której zbierali się templariusze. Zdawało mi się, że widzę tam jakieś światło i słyszę szmery. Niewątpliwie ktoś tam był. Rzuciłam latarką strumień światła wzdłuż nawy, by zorientować się w ustawieniu ławek. Szłam do przodu w ciemnościach, uważając by się nie potknąć i w końcu zobaczyłam źródło światła. Po prawej stronie, na końcu krótkiego korytarza, znajdowały się drewniane drzwi, od góry zakończone łukiem, drzwi dzielił krzyż na cztery oszklone części zabezpieczone artystycznie wykonanymi metalowymi spiralami. Głosy dochodziły stąd, była to sala kapitulna. Odprawiano mszę, ale nie mogłam zrozumieć słów. Przystawiłam ucho do drzwi. Nie mówiono ani po katalońsku, ani po hiszpańsku i domyśliłam się, że musi to być łacina. Chciałam ich podejrzeć, ale pomyślałam sobie, że jeśli otworzę te drzwi, to pojawię się w kaplicy w pobliżu ołtarza i całe towarzystwo natychmiast mnie zobaczy. Ta myśl mi się nie spodobała i postanowiłam obserwować ich, nie będąc widziana, z wejścia na krużganek, wtedy oni będą do mnie odwróceni tyłem. Wróciłam więc do głównej nawy kościoła i przeszłam przez drewniany westybul prowadzący do krużganków. Żadne drzwi nie były zamknięte na klucz, doszłam bez problemów do patio i poprzez główny ogród spojrzałam na światła miasta odbijające się na niebie, a rozbłysk racy na tle palmy i drzewa pomarańczowego przypomniał mi, jaką dzisiaj mamy noc. Mogłam dostrzec bez latarki cienie smukłych kolumn dźwigających łukowe sklepienie krużganków. Po prawej stronie zobaczyłam uchylone drzwi sali kapitulnej z dwoma wielkimi owalnymi oknami po obu stronach; w ich szybach odbijały się delikatne różnokolorowe światła. Kiedy szłam w stronę wejścia, w ciemnościach za plecami wyczułam jakiś szmer. W pierwszym odruchu chciałam przycisnąć się do ściany. Serce znów zaczęło mi szybciej bić. Drugi kot? Rzuciłam wiązkę światła w tamtą stronę, ale niczego nie widziałam, zbliżyłam się do kolumn krużganka, oświetliłam boczny korytarz, tam też nic nie było. Skręciłam, by sprawdzić drugą stronę i kątem oka zobaczyłam poprzez zieleń jakiś cień, który usiłował schować się za filarami z drugiej strony patio. Ktoś tam był! Serce waliło mi szybko i uświadomiłam sobie, że jestem półżywa ze strachu. Co u diabła robię w tym cmentarnym kościele w noc świętojańską? Przeklinałam głupią ambicję, która doprowadziła mnie o północy w to miejsce. Postanowiłam nie zapalać już latarki, by w ten sposób schować się przed widmem, kimkolwiek ono jest, i poszłam szukać schronienia między kolumnami. Cień też razem ze mną się ruszył. „Kto mi kazał w to się pakować?” - zastanawiałam się. Minęłam jeszcze kilka kolumn, a cień szedł za mną. Byłam gotowa rzucić się do biegu i bym to uczyniła, gdybym wiedziała, dokąd biec. Stanęłam więc w miejscu, wpatrując się rozszerzonymi, wielkimi jak spodki oczyma, w ciemność, w to miejsce, gdzie zauważyłam ruch i, mając serce w gardle, próbowałam oddychać równo i głęboko, aby się uspokoić. Oddałabym wszystko za to, by znaleźć się gdzie indziej. Postanowiłam więc wrócić do kaplicy. Mniejsza z tym, że mnie nakryją! W gruncie rzeczy to właśnie od początku powinnam była zrobić; stanąć przed nimi twarzą w twarz i zapytać Alicię i Oriola, czy to prawda o tej ich templariańskiej sekcie. Zbliżyłam się ostrożnie do uchylonych drzwi i otworzyłam je o kilka centymetrów szerzej, żeby zajrzeć do środka. Grupa osób w białych i szarych pelerynach siedziała tyłem do mnie i patrzyła na ołtarz. Nie zdążyłam nic więcej zobaczyć. Ktoś chwycił mnie z tyłu i poczułam na szyi zimny dotyk noża. Usłyszałam odgłos upadającej na ziemię mojej latarki i w pełnym grozy milczeniu usiłowałam zobaczyć twarz napastnika. Boże! O mało nie umarłam ze strachu. Ta twarz rozwścieczonego wariata! Ta rzadka siwa broda! To człowiek z lotniska. Ten, który mnie śledził. Nie mam zwyczaju podnosić zbytnio głosu, ale tym razem wydałam z siebie rozdzierający krzyk pełen grozy, przenikliwy, którego powinnam się wstydzić... Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek w życiu zdarzyło mi się tak krzyczeć. Wszyscy gwałtownie się odwrócili, a człowiek z nożem przystawionym mi do gardła, wepchnął mnie do kaplicy. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej spektakularne pojawienie się przed publicznością, ale ja, mówiąc szczerze, miałam wtedy inne zmartwienia niż obawa przed śmiesznością. Staliśmy tak nieruchomo przez kilka sekund jak zatrzymany kadr w filmie; ja patrzyłam na nich, a oni na mnie. W końcu odezwała się Alicia, ubrana w białą pelerynę, z czerwonym krzyżem o podwójnych ramionach na piersi, takim samym, jaki widziałam wyrzeźbiony w kamieniu: - Witaj Cristina - rzekła z uśmiechem. - Czekaliśmy na ciebie. I zwracając się do mężczyzny: dziękuję ci za trud, bracie Arnau. Może pan już puścić panienkę. Podeszła do mnie i pocałowała w oba policzki. - Bracia - rzekła do około pięćdziesięciu mężczyzn wypełniających salę - przedstawiam wam Cristinę Wilson, posiadaczkę pierścienia mistrza i pełnoprawnego członka naszego zakonu. Niektórzy pozdrowili mnie pochyleniem głowy. Zauważyłam, że wszyscy nosili na prawym ramieniu czerwony krzyż z podwójnymi poprzecznymi ramionami. Zobaczyłam Oriola, który, podobnie jak inni mężczyźni, pod białą peleryną miał na sobie garnitur i krawat. Uśmiechał się z rozbawieniem. Zobaczyłam też złośliwego księgarza z Del Grial, który z zasępioną miną spoglądał na mnie niezbyt przyjaźnie. A także Marimona, bystrego notariusza, uśmiechającego się po ojcowsku - A więc - dodała Alicia - zostanie przyjęta do naszego zgromadzenia, jeśli sobie tego życzy i podda się rytuałom wtajemniczenia. - Bardzo mi miło państwa poznać. Przykro mi, że przeszkodziłam - wybełkotałam jak studentka, która pomyliła salę wykładową. Proszę sobie nie przerywać. Alicia zaopiekowała się mną, zaprowadziła do ławki w pierwszym rzędzie, gdzie siedziała, ręką dała znak księdzu, który powrócił do przerwanej łacińskiej mszy. Arnau - nie przestawałam o tym myśleć - Arnau d’Estopinya. Od czasu kiedy Artur opowiedział mi o nim, podejrzewałam to, a teraz miałam pewność. Człowiek z lotniska i były mnich, który się uważa za Arnau d’Estopinya to jedna i ta sama osoba. Nie chciał, ale ja tak bardzo nalegałam, że w końcu się zgodził. Przedtem dostałam dwa zaproszenia na zabawę świętojańską, ale nie od niego. Pierwsze od Luisa, który mi zaproponował, abym poszła na fiestę do wspaniałej rezydencji nad brzegiem morza, koło Cadaques. Nic mnie nie kosztowało powiedzieć mu bardzo czule, że nie pójdę. Gorzej było z Arturem; jego przyjęcie odbywało się w eleganckim domu w Sarria; obowiązkowy smoking dla panów, długie suknie dla pań. Muszę przyznać, że pociągał mnie ten typ, chociaż wiedziałam, że jest człowiekiem bezwstydnym. No, przestępcą w białych rękawiczkach i to być może czyniło go tak pociągającym. Ale zaproszenie, na które czekałam, nie przyszło, powiedziałam więc Arturowi, że jeszcze nie wiem, że to będzie zależało, w jakim nastroju wyjdę z tej cmentarnej pieczary. A on był tak uprzejmy, lub tak zainteresowany mną czy też swoimi negocjacjami z rodziną Bonaplatów, że przyjął za dobrą monetę moje wymówki. A prawda była taka, że miałam nadal cichą nadzieję, że na zabawę pójdę z Oriolem. Po mszy Alicia powiedziała kilka słów na zamknięcie uroczystości. Myślę, że jakieś okultystyczne lub ezoteryczne rytuały odbyły się wcześniej. Wszyscy zdjęli i starannie złożyli swoje peleryny i wyszli przez drzwi od strony ulicy świętej Anny. Brat Arnau zażądał, abym oddała mu klucze, dzięki którym tutaj weszłam, a Alicia powiedziała z uśmiechem: - Wobec tego założymy zasuwę od środka. Wychodząc, zauważyłam Artura, który nas obserwował z pewnej odległości. Dałam mu znak, że wszystko w porządku. Przykleiłam się do Oriola i zaczęłam go rozpytywać o jego plany na tę noc. Powiedział, że wraca z matką do domu, żeby się przebrać, a potem pójdzie na zabawę z kilkoma przyjaciółmi. Widząc, że nie ma zamiaru mnie zaprosić, postanowiłam przejąć inicjatywę i poprosiłam, żeby mnie ze sobą zabrał. Nie wydał się zachwycony tym pomysłem. Alicia, która słyszała każde słowo, powiedziała, że to minimum tego, czego można spodziewać się po gościnności rodziny Bonaplatów. Oriol w końcu się zgodził, wiedziałam jednak, że nie będzie na tyle dżentelmenem, żeby mi otworzyć drzwiczki do auta. W drodze powrotnej Oriol był milczący, a Alicia uprzejma. Czułam się nieswojo z powodu sceny w kościele, której byłam bohaterką, ale Alicia potraktowała to w sposób naturalny. - Człowiek, który cię schwytał to Arnau d’Estopinya - powiedziała. - A więc wszystko pasuje do historii, którą mi opowiedział Artur. Ten człowiek mnie śledzi od chwili mego przyjazdu do Barcelony. - Tak, kochana, śledzi cię i chroni. Pamiętaj co było po wyjściu z księgarni Del Grial. Obronił was przed zbirami twojego przyjaciela Artura. - W kościele powiedziałaś, że na mnie czekałaś... - Było prawdopodobne, że ten człowiek nakłoni cię, żebyś zrobiła to, co zrobiłaś. Wiedzieliśmy, że się spotykacie, a ja podejrzewałam, że on ma klucze od drzwi od uliczki. - To dlaczego nie wymieniliście zamków? - Myślałam, że twojego przyjaciela być może interesują pewne antyczne przedmioty z kościoła. Gdyby uległ pokusie, siedziałby teraz w więzieniu - wyjaśniła Alicia z uśmiechem. Zamilkłam i zamyśliłam się. Wydaje się, że ta kobieta ma nad wszystkim kontrolę. Przygotowywała pułapkę na swego wroga. Ucieszyłam się, że Artur ją przechytrzył. W samochodzie, w drodze na fiestę, kiedy już byliśmy sami, przeprosiłam Oriola za moje nagłe pojawienie się w kościele, a on się roześmiał i odparł, że wcale go to nie zaskoczyło, bo wie, czego się można po mnie spodziewać. Powiedział, że jego matka to przewidywała i wiedząc o moich kontaktach z Arturem, utrzymywała w tajemnicy nasze templariuszowskie zebrania, licząc na to, że Artur odkryje karty. Poczułam się głupio. Wygląda na to, że wszyscy mną manipulowali. Kontratakując, zaczęłam czynić ironiczne uwagi na temat peleryny, garnituru i krawata. - To jest tradycja - odrzekł, nie tracąc uśmiechu. - Nasi dziadkowie życzyli sobie, abyśmy robili to, co robimy. - Jak to możliwe, że ktoś tak mało konwencjonalny jak ty włącza się w taką grę? Milczał przez chwilę a potem powiedział: - Na cześć mojego ojca. Zamilkliśmy oboje. To był rozstrzygający argument. Ruch na drodze był wielki, nie wiedziałam, dokąd mnie wiezie, ale byłam z nim i to mi wystarczało. - Chciałam, żebyś wiedział, że nic mnie nie łączy z Arturem - nie wiem dlaczego uznałam, że muszę to powiedzieć. - On podkreślał, że potrafiłby najlepiej sprzedać kosztowności składające się na skarb, że ma do niego takie samo prawo jak my i że chce zawrzeć porozumienie... - To skarb mojego ojca - uciął Oriol. - Jeśli on nie chciał układów, to ja też nie mogę się na nie zgodzić. Zaskoczyła mnie ta stanowczość. Jego ton mówił: „jesteś ze mną, albo przeciwko mnie”. Zaczynałam mieć jaśniejszy obraz sytuacji i przypomniałam sobie słowa Artura o długu krwi. Westchnęłam na myśl, że ta sprawa ze skarbem może się bardzo źle skończyć. Miałam tylko nadzieję, że nie skończy się tragedią dla rodzin Bonaplata i Boix, jak wiele lat temu. Gęsty piniowy lasek dochodził aż do plaży pokrytej drobniutkim piaskiem i zasłanej miejscami igliwiem spadającym z drzew. Kiedy dojechaliśmy, na plaży tuż przy brzegu płonęło już wielkie ognisko, odległe o kilka metrów od lasku. Na składanych stołach znajdowały się ciasteczka, papierowe kubki i napoje, nie było krzeseł i towarzystwo siadało na ziemi. Było może sześćdziesiąt osób i wszyscy witali się z Oriolem, osobą niewątpliwie popularną w tym gronie. Ludzie, pili, gadali, a Oriol wszczął rozmowę z grupą młodzieży w stylu rasta, na temat planu działań dotyczących niezamieszkałego domu, który oni zajęli, zdaje się, siłą. Nazywało się to okupar. Oriol dyskutował z przejęciem i chyba był ich liderem. Trudno było uwierzyć, że to ten sam człowiek, który parę godzin temu miał na sobie garnitur, krawat i białą pelerynę z krzyżem rycerzy zakonu templariuszy. Ponieważ nikogo nie znałam i nie miałam nic innego do roboty, słuchałam tej dyskusji, choć niewiele mnie ona obchodziła i nic nie mogłam do niej wnieść. Wyszła jednak ze mnie adwokatka i poinformowałam ich, że okupar jest przestępstwem. Jakby tego nie wiedzieli! „Ładna historia!” - pomyślałam.,Jeśli tak Oriol wyobraża sobie noc świętojańską, to zrobił mnie na szaro.” Wtedy jakaś dziewczyna, która, stojąc obok mnie, słuchała rozmowy, podała mi papierosa, który zdaje się, przebył już długą drogę. Skręt, z dymiącym jednym końcem i drugim oślinionym, wyglądał paskudnie. Zdobyłam się na uprzejmy uśmiech i powiedziałam grzecznie: - Nie, dziękuję. Spojrzałam na dziewczynę. Nie przeszłaby przez kontrolę bezpieczeństwa na żadnym przyzwoitym lotnisku. Nosiła mnóstwo kolczyków w uchu, na brwiach, w nosie, na brodzie i podejrzewam, że podobnych metalowych inkrustacji miała też sporo na zakrytych częściach ciała; myślę, że gdyby nawet naga, tak jak ją matka wydała na świat, przechodziła przez bramkę kontrolną rozdzwoniłyby się wszystkie alarmy. A ona też mi się przyjrzała; badawczo, od stóp do głów. Ujęła się pod boki i ssała skręta, który w zadziwiającej równowadze utrzymywała końcem warg. Sklasyfikowała mnie i nie odwzajemniając mego uprzejmego uśmiechu, burknęła: - A ty, facetko, skąd się tu wzięłaś? Oriol nie zadał sobie trudu by mnie poinformować, z kim mamy się spotkać, ani jak się ubrać, ani nic. Zdałam sobie sprawę, że to ja nie pasuję do tego towarzystwa, a nie moja niespodziewana oponentka, która musiała patrzeć na mnie tak jak ja bym na nią spojrzała, gdyby w ten sposób przystrojona pojawiła się na moim urodzinowym przyjęciu w moim mieszkaniu na Manhattanie, z widokiem, choć odległym, na Central Park. Mojego przyjaciela przestała w pewnej chwili interesować mądra rozmowa, jaką prowadził i zaczął nas obserwować. Czynił to z nieskrywanym uśmiechem i zdawało się go cieszyć, że oto ponoszę karę za narzucenie mu tej nocy mojego towarzystwa. Muszę jednak przyznać, że gdybym nawet była uprzedzona i dokładnie przeszukała moje walizki, nie mogłabym dostosować się do tego otoczenia. - No cóż - bąknęłam zmieszana - jestem przejazdem w Barcelonie. - Turystka! - wykrzyknęła, a Oriol wyjął jej skręta z ręki, żeby się zaciągnąć. - Co do kurwy nędzy robi tutaj jakaś pieprzona turystka? Jestem dosyć agresywna, jeśli trzeba i jeśli ktoś mnie sprowokuje. Tym razem jednak byłam onieśmielona, patrzyłam na Oriola wiedząc, że mi nie pomoże i wolałabym rozpłynąć się w powietrzu. Wtedy jednak z drugiej strony ogniska zaczęły dochodzić do nas dźwięki bongo, do których zaraz dołączyły inne instrumenty. Moja oponentka przestała się mną interesować, odebrała Oriolowi skręta i zajęła się czymś innym. Zamarła także mądra polemika na temat ministerstwa pomocy społecznej i tego zajętego domu, przedtem pustego, a teraz wręcz przeludnionego, bo dyskutanci nie byli w stanie ze swymi argumentami na rzecz kolejnej utopii dotrzeć do uszu słuchaczy. Ludzie usiedli na ziemi i ku mojemu zaskoczeniu pojawiły się dalsze instrumenty perkusyjne. Prawie każdy jakiś miał i wybijał rytm w coraz bardziej frenetycznym tempie. Odgłos fal uderzających o brzeg ginął w tym łomocie, a płomienie ogniska wznosiły się wysoko, tworząc na niebie koronę iskier, które przez chwilę udawały gwiazdy. Ulotne światełka, błędne ogniki pachnące sosnową żywicą. Było pięknie i zdawało mi się, że znalazłam się w innej kulturze, innym czasie. Jakaś dziewczyna z włosami zaplecionymi w liczne warkoczyki, w bluzce i obcisłej długiej spódnicy, wstała i jak w transie zaczęła poruszać ramionami i biodrami w szalonym rytmie, a w jej ślady poszli inni. Sylwetka dziewczyny odcinała się wyraźnie na tle płomieni, była jak kapłanka pogańskiego kultu, tańcząca syrena, wabiąca ogniem żeglarzy. Przypomniała mi się moja przyjaciółka Jennifer na naszych zabawach w Nowym Jorku. I jak ona wtedy tak teraz ta dziewczyna, rytmicznie poruszając pośladkami, sprawiła, że zabawa osiągnęła apogeum. Zdarzyło się to samo co w Nowym Jorku, stwierdziłam z głupim zdumieniem, tyle że tu przy prymitywnym ogniu, a tam w elektrycznym świetle. Ci, którzy nie grali, tańczyli i zabawa przekształciła się w rytuał wudu. Zauważyłam, że ja też dałam się porwać temu zbiorowemu szaleństwu i mojemu ciału udzielił się ten rytm. Wtedy właśnie powietrze zawibrowało przenikliwym dźwiękiem, który przeszył mnie na wskroś i jeśli rytm perkusji wprawiał w ruch nogi, to ten dźwięk poruszał duszę. - To gralla - powiedział Oriol, którego wyciągnęłam do tańca. Było nieważne czy ten instrument to gralla, czy coś innego. To było zaraźliwe. Byłam rozpalona, zdjęłam pantofle i odrzuciłam je daleko. Czułam się jak troglodytka i z entuzjazmem puściłam się w tany. Nie wiem, jak długo tańczyliśmy. Moje nagie stopy zagłębiały się w zimny, cienki piasek, który je hamował, a zarazem masował. Twarze błyszczały w świetle ogniska i rozgwieżdżonego nieba, które co jakiś czas rozbłyskiwało kolorowymi światełkami dalekich sztucznych ogni. Oriol nie był wiernym partnerem w tańcu, kręcił się w tłumie, tańczył zarówno z mężczyznami, jak i kobietami, w parze i w grupie. Taki jego sposób kontaktowania się z ludźmi. Obserwowałam go uważnie; było oczywiste, że nie ma stałego partnera, czy partnerki, przynajmniej w tym towarzystwie, chociaż podejrzewałam, że mój przyjaciel obraca się wśród różnych plemion i utrzymuje kontakty z wieloma bardzo różnymi ludźmi. Płomienie ogniska zmniejszyły się, bębnienie osłabło i wtedy zobaczyłam, że Oriol bierze za rękę jakiegoś chłopaka i szepcze mu coś do ucha. Chłopak się do niego uśmiechnął, a we mnie stanęło serce. Mimo wina pitego w plastikowych kubkach i rytmicznej euforii, nie uchodził mojej uwadze żaden szczegół z tego, co się tam działo i zauważyłam, że niektóre pary, tej samej płci lub przeciwnej, znikają w lasku z ręcznikami kąpielowymi, które bez wątpienia rozkładano jak prześcieradła na łożu z piasku i sosnowych igieł. - Co się z tobą dzieje? Głupia! Jesteś zaręczona z Mike’iem. Co ci szkodzi, że Oriol jest szczęśliwy z mężczyzną. Czułam jednak ściskanie w gardle i do oczu napływały łzy, gdy widziałam jak idą do lasu, trzymając się za ręce. Żegnajcie moje najlepsze wspomnienia: morze, burza, pierwszy pocałunek, słony i słodki smak jego ust... - Moja matka ma całkowitą rację! - szepnęłam znów. Ona to wiedziała od początku. Wtedy oni zawrócili i trzymając się za ręce puścili się pędem w stronę ogniska i przeskoczyli je. Upadli po drugiej jego stronie, prawie na brzegu, podnosząc w górę snop iskier. Potem, oddaliwszy się od płomieni, przybili sobie piątkę, wykręcili piruet i się roześmiali. Po nich zaczęły skakać inne pary. Oriol nadal skakał, zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami. Wszyscy skakali z jednej strony; od lasu w stronę plaży. Dostrzegłam w tym pewną logikę; ognisko jeszcze się paliło i gdyby pary skakały jednocześnie w dwóch kierunkach, mogłyby się zderzyć pośrodku i poważnie poparzyć. A poza tym było oczywiste, że gdyby ktoś się osmalił, to powinien biec do morza. W owej chwili Oriol, który prawie przez całą noc mnie zaniedbywał, podszedł do mnie. - Ogień oznacza oczyszczenie, odnowę, trzeba spalić to, co stare, by zacząć od nowa. Chodzi o to, by wyrzucić całe gówno - tłumaczył mi z uśmiechem. I kiedy w magiczną noc świętego Jana skaczesz z kimś przez ognisko, znaczy to, że zawierasz z nim pokój, spalasz złe słowa, starasz się udoskonalić swoją przyjaźń, miłość. Widziałaś jak przedmioty wrzucone do ognia zwijają się; są to rzeczy, od których chcesz się uwolnić, które są niepotrzebne w twoim życiu. - Skoczysz ze mną? - zapytałam. - Nie jestem pewien - puścił do mnie oko. - Wszystko, co się wybacza, wszystko, o co się prosi, skacząc przez ognisko w noc świętego Jana, czarownice zapisują w wielkiej księdze. Jest to zobowiązanie na zawsze. - Boisz zobowiązać się do czegoś wobec mnie? A może jest coś, co powinnam ci wybaczyć? - Tego nigdy się przedtem nie mówi. Bo nie będzie ważne. Poszukałam moich pantofli, zastanawiając się, od czego nas może uwolnić ten ogień i szczęśliwa powiedziałam sobie, że warto zaryzykować. Ujęliśmy się za ręce i poszliśmy w stronę lasku, gdzie utworzyła się kolejka czekających par. Grało już tylko kilka bongo, ciszej i spokojniej. Odetchnęłam głębiej i ściskając ciepłą dłoń Oriola poczułam, że jest to niepowtarzalna, wyjątkowa chwila w moim życiu. Pijana szczęściem czułam, jak moje serce mocno bije. Wszystko upajało moje zmysły: zapach dymu, palonej żywicy, noc jasna od gwiazd, muzyka. Przypominam sobie ten skok z takim samym prawie wzruszeniem jak pierwszy pocałunek. Oriol ma duże dłonie i jego ręka trzymała moją mocno, ale miękko. Polecieliśmy nad płomieniami, ja upadłam trochę bliżej niż on, ale nie zostałam tam ani pół sekundy, bo takiego nabrałam rozpędu, a poza tym on mnie mocno pociągnął za sobą. Miałam ochotę go spytać, o co prosił i pocałować go, jak to czyniły niektóre pary, ale on się odwrócił, by z kimś porozmawiać. Trwały jeszcze skoki nad ogniskiem, kiedy jakaś dziewczyna wrzuciła do niego plik papierów, potem jakiś chłopak rzucił coś, co wyglądało na drewnianą szkatułkę. Potem odaliska, która zainicjowała tańce, zdjęła bluzkę i wrzuciła ją do ognia, ukazując kształtne duże piersi. Nie wiem, czy taki jest zwyczaj tego plemienia, czy przypadkowy odruch, faktem jest, że ten gest się spodobał i wiele kobiet poszło w jej ślady, pozostały nagie od pasa w górę, ale bez tak spektakularnego efektu. Niektórzy chłopcy też spalili swoje koszule i widziałam, że Oriol uczynił to samo z jakimiś papierami. Byłam naturalnie zaintrygowana. Kiedy zakończyło się palenie tego, co uznawano za negatywne, bębny znów przyspieszyły rytm i wszyscy, którzy uważali się za muzyków, wychodzili z siebie, by robić jak najwięcej hałasu. Taniec się ożywił, a dziewczyna, która brylowała w pierwszej części, teraz znów się wyróżniła, wprawiając w ruch swoje piersi. Miała wielki tatuaż, który pokrywał jej ramię i część pleców. Oriol siedział na piasku, z dala od wrzawy, wpatrzony w płomienie i sylwetki tancerzy na tle ogniska. Usiadłam obok niego na piasku. - Co takiego spaliłeś? Spojrzał na mnie zaskoczony, jakby zapomniał już o mojej obecności, jakby nie pamiętał też, gdzie on sam się znajduje. W jego oczach świecących wewnętrznym ogniem, dostrzegłam łzy. - Tego nie można powiedzieć - uśmiechnął się nieśmiało. - Tak, można - ujęłam jego dużą dłoń w moje ręce. - Przed skokiem nie było można, teraz tak. Ból dzielony z kimś jest lżejszy. Pamiętasz jak będąc dziećmi o wszystkim sobie mówiliśmy? - To był list - powiedział po chwili milczenia. -Jaki list? - domyślałam się odpowiedzi. - List od mego ojca, ten o spadku. - Jak mogłeś go spalić? - zapytałam zaniepokojona. Ostatni list od ojca! Będziesz tego żałował. - Już żałuję. - To dlaczego? - Bo chciałbym zapomnieć. A przynajmniej nie przypominać sobie o tym tak często, z takim bólem. On był tragedią mego dzieciństwa. Przykro mi, że mnie opuścił. Stanął mi przed oczyma obraz, kiedy byliśmy dziećmi i jego ojciec przyjeżdżał na wieś. Oriol biegł całym pędem, żeby go pocałować. Potem brał go za rękę, ciągnął, demonstrując, że to jego własność i prowadził w tę i z powrotem. Podnosił wzrok do góry z dziecinnym uśmiechem i zdawał się mówić; „to mój tatuś.” Podziwiał go. - Miał chyba swoje powody - pocieszałam go. - Wiesz przecież, że nikogo nie kochał tak jak ciebie. Nie chciał cię opuścić. Oriol nie odpowiadał i włożył sobie do ust papieros z marihuaną. Siedziałam przy nim na piasku i też się zaciągnęłam. - Wiesz? - zapytałam go po chwili. Nie odpowiedział. - Pamiętasz listy? - znów zapytałam. - Jakie listy? - spojrzał na mnie z roztargnieniem. - Nasze! - trochę się zirytowałam. Jak to jakie listy? Czy istnieją na świecie listy ważniejsze od tych listów? - Listy, które ja pisałam do ciebie i ty do mnie. - Tak? - Wiem już, dlaczego nigdy do nas nie dochodziły. On znowu zamilkł, ja nie. Opowiedziałam mu o miłości mojej matki do jego ojca i że moja matka, wspominając tamte czasy, bała się, że ze mną powtórzy się to, co było z nią, nie chciała dopuścić, byśmy się w sobie zakochali, dlatego przechwytywała nasze listy i dlatego ich nie otrzymywaliśmy. Nie wspomniałam o tym, że Maria del Mar uważała, iż jest on homoseksualistą. - To wielka szkoda - rzekł w końcu Oriol. - Włożyłem dużo uczucia w to, co pisałem, zwłaszcza po śmierci ojca. Dobrze to pamiętam. Byłem bardzo samotny i rozpaczliwie, uparcie pisałem te listy, mimo że nie otrzymywałem na nie odpowiedzi. Łudziłem się, że przynajmniej je czytasz, potrzebowałem kontaktu z tobą. Tak bardzo chciałem z tobą porozmawiać! Ale nie miałem nawet twojego telefonu! Przysunęłam się trochę bardziej do niego i powiedziałam: - Może to wszystko, co pisaliśmy i co się zagubiło, moglibyśmy sobie jeszcze raz powiedzieć... Właśnie wtedy wspaniale zbudowana tancerka, teraz lśniąca potem, zbliżyła się i usiadła obok Oriola, z drugiej strony. Zaciągnęła się tym samym papierosem, z którego został już tylko niedopałek, i zaczęła szeptać mu coś do ucha. Wydawało mi się, że leciutko go w nie ugryzła. Wybuchała co raz to śmiechem, a on jej od czasu do czasu wtórował. W końcu wstała, trzymając Oriola za rękę. Przestraszyłam się. Ta facetka chciała, żeby z nią poszedł do lasku. Przez chwilę mocowali się i żartowali i w końcu ona, nie puszczając jego ręki, zabrała go. Trudno sobie wyobrazić, jaki czułam niesmak. Przed paroma chwilami rozpaczałam, sądząc, że jest homoseksualistą, a teraz rozpaczam, że poszedł z tą posągową dziewczyną. „Powinnam się cieszyć” pomyślałam. - „Nie jest gejem.” „Ale co mi to daje? Nie powinno mnie to absolutnie obchodzić. Jestem zaręczona i jak tylko wrócę do Stanów Zjednoczonych, wyjdę za Mike’a, który jest wspaniały i bije na głowę wszystkich tutaj”. Kiedy jednak po paru minutach zobaczyłam wracającego Oriola (nie mogło w tak krótkim czasie do niczego dojść), z gitarą w ręku, moje serce zamarło ze szczęścia. Jakże się cieszyłam, że tej facetce się nie udało! Pomyślałam sobie, że tej jaszczurce uda się spotkać tam, w ciemnym lasku jakiegoś węża, który zaspokoi jej wściekłą macicę. Bywam czasem złośliwa. Oriol usiadł na piasku, w odległości metra ode mnie i brzęknął parę nut na gitarze. Nagle przyszło mi do głowy pytanie: „Czyżby jednak był homoseksualistą? Jasne, że jest, bo tylko w ten sposób da się wytłumaczyć, że mężczyzna może się oprzeć takiej dziewczynie”. A potem zadałam sobie pytanie: „A może jestem idiotką?” Grały jeszcze jakieś bębenki po drugiej stronie ogniska, ale już nikt nie tańczył i po spaleniu rzeczy entuzjazm powoli słabł. Perkusja była łagodna, refleksyjna, intymna. Oriol zaczął stroić gitarę, zagrał jakiś klasyczny utwór, którego nie rozpoznałam, a następnie melancholijny Cant dek ocells. Potem zaczął śpiewać tylko dla nas dwojga, akompaniując sobie na gitarze. Cuan surts per fer el viatge cap a Itaca... Łzy w jego oczach świadczyły, że nie była to dla niego zwykła piosenka. Czy to nie jedna z tych, których Enric słuchał przed śmiercią? Słuchałam uważnie. Śpiewał miękko, cicho, samotnie. Podeszło jednak kilka osób i utworzyło wokół niego krąg. Czuło się respekt wśród słuchaczy i zauważyłam, że niektórzy byli wtajemniczeni w coś, o czym ja nic nie wiedziałam. Kiedy skończył, oklaskiwali go i prosili o więcej, ale on już nie chciał śpiewać; miałam wrażenie, że nie jest zadowolony iż publiczność zakłóciła mu intymność i przekazał komuś gitarę. Podszedł do dziewczyny, która zaczepiła mnie na początku. Ta, żeby mieć wolne ręce, oddała komuś swój zaśliniony papieros z marihuany i zaintonowała o wiele bardziej swobodną piosenkę o niejakiej Ines, która chciała, żeby zrobili z nią, co chcą. O to w tej piosence mniej więcej chodziło. Jakiś chłopak akompaniował jej na bongo. Utożsamiałam śpiewaczkę z bohaterką piosenki. Ten sam gatunek. Skorzystałam z tego, że Oriol przestał być w centrum uwagi i szepnęłam mu: - Myślałeś o Enriku, śpiewając. - Mój ojciec uwielbiał tę piosenkę. Słuchał jej przed śmiercią. - Skąd wiesz? - Ta płyta leżała na jego adapterze, kiedy go znaleźli. Z pewnością jej słuchał. Zrozumiałaś tekst? - Tak, oczywiście, mówi o Odyseuszu i jego drodze powrotnej z Troi. Żeglował wiele lat, by wrócić na swą wyspę Itakę. - Tak. Tekst jest oparty na poemacie Greka Constantina Kavafisa. I powoli, jakby sobie dopiero przypominał, zaczął recytować: „Kiedy wyruszasz do Itaki, proś, by droga była długa, nie przyspieszaj podróży, niech trwa wiele lat, a kiedy dotrzesz do wyspy, już stary i mądry tym, czego nauczyłeś się w drodze, nie spodziewaj się, że Itaka cię wzbogaci. Itaka dała ci podróż i chociaż znajdujesz ją ubogą, ona cię nie oszukała i w ten sposób, już mądry, dowiesz się, co znaczy Itaka.” Nie patrzył na mnie, miał wzrok utkwiony w żarze ogniska i zamyślił się na chwilę, zanim znów zaczął mówić. - Idziemy przez życie, pragnąc coś w nim osiągnąć. Wierzymy, że jeśli to osiągniemy, będziemy szczęśliwi. Tak nie jest, życie to droga, a nie finał. Nieważne jak piękne, ważne i szlachetne jest to, do czego zmierzamy. Ostatnim przystankiem jest zawsze śmierć. Jeśli nie umiemy być szczęśliwi, lepsi, być tymi, którymi chcemy być w czasie drogi, to nie znajdziemy też tego w finale. Dlatego powinniśmy się cieszyć chwilą. Życie jest pełne skarbów, za którymi uganiają się ludzie, wierząc, że istnieją rzeczy, które zapewnią im szczęście, ale zazwyczaj są to ułudy, a czasem, gdy chwytamy upragnioną rzecz, stwierdzamy, że w rękach mamy pustkę. - Sugerujesz, że twój ojciec nas oszukuje z tym skarbem? Że wciąga nas w tę samą grę, w jaką się bawiliśmy, będąc dziećmi, tyle tylko, że teraz jesteśmy dorośli? - Nie wiem - rzekł z westchnieniem. - Ale według jego filozofii prawdziwym skarbem jest droga, emocje poszukiwania, napięcie pragnienia zamiast relaksu sytości. Wierzył w radość chwili, łacińskie carpe diem. Pamiętam, że kiedy bawiliśmy się w szukanie skarbu, na końcu znajdowaliśmy tylko trochę słodyczy. Najważniejsze były emocje. Przeżycia w trakcie poszukiwań. Ciążyły mi powieki, słowa stawały się coraz wolniejsze, a otępiałe myśli zasypiały. Była to noc pełna nadzwyczajnych wrażeń, a teraz nagle przyszło załamanie. Moje potajemne przyjście do kościoła świętej Anny, pojmanie mnie przez Arnau d’Estopinyę, zaprezentowanie się templariuszom, taniec jaskiniowy, skok przez ognisko i moje zaniepokojenie tym, z kim Oriol chodził do lasku. Za dużo jak na jedną noc. I było to carpe diem? Może raczej carpe noctem? Oriol przerwał rozmowę i zaczął słuchać śpiewu. A ja, siedząc na piasku okryta ręcznikiem kąpielowym, który Oriol przyniósł z samochodu, walczyłam z nocnym chłodem i sennościąNie widziałam wskazówek zegara, ale chyba było koło szóstej. Coś pojawiło się na horyzoncie nad morzem. Niebieskoszara linia zarysowywała się między czernią i błękitem morskim. Perkusiści zaczęli znów walić w bębny, usiłując złapać zgodny rytm. W czasie gdy na niebie pojawiały się jaśniejsze tony i przez nieskończenie długie minuty światło zdawało się nie nasilać, lecz słabnąć, tak jakby morze je połykało, by ożywić własne barwy, każdy, kto miał jakikolwiek bębenek, walił w niego zapamiętale, powodując entuzjastyczną wrzawę. Potem złoty punkt zaświecił na linii oddzielającej uśpione morze od bezchmurnego nieba. Na chwilę wrzawa wzrosła, podniósł się krzyk, wszyscy witali gwiazdę dnia. Ja też. Jaskiniowcy wielbili swego boga, a ja byłam jednym z nich. Powoli, kreśląc na horyzoncie złocistą linię światła, dochodząc do nas, tworząc tysiąc rozbłysków na spokojnych falach, słońce, raniąc już nasze podkrążone oczy, wznosiło się wyżej, odrywało od oceanu. Wtedy dziewczyna i chłopak, nadzy, weszli do wody. Za nimi poszli inni, było ich coraz więcej. Zobaczyłam Oriola zdejmującego ubranie i już całkowicie wyzbyta niedawnej senności pomyślałam sobie, że mój przyjaciel jest całkiem nieźle wyposażony przez naturę. - Idziesz? - zapytał. Nigdy nie pokazywałam się publicznie nago i niewiele razy w topless, ale nie kazałam się długo prosić. Rzuciłam na ziemię ręcznik, potem to, co miałam na sobie i ubrana tylko w dwa pierścionki, pobiegłam ku morzu, trzymając Oriola za rękę. Woda, w odróżnieniu od temperatury nocnego powietrza, była ciepła i można było iść wiele metrów, nie tracąc gruntu pod nogami, chyba że nieoczekiwanie trafiło się na jakiś dołek. Wszyscy kąpali się nago, chlapali się i śmiali. Po kąpieli wiele osób zasnęło na plaży, ale my postanowiliśmy wrócić do Barcelony. Ubierając się, nie znalazłam swoich pantofli. W trakcie szukania ich usłyszałam za plecami: - A ty, blondyneczko, co spaliłaś w ognisku? Odwróciwszy się stwierdziłam, że była to Ines, ta od metalowych inkrustacji. Wycierała się ręcznikiem i jeden rzut oka wystarczył do potwierdzenia moich wcześniejszych podejrzeń. Miała kolczyki w sutkach, w pępku i z pewnością w bardziej intymnych częściach ciała. „Ale się do mnie przyczepiła” - pomyślałam, wahając się, czyjej odpowiedzieć, czy nie. Byłam zmęczona po nieprzespanej nocy i w nienajlepszym humorze. Postanowiłam jednak być uprzejma i odpowiedziałam: - Nic. - Mylisz się - odpowiedziała z uśmiechem. Spaliłaś luksusowe pantofle. - Co? - pomyślałam sobie, że ona żartuje. - Lekcja z tej nocy jest taka, że można przejść przez świat bez pantofli za dwieście euro - powiedziała z triumfem ta wywłoka. - Wrzuciłam je do ognia, kiedy weszłaś do wody. - Kpisz sobie ze mnie. - Wcale nie, blondyneczko. Zobaczysz, że boso lepiej się chodzi. Byłam pewna, że żartuje. Podeszłam jednak do ogniska od strony, gdzie zostawiłam swoje ubranie i w tlącym się jeszcze gdzieniegdzie ogniu, zobaczyłam swoje pantofle: jeden był osmalony, a drugi zwęglony. Śmierdziało spaloną skórą. Nie wierzyłam własnym oczom. Facetka śmiała się, opowiadając kumplom o swoim wyczynie. Muszę jednak przyznać, że mówiła prawdę. Bez butów można chodzić. A nawet biegać. Nie pamiętam szczegółów, ale złość uwolniła mnie od wszelkich hamulców, konwenansów, zmęczenia i odebrała rozum. Ona nie spodziewała się tego po „blondyneczce”, rozmawiała ze swymi kumplami, nadal się ubierała, a wtedy ja chwyciłam ją za warkoczyki i przewróciłam na ziemię. Trzymając ją mocno za włosy i wyzywając od kurew, ciągnęłam ją z całych sił po piasku, a ona się wyrywała. Nie wiem, co by się stało, gdyby Oriol mnie nie przytrzymał, a inni ją. Miałam ochotę wrzucić ją do ognia, obok moich butów, a przynajmniej wyrwać jej kolczyki z cycków, ale kiedy przeszła mi pierwsza złość, pozwoliłam, by Oriol odciągnął mnie od bijatyki. „Metalowa” dziewczyna pozbierała się, wykrzykiwała brzydkie słowa i patrzyła na mnie z dziką chęcią rozkwaszenia mi buzi. Na szczęście mocno ją trzymali. Oriol przez całą drogę do Barcelony się śmiał. Ja macałam palcami stóp gumową podłogę samochodu, podsumowując sytuację. Troglodytka. Zachowałam się gorzej niż jaskiniowcy. - Będziesz mogła przejść przez życie bez pantofli za dwieście euro? - zapytał mnie rozbawiony. Oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Ta przygoda była warta o wiele więcej. Carpe diem. Obudziło mnie dźwięczenie mojego telefonu komórkowego. „Muszę zmienić tę muzyczkę” - pomyślałam. Miałam jej już dosyć, zwłaszcza w tej chwili. Kto może dzwonić o tej porze? Nie mogliby poczekać aż się obudzę? Był to Artur Boix, który chciał zapytać, jak mi minęła noc. Noc? Dla mnie ona jeszcze nie minęła. Jasne, że późno się położyłam. Jasne, że jest za wcześnie. Nie, templariusze dobrze mnie potraktowali. Iść na obiad? Nie, oczywiście, że nie. Co, już pierwsza? Przykro mi, ale chcę spać. Zadzwoń, kiedy się obudzę. Nie byłam miła, przypomniałam sobie, że poszłam na zabawę świętojańską bez nowo kupionej komórki i Artur musiał do mnie dzwonić, by zapytać, czy wszystko jest w porządku. Zaczęłam myśleć o tym jak było o świcie, o chlapaniu się w morzu i o nagim Oriolu. Przysnęłam, ale nie było mi sądzone spać, bo ten przeklęty telefon znowu zadzwonił. Dlaczego go nie wyłączyłam? Tym razem był to Luis. Mocno podekscytowany. - Mam! - wykrzyknął. - Co? - Klucz! Klucz, żeby kontynuować. - Co kontynuować? - Dzisiejszej nocy nagle mnie olśniło - zawołał z entuzjazmem. - Wszystko jest proste. Wyjaśnia to list Enrika. Milczałam, próbując coś z tego zrozumieć, ale Luis nie dał mi czasu na zebranie myśli. - Jestem w Caduques i jadę prosto do Oriola. Jesteś tam? -Tak. - To go uprzedź i do zobaczenia. Podniosłam żaluzje i zobaczyłam Barcelonę skąpaną w popołudniowym słońcu. Wydała mi się bardziej senna niż w normalny świąteczny dzień. Wzięłam prysznic i kiedy zeszłam na dół, było już po trzeciej. „Gdyby nie Luis, jeszcze bym spała” - pomyślałam i wcale nie byłam mu wdzięczna za to, że mnie obudził. Drogi Luisie! Pamiętasz, jak z Oriolem i Cristiną bawiliśmy się w szukanie skarbów, a ja zostawiałem ślady w ogrodzie przy alei Tibidabo. To ta sama zabawa. Tyle, że teraz prawdziwa. Obyś był szczęśliwy z Cristiną i Oriolem. Twój stryj Enric Tylko tyle. W liście do Luisa było tylko tyle. Przeczytał list na głos i podał go nam, byśmy mogli naocznie stwierdzić, że umie czytać. Nie mogło być inaczej i najpierw Oriol, potem ja obejrzeliśmy list szczegółowo i w milczeniu. To i tylko to było napisane. Siedzieliśmy przy stoliku w ogrodzie, być może, by uniknąć towarzystwa Alicii, być może dlatego, że w dzieciństwie ten ogród był naszym terytorium. Siedzieliśmy w milczeniu, patrząc na Luisa i on też na nas patrzył z zadowoloną miną, kogoś, kto wie, lub sądzi, że wie, lepiej. - Czyż to nie jest jasne? - zapytał. Mnie to wcale nie wydawało się jasne i Oriolowi chyba też nie; popatrzyliśmy na siebie w milczeniu, wzruszając ramionami. - Ślady, on nam zostawiał ślady w ogrodzie - wyjaśnił w końcu. - A jakie było jego ulubione miejsce? - Kamień w cembrowinie! - zawołaliśmy oboje jednocześnie. W odległości zaledwie kilku metrów od miejsca, gdzie siedzieliśmy, znajduje się wolna od drzew przestrzeń, a pośrodku studnia, która pełniła ważną funkcję w końcu XIX wieku, kiedy w domu nie było jeszcze bieżącej wody. My zawsze widzieliśmy ją w roli dekoracji, miała jednak ona pewną magiczną cechę; jeden z kamieni tworzących artystyczną cembrowinę, umieszczony tuż przy ziemi, ruszał się i po wyjęciu go widać było dziurę, która odgrywała ważną rolę w wielu naszych poszukiwaniach skarbu i o istnieniu której wiedział tylko jeden dorosły: Enric. - Uważasz, że właśnie tam zostawił jakiś ślad? - ledwo to powiedziałam a już zdałam sobie sprawę, że to jest tak oczywiste, że aż głupio zadawać takie pytanie. - Naturalnie, przecież to jest napisane w liście, nie? No tak, musiałam przyznać, tak jest napisane, jeśli tak chce się to odczytać. - Idziemy? - zaproponował Oriol i zaraz z emocji poczułam pustkę w żołądku, jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem. Zerwaliśmy się na nogi i pognaliśmy pędem, jak dzieciaki, do studni. W tamtych czasach wszyscy chcieliśmy wyjmować kamień i Luis, niewątpliwie pamiętając o tym orzekł, że teraz jemu się to należy. Nie było dyskusji i Luis zaczął ostrożnie usuwać kamień, wykorzystując szparę, która nadal tam była. Mnie serce waliło jak oszalałe i po długiej jak wieczność chwili, z irytującą powolnością Luis wyjął kamień. Włożył rękę w dziurę spojrzał kolejno na Oriola i na mnie i posłał nam uśmiech. Mogłabym go zabić; wielu ludzi nigdy się nie zmienia, a on nadal był nieznośnym grubaskiem, który lubił być w centrum uwagi. - Tutaj coś jest - rzekł w końcu. I wyciągnął coś zapakowane w plastik. Ostrożnie odwinął i ujrzeliśmy pistolet. Była też karteczka: „Tym razem to nie jest zabawa. Użyjcie go w razie potrzeby”. Dostałam gęsiej skórki i naszło mnie złowrogie przeczucie, którym nie chciałam się z nikim podzielić. To musi być broń, której szuka komisarz Castillo. Ten rewolwer zabił cztery osoby, pojawił się w moim śnie, a Enric sugerował, że może znów zabić. Jednakże ta broń nie wskazywała na żaden ślad prowadzący do skarbu. - Jest jeszcze coś? - spytałam niecierpliwie. Musieliśmy znieść jeszcze jedną ceremonię szukania, aż wreszcie Luis z ręką w dziurze odpowiedział: - Tak. - Wyciągnij to wreszcie, do cholery! - Luis spojrzał na mnie z urazą, ale posłuchał. Była to druga paczuszka, o wiele mniejsza. A w niej kartka: TU QUIqi LEGHIS ORA PRO ME - To po łacinie - wyjaśnił Oriol. - Znaczy: „Ty, który to czytasz, módl się za mnie.” - Jakże to pasuje do rycerskiego kultu templariuszy - szepnęłam. Popatrzyliśmy na siebie. Na twarzach moich przyjaciół ujrzałam zdumienie i smutek. Enric prosił, abyśmy modlili się za niego. I uczyniliśmy to, ja ze łzami w oczach. Wyobrażałam go sobie, jak chowa pistolet, być może z wyrzutami sumienia, wiedząc, że wkrótce umrze, z tyloma grzechami, jeśli wierzył w nie, że potrzebował naszej modlitwy. Co musiał czuć, zostawiając nam to pośmiertne błaganie? Może bezmierną samotność i strach, z powodu tego co zrobił, co miał zrobić i co potem miało się stać? Ale dlaczego? Co go doprowadziło do samobójstwa? - Proponuję, abyśmy poszli na mszę - powiedział Oriol, przerywając moje ponure myśli. Kiedy wchodziliśmy do kościoła, świeciło jeszcze słońce, choć otaczające go budynki zasłaniały je przed nim. Zobaczyłam w świetle dnia miejsce, którędy poprzedniej nocy wychodziłam z kościoła, ale nie byłam w nastroju do przyglądania się. Placyk wyglądał spokojnie. Przy wejściu z placyku do krużganków stał niegdyś krzyż, z którego został tylko wysoki, kamienny słup; krzyż utracił górną część, być może w wyniku antyklerykalnych zamieszek, które tak często zdarzały się w Barcelonie w końcu XIX i na początku XX wieku, a być może padł ofiarą wandalizmu. Szkoda. Chciałabym wiedzieć, jakie były jego ramiona. Na obwieszczeniu, informującym o godzinach odprawiania mszy krzyż miał cztery ramiona, podobnie jak kamienne krzyże, znajdujące się w kilku miejscach w kościele. Taki sam krzyż mają nowi templariusze na swoich pelerynach. - Ubodzy Rycerze Chrystusa mieli dwa rodzaje krzyży - poinformował mnie Oriol, kiedy mu o tym wspomniałam. Krzyż o czterech ramionach nazywano patriarchalnym z powodu patriarchy Jerozolimy, prawdopodobnie krzyż zakonów rycerskich Lotaryngii i Calatravy miał też podwójne ramiona. Templariusze posługiwali się krzyżem jako pieczęcią, o ramionach jednakowej długości, zaokrąglonych na końcach. Takim jak na twoim pierścieniu. - A dlaczego w tym kościele znajdują się krzyże templariuszy? - Bo krzyż patriarchalny miał wielkie wzięcie. Nosili go zarówno rycerze zakonu Grobu Świętego, jak i templariusze. Przez jakiś czas także bracia szpitalnicy i rycerze z Calatravy. A kościół świętej Anny był barcelońską siedzibą zakonu rycerzy Grobu Świętego. Obecnie znakiem tego zakonu jest czerwony krzyż, otoczony czterema mniejszymi krzyżami na pamiątkę pięciu ran Chrystusa. I ten kościół oficjalnie jest nadal jego kwaterą główną w Katalonii. - A nieoficjalnie? - Już wiesz - odparł Oriol z porozumiewawczym mrugnięciem. Od dawna nie uczestniczyłam w nabożeństwie z tak wielką żarliwością. Prośba Enrika o modlitwę poruszyła moje serce, a pistolet napełnił głębokim smutkiem, przypomniał o zabójstwie braci Boix. Jak człowiek tak bardzo kochający życie, jakim był Enric, mógł kogoś zabić i popełnić samobójstwo? Musiał być bardzo zrozpaczony. I samotny. Jak mógł zostawić Oriola? Przez dużą część mszy płakałam i modliłam się za jego duszę. Od czasu do czasu spoglądałam na moich przyjaciół. Oriol wydawał się równie skupiony jak ja, a Luis z roztargnieniem rozglądał się wokół, ale niewątpliwie chwilami usiłował modlić się jak umiał najlepiej. O ile oczywiście jeszcze pamiętał jak się to robi. Mnie nabożeństwo dobrze zrobiło. Po mszy poczułam się o wiele lepiej. Jeszcze z mego wnętrza dobywały się głębokie westchnienia i ostatnie szlochy, ale byłam już odprężona. Spełniłam prośbę Enrika, modliłam się i modliłam i obiecałam sobie, że będę to czynić regularnie. Miałam nadzieję, że pomogłam jego duszy, podobnie jak mnie pomogła msza i modlitwa. Oriol dał nam znak i poprowadził nas do drzwi wychodzących na krużganki. Po prawej stronie był korytarz prowadzący do sali kapitulnej, gdzie odbywały się ceremonie templariuszy, i na myśl o mojej przygodzie i o spotkaniu z Arnau d’Estopinyą, przebiegł mnie dreszcz. - Kartka od mojego ojca zawierała nie tylko prośbę o modlitwę za jego duszę - powiedział cicho Oriol. - Jestem pewny, że nasze modły mu się przydały. Sądzę jednak, że kartka wskazuje także na ślad. - Ślad? - Luis prawie wykrzyknął. Ja próbowałam szybko pozbierać myśli. - Skąd to wiesz?; - Spójrzcie w lewo. Spojrzeliśmy. Tam, przy ścianie, znajdował się posąg postaci w pozycji leżącej. Był to Miguel de Borea, generalny admirał hiszpańskich galer, zmarły wiele wieków temu. Przypomniałam sobie, co mi powiedział Artur; ten kościół był także cmentarzem. Oriol wskazał na kamień leżący na ziemi. Napis na nim głosił: TU QUI LEGIS ORA PRO ME Luis i ja zaniemówiliśmy ze zdziwienia. - Kiedy zdałeś sobie z tego sprawę - zapytał po chwili Luis. - Natychmiast - Oriol uśmiechał się łobuzersko. Od dziecka przychodzę do tego kościoła. Znam go dokładnie, ze wszystkimi szczegółami. Nic na to nie powiedziałam. Namodliłam się tyle i spłakałam z powodu tej notki, a okazało się, że to tylko jeszcze jeden etap gry. Ta świnia Oriol zakpił sobie z moich uczuć. Potem powiedziałam sobie, że nie było źle się pomodlić i że chyba Oriol też się modlił. Ale mi się naraził. - Co teraz zrobimy? - zapytał Oriol - Zaraz wyjdziemy do krużganków. Jeśli ksiądz przyłapie mnie na gadaniu w jego kościele, to się będzie gniewał jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem. Na dalszą dyskusję poszliśmy do kawiarni przy ulicy świętej Anny. Luis i ja postanowiliśmy, że trzeba będzie podnieść kamień, żeby zobaczyć co jest w środku. Trup - odpowiadał Oriol. No to co - mówiliśmy my we dwoje - trzeba zobaczyć, co jeszcze. Oriol tłumaczył, że byłaby to profanacja grobu i że otwarcie mogiły zawsze wymaga dopełnienia procedur etycznych, prawnych i religijnych. Luis mu odpowiadał, że skoro on zajmuje domy będące cudzą własnością to nie powinien przejmować się wtargnięciem do takiego pomieszczenia, bo właściciel nie będzie zgłaszał roszczeń finansowych. A Oriol odpowiadał, że właściciel nie, ale proboszcz tak. - A więc zróbmy to nocą, kiedy nie ma proboszcza - nalegał Luis. A Oriol, że nie może oszukiwać księdza, który jest jednym z nich. „Skoro jest jednym z nas, to niech nam pomoże” - mówiliśmy oboje. I na tym stanęło. Kiedy zaproponowaliśmy to proboszczowi, on podniósł krzyk pod niebiosa. - Otworzyć grób admirała! Nie ma mowy! - rzekł do Oriola. - Już twój ojciec chciał to zrobić, ale mu nie pozwoliłem. A poza tym pod posągiem niczego nie ma. Był on wystawiony przez wiele lat w Muzeum Morskim. - Mój ojciec chciał otworzyć ten grób? - zapytał Oriol. - Już ci powiedziałem, chciał coś tam włożyć. Nie pozwoliłem. - I co zrobił? - Dał to mnie, żebym wam przekazał, gdybyście wy też chcieli otworzyć grób. Po kilku minutach mieliśmy w rękach podobny pakiet z taką samą pieczęcią, jaki otrzymaliśmy w księgarni Del Grial. Byliśmy szczęśliwi. Oto element, którego nam brakowało. Luis zrobił pauzę, wziął pierwszą kartkę z drugiego pliku i czytał dalej: „Dnia 5 listopada brat Jimeno de Lenda spotkał się z naszym królem, by prosić go o poparcie, a ten zapewnił go, że wierzy w naszą niewinność, chociaż nie podejmie decyzji o udzieleniu nam pomocy przed omówieniem tej sprawy ze swoją radą. Jednakże Jaime II zarzucił naszemu mistrzowi, że uzbraja nasze zamki; bez wątpienia kazał nas szpiegować. To spotkanie z monarchą nie uspokoiło brata Jimeno, który polecił, by jego przyboczny i przyjaciel brat Saguardia odłożył swój powrót do komandorii w Masdeu w Roussillon i pozostał w kwaterze głównej w Miravet. Mistrz nadal usiłował przekonać monarchę, by ten wstawił się za zakonem. Spotkał się z nim ponownie 19 listopada, w Teruel. Podczas gdy my, w Miravet, byliśmy nadal niespokojni, do brata Saguardii dotarły wieści, że król zażądał przybycia dominikanina Juana de Lotger, wielkiego inkwizytora, a ten pragnie, aby nas uwięziono. Saguardia natychmiast wysłał pismo do swego przełożonego: „Uważamy, że ty, Panie, i każdy brat przebywający na dworze, jesteście narażeni na wielkie niebezpieczeństwo”. Jednakże brat Jimeno nie przywiązywał wielkiej wagi do własnego bezpieczeństwa i zależało mu tylko na ratowaniu naszego zgromadzenia. Postanowił więc, wbrew rozsądkowi, kontynuować starania u króla. Następnego dnia, po pierwszej mszy i po otrzymaniu błogosławieństwa od brata Saguardii, wyruszyłem z liczną eskortą w stronę Peńiscoli. Jechaliśmy z największą prędkością, jaką mogły osiągnąć nasze wozy i nie czułem się bezpieczny, dopóki nie stanąłem na solidnych deskach pokładu mojej galery i dopóki cały skarb nie znalazł się na niej. Poprosiłem Pere de Sant Justa, komandora Peńiscoli, o specjalną straż na noc, a o świcie następnego dnia odpłynęliśmy. Po wielu dniach powracałem pod żaglami. Byłem zadowolony, że dobrze spełniłem polecenie mistrza, ale smutny, bo musiałem poświęcić moich saraceńskich galerników, którzy mi pomogli ukryć skarb. Niektórzy z Maurów byli naszymi niewolnikami przez wiele lat i konieczność poderżnięcia im gardeł sprawiła nam wielki ból.” - Poczekaj chwilę - poprosiłam Luisa. Już raz przez to przeszłam i miałam doświadczenie. Zamknęłam się w łazience i usiadłam na sedesie. Mój Boże! Znowu to wraca. Sen o zarzynaniu. Plaża, niespokojne morze, na niebie uciekające chmury, mnisi podrzynający gardła i ci skuci nieszczęśnicy. Co za okropność! A Arnau d’Estopinya opowiada o tym w sposób tak naturalny, nie przywiązując do tego zbytniej wagi. Oddychałam głęboko, próbując odegnać ponure myśli. Nie mogłam się do tego przyzwyczaić, to było niemożliwe. Spojrzałam na ten pierścień winny moich lęków, który błyszczał słabo, spokojnie. Nie dziwi mnie, że Arnau d’Estopinya, nie ten z XIV wieku, który podyktował swoje wspomnienia, ale ten współczesny, wariat, biorący się za kogoś innego, dostał od pierścienia pomieszania zmysłów. Ale chyba nie był aż takim wariatem, skoro pozbył się tego klejnotu za dożywotnią pensję. A Enric? Czy ten perwersyjny pierścionek popchnął go do morderstwa i samobójstwa? Znów na niego spojrzałam. Był tu, nieustraszony, o niewinnym wyglądzie, był nawet piękny ze swą sześcioramienną gwiazdą błyszczącą w jego wnętrzu. Przypomniałam sobie wówczas przestrogi, jakich udzieliła mi Alicia w związku z nim i doszłam do wniosku, że mówiła prawdę: Mars, przemoc i krew rządziły w tym męskim rubinie. Kiedy wróciłam, Luis przygotowywał kawę i rozmawiał z Oriolem o tym, że Arnau musiał uważać się za miłosiernego, bo poderżnął tylko gardła swoim wioślarzom, a nie skrócił ich o głowę, co, według powszechnego w islamie przekonania, zamknęłoby im bramę do raju. Luis uważał się chyba za dowcipnego, bo następnie, z właściwą sobie impertynencją skomentował moje wizyty w toalecie. Oriol uśmiechał się do mnie, zwężając swoje skośne oczy, jakby aprobował głupie żarty swego kuzyna. - Znowu cię boli palec? - spytał Oriol, wskazując na moją rękę. Zrozumiałam, że swoim uśmiechem wspierał nie Luisa, ale mnie; wiedział dużo o pierścieniu i domyślał się moich cierpień. Luis powrócił do lektury i poprzez stulecia usłyszeliśmy znów głos Arnau d’Estopinyi. „Po powrocie dowiedziałem się że nasz mistrz, mimo niebezpieczeństwa, postanowił jechać w ślad za królem do Walencji, by nadal starać się o uzyskanie jego poparcia dla zakonu. I właśnie tam, w naszym klasztorze znajdującym się w stolicy, monarcha, mimo dobrych słów, jakich przedtem nie szczędził, 5 grudnia kazał go uwięzić. Don Jaime na tym nie poprzestał; po dwóch dniach uwięził wszystkich braci z Burriany, zdobył zamek w Chirivet, który nie stawiał oporu, i posuwał się na północ w stronę Peńiscoli. Oszukaństwa króla aragońskiego w połączeniu z nikczemnością nędznego króla Francji sprawiły, że wielu braci pojmano z zaskoczenia, bez oporu z ich strony. Kiedy dowiedziałem się, że przybywają, byłem gotów wypłynąć moim statkiem, obierając kurs na południe. Nie była to jednak odpowiednia pora roku i brakowało mi wioślarzy, ale Na Santa Coloma, wierna swojemu imieniu, doskonale potrafiła płynąć na żaglach, a moja załoga była mi oddana. Ale taka ucieczka oznaczała, że nie mógłbym zawinąć do żadnego portu w Katalonii, Walencji czy na Majorce. I możliwe, że do żadnego portu na chrześcijańskiej ziemi. Musiałbym uprawiać piractwo przeciw królestwu Granady, Tremercen i Tunisowi, bo nigdy nie zgodziłbym się być piratem na żołdzie Maurów. Czekałem więc, aż Templum odzyska wolność i honor. Gdyby jednak papież Klemens V - takie chodziły pogłoski - poparł monarchów, ja okazałbym się buntownikiem, papież ukarałby mnie ekskomuniką i przeznaczeniem moim i moich ludzi byłoby napadanie na saraceńskie okręty, aż do śmierci w walce, ścięcia głowy przez Maurów albo, co gorsza, powieszenia na chrześcijańskim sznurze. Ale nie tego się obawiałem; jako pirat z moją galerą i moimi umiejętnościami zdobyłbym wielkie bogactwa i niewielu ośmieliłoby się stawić mi czoło. Zdałem sobie jednak sprawę z tego, że nigdy nie mógłbym opuścić moich braci templariuszy w tej ciężkiej sytuacji. Co jeszcze mogę wam powiedzieć? Rozmawiałem z bratem Per de Sant Justem, komandorem Peńiscoli i on mi powiedział, że jest już bardzo stary i postanowił poddać zamek królowi. Ja go poprosiłem, żeby mi pozwolił udać się z tymi, którzy zechcą mi towarzyszyć, do fortecy w Miravet, gdzie brat Ramón Saguardia, byłem tego pewny, stawi czoło zdradzieckiemu królowi. Z jego błogosławieństwem, trzech sierżantów, jeden rycerz i siedmiu świeckich spośród marynarzy i żołnierzy, ruszyliśmy galopem. Choć wiedzieliśmy, że dziesięć dni wcześniej król Jaime wydał rozkaz uwięzienia wszystkich naszych i zajęcia dóbr zakonu. Byliśmy ubrani w nasze habity ozdobione dumnie czerwonymi krzyżami templariuszy i nie ukrywaliśmy broni. Nikt, ani żołnierze, ani milicja nie odważył się nas zatrzymać po drodze, na żadnym punkcie kontrolnym. Po dwóch dniach, 12 grudnia 1397 roku, po zajęciu bez oporu Peńiscoli, okolicznych fortec i komandorii, wszystkie posiadłości naszego zakonu zostały zajęte, a wszyscy bracia uwięzieni. Jak się spodziewałem, brat Saguardia nie posłuchał królewskiego rozkazu poddania zamku w Miravet i kiedy tam przybyliśmy, oblężenie już się rozpoczęło. Również milicja z Tortosy i sąsiednich wsi, która, stosując się do instrukcji króla, ściśle przestrzegała zasad oblężenia, nie odważyła się jednak nas zatrzymać. Brat Saguardia powitał nas z radością, uściskał mnie i z ulgą przyjął wiadomość o wypełnieniu przeze mnie misji. Chciał, żebym zatrzymał pierścień, powiedział, że nikt nie wie, dlaczego on go nosił i w owej chwili, choć utraciłem na zawsze mój ukochany okręt, poczułem się szczęśliwy i wiedziałem, że jestem tu, gdzie powinienem być. Walcząc u boku moich braci. Schronili się tam również komandorzy z Saragossy, Grańeny i Geburu, i wszyscy przygotowywaliśmy się do długiego oblężenia. Pod koniec roku nadeszła wiadomość, że Masdeu, komandoria brata Ramona Saguardii, oraz pozostałe posiadłości templariuszy w Rousillon, na Sardynii, Majorce i w Montpellier, zostały skonfiskowane przez króla Majorki Jaimego, stryja naszego króla Jaimego II. Nie było oporu i chociaż uwięzili wszystkich naszych braci, rygor był dosyć łagodny. Na początku 1308 r. w Katalonii tylko dwa zamki, w Miravet i Ascó, stawiały jeszcze opór; w Aragonii trzymała się jeszcze twierdza Monzón i kilka zamków. Jeden z nich, w Libros, był w stanie heroicznie znosić półroczne oblężenie z jednym tylko templariuszem, bratem Pere Rovirą, wspomaganym przez grupę wiernych mu świeckich. 20 stycznia król przysłał pismo, w którym nakazał nam wykonać rozkazy papieża. Brat Saguardia poprosił o rokowania, ale monarcha nie odpowiedział na jego prośbę. Potem Jaime II zagroził mu szubienicą, konfiskatą dóbr i represjami wobec rodzin żołnierzy. Brat Berenguer de Sant Just, komandor Miravetu, zaproponował, że puści wolno żołnierzy będących na jego służbie i wypłaci im należny do owego dnia żołd. Saguardia zgodził się i prowadził rokowania z oficerami króla, by zgodzili się na wyjście żołnierzy z twierdzy, bez szkody dla ich osób i uszczerbku ich mienia. Nie chcieliśmy, aby ci niewinni ludzie i ich bliscy ucierpieli z powodu swej wierności naszemu zakonowi. I ze smutkiem pożegnałem się z moimi ostatnimi marynarzami. Wówczas Saguardia poprosił króla, by mu pozwolił wysłać emisariuszy do Rzymu, by bronili naszej sprawy u Ojca Świętego. Jaime II w odpowiedzi kazał budować machiny oblężnicze i uzbrajać nasz zamek. Sprowadził posiłki z Barcelony i poprosił o pomoc swego stryja, króla Majorki. I tak trwało oblężenie z bezowocnymi próbami rokowań, zdradami, brakiem żywności i coraz silniejszą na nas presją ze strony króla. Na nic się zdało przypominanie monarsze o przysługach oddanych jemu i jego przodkom przy odzyskiwaniu królestwa, ani o tym, że dochowaliśmy wierności jego ojcu, kiedy papież rzucił na niego klątwę i zorganizował przeciwko niemu krucjatę. W październiku zdołaliśmy uzyskać zgodę oblegających na wyjście, bez robienia im krzywdy i z okazaniem szacunku, młodych rycerzy i nowicjuszy, którzy nie złożyli jeszcze ślubów zakonnych. Mogli wyjść wolno, razem ze swymi rodzinami. Brat Saguardia nie ufał królowi, ale wierzył jeszcze w papieża. Nasza wspólnota modliła się i modliła, aby papież ujrzał światło naszej niewinności i przywrócił nas do łask. Z pomocą Klemensa V ten dzielny templariusz czuł się na siłach pokonać własnego władcę, króla Aragonii. Brat Sant Just i inni komandorzy uważali, że zło pochodzi od samego papieża i chcieli, abyśmy przyjęli warunki wynegocjowane z monarchą. W końcu przeważyło zdanie większości i brat Saguardia, bardzo niechętnie, po ponad rok trwającym oporze, musiał 12 grudnia poddać Miravet i Ascó. Jeszcze tylko Monzón i Chalamera stawiały opór i wytrzymały kilka miesięcy dłużej. Z początku nasze więzienie było lekkie; siedziałem z czterema innymi braćmi; rycerzem, kapelanem i dwoma sierżantami w naszym klasztorze w Peńiscoli, bo o takie miejsce uwięzienia poprosiłem, by widzieć morze. Mojego statku Na Santa Coloma już tam nie było, zabrali go do Barcelony. Po dwóch miesiącach przyszła moja kolej na przesłuchanie przez inkwizycję. Mieli spis pytań, takich na przykład, czy plułem na krzyż, czy wyparłem się Chrystusa, naszego Pana, czy całowałem moich braci w zadek i inne wstydliwe miejsca, czy dopuszczałem się czynów nieczystych z braćmi i tym podobne świństwa. Cóż wam mogę powiedzieć? Choć wiedziałem, że zadają takie pytania, nie mogłem powściągnąć oburzenia. Ja, który widziałem śmierć moich towarzyszy w trakcie abordażu na saraceńskie okręty, który widziałem jak Egipcjanie burzyli mury Akki, jak umierały setki templariuszy za prawdziwą wiarę, a w moim sercu miałem blizny po ranach i krwi przelanej za naszego Pana Jezusa Chrystusa, musiałem odpowiadać na wstrętne pytania tych dominikanów, tych klechów, którzy nigdy nie widzieli swej własnej krwi, chyba że przypadkiem skaleczyli się narzędziem użytym do zadawania męki innym chrześcijanom. My, bracia, którzy przeciwstawiliśmy się królowi, wynegocjowaliśmy z nim szacunek dla naszych osób. Otóż ten przeniewierczy monarcha znów złamał dane słowo; nie tylko pilnowano nas bardziej, niż tych, którzy dobrowolnie się poddali, ale wiosną wszystkich nas zakuto w łańcuchy. Co wam powiedzieć? Jeśli tego samemu się nie przeżyło, to nie można sobie wyobrazić, co czuje czuje człowiek przez wiele miesięcy skuty łańcuchami, nie mogąc się poruszyć, ze skórą poranioną żelazem i spuchniętymi nogami. Biskupi zgromadzeni w Tarragonie prosili króla, by kazał nas rozkuć, ale dominikańscy inkwizytorzy zażądali dla nas jeszcze większych rygorów. Zabrali nas do Tarragony na nowy sobór, gdzie biskupi poprosili znów króla, by złagodzili sposób traktowania nas, ale wkrótce przyszło pismo od papieża, w którym nakazał zastosowanie wobec nas tortur. Zawieźli nas do Lleidy i pewnego mglistego listopadowego ranka poddano torturom.” Tym razem nie przerwałam Luisowi lektury. Głos wewnętrzny mówił mi, że w relacji Arnau pojawi się opis tortur. Poprzestałam na zamknięciu oczu, wzięłam głęboki oddech i przezwyciężając strach, słuchałam uważnie. „Wiedzieliśmy, że musimy wytrzymać i nie ulec bólowi, jak się to stało w przypadku niektórych naszych francuskich braci.” - Luis czytał dalej, nie zdając sobie sprawy z mojej udręki. „Były to niekończące się godziny, w czasie których oprawcy robili sobie dwie przerwy na odpoczynek, tak że każdy brat trzykrotnie w ciągu dnia był poddawany mękom. Inkwizytorzy pytali mnie o te same bezeceństwa jak za pierwszym razem, tylko że teraz byli też obecni przy tym królewscy oficerowie i pytali, gdzie ukryliśmy skarb, którego nie mogli znaleźć. Kłamliwy monarcha, złodziej i morderca! Żaden z naszych nie przyznał się, że złamał regułę zakonu, wyparł się Chrystusa, Naszego Pana, czcił „Bracoforte” lub cudzołożył z braćmi. Nie przyznaliśmy się też, że ukryliśmy jakiś skarb. Lepiej umrzeć niż pozwolić, by ten niegodziwy król, ten tchórzliwy i okrutny papież oraz nikczemni inkwizytorzy zawładnęli naszą własnością. Żaden z braci katalońskich, aragońskich czy walenckich nie załamał się na mękach i wszyscy zapewnialiśmy o naszej niewinności. Niektórzy zmarli na skutek tortur, inni doznali poważnych uszkodzeń ciała, a Jaime II, obłudny monarcha, aby zjednać sobie tych, którzy nas popierali, przysłał medyków i leki. Błazen! Prawie po roku zgrupowano nas w wszystkich w Barberze, a sobór w Tarragonie uznał nas za niewinnych. Ale zakon templariuszy już nie istniał. Na wiele miesięcy przedtem Klemens V wydał bullę Vox in excebo, kasującą na zawsze zakon, który tyle chwały przyniósł chrześcijaństwu. Zakazał ponadto, pod groźbą ekskomuniki, by „nikt nie podawał się za templariusza”. Nawet nie mogliśmy nazywać siebie templariuszami! Król wyznaczył nam pensję zależnie od funkcji, mnie jako sierżantowi przypadło czternaście dinarów. Musieliśmy zamieszkać w domach zarządzanych przez księży, którzy nie byli nigdy templariuszami, i dochowywać ślubów czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Mogliśmy zrezygnować z czwartego ślubu: walki z niewiernymi. Ale faktycznie nie mieliśmy już na to środków. Minęło pięć lat od chwili, kiedy po raz ostatni stałem na pokładzie Na Santa Coloma i przez cały okres tej strasznej pokuty, kiedy zamykałem oczy, widziałem wzdęte żagle mojego okrętu z czerwonym krzyżem pośrodku, oświetlone porannym słońcem, w drodze do Almerii, Granady, Tunisu czy Tremacen, aby atakować i zatapiać Saracenów. Ta wizja mnie nachodziła podczas porannych modlitw, posiłków, przechadzek, w każdej chwili. Po odzyskaniu wolności, chodziło mi po głowie, żeby stąd uciec z kilkoma braćmi, zdobyć jakąś galerę i znów walczyć z niewiernymi; marzyłem o tym i przez cały czas robiłem plany razem z innymi braćmi. Niektórzy nigdy przedtem nie żeglowali. Wszyscy jednak pragnęliśmy na nowo stać się użyteczni, odzyskać naszą cześć. Byliśmy wolni. W końcu jednak nic nie zrobiliśmy. Były to chimery starych ludzi. Skończyłem już czterdzieści pięć lat i moje ciało było nadwątlone torturami i więzieniem. Czułem się tchórzem i coraz słodsza stawała się myśl, bym resztę moich dni spędził na modlitwie. Jeden z braci nauczył mnie podstaw malowania i moją pensję wydawałem na deski, klej i farby. Uważałem, że moje pokorne i skromne prace mogą lepiej służyć Panu, jeśli będę malował jego świętych, aby lud mógł się do nich modlić. W tym czasie dochodziły do nas wieści, że król Jaime i papież walczą ze sobą jak sępy o resztki naszej spuścizny. Król osiągnął to, by w ogłoszonej w owym roku bulli Ad providam Christi, na mocy której dobra templariuszy miały zostać przekazane braciom joannitom, wyraźnie wykluczono królestwa hiszpańskie. A następnie uzyskał od papieża zgodę na utworzenie zakonu Montesa, który miał być mu wierny i który dziedziczył wszystkie dobra templariuszy w królestwie Walencji. Na koniec zgodził się na przekazanie resztek majątku w Katalonii i Aragonii zakonowi joannitów, przedtem jednak zagarnął dla siebie, co tylko się dało, tłumacząc się kosztami, na które my, templariusze, go naraziliśmy. Przywłaszczył sobie pieniądze i klejnoty; doszło nawet do tego, że w niektórych kościołach nie można było odprawiać nabożeństwa z braku naczyń liturgicznych. Do jego kieszeni trafiły także renty dzierżawne z naszych ziem, którymi on zarządzał w czasie swego dziesięcioletniego sporu z papieżem, łącznie z kilkoma zamkami o strategicznym znaczeniu. Załatwił także, by to bracia joannici wypłacali nam pensję aż do naszej śmierci. Nie mogliśmy publicznie używać miana templariuszy, ale żaden z nas nie zamierzał wstąpić do innego zakonu. Prawie w dwa lata po wypuszczeniu nas na wolność, przyszła wiadomość z Francji. Ten nędzny król Filip, zwany Pięknym, spiesznie wysłał na stos mistrza templariuszy Jakuba de Molay i dwóch innych dostojnych braci. Starzec odzyskał na koniec utraconą cześć, między torturami i więzieniem, zaświadczył o czystości i uczciwości zakonu oraz oskarżył króla i papieża. Zmarł w płomieniach, głosząc swoją i naszą niewinność. Mówią, że w czasie swojej męki pozwał francuskiego króla i papieża na sąd Boży. Obaj zginęli tego samego roku w dziwnych okolicznościach. Król Jaime żył o wiele dłużej i rok temu zmarł w klasztorze Santes Creus, w pobliżu klasztoru w Poblet. Mówią, że oddał duszę, kiedy nadchodziła noc i zapalano świece. W rejestrze zgonów zapisano: Circa horam pulsacionis cimbali latronis. Nie znam dobrze łaciny, ale chodzi o godzinę zmierzchu, zwaną również godziną złodzieja. I tak końcową sprawiedliwością, sprawiedliwością Boga, kończy się moje opowiadanie. Ja też spodziewam się wkrótce stanąć przed Jego obliczem. Błagam go też, by pozwolił, aby w przyszłości zakon Templum znów w jakiejś formie walczył o światło, o dobro. Co wam jeszcze powiem? Przy końcu mojej drogi, po dumie, pysze, zwycięstwach i klęskach, cierpieniach i pasjach odkryłem, że tajemnica, którą chowam, znajduje się w Bogu. Jest ukryta w ziemi, po której stąpali święci oraz w boskości Dziewicy. Niechaj Bóg, Nasz Pan, wybaczy mi moje grzechy i zmiłuje się nad moją duszą.” Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Ta opowieść mnie wzruszyła. W końcu głos zabrał Oriol i mówił jak znawca historii: - Relacja wydaje mi się autentyczna. To tak jakby prawdziwy templariusz przedstawił nam swoje świadectwo, ale w języku nowoczesnym. Użyte są tu nawet pytania skierowane do czytelnika, jakie stosował Ramón Muntaner, kataloński caudillo i kronikarz epopei almogawarów w Turcji i w Grecji, współczesny bratu Arnau, te wszystkie: „Co mogę wam powiedzieć?, „Co wam powiem?”. Być może jest to kopia pism starszych, tłumaczonych, być może ktoś spisał przekaz ustny. Skłaniam się do pierwszej tezy, jest tu dużo konkretnych szczegółów. Dobrze znam ten okres historii i wiem, że wszystko było dokładnie tak, jak opowiada Arnau. I choć przedstawia on Jaimego II jako nędznika, to jednak był on z pewnością bardzo zręcznym królem. Zamiast stawiać czoło papieżowi, jak to czynili jego ojciec i pradziadek, manipulował nim, doprowadził do tego, że papież przekazał mu Korsykę i Sardynię. Udawał, że toczy wojnę ze swym bratem, ulegając niby naciskom Klemensa V, ale kiedy zwyciężał, wycofywał się, pozwalając, by brat nadal panował na Sycylii, której on sam był przedtem królem. W ten sposób ta wyspa pozostawała w rękach rodziny i nie stała się łupem korony francuskiej. Dzięki niemu definitywnie umocniła się władza Barcelony i Aragonii w basenie Morza Śródziemnego. Papież nie mógł zachować dla siebie żadnej z posiadłości templariuszy w Aragonii i Walencji, za tojaime II się nieźle obłowił! Logiczna obrona przed francuskim rywalem, który zdobył fortunę dzięki swoim templariuszom. Pieniądze były, i nadal są, strategicznym, niezbędnym środkiem wyposażenia wojska. I w końcu, chociaż Arnau opisuje swoich towarzyszy jako bohaterów mężnie znoszących tortury, to jednak jest prawdą, że w Aragonii uciekano się do pewnych Wybiegów, stosowano, owszem, tortury, ale tylko po to, by przypodobać się papieżowi, który nieustannie ubolewał, że tutejsi oprawcy nie przykładali się zbytnio do roboty. Stosowano tortury, nie oszukujmy się, ale niektóre były do wytrzymania, a inne nie. Król Jaime II był przekonany, że wszystko to bujdy Filipa Pięknego, który zniewolił papieża, ale chciał być z nim w dobrych stosunkach. We Francji natomiast stosowano najgorsze tortury, tak że wielu przyznawało się do wszystkiego, czego chciał król. „Jeśli chcą, bym się przyznał, że zabiłem Chrystusa, to się przyznam” - powiedział pewien francuski templariusz - „bo już więcej nie wytrzymam”. - Ta cała historia wygląda bardzo dobrze - odezwał się Luis - ale nie wskazuje na żaden ślad. - Może jednak wskazuje - rzekł Oriol w zamyśleniu. - Przedostatnie zdanie, prawda? - zapytałam. Luis wziął do ręki dokument i poszukał ostatniej strony. „Tajemnica, którą chowam, znajduje się w Bogu. Jest ukryta w ziemi, po której stąpali święci, i w boskości Dziewicy”. - Ziemia, po której stąpali święci! - wykrzyknął. - Właśnie pod stopami świętych i Dziewicy znaleźliśmy ukryte napisy. - Tak - potwierdził jego kuzyn. - Oriol - wtrąciłam się - nie prześwietliliśmy w całości obrazów. - Tak, oczywiście zrobiliśmy to. Widziałaś przecież zdjęcia. - Obejrzyjmy je jeszcze raz. Oriol pokazał nam zdjęcia rentgenowskie trzech obrazów. Z trudem można było rozpoznać malowidła. Zapytałam więc: - Czy to prawda, że im bardziej nieprzenikliwe dla promieni X jest jakieś miejsce, tym bielsze wydaje się ono na zdjęciu? I jeśli jest całkiem białe, to znaczy, że metal uniemożliwia widzenie? - Tak. Oriol uśmiechnął się: - Widzę, do czego zmierzasz. - O co chodzi? - zapytał Luis niecierpliwie. - To proste - odpowiedziałam zadowolona. Część środkowego obrazu nie została prześwietlona. Czy widzisz na zdjęciu miejsce całkowicie białe? - Aureola Matki Boskiej! - wykrzyknął Luis. - Tak - potwierdził Oriol.- W tekście jest napisane: „boskość Dziewicy”. To musi być ślad. Powinno być: „świętość Dziewicy”, bo Matka Boska jest istotą ludzką, a nie Bogiem. A w chrześcijańskiej ikonografii świętość przedstawia się jako złoty krąg wokół głowy, który nazywamy aureolą lub koroną. Na zdjęciu jej nie widać i uznałem to za normalne. Na niektórych obrazach z tej epoki, zwłaszcza włoskich, i na niektórych greckich ikonach aureola jest metalowa; to pozłacany cynk, na którym wyryto uprzednio motywy kwietne lub jakąś inskrypcję. Oriol poszedł po skrzynkę z narzędziami, a my przyglądaliśmy się aureoli Matki Boskiej na obrazie. To jasne, chyba jest metalowa. - Byłem głupi - powiedział Oriol. - Gdybym zamiast promieni X, jak sugerował mój ojciec, użył promieni podczerwonych, zobaczylibyśmy, czy pod metalem nie ma również rysunków lub napisów. Nie będziemy jednak czekać do jutra z zastosowaniem podczerwieni... Nikt nie chciał czekać. Położyliśmy obraz na stół i Oriol cienkim nożem zaczął podważać brzegi aureoli i po chwili jeden z nich się uniósł. To prawda! Aureola była zrobiona z cienkiego i nieco elastycznego metalu. Z największą ostrożnością podniósł aureolę, która była wykonana z jednego kawałka. Pod nią dało się przeczytać: Ula Sanct Paul. - Wyspa Świętego Pawła! - wykrzyknęłam. - Skarb znajduje się w podmorskiej grocie na wyspie świętego Pawła. - Wyspa świętego Pawła? - zapytał Luis. - Nigdy o niej nie słyszałem. - To prawda - potwierdził Oriol. - Ja też nie. Uśmiech zamarł na moich wargach. Święty Paweł. Nieznana wyspa. Musiała być bardzo mała, lub znajdować się bardzo daleko. Szukaliśmy jej. Ja na wszystkich mapach i we wszystkich atlasach, moi przyjaciele rozpytywali każdego, kto mógłby coś wiedzieć, od szyprów po geografów. Kiedy spotkaliśmy się wieczorem, okazało się, że nikt nie uzyskał najmniejszej wskazówki na temat, gdzie może się znajdować ta wyspa. - Przez cały dzień nie mogłem przestać o niej myśleć - rzekł Luis. - A może zmieniła nazwę? Czy templariusze, ze względu na swój duchowny stan, nie nadawali wyspom imion świętych? - To bardzo możliwe - przyznał Oriol. - Na mapie znalazłam San Pietro i San Antioco na Sardynii, bliżej Włoch jest drugi San Pietro na małym archipelagu na Morzu Tyrreńskim, zwanym Wyspami Liparyjskimi, a w zatoce Tarento jest wysepka San Antico. Potem trzeba było przejść na Adriatyk i Morze Jońskie, by poszukać innych świętych. - Nie, to za daleko - stwierdził Oriol. - Szukałam też według imion w spisie rzeczy atlasu i nie znalazłam żadnej wyspy o nazwie San Pablo, Sant Pau, Sant Pol, Saint Paul, San to Paolo, nawet kiedy sprawdzałam według samego imienia, opuszczając „święty” - zakończyłam zadowolona z siebie. - Musi znajdować się stosunkowo blisko Peniscoli - powiedział Oriol. - Dlaczego? - chcieliśmy oboje wiedzieć. - Daty podane w opowiadaniu wskazują na ślad - odpowiedział nasz historyk. Arnau d’Estopinya wspomina o spotkaniu z królem Jaime II w Teruel, 19 listopada i twierdzi że właśnie wtedy podjęto decyzję o ukryciu skarbów. Była to pora roku zbyt późna dla galery. Ten typ statków pływał tylko w okresie od maja do października. Galery były szybkie, ale o małym zanurzeniu i nieprzystosowane do pływania po wzburzonym morzu. Ponadto nie zapewniały wystarczającego schronienia załodze; półnadzy wioślarze przebywali cały czas pod gołym niebem. To właśnie był decydujący czynnik w bitwie pod Lepanto, prawie trzysta lat później. Połączona flota chrześcijańska spadła na tureckie galery, które schroniły się do zatoki Lepanto, by tam przezimować. Był początek października i część załóg tureckich wróciła do domów. Doświadczony kapitan galery, jakim był Arnau, nie narażałby statku i ładunku, udając się w tak długą podróż o tej porze roku. Ponadto 5 grudnia, kiedy król kazał uwięzić mistrza, Arnau już dawno wrócił ze swojej wyprawy i potem mógł czekać najwyżej przez dziesięć dni na morzu. Ja prowadziłbym poszukiwania w promieniu dwóch dni podróży galerą od Peńiscoli; wybrzeża w tym rejonie były dobrze znane Arnau. Spójrzcie... Na mapie Morza Śródziemnego, którą mieliśmy rozłożoną na stole, wbił igłę cyrkla w Peńiscolę, jego końcem sięgnął do Przylądka Adge i nakreślił koło, wewnątrz którego znalazły się Baleary i Mojacar. - Nie sądzę, by dopłynął do Przylądka Adge. Okręt templariuszy na terytorium francuskim był narażony na niebezpieczeństwo, a kurs na północ oznaczał zimno i burze. I jako wytrawny marynarz, dobrze znający swój statek, nigdy by nie zaryzykował przekroczenia o tej porze roku strefy tramontany. Myślę, że popłynął na wschód albo na południe. Obejmuje to wyspy Columbretes, bardzo blisko położone od Peńiscoli, ale nie dalej niż do Guardamar, być może do przylądka Gata. Od tego miejsca zaczynało się terytorium Maurów. - Nie ma wyspy nazwanej imieniem świętego ani wśród wysp Columbrete, ani na wybrzeżu Walencji, czy Murcii - oświadczyłam. Ale w pobliżu przylądka Gata jest kilka takich wysepek: San Pedro, San Andres i San Juan. - Za daleko. I żaden nie jest naszym świętym. - Na wybrzeżu katalońskim jest wioska Sant Pol, a w Alicante Santa Pola - powiedział Luis. - Naprzeciw Santa Pola jest wyspa, która mogłaby być dobrą kandydatką - poinformowałam ich. Nie nosi jednak imienia świętego, na mapie widnieje jako Nueva Tabarca albo Plana. - Coś mi o tym wiadomo - rzekł Oriol. - Karol III w XVIII wieku zniecierpliwiony tym, że wyspa była stałą bazą saraceńskich piratów, kazał zbudować na niej warowną wioskę i osiedlił w niej chrześcijan pochodzących z Genui, którzy popadli w niewolę u Algierczyków z wyspy Tabarka, która niegdyś była posiadłością hiszpańską w północnej Afryce i zajmowano się na niej poławianiem korali. - A więc wyspa była siedliskiem piratów. Saraceńskich, prawda? Co się działo na tej wyspie, kiedy nie była ona chrześcijańska? - Kroniki muzułmańskie królestwa Murcii, do której należała ta strefa przed rekonkwistą, mówią, że była ona niezamieszkana, ale że był tam dobry port, wykorzystywany przez wrogów islamu uprawiających piractwo. - Dotyczyło to Arnau d’Estopinyi? - Z pewnością - stwierdził Oriol. W połowie XIII wieku, król Murcii został wasalem króla Kastylii, do chwili, kiedy bunt Maurów skłonił Jaimego I, dziadka Jaimego II do przyjścia z pomocą Kastylijczykom. Ta strefa została definitywnie wcielona do królestwa Aragonii w wyniku traktatu zawartego z Kastylią na początku XIV wieku, na dwa lata przed upadkiem zakonu templariuszy. Jest pewne, że Arnau dobrze znał tę wyspę, by stąd bronić ziem chrześcijańskich lub by atakować i ograbiać muzułmanów. Pamiętamy, że Oriol dokonywał przeglądu historii wysp, szukając takiej, która mogłaby się nazywać Sant Pau, San Pol lub San Pablo. Pierwszą kandydatką stała się wyspa Nueva Tabarca. Nazajutrz rano Oriol zadzwonił do mnie na komórkę. - Notuj - powiedział, nie czekając aż pójdę po ołówek. - Historycy Mas i Miralles oraz Llobregat Conesa uważają, że nazwa Santa Pola jest przedarabska, a przedtem musiało to być Sant Pol. Arabowie to trochę zmienili, bo nadawali nazwom topograficznym rodzaj żeński. Pisali to Shant Bul, a wymowa była bardzo zbliżona do Sant Pol. Ta nazwa wywodzi się podobno stąd, że święty o tym imieniu wylądował podobno w Portus Ilicitanus, co było rzymską nazwą Santa Pola, w 63 roku naszej ery, aby ewangelizować Hiszpanię, a według innych historyków, Tabarca pojawiała się przez długi czas w księgach parafialnych jako Santa Pola. - No to go mamy - szepnęłam. Wyspę ujrzeliśmy przed zmierzchem, oświetloną zachodzącym słońcem. Rozciągała się wzdłuż horyzontu, utrzymując się na powierzchni ciemnobłękitnych wód. Była znacznie dłuższa niż szersza i zwężała się pośrodku. W tym miejscu znajdował się port wychodzący na północ, w stronę kontynentu. Po prawej stronie wznosiły się mury, otaczające wioskę. Największym budynkiem był kościół, wyglądający jak forteca. Mury i dachy połyskiwały w czerwonawym świetle zachodzącego słońca, kontrastując z cieniem nadającym kubistyczną gęstość zabudowaniom wioski, która z naszej perspektywy wyglądała jak ilustracja do powieści o piratach. Z lewej strony wyspa jest szarobrązowa, pusta i widać tylko dwie wieże, z których jedna okazuje się latarnią morską. Znaleźliśmy się na szczycie wzgórza na Santa Pola. Luis poprowadził nas do latarni; widok był wspaniały i wyspa pełna światła kontrastowała z zacienionym brzegiem u stóp wzgórza, które od strony morza kończyło się urwiskiem. Patrząc w dół, dostawało się zawrotu głowy. - Wyspa skarbów - pomyślałam głośno. - Jak ładnie wygląda! Pachniało piniami. I nagle, z dolnych partii urwiska wzniósł się w górę na sztywnych skrzydłach, gigantyczny, wielobarwny motyl i płynął w powietrzu nad naszymi głowami. Za nim wyleciał drugi, trzeci, jak chłopcy uganiający się za dziewczyną. Wyłaniały się z dołu, z cienia, a zachodzące słońce ukazywało je w pełnym blasku. Było pięknie. Luis wytłumaczył nam, że morska bryza w zderzeniu z górą powoduje powstanie prawie pionowego prądu powietrza i dlatego motyle mogą wznieść się nad skałę. Nie wiem dlaczego utożsamiłam tych anielskich czeladników z naszą trójką. One, wydobyte z otchłani, unoszące się na delikatnych jedwabnych skrzydłach i my, zanurzeni w przygodę składającą się ze starych słów i przebrzmiałych historii. Strach było na nie patrzeć. Może wyczuwałam niebezpieczeństwo kryjące się w naszej własnej przygodzie? Naszła mnie chęć uściskania Oriola, który podobnie jak Luis w milczeniu podziwiał widok. Stali przy mnie, a ja chwyciłam się ich w pasie, nie chcąc żadnego dyskryminować. Oni trzymali mnie za ramiona, czułam ciepło ich ciał i to koleżeństwo, jak w dzieciństwie. Przypomniały mi się słowa poety Kavafisa z Itaki i żyłam tą chwilą radości i nadziei, wiedziałam, że trzeba cieszyć się każdym następnym dniem. Skupiłam uwagę na pięknie krajobrazu i na gorących uczuciach do mych przyjaciół, zaczerpnęłam powietrza do płuc i bezskutecznie usiłowałam wszystko zatrzymać na zawsze: światło, przyjaźń, emocje, kolor morza, blask murów na wyspie... - Co nam zgotuje ta przygoda? - spytałam. Chłopcy nie odpowiedzieli. Chyba zadawali sobie to samo pytanie. Następnego ranka popłynęliśmy z Santa Pola do Nueva Tabarca. Dzień był jasny, niebo pogodne, promienie słońca, stojącego jeszcze nisko, odbijały się od wody, w ten sposób, że wyspa zdawała się leżeć na jeziorze światła. Z tej strony w pobliżu wyspy sterczało kilka raf, a potem ukazała się wioska otoczona murami, a nad wszystkim górował kościół. Jego wielkie barokowe okna, wznoszące się ponad dachami pozostałych budynków, przywodziły na myśl otwory strzelnicze brygantyny, przez które wysuną się zaraz lufy armat. Nad naszymi głowami latały mewy, a w przejrzystej wodzie ujrzeliśmy purpurową meduzę, wielką jak piłka futbolowa. Statkiem, niezbyt zapełnionym o tej porze, podróżowali turyści i na ich cześć marynarze przy wejściu do portu wrzucili do morza trochę chleba i zaraz napłynęły do niego setki ryb, pięknych, srebrzystych, żarłocznych. - Nie zatrzymuj się z powodu ryb - rzekł Oriol. - Jeszcze się na nie napatrzysz. Wysiedliśmy ze statku i udaliśmy się w stronę wioski. Przeszliśmy przez bramę w grubym murze z wapiennego kamienia, pożółkłym i nadgryzionym zębem czasu. Poczułam się jak wtedy, kiedy jako mała dziewczynka zwiedzałam park rozrywkowy na Florydzie, a w nim wioskę piratów. W bramie były dwie nisze; jedna z figurką Matki Boskiej, a druga z obrazkami różnych świętych i kwiatkami z plastiku. Nasze rzeczy zostawiliśmy w hotelu i szybko wyszliśmy, by przejść się po wyspie. Obaj kuzyni troche ją znali, bo jako dzieci zwiedzali ją dwa razy z rodzicami. Nowa Tabarca w pełni zasługuje na swą drugą nazwę Plana, bo jest naprawdę płaska; w rzeczywistości składa się jakby z dwóch wysepek o łącznej długości tysiąca trzystu metrów. Pośrodku każdej z nich znajduje się równina na wysokości zaledwie siedmiu, ośmiu metrów nad poziomem morza. Mniejsza wysepka jest położona nieco wyżej i tam znajduje się otoczona murami wioska. Mur wznosi się nad skałami schodzącymi stromo do morza. Obydwie wysepki łączy przesmyk, który od strony południowej kończy się plażą, a od północnej, zwróconej ku kontynentowi, mieści port. Moi przyjaciele z uznaniem odnotowali zaszłe zmiany; powstała zurbanizowana strefa ze schodami prowadzącymi na plażę i kilkoma restauracjami. Na drugiej, większej części wyspy znajduje się wieża obronna, zbudowana w nowszych czasach, ale na rzymskich fundamentach, latarnia morska, a na samym skraju cmentarz. Są też ruiny starej farmy, ale obecnie rosną tam tylko chaszcze i kilka figowców. Ze względu jednak na to, że wyspa dość gwałtownie wyrasta z morza, a nadbrzeżne skały mają fantazyjną formę, istnienie grot wydawało się nam gwarantowane. Eksplorację rozpoczęliśmy po południu, w wodzie. Zaopatrzyliśmy się w okulary do nurkowania, w rurki i włożyliśmy specjalne trepy, które nie utrudniają pływania, pozwalają chodzić po brzegu, uniknąć pokłucia stóp przez jeże morskie i ostre kamyki. Wszystko tak jak w dzieciństwie, tyle że wtedy mieliśmy sandały plastikowe. Wyglądaliśmy podobnie jak wielu turystów podziwiających fascynujące dno morskie wokół wyspy. Wyszliśmy z wioski bramą prowadzącą do morza od zachodniej strony i natknęliśmy się na przesmyk prawie łączący się z małą wysepką zwaną Cantera, o zbyt niskim brzegu, by mogły kryć się w nim groty, postanowiliśmy więc go nie przeszukiwać. Pod wieczór, jak na ogół zdarza się o tej porze roku, zerwał się lleberig, wiatr południowo-wschodni, który pomarszczył wody od strony południowej. Jednakże na południowym brzegu wyspy, pod osłoną murów morze było nadal gładkie i tam zaczęliśmy pływać. Byliśmy podekscytowani, w doskonałych humorach i niekiedy chłopcy zaczynali się ścigać i zostawiali mnie z tyłu. Oriol, wyższy i pływający w lepszym stylu, zwyciężał, chociaż Luis, który zachował nieco ze swej dawnej tuszy, wydawał się bardziej umięśniony od swego kuzyna. Skorzystałam z okazji, że moi kuzyni zajęci przyglądaniem się ławicy salp, które w słońcu demonstrowały swoje srebrzyste boki i złote płetwy, nie zwracali na mnie uwagi, wystrzeliłam do przodu i choć raz oddaliłam się od nich, kpiąc z ich powolności. Czułam się znów jak mała dziewczynka i dopiero widząc z dala ich ciała dojrzałych mężczyzn, zdałam sobie sprawę z upływu czasu. Przepłynęliśmy jakieś trzysta metrów w kierunku wschodnim i zauważyliśmy w dwóch miejscach szczeliny w murach na poziomie morza, które mogły być wejściem do starych piwnic. Postanowiliśmy wrócić tu i dokładnie to zbadać. Natknęliśmy się też na oddzieloną od murów grotę, która jednak była zbyt mała, by cokolwiek dało się w niej ukryć. Po obejrzeniu jej, znaleźliśmy się w pobliżu portu i płynęliśmy dalej aż za falochron. Następny odcinek naszych poszukiwań zaczął się na małej wysepce o urwistych brzegach i skalnych płytach zagłębionych w wodzie. Skarpa trzy, czterometrowej wysokości oddzielała linię brzegu od wyżej położonej równiny. Trochę dalej znaleźliśmy zatopiony łuk oddzielający rafę od wielkiej skalistej wanny pełnej ciepłej wody, otwartej od strony brzegu. Wyspa ofiarowała nam tu piękny podwodny krajobraz utworzony ze skał pełnych życia, zielonych i żółtych anemonów, czerwonych gwiazd morza, jeży morskich, korali, które nagle otwierały się, zaściełając dno ciemnobłękitnym kobiercem. Widzieliśmy też rozległe łąki utworzone przez oceaniczne posidonie, nazywane błędnie na wyspie algami, bo są to prawdziwe rośliny, z korzeniami, łodygami, liśćmi i owocami. Rosną na białym piasku, na płytkich wodach i wśród ich liści pasą się spokojnie niezliczone ryby. Gromady obiad, sargusów i dorad. A także jakieś pojedyncze zielone i wielobarwne rybki, które z ciekawością zbliżały się do moich okularów. Morze było spokojne, a promienie słońca przenikały przez powierzchnię wody; czerwone i żółte kolory przedostawały się głębiej, a inne trzymały się bliżej powierzchni, gdzie pływaliśmy. Było to rozkoszne popołudnie i choć nie znaleźliśmy żadnych śladów groty, kiedy doszliśmy do skały zwanej Tanda, w najbardziej na zachód wysuniętym punkcie wyspy, postanowiliśmy zakończyć w tym dniu poszukiwania. Przed kolacją nawiązaliśmy w barze rozmowę ze starym rybakiem, którego nazwisko Pianelo w oczywisty sposób było powiązane z historią wyspy. Powiedział nam o grocie Cova del llop mań znajdującej się niedaleko od miejsca, w którym byliśmy, poniżej murów obronnych ufortyfikowanej wioski. Opowiedział nam legendy o tej grocie, w której schroniła się w latach trzydziestych XX wieku ostatnia mniszka śródziemnomorska, stworzenie należące do rodziny fok, historie o piratach, przemytnikach, więzionych pannach, które lamentowały i krzyczały w czasie długich i wietrznych zimowych nocy. Grota, do której wejście znajduje się na poziomie morza, wcina się w głąb wyspy. Luis zaproponował, byśmy się do niej skierowali następnego ranka. Oriol jednak uważał, że badania powinniśmy prowadzić systematycznie, zacząć od skały Tanda, przejść wybrzeżem południowym ku wschodowi i dotrzeć do groty w miejscu, gdzie zaczynają się mury. Ja miałam zadecydować. Wybrałam propozycję Oriola. Wspominam tę kolację ze szczególnym rozrzewnieniem. Ciało moje było zmęczone i obolałe od wysiłku, ale dobrze nam się jadło i piło, było dużo śmiechu mimo, a może dzięki żartom i sugestiom erotycznym, które Luis kierował pod moim adresem. Znowu odgrywał rolę kogucika w kurniku, był śmiesznie agresywny i zdawał się nie liczyć z Oriolem jako możliwym rywalem. Chyba miał jasne zdanie na temat preferencji seksualnych swego kuzyna. Zbyt jasne. Patrzyłam na Oriola, chłonęłam jego komentarze, obserwowałam reakcje na wygłaszane przez Luisa głupoty, jego uśmiech, z jakim popatrywał a to na mnie, a to na swego kuzyna, słuchałam jego głośnego śmiechu, w którym odsłaniał piękne zęby. Niewątpliwie jego niektóre gesty można by uznać za zmanierowane, ja jednak nie mogłam nic poradzić na to, że w żołądku czułam coś specjalnego, kiedy nasze spojrzenia się spotykały na dłużej, czułam przyjemność, patrząc w jego oczy. Postanowiliśmy przejść się przed spaniem. Luis powiedział, że musi na chwilę wrócić do swego pokoju. Poszłam z Oriolem w stronę wyjścia i zdecydowanie przekroczyłam próg, uciszając wyrzuty sumienia, że nie czekamy na naszego towarzysza: - Wyspa jest mała, jakoś nas znajdzie. Poszliśmy w stronę północnych obwarowań uliczkami, których mury skrywały tajemne ogrody, ujawniające swą obecność wyrywającymi się na zewnątrz bugenwiliami i wonnymi jaśminami, które w świetle ulicznych latarni nabierały koloru malwy i cynamonu na zielonym tle. Kwiaty wilca otwierały się, jak zwykle nocą, a na placyku przed kościołem egzotyczna sylwetka palmy odcinała się od tła gwiaździstego nieba. Była ciepła noc początku lipca, a wyspa, gdy turyści odpłynęli już ostatnim statkiem, stała się intymna, swojska, przytulna. Wzięłam Oriola za rękę, a moje serce biło szybciej z podniecenia, ze strachu przed moją śmiałością i z przyjemności, jaką mi sprawiało ciepło jego dużej dłoni trzymającej moją rękę. W milczeniu doszliśmy do strażnicy na szczycie murów. Przed nami roztaczała się zatoka, na której czarnych wodach pojawiała się od czasu do czasu jakaś rybacka łódź, wydobyta z ciemności przez nabrzeżne światła. Widzieliśmy wyspę Santa Pola na prawo od latarni morskiej, a dużo dalej miasto Alicante. Usiedliśmy na balustradzie strażnicy, kilka metrów powyżej fal, które z jednostajnym szmerem łagodnie uderzały o brzeg. Po kilku chwilach milczenia on zaczął mówić cichym głosem, jakby kontynuował rozmowę, jaką prowadziliśmy w noc świętego Jana. - Nadal sprawia mi ból śmierć mojego ojca, to, że mnie opuścił. - Jestem pewna, że nie chciał cię opuścić. Być może nakazywał to mu jego honor. - Oriol spojrzał na mnie pytająco. - Może złożył obietnicę przyjacielowi - nie chciałam opowiadać mu o swojej wizji, z której się dowiedziałam, że jego ojciec postanowił umrzeć, by pomścić swego kochanka. A przynajmniej nie chciałam o tym mówić w tej chwili. - Wiesz przecież - mówiłam dalej, widząc, że milczy - o przysiędze templariuszy, o świętym legionie tebańskim, o którym mi opowiadałeś. Pamiętałam co mi powiedział Oriol: „Czy to nie jest ładne kochać kogoś tak, jakby mu się dało życie?” - Ta historia się nie skończyła - powiedział po chwili, jakby odgadując moje myśli. - Między rodziną Boix a nami może jeszcze popłynąć krew. Przestraszyłam się. Tych samych słów użył Artur. - Korzystaj z tego spokoju, pięknej chwili - mówił dalej. - Dla mnie jest to cisza przed burzą. Artur Boix nie zrezygnuje ze skarbu. Nie wiem jak, ale jestem pewny, że nas śledzi. Jego ręka nadal trzymała moją i wypowiadając te słowa, ścisnął ją mocniej i wobec tego, że milczałam, nagle powiedział: - Przyrzeczenie rycerzy templariańskich. Złożyłabyś takie mnie? Jego propozycja zdumiała mnie i dała do myślenia. Historycznie rzecz biorąc, był to pakt między osobami tej samej płci. Czy Oriol sugerował, że tak jest w naszym przypadku? Nie wiedziałam, czy chcę odpowiedzieć na takie pytanie, a przynajmniej nie słowami. I postanowiłam zaryzykować pocałunek; pragnęłam go. I czując przyspieszone bicie serca zaczęłam swoimi ustami szukać jego warg, chciałam jeszcze raz poczuć smak morza, smak młodzieńczych lat. - A więc tu jesteście! Setki razy zdarzało mi się nienawidzić Luisa, ale teraz nienawidziłam go chyba najmocniej. Ma on szczególny talent do przeszkadzania, nawet jeśli tego nie chce. Był na skraju strażnicy, zbliżał się do nas, ale nie na tyle, by w półmroku zorientować się w sytuacji. Odsunęłam się nagle od Oriola, do którego przed kilkoma sekundami zaczęłam się zbliżać, i puściłam jego dłoń. Nie sądziłam, by Luis coś zauważył, ale nie chciałam dawać mu powodu do głupich żartów. Wkrótce potem każdy z nas poszedł do swego pokoju, ale ja nadal czułam ciepło ręki Oriola i pragnienie pocałunku, do którego nie doszło. Wzdychałam oparta o parapet okna, które wychodziło na południe, na otwarte morze, spoglądałam na dalekie światła jakiegoś statku, kiedy usłyszałam dyskretne pukanie do drzwi. Serce mi stanęło. Pomyślałam, że może to być Oriol. Może on czuje to samo co ja i pojawienie się kuzyna też mu sprawiło przykrość. Pobiegłam do drzwi, otworzyłam je i zobaczyłam Luisa. Uśmiechał się trochę kpiarsko, trochę uwodzicielsko. - Mogę z tobą chwilę posiedzieć? - Idź do cholery! Kretyn! - wydarłam się na niego i zamknęłam mu drzwi przed nosem. Czy ten głupek naprawdę uwierzył we własne żarty? Oburzenie, frustracja, lęk. Nie wiem, jak wyrazić to co czułam w owej chwili, ale złość szybko mi przeszła. Byłam wzburzona, pragnęłam tego pocałunku i byłam pewna, że gdyby do niego doszło, Oriol byłby zachwycony. Coś mi w głębi duszy mówiło, że tak by było. Nie, nie mogłam tego tak zostawić, pogodzić się z porażką. Spojrzałam na moje pierścionki: ten z brylantem świecił się niewinnie, był czysty, przypominał o moich zobowiązaniach wobec Mike’a, a pierścionek z rubinem, który teraz był pierścionkiem namiętności, rzucał ironiczne błyski. Zdjęłam z palców obydwa, położyłam na nocnym stoliku i przykryłam poduszką. Nie chciałam ich widzieć. Pomyślałam o matce i o jej historii z Enrikiem. Ona przynajmniej próbowała. Nie wyszło, ale nie z jej winy. Otworzyłam drzwi i ostrożnie wyszłam na korytarz; nie było śladu Luisa i zatrzymałam się pod drzwiami Oriola, ze zgiętymi palcami, gotowa zapukać. I w tej pozycji zastygłam. Co mu powiem? Czy mogę chwilę z tobą posiedzieć, tak jak mi to zaproponował jego kuzyn? Winien mi jesteś pocałunek? Zdałam sobie sprawę, że do tego właśnie Maria del Mar usiłowała nie dopuścić przez ostatnie czternaście lat. Nagle zdjął mnie strach. Co by sobie pomyślał Oriol? Może naprawdę jest gejem i by mnie odpędził? Albo, co gorsza, zaakceptowałby mnie, jak to uczynił Enric z moją matką? A Mike? Wstyd mi przyznać, ale zrejterowałam i wróciłam do swego pokoju. Pomyślałam o mamie. Trzeba było odwagi, żeby to zrobić! Zwłaszcza jeśli czujesz coś do tej osoby i boisz się, że wszystko zepsujesz. Tej nocy wypłakiwałam swoje tchórzostwo w poduszkę, a dwa pierścionki były zamknięte w szufladzie nocnego stolika. Następny ranek był słoneczny, niebo bezchmurne, morze spokojne i kiedy otworzyłam okno, ulotniły się przez nie wszystkie moje złe nocne humory. Postanowiłam cieszyć się dniem i po dobrym śniadaniu, któremu towarzyszyły śmiechy i porozumiewawcze spojrzenia, wszyscy byliśmy pełni energii. Poranek był kontynuacją wczorajszego popołudnia. Słońce pieściło skórę nawet pod wodą, oświetlając łąki zielonych posidonii na białym piasku kontrastującym ze skalnymi ścianami opadającymi prawie pionowo na niewidzialne dno z setkami ryb pływającymi na różnych poziomach, w zadziwiającej przejrzystości narastającego błękitu. I smak soli w ustach przypominający smak pierwszego pocałunku. To Morze Śródziemne, miłe i czułe, które mnie przenosiło w przeszłość, w piękne wiosenne dni mojego dzieciństwa. Morze było przyjemne, ale przeszukiwanie wybrzeża, od najdalej położonego na wschód punktu po plażę, nie dało żadnych rezultatów. Jednakże na odcinku południowo-wschodnim, pod jedną z ogromnych skał, na których zostały wzniesione mury wioski, czekała nas niespodzianka. Tam, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć Cova del llop mań, natknęliśmy się nie na jedną grotę, a na dwie, oddzielone małą zatoką. Były do siebie podobne, choć jedna głębsza od drugiej. Można było do nich wpłynąć, na pierwszych metrach nie było gruntu, ale potem skaliste dno się podnosiło do poziomu morza. W obydwu grotach po kilkunastu metrach natknęliśmy się na wielkie skały zagradzające przejście w głąb. Mieliśmy ze sobą latarki, ale przeszukanie grot nie dało żadnego rezultatu. W ciągu następnych dwóch dni zbadaliśmy sumiennie wszystkie groty, przekopaliśmy nawet piasek i drobne kamienie, gdy dno groty wznosiło się nad poziom morza. Podupadaliśmy na duchu coraz bardziej, w miarę jak słabła nadzieja na znalezienie czegoś, cichły po trochu śmiechy. Doszło do tego zmęczenie i zniechęcenie. Jeszcze wytrzymywaliśmy, ale w końcu doszliśmy do przykrego wniosku, że to już koniec naszej przygody. Oriol chciał, żebyśmy w drodze powrotnej zatrzymali się w Peńiscoli, skąd Arnau d’Estopinya dokonywał karnych wypraw przeciwko niewiernym. - Może natrafimy na jakiś ślad - próbował nas przekonać. Faktem jest, że nie mieliśmy ochoty na turystyczną wycieczkę: byliśmy całkowicie wykończeni. Bajka o skarbach i piratach ulotniła się po ostatnim okrążeniu wyspy, kiedy nic nowego nie zwróciło naszej uwagi w żadnej z grot, które przedtem zlokalizowaliśmy, a teraz przepatrzyliśmy milimetr po milimetrze. Nic nie wskazywało na to, że Arnau ukrył tutaj swój legendarny skarb. Nie znaleźliśmy też żadnej nowej groty. Skrupulatnie zatrzymywaliśmy się w każdej szczelinie, odsuwaliśmy każdy kamień, przekopywaliśmy piasek. Było tak jak w dzieciństwie, kiedy robiliśmy wielkie i piękne bańki mydlane, na których pojawiała się tęcza i które zaraz pękały, opryskując nam twarze i wywołując uczucie zawodu. - Tutaj niczego nie znajdziemy - stwierdził zniechęcony Luis. - Wracajmy jak najprędzej do Barcelony. Byłam tego samego zdania, ale znów poparłam Oriola. Czyżby miał zawsze rację, a może ja chciałam mu się przypodobać? Odpowiedź była oczywista. Przeszliśmy jeszcze raz przez najstarszą część wioski i fortecę. Oriol wykazywał zadziwiającą energię i był w dobrym humorze, Luis i ja ledwo ciągnęliśmy za sobą nogi. Doszliśmy do zamku papieża Luny, schizmatyka, który żył kilkaset lat później od naszego Arnau i starego komandora Pere de SantJusta, który 12 grudnia 1307 roku bez oporu poddał twierdzę, port i wioskę wojskom Jaimego II. Od czasów templariuszy wiele tu zbudowano, ale jeszcze teraz można znaleźć pozostałości trzynastowiecznej architektury, te same kamienie, które widział Arnau d’Estopinya, jeśli kiedykolwiek ktoś taki istniał. Potem Oriol zaproponował obejrzenie z plaży zespołu zabytkowych budynków i poszliśmy za nim, Luis zły, a ja zmęczona. I tam, na brzegu morza Oriol nagle powiedział: - Sądzę, że znaleźliśmy grotę. - Cooo? - wykrzyknęliśmy oboje jednocześnie. - Mamy ją - odpowiedział z zadowoleniem, widząc nasze miny. - Przecież niczego nie znaleźliśmy! - zawołałam. - Właśnie że znaleźliśmy - Oriol uśmiechnął się jeszcze szerzej. Był bardzo zadowolony. - Co znaleźliśmy? - agresywny ton Luisa ujawniał jego myśli: Oriol sobie z nas żartuje. - Ślad. Ważny ślad. - Jaki? - Kamienie. - Daj spokój, Oriol, widzieliśmy tu miliony kamieni. Mam poharatane ręce od tych kamieni. - Tak, ale niewiele z granitu i marmuru. - Granitu i marmuru - powtórzyłam, żeby się czegoś więcej dowiedzieć. - Tak, okrągłe, trzy-, czterokilowe kamienie. - Widzieliśmy całe góry okrągłych kamieni. - Ale chodzi mi o kamienie z granitu lub marmuru. - Nie zwracaliśmy na to uwagi - rzucił się Luis. Do czego zmierzasz? - Okrągłe kamienie z granitu i marmuru na wyspie, na której w ogóle nie ma tego rodzaju skał. Czy wam to coś mówi? - Że nie pasują - odpowiedziałam. - Nie pasują do tego miejsca. - Przyniosły je prądy - zaryzykował Luis. - Myślisz, że prądy zatapiają kamienie na dnie morskim i z powrotem wynoszą je w górę?. - Możliwe. - Nie. Te kamienie przyniósł człowiek i zakrył nimi wejście do podwodnej groty. Luis i ja spojrzeliśmy na siebie zdumieni. - Tak i mają okrągły kształt, bo były pociskami - mówił dalej Oriol. - Pociskami do katapult, a także służyły jako balast. Zamilkł i przypatrywał się nam. - Powiedz wreszcie wszystko - zniecierpliwił się Luis. - Dobrze. Posłuchajcie mojej hipotezy. W południowej części wyspy, od strony wschodniej, naprzeciw urwiska, na głębokości pół metra w czasie odpływu znajduje się mnóstwo okrągłych kamieni, bardzo do siebie podobnych. Mają jednakową wielkość i należą do gatunku skał niewystępujących na Tabarce. W tej strefie są tylko skały metamorficzne, ciemne, zielonkawe, czasem koloru ochry; w przeszłości wydobywano je na tej wyspie. Zwróciłem na nie uwagę pierwszego dnia, a następnie weryfikowałem moje przypuszczenia. Kamienie, o których mówię, przyniósł tu człowiek. Kto mógłby przynieść tutaj kamienie tak do siebie podobne, a tak odmienne od tutejszych? Logiczne, że nie przywieziono ich tu specjalnie, tylko że ktoś, kto zwykle używał ich do jakichś swoich celów, postanowił teraz wykorzystać do czegoś innego. Doszedłem do wniosku, że pochodziły one z galery, gdzie służyły za pociski i balast. - Wytłumacz, jak to było z tymi pociskami - poprosił Luis. - Galery miały wyposażenie ustalone, zgodne z przepisami, zależnie od ich wielkości. Spisy inwentarza, które dotrwały do naszych czasów są bardzo dokładne; tyle a tyle wioseł, zapasowych sterów, hełmów, pancerzy, łuków, strzał, kusz, machin wojennych... i pocisków do nich. Pod koniec XIII wieku galery weneckie były już wyposażone w działa, ale najbardziej prawdopodobne jest to, że na statku Na Santa Coloma używano nadal starych katapult i wystrzeliwano z nich zaokrąglone kamienie, by niszczyć okręty wroga, a także dzbany z naftą, by je podpalać. To jednak nieważne. Nawet jeśli Arnau miał działa, to w owych czasach z dział strzelano kamieniami. To elementarz. Jeśli chcesz ukryć grotę, która ma wyjście na powierzchnię morza w postaci małego syfonu, tak jak musiało być w tym przypadku, nasuwasz na niego kilka dużych głazów, a szczeliny zatykasz właśnie tymi małymi, okrągłymi kamieniami, które na statku służyły jako balast. W ten sposób kamuflujesz grotę, ale zawsze możesz do niej wejść, usuwając te małe poręczne kamienie. Co o tym myślicie? - Niewiarygodne - zawołałam. Zrobiło to na mnie wrażenie. - Jest więc możliwe, że skarb istnieje? - Tak, oczywiście. - To dlaczego tak długo czekałeś, żeby nam o tym powiedzieć? - w głosie Luisa słyszało się urazę, choć był podekscytowany. - Bo boję się Boixa i jego ludzi. Bardzo uważałem przez cały czas podróży i nie zauważyłem nikogo ani niczego dziwnego, ale jestem pewny, że nas śledzi. Artur Boix nie da za wygraną i pomyślałem sobie, że będzie najlepiej, jeśli uwierzy, że się zniechęciliśmy i rezygnujemy. Dziwi mnie, że niczego nie zauważyłem, ale jestem przekonany, że on wie o wszystkim co robimy. Obawiam się nawet, że mam mikrofony w samochodzie, dlatego wolałem rozmawiać tutaj, na plaży i proszę was, abyście nie poruszali tego tematu ani w aucie, ani w domu. - Ale wcześniej czy później będziemy musieli wrócić na Tabarkę - oświadczyłam. - Wcześniej - odrzekł Oriol. - Przez dwa dni zastanawiałem się jaki powinien być nasz następny krok. I plan jest taki: jutro spędzamy dzień normalnie, wracamy na pozór do naszych codziennych zajęć. Pojutrze ty, Cristina, wynajmujesz samochód i jedziesz w celach turystycznych na Costa Brava. Ty, Luis, udajesz się do Madrytu w interesach. Będziemy się starać zmylić ślady tych, którzy ewentualnie za nami pójdą. Wasz bagaż powinien być jak najmniejszy; ręczna torba lub coś takiego. Ja pojadę, dokonując wielu objazdów, do Salou, gdzie pewien przyjaciel pożyczy mi łódź długości czterdziestu stóp z szalupą i tą łodzią popłynę do Walencji. Tam, w porcie jachtowym zabiorę na pokład Cristinę. Radzę ci, żebyś zostawiła zaparkowany samochód, z kluczykami ukrytymi w środku, w jednej z tych wiosek, które będziesz zwiedzała, przy stacji kolejowej. Jedziesz do Barcelony, przesiadasz się na pociąg jadący na lotnisko, tam kupujesz bilet na samolot do Walencji, pokazujesz kartę pokładową w ostatniej minucie, żeby nikt nie mógł wiedzieć dokąd lecisz, aż do chwili, kiedy już będzie za późno, by ten ktoś mógł wsiąść za tobą. Luisa zabiorę w porcie w Ałtei. Proponuję, żebyś dwukrotnie zastosował tę samą taktykę co Cristina, raz przy locie z Barcelony do Madrytu, a drugi raz z Madrytu do Alicante. Gdyby was ktoś śledził, dzwońcie, ale tylko w nagłym przypadku, do mnie na komórkę, żebyśmy mogli zmienić plany. Jeśli nie zadzwonicie, będzie to znaczyć, że wszystko w porządku. Na łodzi będzie sprzęt do nurkowania, aby ułatwić nam pracę pod wodą. - Czy nie przesadzasz z tymi wszystkimi środkami ostrożności? - zapytałam. Oriol spojrzał na mnie swymi oczami koloru morskiego błękitu. Było to głębokie spojrzenie, które przejęło mnie dreszczem. Jak to się dzieje, że ten człowiek samym swoim spojrzeniem jest w stanie zasiać we mnie taki niepokój? - Znasz go - powiedział Oriol. Wiedział, że tak jest, a ja lekkim skinieniem głowy to potwierdziłam. - Nie, nie znasz go - mówił dalej. - Tak naprawdę to go nie znasz. Jest bystry, okrutny, to przestępca. Uważa, że my, Bonaplata, mamy dług do spłacenia jego rodzinie i chce zadośćuczynienia za krzywdy. Przyszły mi na myśl słowa Artura o długu krwi, nadal jednak milczałam. - To niebezpieczny typ, bardzo niebezpieczny i każdy wysiłek, by trzymać go od nas z daleka, nie jest zbyt duży. Artur Boix, ten niebezpieczny, zdaniem Oriola, człowiek, uwodził mnie. I był to zalotnik bardzo pociągający. Być może nie dla mnie, bo miałam narzeczonego w Nowym Jorku, ale z pewnością wydawał się atrakcyjny wszystkim kobietom. I on o tym wiedział. Zauważyłam to w czasie poprzednich spotkań. Wykorzystywał całą swą urodę, obycie towarzyskie i klasę, by jego komplementy trafiały do kobiet. Z nim każda się czuje jak królowa. I taki był na początku obiadu, na który mnie zaprosił następnego dnia po naszym powrocie z Tabarki. Tak jakby na mnie czekał. Nie mówiąc o tym, oboje pamiętaliśmy nasz pożegnalny pocałunek, który mi ofiarował, a ja przyjęłam ze zdumieniem, zanim ukradkiem weszłam przez tylne drzwi do kościoła świętej Anny. Muszę przyznać, że przy deserze wydał mi się już dosyć pociągający. Ten facet to zawodowy uwodziciel. Nie wypada tego mówić i obecnie powinnam mieć jasność co do swoich uczuć, ale od chwili mego przyjazdu do Barcelony dałam się porwać wydarzeniom i przeżywałam intensywnie to dziwne życie, jakie mnie tu czekało, nie mając czasu na zbytnie myślenie. Jestem kobietą zaręczoną i poważną, tyle tylko, że zbieg okoliczności zetknął mnie z moją pierwszą i przez wiele lat, mimo nieobecności, jedyną miłością. I bycie z nim burzyło mój spokój. Już to było wystarczająco skomplikowane, a teraz osacza mnie drugi uwodziciel, zdolny poruszyć w kobiecie wszystkie struny, by obudzić w niej czułość do siebie. Byłam pogrążona w takich myślach, kiedy Artur ujął moją dłoń, przykrył ją swoją ręką i pocałował. Położyło to kres moim rozmyślaniom. Zamknęłam oczy, westchnęłam i powiedziałam sobie, że jeśli nawet moja zdolność panowania nad własnymi uczuciami się skończyła, to on mógłby jeszcze parę dni poczekać na rekompensatę. - Jak było z poszukiwaniem skarbu na Tabarce? - To nagłe pytanie zaalarmowało mnie. Mój adorator nie był bezinteresowny. - Skąd wiesz, że byłam na Tabarce? - Wiem - uśmiechnął się. - Pilnuję swoich interesów. Część tego skarbu mnie się należy. - Szpiegowałeś nas? Artur wzruszył ramionami i posłał mi jeden ze swoich fascynujących uśmiechów. Jak chłopiec przyłapany na mało ważnej psocie. - Wobec tego wiesz, że nie znaleźliśmy najmizerniejszego śladu - skłamałam. - Na to wygląda. Ale jestem zawiedziony. Pokładałem w tobie większe nadzieje. - We mnie? - Tak. Jesteśmy wspólnikami - wziął mnie znów za rękę - i możemy być czymś więcej, jeśli zechcesz. Mnie się należą dwie trzecie skarbu jako spadkobiercy dwóch obrazów, które Enric ukradł mojej rodzinie. Pozostała jedna trzecia jest wasza. Ale ten uparty Oriol nie chce ze mną negocjować. Jest taki jak jego ojciec. Przyjrzałam mu się, nie wiedząc, czy mówi to poważnie, ale w tonie jego głosu ni w gestach nie dostrzegłam ironii. - Ty i ja dojdziemy do porozumienia - powiedział. - Jestem gotów oddać ci część mojej doli, jeśli będziemy trzymać się razem. Dam też coś dwóm pozostałym dla świętego spokoju. - To bardzo dobrze, ale nie ma o czym negocjować - skłamałam. - Skarbu nie ma - postanowiłam nadal kłamać. Artur mi się podobał, ale nie chciałam zdradzić Oriola. Może antykwariusz ma rację, może powinniśmy dojść do porozumienia? Będziemy musieli o tym pomówić. - A teraz co zamierzasz robić - zapytał. - Skorzystać z okazji i przez kilka dni zwiedzać Costa Brava. - Sama? - Sama. - Mogę ci towarzyszyć. Spojrzałam znów na niego. Chce mnie uwieść, czy podejrzewa, że zwiedzanie to nie jest mój prawdziwy cel? - Nie, Artur, zobaczymy się po moim powrocie. Po wyjściu z restauracji zaprosił mnie do siebie. Przyznaję, że przez parę sekund wahałam się, zanim odrzuciłam jego propozycję. Miałam dwa dobre powody: dwaj inni mężczyźni. Był to jednak kłopot. Teraz zobaczyliśmy wyspę od strony wschodniego brzegu. Przypłynęliśmy z portu Altea, gdzie zabraliśmy na pokład Luisa i na strzeżonych wodach spędziliśmy noc. Łódź była duża, z ogromnym łóżkiem pod dziobem, które kuzyni po dżentelmeńsku mi ustąpili. Oni spali w pomieszczeniu, w którym znajdowała się kuchnia i dwa polowe łóżka. Oriol zerwał nas o świcie i ze zręcznością, która mnie zadziwiła, choć wiedziałam, że ma stopień kapitana jachtu, wykonał manewry potrzebne do wyprowadzenia łodzi z portu i już po kilku minutach popłynęliśmy na południe. Kiedy z daleka dostrzegłam ją w promieniach słońca, które świeciło za naszymi plecami, ścisnęło mi się serce. Oto znów nasza wyspa skarbów! Tym razem go znajdziemy! Zarzuciliśmy kotwicę od strony południowo-wschodniej, sonar łodzi wskazywał głębokość siedmiu metrów, a brzeg znajdował się w odległości około dwudziestu pięciu metrów. Tam, przed nami, znajdowało się miejsce, gdzie pociski do katapult galery Arnau zakrywały skarb. - Byłoby dobrze, gdybyśmy włożyli kombinezony z neopronu i rękawiczki. Będą nas chronić przed uderzeniami, zadrapaniami i zimnem. Na nogi założymy płetwy, a poza tym włożymy na buty jeszcze plastikowe sandały, które nas zabezpieczą przed zranieniem się o skały. Zabraliśmy się z entuzjazmem do roboty. Morze było gładkie i warstwa kamieni, takich jak mówił Oriol, zaokrąglonych i jednakowych, rozciągała się u stóp skały, wystającej prawie pionowo z morza na wysokość jakichś pięciu metrów. Pierwsze, co zrobiliśmy, Luis i ja, po wyskoczeniu z łodzi, to było sprawdzenie rodzaju tych kamieni. I rzeczywiście, niektóre były z granitu i bazaltu, inne wydawały się z marmuru lub kwarcu, choć były także zielonkawe kamienie wulkaniczne lub wapienne koloru ochry, pochodzące z tej wyspy. Choć wierzyliśmy Oriolowi, to potwierdzenie jego racji sprawiło nam satysfakcję. Mieliśmy sympatycznych, niekiedy hałaśliwych sąsiadów; w skale, nad naszymi głowami, miały gniazdo burzyki o białych brzuchach, które nieustannie zajmowały się połowem ryb. Przy odpływie morza kamienie znajdowały się na głębokości około pięćdziesięciu centymetrów, a w czasie przypływu na głębokości prawie metra. Zaczęliśmy przenosić kamienie na skały znajdujące się w pobliżu na otwartym morzu. Chcieliśmy w ten sposób zapobiec temu, by fale nie zniosły ich z powrotem w to samo miejsce. Granicę między warstwą zaokrąglonych kamieni a głębszą wodą wyznaczał nieduży wał usypany z większych kamieni, które, jak podejrzewaliśmy, mogły być również przetransportowane tu przez człowieka. Na początku ustawiliśmy się przy wale i było nam łatwo przerzucać na drugą stronę kamienie, zwłaszcza kiedy woda była niska i nie musieliśmy oddychać przez rurkę. Kiedy jednak musieliśmy przenosić kamienie na większą odległość, było nam bardzo niewygodnie chodzić po okrąglakach i postanowiliśmy utworzyć łańcuch. Jeden brał kamień, podawał drugiemu, a trzeci przerzucał go przez wał. Szybko zaczęły nas boleć ręce i krzyże i zdaliśmy sobie sprawę z tego, że jest to praca na kilka dni. Często odpoczywaliśmy, a na czas przypływu morza robiliśmy sobie kilkugodzinną przerwę. Oriol był nieustannie czujny i zaraził nas swoim niepokojem. - Nie wierzę, że Artura można tak łatwo oszukać - powtarzał. - Może pojawić się w każdej chwili. A wtedy sytuacja będzie paskudna. Tak więc patrzyliśmy podejrzliwie na każdą zbliżającą się łódź, ale tutaj na szczęście kotwiczenie było zakazane. Wszyscy chodzili na południową plażę odległą o jakieś czterysta metrów na zachód od miejsca, w którym my się znajdowaliśmy, oddzieloną wysepką i dużą skałą. Stamtąd turyści nadmuchiwaną łodzią lub wpław docierali do restauracyjek i do wioski. Jak niewierna żona czułam wyrzuty sumienia z tego powodu, że nie powiedziałam Oriolowi o moim spotkaniu z antykwariuszem po powrocie do Barcelony. To absurd. Nic mnie z tymi dwoma nie łączy. Jeśli powinnam poczuwać się do winy, to tylko wobec Mike’a. Po południu zakotwiczyliśmy łódź przy plaży, jak turyści spuściliśmy na wodę szalupę i popłynęliśmy do jednej z restauracji na przepyszną tutejszą zupę rybną. - Nie powinniśmy zapominać o przyjemnościach, dopuścić do tego, by nadmierna praca zepsuła nam przygodę - przestrzegał Luis Oriola, kiedy powstała kontrowersja wokół drugiego dzbanka sangrii. Pamiętaj o filozofii twego ojca; z życia trzeba korzystać w drodze, kiedy dochodzisz do celu, nie ma już z czego się cieszyć. Przygoda jest celem, skarbem, kwestią szczęśliwego trafu. - Masz rację - ustąpił Oriol. - Artur jednak budzi we mnie niepokój, obawiam się, że nieoczekiwanie się pojawi i nie uspokoję się, póki nie wejdę do tej groty. Obserwowałam dziwną zmianę w zachowaniu kuzynów; zbuntowany przeciw systemowi okupa troszczył się o kwestie materialne, a prozaicznego kapitalistę, niewolnika pieniądza, cieszyła sama myśl o fortunie znajdującej się w zasięgu ręki. Żyć, żeby zobaczyć. Następnego dnia o świcie zaczął dąć północno-wschodni wiatr zwany maestral. Ponieważ jednak byliśmy zacumowani po stronie południowo-wschodniej wyspa nas osłaniała i mogliśmy bez większych trudności kontynuować pracę. Mieliśmy jeszcze odkryć wejście znajdujące się w skale sięgającej w głąb lądu. Wejście znajdowało się na głębokości około siedemdziesięciu centymetrów od powierzchni wody, przy odpływie. Pozostawało jednak jeszcze dużo kamieni do usunięcia. Zmienialiśmy się miejscami przy podawaniu sobie kamieni, aby się nie zmęczyć zbytnio pracą w jednej pozycji, ponieważ jednak dno się obniżało, praca stawała się coraz trudniejsza i przez cały czas musieliśmy używać okularów i rurek do oddychania. Owego popołudnia harowaliśmy ciężej niż zwykle, tunel otwierał się przed naszymi oczami i mimo zmęczenia emocje kazały nam nie ustawać w wyciąganiu kamieni z wejścia do groty. Tymczasem wiatr zmienił kierunek na wschodni, był to już lleiiant, który podnosił fale rozbijające się o pionową skałę. Na koniec nie było rady; musieliśmy włożyć kamizelki ratunkowe i używać butli tlenowej i latarki, żeby coś widzieć w wodzie. Kiedy zaszło słońce, tunelem można już było przejść, ale postanowiliśmy poczekać z tym do jutra rana. Byliśmy zbyt zmęczeni, by sfinalizować tego wieczora naszą przygodę, a fale uderzały mocno o skałę. Było niebezpiecznie, a my nie mieliśmy już sił. - Ludzie mówią, że lleuant zazwyczaj wieje przez trzy dni - poinformował nas Oriol. - I coraz silniej. Będziemy mieć niespokojną noc. Byłoby rozsądnie schronić się w porcie. Nie zgodziliśmy się. Mieć już skarb prawie w rękach i zostawić go. Tego było dla nas za wiele. Fale pędziły z prędkością dwóch do trzech węzłów. Było to nieprzyjemne, ale nie niebezpieczne. Oriol postanowił odsunąć łódź o dziesięć metrów od brzegu i zakotwiczyliśmy się na głębokości jedenastu metrów. Podwoiłam moją dawkę leków przeciw chorobie morskiej, a wzięcie prysznica było prawdziwym wyczynem. Woda lała się to z jednej, to z drugiej strony, zgodnie z kołysaniem się statku. Na kolację zjedliśmy parę kanapek, niewiele rozmawiając. Morze męczy tym bardziej im bardziej jest się zmęczonym. Nie mogłam jednak opędzić się od myśli, że następny dzień będzie wielkim dniem, dniem wymarzonym. Dniem skarbu. Usnęłam, modląc się, by wiatr ucichł, by fale się uspokoiły i byśmy mogli wejść do groty. Byłam jednak niespokojna. Emocje czy przeczucie? Coś miało się stać. W nocy usłyszałam silne uderzenie. Mój sen musiał być płytki, niespokojny, bo zerwałam się natychmiast z łóżka. Poszukałam światła, by trafić do drzwi i stwierdziłam, że wszystko się rusza bardziej niż kiedy kładłam się spać. Co się dzieje? Zderzyliśmy się z czymś? Przed pójściem do łóżek sprawdziliśmy zakotwiczenie i sądząc po napięciu łańcucha, nie zerwaliśmy się z kotwicy, nie dryfowaliśmy. Było cicho w pomieszczeniu, w którym spali kuzyni i pomyślałam sobie, że muszę ustalić co się stało. Przebiegłam przez zasuwane drzwi dzielące mnie od saloniku i zobaczyłam Luisa siedzącego na podłodze i usiłującego zorientować się, gdzie się znajduje. Spadł z łóżka przy gwałtownym przechyle łodzi i po zaspanej i ogłupiałej minie poznałam grubaska z mojego dzieciństwa. Mój wybuch śmiechu nie obudził Oriola. I Wiatr lleuant nadal wiał, ale skręcił lekko na południe i przyniósł świt bez mgieł, słońce ukazało się jakby bez uprzedzenia i wzniosło się nagle nad horyzont oddzielający morze od nieba. Spojrzałam w stronę wyspy. Fale niezmordowanie biły o urwiste skały, nie były zbyt wielkie, ale groźne i zawiedziona powiedziałam sobie, że w tych warunkach nie będziemy mogli dostać się do groty. Burzyki już się obudziły na wystającej z wody skale i leciały pod wiatr, współzawodnicząc z mewami w zdobywaniu pożywienia. Zdziwiło mnie, gdy zobaczyłam turystów w tej części wyspy o tak wczesnej porze. W dni powszednie, choć już zaczął się sezon, nie widzieliśmy nigdy tutaj zbyt wielu ludzi; znajdowaliśmy się w miejscu oddalonym od wsi i plaży, a więc mało uczęszczanym. Nie przywiązywałam jednak do tego większej uwagi. Poszłam do ubikacji i zanim siadłam na sedes postanowiłam wziąć jeszcze jedną pastylkę przeciw chorobie morskiej i wrócić do łóżka. Nie wiem dlaczego wyjrzałam znów na zewnątrz. Dwie łodzie wielkości podobnej do naszej płynęły prosto na nas tak szybko, że aż podskakiwały na falach. Nie zdałam sobie sprawy z tego co się dzieje, dopóki w jednym z członków załogi nie rozpoznałam Artura. - Atakują nas! - krzyknęłam do śpiących. - To Artur! Kuzyni nie od razu zareagowali, a tamci zbliżali się całym pędem. Zręcznie manewrowali i łódź Artura uderzyła, niezbyt mocno, w rufę naszej łodzi. Oriol nagle pojął co się dzieje, zerwał się jednym skokiem z łóżka i, jakby to już przedtem przeżywał wiele razy we śnie, nie tracąc czasu na myślenie, bez chwili wahania, chwycił bosak i posłużył się nim jak maczugą, by uniemożliwić abordaż ludziom Artura. Jednego z nich uderzył w głowę tak skutecznie, że ten wpadł do wody. Oriol jednak stał na rufie i nie mógł zapobiec temu, że dwaj osobnicy wskoczyli na dziób naszej łodzi. Byliśmy zgubieni. - Wezwijcie policję! - polecił Oriol. Pobiegłam do radia, ale Luis, który opuścił swego kuzyna w bójce, pociągnął mnie za rękę i kazał zejść z pokładu. - Zostaw to - powiedział. - Jak przyjdzie policja, to nici ze skarbu. Lepiej z nimi negocjować. - Negocjować? - powtórzyłam zdumiona. - Jak możesz... - Nie skończyłam zdania, bo jeden ze zbirów odwrócił się w stronę sterburty i zaszedł Oriola od tyłu. - Uważaj, z tyłu! - krzyknęłam. Oriol puścił w nich bosak, ale typ już był przy nim i zdążył odparować cios. Artur i drugi jego człowiek zaatakowali Oriola z tyłu, ale ten odwrócił się szybko i widząc swego wroga, nie wahając się ani przez sekundę, wymierzył mu cios w twarz. Zdumiał mnie. Wyglądało na to, że zna sztuki walki. Jak na pacyfistę, bardzo dobrze. Dwaj pozostali osobnicy, prawie tak wysocy jak Oriol, ale o wiele mocniej zbudowani, powstrzymali go i skłonili do zachowania spokoju, uderzając dwa razy w przełyk. Cios zainkasowany przez antykwariusza nie był zbyt silny, ale pomacał się sprawdzając, czy nie ma rozkrwawionych warg. Stwierdziwszy, że nie, przypomniał sobie o dobrych manierach i uśmiechnął się do mnie. - Costa Brava leży bardziej na północ. Wiedziałaś o tym, kochana? - Tak, kochany - odpowiedziałam w tym samym cynicznym tonie. - Zmiana planów. Skłonił lekko głowę przyjmując, jako człowiek dobrze wychowany, wyjaśnienie damy. - Panie Casajoana - zwrócił się do Luisa. - Widzę, że pan dotrzymuje słowa i wypełnia swoje zobowiązania. Luis - pomyślałam. Skumplował się z Arturem. Jak to możliwe? - Umów trzeba dotrzymywać - odrzekł Luis. - Teraz pana kolej i powinien pan zacząć negocjacje, tak jak to ustaliliśmy, z moimi przyjaciółmi, abyśmy doszli do porozumienia korzystnego dla wszystkich. - Próbowałem tego już wcześniej, bez powodzenia. Sądzi pan, że teraz będą do tego bardziej skłonni? - Artur uśmiechał się złośliwie. Cieszył się swoim zwycięstwem. - Tak, jestem pewny, że pana wysłuchają - odpowiedział Luis, rzucając mi błagalne spojrzenie. - Jak mogłeś to zrobić? - powiedziałam z wyrzutem. - Jak mogłeś nas zdradzić? - Uważam, że pan Boix ma prawo do części skarbu - powiedział Luis, unosząc do góry brodę w geście, który w jego mniemaniu miał być pełen godności. - Ty tak uznałeś? W imieniu nas wszystkich? - dopytywałam się. - Sprzedał mi też swoją część - oświadczył Artur. - Parę miesięcy temu wasz przyjaciel zainwestował w pewne internetowe przedsięwzięcie. Stracił dużo pieniędzy, nie tylko swoich, był spłukany, negocjowaliśmy i odkupiłem jego część skarbu. Dzisiaj spełnił swoją obietnicę. - Ale jak mogłeś?... - Musiałem. Groził mi śmiercią! - Luis był mocno zmieszany. Głosik, jakim to powiedział, przypomniał mi płaczliwego grubaska z naszego dzieciństwa. Boże! - pomyślałam - jeśli teraz się rozpłacze, rozkwaszę mu buzię! - A teraz on nas wszystkich zabije - odezwał się Oriol. - Czy nie zdajesz sobie z tego sprawy, głupcze? Nie rozumiesz, że jeśli nawet dojdziemy do porozumienia, on nigdy nie będzie mógł spokojnie niczego sprzedać ze skarbu, bo jest trzech świadków, którzy mogą go zadenuncjować? - Uważasz się za bardzo mądrego - Artur stanął przed Oriolem, którego nadal przytrzymywali dwaj faceci, wyglądający na kryminalistów. - Myślałeś, że mnie oszukasz, że zbrodnia twojego zboczonego ojca pozostanie bezkarna, że wszystko zagarniesz dla siebie... I na dodatek ośmieliłeś się mnie uderzyć... - Podniósł prawą pięść i uderzył w twarz Oriola, który nie mógł się bronić. Rozległ się odgłos ciosu, jakby coś się rozbiło. Stanęłam między nimi, a Artur mnie odepchnął. - Odsuń się! - ryknął. - To sprawa między mną a nim. Jako adwokat nigdy nikomu bym nie życzyła znalezienia się w takiej sytuacji, chyba że sam ją sprowokuje. Jeśli jednak kobieta waha się między dwoma mężczyznami, to nie ma lepszego sposobu na wyjaśnienie swoich uczuć, jak takie frontalne starcie, i to na poważnie. Jej serce od razu wie po czyjej stanąć stronie. Kiedy patrzyłam na Oriola, z zakrwawionymi wargami, trzymanego przez dwóch zbirów, i na triumfującego, atakującego go Artura, to choć wiedziałam, że to Oriol zaczął pierwszy, poczułam wielką czułość do tego chłopca o skośnych oczach i nienawiść do jego przeciwnika. Tak więc moje serce, jak było do przewidzenia, opowiedziało się za Oriolem i od razu przypomniałam sobie to, czego się nauczyłam na kursie samoobrony, co mi się do tej pory nie przydawało z braku przeciwnika. To było instynktowne. Wymierzyłam bardzo precyzyjnego kopniaka w krocze Artura. Było to nagłe uderzenie, po którym rozległ się jęk, a potem nie cichnący krzyk wydostający się z gardła Artura. Upadł na kolana, osłaniając rękami, trochę za późno, swoje czułe miejsce, a potem zwinął się na ziemi. Muszę przyznać, że nawet to zrobił w dobrym stylu i elegancko. Oriol skorzystał z zamieszania, wyrwał się facetowi, który go trzymał za prawe ramię i walnął go łokciem w twarz. Facet upadł do tyłu, a mój przyjaciel uderzył pięścią drugiego, który chcąc uniknąć ciosu, też go puścił. Oriol bez chwili namysłu, nie zatrzymując się, przeskoczył przez burtę. Od razu domyśliłam się, co chce zrobić i wpadłam w panikę. Oriol płynął, bez żadnego wyposażenia i zabezpieczenia w stronę wejścia do groty, w którą fale uderzały nieustannie. Było to samobójstwo. Nie wiedzieliśmy, co jest po drugiej stronie. Mogła to być grota zamknięta przez osuwisko, wyjście z niej mogło się znajdować pod wodą, lub on sam, wyczerpany bójką, zmęczony pływaniem przy wysokiej fali nie będzie miał siły przejść przez syfon, albo też fale zmiażdżą go o skały i tysiąc podobnych rzeczy. Byłby to cud, gdyby uszedł z życiem. Od czasu naszej nocnej rozmowy w wiosce, od czasu naszej pierwszej podróży nie przestawałam myśleć o propozycji Oriola, abyśmy złożyli sobie templariuszowskie przyrzeczenie, do czego nie doszło, bo jego kuzyn nam przerwał, a jeszcze więcej myślałam o pocałunku, do którego nie doszło też z winy Luisa o przyrzeczeniu tebańskiego świętego legionu, przyrzeczeniu templariuszy, którzy przysięgali, że nie opuszczą swego towarzysza i oddadzą za niego życie. Taka właśnie przysięga kazała Enrikowi zabić czterech ludzi, by pomścić swego kochanka. Czułam w sobie te same emocje, taką samą siłę, która mi kazała kopnąć Artura w krocze, nie dbając o konsekwencje i w owej chwili, widząc jak walczy z falami ten szczupły i nieśmiały chłopiec, którego tak kochałam, chłopiec mojego pierwszego pocałunku, z głębi duszy wyrwało mi się przyrzeczenie: - Obiecuję ci to. Wczoraj wieczorem wyczerpana rzuciłam się na łóżko, nie robiąc tego co podstawowe; rozmontować i oczyścić ekwipunek do nurkowania. Na wierzchu leżał mój kombinezon z neoprenu, buty, ciężarki i kamizelka z zamontowaną butlą tlenową i regulatorem. Zamknęłam tylko dopływ powietrza. Korzystając z zamieszania i tego, że wszyscy zajmowali się Oriolem, otworzyłam kurek i stwierdziłam, że zostało trochę ponad sto atmosfer. Wystarczająco, by uratować nas oboje. Włożyłam buty, zawiesiłam na szyi okulary i rurkę. Opierając o łóżko kamizelkę i butlę, zdołałam je założyć. Nie zdążyłam tylko włożyć kombinezonu i ciężarków. W owej chwili usłyszałam strzał, potem drugi. Zabiją go! Nędznicy! Strzelali do bezbronnego człowieka, który walczył z falami. - Przestańcie głupcy! - usłyszałam krzyk Artura i ucieszyłam się, że nie przyłożyłam mu mocniej. - Nie róbcie hałasu! Niech to szlag! Nie widzicie, że nie może uciec? Na wyspie jest pełno naszych ludzi. Nie spodobała mi się jego pewność siebie, przekonanie, że znaleźliśmy się w pułapce i że niepokoił go tylko hałas. Ale to niczego nie zmieniało. Nie zwalniało mnie z przyrzeczenia. Zanim skoczyłam, spojrzałam na linię brzegu, było tam rzeczywiście kilku mężczyzn, więcej niż przedtem. Wtedy stwierdziłam, że ktoś mocno mnie trzyma z tyłu i ten ktoś złośliwie, głośno, żeby wszyscy słyszeli, zapytał: - A dokąd to, ślicznotko? - Był to jeden ze zbirów. Próbowałam się wyrwać, ale on tak mocno mnie trzymał, że nie mogło mi się to udać. Zrozpaczona usiłowałam go kopnąć, ale na próżno, przytrzymał mnie jeszcze mocniej. Kiedy byłam mała, często przychodziło mi na myśl, że podobam się Luisowi. Ale to było coś więcej; on się we mnie kochał. I dlatego był wobec mnie taki nieznośny, dokuczał mi, żeby udowodnić samemu sobie, że nie jest to miłość tylko nienawiść. Być może w owej chwili on poczuł do mnie to, co ja parę sekund wcześniej poczułam do jego kuzyna i co mi kazało kopnąć Artura. Faktem jest, że zobaczyłam go wymachującego jedną z tych boi, które chronią łódź przed bocznymi uderzeniami. 1 walnął nią w osobnika, który mnie trzymał; rozległ się głuchy odgłos uderzenia. - Skacz, jędzo! - rozkazał, pomagając mi zebrać ekwipunek, nałożył mi okulary, wpuścił powietrze do kamizelki, a ja skoczyłam do wody. Płynąc, czułam się szczęśliwa. Z powodu Luisa. Z powodu tego, co zrobił. Z powodu jego odzyskanej godności. Nie wiedziałam, czyjego czyn nam w czymś pomoże, być może wszyscy jesteśmy już skazani na śmierć, ale grubasek miał swoją chwilę chwały. I ten szlachetny i bohaterski czyn go odkupił. Z Oriolem i ze mną będzie kiepsko. Ale jeszcze gorzej z Luisem. On jeden z naszej trójki jest w rękach tych piratów, którzy na nim się odegrają za swoją frustrację. Płynęłam i płynęłam. Pływanie bez płetw, w kamizelce i z butlą jest wyczerpujące i musiałam wypuścić trochę powietrza z kamizelki, żeby było mi łatwiej poruszać ramionami. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę Oriola unoszonego przez, fale kilka metrów przede mną, w pobliżu podwodnej skały. Potem już go nie widziałam. Obserwowałam rytm uderzeń fal gwałtowniejszych niż wczorajszego wieczoru. Musiałam wykorzystywać każde pchnięcie fali, a następnie zanurzyć się, by ona, cofając się, nie pociągnęła mnie do tyłu. Znajdowałam się na niedużej głębokości, pod wodą napór fal był znacznie słabszy i być może uda mi się wpłynąć do tunelu. Wypuściłam całe powietrze z kamizelki, wyjęłam rurkę, włożyłam do ust regulator i łyknęłam trochę uspokajającego powietrza z butli. Działało! Zanurzyłam się dokładnie w chwili, gdy minął szczyt fali, która uderzeniem w grzbiet popchnęła mnie w dół. A tam panował pełny chaos. Skaliste dno było usłane martwymi liśćmi posidonii. W wodzie różne zawiesiny mieszały się z pianą i bąbelkami, które ja wypuszczałam. Złapała mnie powracająca fala i miotałam się do tyłu i do przodu, prawie nic nie widząc. Pomyślałam o Oriolu. On nie miał ani butli, ani okularów. Nie mógł przepłynąć! Płynęłam zdesperowana pod wodą do przodu, osłaniając przed uderzeniem głowę ręką i nagle namacałam skaliste dno. Płynęłam dalej kraulem i zobaczyłam zarys wejścia do groty. Dziwne, ale dopiero wtedy po raz pierwszy tego dnia poczułam strach. A jeśli Oriol nie był w stanie wejść do groty? Albo co gorsza, natknę się w środku na jego trupa? Przez chwilę wyobraziłam sobie jego ciało blokujące wejście, unoszone przez wodę pod sklepieniem tunelu. Przestraszyłam się. Nie było jednak odwrotu i musiałam zanurzyć się w ciemność. Cholera! Zapomniałam wziąć latarki! Ale to mnie nie zatrzymało. Prąd wewnątrz tunelu pchał mnie a to do przodu, a to cofał, mimo to, choć z trudem, posuwałam się naprzód i zauważyłam, że przy odpływie zostaje w niektórych miejscach parę kieszeni powietrza. Zostało mi jeszcze trochę ponad metr, kiedy poczułam, że o coś zaczepiłam. Serce zaczęło mi szybciej bić. Nie mogłam ruszyć do przodu. Odepchnęłam się rękami od dna, ale też nie udało mi się cofnąć. Poczułam strach i wpadłam w panikę. Wytężyłam na próżno wszystkie siły. Czy przeżywaliście kiedykolwiek klaustrofobię? To straszne. Oddałabym wszystko, by wyjść z tego ciemnego, zimnego i mokrego grobu. Byłam uwięziona, nie mogłam się ruszyć, rękami dotykałam ścian odległych zaledwie o trzydzieści centymetrów. Co za lęk! Rozpaczliwie usiłowałam posunąć się do przodu. Nic. W tył. To samo. Dusiłam się, chociaż miałam powietrze. Po następnym histerycznym i bezowocnym wysiłku zaczęłam się modlić. Przypomniałam sobie radę nurków: nigdy nie wchodzić w miejsce zamknięte, pod wodą, bez specjalnego treningu. A ja go nie miałam. Miałam tylko przysięgę, którą złożyłam przed kilkoma minutami, że raczej umrę niż opuszczę tego człowieka. I miałam jej dotrzymać. Moje minuty były policzone. Miałam umrzeć jedną z najstraszliwszych śmierci; uwięziona w ciemności. Myśl o tym sprawiła, że zdobyłam się na jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek. Ciężko dyszałam, ale nie posunęłam się do przodu nawet o centymetr. Tkwiłam w tym samym miejscu tego posępnego grobowca, wypuszczając z ust bańki powietrza, kradnąc sobie ostatnie chwile życia. Ile mi go zostało? Może pół godziny, bo na tyle starczy mi powietrza. Pod koniec nie starczy mi nawet siły, by je ssać. A potem nic już nie będzie. To dziwne. Myśl o tym, że śmierć przyjmę z godnością, pogodzona z losem, podniosła mnie na duchu. Oddychanie. Jeśli się uspokoję, będę zużywać mniej powietrza. Stopniowo zaczęłam się kontrolować. Byłam uwięziona. A raczej zaklinowana z powodu ekwipunku. Bez niego z pewnością bym przeszła. Mogłabym zrzucić wszystko, zaczerpnąć dużo powietrza i płynąć do przodu, wyjście z drugiej strony z pewnością znajduje się blisko. W przeciwnym razie nikt nie mógłby tu się dostać, zwłaszcza bez ekwipunku. W XIII wieku nurkowało się licząc tylko na pojemność płuc. Przypomniałam sobie, że poprzedniego wieczora pracowaliśmy aż do zapadnięcia ciemności. Używaliśmy latarek. Gdzie włożyłam swoją latarkę przed powrotem na łódź? Bo przecież ją miałam... W kieszeni kamizelki! Pomacałam i wyczułam coś twardego. Światło! Spojrzałam przede wszystkim na wskaźnik ciśnienia powietrza. Siedemdziesiąt atmosfer! Zostało mi jeszcze sporo życia! Następnie rozejrzałam się w sytuacji. Tutaj widoczność była lepsza niż na zewnątrz i zobaczyłam, że kilka centymetrów nad moją głową sklepienie tunelu podnosiło się i nawet wydało mi się przez chwilę, że z drugiej strony widzę słabe światło. Problem polegał na tym, że chyba nie usunęliśmy wszystkich kamieni z przejścia i moja butla tlenowa zaczepiła ojakąś dziurę w sklepieniu tunelu. Woda mnie unosiła i nie mogłam zejść o parę centymetrów niżej, żeby wydostać się z pułapki. Nakreśliłam sobie plan, odliczyłam w myśli do trzech, rozważyłam wszystkie możliwe przeszkody, zanim zaczęłam działać. Rozpięłam wszystkie sprzączki u kamizelki, włożyłam zapaloną latarkę do majtek, wzięłam głęboki oddech i popłynęłam do przodu i w dół. Kamizelka spadła ze mnie bez trudu. Jeszcze tylko dwa metry i zobaczyłam przestrzeń po drugiej stronie. Nie chciałam porzucać ekwipunku, bo mógłby mi jeszcze uratować życie, kiedy więc miałam już swobodę manewru, zrobiłam półobrót, wróciłam do przejścia i pociągnęłam kamizelkę w dół. Kosztowało mnie to trochę czasu, który wlókł mi się niemiłosiernie, ale w końcu znalazłam ustnik, nadmuchałam kamizelkę i z ręką uniesioną w górę, by zasłonić głowę przed uderzeniem, wyszłam na wolną przestrzeń, która znajdowała się zadziwiająco blisko. Uratowana! Na razie. Było to szczególne miejsce. Znajdowało się w stosunkowo wysokiej grocie, której sklepienie zdawało się wznosić i obniżać w zależności od poziomu wody niesionej przez prąd do tunelu. Ten prąd to był efekt syfonu, który przekazywał podnoszenie się poziomu wód na zewnątrz drogą, którą ja weszłam. Przez jakąś szczelinę w sklepieniu wpadał słaby promyk słońca, który sprawił mi niewypowiedzianą radość. Z jednej strony tego sekretnego jeziorka, utworzonego przez podnoszącą się i opadającą wodę, dostrzegłam miejsce, w którym skała stopniowo się wznosiła i tam się usadowiłam, ciągnąc za sobą kamizelkę. Następnie zobaczyłam jego. Leżał na wznak, w miejscu, do którego woda nie dochodziła. Serce podskoczyło mi w piersi z radości. Żyje! Nieprzytomny, ale skoro dotarł aż tu, znaczy, że żyje. Skierowałam na niego światło latarki, ale on nie zareagował. To mnie zabolało. Jego dolna warga krwawiła, a na całym ciele miał stłuczenia i zadrapania. Dziwiło mnie, że był w stanie dotrzeć aż tutaj. Miał na sobie tylko szorty, w których zazwyczaj spał, jedna nogawka była rozdarta. Uklękłam przy nim i pogłaskałam go po czole. - Oriol - powiedziałam cichutko. Żadnej reakcji. Bałam się, że nie oddycha. - Oriol! - zawołałam głośniej. Nie wiem, czy to z zimna, które przenikało mnie coraz bardziej, czy ze strachu, ale zaczęłam drżeć jak liść na wietrze. On nie reagował. Czyżby umarł z wyczerpania? Szukałam pulsu na tętnicy szyjnej, ale nie mogłam go znaleźć. Wtedy po raz drugi wpadłam w panikę. Próbowałam robić mu sztuczne oddychanie i znowu poczułam smak morza na jego wargach. Jak w czasie tamtej burzy. Tylko że teraz był też smak krwi. Jednak oddychał. Oddychał! Co za ulga. Dziękowałam Bogu, całowałam go, położyłam się przy nim, starając się nie utrudniać mu oddychania, użyczyć mu całego swojego ciepła i wziąć trochę od niego. I znów szukałam smaku jego warg. Być może moje pieszczoty przywróciły mu siły, bo wkrótce potem otworzył oczy; te oczy, które tak mi się podobały i które teraz raczej pamiętałam niż widziałam. Nic nie mówiłam i przytulona do niego delikatnie, by nie urażać jego ran, czekałam. - Cristina! - odezwał się w końcu. - Tak, to ja. - Rozejrzał się wokół siebie i jakby nagle zrozumiał sytuację, wykrzyknął:! - Co ty tu robisz? - Jestem z tobą. - Ale jak tu się dostałaś? - Przez tunel, jak ty - odpowiedziałam, odgarniając mu włosy z czoła. - Zwariowałaś? - A ty zwariowałeś? - Przysiągłem sobie, że to ja, a nie Artur znajdę skarb mojego ojca. - A ja przysięgłam jak młodzi Tebańczycy ze świętego legionu, jak templariusze, że nie opuszczę mego towarzysza. - Przysięgłaś to? - spytał zwalniając nieco uścisk, by zajrzeć mi w oczy. - Przysięgłam, kiedy ty wyskoczyłeś z łodzi. - Dziękuję Cristina - powiedział w końcu. Jego głos był przepojony wzruszeniem. - Tak czy owak on nas zabije. Ale to będzie piękna śmierć. Nie mogłam się powstrzymać, żeby go znów nie pocałować. On znów odpowiedział mi pocałunkiem. I znów sól, wzburzone morze, jego wargi, a nawet grota i zimno jak za pierwszym razem. Z jedną różnicą: smak krwi, złowieszcza przepowiednia. Dla mnie jednak nie było to ważne i dałam się unieść wspominaniem tego co było i co mogłoby być i nigdy nie będzie. Moje młodzieńcze sny, w których szliśmy, trzymając się za ręce, by odkrywać świat, te wysyłane listy jak miłosne poematy, które nigdy nie dochodziły do nas i nie dojdą. Nic z tego nie mogło się zdarzyć. Oriol ma rację, Artur nas zabije. I nagle przyszedł mi na myśl skarb. Skarb! Zupełnie o nim zapomniałam i było to logiczne. Weszłam do groty nie dla jakiegoś skarbu. Tylko dla niego. Wydawało się, że Oriolowi też nie spieszno było szukać skarbu. Faktem jest, że kiedy ktoś wie, że wkrótce umrze, że ma niewielkie szansę na przeżycie, jego hierarchia wartości się zmienia. Po co nam, mnie i jemu, skarb? Nasza przyjaźń, nasza czułość, minuty, które nam zostały, to było jedyne co miało jakąś wartość w tej grocie. No tak. Być może Oriolowi zależało jeszcze na znalezieniu tego skarbu. Ale z powodu swego ojca. To miało wartość. I tak siedzieliśmy, nie wiem jak długo, ale mnie się to wydało krótką chwilą i całowaliśmy się delikatnie, ale z intensywnością kogoś, kto wie, że to czyni ostatni raz. Ponieważ, znajdowaliśmy się w miejscu suchym, nasze czułości sprawiły, że nie było mi już zbyt zimno. I wtedy zaszło coś nieoczekiwanego. Poczułam znajomy mi nacisk na podbrzusze. - Oriol! - wykrzyknęłam zdumiona. Nie odpowiedział, ale nacisk był coraz silniejszy. - Oriol! - powtórzyłam i odsunęłam się trochę, aby zajrzeć mu w oczy. Sytuacja przy całym tragizmie zaczynała być zabawna. - Jak widzisz - powiedział - zaczynam odzyskiwać siły. „Nie sądziłam, że masz tego rodzaju siły” - pomyślałam. - Jesteś pewny? - spytałam. - Czego? - Że to na moją cześć. - Absolutnie. I na tym skończył się dialog. Przypieczętowaliśmy go pocałunkiem, zapominając o jego krwawiącej wardze o naszych zmaltretowanych ciałach, o skarbach, nawet o śmierci, która na nas czyhała poza tą jaskinią miłości. Nawet nie zwróciliśmy uwagi, że leżymy na kamieniach. Zimno? Przeszło mi, kiedy zrzuciłam mokrą piżamę. Kochaliśmy się z najwyższą namiętnością. Nie pamiętam, aby coś podobnego zdarzyło się w moim życiu, ani przedtem, ani potem. I jeśli miałam jeszcze jakieś wątpliwości co do upodobań seksualnych Oriola, to tego ranka całkowicie mnie one opuściły. Było oczywiste, że nie robił tego wyjątkowo, ze względu na wyjątkową sytuację, w jakiej się znajdowaliśmy, ani że pierwszy raz kochał się z kobietą. Wiedział, co należy robić w danej chwili i postępował jak doświadczony kochanek. Robiliśmy to z desperacją. Z pasją skumulowaną przez czternaście lat czekania. Jakby to był pierwszy raz. Jakby to był ostatni raz. Bez żadnego niepokoju, bez żadnego zabezpieczenia. Nie było przed nami jutra. Ja nie jestem taka. I tego rodzaju prokreacyjne uniesienia nieczęsto mi się zdarzają. A raczej bardzo rzadko. Czyżbym była dziwna? A może krytyczne sytuacje każą mi przekraczać granice? Tak jak wieczorem 11 września u mnie w domu z Mike’iem. A może to jest reakcja właściwa naszemu gatunkowi? Każdemu gatunkowi zwierząt, które czując śmierć pragną dać początek życiu, przedłużyć gatunek. I tak trwaliśmy, ciało przy ciele, w uścisku, dysząc, podczas gdy ogień się wypalał i zaczęliśmy sobie uświadamiać nasze liczne kontuzje. Jeszcze raz odszukałam na jego wargach smak morza, dzieciństwa przechodzącego w młodość, pierwszy pocałunek. Przeżyłam kilka chwil intensywnego szczęścia, po których nastąpił wielki ból. Dwa razy szybko zaczerpnęłam powietrza, była to jakby czkawka i z trudem powstrzymywałam się od płaczu. Tak, umrzeć to rzecz straszna, ale jeszcze straszniej jest umrzeć, kiedy się nie żyło. Nigdy już nie będę mogła cieszyć się tą miłością. Było to strasznie niesprawiedliwe dowiedzieć się, że nasza miłość ma przyszłość, ale my jej już nie mamy. Obiecałam sobie jednak wykorzystać każdą sekundę, jaka nam pozostała. Jeszcze przez kilka minut trwaliśmy w mocnym uścisku i dopiero potem stopniowo on słabnął. - Trzeba zobaczyć, czy z groty nie ma drugiego wyjścia - szepnął mi Oriol do ucha. Wstaliśmy i obejrzeliśmy grotę. Wewnętrzna laguna była w nieustannym ruchu, woda przypływała i odpływała; fale na zewnątrz nadal mocno uderzały. Docierał do nas ich niestrudzony szum. Znajdowaliśmy się na względnie płaskiej platformie, choć usianej drobnymi kamykami i promyk słońca, który wchodził przez szczelinę około trzech metrów nad naszymi głowami zniżył się i przesunął z lewej na prawą stronę skalistej ściany. I właśnie tam o metr powyżej oświetlonego miejsca zobaczyliśmy równoramienny krzyż. Jak na moim pierścionku. - Spójrz! - wskazałam go Oriolowi. - Został umieszczony tak, by słońce padało na niego w samo południe - skomentował Oriol przyjrzawszy mu się uważnie. - Ta grota jest doskonałą kryjówką. Wtedy nagle ten promyk nadziei zgasł, a my zaskoczeni spojrzeliśmy na szczelinę. - To burzyki, mają gniazda w tej szczelinie - poinformował mnie Oriol. - To dobre schronienie. - Łopot skrzydeł potwierdził jego słowa. Potem dodał obejmując mnie: - Nie przejmuj się. Nie odważą się tutaj wlecieć. Nie przy takim morzu. Poczekają aż wyjdziemy. Spojrzał mi w oczy. Teraz mogłam zobaczyć błękit w jego oczach. - Bardzo mi przykro. Przykro, że ciebie w to wpakowałem. - Nie ty - odpowiedziałam. - Jestem już dorosła i ponoszę całkowitą odpowiedzialność za to, co może się stać. Uściskał mnie i nasze nagie ciała rozgrzały się, nabrały nowej energii. Był to długi, niespieszny uścisk i kiedy się od siebie odsunęliśmy, zainteresowaliśmy się kwestią wyjścia. Szczelina, przez którą wpadało światło znajdowała się nad wodą, na ścianie prawie gładkiej; była niedostępna i mała. Niemożliwe byłoby wyjść tamtędy. Na lewo od miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, grotę zamykały wielkie kamienne bloki. Nie do ruszenia. Na prawo, po stronie promyka słońca, dno groty było pokryte okrągłymi kamykami, które ginęły w wodzie, a po paru metrach pojawiały się znów na suchym gruncie. Idąc tą drogą, na wysokości półtora metra nad poziomem wody, dochodziło się do drugiej platformy, trochę głębszej. Było ciemno i zapaliłam latarkę. Był tam kufer! - Skarb! - krzyknęłam bez większego entuzjazmu. Oriol nic nie powiedział, nie zatrzymując się, by obejrzeć skarb, szukaliśmy nadal wyjścia. Skalna ściana zwężała się, dno podnosiło i zostawało tylko krótkie przejście zamknięte dużymi głazami. Nie można było iść dalej. - To wszystko - westchnął Oriol. Nie ma drogi ratunku. - My, skarb i śmierć - powiedziałam w zamyśleniu. - Przynajmniej umrzemy bogaci - Oriol próbował żartować. - Nie chcesz go zobaczyć? - Tak, oczywiście. Skierowałam światło latarki na drewniany kufer, wzmocniony żelaznymi obręczami. Był w zadziwiająco dobrym stanie. - Nie ma zamka ani kłódki. - Nie potrzebuje. - Bez trudu podniósł pokrywę. W świetle latarki ujrzeliśmy... kamienie. Ale zwyczajne. Mnóstwo kamieni, pospolitych otoczaków... jakich miliony spotyka się w tej części wyspy. Oriol zaczął wyciągać je i rzucać na ziemię; wydawało się, że zwariował. - Nie ma skarbu! Nie ma skarbu! - krzyczał, sięgając dna skrzyni i nie znajdując nic poza kamieniami. Odwrócił się do mnie z radosnym uśmiechem. Trzymał coś w ręku. - Jesteśmy uratowani! - zawołał. - Nie ma skarbu. - Artur - powiedziałam ogłupiała. - Nie zabije nas? - Już nie. Po co? Artur jest racjonalistą, człowiekiem interesu. Nie, nie zrobi tego. Dlaczego ma się bez powodu narażać? Może nawet podobałoby mu się to zrobić, ale dla niego jest to gra prawdopodobieństw i rekompensat. Jeśli nie ma zysku, nie podejmuje ryzyka. Nie byłam tego tak bardzo pewna. Dla antykwariusza było to coś więcej niż tylko interes; pamiętałam jego słowa o długu krwi, ale nie chciałam martwić mego przyjaciela. - Co masz w ręku? - Wygląda na jakąś notkę. W plastikowym opakowaniu. To był list od Enrika o następującej treści: Mam nadzieję i wierzę, że pewnego dnia to przeczytacie. Czy znaleźliście skarb? Jesteście już zbyt dorośli na to, by nagrodą mogły być cukierki i czekolada, mam jednak nadzieję, że nie jesteście ani tak młodzi, ani tak starzy, aby nie skorzystać z tego doświadczenia. Jeśli doszliście aż tutaj, przeżyliście dni, których nigdy nie zapomnicie. To właśnie jest skarbem. Obyście umieli przeżyć resztę życia. Kocham was Enric Milczeliśmy pogrążeni w myślach. Wszystko było grą, żartem. Taką samą jak wtedy kiedy byliśmy mali, tyle tylko, że teraz jesteśmy duzi. - Carpe diem - szepnęłam. Błogosławiona niech będzie gra, która nam uratowała życie. Teraz mogłam już wybiec myślą poza ściany tej groty, poza morze i ocean. Nie byłam jeszcze pewna reakcji Artura, ale było bardziej niż prawdopodobne, że przeżyjemy. I wszystko zaczęło się zmieniać. Uświadomiłam sobie, że poza pantoflami nie mam nic na sobie, jestem zupełnie naga. Poczułam wstyd, o którym przedtem nie pamiętałam. Za pomocą latarki poszukałam piżamy i poszłam się w nią ubrać. Czułam się winna. To ja zainicjowałam nasze zbliżenie i być może zmusiłam go do niego. Ja, która noszę na palcu zaręczynowy pierścionek. To źle, bardzo źle. Co innego jest czegoś pragnąć, a co innego to zrobić. Chyba Oriol zauważył moją zawstydzoną minę, bo objął mnie ramieniem, przyciągnął do siebie i pocałował. Pozwoliłam na to i znów się kochaliśmy. Stało się dla mnie bardziej niż oczywiste; jemu to się bardzo podobało. Było dobrze, ale nie tak jak przedtem; tym razem czułam uwierające mnie kamienie. Siedzieliśmy obok siebie, dotykając się, a kiedy minęły uniesienia, poczułam zimno. - Niektóre szczegóły były bardzo dziwne - Oriol rozpoczął swój wywód - ale byłem tak oślepiony przygodą, że nie chciałem ich widzieć. Wiadomości sprzed wieków ukryte pod malowidłem. Co za głupota! Powieściowa historyjka, mało oryginalna i do tego nierealistyczna. Dzisiaj w XXI wieku potrafimy wydobyć na światło dzienne niechciany obraz, na którym namalowano coś innego. Ale w XIII wieku nikomu by nie przyszło do głowy w taki sposób ukryć przesłanie, chyba że chciałby ukryć je na zawsze - mówił Oriol tonem pełnym rozgoryczenia. Jesteśmy dziwnymi istotami” - pomyślałam. Kilka minut temu nie posiadaliśmy się ze szczęścia, kiedy się dowiedzieliśmy, że wszystko było wymysłem, że uratujemy życie, a teraz Oriol zapomniawszy o strachu, lamentuje. - Ale obrazy są autentyczne, prawda? - Tak są, ale mój ojciec, który był wielkim konserwatorem dzieł sztuki zmanipulował je. Zrobił napisy tak stylowe, że daliśmy się zwieść, my wszyscy, którzy je widzieliśmy. Wykonał też wielką pracę pisząc opowieści Arnau. - Są fałszywe? - Oszustwo z obrazami przemawiałoby za tym. I chociaż są tam szczegóły zdumiewająco realistyczne i to, co jest tam napisane zgadza się z faktami historycznymi, to równie dobrze, mógł on to wszystko zmyślić. - Czy sądzisz, że Arnau d’Estopinya jest postacią fikcyjną? - Ja także czułam się teraz rozczarowana. - A pierścionek? Skąd się wziął pierścionek? - Nie wiem, skąd się wziął pierścionek. Ale Arnau rzeczywiście istniał; jego nazwisko pojawia się w dokumentach templariuszowskiej komandorii w Peniscoli i w sprawozdaniach inkwizycji. Nie umiem tylko sprecyzować, co w tej historii jest prawdziwe, a co wymyślił mój ojciec. - Ale Enric był przekonany, że skarb istnieje. Dlatego zabił. - Nie sądzę, by zabił dla pieniędzy. Być może uczynił to zgodnie z własną etyką, zgodnie z wymogami własnego kodeksu honorowego. To prawda, że szukał tego skarbu, ale wszystko na to wskazuje, że nie mógł go znaleźć i zamiast tego zaaranżował jedną ze swych zabaw, pośmiertną. - Zamilkł na chwilę a potem wykrzyknął: - Powinienem był zdawać sobie z tego sprawę! - Z czego? - Mój ojciec kilka razy przywoził nas na tę wyspę. Dobrze ją znał. Nurkował z butlą tlenową i bez butli. Zbyt dużo zbiegów okoliczności. - A jakie to ma teraz znaczenie? - Słońce oświetliło krzyż na ścianie i mogłam widzieć Oriola bez latarki. Uśmiechnęłam się do niego. On mi odwzajemnił uśmiech. Będziemy żyć! Wyobraź sobie! Strasznie chciało mi się pić i to mi uświadomiło, że powinniśmy wyjść z tego nierealnego miejsca, z tej groty cudów, zanim stracimy resztki sił. Sądząc po wznoszeniu się i opadaniu poziomu wody w jeziorku wewnętrznym, morze nadal było wzburzone. Oriol chciał wyjść pierwszy, bez butli i wyposażenia, ale go przekonałam, że powinien wypłynąć w pół godziny po mnie. Artur mnie łatwiej uwierzy i lepiej przyjmie wiadomość, jeśli to ja ją mu przekażę. Miałam nadzieję, że jego czułe miejsce mniej go boli i że nie żywi do mnie zbyt wielkiej urazy. Moje wyjście było łatwe. Zanurkowaliśmy oboje, z nienadmuchaną kamizelką, aż do wejścia do tunelu, czerpiąc powietrze z dwóch ustników butli i kiedy ja już byłam praktycznie na zewnątrz, Oriol podał mi kamizelkę. Zostawiłam mu latarkę, bo teraz światło wskazywało mi drogę. Oddychało mi się dobrze i popłynęłam do dna, w kierunku otwartego morza, by uniknąć uderzenia fal, które mogłyby mnie rzucić o skały. Kiedy poczułam, że jestem już na bezpieczniejszej odległości, a cofanie się fal od dna osłabło, nadmuchałam kamizelkę i uczepiona jej zaczęłam wypływać na powierzchnię oddychając przez rurkę. Rozejrzałam się. Łodzie znajdowały się w odległości paru metrów ode mnie. Płynęłam wolno, zastanawiając się, jak mnie powita Artur. Przyjął to źle, bardzo źle. Ale zaraz odzyskał swoje eleganckie maniery i zachowywał się z wymuszoną uprzejmością. Jedynym, którego dobrze nie potraktowali, był Luis. Mój bohater z ostatniej minuty padł ofiarą wściekłości tych ludzi. Miał posiniaczoną twarz, ale żył, uśmiechnął się radośnie na mój widok i ucieszył się jeszcze bardziej, kiedy zrozumiał zbawczy sens wiadomości, którą przyniosłam. Oriol dobrze to przewidział. Artur wspaniale ukrywając niesmak, w końcu mi uwierzył. Zgodził się wysłać pneumatyczną szalupę, przywiązaną zwykle do jednej z łodzi po to, by ją zabezpieczyć przed uderzeniami o skalną ścianę, z dwoma ludźmi wyposażonymi w sprzęt do nurkowania. Oriol, który pomyślał o tym, by zostawić notatkę swego ojca w miejscu, gdzie ją znalazł, został przyjęty bez problemów. Byliśmy przymusowymi gośćmi Artura aż do powrotu jego ludzi z groty, którą przetrząsnęli kamień po kamieniu. Trwało to prawie do południa następnego dnia. Nie był to czas stracony. Oriol był teraz jak najbardziej gotów do negocjacji i okazał się bardzo przekonujący w rozmowie ze zniechęconym Arturem. Przyznał, że istnieje dług nie do spłacenia między rodzinami Boix i Bonaplata, ale spłatę tego długu należy pozostawić zmarłym. To oni będą odpowiadać przed Bogiem. Żywi zaś powinni uregulować rachunki materialne i on, Oriol Bonaplata, przyznaje, że jego ojciec ukradł dwa boczne obrazy tryptyku. Powiedział, że jest skłonny je kupić, jeśli dobrze pamiętam, za cenę, w której będzie zawarty dług, jaki on ma wobec Artura. Obraz środkowy był zawsze własnością Enrika, a więc moją i co do tego nie może być żadnego sporu. Nie uszło mojej uwadze, że suma, nad jaką dyskutowali, była mocno zawyżona, po to, by Artur zrezygnował z zemsty. Były to twarde rokowania, które zakończyły się dopiero rankiem następnego dnia. Zrobiło na mnie wrażenie, po podpisaniu dokumentu potwierdzającego transakcję, jak małą wagę przywiązuje Oriol do pieniędzy i jak szlachetnie postąpił ze swoim kuzynem. W czasie podróży powrotnej nie wiedziałam co robić i jak postępować z Oriolem. Oboje zachowywaliśmy się tak, jakby w grocie nic się nie wydarzyło. Przez chwilę nawet zaczęłam wątpić, czy to był sen czy rzeczywistość i tylko ból w plecach i sińce na nogach świadczyły o tym, co się stało. Wspomniałam mimochodem, że po przyjeździe do Barcelony muszę zacząć się pakować i jechać do Nowego Jorku. Obserwowałam reakcję Oriola. Nic nie powiedział, wydawał się roztargniony, jakby miał ważniejsze rzeczy na głowie. Oczekiwałam od niego jakiejś uprzejmej sugestii, zaproszenia, żebym została kilka dni dłużej. Nic takiego nie zrobił i to zraniło moją dumę. Albo coś więcej. Doszłam do wniosku, że to, co zaszło między nami, nie miało dla niego znaczenia, co więcej, że chciał o tym zapomnieć. Co się tyczy Luisa, to Oriol nawet nie chciał słuchać jego przeprosin. Powiedział, że teraz wszystko jest w porządku między nimi. Obraz ze świętym Jerzym oczywiście do niego należy i nieważne czy jego cena jest wysoka, czy bardzo wysoka; to spadek, który mu zostawił jego ojciec. I go uściskał. Następnego dnia uświadomiłam sobie, że wszystko się skończyło. Oriol wieczorem zniknął, nawet nie powiedziawszy dobranoc, może się bał, że pójdę za nim do jego sypialni. Zeszłam na śniadanie wcześnie w nadziei, że się z nim spotkam, ale Alicia powiedziała mi, że on wstał jeszcze wcześniej i już wyszedł z domu. Byłam rozczarowana. Musiałam z nią rozmawiać, odpowiadać na jej liczne pytania, których nie zdążyła zadać w czasie kolacji, po wysłuchaniu naszej relacji. Była spragniona dalszych informacji. Oczywiście zataiłam przed nią, co zaszło między nami w grocie. Ona jednak nie na próżno cieszyła się sławą czarownicy i wydaje się, że czegoś się domyślała. Być może wyczuła to po braku entuzjazmu, z jakim odpowiadałam na jej pytania. W pewnej chwili łzy napłynęły mi do oczu i wymówiłam się bólem głowy. Nie oszukiwałam jej. Tak mało znaczyłam dla Oriola, że nawet nie został, żeby się ze mną pożegnać? Wiedziałam, że już pora pakować walizki. Otworzyłam szafę, mając nadzieję, że one zniknęły, ale były. Na ich widok załamałam się. Padłam na łóżko z płaczem. To już koniec. Przygoda ze skarbem się skończyła. Miłość, która stała się możliwa, umarła w podmorskiej grocie i tylko siniaki na moim ciele świadczyły, że to mi się nie przyśniło. Na nocnym stoliku ktoś, może w nocy, zostawił dwie stare, winylowe płyty. Jedna z Viatge de Itaca a druga z piosenką Jacques’a Brela. Przestraszyłam się. Boże! Były to to płyty, których słuchał Enric w dniu śmierci. Kto je tutaj zostawił? Oriol czy Alicia? Chyba Oriol. Było to przesłanie dla mnie. Nauki z podróży, doświadczenie poszukiwania. O to chodziło. Nie nauczyłam się lekcji. Droga sama w sobie jest metą. Życie jest końcowym celem. Trudno mi było przyjąć to do wiadomości. Kiedy wprowadziłam się do tego pokoju, zdziwiło mnie, że poza nowoczesną aparaturą do odtwarzania muzyki, były też stare płyty winylowe. Patefon był automatyczny; nałożyłam obydwie płyty; wszystko działało świetnie i położyłam się na łóżku, żeby słuchać. Chciałam odnaleźć sens tej przygody, znaczenie, którego nie byłam w stanie zrozumieć. Przytulając do piersi koperty od tych płyt, leżałam na łóżku z zamkniętymi oczami. Słyszałam szum wiatru i morza, ale powoli górę brała muzyka. Stanęły mi przed oczyma zielone łąki posidonii na białym piasku na Tabarce, a wśród nich ławice okoni pływających na małej głębokości o świecących w słońcu złoto-srebrzystych płetwach. Morze gładkie, spokojne na początku, morze wzburzone w ostatnich dniach. Poszłam do groty, jeszcze raz znalazłam Oriola leżącego na ziemi i wszystko zaczęło się od początku. Czy o to chodziło? Przeżyć chwilę. A potem ją wspominać. Zawsze, nieustannie, przez całe życie? Jak pierwszą miłość, burzę, sól i pierwszy pocałunek. Ale może Constantin Kavafis, uczony poeta ma radę dla kogoś, u kogo uprawianie sztuki carpe diem, intensywnego przeżywania chwili powoduje ból serca. Przestałam szlochać i zasnęłam. I znowu miałam sen: - Policja. Słucham - odezwał się energiczny głos w słuchawce. - Dzień dobry. Byłem sztywny, w gardle ściskało mnie z emocji, ale te ostatnie chwile postanowiłem przeżyć intensywnie. - Dzień dobry. Słucham - głos policjanta był stanowczy, ponaglający. - Zaraz strzelę sobie w łeb. Zapadło milczenie. Próbowałem sobie wyobrazić osłupienie na twarzy tego, sądząc po głosie, młodego policjanta. - Co? - zabełkotał. - Powiedziałem panu, że zaraz popełnię samobójstwo. - Chyba nie mówi pan poważnie. - Oczywiście że poważnie - uśmiechnąłem się. - Bawiło mnie jego zakłopotanie. Ten chłopak musiał zapomnieć, co w podręczniku napisano o postępowaniu z ewentualnymi samobójcami. - Ale dlaczego? Dlaczego chce się pan zabić? - W jego głosie zabrzmiał lęk. Zaciągnąłem się dymem cygara marki Davidoff. Z mojego fotela, za balkonem z otwartymi drzwiami, widziałem ciemnozielone liście platanów na pasażu, w to słoneczne, słodkie, wiosenne popołudnie. Powietrze było przejrzyste i życie kiełkowało z tą niepowstrzymaną siłą, która każdego roku mnie zadziwiała. Jacques Brel śpiewał swą pożegnalną piosenkę: Adieu UEmile. Je vais mourir. Cest dur de mourir au printemps, tu sais, Tak, trudno było umierać w takim dniu jak ten, kiedy w całej Barcelonie wszystko jest pochwałą życia: gołębie, bryza, drzewa, nawet ludzie, ci, co zawsze, którzy jednak idąc ulicą, emanowali niezwykłą energię. Jednak ten dzień był dniem mojej śmierci. - Załatwiłem czterech facetów. - Co? - To. Zastrzeliłem ich. - Jezu! - krzyknął policjant, zamilkł i dopiero po dobrej chwili odezwał się: - No dobrze, bierze mnie pan pod włos. Ale ja nie wierzę. - Daję panu moje słowo. Żegnaj Emilu, zaraz umrę. Ciężko jest umierać na wiosnę, wiesz. - Niech mi pan więc powie, gdzie i kiedy to się stało. - Już wiele dni temu, a teraz nie ma czasu na sprawdzanie, bo za parę minut rozwalę sobie łeb. A poza tym, jeśli panu teraz wszystko powiem, to pana praca będzie zbyt nudna. - Nie, pan nie chce umrzeć - młody chyba odzyskał spokój. - Dzwoni pan, by prosić o pomoc. Gdyby pan chciał się zabić, już by to zrobił. - Dzwonię po to, by nikogo nie oskarżano o moją śmierć. - Pomyślałem sobie, że dzwonię, bo potrzebuję towarzystwa i nie chcę umierać w samotności. Pociągnąłem łyk koniaku i mój wzrok spoczął na moim ulubionym obrazie Ramona Casasa. Mężczyzna i kobieta z katalońskiej burżuazji z końca XIX wieku, on w białym garniturze, ona w wiosennej białej sukni, pijący orzeźwiający napój w altance z winorośli. Byli to moi dziadkowie. Piękni. Gra migotliwych świateł, cieni, pastelowych tonów, senność i rozkoszna dekadencja. - Dodałem: to bardziej praktyczne niż pisanie listów. - Proszę podać swoje nazwisko i adres. Porozmawiajmy. Choćby nie wiem jak skomplikowana była pańska sytuacja, z pewnością jest jakieś z niej wyjście. Zwlekałem z odpowiedzią, po raz ostatni słuchałem tej piosenki, której słowa znałem na pamięć. Je veux qu’ on rie Je veux qu’ on danse Quand c’est qu’on me mettra dans le trou [Chcę, żeby się śmiano, Chcę, żeby tańczono, Kiedy mnie będą wkładać do dołu..] - Enric Bonaplata, Pasaż Gracia - powiedziałem w końcu. - I jeśli się pospieszycie, jeśli szybko przyślecie ekipę naprzeciw Manzana de la Discordia, usłyszycie strzał. - A potem odezwałem się do niego łagodnie: - Ile masz lat, chłopcze? - Dwadzieścia. - Jakiego koloru są twoje oczy? - Co to ma do rzeczy? Dlaczego pan o to pyta? - odpowiedział zirytowany. - Żeby z tobą porozmawiać. Nie próbujecie ustalić skąd dzwonię? Powiedz, jakiego są koloru? - Są zielone. - Hm... - I znów się zaciągnąłem cygarem, zanim odpowiedziałem. Wyobraziłem sobie pięknego chłopca o kocich oczach. Właściwe uzupełnienie kieliszka i cygara. - Chłopcze o zielonych oczach, widziałeś już kiedyś umierającego? - Nie. - To teraz usłyszysz. - Niech pan zaczeka! - Obyś żył długo i szczęśliwie, mały przyjacielu. Wybacz, ale muszę zakończyć rozmowę, to nieprzyzwoicie mówić z pełnymi ustami. - Proszę zaczekać! Zaczekać jedną chwilę! Położyłem słuchawkę na stoliku, obok dymiącego jeszcze cygara. Słuchałem: Cest dur de mourir en printemps tu sais. Mais je pars auxfleurs la paix dans Udme... [Ciężko jest umierać na wiosnę, wiesz, Ale odchodzę ku kwiatom, ze spokojem w duszy.] Nie czułem spokoju, o którym Brel śpiewa w swojej piosence, moją duszą targały emocje, w moim umyśle obrazy życia walczyły o to, który z nich będzie ostatnim. Musiałem jednak to zrobić dla rodziny, dla mojej godności. Popatrzyłem na obraz Picassa wiszący na ścianie: okno otwarte na śródziemnomorskie miasto, może na Barcelonę oglądaną z wysoka: domy, palmy, zieleń... i morze. Wibracja tonów, eksplozja barw... daleki plan. Łyknąłem ostatni raz koniaku, potrzymałem go chwilę w ustach, poczułem jego smak, wdychałem jego zapach. Potem włożyłem zimną lufę rewolweru do ust, kierując ją w górę, ku podniebieniu. Zobaczyłam dwóch chłopców, jednego martwego i drugiego, przed którym było jeszcze długie życie, mego syna Oriola. Boże mój, pomóż mu przez to przejść! Odetchnąłem głęboko i chciałem, by moje oczy, spoglądające na pasaż, wypełnił bez reszty obraz tej niepowstrzymanej siły, życiowej energii, wiosny. Taki będzie ostatni obraz. Odgłos strzału doszedł przez telefon do uszu młodego policjanta Castillo, który podskoczył na krześle. Gołębie na pasażu wszystkie jednocześnie poderwały się do lotu, tworząc chmurę, jakby czekały na strzał, a zaalarmowani przechodnie zwrócili wzrok na piękny modernistyczny budynek, z balkonem z otwartymi na oścież drzwiami. Otworzyłam oczy i spojrzałam w sufit. Jacques Brel śpiewał następną piosenkę, a ja się zerwałam jednym susem z łóżka. Znowu! Znowu to się zdarzyło! Miałam dosyć zmartwień z Oriolem, a do tego jeszcze ten przeklęty pierścionek każe mi na nowo przeżywać historie zmarłych! Zdjęłam gwałtownie z palca tę pieczęć z krwawym krzyżem i położyłam na stoliku obok pierścionka zaręczynowego. Już nie wiem, który mi bardziej ciążył. Zeszłam na dół poszukać Alicji, powiedziałam jej, że coś mi się przydarzyło, a ona zabrała mnie do swego gabinetu. Tam, mając u stóp promienne, słoneczne miasto, wszystko jej opowiedziałam. - To ci pomoże otrząsnąć się z wrażenia - powiedziała, nalewając mi koniaku. I bacznie mi się przyjrzała. - To jest, jest... - wyjąkałam po pierwszym łyku. Miał taki sam smak jak koniak z. mojego snu. - Tak, ja piję ten sam koniak, jaki pił Enric. Poczułam się jak królik doświadczalny i wstałam, by odejść. - Wybacz - zaczęła się usprawiedliwiać. - Nie zrobiłam tego umyślnie. Nie zdawałam, sobie z tego sprawy, póki nie zobaczyłam wyrazu twojej twarzy.; - Nie wierzyłam jej i stałam przy drzwiach, zastanawiając się, czy nie wyjść. Ona podeszła i ująwszy mnie za rękę tą swoją dużą i ciepłą dłonią, taką jak u jej syna, posadziła mnie na fotelu. - Przykro mi, kochana - powiedziała głębokim, przekonującym głosem. - Zostań ze mną. Wybaczysz mi, gdy ci opowiem historię, która cię interesuje. Zasługujesz na to. Spojrzałam na nią wyczekująco, nieco spięta, bo spodziewałam się jakiegoś nowego zagrania. Ona zaczęła powoli mówić. - Chyba już zdajesz sobie sprawę z tego, że ani Enrikowi nie podobały się kobiety, ani mnie mężczyźni. Zawarliśmy związek z uwagi na nasze rodziny i dlatego, że chcieliśmy mieć dziecko, a w owych czasach był to jedyny sposób. Każde z nas miało własne życie, ale też mogliśmy być przyjaciółmi. Z Oriolem warto było - spojrzała na mnie z uśmiechem - czyż nie? - To wspaniały chłopak - mówiła dalej, nie czekając na moją odpowiedź - a jeśli masz jeszcze wątpliwości, to cię zapewniam, że jest on hetero. W końcu - westchnęła z rezygnacją - nikt nie jest doskonały - znów się uśmiechnęła. Enric i ja opowiadaliśmy sobie o wielu rzeczach i to on sprawił, że zakon templariuszy, założony przez jego dziadka i twego pradziadka, którzy byli również masonami, zmienił statut, abym ja mogła być do niego przyjęta. Kiedy jednak pojawił się Arnau ze swoją historią obrazów i skarbu, wszystko się skomplikowało. Enric był romantykiem i wskrzeszenie tradycji templariańskiej było jedną z jego pasji. Wyobraź sobie, co się stało, kiedy się dowiedział o skarbie. Przerodziło się to w obsesję. Wtedy zaczął się spór z Boixami. Enric także spowodował przyjęcie do zakonu jako rycerza, swego przyjaciela Manuela, który był wtedy jego partnerem i którego kochał do szaleństwa. Związali się templariuszowską przysięgą, przysięgą Tebańczyków Epamimondasa - spojrzała na mnie, jakby chciała się upewnić, czy wiem o co chodzi, a wobec mojego potwierdzającego znaku, kontynuowała swą opowieść. Kiedy zabili Manuela, wpadł w rozpacz. Pamiętam jak płakał w nieutulonym żalu tu, na tym fotelu, na którym teraz siedzisz. Wiedziałam, że zdarzyło się coś tragicznego i prosiłam go, żeby się uspokoił. Zaskoczył mnie, kiedy pewnego dnia powiedział mi, że zabił czterech ludzi i że Manuel został pomszczony. Twój ojciec chrzestny nie był rewolwerowcem. Musiał mieć szczęście. - Nic nie powiedziałam, ale pomyślałam sobie, że nikt nie wie lepiej ode mnie, jak to się stało. Policja jednak coraz bardziej zaciskała wokół niego krąg poszukiwań. Wielu ludzi wiedziało, że był skłócony z Boixami, swymi konkurentami i dawnymi współbraćmi templariuszami. Znany był również jego związek z Manuelem i jego tragiczna śmierć. Przez pewien czas nie miałam od niego żadnej wiadomości. Policja dzwoniła, a nawet raz przyszła tu po niego, żeby go przesłuchać. Nie mieli nakazu aresztowania, ale było oczywiste, że go podejrzewali. Nigdy mi nie powiedział, co robił w owych dniach, ale sądzę, że bez powodzenia szukał skarbu. Pewnego wieczoru przyszedł do domu; jedliśmy właśnie kolację, porozmawiał chwilę z Oriolem, a kiedy on poszedł spać, przyszliśmy tutaj napić się koniaku. Chciał, żebym mu postawiła karty. Zgodziłam się; w owym czasie robiłam to czasem dla rozrywki. Tamtej nocy jednak, już przy wyłożeniu pierwszych kart, zarysował się układ śmierci. Kościotrup z kosą patrzył na niego. Sens był oczywisty, ale ja mu powiedziałam, że znaki są ze sobą sprzeczne. On spojrzał na mnie, nic nie mówiąc. Przetasowałam karty, kazałam mu też tasować i przełożyć. Przestraszyłam się, kiedy od razu wyszło coś bardzo podobnego. Uśmiechała się do niego trupia czaszka. Byłam pełna obaw, zebrałam karty, a za trzecim razem modliłam się, by wyszło coś innego. Wyszła taka sama kombinacja. Jakże uparte są karty, kiedy chcą ci coś powiedzieć! Nie jestem osobą skłonną do płaczu, ale zebrałam tę przeklętą talię ze łzami w oczach. Nie wiedziałam, co powiedzieć i siedzieliśmy w milczeniu. Enric łyknął koniaku, uśmiechnął się do mnie i powiedział mi, żebym się nie przejmowała, że moje karty mają rację i że on wkrótce umrze. Wydawał się bardzo spokojny. Powiedział mi, że już dość dawno temu stwierdzono, że ma AIDS i że zaczyna już odczuwać objawy choroby. W owych latach nie było na nią leku, a nauka nie potrafiła zapewnić nawet jakiej takiej jakości życia. Powiedział, że policja chodzi za nim krok w krok i to samo czyni mafia handlarzy dzieł sztuki, do której należą Boixowie, którzy nawet grożą mu porwaniem lub zranieniem Oriola. Zapewnił mnie, że nie umrze w więzieniu ani nie zamierza spać w nocy z rewolwerem pod poduszką. A kiedy już nie będą mieli kogo szantażować, Oriol nie będzie narażony na niebezpieczeństwo. Myślę, że właśnie wtedy zaplanował i uruchomił tę ostatnią zabawę dla was w poszukiwanie skarbu - zamilkła na chwilę i zamyśliła się, a potem, patrząc mi w oczy, powiedziała: - Enric był osobą o bardzo ustalonych poglądach i zasadach postępowania. Żył i umarł zgodnie z własnymi zasadami i we własnym stylu. Sądzę, że umarł pogodzony z samym sobą. Alicia zamilkła i patrząc z nostalgią na panoramę miasta, upiła trochę koniaku. Ja zrobiłam to samo i czując jego smak, pomyślałam o tym, co przed chwilą zaszło. - Alicia. - Co? - Czy Enric, kiedy tutaj nocował, korzystał z tego pokoju, w którym ja teraz mieszkam? - Tak. - Czy to ty zostawiłaś te winylowe płyty na moim stoliku? - Tak, to ja. - Chciałaś, żeby mi się to przydarzyło? - nie sądzę, by w moim głosie zabrzmiała uraza, czy coś innego, poza zwykłą ciekawością. Ona nic nie powiedziała i sącząc koniak, znów wpatrywała się w miasto. Po chwili spojrzenie swoich skośnych oczu, w tym kolorze błękitu, jaki miały tylko jej i Oriola oczy, utkwiła we mnie i spytała: - Umarł w spokoju. Prawda? - w jej głosie było błaganie. - Tak - skłamałam po chwili namysłu. Nic już nie miałam do roboty w tym mieście i ogarniała mnie melancholia. Weszłam do mojego pokoju i otworzyłam okno. Oparta o parapet dokonałam znów przeglądu sytuacji i wtedy doszłam do wniosku, że jeszcze muszę coś załatwić, zanim opuszczę Barcelonę na zawsze. Na zawsze, by nigdy tu nie wrócić, tak jak próbowała to uczynić moja matka. Arnau d’Estopinya. Był taki okres, że przyglądanie się ludziom ze strachem, czy znowu się na niego nie natknę, stało się u mnie nawykiem. W ostatnich jednak dniach braciszek jakby się ulotnił. Alicia chyba będzie wiedziała, jak go znaleźć. Tym razem role się zmieniły i to ja na niego czekałam w budce telefonicznej naprzeciwko wejścia do jego domu. Była to wąska uliczka w starej Barcelonie, w dzielnicy, która przedtem nazywała się chińska, potem piąty okręg, a teraz Raval. Czynsze tutaj są niskie i dlatego mieszkańcami są przeważnie imigranci. Budki telefoniczne to tutaj kwitnący interes, a ulice wypełnia różnokolorowy, wielorasowy tłum ludzi, mówiących najróżniejszymi językami, często odzianych w swoje stroje ludowe. Alicia mi powiedziała, że on tutaj mieszka w pensjonacie, albo wynajmuje pokój, a ja pomyślałam sobie, że ona chyba nie płaci mu zbyt wiele. Zobaczyłam go w odległości jakichś piętnastu metrów od wejścia. Był ubrany jak zwykle: czarna koszula, ubranie ciemne, nieokreślonego koloru. Szedł wyprostowany, miał marsowy wygląd, zdecydowany krok i niektórzy przechodnie schodzili z chodnika, kiedy go mijali. Skrócił sobie brodę i białawe włosy miały długość co najwyżej pół centymetra. Przebiegłam przez ulicę, on stał tyłem do mnie i wkładał już klucz do zamka. - Arnau - odezwałam się, kładąc mu rękę na ramieniu. Odwrócił się z dumną miną, a ręką sięgnął do boku po sztylet. Utkwił we mnie swe niebieskie wyblakłe oczy szaleńca, a ja poczułam strach. - Bracie Arnau, to ja, dziewczyna od pierścienia - powiedziałam szybko. - Jestem przyjaciółką. - Poznał mnie i jego spojrzenie trochę złagodniało. - Czego pani chce? - zapytał chrypliwym, powolnym głosem. - Porozmawiać z panem. Popatrzył na moje ręce, a ja przypomniałam sobie, że pierścionek jest dla niego symbolem władzy i nie otrzymawszy odpowiedzi, dobierając odpowiednich słów, rzekłam tonem, który wydawał mi się wojskowy: - Bracie sierżancie Arnau, zapraszam pana na obiad. Widziałam, że ma wątpliwości, jego oczy spotkały się znów z moimi i zatrzymały na pierścionku. W końcu mruknięciem wyraził zgodę. Był to popularny bar-restauracja z daniem dnia: kanapka z kalmarami, zapach smażeniny; w tej okolicy nie było wielkiego wyboru. Zdobyłam stolik oddalony od telewizora, od automatu na monety, od brzęku talerzy i sztućców, ale mimo tej względnej intymności nie udało mi się nawiązać rozmowy z bratem Arnau. Kiedy przynieśli chleb, pobłogosławił go, a potem, oparłszy łokcie o stół, zaczął się modlić głośnym szeptem. Przerwał i spojrzał na mnie, oczekując, że zrobię to samo, co też uczyniłam. Po modlitwie, nie tracił czasu na uprzejmości i zabrał się do jedzenia chleba, nie czekając na pierwsze danie. Próbowałam prowadzić swobodną pogawędkę, ale on odpowiadał monosylabami. Arnau pewnie nie był rozmowny albo nieprzyzwyczajony do obcowania z ludźmi, wyróżniał się za to żarłocznością. Widać było, że w swoim życiu nieczęsto mógł porządnie się najeść, że pościł z powodów religijnych albo z braku pieniędzy. Rzucił się także na wino, zamówiłam więc drugą butelkę w nadziei, że ona rozwiąże mu język. I nagle, przy końcu drugiego dania, zaczął mówić, zaskakując mnie całkowicie: - Ja pochodzę z rodu braci szaleńców. Dobrze wiem, dlaczego mistrz Bonaplata popełnił samobójstwo. Patrzyłam na niego bez słowa. To były pierwsze dwa pełne zdania, które wygłosił w czasie całego obiadu i zdałam sobie sprawę z tego, że nigdy przedtem nie słyszałam, by powiedział tak dużo. - Niech pani nie wierzy w to, co pani opowiadają. Brat, który chciał, żebym to ja odziedziczył pierścień, także się zabił. Wszyscy w moim klasztorze uważali go za wariata. Z wyjątkiem mnie. On mi powierzył pierścień, a potem wszyscy uznali, że ja też jestem wariatem. Zaczyna się to od wizji. Cierpiała pani tortury? Przesłuchiwali panią inkwizytorzy? Widziała pani walące się mury Akki? Czuła, jak zarzynają ją Saraceni? Ile morderstw pokazał pani pierścień? Ile okaleczeń? Życie wielu ludzi, dużo bólu, oto co on zawiera. A potem oni przychodzą, by żyć z panią i nie zostawiają pani ani w dzień, ani w nocy. - Kim są ci oni? - Kim są? - zapytał mnie, szeroko otwierając oczy, jakby się dziwił, że pytam go o coś, co już powinnam dobrze wiedzieć. - Duchy braci; one są w pierścieniu. I za każdym pojawieniem się coś z nich wchodzi w ciebie. Ja już nie jestem tym, kim byłem. Pewnej nocy śniło mi się coś innego. Już przedtem miałem wiele wizji brata Arnau, ale wtedy jego cierpiący duch wszedł we mnie. Na zawsze. Od tej pory jestem Arnau d’Estopinya. Jest to dusza z czyśćca i cierpi za zbrodnie, które popełniła. Ale nie to jest dla niej najgorszą karą; wie, że jej misja nie została wypełniona, że skarb nie wrócił do rycerzy Templum. Patrzył na mnie wybałuszonymi oczami, a ja nie ośmieliłam się mu zaprzeczyć. - Ja jestem Arnau d’stopinya - powtórzył, podnosząc głos. - Jestem ostatnim templariuszem. Naprawdę ostatnim - zamilkł i utkwił we mnie wzrok, spodziewając się chyba, że zakwestionuję jego twierdzenie. Nie miałam takiego zamiaru. Mówił dalej głosem łagodniejszym i cichym: - Bądź ostrożna seńorita. - Pierścień jest niebezpieczny. W dniu, w którym wreszcie natrafiłem na nowy zakon templariuszy i poznałem mistrza Bonaplatę, wiedziałem, że odnalazłem swój dom. I kiedy podarowałem mu pierścień, poczułem wielką ulgę. Mówią, że papież Bonifacy VIII nosił pierścień bardzo podobny do tego i że francuski król Filip IV Piękny twierdził, że mieszka w nim diabeł. Król chciał oczernić papieża i uciekał się do wszelkiego rodzaju oskarżeń, miał przy tym siatkę sprawnych szpiegów i swoje oszczerstwa opierał na prawdziwych faktach. W tym rubinie jest coś, co żyje, żyje w jego sześcioramiennej gwieździe... Każdy, kto posiada ten pierścień, nie może uniknąć cierpienia. - Czy przekazał pan również panu Bonaplacie pliki dokumentów? - Nie. Opowiedziałem tylko mistrzowi o życiu brata sierżanta Arnau d’Estopinyi, część tego przekazał mi mój poprzednik, a resztę poznałem dzięki moim wizjom. Patrzył na mnie opróżniając kieliszek wina. Ja, która już przedtem miałam podejrzenia co do pierścienia, poczułam strach. Kim był ten szaleniec, opętany lub nie, przez ducha Arnau d’Estopinyi, nie było dla mnie ważne. Rozpoznałam ich jako tę samą osobę. Dla mnie był on bratem Arnau d’Estopinyą, ostatnim prawdziwym templariuszem. - A obrazy? - zapytałam. - Obrazy, wraz z pierścieniem i przekazem ustnym dotyczącym brata Arnau, były legatem przekazywanym przez setki lat od brata do brata, a w 1845 roku, kiedy Poblet zostało złupione i spalone w czasie rozruchów antyklerykalnych, skradziono je. Wiedzieliśmy, że nie zostały strawione przez ogień, że bracia wszczęli pogoń za złodziejami, ale motłoch nie dopuścił do ich ujęcia. W owych dniach wiele dzieł sztuki spłonęło, ale nie te obrazy. Być może, ten, kto je zabrał był znawcą historii. - Dlaczego pan mnie śledził? - Mistrz Alicia rozkazała mi, abym jej mówił, co pani robi. Potem, kiedy dowiedziałem się, że jest pani posiadaczką pierścienia, śledziłem panią, aby ją chronić. Jak wtedy, kiedy na panią napadli. - Skoro chce mnie pan chronić, to dlaczego nie widziałam pana w ostatnich dniach? - Ponieważ wyjechaliście z miasta. Niebezpieczeństwo jest tutaj. Dlatego nie śledziłem pani. - O czym pan mówi? - Jest tutaj, w Barcelonie. - Co jest? Jakie niebezpieczeństwo? Nie odpowiedział mi. Miał nieobecny wzrok. Potem na widok paru mężczyzn o arabskim wyglądzie, stojących przy barze, szepnął: - Nie widzi pani? Wracają - w jego głosie była wściekłość. - Któregoś dnia ich powyrzynam. - I znów się zamknął w milczeniu. Po powrocie do domu, po południu, stanęłam znów wobec problemu pakowania walizek. Przygnębiało mnie to i pomyślałam, że najlepiej byłoby uporać się z tym za jednym zamachem i przestać się denerwować. Ale wtedy coś mi przyszło do głowy. Wiedziałam, że Oriola nie ma w domu i ukradkiem podeszłam pod drzwi jego pokoju. Nacisnęłam klamkę, nie były zamknięte na klucz i cichutko wślizgnęłam się do środka. Pachniało nim. Nie chodzi o to, że Oriol używa perfum, albo że ma specjalny zapach, ale tak to sobie wyobraziłam. To miejsce było nasycone jego obecnością. Popatrzyłam na jego łóżko, szafę, biurko stojące naprzeciw okna, które także wychodziło na miasto. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nie mogę tu długo zostawać, nie chciałam, by mnie ktoś zaskoczył i od razu zaczęłam przeszukiwać szuflady biurka. Nie mogłam się powstrzymać, by nie popatrzeć z ciekawością na mnóstwo jego zdjęć z przyjaciółkami, wśród nich z dziewczyną z plaży, i przyjaciółmi. Musiałam przywołać się do porządku. Szukałam w nocnym stoliku, koszu na śmieci... nie znajdowałam. Był w szafie. W szufladzie z bielizną osobistą. Rewolwer jego ojca. Ten, którym zabił Boixów, ten, który znaleźliśmy w cembrowinie studni. Zatknęłam go sobie za pasek i poszłam na poddasze. Tam bez trudu znalazłam obraz. Kopię mojego. Rozerwałam papier okrywający go z tyłu i stwierdziłam, że nie było to lite drewno jak w moim obrazie, choć był grubszy, ale to z powodu listewek, które obrzeżały obraz. Listwy były też pośrodku, wzmacniając strukturę i tworząc jakby futerał. Włożyłam do niego rewolwer. Mieścił się doskonale. Nie wypadał, nawet gdy się potrząsnęło obrazem, ale łatwo dawał się wyjąć, jeśli się chwyciło za kolbę i mocno pociągnęło. Powtórzyłam ten ruch kilka razy, pamiętając mój sen o zabójstwie Boixów. Tak to było. Rozwiązałam zagadkę komisarza Castillo, chociaż on nigdy się o tym nie dowie. Jednakże obraz mojego ojca chrzestnego z tego krwawego snu, stwierdzenie, że wszystko odbyło się tak, jak ja to widziałam, nie poprawiło mojego samopoczucia. Wręcz przeciwnie, miałam dosyć tych przerażających wizji. Postanowiłam wrócić do mego nudnego zajęcia. Przedtem jednak zadzwoniłam do mojego biura w Nowym Jorku i poprosiłam o przywrócenie mnie do pracy od następnego tygodnia. Moje długie wakacje wcale się nie podobały moim wspólnikom z kancelarii adwokackiej. Szef powiedział mi, że muszą to omówić na posiedzeniu rady. Ale z jego pozytywnego tonu wywnioskowałam, że nadal mam pracę. Następnie zatelefonowałam do Marii del Mar, by zawiadomić ją o moim powrocie. Kiedy jednak powiedziałam jej, że zamierzam zerwać z Mike’iem, zaczęła na mnie krzyczeć. Opowiedziałam jej, co zaszło między mną a Oriolem. Nie była zbytnio tym zaskoczona i powiedziała, że nie może to być powód do zerwania z takim chłopcem jak Mike, a w każdym razie nie zwraca się pierścionka zaręczynowego przez telefon, żebym trochę poczekała, odłożyła decyzję do mego powrotu, potem zobaczymy. Przygoda dobiegała końca. Była piękna, ale żyć dalej miałam w Nowym Jorku. Z Mike’iem, albo bez niego. Odbyłam podróż w czasie. W przestrzeni, w głąb samej siebie. Zaspokoiłam swoje gorące, przez tyle lat tłumione, pragnienie zobaczenia Oriola, dawna rana się zabliźniła, nie była to już wiosenna miłość, została skonsumowana i strawiona. Po wielu latach moje skryte marzenie się spełniło. Wróciłam do Barcelony, do mego śródziemnomorskiego dzieciństwa, przerwanego w wieku trzynastu lat, na kilka chwil je odzyskałam i byłam w stanie je poprawić. Te podróże, ich element fizyczny, czasowy, duchowy, zmieniły mój sposób widzenia świata i ludzi. Nie, nie jestem już taka, jaką byłam, przyjeżdżając tu. Mogłam już, umiałam już iść boso przez życie. Byłoby niesłuszne, bym teraz, zawinąwszy do portu, choć wydało mi się to finałem pozbawionym treści i rozczarowującym, lamentowała, że Itaka okazała się uboga. Dużo nauczyłam się w drodze, cieszyłam się chwilą. I nic mnie tu nie trzymało, moja przyszłość była w Nowym Jorku. Kiedy Oriol zapukał do drzwi, moje łóżko było zasłane ubraniami, dwie otwarte walizy leżały na podłodze i po całym pokoju walały się różne rzeczy. - Matka powiedziała mi, że wyjeżdżasz. - Tak. Przygoda się skończyła i trzeba wracać. Wiesz, rodzina, obowiązki... Spojrzał na moje ręce. Po rozmowie z matką miałam na palcu pierścionek od Mike’a. - Gdzie jest pierścionek mego ojca? - Zostawiłam go na nocnym stoliku. Budzi we mnie strach. - Tak, wiem. Alicia mi już to powiedziała - uciął. - Kiedy wyjeżdżasz? - Jutro. - Kupię od ciebie obraz. Spojrzałam na niego ze smutkiem. - Obraz nie jest na sprzedaż, to prezent od kogoś, kogo bardzo kochałam. - Za cenę, jaką wyznaczysz. - Znam twoją hojność, Oriol. Wykazałeś się nią, wyciągając Luisa z kłopotów - miałam ochotę się rozpłakać. - Ale ja nie potrzebuję pieniędzy i też potrafię być hojna. Jeśli tak bardzo go pragniesz, jest twój. Daruję ci go. Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. - Bardzo dziękuję. - Jeśli to wszystko, to wrócę do pakowania - chciałam popłakać w samotności. - Dlaczego nie odkładasz powrotu? - Po co? Nic mnie tu już nie trzyma. - Nie mogę przyjąć tak cennego prezentu, a jeśli nie chcesz sprzedać obrazu, zostań moją wspólniczką, a to cię zmusi do pozostania jeszcze kilka dni dłużej. Jego pewne siebie spojrzenie i ton, który uznałam za ponaglający uraziły moją miłość własną już i tak nadwątloną w tej chwili. - Wspólniczką w czym? - W szukaniu skarbu templariuszy. Przyjrzałam mu się, próbując zgadnąć, czy ze mnie nie kpi. Oriol jednak był wyraźnie podekscytowany: - Kiedy byłem sam w grocie na Tabarce, zacząłem myśleć i do tej pory nie przestaję. Fakt, że mój ojciec zostawił fałszywe ślady na obrazach, nie oznacza, że nie są one autentyczne i że historia o skarbie nie jest prawdziwa. A skoro jest prawdziwa, to sygnały powinny być widoczne, choć dostrzec je mogą tylko wtajemniczeni. Jeśli my ich nie zobaczyliśmy, to dlatego, że oślepiło nas szukanie napisów pod malowidłem i nie zwróciliśmy uwagi na prawdziwe ślady. Wczorajszej nocy nie mogłem spać i z samego rana wziąłem twój obraz i moje dwa i zaniosłem do najlepszej w mieście pracowni konserwatorskiej. Analizy i konsultacje z ekspertami zajęły mi prawie cały dzień. Chodź! Pociągnął mnie za rękę do swego pokoju.. Na komodzie, oparte o ścianę, stały obrazy. - Spójrz na nie - rzekł Oriol. Zobaczyłam to, co zawsze widziałam. Obraz z lewej strony, podzielony na dwa prostokąty o podstawie około piętnastu centymetrów i bokach na dwadzieścia centymetrów; u góry pod dekoracyjnym łukiem z malowanego stiuku triumfujący Jezus Chrystus wychodzący z grobu, na dole święty Jan Chrzciciel, prekursor Mesjasza głoszący słowo Boże, ubrany w baranią skórę. Na obrazie środkowym, zwieńczonym ostrołukiem, Matka Boska, a u jej stóp łacińska inskrypcja napisana gotyckimi literami Mater. Patrzy przed siebie, spojrzenie ma smutne i trzyma na kolanach Dzieciątko. Metalowa część aureoli była nadal zdjęta i można było przeczytać: Ula SanctPol. Dziecko, o weselszym niż matka wyrazie twarzy błogosławi prawą ręką. Trzeci obraz w górnej części ukazuje pod dziwnym łukiem Chrystusa na krzyżu, pod którym klęczą święty Jan i Dziewica. W dolnej części święty Jerzy depczący śmiesznego smoka. - Zacząłem dzisiaj od sprawdzenia zdań napisanych u stóp świętych i pod aureolą; farba, którą je napisano i pokryto, zawiera składniki syntetyczne. Są one współczesne, nie istniały w średniowieczu. Zostało więc udowodnione, że ukryte teksty są bardzo świeżej daty, z pewnością zostały napisane przez mego ojca. Jednakże element tak dziwny, pierścień na palcu Matki Boskiej, jest średniowieczny. I cała reszta na obrazach pochodzi niewątpliwie z końca XIII i początku XIV wieku. - To by potwierdzało, że historia jest oparta na faktach. - Właśnie. To pierwszy prawdziwy ślad. To coś, co jest widoczne, co dzisiaj wydaje się normalne, ale wówczas musiało zwracać uwagę. Jest to klasyczna Madonna, nie ma królewskiej korony, tylko aureolę świętości wokół głowy i dlatego bardzo jest dziwny ten pierścień na jej palcu. Jak ci już mówiłem, noszenie pierścieni było przez chrześcijan źle widziane i tylko wysocy dostojnicy kościelni mogli sobie na to pozwolić. - Może obraz jest dziwny, ale nie fałszywy. - Z pewnością. Mamy więc dwa elementy pochodzące z tamtych czasów, które możemy uznać za autentyczne: obrazy i pierścień. Tylko w nich Arnau d’Estopinya, lub kimkolwiek on był, mógł przekazać swe przesłanie poprzez wieki. - A co powiesz o opowiadaniu Arnau? Nie sądzisz, że może w nim być trochę prawdy? - Absolutnie! Tradycja ustna w niektórych kulturach ma podstawowe znaczenie i zadziwia nas czasem, w jaki sposób stare historie mogły być przekazywane z pokolenia na pokolenie. Ponieważ w tym przypadku tajemnica miała żywotne znaczenie dla zainteresowanych stron, mogła dojść aż do nas pierwotna wersja z niewielkimi tylko zmianami i wtrętami. - Nigdy jednak nie będziemy mogli dokładnie oddzielić prawdy od fantazji. - Masz rację, ja jednak polegam na intuicji, na tym, co nie jest do końca ściśle racjonalne, jako na źródle wiedzy. Nie cała wiedza ludzka wywodzi się z nauki. Zamyśliłam się nad tym, co powiedział. Przypomniałam sobie, jakiego doznałam wstrząsu, kiedy odkryłam schowek na rewolwer w fałszywym obrazie, przechowywanym na strychu. Oriol jednak zaczął znów mówić o obrazach: - Dla wtajemniczonego jest oczywiste, że na obrazach widnieje znak templariuszy. Chociaż Matka Boska była częstym tematem obrazów z tamtej epoki, fakt, że kult maryjny był głęboko zakorzeniony wśród templariuszy oraz umieszczenie na obrazach ich świętych patronów, zanim ścięto im głowy, świadczy, że ten mały przenośny ołtarz należał do zakonu rycerskiego. Ponadto są tu obydwa krzyże, których używali templariusze: krzyż patriarchalny, znajdujący się na pastorale zmartwychwstałego Chrystusa, oraz pogrubiony, równoramienny krzyż na szacie świętego Jerzego. Ten ostatni jest dziwny. Krzyż świętego Jerzego jest zazwyczaj taki jak u krzyżowców: czerwony i cienki, jak na herbie Barcelony. Nigdy nie przedstawiano tego świętego z grubym, równoramiennym krzyżem. - Jest więc dowiedzione, że obrazy są autentyczne i należały do templariuszy? - zapytałam. - I dokąd to nas prowadzi? - Do tego, że jeśli obrazy zawierają jakieś przesłanie, to musi ono znajdować się w takim miejscu, żeby każdy mógł je zobaczyć. Nie uważasz? -Chyba tak, przypuszczam - odpowiedziałam, niezbyt przekonana. - Dlatego właśnie nie sądzę, by pierścień zawierał jakąś wskazówkę. Powierzchnia jego jest gładka, nie ma na niej żadnych wcięć. - No tak, zostaje więc nam tylko historia Arnau, jeśli możemy w nią wierzyć - nie chciałam mu przerywać, ale miałam powody, by uznać znaczną część historii za prawdziwą - a także obrazy - kontynuował Oriol, bacznie się im przyglądając. - Rzecz w tym, by spojrzeć na nie oczami detektywa z końca XIII i początku XIX wieku. Na jakie elementy zwróciłby uwagę ówczesny szpicel? - To ty jesteś mediewistą - odrzekłam, wzruszając ramionami. Obawiam się, że tylko ty możesz odpowiedzieć na to pytanie. - No więc, poza tym, co już wyliczyłem dziwi mnie ten podpis Mater pod Matką Boską. - Dlaczego? - Po łacinie znaczy matka i jest to całkiem zbyteczne. Wszyscy wiedzą, że Dziewica Maryja jest matką Chrystusa. Po co malarz napisał „matka” skoro było oczywiste, że Dziewica nią jest? Podpisy pod wizerunkami świętych były dosyć częste, zwłaszcza kiedy artysta nie potrafił ich jakoś zróżnicować; zdarza się to często w malarstwie epoki romańskiej. Jednak na naszych obrazach każdy może rozpoznać Dziewicę Maryję, świętego Jerzego, który jest w stroju rycerza i depcze smoka, oraz świętego Jana Chrzciciela, okrytego baranią skórą i trzymającego w ręku pergamin, który przywodzi na myśl Stary Testament, zapowiadający przyjście Jezusa. Nikogo z nich nie można pomylić z kimś innym, nie może być wątpliwości ani konieczności podpisywania ich. - A może artysta chciał podkreślić znaczenie Dziewicy? - Nie sądzę. Postać Dziewicy dominuje na obrazie, a poza tym w średniowiecznym malarstwie postacie bardzo często się powtarzają i nigdy nie widziałem podpisu określającego Matkę Boską jako „matkę”; pisano Maryja lub Najświętsza Maryja. Gdyby artysta chciał użyć słowa „matka” w odniesieniu do Maryi, napisałby MaterDei, Matka Boga. - Jaki stąd wniosek? - Że Mater nie znaczy Mater Dei. - A co? - Jeśli słowo znajduje się na środkowym obrazie, dotyczy kogoś, kto na nim figuruje. I jeśli to nie jest matka Dzieciątka, to... - Jest to matka matki! - Tak. A matka Dziewicy miała na imię... Religia nie była w szkole przedmiotem, w którym się wyróżniałam, ale odpowiedź przyszła mi jak olśnienie. - Święta Anna! Patrzyliśmy na siebie oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. - Święta Anna! - wykrzyknęłam. - Kościół świętej Anny! Święta Anna. Kościół, w którym zbierali się nowi templariusze Enrika i Alicii. Czyżby inskrypcja na obrazie rzeczywiście miała związek z tym kościołem, a może my tylko chcemy, żeby tak było? Zbyt duży zbieg okoliczności. Albo też jest to jeszcze jeden z tych fałszywych tropów pozostawionych przez Enrika, tym razem na obrazach? Odrzuciliśmy tę możliwość. Oriol dokładnie sprawdził barwniki użyte na każdym z tych obrazów i okazało się, że farby zastosowane w inskrypcjach są średniowieczne. Intuicja podpowiadała mi, że to właśnie kościół świętej Anny jest kluczem do zagadki. Rozum jednak mówił, że uczepiłam się tej myśli, bo z braku lepszych tropów, dawało to nadzieję na kontynuowanie przygody. - Przyjmijmy tę możliwość jako roboczą hipotezę - zawyrokował Oriol po dłuższej dyskusji, w toku której usiłował powściągnąć mój entuzjazm. A także swój. Powiedziałam z wyrzutem, że przed paroma minutami bronił intuicji i instynktu jako źródeł poznania, a teraz ucieka się do języka naukowego. Wiedziałam, że rację ma on, że należy ustalić metody pracy, ale prowadzenie dyskusji jest jednym z moich mocnych punktów, nawet jeśli czasem są to dyskusje czysto scholastyczne. Jednakże ja, jak wiele kobiet, mam podzielną uwagę i tocząc spór z Oriolem, wiedząc z góry, że jest on jałowy, jednocześnie zerkałam na obrazy, zastanawiając się, co jeszcze może być w nich dziwnego. - Łuki! - krzyknęłam nagle. Oriol spojrzał na mnie zbity z tropu. Co łuki mają wspólnego z dyskusją na temat intuicji i metody? - Łuki - powtórzyłam. - Byłoby normalne, gdyby łuki w górnej części wszystkich trzech obrazów były jednakowe. Nie sądzisz? To trochę dziwne. - Tak, to dziwne - odpowiedział po chwili, podchwyciwszy nowy wątek rozmowy. - Tak, ten łuk dwuodcinkowy, na obrazie z prawej strony; od razu zwróciłem na niego uwagę, gdy tylko po raz pierwszy go zobaczyłem. - Jest aż tak dziwny? - Tak, bardzo dziwny... Sądzę, że już pora wrócić do kościoła świętej Anny. Pójdziesz ze mną, prawda? Zamknęłam oczy na kilka sekund, próbując ustalić, w jakim momencie mego życia się znajduję. Oriol i ja siedzieliśmy w jego pokoju, patrzyliśmy na obrazy, w których prawdopodobnie krył się klucz do zagadki skarbu, a obok, w moim pokoju walały się rozrzucone ubrania, które czekają na zapakowanie w walizki. I właśnie teraz Oriol mnie pyta, czy jutro, w dniu mojej powrotnej podróży, pójdę z nim do kościoła, by zgłębiać tajemnicę. Co mogłam mu odpowiedzieć? - Tak - odpowiedziałam. Mówiąc to, uświadomiłam sobie, że, jak mawiała moja mama, znów wyrzuciłam swoją przyszłość za burtę. Ani niedawno zawarte porozumienie z kancelarią adwokacką, ani stare zobowiązanie wobec Mike’a nie przeszkodziły mi powiedzieć tak, chcę pójść z tobą do kościoła, co mnie znów wplątywało w przygodę. Ale kto mógłby czemuś takiemu się oprzeć? Ranek był pogodny, zapowiadał jeden z tych dni wczesnego lata, kiedy śródziemnomorska bryza zsyła nad Barcelonę przejrzyste powietrze i łagodną temperaturę. Słońce wchodziło przez moje okno, a ja przeciągając się i poddając jego pieszczocie, przypomniałam sobie świt troglodytów po nocy świętojańskiej, wrzawę, kąpiel i całą resztę. Nie chciałabym tego powtórzyć. W dole szumiało aktywne miasto, na tle błękitu morza i nieba. W górze zobaczyłam błyszczący samolot, który wydał mi się nieznośnym natrętem przypominającym mi Nowy Jork i „moje obowiązki”. Poczułam się jakbym była na wagarach. Trzeba to wykorzystać, pomyślałam, biegnąc pod prysznic i wyobrażając sobie śniadanie z Oriolem, na dole, w różanym ogrodzie. Gorąca aromatyczna kawa, rogaliki, tosty, masło, marmolada... i on. Napłynęła mi ślinka do ust. Carpe diem - krzyknęłam, czyniąc z tego alibi i antidotum na wyrzuty sumienia. Weszliśmy przez portyk znajdujący się na południe od nawy poprzecznej, krótszego ramienia łacińskiego krzyża, na planie którego wzniesiono kościół. W przeciwieństwie do moich poprzednich wizyt, w czasie których nie zwracałam najmniejszej uwagi na łuki, tym razem były one głównym obiektem mego zainteresowania. Zatrzymaliśmy się w nawie poprzecznej, pod sklepieniem kopuły i od razu stało się jasne, że świątynia to jedyne rozwiązanie naszej zagadki. Składa się ona z trzech kaplic rozmieszczonych jak na obrazach, zwróconych ku apsydzie. Prezbiterium, znajdujące się po środku, jest o wiele większe niż boczne kaplice. Po lewej stronie znajduje się kaplica Grobu Świętego, po prawej - Najświętszego Sakramentu. - Przypomina to obrazy - szepnął Oriol. - Są trzy i na każdym z nich zgodnie ze zwyczajem tamtej epoki, w górnej części znajdują się łuki tak jakby to była kaplica. W pierwszej, tej z lewej strony, poświęconej Chrystusowi zmartwychwstałemu, znajduje się łuk dzwonowaty, lekko zaostrzony w stylu przejściowym, między romańskim a gotyckim. Łuk nie opiera się na żadnym wsporniku, tylko na filarze ściśle z nim spojonym. - Tak jak w kaplicy, którą widzimy na prawo - zawołałam podekscytowana. Spójrz, że jest pod tym samym wezwaniem co na obrazie: Grobu Świętego! Oriol uśmiechnął się i potwierdził skinieniem głowy. - Na środkowym obrazie znajduje się drugi podobny łuk, ale wspiera się on na małym występie, a nad pierwszym łukiem wznosi się drugi, nieco bardziej ostry. - Też są podobne! - I wreszcie pamiętaj o tym, że obraz z prawej strony ma dziwny łuk, wyglądający na łuk dwuodcinkowy. Tego rodzaju wieloodcinkowe łuki często pojawiają się na malowidłach z owej epoki, tak jak na naszych obrazach. A co widzimy tutaj, z prawej strony? - To kaplica Najświętszego Sakramentu. Zwróć przede wszystkim uwagę na dwa sklepienia utworzone przez łuki obniżone, które spoczywają na kilku konsolach, a te z kolei wspierają się na grubych ścianach bocznych i na cieńszej ścianie działowej. - Jeśli jednak chciałabyś narysować to od frontu, sklepienia będą wyglądać jak łuki obniżone, a ściana działowa jak kolumna. Nie sądzisz? - Tak, oczywiście. - Otóż jeśli usuniesz tę środkową kolumnę, będziesz miała podobny łuk jak na obrazie. Tak więc w rzeczywistości nie jest to jeden łuk dwuodcinkowy, ale dwa łuki obniżone wsparte na wspólnej konsoli. Zauważ zresztą, że na obrazie słup krzyża znajduje się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie w kościele znajduje się ta ściana działowa. - Przypadek? - zapytałam, żeby go sprowokować. - Nie! Do wszystkich diabłów! To nie jest przypadek. Malarz to zrobił naumyślnie. Obrazy są jak plan tej świątyni! Namalowane na nich kaplice przedstawiają rzeczywiste kaplice w tym kościele, jeśli się patrzy z nawy poprzecznej w kierunku apsydy. To tutaj, Cristina! Postanowiliśmy zebrać jak najwięcej informacji na temat kościoła świętej Anny. Chodziło nam o dokładne przeanalizowanie nawet mało znaczących szczegółów. Podzieliliśmy się pracą: ja miałam szukać informacji we współczesnych źródłach, on, zważywszy jego zawód, sięgnie do starych dokumentów. Przeglądałam wszelkie publikacje na temat tego kościoła i jego historii, począwszy od przewodników turystycznych po uczone rozprawy o katalońskiej architekturze gotyckiej. Oriol, ze względu na powiązania swojej rodziny z tą świątynią, wiedział już o niej dużo i wystarał się dla mnie o prawdziwy skarb: grubą, ostatnio wydaną książkę o ograniczonym nakładzie. Było w niej wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. Zamieniałam się w eksperta od kościoła świętej Anny. Ironiczny uśmiech, jakim mój przyjaciel skwitował to moje entuzjastyczne stwierdzenie, zachwycił mnie a zarazem uraził. Jakiż on przystojny i jaki z niego pedantyczny erudyta” - pomyślałam. Następne dni poświęciłam całkowicie czytaniu i odwiedzaniu kościoła, gdzie dosyć często spotykałam Arnau d’Estopinyę, który czasem odkłaniał mi się, czasem tylko coś mruknął pod nosem, a na moje próby nawiązania rozmowy odpowiadał jednym zdaniem. Choć mnie to kusi, nie będę nikogo zanudzać szczegółowym opowiadaniem o tym, co przeczytałam na temat kościoła świętej Anny. Jego udokumentowana historia zaczyna się w 1141 roku, w związku z testamentem króla aragońskiego Alfonsa I, który przekazał całe swoje królestwo zakonom rycerskim templariuszy, joannitów i braciom Grobu Świętego. W tymże roku pewien kanonik nazwiskiem Corfillius wszczął negocjacje z ramienia joannitów z dziedzicem korony, hrabią Barcelony, Berenguerem IV, który, chcąc odzyskać królestwo, kwestionował posiadłości i prebendy trzech zakonów. Tak więc zakon Grobu Świętego stał się z dnia na dzień właścicielem rozległych posiadłości w Katalonii i Aragonii, między innymi kościoła świętej Anny poza murami, który już istniał wcześniej i przy którym powstał klasztor pod wezwaniem tejże świętej. Ten klasztor miał rozległe posiadłości nie tylko w Katalonii, ale i na Majorce i w Walencji. Kościół w ciągu swej długiej i burzliwej historii przeżył na początku okres świetności i bogactwa, po czym nastąpił trwający wiele wieków upadek. Klasztor przestał istnieć, a świątynia zamieniła się najpierw w kolegiatę, a wreszcie w kościół parafialny. Jego wielkie posiadłości stopniowo wyprzedawano. Łącznie z przyległymi do niego terenami, gdzie obecnie wznoszą się domy, które otaczają to, co pozostało z dawnej świetności. Kościół został złupiony i zamknięty w czasie inwazji napoleońskiej, sprofanowany przez zbrojne bandy i zamknięty dla wiernych w 1873 roku, w okresie pierwszej republiki, obrabowany i podpalony w 1936 roku, za czasów drugiej republiki. Wtedy też, jak mi opowiedział Artur, nowy kościół został wysadzony w powietrze dynamitem. Z tej budowli w neogotyckim stylu pozostało do dzisiaj tylko kilka ścian po jednej stronie placu Ramona Amadeu. Oriol łączył swoje poszukiwania z pracą i spotykaliśmy się wieczorem, lub w ciągu dnia na chwilę, by porównać nasze notatki. W czasie naszego pierwszego spotkania wyraziłam podziw dla zdjęcia, ukazującego wnętrze kościoła po pożarze; za zniszczonym ołtarzem, który prawdopodobnie wcześniej go zakrywał, stał gigantyczny, równoramienny krzyż. - Tu się zbierali nasi dziadkowie - poinformował krótko Oriol. - I w odróżnieniu od zakonu Grobu Świętego, nasz kult był zawsze utajniony. Obecny zespół kościelny był budowany przez dwa stulecia. Istnieją dokumenty zaświadczające, że prezbiterium i nawa poprzeczna powstały w latach 1169-1177, nawę główną i niektóre kaplice wzniesiono w XIII wieku, inne, jak kaplicę Grobu Świętego w XIV wieku, krużganki i salę kapitulną w XV wieku, a kaplicę Najświętszego Sakramentu w XVI i przebudowano w XX wieku. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że jest tu pewna niezgodność w czasie. Skoro kaplica Najświętszego Sakramentu nie istniała przed wiekiem XVI, to jak ona mogła się pojawić na obrazie stanowiącym prawą część tryptyku? Czy pomyliliśmy kościół? A ponadto mimo podobieństwa kaplicy Świętego Grobu na obrazie i w kościele, to pochodzi ona z XIV wieku, czyli powstała zbyt późno, by ją mógł namalować autor obrazu, a w żadnej innej kaplicy w kościele nie było wizerunków tych właśnie świętych. W prezbiterium, przy głównym ołtarzu, oddaje się cześć, zgodnie ze zwyczajem patronowi kościoła, w tym wypadku świętej Annie, która na obrazie opiekuńczo obejmuje ramionami swą córkę i wnuka. Obraz znajduje się w miejscu, w którym powinien być. I chociaż obraz jest nowoczesny, co jest zrozumiałe z uwagi na pożar w ubiegłym wieku, zawsze musiał tu wisieć. Główny ołtarz jest poświęcony patronce. A poza tym w nowoczesnej kaplicy z prawej strony, kaplicy Najświętszego Sakramentu nie ma żadnego obrazu przedstawiającego Ukrzyżowanie. Chociaż tak, jest Pieta na współczesnym fresku. Istniały punkty zbieżne, ale też i wiele różnic. Byłam zniechęcona. Znajdowaliśmy się znów na fałszywym tropie. - Uwierzyliśmy we własne fantazje, Oriol - rzekłam mu, kiedy się spotkaliśmy. I powtórzyłam to, co sobie przemyślałam. - Budynki tak stare jak ten - odpowiedział - nie zawsze były takie jak teraz, ani rzeczy nie znajdowały się w tym samym miejscu. Zresztą kościół świętej Anny nie został do końca zbadany. - Uważasz, że autorzy tych książek się mylą? - W niektórych sprawach na pewno. Po pierwsze prezbiterium i nawa poprzeczna nie są najstarszą częścią kościoła, tylko najwcześniej udokumentowaną. Kiedy zakon Grobu Świętego stał się właścicielem kościoła świętej Anny, on już istniał. W przeciwnym razie nazwaliby go kościołem Grobu Świętego. Zgadzasz się jak dotąd? Kiwnęłam głową. - W którym miejscu mógłby stać najstarszy kościół świętej Anny? Wzruszyłam ramionami. - Chodź ze mną! Poszliśmy do kościoła, a on, biorąc mnie za rękę, zaprowadził do prezbiterium. - Czy okna nie wydają ci się dziwne? Na ścianie apsydy, za głównym ołtarzem w górze znajduje się duże gotyckie okno z witrażami, a niżej dwa wąskie okna z zaostrzonymi łukami. Umieszczone są na tej samej wysokości co trzy okna na murze z prawej, południowej strony i są do nich podobne. - Widzę trzy okna na ścianie z prawej strony, a z lewej ich nie ma. - Co jeszcze wydaje ci się dziwne? Zanim odpowiedziałam, rozejrzałam się jeszcze raz. - Poza dużym oknem na górze, żadne z pozostałych okien prezbiterium nie wychodzi na zewnątrz, dwa okna w głębi wychodzą na zakrystię, a trzy okna z prawej na kaplicę Najświętszego Sakramentu. - Dlaczego, jak myślisz? - Dlatego, że jak budowano apsydę, wszystkie okna wychodziły na zewnątrz i jeśli od strony północnej, po lewej, nie ma okna, to dlatego, że wznosił się tam inny budynek. Być może pierwotny kościół świętej Anny. - Właśnie tak! To, co dzisiaj jest kaplicą Grobu Świętego było pierwszym kościołem świętej Anny, który musiał powstać w XI wieku, w stylu romańskim. - To dlaczego współcześni badacze sytuują jego powstanie w wieku XIX? - Bo nie wiedzą dobrze, co się działo i opisują budowlę tak, jak ją teraz widzą. Dawna romańska kaplica zawaliła się w czasie pożaru w 1936 r., podobnie jak wiele innych części kościoła i kopuła, która wyleciała w powietrze, wzbijając w niebo gigantyczny słup pyłu i dymu. W odbudowanej kaplicy znajduje się łuk dzwonowy, zaostrzony, podobny do łuków w prezbiterium i poprzecznej nawie, ale pierwotnie łuk musiał być mniej ostry. Ponadto znalazłem kilka planów kościoła z 1859 roku podpisanych przez architekta nazwiskiem Miguel Garriga, które ukazują strukturę ścian w kaplicy Dels Perdons, bo tak się ona wtedy nazywała, całkowicie odmienną od struktury pozostałych murów kościoła. Były one grubsze i znajdowały się w nich nisze, w których umieszczano zapewne obrazy świętych. Jeśli zaś chodzi o część prezbiterium po prawej stronie, to dzisiejsza kaplica Najświętszego Sakramentu w XIII wieku nie istniała i dlatego okna wychodziły na zewnątrz. A zakrystię zbudowano w XVI wieku. Istniały natomiast w tamtych czasach dwie kaplice, których strukturę zamkniętą dwoma małymi, gotyckimi sklepieniami krzyżowymi możemy obejrzeć dzisiaj u wejścia do tej kaplicy i która jest przedstawiona na obrazie jako łuk obniżony, uznany przez nas początkowo za łuk dwuodcinkowy. Były to jednak dwa łuki obniżone w dwóch kaplicach. Główne wejście z portykiem, znajdujące się tuż obok, pochodzi z 1300 roku i ponieważ jego gotycki styl jest podobny do stylu kaplic, należy sądzić, że zostały one zbudowane w tym samym czasie. - Tak więc Arnau, jeśli nadal wierzymy w jego istnienie, musiał widzieć cztery łuki, a nie trzy, jak na obrazach. - Oczywiście. Tryptyki są bardzo częste w malarstwie gotyckim, a kompozycja z czterech obrazów po prostu nie istniała. Tak więc malarz zredukował je do trzech. Kaplica znajdująca się na lewo jest przedstawiona na obrazie jako kaplica Grobu Świętego, z Jezusem triumfującym i zmartwychwstałym, z pastorałem zwieńczonym krzyżem patriarchalnym, krzyżem templariuszy. Na centralnym obrazie, rozmiarem przypominającym prezbiterium znajduje się Dziewica, a słowo mater odnosi się do świętej Anny. Idąc prosto w tym kierunku dochodzimy do dwóch kaplic, które dotrwały w niezmienionym stanie aż do pożaru w 1936 roku. W pierwszej znajdowała się wówczas Dziewica Gwiazdy, w stylu gotyckim, podobna do Madonny z centralnego obrazu, a z drugiej kaplicy wchodziło się do zakrystii. I zgadnij, kto był patronem tej drugiej kaplicy? Czekałam, co mi powie. - Chrystus zmartwychwstały - rzekł z uśmiechem. - Był tu wielki krzyż i obraz przedstawiający postać Chrystusa naturalnej wielkości. - Jak na obrazie - szepnęłam. Wyszliśmy z kościoła, by spokojnie porozmawiać. Szliśmy ulicą świętej Anny w stronę Ramblas i Oriol zaczął mi tłumaczyć: - Przypuśćmy, że ten Arnau miał rzeczywiście coś wspólnego z pierścieniem i z obrazami, jak pisze mój ojciec w swoim opowiadaniu, które, załóżmy to, jest oparte na tradycji ustnej i przyjmijmy, że część portyku i kaplice zostały zbudowane około 1300 roku. Arnau musiał więc widzieć kościół świętej Anny takim, jaki widnieje na obrazach. Templariusze nie byli prześladowani do roku 1307 i, jak wynika z notatek, Arnau żył do roku 1328, zmarł w rok po upadku Jaimego II. - Wszystko pasuje - rzekłam przekonana. - Ktoś z tamtych czasów, kto znał kościół, mógł go rozpoznać na obrazach. - Historia wyglądałaby więc tak - kontynuował Oriol. - Arnau poprowadził swą galerę na północ zamiast na południe. W odróżnieniu od zakonu joannitów, templariusze zawsze utrzymywali dobre stosunki z kolegami od Grobu Świętego. Był to zakon o wiele mniejszy i nie stanowił dla nich konkurencji jak joannici. Ponadto zakon Grobu Świętego nie miał w Katalonii oddziałów wojskowych. Byli to zwykli zakonnicy. Bracia Lenda i Saguardia porozumieli się z komandorem Grobu Świętego w Barcelonie co do opieki nad skarbem i Arnau d’Estopinya przybił do brzegu niedaleko od miasta, unikając zarówno siedziby templariuszy mieszczącej się w pobliżu doków i z pewnością dobrze strzeżonej, jak i portu Can Tunis mieszczącego się na południe od góry Montjuic i chronionego przez zamek dobrze obsadzony przez wojska królewskie. Tylko saraceńscy galernicy wiedzieli komu Arnau przekazał ładunek, potem więc, w drodze powrotnej, kazał ich zarżnąć, by nikomu o tym w Peńiscoli nie powiedzieli. Miał powody obawiać się, że agenci inkwizycji i króla będą przesłuchiwać jego załogę. Bracia z zakonu Grobu Świętego natomiast pozostawali poza wszelkim podejrzeniem i przewieźli skarb do swego klasztoru przy kościele, który już wtedy miał za patronkę świętą Annę. Klasztor znajdował się poza murami Barcelony i miał własne umocnienia, ale właśnie w owym czasie budowano w mieście drugie mury obronne, wewnątrz których znalazła się święta Anna. Nie wiem, czy wtedy mury chroniły już posiadłość zakonu Grobu Świętego, ale jest pewne, że braciszkowie albo już mieli własny port, bo klasztor znajdował się na skraju miejskich murów obronnych, albo też posiadali przywilej korzystania z portu bez opłat i rejestrowania się, co zwalniało ich ze składania wyjaśnień. - A może tak nie było - wtrąciłam. - Może. W takim przypadku wywieźli go z zamku Miravet drogą lądową. Co nie zmienia końcowego rezultatu. - W porządku. Skarb znajduje się więc w kościele świętej Anny. Co wobec tego robimy? Oriol w zamyśleniu podrapał się po głowie. Znajdowaliśmy się pośrodku Ramblas de las Flores, zanurzeni w blasku i barwach tego letniego popołudnia i w malowniczym tłumie, który nas otaczał. Oriol zatrzymał się przed kioskiem, kupił bukiecik kwiatków i wręczył mi go, dodając do tego pocałunek w usta. Pragnęłam tego pocałunku, ale byłam ogromnie zaskoczona, bo w ostatnich dniach Oriol odnosił się do mnie chłodno. Natychmiast jednak odzyskałam refleks, zarzuciłam mu ramiona na szyję i połączyliśmy nasze usta w namiętnym pocałunku. - Trzeba będzie go poszukać - powiedział, kiedy zwolniliśmy uścisk. - Nie sądzisz? - zapytał z uśmiechem, a w jego niebieskich, skośnych oczach ujrzałam szczęście. - Trzeba będzie - potwierdziłam.. I trzymając się za ręce szliśmy w dół Ramblas, rozmawiając o wszystkim i o niczym, wybuchając z byle powodu śmiechem, chyba tylko dlatego, że przeżywaliśmy chwile szczęścia. Co tam skarb! Jaki skarb? O czym my mówimy? Cieszyliśmy się pięknym wieczorem, miastem; zmierzch zastał nas siedzących nago na rozgrzebanym łóżku Oriola; okno było otwarte na nocną, milczącą Barcelonę, a my patrzyliśmy na obrazy oświetlone przez dwie lampy. Po chwili milczenia, nie respektując głębokiej medytacji, wjakiej pogrążył się Oriol, który chyba siłą swego umysłu próbował wyciągnąć z obrazów wszystkie ich sekrety, zachciało mi się na głos wypowiedzieć moje myśli. - Wiemy więc, że wszystkie trzy obrazy przedstawiają jakby plan kościoła - powiedziałam. - A teraz trzeba znaleźć drogę na tym planie. - Tak - przyznał w zamyśleniu. - Musimy znaleźć coś, co jest rzadko spotykane. - Usadowienie Dzieciątka Jezus na kolanach matki po prawej stronie - przerwał mi.- Mówiłem ci już, że nie jest to normalne. Gotyckie Madonny z tej epoki, w królestwie Aragonii, zarówno w malarstwie, jak i w rzeźbie, trzymają dziecko z lewej strony, tak by mogły podtrzymywać je prawą ręką. Ale na tym obrazie jest inaczej. - Drugi ślad! - Właśnie. Ponadto Dziecię zazwyczaj przedstawia się w trakcie wykonywania różnych czynności: trzymające książkę, bawiące się z ptakami, ofiarowujące owoc swej Matce. A najczęściej udzielające błogosławieństwa. - Jak na moim obrazie. - Nie. Przyjrzyj się dobrze. Ono nie błogosławi. Błogosławieństwa udziela się dwoma palcami, wskazującym i środkowym, podnosząc je do góry, tak jak to czyni Chrystus wychodzący z Grobu Świętego na obrazie z lewej strony. - Dziecię podnosi tylko palec wskazujący. - Właśnie. Nie błogosławi, wskazuje. - Ale co? Wskazuje na niebo, lekko w lewo, nic konkretnego - dodałam zamyślona - Musi to oznaczać obietnicę królestwa niebieskiego dla człowieka wierzącego... - Nic podobnego. Spójrz! Ja wreszcie zobaczyłem. Oriol obrócił obraz Grobu Pańskiego jakby na niewidzialnych zawiasach, zamykając nim jak skrzydłem okiennicy połowę głównego obrazu. - Na co teraz wskazuje palec Dzieciątka? Spojrzałam na obydwa obrazy, które w tej chwili tworzyły kąt. - Na wnętrze grobu, Grobu Świętego. - Na wnętrze grobu w kaplicy na lewo od głównego ołtarza kościoła świętej Anny w Barcelonie - wyrecytował Oriol. - W kaplicy rycerzy Grobu Pańskiego zwanej Dels Perdons. Myślałam. To wszystko wydawało mi się dosyć wydumane, ale było logiczne. Próbowałam sobie przypomnieć, jak to wygląda w kościele. - Jesteś pewny, że tam znajduje się skarb? - spytałam w końcu? Wzruszył ramionami. - To jedyna możliwość, jaka nam pozostaje. - A jak zdołamy uzyskać zezwolenie na zerwanie posadzki w kościele? - Porozmawiam z moją matką - odrzekł Oriol. - Jestem pewny, że potrafi ona przekonać proboszcza, by nam pozwolił przeszukać kaplicę. Ona i „bractwo”, któremu przewodzi, są głównymi dobroczyńcami kościoła. Możesz skreślić swój wyjazd. Nie zostawisz mnie samego z tym wszystkim... Pamiętaj, złożyliśmy przysięgę, że się nie opuścimy. Zostawić go samego? To jest pytanie czysto retoryczne. Gdyby nawet w kościele miały się zawalić wszystkie łuki, sklepienia, kolumny, wsporniki i klińce, a pozostałe kamienie zawisły w powietrzu nad naszymi głowami, rezygnacja z przygody to była ostatnia rzecz, którą zrobiłabym w tej chwili. Te cudowne noce spędzaliśmy w jego pokoju, rozszyfrowując sekrety swoich ciał i umysłów, bo zagadki obrazów przestały już być wiarygodną wymówką. W moim pokoju panował chaos, walizki nadal czekały na zapakowanie, lub... schowanie do szafy. I mogliśmy rozmawiać. O pierwszym pocałunku, morzu, zaginionych listach... a także o tym, co zaszło w ostatnich dniach. Odaliska, którą Oriol odepchnął w noc świętojańską, okazała się jego studentką. Powiedział mi, że z tego powodu i dlatego, że zaprosił mnie na tę fiestę, uznał, że byłoby niezbyt eleganckie iść z nią figlować do lasu. Susi, transwestyta, którą spotkaliśmy po wyjściu z baru Pastis, uczestniczy w akcji pomocy społecznej prowadzonej przez jedno z ugrupowań, do którego należy Oriol. Podchwycił jej żart, by zrobić trio, bo bawiła go moja przerażona mina. Zapewnił mnie, że transwestyci nie pociągają go seksualnie, a gdyby nawet to i tak nie poszedłby z Susi, która ma AIDS. A celem jego działalności społecznej jest udzielanie pomocy osobom dotkniętym tą chorobą i pozbawionym środków na leczenie. Czyni to przez pamięć o swym ojcu. Oburzyłam się, mówiąc, że to skandal, że ktoś taki, kto stanowi zagrożenie, uprawia prostytucję. Oriol wzruszył ramionami, powiedział, że być może mam rację, ale Susi, choć „to” ma, jest nadal człowiekiem z wszystkimi prawami, że jest wolna, że cierpi, że musi pracować, żeby mieć co jeść i potrzebuje miłości. Przyznałam, że to wszystko prawda. Nie byłam jednak przekonana. Każdy jest ofiarą swoich lęków. Nie zadowoliło mnie też jego wyjaśnienie, że to był żart. Stwierdziłam, że ma bardzo dziwne poczucie humoru. Dni spędzone na naszych poszukiwaniach w kościele były niezapomniane. Cieszyliśmy się wspaniałą Barceloną, początkiem lata i miłością. I to miłość sprawiała, że wszystko było cudowne. Przestałam używać telefonu, całkowicie odcięłam się od Stanów Zjednoczonych. Przedtem jednak zadzwoniłam do mojej kancelarii adwokackiej, prosząc o rzecz niemożliwą, a mianowicie o przedłużenie mi urlopu. Potem zawiadomiłam Mike’a, że nasz związek przeżywa kryzys i że pocztą kurierską odsyłam mu pierścionek. Była to długa rozmowa, ale Mike nie dał się przekonać. Na koniec zadzwoniłam do Marii del Mar, przygnębionej, pogodzonej z nieubłaganym losem, od którego zwykły śmiertelnik nie może uciec, choćby nie wiem jak walczył. Powiedziałam matce, żeby się nie martwiła, bo wszystko cudownie mi się układa z Oriolem i żeby się nie przejmowała, jeśli przez parę dni nie będzie miała ode mnie wiadomości, bo u mnie wszystko dobrze. Bardzo dobrze. Chodziliśmy do świętej Anny bardzo często, wypatrując najmniejszej wskazówki. - Pod kościołem jest krypta - powiedział mi pewnego dnia Oriol. - Krypta? - zapytałam. - Podziemna kaplica? - Tak, jestem przekonany, że musi być. Pierwszy kościół świętej Anny został zbudowany w połowie XI wieku, zaledwie w pięćdziesiąt lat po zniszczeniu Barcelony przez Almanzora, który zabrał wszystko co w mieście było cennego oraz uprowadził tysiące niewolników. Najazdy Maurów zdarzały się często i uzasadnione były obawy, że grabież się powtórzy. Było więc normalne, że kościół znajdujący się poza murami miasta, miał nie tylko własne mury obronne, ale i schowek, gdzie w razie napaści można było ukryć naczynia liturgiczne i inne cenne przedmioty. - Ale jest to tylko przypuszczenie. - Nie, nie jest. Znalazłem bardzo stare dokumenty, w których jest wzmianka o krypcie świętego Józefa. - A gdzie ona miałaby być? - Pod kaplicą Grobu Świętego. - Dlaczego? - Bo to jest najstarsza i kiedyś najbardziej czczona część kościoła. W przeszłości na zewnętrznych ścianach kaplicy Grobu Świętego było kilka muszli pielgrzymów wyrzeźbionych w kamieniu w podzięce za odpuszczenie grzechów, które uzyskiwano w tej kaplicy, podobnie jak u Grobu Świętego w Jerozolimie. Można sobie wyobrazić, jak ważny dla zakonu był ten odpust zarówno pod względem duchowym, jak i finansowym. Wszystkie te elementy znikły. Po pożarze w 1936 r., kiedy zawaliło się stare łukowe sklepienie, kościół został odbudowany, ale muszli i innych elementów dekoracyjnych nie zrekonstruowano. Jest jednak bardziej niż prawdopodobne, że zachowało się to, co ewentualnie zostało ukryte w podziemiach. Nikt dzisiaj nic nie wie o istnieniu krypty, nie ma pojęcia, gdzie mogłaby się ona znajdować, ale żaden pożar ani zawalenie się budynku nie mogło jej zniszczyć, co najwyżej zakryło wejście do niej. Jestem pewny, że gdzieś pod płytami posadzki znajduje się sekretna krypta i jestem gotów się założyć, że kryje się ona pod kaplicą Dels Perdons. Wspomagani przez żelazne drągi, mały dźwig i zakrystiana zdołaliśmy w kaplicy ruszyć z miejsca nagrobną stelę z wyrzeźbioną postacią duchownego. Wynik nas rozczarował. Kości. Błyskotliwa teoria Oriola legła w gruzach. Chciał on zerwać posadzkę, ale proboszcz się nie zgodził. Nawet fakt, że bractwo, pod którą to nazwą krył się zakon nowych templariuszy, wspomagało finansowo kościół, nie zmiękczył proboszcza. Wiele lat temu założono w głównej nawie kościoła centralne ogrzewanie i przy tej okazji pod ziemią odkryto mnóstwo ludzkich szczątków. Było to bardzo przykre. Nie, nie pozwoli na żadne kopanie. Taką samą próbę podjęliśmy w prezbiterium. W tym celu trzeba było usunąć ławy z apsydy. Po obu stronach głównego ołtarza odkryliśmy cztery stele z krzyżami O podwójnych ramionach i z symbolami kardynalskimi. Przypuszcza się, że były to grobowce kardynałów, którzy przedtem byli proboszczami w kościele świętej Anny. Po podniesieniu dwóch pierwszych, położonych najbliżej kaplicy Grobu Świętego, okazało się, że pod nimi nic nie ma. Jednakże przy trzeciej nasze nadzieje się spełniły; ukazały się przed nami wąskie, strome schodki, które ginęły w ciemności. - Wejście do krypty - krzyknęłam. Poszukałam wzrokiem oczu Oriola: odczytałam w nich emocję. Mój przyjaciel zapalił świeczkę i szykował się do schodzenia. Wydało mi się to głupio archaiczne. Powiedziałam mu, że lepiej zabrać latarkę, jedną z tych, które przygotowaliśmy. - To z powodu tlenu - poinformował mnie. - Wielu ludzi zmarło po zejściu do studni lub podziemi, bo nie zastosowali tego środka ostrożności. Bezwodnik węgla i inne gazy cięższe od powietrza zazwyczaj gromadzą się w takich zagłębieniach, a ludzie, którzy tam wchodzą, wdychają powietrze bez tlenu i giną uduszeni. Płomień należy trzymać na wysokości talii i jeśli on gaśnie, jest to sygnał, że w tym miejscu nie można oddychać i należy biegiem stamtąd wyjść. Pomyślałam z dumą, że mój przyjaciel jest facetem, który wszystko wie i poszłam za nim uzbrojona w latarkę. On schodził przodem, opierając się rękami o ściany i sufit, ale schody były tak wąskie i strome, że postanowiłam schodzić tyłem, na czworakach. Nie uśmiechało mi się spaść w tę ciemność. Było to pomieszczenie nieco mniejsze niż apsyda, z łukowatym sklepieniem wspartym na niskich ścianach. Wysokość około dwóch i pół metra. W głębi znajdował się kamienny ołtarz, a dalej na ścianie patriarchalny krzyż pomalowany na czerwono. Taki, jakiego używali templariusze i zakon Grobu Świętego. Świeczka Oriola nadal się paliła. Postawił ją na ołtarzu, na którym znajdowało się kilka skrzynek. - Może są to relikwie świętej Anny, świętej Filomeny i lignum crucis, które były przechowywane w kościele przed wojną - oświadczył mój przyjaciel. - Proboszcz i kilku księży zostało zamordowanych. Tajemnica musiała zginąć razem z nimi. - Nie wydaje się, by był tu jakiś skarb - odezwałam się. - Oriol nie odpowiedział i latarką zaczął oświetlać podłogę szukając płyt nagrobnych. Od czasu do czasu zatrzymywał się jakby odczytując na kamieniach jakieś znaki, które mi nic nie mówiły. - Kardynałowie powinni być pochowani gdzieś tutaj - rzekł wskazując kilka płyt pod swoimi nogami. Wyglądał na zawiedzionego. Przyszedł zakrystian i ksiądz, także uzbrojeni w latarki. Pomagali w poszukiwaniach, ale nic z nich nie wynikło. Pod płytami nagrobnymi były tylko kości. Wydawało się, że to koniec szukania. Oriol powiedział, że musimy się z tym pogodzić i poprosił księdza, by pozwolił tylko nam dwojgu na dalsze przeszukanie krypty, zapewnił, że wszystko będzie na swoim miejscu przed jutrzejszą pierwszą mszą. Stary ksiądz po całej litanii ostrzeżeń, niechętnie się zgodził. Wyobrażam sobie, że pomoc finansowa, jakiej Alicia udzielała świątyni, trochę mu ciążyła. Oriol zaproponował, abyśmy wyszli coś zjeść; nie miałam ochoty, bo myszkowanie wśród grobowych steli nie pobudza apetytu, a poza tym wszystko mnie bolało. Oriol nalegał, mówił, że musimy nabrać sił. - Muszla. Przyjrzałaś się jej? - spytał nagle Oriol w restauracji. - Na jednym z kamieni w murze krypty po lewej stronie jest wyrzeźbiona muszla pielgrzyma; prawie tak wielka jak płyta nagrobna. Przez taki otwór mógłby przejść mężczyzna. - Co to znaczy? - Pamiętasz, że jest to znak kaplicy Dels Perdons, obecnie Najświętszego Sakramentu. Tak jak muszle, które znajdowały się na zewnętrznych murach kaplicy, ale nie zachowały się po odbudowie kościoła, po wojnie domowej. - I...? - Dlaczego mieliby rzeźbić muszlę pielgrzyma w krypcie pod apsydą, która teoretycznie nie ma żadnego połączenia z sąsiednią kaplicą Dels Perdons? - Aby wskazać, że jest połączenie? - zapytałam niepewnie. - Oczywiście! - triumfalny uśmiech pojawił się na jego wargach. - Musi to być wejście do innej krypty, pierwszej, najstarszej. Tej, której nie mogliśmy odkryć, będąc na górze. Powinna znajdować się tutaj! Kończyliśmy szybko kolację, by co prędzej znaleźć się w kościele. Szliśmy ulicą Rivadeneyra, potem pasażem koło domu parafialnego, skąd dochodzi się do krużganków. Proboszcz pożyczył nam klucze do bramy od tej strony. Kiedy przechodziłam obok sali kapitulnej i spojrzałam na ciemne krużganki, przeszedł mnie dreszcz na wspomnienie spotkania tutaj, przed paru dniami z Arnau d’Estopinyą. Tym razem, za pomocą lewarków, za drugą próbą, płyta z wyrzeźbioną muszlą pielgrzyma zaczęła się poruszać i bez większego trudu ją odsunęliśmy. Z czarnego otworu zionęło na nas stęchlizną. Oriol jedną ze świeczek postawił na podłodze przy otworze i popatrzył na mnie. Uśmiechnął się, wzięliśmy się za ręce i pocałowaliśmy. Serce waliło mi z emocji jak oszalałe i zdałam sobie sprawę, że muszę cieszyć się tą jedyną niepowtarzalną chwilą. Czy legendarny skarb templariuszy pojawi się zaraz naszym oczom? Oriol dżentelmeńskim gestem poprosił mnie, bym jako dama weszła pierwsza, ale ja uświadomiłam sobie, że mimo ciekawości nie mam ochoty wchodzić do środka. Spojrzałam na świeczkę, która paliła się bez problemów, poprosiłam mego przyjaciela, byśmy weszli razem, trzymając się za ręce. I mówiąc sobie carpe diem, schyliłam głowę i weszłam w dziurę, która obniżała się jakby to były schodki. Trzymałam świeczkę przed sobą, poniżej pasa. Uspokoiłam się, widząc, że nie gaśnie i podniosłam ją nad głowę, żeby coś zobaczyć. Oriol przyszedł mi z pomocą ze swoją latarką. Była to komora o wiele mniejsza od poprzedniej, ze sklepieniem stworzonym z łuków wspartych na ścianach i na środkowym zespole trzech kolumn, które, jak mi potem powiedział Oriol, mogły być wizygockie. Ale w danej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Oriol, widząc wnętrze tych katakumb, wykrzyknął. - Skarb! Byłam bardzo podekscytowana. Znajdowaliśmy się w środkowej części niewielkiej krypty, na pustej przestrzeni, ale wokół stały kufry, pod ścianami piętrzyły się stosy skrzynek, a z niektórych światło latarki wydobywało metaliczne błyski. Na jeden z kufrów polałam trochę roztopionej stearyny i postawiłam na nim świeczkę. Poprosiłam Oriola, byśmy któryś z nich otworzyli. Oświetlił ten, który znajdował się najbliżej niego i z całej siły podżwignął oporną pokrywę. Kufer był pusty! Otworzył następny... pusty! Pusty... pusty... pusty. Sześć kufrów, wszystkie puste. - Nic nie ma! - powiedziałam z żalem do Oriola, który popatrzył na mnie zawiedziony. - Podejrzewam jednak, że jest - odezwał się po kilku sekundach. - Nie ma złota i srebra, ale sądzę, że ten skarb, który był dla templariuszy bardziej cenny, nadal tu jest. Spójrz na te skrzynki. Było ich dużo, pięknych. Metalowe, emaliowane szkatułki, rzeźbione, z figurynkami z kości słoniowej, damasceńskie, drewniane ze stiukami i z malowidłami podobnymi do naszych obrazów. - Z pewnością są nadal pełne... - zapewnił mój przyjaciel. Otworzyłam jedną, spodziewając się błysku złota i drogich kamieni, ale zobaczyłam tylko błysk zębów w trupiej czaszce, do której przylepione były jeszcze resztki wysuszonej skóry i włosów. - Boże! - krzyknęłam. - To są ludzkie szczątki! Oriol, który zdążył już otworzyć inne skrzynki, skierował na mnie światło latarki i rzekł: - To są relikwie. Nie było łatwo handlować nielegalnie relikwiami. Wziął drewnianą skrzynkę z wizerunkami świętych namalowanymi w stylu romańskim. Na pokrywce widniał krzyż podobny do tego na moim pierścionku. Oświetliłam go i wydało mi się, że w krwawo czerwonym rubinie czuję dziwną wibrację. - Nie ma wątpliwości, odnaleźliśmy zaginiony skarb templariuszy - stwierdził Oriol, otwierając następną skrzynkę. Były w niej znów kości, niektóre z przyklejoną pergaminową skórą. - W kronikach kościoła, które przejrzałem, piszą, że zakon Grobu Świętego został rozwiązany w XV wieku, a klasztor stał się kolegiatą augustynianów. Nie mieszkali już w nim braciszkowie, ale kanonicy regularni, nie składający ślubów czystości, niejednokrotnie karani za rozwiązły tryb życia i rozrzutność niestosowną dla zakonu żebrzącego. Renty dzierżawne i jałmużny, jakie otrzymywali, nie wystarczały na opłacenie nawet jednej setnej części ich wydatków. Czytając to, nabrałem przekonania, że skarb znajdował się tutaj i jego część w pieniądzu i złocie była już całkowicie roztrwoniona w sto lat po śmierci Arnau d’ Estopinyi. Dla templariuszy jednak relikwie świętych miały o wiele większą wartość niż srebro i złoto i z pewnością mieszkający tu augustyniańscy kanonicy żywili dla nich szacunek, a nawet czuli przed nimi strach. I jest nie do pomyślenia, by nimi handlowali. - Nie dziwi mnie, że czuli strach. Wyjdźmy stąd - powiedziałam błagalnie. - To jest cmentarz. Czułam mdłości i w żołądku wszystko mi się przewracało. Czegoś takiego się nie spodziewałam. I nagle ogarnęło mnie przesądne przerażenie, że pogwałciliśmy grób i spotka nas za to zasłużona kara. Powiedziałam już, że na ogół nie jestem bojaźliwa, ale noc, ten stary, ciemny kościół, krypta ze swoim stęchłym odorem, ludzkie szczątki w skrzynkach, to wszystko budziło we mnie wstręt i poczucie zagrożenia. Wiedziałam, że muszę wyjść, ale chciałam, by Oriol mi towarzyszył. Nie czułam się na siłach stawić czoło temu posępnemu kościołowi, który w górze na mnie czekał. Myliłam się jednak. W górze nie czekały mnie ciemności, lecz światło w oczy i znajomy głos. - Coś takiego, Cristina! Myślałem, że jesteś już w Ameryce - rozpoznałam cyniczny ton głosu Artura, który uprzejmie podał mi rękę, pomagając wyjść z tych katakumb - ... lub na Costa Brava. Policzyłam - jeden, dwa trzy - jego zbirów z latarkami i rewolwerami w rękach. Oriol, który szedł za mną, też został wzięty na muszkę. - Myślałeś, że mnie oszukasz, prawda? - warknął na Oriola tonem zupełnie innym niż ten, którym się zwracał do mnie. Nigdy nie mam zaufania do kogoś, kto płaci za coś więcej niż jest to warte. Tym bardziej, jeśli zna cenę rynkową towaru. Jak mogliście myśleć, że połknę tę przynętę? - Nie ma złota, są tylko relikwie - spiesznie powiedziałam. Pomyślałam sobie, że może jeszcze raz się uratujemy, jeśli będzie wiedział, że na dole nie ma nic takiego, żeby opłacało się nas zabić. - Nie, kochana - powiedział mi. - Usłyszałem dość dużo z waszej rozmowy. Dziesiątki szkatułek, relikwiarzy z XII i XIII wieku. Metal pokryty emalią z Limoges, skrzyneczki ze stiukami i malowidłami w stylu romańskim i gotyckim. Kuferki z figurkami wyciętymi w kości słoniowej. To fortuna. Nie był to może żaden skarb dla króla z tamtej epoki, a dla braciszków skarbem były relikwie. Ale dla antykwariusza z XXI wieku są to niezmierzone bogactwa. Zachowało się mało rzeczy z tamtych czasów i sprzedają się one bardzo dobrze. - Co zrobisz z relikwiami? - zapytał Oriol. - Ścierwo zostanie tam, gdzie jest - odpowiedział szybko Artur. - I dotyczy to także ciebie. Zdałam sobie sprawę z tego, że tym razem jesteśmy zgubieni. Kogo przekupił, żeby tu się dostać? A może miał jeszcze inne klucze? Nieważne, kto mu pomógł, nam na pewno ten ktoś teraz nie pomoże. Zaczęłam rozpaczliwie myśleć, jak możemy się uratować. Zobaczyłam własnego trupa leżącego obok trupa Oriola w ciemnościach, na spróchniałych szczątkach tych wszystkich świętych wysypanych ze skrzynek w kąt i pogrzebanych na zawsze w sekretnej krypcie. - Mam pieniądze, jeśli tego chcesz - zaproponował Oriol. - Nie chcę twoich pieniędzy - Artur spojrzał na niego ze wstrętem, jakby głęboko urażony w swojej godności. - Nie rozumiesz tego? To może być największe odkrycie w dziedzinie sztuki średniowiecznej w tym wieku. A poza tym, branie okupu za porwane osoby to nie mój zawód. - A zabijanie to twój zawód? - zapytałam z oburzeniem. Nie wiem, jak kiedyś mógł mi się wydać pociągający ten pyszałek, snob, wszarz. - Przykro mi, kochana - odrzekł udając, że mu przykro. - Ale to należy czasem do gry. - Artur, musi być jakieś inne rozwiązanie - Oriol zaczął negocjować. - Zabierz co chcesz, potrzymaj nas gdzieś, dopóki wszystkiego nie uprzątniesz. Nikt nie wie, że ta krypta istnieje, nic z tego, co tam się znajduje, nie jest skatalogowane, nikt nie będzie mógł cię oskarżyć. Obiecujemy ci, przysięgamy, że nigdy nikomu nic nie powiemy. Weź sobie wszystko. Antykwariusz skierował wzrok w ciemność, ku sufitowi, Udawał, że się namyśla. - Nie. Przykro mi - odpowiedział po chwili długiej jak wieczność. Naprawdę mi przykro. Nie z powodu ciebie, ale jej. Nie mogę jednak pozwolić, żebyście mnie zadenuncjowali, gdy tylko minie wam strach. Nigdy nie mógłbym w spokoju się cieszyć tymi dziełami sztuki. Chodzi nie tylko o pieniądze. Najpiękniejsze przedmioty zachowam dla siebie, by patrzeć na nie, dotykać ich, pieścić, by mieć przyjemność z ich posiadania. Mówił cicho, mimo niemiłej sytuacji wszyscy czuliśmy dziwny szacunek do tej świątyni. Śmierć; on nas zabije. Błagałabym go, gdybym nie była przekonana, że to nic nie da, ale byłam wdzięczna Oriolowi, że próbuje i wolałam myśleć, że robi to bardziej dla mnie niż dla siebie. Może bym coś powiedziała, gdyby coś mądrego przyszło mi do głowy, ale strach zaczynał mnie paraliżować i w panice patrzyłam w czarną dziurę katakumb, z których dopiero co wyszliśmy. - Żałuję, że nie mam więcej czasu na rozmowę. Bądźcie uprzejmi zejść. Jeśli nie będziecie robić scen, nikt niepotrzebnie nie będzie cierpiał. Pomyślałam, że żywa, dobrowolnie, tam nie zejdę. Moja ręka poszukała ręki Oriola, a on ją mocno ścisnął. Zawsze mi się podobało, że jego ręka jest taka duża i ciepła, tym razem była lodowata jak moja. Musieliśmy coś zrobić, nie mogliśmy umrzeć, nie podejmując żadnej próby. Ja w owej chwili byłam niezdolna do niczego, ale mocno ścisnęłam jego dłoń i zbliżyłam się do niego tak, że nasze ramiona się zetknęły. Byłam pewna, że on w jakiś sposób zareaguje, a ja będę z nim aż do ostatniej sekundy życia. - Nie zejdziemy - jego głos był stanowczy, chociaż wyczuwało się w nim napięcie. - Zrozum, Bonaplata - powiedział Artur, jakby ubolewając nad brakiem kultury u Oriola. - To tylko dlatego, by nie zabrudzić kościoła. Nie ma ratunku - pomyślałam, oceniając sytuację. Byłam mocno przestraszona, nie widziałam wyjścia. Latarki wytwarzały ruchome czworoboki światła, zależnie od tego, co zbiry chciały oświetlić. A celem latarki Artura były nasze twarze. Pomyślałam sobie, że antykwariusz chce, żebyśmy zeszli do podziemia tylko z jego oprychami, by nie być obecnym przy morderstwie. Może ma jeszcze jakieś resztki sumienia. Ale właśnie wtedy, kiedy myślałam, że Artur każe natychmiast nas zabić, rozległ się krzyk dochodzący z nawy kościoła, krzyk jednego ze zbirów. Były tam światła oświetlające tę straszną scenę. Nie wypuszczając z ręki latarki ani pistoletu, jeden z ludzi Artura usiłował wyrwać się komuś, kto z tyłu trzymał go za szczękę, ale w jednej chwili po błysku stalowego ostrza krew trysnęła z jego szyi. Strzał wybuchł jak bomba w zamkniętej przestrzeni; ten człowiek strzelał na oślep, nie celując, strzelał do własnej śmierci, która krążyła nad jego głową. Rozpoznałam napastnika, jego krótkie białe włosy i ogień szaleństwa w oczach. Był to Arnau d’Estopinya, kończący podrzynanie gardła zbirowi, który upadł na ziemię w kałuży krwi. Boże! - pomyślałam. Umie zarzynać, jak w moim śnie o zabijaniu na plaży. Nie było jednak czasu na myślenie. Dwaj pozostali ludzie Artura zaczęli strzelać do starego. Oriol puścił moją rękę, rzucił się na jednego oprycha, usiłując mu wyrwać broń. Zobaczyłam, że Artur szuka czegoś w kieszeni marynarki. Chyba drugiego pistoletu; znajdowałam się w dobrej pozycji i niewiele myśląc, podskoczyłam jak sprężyna i dałam mu kopa poniżej rozporka. Łup! Tak samiuteńko jak na Tabarce. Zawył, zasłaniając sobie, znowu za późno, czułe miejsce. Pomyślałam, że muszę czuć jakiś freudowski pociąg do tego szczegółu anatomii antykwariusza. Arnau próbował chwycić pistolet swojej ofiary, ale padł w ciemności pod strzałami w odległości dwu metrów od latarki, która teraz oświetlała podłogę. Oriol szarpał się usiłując wyrwać pistolet swemu przeciwnikowi, który trzymał go mocno dwiema rękami; jego latarka spadła na płyty posadzki. - Uciekaj, Cristina! - krzyknął do mnie. - Uciekaj, już! - W niewyraźnym świetle dostrzegłam, jak napastnik uderza go bykiem w twarz. Przez chwilę się wahałam. Nie mogłam go zostawić samego! Pamiętałam o łączącej nas templariańskiej przysiędze. Zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że jeśli zdołam stąd uciec, oni nie odważą się go zabić. Tak więc w prawie zupełnych ciemnościach, bo już tylko jeden zbir miał latarkę, zaczęłam biec do drzwi prowadzących na krużganki w nadziei, że tym razem obydwie żelazne bramy wychodzące na ulicę Rivadeneyra będą otwarte. Tamtędy weszliśmy. Kiedy jednak byłam już w połowie nawy, przypomniałam sobie, że zamknęliśmy je na klucz, który ma Oriol. Zostawiliśmy otwarte tylko drzwi łączące kościół z krużgankami. Ale którędy weszli oni? Przez zakrystię, jak ja pierwszy raz? Było już za późno wracać. - Nie pozwólcie jej wyjść na zewnątrz! - powiedział Artur głosem cichym ale słyszalnym. Latarka zbira odnalazła mnie i huk następnego strzału rozległ się w tym świętym miejscu. Śmierć zbliżała się do mnie. - Stój, bo strzelam! - zawołał zbir, kiedy już wystrzelił. Czułam, że włosy zjeżyły mi się na głowie, nogi na chwilę odmówiły mi posłuszeństwa, ale nadal uciekałam w stronę tej mysiej dziury, w jaką zamieniły się zamknięte krużganki. Przypomniałam sobie jak ktoś, kto znał się na tym, mówił mi, że trudno jest, nawet wytrawnemu strzelcowi, choćby z odległości kilku metrów trafić w kogoś, kto jest w ruchu, zwłaszcza gdy nie biegnie po linii prostej. I że wbrew temu, co nam pokazują na filmach, trafienie do celu w tych warunkach jest raczej kwestią szczęścia niż umiejętności. Powiedziałam sobie, że ciemności panujące w kościele sprzyjają mi i że dopóki mnie nie złapią, dopóty obydwoje będziemy żyli. Ale ta nadzieja trwała tylko kilka sekund. Mimo ciemności udało mi się dotrzeć do drzwi, wyprzedzając znacznie mego prześladowcę, kiedy w małym drewnianym westybulu zderzyłam się z kimś, kto natychmiast mnie obezwładnił. Czyżby Artur miał jeszcze jednego człowieka czającego się w ciemnościach? Poczułam wówczas wielki ból, silniejszy nawet od strachu. Jakże smutny jest ten finał! Próbowałam rozpaczliwie uwolnić się, krzyczeć, ale napastnik zatkał mi usta ręką. Wtedy zobaczyłam, że w kościele jest więcej ludzi. Człowiek, który mnie trzymał, powiedział, żebym się uspokoiła, że nic mi nie grozi, że on jest z policji. Oparłam się o ścianę i zdałam sobie sprawę z tego, że stoję obok jednego z wychodzących na krużganek okien sali kapitulnej, tej, w której odbywają się zgromadzenia templariuszy. W końcu musiałam usiąść na podłodze. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Ścigający mnie rewolwerowiec wpadł w ręce tego samego policjanta, tyle że tym razem nadbiegło więcej policjantów i lufy dwóch pistoletów zostały wycelowane w głowę tego osobnika. Z ciemności wyłoniła się także Alicia wraz z proboszczem. To ona wezwała policję, która też próbowała wejść od strony Porta del Angel, przez tylne patio i ulicę świętej Anny, przy placu Ramona Amadeu, gdzie znajduje się główne wejście do kościoła i krużganków. Alicia zachowywała się tak, jakby to ona wydawała tu rozkazy. Zawsze mnie zadziwiała władczość tej kobiety. Dowodzący operacją oficer dwukrotnie prosił ją, by milczała, ale w końcu wszyscy, łącznie z nim, wykonywali jej polecenia. Zawsze trafnie odgadywała, co w danej chwili należy robić. Oriol był poturbowany, nos mu krwawił, ale nic poważnego mu się nie stało i połączyliśmy się w uścisku. Zbir, który był w kościele, widząc jaka jest sytuacja, odrzucił daleko swój pistolet, a przy Arturze nie znaleziono żadnej broni. Przykro mi, że spędził tylko jedną noc w komisariacie i zwolniono go warunkowo. Rozprawa ciągle jeszcze się nie odbyła. Trupy pozostały tam, gdzie padły, w głównym przejściu, w pobliżu poprzecznej nawy. Nie wolno było ich ruszyć przed przyjściem sędziego. Tam też były zwłoki Arnau d’Estopinyi. Leżał na brzuchu, obok niego zakrwawiony sztylet, pistolet, który wyrwał swojej ofierze, i telefon komórkowy. Ten ostatni zupełnie nie pasował do starego templariusza. Dowiedziałam się potem, że dała mu go Alicia, żeby mógł ją zawiadomić w razie, gdybyśmy mieli problemy. Powiedziała mi, że dla Arnau ten kościół był jakby domem i niejedną noc spędził tu na pokucie, modlił się na klęczkach póki nie zmorzył go sen. Spał na posadzce albo w ławce. Nie od razu umarł. Zdążył jeszcze własną krwią namalować na posadzce patriarchalny krzyż taki, jaki znajduje się w wielu miejscach w kościele. Umarł całując go. To było mocniejsze ode mnie; zawsze utożsamiałam tego człowieka z prawdziwym Arnau z przeszłości; była to dla mnie jedna i ta sama osoba. Dla mnie to, co przeczytał Luis w tym pliku papierów, na których najprawdopodobniej Enric spisał tę historię wymyśloną przez siebie, zasłyszaną, opartą na własnej intuicji, a może stworzoną z wszystkiego po trochu, było nadal prawdziwą historią Arnau, opętańca dawnego i nowego, obydwóch. Wielokrotnie budziły we mnie strach jego oczy szaleńca, wygląd bandyty i fanatyka, ale teraz, kiedy widziałam go leżącego w kałuży własnej krwi, nie mogłam powstrzymać łez i ze wzruszenia ścisnęło mnie w żołądku. Był człowiekiem nieprzystosowanym, żyjącym w niewłaściwym stuleciu, zepchniętym na margines, skłonnym do przemocy, ale konsekwentnym w swym szaleństwie, swej wierze, nie odstępującym od swych ideałów. Nie miał wątpliwości, że umiera za wiarę. Być może ratowanie nas nie było dla niego najważniejsze, ale zrobił to i nie wahał się on, Ubogi Rycerz Chrystusa, oddać jedynej rzeczy, jaką posiadał: życia, byle by tylko ostatni skarb templariuszy nie wpadł w bezbożne ręce. To jego życie, podobnie jak życie sprzed siedmiuset lat, nie było ani słodkie, ani piękne, ani nawet, moim zdaniem, budujące. Było naznaczone przemocą i nieszczęściem. Ale jego ostatnie chwile były piękne, jak przystoi templariuszowi. Umarł, zabijając w obronie swojej wiary, w walce z niewiernymi, ratując życie towarzyszom broni i w obronie relikwii męczenników. Czego mógł więcej chcieć Ubogi Rycerz Chrystusa? Alicia urządziła mu pogrzeb godny bohatera. Katafalk ustawiono w sali kapitulnej, a przy zwłokach w trumnie pełniło straż czterech rycerzy w białych pelerynach z czerwonym patriarchalnym krzyżem na prawym ramieniu. Takim samym, jaki zmarły ucałował w ostatniej chwili swojego życia. Arnau został pośmiertnie pasowany na rycerza; Alicia płazem miecza uderzyła go po ramieniu. Mnie mianowano damą Templum: pierścień dawał mi do tego prawo, choć ja uważałam się za członka zakonu od chwili, gdy rzucając się do morza, przysięgłam nie opuścić nigdy Oriola. Jest faktem, że te ceremonie, które uczestnicy traktowali tak bardzo serio, mnie wydawały się wariactwem. Autentyczny był tylko trup Arnau, ostatniego prawdziwego templariusza. I ironią losu było to, że on, który całe swoje życie poświęcił tej utopii, miał za życia prawo do noszenia tylko szarej peleryny, stroju sierżantów, podczas, gdy ci, którzy pochodzili ze szlacheckich i bogatych rodzin, bez żadnych zasług poza dobrym urodzeniem, ubierali się w białe peleryny rycerzy. Błazenada. Mimo to uczestniczyłam w ceremoniach pogrzebowych nie bez wzruszenia u boku Oriola. I o tym rozmyślałam. W owej właśnie chwili, kiedy nasz okręt przybijał do brzegów Itaki. Nasza przygoda się kończyła. Ta część mojej opowieści będzie krótka, bo jest smutna. Tak smutna jak dystans dzielący rzeczywistość od snów. Za nami pozostały dni naszego drugiego dzieciństwa, dni naszej przygody, pośmiertny podarunek Enrika. Często się zdarza, że przyjaciele, koledzy, kochankowie, niepowtarzalni w sytuacjach wyjątkowych, nie pasują do dalszego naszego życia. Ja nadal go kocham, a on mnie. Czyniliśmy wysiłki, ale miłość chyba nie była tak wielka, by mogła przerzucić dostatecznie długi most nad otchłanią dzielących nas różnic. Myślę, że ta przygoda nas zbliżyła; nie byłam już panienką, która w razie potrzeby nie potrafi boso iść przez życie. Uznałam, że istoty takie jak Susi, różni zadżumieni mają też prawo do życia, do miłości, dowiedziałam się, że są ludzie, którzy dla miłości oddadzą wszystko, choć ja do nich nie należę. On także się zmienił, nie był już typem radykalnym, anarchistycznym, pełnym sprzeczności. Znalazł skarb swego ojca i tym samym spłacił stary dług. Choć nie wiem, kto z nich, ojciec czy syn, był wierzycielem, a kto dłużnikiem. Jestem jednak pewna, że zamknąwszy ten rozdział, Oriol zawarł pokój, nie wiem czy ze wszystkimi, ale na pewno z samym sobą i ze swoimi wspomnieniami. Niestety te zmiany nie były wystarczające, nadal byliśmy dalecy sobie. Życie kazało nam iść różnymi drogami i nigdy, choćby nie wiem jak się chciało, nie można się cofnąć. Czas biegnie tylko w jednym kierunku. Costa Brava, burza, pocałunek zostały pogrzebane w piasku. Jaka szkoda. Zapytacie pewno, co się stało ze skarbem. Otóż nie wiem, jak to się wszystko skończyło i mało mnie to obchodzi. Nie chcę absolutnie żadnej z tych rzeczy. Choćby nie wiem jak artystyczne, zabytkowe i cenne były te szkatułki. I jeszcze bardziej nie chcę ich zawartości. Dreszcz mnie przebiega na samą myśl, że któraś z tych szkatułek mogłaby dekorować moje nowojorskie mieszkanie. Miałam już dosyć koszmarów z tym równie makabrycznym co pięknym pierścieniem, inkrustowanym ludzkimi kośćmi. Wydaje się, że również Oriol mimo swojej pasji dla średniowiecza nie chce mieć na własność żadnego z tych historycznych cudów. Zamierza tylko prowadzić nad nimi badania. Jest przekonany, że skarbem była sama przygoda; taki jest spadek po Enriku. I nigdy nic ani nikt w świecie nam go nie odbierze. A ja jestem tego samego zdania. Tak jak pisze Kavafis. Itaka dała ci piękną podróż, nie może ci już dać niczego więcej. I jeśli odnajdziesz ją ubogą, Mądry jak teraz tyloma doświadczeniami, potrafisz zrozumieć, co znaczy Itaka. Nie wszyscy jednak tak myślą. Z powodu interwencji policji sprawa znalezienia skarbu przedostała się do publicznej wiadomości i rozpętała się burza. Diecezja barcelońska stwierdziła, że ponieważ znaleziono go wewnątrz jej kościoła, to skarb jest jej własnością. Jednakże w pewnym okresie świątynia pod wezwaniem świętej Anny należała do zakonu Grobu Świętego, który do tej pory ma siedzibę w Katalonii i prawa... Jednakże relikwie i szkatułki, które je zawierają, należały do zakonu templariuszy rozwiązanego przez papieża, który wraz z królem Aragonii postanowił przekazać jego mienie, rozgrabione już w znacznej mierze przez króla, zakonowi joannitów, który istnieje do dzisiaj i aktywnie działa pod nazwą zakonu maltańskiego, będącego prawowitym spadkobiercą joannitów. Chodzi tu jednak o skarb artystyczny i historyczny i państwo hiszpańskie ma do niego prawa jako do spuścizny Katalonii; te prawa władze centralne przekazały katalońskiej Generalitat, która ma tu dużo do powiedzenia... Nie mówię już o prawdziwych spadkobiercach, Ubogich Rycerzach Chrystusa... Istnieją setki grup uważających się za prawdziwych spadkobierców Templum. Łącznie z grupą Alicii. Jest oczywiste, że skarb należał tylko do jednej prowincji templariuszy, która obejmowała królestwa Aragonii, Majorki i Walencji. I to ogranicza liczbę ewentualnych spadkobierców templariuszy. W Walencji sukcesorem Templum był, z kaprysu Jaimego II zakon Montesa, który on założył. Jednakże królestwo Majorki było w owym czasie niezależne od innych królestw i obejmowało również terytoria katalońskie i prowansalskie, obecnie należące do Francji. Grupy francuskich neotemplariuszy mogłyby także zgłaszać roszczenia. Alicia jest bardzo sprytna i nie chciała powoływać się na jakieś moralne prawa do spuścizny po templariuszach. Złożyła pozew w imieniu odkrywców skarbu, Oriola i mnie. Ta kobieta, moim zdaniem, wykazuje niepokojące zainteresowanie relikwiami, większe niż ich pięknym opakowaniem. Nie, nie chcę dociekać, dlaczego. Jako adwokat jestem bardzo ciekawa jak się skończy to całe zamieszanie. Jednego jestem pewna: Alicia z pewnością otrzyma to, czego pragnie. Jak zawsze. I tak sobie siedzę, patrząc jak głupia na moją rękę bez pierścionków, podczas gdy samolot leci do Nowego Jorku. Wracam sama. Kto powiedział, że życie jest łatwe? Pierścionek zaręczynowy ze wspaniałym brylantem odesłałam Mike’owi, kiedy mój związek z Oriolem nabrał rumieńców. Drugi pierścionek, ten z pięknym samczym rubinem, pierścionek marsowej przemocy, który w swoim wnętrzu krył sześcioramienną gwiazdę, pierścionek z templariuszowskim krzyżem, ludzkimi kośćmi, z krwawym blaskiem, z pokutującymi duszami, dałam Alicii. Enric napisał w swoim liście, że pierścień jest przeznaczony dla tego, kto, według mnie, najbardziej na niego zasługuje. Dotyczy to także mnie. „Powinien to być ktoś silny duchem, bo ten pierścień ma życie i własną wolę”. W owej chwili nie przywiązywałam większej wagi do tego ostrzeżenia, ale stopniowo dowiadywałam się, co on ze sobą niesie. Budził we mnie strach. Jeśli ktoś na niego zasługuje, to Alicia. Bardziej niż jakakolwiek ze znanych mi osób. Ona zasługuje na to, by być wielkim mistrzem Nowych Templariuszy. Była już nim bez pierścienia, a teraz posiada historyczny symbol swojej pozycji. A poza tym wie, lepiej niż ktokolwiek, czemu będzie musiała stawić czoło i jestem pewna, że jeśli ktoś jest w stanie być właścicielem pierścienia, to tym kimś jest Alicia. Uśmiechnęła się, kiedy jej to powiedziałam. Nie powiedziała wtedy dziękuję ani nie wygłosiła żadnych uprzejmych banałów w rodzaju: „Nie, bardzo cię proszę. Dał ci go Enric, więc zatrzymaj go, jest twój”, tylko włożyła go na palec. Tak jakby zawsze był jej własnością. Ale pocałowała mnie dwa razy i uściskała. Jestem pewna, że Alicii wiele razy się śniło, że jest prawdziwym dawnym templariuszem. Na ognistym rumaku, w stalowym hełmie, kolczudze, z jajami dobrze przylegającymi do siodła, a za nią giermek także na koniu, wiozący jej broń i prowadzący trzeciego zapasowego konia. A tym giermkiem mógłby być ktoś z nas. Ktokolwiek. Nie tak szlachetny, nie tak władczy jak ona. - Dziękuję - rzekła po chwili przypatrywania się pierścionkowi na swoim palcu. I tak z mojej ręki zniknął pierścień przygody, kładąc kres najpiękniejszemu okresowi mego życia. Skończyło się. A teraz wracam do Nowego Jorku, by nadal piąć się, od jednej sprawy do drugiej, po drabinie błyskotliwej adwokackiej kariery. Rodzice powiedzieli mi, że będą mnie oczekiwali na lotnisku i... niespodzianka! Będzie tam również Mike, szczęśliwy, że minęła zła passa. Mike z pierścionkiem ze wspaniałym brylantem o blasku czystym i uczciwym, obietnicą życia w luksusie u boku latorośli jednej z najbogatszych rodzin na Wall Street. Tak się sprawy mają. Nie zawsze finał jest taki jak na filmie, rzeczywistość jest, niestety, taka jaka jest. Po znalezieniu skarbu, pochowaniu Arnau w kościele świętej Anny, po dniach szalonego szczęścia, przyszedł czas na rozsądne planowanie przyszłości. Powiedziałam mu: jedź ze mną. On mi odpowiedział: zostań. Powiedziałam mu: robię świetną karierę w Nowym Jorku. Odpowiedział mi: mam pracę w Barcelonie. To, co masz tu, powiedziałam, możesz mieć wszędzie. W Ameryce z pewnością znajdziesz coś lepszego. Badacz średniowiecza w Nowym Jorku? - zaśmiał się. Ty natomiast mogłabyś zostać znakomitym adwokatem w Barcelonie - dodał. Tłumaczyłam, że w mojej kancelarii pracują najlepsi adwokaci świata, że nigdzie indziej nie mogłabym tyle się nauczyć. Przyjedź ty, proszę cię. Miej odwagę być mężem swojej żony, nie bądź taki macho, błagałam go. Nigdy tego nie spodziewałam się po tobie. On ze łzami w oczach odpowiadał: - Nie o to chodzi, Cristina. Ty masz skrzydła, ja korzenie. Ja tu należę. To jest moja kultura. Żyję dla niej. Zostań tutaj i zajdź ze mną, w Barcelonie, tak wysoko jak tylko zdołasz. Przyszedł na lotnisko, żeby się ze mną pożegnać i jeszcze raz próbowaliśmy wzajemnie siebie przekonać. Skończyło się na tym: - Do widzenia, Oriol. Wkrótce się zobaczymy - skłamałam, do tej pory nie wiem dlaczego. Życzę ci szczęścia! - Żegnaj moja miłości. Leć na skrzydłach ku swoim pragnieniom. Doleć tam, dokąd nikt nie doleciał. Jakie to smutne, prawda? Przepłakałam całą podróż. Zużyłam wszystkie papierowe chusteczki, swoje i te z toalety. A teraz idę korytarzem lotniska JFK, międzynarodowego lotniska w Nowym Jorku. Kontrola paszportowa, celna, a dalej czekają rodzice i Mike, szczęśliwi z odnalezienia zbłąkanej owieczki. A za mną zostaje to, co mogło być i czego nigdy nie będzie. Wielka miłość. Nie miłostka, ale MIŁOŚĆ. Oriol był moją pierwszą miłością i gdyby moja rodzina została w Barcelonie, to prawie z pewnością byłby moją ostatnią miłością. Muszę jednak być rozsądna, praktyczna. Rozsądna? Praktyczna? Po co? Dlaczego mam nie dać drugiej szansy temu równoległemu życiu? Serce kazało mi wracać, rozum nie chciał rezygnować z kariery w Nowym Jorku. Pomyślałam sobie, że być może również w Barcelonie mogłabym święcić zawodowe triumfy. Czemu by nie spróbować? Czy mam zostać na resztę życia z wątpliwościami, z żalem? Carpe diem. Czyżbym niczego się nie nauczyła? No dobrze, przegrałam w negocjacjach z Oriolem, ale czasem pogodzenie się w porę z klęską prowadzi do zwycięstwa. Muszę spróbować. A więc zawróciłam. Zostawiłam bagaż, zostawiłam wszystko. I poszłam kupić bilet na najbliższy samolot do Barcelony. - Panicza Oriola nie ma w domu - odpowiedziała przez telefon służąca. - Czy pani wie, kiedy wraca? - Nie wiem, ale nie będzie go ani dzisiaj, ani jutro. Wyjechał i nie powiedział, kiedy wraca. Poczułam, że zapadam się pod ziemię i chciałabym, by przeklęte lotnisko w Barcelonie zapadło się razem ze mną. Jaki zawód! Barcelona przedtem tak pełna wszystkiego, teraz była pustynią, kompletną pustką. Chciałam od niej tylko jednego i właśnie tego zabrakło. Czułam się porzucona, opuszczona, bez przyszłości. Jak szybko Oriol się pocieszył! Podróż! Z jakąś przyjaciółką? Może z tą odaliską z plaży? A ja chciałam go zaskoczyć, ofiarować swoje życie, oddać mu wszystko, moją karierę zawodową, miłość, wszystko... Ale jestem głupia! Miałam zaciśnięte gardło, trzymałam słuchawkę, nic nie mówiąc. - Powiedział, zdaje się, że jedzie do Nowego Jorku - dodała kobieta w odpowiedzi na moje milczenie. Słabiutkim głosem powiedziałam dziękuję i odłożyłam słuchawkę. „Do Nowego Jorku! Mój Boże, do Nowego Jorku” - powtarzałam sobie, szukając jednocześnie ławki, by usiąść. Nogi znów odmówiły mi posłuszeństwa. On także chce oddać mi wszystko! Przez chwilę patrzyłam na swoje ręce, ogołocone z pierścionków, symbol mojej wolności, którą postanowiłam uznać za mniej wartą od miłości. Z głębokim westchnieniem zamknęłam oczy i opierając głowę o oparcie ławki, zauważyłam, że moje wargi rozchylają się w szczęśliwym uśmiechu. Ujrzałam obraz naszego statku opuszczającego port na Itace, białe żagle wzdęte na wietrze; nas dwoje goniących razem przygodę życia, poddanych przez bogów próbom, wykonujących nakazane przez nich prace. Ujrzałam błękitne morze w samo południe na Costa Brava i na Tabarce, ławicę ryb lśniących srebrem i złotem swoich łusek wśród zielonej posidonii na białym piasku, poczułam sól w ustach i przypomniałam sobie swój pierwszy pocałunek, a także burzę. Przypomniałam sobie jego, moją pierwszą miłość. Ostatnią. Ale wtedy wewnętrzny, natrętny głos odezwał się: - Być może.