1184

Szczegóły
Tytuł 1184
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1184 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1184 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1184 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Karol May "Krol naftowy"K ~ ~ o t M ~~r ~r r Akcja powie�ci rozgrywa si� na Dzikim Zachodzie. Biali osadnicy prowadzeni przez traper�w wpl�tani w walk� pomi�dzy dwoma szczepami india�skimi, podejrzana transakcja sprzeda�y tajemniczego pola naftowego, pustynni rabusie osaczeni w Arizonie przez wojsko, a nade wszystko Winnetou i Old Shatterhand - to nie wymaga rekomendacji. �yczymy mi�ej lektury. o4icr.v., ~ 0 0 R a ~kRaRO`N~ Zak�ady Na drodze wiod�cej do El Paso del Norte poprzez rzek� Kolorado do Kalifornii, na dziesi�tej mili przed stolic� Arizony, 'Iiicson, le�y stara misja San Xavier del Bac. Za�o�ona w roku 1668, stanowi tak wspania�� budowl�, �e podr�ny z podziwem spogl�da na to przepy- szne �wiadectwo cywilizacji w sercu pustkowia. Z ka�dego rogu wznosi si� wysoka dzwonnica. Front jest bogato ozdobiony fantastycznymi ornamentami. Na g��wnej kaplicy spoczy- wa wielka kopu�a, a ci�kie gzymsy i pi�kne sztukaterie ozdabiaj� mury. Budowla ta mog�aby zdobi� ka�de wielkie miasto, a nawet stolic�. Misja jest otoczona wiosk�, zamieszka�� w swoim czasie, do kt�re- go odnosi si� nasza opowie��, przez plemi� Indian Papago, licz�ce mniej wi�cej trzysta dusz. By�o to i jest jeszcze dotychczas spokojne, pracowite i przyjazne wobec bia�ych plemi�, kt�re doskonale u�y�ni�o swoj� gleb� sztucznym nawodnieniem i uprawia�o pszenic�, �yto, dynie, granaty oraz inne owoce i ziemiop�ody. Niestety, ci dobrzy, pracowici ludzie wiele musieli wycierpie� od wszelkiego rodzaju bia�ej ho�oty, kt�ra grasowa�a w Arizonie. Wszak ten wielki obszar, otoczony g�rami i pustyniami, nie mia� pod�wczas prawie �adnych w�adz; r�ka sprawiedliwo�ci si�ga�a tylko $ do jego granic. Nadci�ga�y wi�c setki sk��conych z prawem, zewsz�d, z Meksyku i ze Stan�w Zjednoczonych, aby p�dzi� tu �ycie, kt�re by�o jednym, d�ugim szeregiem akt�w bezkarnego rozboju. Wprawdzie w stolicy sta�o wojsko, kt�rego zadaniem by�a piecza nad bezpieczefistwem publicznym. Atoli dwie kompanie by�y, oczy- wi�cie, posterunkiem niewystarczaj�cym na obszar trzystu tysi�cy kilometr�w kwadratowych. Umundurowani bohaterowie, zadowole- ni, �e zgraja �otrzyk�w im samym nie zagra�a, nie mogli nikomu s�u�y� pomoc�. Zdaj�c sobie z tego spraw�, amatorzy rozboju okazywali niezr�wnan�, niepohamowan� zuchwa�o��. Szajki ich wa�y�y si� za- puszcza� pod sam� stolic� Ti~cson. Nikt nie �mia� si� oddali� o kwa- drans drogi, nie uzbroiwszy si� uprzednio w ca�y arsena� broni. Pewien podrb�nik ameryka�ski opisuje �wczesne stosunki w ten, bynajmniej nieprzesadny spos�b: Najzuchwalsi szubrawcy z Meksyku, Teksasu, Kalifornii i irtnych stan�w znajdowali w owej Arizonie schronienie prced kan�c� r�k� sprawiedliwo�ci. Cz�� ludzi rekrutowa�a si� z morderc�w i z~Odziei, zb�j�w i szubrawc�w Wsryscy musieli by� uzbrojeni; krwawe sceny stanowi~y bie��c� kronik� dnia. O rz�dzie mowy nie byfo, co dopiero o wojsku, cry policji. Za�ogi w Tiicson oddawaly si� pija�stwu i pozwala~y wsrystkiemu i�� swoj� kolej�. Tak wi�c A�zona byta mo�e jedynym pod egid� cywilizowanego pa�stwa krajem, gdzie ka�dy m�g� sprawiedliwo�� nagina�' do swej osobistej korry�ci. W�wczas to w San Francisco zabra�o si� grono ludzi dobrej woli, a tak�e dzielnego charakteru i za�o�y�o Komitet Bezpieczefistwa Publicznego, kt�ry rozpocz�� � pocz�tku dzia�alno�� na terenie Kali- fornii, ale wkr�tce rozszerzy� j� na s�siedni� Arizon�. Dziarskie postacie �mia�k�w wy�ania�y si� tu i �wdzie, pojedynczo i oddzia�ami, oczyszcza�y kraj z plagi przest�pc�w i znika�y, zostawiwszy wyra�ny �lad swej dobroczynnej interwencji. W�r�d Indian Papago w San Xavier del Bac mieszka� pewien Irlandczyk, kt�ry przyby� do Arizony z pobudek nie nazbyt uczciwych. Nowy obywatel otworzy� sklep, gdzie wed�ug jego twierdzenia mo�na 6 by�o wszystko naby�. W istocie nie by�o tu nic poza gorza�k�, kt�rej produkacja i sprzeda� pozyska�a Irlandczykowi przydomek truciciela. Cieszy� si� w og�le tak� opini�, �e uczciwi ludzie wzbraniali si� z nim zadawa�. By� wyj�tkowo pi�kny dzie� kwietniowy, kiedy szynkarz siedzia� przy jednym ze skleconych z grubsza stoi�w, stoj�cych przed jego chat�. Zdawa� si� by� w z�ym humorze, stuka� pust� szklanic� w stb�. Nie doczekawszy si� nikogo, zawo�a� w kierunku otwartych drzwi w�ciek�ym g�osem: - Hola, stara wied�mo! Czy nie masz uszu? Brandy chc� mie�, brandy! Pr�dzej si� uwijaj, bo ci pomog�! Z chaty wysz�a stara Murzynka z butl� w r�ku i nala�a trunku do szklanki. Wypr�ni� j� jednym haustem, kaza� zn�w nala� i rzek�: - Przez ca�y dziefi ani jednego go�cia! Czerwoni hultaje nigdy nie naucz� si� pi�. Je�li nie zjawi si� jaki� obcy, sam b�d� siedzia� i wypala� sobie dziury w �ol�dku. - Nie sam siedzie� - uspokoi�a go Murzynka. - Go�cie przyj��. - Sk�d wiesz? - Ja widzie~. - Gdzie? - Na drodze do 'Iiibac. - O, naprawd�? Kt� to? - Nie wiedzie�. Stare oczy nie pozna�. By~ to je�d�cy, wiele je�d�cy. Irlandczyk zerwa� si� na r�wne nogi i stan�� w progu chaty, sk�d roztacza� si� widok na drog� do 'Iiibac. Wkr�tce wr�ci� i zawo�a� do starej: -~'Ib s� finderzy, zrozumiano, finderzy. I to ca�a dwunastka! Umiej� oni ��opa�, co si� zowie. Pr�dzej, trzeba nape�ni� flaszki! Oboje znikli w chacie. Po kilku minutach ukaza�o si� dwunastu je�d�c�w. Zatrzymali si� przed chat�, zeskoczyli z koni i pu�cili je wolno. Dzikie postacie o zuchwa�ym wygl�dzie. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni. Niekt�rzy nosili meksykafiskie ubiory, inni, je�li s�dzi� po strojach, pochodzili ze Stan�w Zjednoczonych. Jedn� mieli wsp�ln� cech�: nie by�o w�r�d nich ani jednego, kt�ry wygl�dem swym budzi�- by zaufanie. Krzyczeli i ha�asowali wszyscy naraz. Jeden z nich podszed� do otwartych drzwi, wyci�gn�� rewolwer, wypali� do wn�trza i w �lad za kul� pos�a� okrzyk: - Halloo, Paddy! Czy jeste� w domu, stary trucicielu? Wychod� ze swoj� siark�; jeste�my spragnieni! Paddy, jak wiadomo, jest �artobliwym przezwiskiem Irlandczyk�w. Gospodarz ukaza� si� z pe�n� butl� pod ka�d� pach� i dwun�stoma szklankami w r�ku. Stawiaj�c je na stole i nalewaj�c, odpowiedzia�: - Ju� jestem, messurs! Zameldowano mi o waszym przybyciu; moja stara widzia�a, jak przyjechali�cie. Pijcie i b�d�cie b�ogos�awieni w moim pa�acu! - Zachowaj b�ogos�awiefistwo dla siebie, stary rozb�jniku! Tb raczej przygotowanie do �mierci! Kto pije twoj� lur�, dopuszcza si� samob�jstwa. - 'Ij~lko chwilowo, mister Buttler. Nast�pna flaszka wskrzesza martwych. Od wielu tygodni nie widzieli�rny si�. Jak wam idzie, sir? Interesy dobre? - Dobre? - odezwa� si� nazwany Buttlerem z przecz�cym gestem i wychyliwszy do dna szklank�, w czym na�ladowali go kamraci, doda�: - Okropnie nam sz�o. Sk�po, jak nigdy dotychczas. Nie zrobili�my ani jednego interesu, godnego wzmianki. - Ale dlaczego? Wszak nazywaj� was finderami i sami si� tak nazywacie. Czy~cie nie mieli otwartych oczu? S�dzi�em, �e ubij� z wami dobry targ. -'Ib znaczy, spodziewa�e� si� odkupi� zrabowany �up i jak zwykle nas oszwabi�. Ale tym razem nie ma nic, naprawd� nic. Na czerwo- nych nic ju� nie mo�na z�upi�, a je�li spotkasz bia�ego, jest to prze- wa�nie ptaszek, kt�ry �am ch�tnie zagl�da do cudzych kieszeni. 8 Dodajmy~do tego ten przekl�ty Komitet Bezpiecze~stwa, niech ich licho porwie! W jakim celu te draby w�cibiaj� nosy do naszych inte- res�w? Co to ich obchodzi, �e zbieramy tam gdzie nie siejemy, ale gdzie i oni nie siej�. Naprawd�, trzeba teraz w ka�dej chwili by~ przygotowanym na to, �e spoza krzewu wyjrzy dubelt�wka! Ale oko za oko, z�b za z�b! Przysi�gli�my sobie wiesza� bez lito�ci ka�dego, kto wyda nam si� cz�onkiem Komitetu. Czy nie zauwa�y�e� takich szubrawc�w w okolicy, Paddy? - Hm - odburkn�� gospodarz. - Czy s�dzicie, �e jestem wszech- wiedz�cy? Czy mo�na go�ciowi z nosa wyczytad, czy jest safandu��, czy tak jak wy, uczciwym rabusiem? - Nie blamuj si�, Paddy! Kundla chyba �atwo odr�ni� od psa rasowego, nawet kiedy to si� tyczy ludzkich kundli. Daj� s�owo, �e poznam z pi��dziesi�ciu krok�w ka�dego, kto nale�y do tego Komi- tetu. Ale tymczasem pogadajmy o czy innym! Jeste�my g�odni. Czy dostaniemy mi�sa? - Nie tyle, aby mo�na by�o wzi�~ na z�b. - Jajek? - Ani jednego. Mo�ecie tu godzinami szuka�, a nie znajdziecie ani jednej sztuki byd�a, ani jednej kwoki. Kt� jest winien, je�li nie ludzie waszego pokroju, kt�rzy wszystko sprz�tn�li. - Ale chleba? - Tylko placki kukurydziane, a i te dopiero musz� upiec. - A wi�c niech twoja Murzynka piecze. O �wie�e mi�so sami si� ju� postaramy. - Wy? Powiedzia�em przecie�, �e nic nie znajdziecie. - Pshaw! Znale�li�my ju�! - ~? - Wo�u. ~ - Dziwne! Niemo�liwe! Gdzie? - Po drodze, w dolinie Santa Cruz. Tb znaczy, �e w� ten nale�y do karawany, kt�r� �potkali�my, a raczej kt�r� wymin�li�my. 9 - Karawana? Zapewne osadnicy? -'Ihk. Cztery wozy; ka�dy zaprz�ony w cztery wo�y. - Ilu ludzi? - Nie wiem dok�adnie. Poza wo�nicami widzieli�my kilku je�d�cbw. Nie mogli�my zauwa�y� ilu siedzi w wozie. - Ale rozmawiali�cie z nimi? -'Pdk. Chc� si� przeprawi� przez Kolorado i dzi� w nocy rozbij� tu db�z. - 'Iir? Hm! Mam nadziej�, �e nie zdarzy si� nic takiego, co mog�oby okry� nies�aw� to dobre miejsce, sir! M�wi�c to, gospodarz zrobi� porozumiewawcz� min�. - Nie troszcz si�! - odpowiedzia� Buttler. - Umiemy oszcz�dza� naszych przyjaci�. Oczywi�cie, karawana b�dzie nasza; ale dopiero po tamtej stronie 'Iiicson. 'Iii zafasujemy sobie tylko wo�u, ponie- wa� potrzebujemy mi�sa. - Chcecie kupi�? Osadnicy nie sprzedaj� zwierz�cia poci�gowe- go! - Smalone duby gadasz! Co ci do g�owy strzeli�o, Paddy? Bierze- my, ale nigdy nie p�acimy. Wiesz o tym dobrze. Z tob� to inna sprawa. Ty jeste� naszym paserem i tobie nie tylko p�acimy, ale nawet pozwa- lamy si� oszwabia�. Wr�cimy po rzeczy! Nie b�dziemy mieli z osad- nikami ci�kiej przeprawy. Jest tam czterech poganiaczy wo��w, mo�- na ich nie bra� w rachub�, dw�ch ch�opc�w na koniach i wynaj�ty przewodnik. Tylko z nim trzeba si� liczy�, ale w dwunastk� damy sobie spokojnie rad�. Pierwsz� kul� przeznaczyli�my dla niego. Nie wiem, kto siedzi na wozach, ale kto si� chowa pod plandek�, ten chyba nie jest zdolny do powa�nego oporu. Poza tym na ko�cu jecha�a jeszcze jedna posta�, o kt�rej doprawdy nie mog� powiedzie�, czy jest m�- czyzn�, czy kobiet�, aczkolwiek nosi na plecach strzelb�, a pod p�asz- czem szabl�. Zagadn��em to indywiduum, ale otrzyma�em kr�tk� i niezrozumia�� odpowied�. O ile si� nie myl�, m�wi po niemiecku. - Co za g�upota! Cz�owiek, nosz�cy tutaj szabl�, jest �a pewno wariatem, lub przynajmniej nieszkodliwym orygina�em. A zatem zamierzacie napa�� na karawan�? - A jak my�lisz? - Mam nadziej�, �e b�d� mia� w tym sw�j udzia�? - Naturalnie. Zaraz us�yszysz warunki. Poniewa� w tej chwili wysz�a z chaty ~l~Iurzynka, obaj zbli�yli do siebie g�owy i kontynuowali rozmow� szeptem. Pozostali cz�onkowie bandy nie zwa�ali na to i g�o�no rozmawiali, nie sk�pi�c sobie gorza�- ki, wskutek czego wkr�tce na stole pojawi�y si� nowe butelki. Czer- wonosk�rzy mieszkaficy wioski, spostrzeg�szy z dala weso�� kompa- ni�, nadk�adali drogi, byle nie przechodziE ko�o szynku. L�kali si� wrzaskliwych bia�ych, kt�rzy wzbogacili ich o niejedno smutne do- �wiadczenie. Irlandczyk okre�li� dwunastu je�d�c�w mianem findersi. Nazw� t� nosi�a siej�ca l�k zgraja rzezimieszk�w, kt�rzy od d�u�szego czasu pl�drowali po�udniow� Arizon�. Ukazywali si� to tu, to gdzie indziej, czasem nawet w rozproszeniu, dzia�aj�c rbwnocze�nie w rozmaitych miejscach. Dzi�ki dobrym wierzchowcom banda odznacza�a si� nie- uchwytno�ci�, z kt�r� nie mogli sobie poradzi� nawet cz�onkowie Komitetu Bezpieczefistwa. The finder oznacza w�a�ciwie znalazc�; byli to znalazcy, gro�ni znalazcy �upu, gdziekolwiek si� nadarzy�. Naraz wrzask ucich� i oczy wszystkich m�czyzn skierowa�y si� ze zdziwieniem ku trzem nowym przybyszom. Ze zdziwieniem, zupe�nie usprawiedliwionym i zrozumia�ym ze wzgl�du na wygl�d tej tr�jki. Przybysze zeskoczyli z wierzchowc�w i podeszli do pustego sto�u, nie racz�c, jak si� przynajmniej zdawa�o, obdarzyE weso�ego towarzystwa spojrzeniem. Pierwszy by� ma�ym, niepospolicie grubym m�czyzn�. Pod zwisa- j�c� kres� kapelusza filcowego, kt�rego kolor, wiek i kszta�t stanowi�y nie lada zagadk� dla najprzenikliwszego obserwatora przez las roz- czochranej, czarno-siwej brody spogl�da� pot�ny nos o zgo�a zastra- szaj�cych rozmiarach, nos, mog�cy s�u�y� za wskaz�wk� ka�demu zegarowi s�onecznemu. W�rbd gwa�townego zarostu uwydatnia�a si�, opr�cz owego zbyt rozwini�tego organu powonienia, para drobnych, ma�ych oczu, obdarzonych niezwyk�� ruchliwo�ci�. Z wyrazem �ar- tobliwej przebieg�o�ci oczka obrzuci�y chat� Irlandczyka na poz�r oboj�tnym spojrzeniem, w istocie za� zbada�y dok�adnie postacie dwunastu finder�w. Opisana g�owa spoczywa�a na ciele, okrytym prawie do kolan wiekow� kurtk� my�liwsk� z koziej sk�ry, przeznaczon� dla znacznie wy�szej osoby, sk�adaj�c� si� z �aty na �acie i nadaj�c� cudakowi wygl�d dziecka, kt�re dla psoty przebra�o si� w szlafrok dziadka. Z tego bardziej ni� swobodnego okrycia wygl�da�a para chudych, za- krzywionych w kszta�t sierpa pa��k�w, stercz�cych z wy&endzlowa- nych, s�dziwych legginsach, z kt�rych ma�y cz�owiek wyr�s� przed dziesi�tkiem lat, a kt�re uwidacznia�y par� india�skich but�w takiej pojemno�ci, �e m�g�by si� w nich zmie�ci� od biedy ca�y w�a�ciciel; stopy jego mia�y niezwyk�e rozmiary. W r�ku trzyma� flint�, wygl�da- j�c� jak kij. Innej za� broni, kt�ra, wed�ug wszelkiego prawdopodo- biefistwa, tkwi�a za pasem, niepodobna by�o zobaczy�, gdy� zakrywa�a j� sk�rzana kurtka. A kofi? Tb nie by� kofi, lecz mu� z wygl�du tak stary, �e jego rodzice musieli chyba pami�ta� czasy potopu. D�ugirni �ysymi uszami macha� niczym skrzyd�ami wiatraka. Po grzywie od dawna nie by�o ju� �ladu. Ogon sk�ada� si� z nagiego koniuszka, w kt�rym tkwi�o dziesi��, czy dwana�cie w�osk�w. Dodajmy do tego zastraszaj�c� chudo��. Ale �lepia k�apoucha by�y jeszcze, jak u m�odych �rebi�t, tak �ywe i wyraziste, �e budzi�y respekt znawc�w. Drugi przybysz by�, niemniejszym orygina�em. Nieskoficzenie d�u- gi, straszliwie ko�cisty i wyschni�ty, by� tak przegi�ty, �e zdawa�o si�, i� oczy jego ni� mog� dojrze� nic poza stopami. Na tych stopach opiera�y si� tak wyd�u�one, �e a� budz�ce postrach, koficzyny dolne. Na mocnym my�liwskim obuwiu tkwi�a para sk�rzanych getr�w, po- krywaj�casporyjeszcze kawa�uda.'Iii��w siedzia� w ciasnej koszuli 12 my�liw- skiej, przepasanej szerokim pasem, gdzie z no�em i rewol- werem s�siadowa�o wiele innych ruezb�dnych drobnostek. Na szero- kich kanciastych barkach wisia� we�niany pled o w��knach, rozbiega- j�cych si� we wszystkich mo�liwych kierunkach. Na ostrzy�onej g�o- wie siedzia�o co�, nie chusta, nie czapka, ale tak�e nie kapelusz, co�, czego nazwa� niepodobna. Na plecach wisia�a stara, d�uga strzelba, kt�ra z dala wygl�da�a jak miech na kiju. 'Ii~zeci i ostatni by� niemal r�wnie d�ugi i szczup�y. G�ow� okrywa�a wielka ciemna chusta zwi�zana na kszta�t turbanu. Odziany by� w czerwon� kurtk� huzarsk�, kt�ra niepoj�tym zrz�dzeniem losu zab��- ka�a si� a� na Daleki Zachbd i w d�ugie spodnie p��cienne, a na nich buty z pot�nymi ostrogami. Przy pasie stercza�y dwa rewolwery i n�; strzelba by�a jedn� z owych z Kentucky, kt�re w r�kach dobrego strzelca nigdy nie pud�uj�. Jako osobliwo�� twarzy nale�a�oby wymie- ni� bardzo szerokie usta; oba k�ciki zdawa�y si� odczuwa� poci�g do uszu i zbli�a�y si� do nich bez nieufno�ci. Na og� cechowa�a t� twarz naj uczciwsza dobroduszno��. By� to na pewno cz�owiek, w kt�rym nie doszuka�by� si� fa�szu. Ci obaj dosiadali koni, kt�re przeby�y wiele trud�w, a mog�y znie�� jeszcze wi�cej. Skoro tr�jka dziwacznych go�ci usiad�a, ma�y odezwa� si� do go- spodarza, kt�ry do nich podszed�: - Czego tu mo�na si� napi�? - Brandy, sir - odpowiedzia� gospodarz. - Daj trzy szklanki, o ile nie masz nic innego. - Co tu mo�na mie�? A mo�e chcieliby�cie szampana? Nie wygl�- dacie mi na ludzi, kt�rych sta� na to. - Niestety - skin�� ze skromnym u�miechem przybysz. - Pan przeciwnie wygl�dasz tak, jak gdyby� w piwnicach mia� kilka tysi�cy butelek. A mo�e si� myl�? Szynkarz odszed�, przyni�s� trunek i przysiad� si� do dwunastu zbir�w. Ma�y przysun�� �zklank� do warg, skosztowa�, wyplu� i wyla� 13 nap�j na ziemi�. Jego towarzysze nie dali si� ubiec, przy czym ten, kt�ry nosi� huzarsk� kurtk�, �achn�� si�, rozszerzaj�c usta ponad miar�: - Zdaje si�, �e ten irlandzki rozb�jnik chce nas wytru� swoj� brandy! Jak my�lisz, Samie Hawkens? -Yes - odpowiedzia� zapytany. - Ale si� zawiedzie. Strawimy t� trucizn�, poniewa� nie b�dziemy jej pili. Sk�d�e ci przysz�o na my�l nazwa� go irlandzkim rozb�jnikiem? - Sk�d? Well! Kto w nim nie rozpozna na pierwszy rzut oka Irlandczyka, ten jest idiot�. - S�usznie! I w�a�nie dlatego dziwi� si�, �e� ty go rozpozna�, hihihihi! 'I~n �miech by� osobliwy. Niejako �mia� si� do wn�trza. Oczy ciska�y weso�e b�yski i zna� by�o, �e jest to jednak �miech najszczerszy. - Czy chcesz przez to powiedzieE, - podj�� drugi - �e poniek�d jestem idiot�? - Poniek�d? Dlaczego poniek�d? Nie, ca�kowicie, ca�kowicie, Willu Parker! Ju� od pi�tnastu lat wbijam ci w g�ow�, �e jeste� green- hornem, jakiego w �yciu nie widzia�em. Czy uwierzysz mi wreszcie? - Nie - odpowiedzia� Will, nie trac�c spokoju. - Po pi�tnastu latach nie mo�na ju� by� greenhornem. - Na og�, tak. Ale kto w ci�gu tych pi�tnastu lat niczego si� nie nauczy�, ten zawsze jest greenhornem i zawsze b�dzie, je�li si� nie myl�. Hihihihi! I to w�a�nie, �e oponujesz, �wiadczy o twojej przynale�no�ci do rodu najbardziej zatwardzia�ychgreenhorn�w. Co mniemasz o tych dwunastu gentlemanach, kt�rzy nas ciekawie ogl�daj�? - Nic dobrego. Czy widzisz, jak si� �miej�? 1� z ciebie, stary Samie. - Jak to? Ze mnie? - Poniewa� nie ma cz�owieka, kt�ry, patrz�c na ciebie, m�g�by si� powstrzyma� od �miechu. - Cieszy mnie to, Willu Parker, cieszy mnie niezmiernie. Tb 14 jeszcze jedna moja nad tob� przewaga. Kto rzuci na ciebie okiem, musi p�aka� gorzko, gorzko szlocha�. Jeste� smutnym, ponurym dzia- dem! Hihihihi! Wida� by�o, �e Sam Hawkens i Will Parker lubili si� �artobliwie sprzecza�. Nie brali sobie za z�e tych wzajemnych docinafi. 'Itzeci towarzysz dotychczas milcza�. 'I~raz podci�gn�� opadaj�ce getry, wy- sun�� przed siebie d�ugie nogi i rzek� z ironicznym u�miechem na szczup�ej twarzy: - Ci gentlemani nie wiedz�, co o nas my�le�. Kiwaj� g�owami i nie mog� si� domy�li�. Dobra kompania, co, Samie Hawkens? - A jak�e! - skin�� zapytany. - Niech im g�owy p�kn�, Dicku Stone! Za to my wiemy co o nich my�le�. Rzezimieszki, co, stary Dicku? - Yes. Zdaje si�, �e zamienimy ze sob� s��weczko. -'Pdk. I nie tylko ci si� zdaje! Uwa�am to nawet za rzecz pewn�, �e uraczymy ich swoimi pi�ciami. Tb w�a�nie ten tuzin, kt�rego �lad napotkali�my. - I kt�ry nast�pnie pojecha� za karawan�, aby z ukrycia j� obser- wowa�. -'Ikk, a potem jeden z nich pomkn�� naprz�d i wypytywa� kt�re- go� z osadnik�w. 'R~ podejrzane, bardzo podejrzane! Powiedz mi, Willu, czy s�ysza�e� co� o finderach? - Czy s�ysza�em? - odpar� Parker. - Czy zgubi�e� pami��, stary szopie? Wszak wielokrotnie zanudza�e� mnie opowie�ciami o nich. - Well, wiem bardzo dobrze. Pyta�em tylko, aby si� dowiedzie�, czy, mimo �e� greenhorn, nauczy�e� si� ceni� s�owa do�wiadczonych ludzi. A czy wiesz, ilu ma by� tych finder�w? - Dwunastu. - A ile os�b widzisz tutaj, drogi Willu? -'Ii~zyna�cie - roze�mia� si� Parker. - Wyrzu� gospodarza, barania g�owo! - Jak go ma wyrzuci�? Czy pozwo�i si� rus�y�? - Jeste� i zostaniesz greenhomem z krwi i ko��i! Nie mam nic przeciwko temu, aby� sam siebie wyrzuci�! Nie nauczy�e� si� jeszcze wyrzuca� z rachunku Irlandczyka; dlatego wyr�cz� tw�j s�aby rozum i powiem ci, �e bez niego siedzi tam dwana�cie osbb. Czy pojmujesz mnie? - Yes! Znam ci� na wylot, wiedzia�em wi�c, �e ch�tnie go sam przep�dziesz. Dlatego w�a�nie udawa�em, �e nie znam prawide� ode- jmowania. A wi�c jest ich dwun�stu; nie�le tym razem liczy�e�, m�j synu. Mam nadziej�, �e na przysz�o�� potrafisz zrobi� z tego u�ytek. Dwunastu, hm! Tb podejrzane! - Podejrzane? Czy naprawd� tak s�dzisz? W takim razie nasz greenhorn wreszcie wykazuje post�py! No, powiedz, dlaczego podej- rzane? - Jest ich dwunastu, a finder�w te� ma by� dwunastu - odpowie- dzia� z niewzruszonym spokojem Parker. - I co z tego wynika? Dalej�e! - Z tego wynika, �e by� mo�e, s� to finderzy we w�asnych osobach. -'Ihk jest, czcigodny Willu: Podejrzewam, �e to oni. Herszt nazy- wa si� pono� Buttler. Dowiemy si� wnet, czy kt�ry� z tych przyb��d�w nie nosi takiego nazwiska. - Powiedz� ci, oczywi�ci�~ - B�d� pewien! Zaciekawiamy tych gentleman�w. Poznaj� po nosach, �e wkr�tce jeden z nich si� zbli�y na wywiad. Jestem ciekaw, jak si� do tego we�mie. - Na pewno niezbyt grzecznie - o�wiadczy� Dick Stone. - Nie pozostaniemy im d�u�ni. - Dlaczego? - zapyta� Sam Hawkens. - Czy my�lisz, �e potra- ktujemy ich obcesowo? - Nawet bardzo! -Ani mi to w g�owie! Nasza tr�jka nosi nazw� Li�� Koniczyny. Tb nazwa zaszczytna; nie mo�emy przynie�� jej ujmy. Jeste�my znani z tego, �e sprytem i grzeczno�ci� wi�cej wsk�rali�my, ni� przemoc� i 16 grubia�stwem. 'Tkk ma by� nadal, tak, a nie inac�ej! - Well. Ale w�wczas te draby pomy�l�, �e si� ich l�kamy! - Niech tam, zostaw stary Dicku! Wkr�tce si� przekonaj�, �e si� pomylili i to bardzo, hihihihi! Li�� Koniczyny i ttwoga! Mog� przy- si�c, �e si� por�nimy. Zamierzaj� napa�� na karawan�, a my na to nie mo�emy pozwoli�. - Czy unieszkodliwisz ich, o ile si� oka�� finderami? -'1'dk. - Nie ob�dzie si� bez walki! - 'Pdk s�dzisz? Pshaw! 'I~n stary szop - m�wi�c to, wskaza� z zadowoleniem na samego siebie - ma czasami my�li lepsze ni� n�, lepsze ni� kula. Ch�tnie stroj� �arty i je�li daj� przewag� nad nieprzy- jacielem, umiem j� wykorzysta�. Niech�tnie natomiast przelewam krew. Mo�na zosta� panem swych wrog�w, nie pozbawiaj�c ich �ycia. - A wi�c podst�p? - wtr�ci� Parker. - Yes. - Jaki? - Nie wiem jeszcze. Oka�e si� w chwili stosownej. Musimy nade wszystko udawa� niedo�wiadczonych p�g��wk�w. - Greenhorn�w? - 'Ikk, greenharn�w, co przyjdzie ci, Parkerze z �atwo�ci�, gdy� jeste� nim w istocie. Sp�jrzcie, jak sobie g�by wycieraj� moj� Mary. -'Ii~zeba przyzna�, �e nie jest �licznotk�, Samie! - �licznotk�? Brednie! Jest szkaradnym bydl�ciem, przepysznie szkaradnym bydl�ciem; ale nie zamieni� jej na tysi�c szlachetnych rumak�w. Jest m�dra, do�wiadczona i rozumna jak ... jak ... jak, no, jak Sam Hawkens, jej pan. Ocali�a mi �ycie w stu przypadkach. W zamian za to nigdy nie wyda�em jej na sztych i �ycia nie zawaham si� narazi�, je�li ona znajdzie si� w niebezpieczefistwie. Moja Mary jest, s�owem, moj� Mary, jedyn�, niedo�cignion� i nie daj�c� si� por�wna� z �adnym innym bydl�ciem, ale z dTugiej strony upart�, niepoprawn�, niegodziw� besti�, kt�r� w�a�ciwie powinno si� z miejsca po�o�y� trupem. - Z twojej Liddy - dorzuci� Dick Stone. - 'Idk, z Liddy - skin�� Sam Hawkens z b�yszcz�cymi oczami, g�adz�c z uczuciem star�, cudaczn� strzelb�. - Liddy jest mi r�wnie droga, jak Mary; nigdy jeszcze nie spud�owa�a. Ile to razy wolno�� moja i �ycie zale�a�y od niej, a nigdy nie zawiod�a pok�adanych w niej nadziei. Wprawdzie i ona ma swoje zakorzenione narowy, ja jednak znam je, przestudiowa�em jak lekarz katarakt�. Znam dok�adnie jej zalety i wady. I wiem, gdzie j� trzeba popie�ci�, aby nie straci�a dobrego humoru. Nie wypuszcz� jej z r�ki a� do �mierci, a kiedy skonarn w waszej obecno�ci, prosz�, pogrzebcie mnie wraz z moj� Liddy! Nie chc�, by dosta�a si� do r�k cz�owieka, kt�ry jej nie zna i nie kocha! Mary, Liddy, Dick Stone i Will Parker - to czw�rka, do kt�rej przywi�zany jestem ca�ym sercem i poza kt�r� nie mam nikogo na ca�ym bo�ym �wiecie. Przebieg�y b�ysk oczu ust�pi� miejsca wilgotnemu odblaskowi. Szybko przetar� oczy palcami i podj�� znowu wesofo: - Sp�jrzcie, oto wstaje jeden z dwunastu, ten, kt�ry szepce taje- mniczo z gospodarzem. Prawdopodobnie podejdzie tutaj, aby nas poci�gn�� za j�zyki. Well. Komedia mo�e si� rozpocz��, lecz nie w�a�cie mi w parad�! Nie nale�y si� dziwi�, ani �mia�, �e Sam Hawkens nada� swej strzelbie i mu�owi kobiece imiona i �e si� tak pieszczotliwie o nich wyra�al. Westmani starego pokroju, niestety, tacy ju� wymarli, pr�cz niewielu, kt�rych mo�na zliczy� na palcach, byli zgo�a innymi lud�mi, ni� zgraja, kt�ra ich zast�pi�a. M�wi�c zgraja, nie mam na my�li wy��cznie m�t�w; to s�owo w tym wypadku ma inne znaczenie. Kiedy jaki� milioner, bankier, oficer, adwokat, chocia�by sam prezydent Stan�w Zjednoczonych udaje si� na Zach�d, zaopatrzony we wsp�- czesn� automatyczn� bro�, troskliwie strze�ony przez niezliczon� �wit�, bacz�c�, aby - uchowaj Bo�e! - komary nie pogryz�y go w szyjk� i kiedy z dobrego ukrycia t�pi �d razu setki sztuk zwierzyny, 18 bynajmniej nie dla zaspokojenia g�odu, tak� sk�din�d dostojn� oso- bisto�E prawdziwy westman zalicza do rabble, do zgrai. Dawniej na- potykano na prerii stada mustang�w, licz�ce po pi�� tysi�cy g��w; bizony toczy�y si� jak fale morskie po dwadzie�cia, trzydzie�ci tysi�cy jednocze�nie. Gdzie si� podzia�y te niezliczone gromady? Znikn�y! Dok�d si�ga preria nie zobaczysz ani jednego mustanga. Wyt�pione, wyniszczone! W parkach narodowych dzi� jeszcze "hoduje" si� kilka bawo��w; tu i �wdzie mo�na jeszcze zobaczy� je w ogrodach zoologi- cznych; ale z prerii, po kt�rej w�drawa�y tysi�cami, znikn�ly zupe�nie. Indianin ginie, wyniszczony fizycznie i moralnie, a prawdziwego wes- tmana widzi si� tylko w ksi��kach z ilustracjami. Win� ponosz� ci, kt�rych traper nazywa zgraj�. Nie m�wcie mi, �e istotna przyczyna tkwi w oddzia�ywaniu cywilizacji! Nie! C~wilizacja nie musi poci�ga� za sob� zniszczenia. Jak�e cz�sto, odk�d zbudowano kolej Pacyfiku, zbiera�y si� towarzystwa z setki lub nawet wi�kszej ilo�ci "gentlema- n�w" z�o�one i odbywa�y "wycieczk� my�liwsk�". Jechano na Zach�d, kazano zatrzymywa� si� w prerii i strzelano z bezpiecznych przedzia- ��w do mijaj�cych stad bawo��w; po czym ruszano dalej, zostawiaj�c naturalnie na miejscu padlin�, uwa�aj�c si� za prawdziwych my�li- wych i chwal�c sobie doznane przyjemno�ci. Na jedno zastrzelone zwierz� przypada�o dziesi�� i wi�cej postrzelonych, rannych, kt�re wlek�y si� dalej w m�kach i z wysi�kiem, aby niebawem pa�� gdzie� trupem. Indianin sta� z dala i z bezsiln� w�ciek�o�ci� patrzy�, jak okrutnie pozbawiano go po�ywienia, skazywano na g��d i pewn� �mier�. Skar�y� si� b�dzie - wy�miej�, broni� - zabij� jak bawo�y, kt�re biedny czerwonosk�ry uwa�a� za swoja w�asno�� i kt�re dlatego oszcz�dza�. Zgo�a inaczej post�powa� prawdziwy westman, my�liwy dawnego pokroju. ~n nie strzela� ponad potrzeb�. Zdobywa� po�ywienie z nara�eniem w�asnego �ycia. Na koniu zap�dza� si� w sam �rodek stada bawo��w. Mocowa� si� z mustangiem, chc�c go schwyta� i oswoi�. Stawia� czo�a szarym nied�wiedziom; jego �ywot by� nieustann� 19 rycersk� walk� z wrogim i sytuacjami, wrogimi zwierz�tami i wrogimi lud�mi. Musia� polega� na sobie samym, na swoim rumaku, na swojej broni, o ile nie mia� pa�� "zgaszony". Ko� zatem by� jego przyjacielem, strzelba - przyjaci�k�. Ilu my�liwych nara�a�o �ycie dla swego konia! I z jak� mi�o�ci� odnosili si� do strzelby, owej martwej rzeczy, kt�r� ich wdzi�czna fantazja obdarza�a dusz�. Nieje- den westman g�odzi� si� i usycha� z pragnienia, byle by ko� mia� dosy~ paszy i wody; przedtem my�la� o strzelbie, a potem dopiero o sobie. Nadawa� im imiona ludzkie i rozmawia�, jak z druhami; gwarzy� z nimi, kiedy na ustroniu, samotrze�, biwakowa� na trawie prerii lub w mroku puszczy. Do tego rodzaju westman�w zalicza� si� Sam Hawkens. �ycie na pustkowiu nie ozi�bi�o jego serca. By� i pozosta� dobrodusznym, a przy tym niezwykle chytrym dzieciakiem. Sta�o si� jak przewidywa�. Buttler podni�s� si�, podszed�, zasiad� wygodnie za sto�em, gdzie roztasowali si� trzej wesmani i nie uk�oni- wszy si�, przem�wi� szyderczo: - Jak wspaniale wygl�dacie, ch�opcy! Przypominacie nader osob- liwe i �mieszne trojaczki. - Yes, - skin�� Sam skromnie i powa�nie. 'Ib wyznanie brzmia�o tak komicznie, �e Buttler roze�mia� si� g�o�no, w czym wt�rowali mu towarzysze. Wreszcie rzek�: - Kim w�a�ciwie jeste�cie? - Ja jestem pierwszy - odpar� Sam. - Ja jestem drugi - doda� Dick Stone. - A ja trzeci - zauwa�y� Will Parker. - Pierwszy, drugi, trzeci? Cb� takiego? - zapyta� Buttler, stro- piony odpowiedziami. - No, trojaczki oczywi�cie! - odpowiedzia� Sam z niezwyk�� szczero�ci�. Nast�pi� drugi powszechny wybuch �miechu. Buttler by� zaskoczo- ny. Niech�� brzmia�a w s��wach, z kt�rymi zwr�ci� si� do Sama: 20 - �arty na bok! Mam zwyczaj zmusza� do powagi. Wida�, ie nie jeste�cie trojaczkami. Chc� zna� wasze nazwiska. S�ucham! - Nazywam si� Grinell - odpowiedzia� po cichu Sam. - A ja Berry - oznajmi� z obaw� w g�osie Dick. - A ja White - wykrztusi� trwo�liwie Will. - Grinell, Berry i White - powt�rzy� Buttler. - Hm. A teraz powiedzcie, czym si� trudnicie? - Zastawiamy sid�a - o�wiadczy� Sam Hawkens. - Zastawiacie sid�a? - roze�mia� si� egzaminator. - Nie wygl�- dacie wcale, aby�cie w �yciu schwytali jednego chocia�by bobra lub szopa! - Tymczasem jeszcze nie - wyzna� skromnie Sam. - Jeszcze nie? Dopiero chcecie zacz��? - Yes. - �wietnie, coraz lepiej! Sk�d przybywacie? - Z Castorville. - Czym si� zajmowali�cie? - Mieli~my do sp�ki sklep z ubiorami. -'Ihk, tak! Interes szed� kiepsko? Co? - Yes. Zbankrutowali�my troch�; za wiele po�yczali�my. Dawali- �my kredyt, a nie sp�acano nam nale�no�ci. . - S�usznie, s�usznie! Od razu pozna�em, �e jeste�cie bankrutami. A wi�c sprzedawcy ubior�w, mo�e nawet krawcy? 'Ii~zej krawcy, kt�- rych niezaradno�� doprowadzi�a do bankructwa. I wpadli�cie na wspa- nia�y pomys�; szukacie szcz�cia w zawodzie trapera. Czy�cie s�yszeli? Pytanie, skierowane do towarzyszy, przys�uchuj�cych si� rozmo- wie z ironicznym �miechem, wywo�a�o trzeci� g�o�n� salw� �miechu. Sam Hawkens krzykn�� z upozorowan� z�o�ci�: - Niezaradno��? Myli si� pan bardzo; sir! Wiedzieli�my, co robi�. Co� musia�o nam kapn�� z tego bankructwa, w przeciwnym bowiem razie nie dopu�ciliby�my do likwidacji sklepu. Odpi�� kurtk� my�liwsk� i stukn�� w szeroki pas, co wywo�a�o 21 metaliczny odd�wi�k, po czym doda� dumnie: -'Iii tkwi� monety, sir! Buttler, chocia� jego twarz przypomina�a w tej chwili dzi�b dra- pie�nego ptaka, w�sz�cego zdobycz, zapyta� swobodnym tonem: - Ma pan monety? A wi�c jeste�cie sprytniejsi, ni� mo�na s�dziE z pozor�w. Ile� wam przynios�o bankructwo? - Przesz�o dwa tysi�ce dolar�w. - Macie je przy sobie? - Yes. - W podr�y, w tych niepewnych stronach? -Pshaw! Mamybrofi. - Piekielnie ma�o si� przyda. Gdyby na przyk�ad zjawili si� ~nde- rzy, oczy�ciliby wam kieszenie, zanim cho�by jeden z was zd��y� wytrzeszczy� oczy. Dlaczego raczej nie z�o�yli�cie pieni�dzy w jakim� banku? - Z�o�ymy je, sir. W Prescott. - Chcecie si� tam udaE? - Yes. - Jako zastawiacze sideL? - Yes. - Czy� macie sid�a? - Nie. - Sk�d chcecie je wzi��? - Kupi� w Prescott. - Niebiosa! Co z was za ludzie! Co zamierzacie tam z�owi�? - Bobry i ... i ... i ... - urwa� zak�opotany. - I ... i ... i ... C� jeszcze? - naciera� Buttler. - Nied�wiedzie grizzly. Istny homeryczny �miech zagrzmia� przy drugim stoliku. Buttler �mia� si� a� do �ez. Ledwie si� uspokoi�, zawo�a�: - Grizzly chcecie schwyta� w �id�a,.grizzly, z kt�rych ka�dy jest na dziesi�� st�p wysoki i wa�y dziesi�� cetnar�w! Schwyta� w sid�a? 22 - Czemu nie? - mrukn�� Sam. - Je�li sid�a s� do�� du�e i mocne! - Przecie�, jak swiat swiatem, nie ma side� na grizzly! - Wi�c zam�wimy je u kowala w Prescott. - W Prescott? Jakiej to konstrukcji? - Nad tym ju� pomy�limy. - Wy, trzej krawcy? Przestafi, ma�y grubasie, przesta�, bo si� zad�awi�! �mia� si� na ca�e gard�o i dopiero pochwili m�g� podj��: - Gdyby nawet nie ten grizzly, to ju� z tego samego mo�na si� na �mier� zarechota�, �e jedziecie do Prescott, aby schwyta� bobry. - W�a�ciwie nie do Prescott; tam chcemy tylko kupi� sid�a. Potem pojedziemy do Gila i do rzeki San Francisco. - Gdzie woda na dwa cale g��boka. Sk�d�e tam bobry! - Niech pana g�owa nie boli, sir! Wyczyta�em to z ksi��ek, gdzie wszystko jest wyra�nie napisane o bobrach i podobnych im zwierz�- tach. - Pi�knie, doskonale! Je�eli swoj� m�dro�� wyssali�cie z ksi��ek, nic ju� nie mog� poradzi�. �ycz� wam tyle bobr�w i nied�wiedzi, ile tylko sobie wymarzycie. Ale znajdziecie co� jeszcze. - Dzikich Indian, kt�rzy w dzie� i noc b�d� was prze�ladowa� z ukrycia. - B�dziemy si� broni�. - Tymi grabiami? - Yes. -Do piorun�w, doka�ecie cud�w waleczno�ci! Poka�cie te swoje motyki. Musimy je obejrze�! Wyj�� z r�k Sama strzelb� i podszed� do towarzyszy. Ogl�dali j� ze �miechem. Z kolei Dick Stone musia� pokaza� swoj� flint�, kt�ra te� dozna�a podobnego przyj�cia. Buttler, zwracaj�c strzelb�, rzek�: - All right! Mam nadziej�, �e umiecie si� odchodzi� ze swoimi strzelbami nie gorzej, ni� dawniej z ig��. - B�d�cie spokojni! - odpowiedzia� pewnie Sam. -Ti'afimy w co chcemy trafi�. - Istotnie? - Istotnie! - Zak�ad, zak�ad! - podpowiadali towarzysze Buttlera. Na Zachodzie, gdzie niemal ka�dy spotkany jest wy�mienitym strzelcem, nie przepuszcza si� okazji do zak�adu. Strzelcy ch�tnie ubiegaj� si� o piersze�stwo; s�awa zwyci�zcy rozpowszechnia si� szyb- ko. Zak�ad toczy si� nieraz o wielkie sumy. T~raz w�a�nie nadarzy�a si� sposobno�� nie tylko do zak�adu, ale jednocze�nie do prawdziwej forsy. 'Ii~zej krawcy z pewno�ci� nie uczyli si� strzela�. Strzelby ich wygl�da�y na nie warte funta k�ak�w. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e je�li zgodz� si� zademonstrowa� swoj� sztuk�, b�dzie zabawa nie lada. Aby wi�c zach�ci� Sama, Buttler rzek� z pow�tpiewaniem: - 'Pdk, ig�� trafi� w r�kaw marynarki potrafi nawet �lepy; ale strzela� to co innego. Czy ju� strzela� pan kiedy�, mister Grinell? - Yes - odpowiedzia� ma�y. - Do czego? - Do wr�bli. - Z tej strzelby? - Nie. Z procy. - Z procy! - roze�mia� si� Buttler - I s�dzi pan, �e dobrze strzelasz z flinty? - Czemu nie? Celowa� to celowa�! -'1'dk? Jak daleko pan trafi? -'Pdk daleko, jak biegnie kula. - Powiedzmy, dwie�cie krok�w? - Well. - Mniej wi�cej w tej odleg�o�ci stoi ta s�siednia chata. Czy s�dzisz pan, �e trafisz? - Chata? - rzek� obra�ony Sam. -'ii'afi nawet �lepy, podobnie jak ig�� w r�kaw surduta. 24 - Chce pan powiedzie~, �e cel ma by� mniej�zy? - Yes. - Jak wielki? - Jak moja r�ka. - I my�lisz pan, �e z tej strzelby zdo�asz trafi�? - Yes. - Absurd! Ju� przy pierwszym strzale lufa p�knie, a je�li nawet nie p�knie, to tak si� skrzywi, �e kula nie p�jdzie prost� drog�, lecz skr�ci za r�g domu. - Spr�bujmy! - Chce si� pan za�o�y�? Macie przecie� pieni�dze. Na ile? - Na tyle, co pan. - Dolar? - Zgoda. - A wi�c, zak�adamy si�. Ale nie b�dziemy celowa� w tamt� chat�. W�a�ciciel jej m�g�by wzi�� nam to za z�e. - Strzelajcie w moj�! - przerwa� gospodarz. - Przylepi� do tylnej �ciany kawa�ek papieru wielko�ci mojej d�oni; to b�dzie cel. Dobito zak�adu. Go�cie wyszli z karczmy; gospodarz przylepi� papier. Buttler odliczy� dwie�cie krok�w. Da� dolara, Sam poszed� za jego przyk�adem. Wylosowano, kto ma pierwszy strzela�. Los pad� na Buttlera. Stan�� w odmierzonej odleg�o�ci, wycelowa� szybko, poci�g- n�� za spust i trafi� w papier. 'I~raz nadesz�a kolej na Sama. Jak najszerzej rozstawi� krzywe nogi, przy�o�y� sw� Liddy, przechyli� si� naprz�d i celowa� d�ugo, bardzo d�ugo. Wygl�da� jak fotograf, kt�ry si� ukrywa pod zas�ona, aby nastawi� obiektyw. Wszyscy si� roze�mieli. Wreszcie pad� strza� i Sam polecia� na bok, opu�ciwszy strzelb� na ziemi�, r�k� chwytaj�c si� za prawy policzek. �miech przeszed� w istne grzmoty. - Czy flinta uderzy�a pana? - zapyta� Buttler. - Yes, spoliczkowa�a mnie! - odpowiedzia� bole�nie ma�y. - A wi�c szarpie. Zdaje si�, �e jest niebezpieczniejsza dla pana, 25 ni� dta innych. Zobac�ymy, czy pan trafi�. Na papierze nie by�o nawet �ladu kuli. Szukano d�ugo, bardzo d�ugo, a� wreszcie jeden z gromady, kt�ry najbardziej si� oddali�, zawo�a�, daj�c has�o do ponownego �miechu: - Chod�cie tu do mnie! Na my�l mi nie wpad�o szuka� tutaj, ale ona tu tkwi, tu, kto j� chce zobaczy�? Chod�cie tutaj! Sznapsik wyp�ywa przez dziur�. Z boku, o dziesi�� krok�w od doinu, sta�a p�kata beczka gorza�ki. 'Iii w�a�nie ugodzi�a kula. Nap�j wyp�ywa� z dziury strumieniem gru- bym na palec. Ponownej salwie �miechu nie by�o ko�ca. Gospodarz kl�� i ��da� odszkodowania. Uspokoi� si� dopiero, gdy Sam przyrzek� zap�aci�. Irlandczyk zatka� dziur� drewnianym ko�kiem. - A wi�c nawet nie trafi� pan w dom! - zawo�a� Buttler do oszo�omionego Sama. - Powiedzia�ern, �e kule skr�c� za r�g. Dolar jest m�j. Czy chce pan jeszcze jeden zaryzykowa�, mr. Grinnel? - Yes - odpowiedzia� Sam. Drugim strza�em trafi� przynajmniej w dom, ale na dole, w k�cie, podczas gdy cel by� umieszczony po�rodku �ciany, na g�rze. Strzela� jeszcze cztery, czy pi�� razy i straci� tyle� dolar�w. Rozjuszony krzyk- n��: -'Ib tylko dlatego, �e zak�adamy si� o dolara. S�dz�, �e gdy stawka b�dzie wi�ksza, potrafi� lepiej celowa�. ' - S�usznie! - roze�mia� si� Buttler. - Wi�c ile? - Tyle�, co pan. - Powiedzrny, dwadzie�cia? - Yes. Sam straci� dwudziestk�, trafi� bowiem dok�adnie w ten sam k�t domu. Buttler zabra� pieni�dze i zapyta�, ukradkiem spogl�daj�c na swoich: - A mo�e jeszcze raz, mr. Grinell? - Yes - odpowiedzia� Sam. - Przecie� w ko�cu musz� trafi�! - Ja te� tak my�l�. Ile? Z6 - Jak pan sobie �yczy. - Pi��dziesi�t dolar�w? - Yes. - Albo powiedzmy lepiej, sto? -'Ib za wiele. Wprawdzie jestem przekonany, �e teraz wreszcie trafi�, ale nie chcia�bym zabiera~ panu takiej sumy, mister ... jak�e si� pan w�a�ciwie nazywa, sir? - Buttler - wynwa�o si� zapytanemu zbyt szybko i nieroztropnie. Prawdopodobnie wymieni�by inne nazwisko, gdyby nie zaskoczy�o go pytanie Sama. - Pi�knie, mister Buttler - doko�czy� Sam. - A wi�c nie sto. 'Ib za wiele. - Nonsens! Jak powiedzia�em, tak ma by�, chyba, �e panu brak odwagi. - Odwagi? Krawiec nie zna l�ku! - A zatem sto? - Yes. Buttler by� tak pewnywygranej, i� celowa� nader kr�tko, kr�cej ni� poprzednio. A mo�e podnieci�a go wysoko�� sumy, do�� �e kula chybi�a. Utkwi�a w murze tu� przy kartce. 1b jednak nie pozbawi�o go dobrego humoru, by� bowiem prze�wiadczony, �e przeciwnik jeszcze bardziej spud�uje. Z kolei zacz�� celowa� Sam, ale dok�d? Do k�ta muru, gdzie stale trafia� i gdzie, opr�cz pierwszej, tkwi�y wszystkie jego kule. - Co panu strzeli�o do g�owy, mister Grinell! -zawo�a� zdumiony Buttler. - Celuje pan w k�t! - Rozumie si� - odpowiedzia� spokojnie Sam. - Ale dlaczego? - Dopiero teraz pozna�em swoj� strzelb�. - Jak to? - Strzelba posiada w�asn� wol� i w�asne kaprysy. Kiedy celuj� w papier, ita g�rze po�rodku, kula trafia na dole w r�g. A wi�c skoro 27 wyceluj� w r�g, kula przebije papier. - O~! -'Ihk strzelby. Uwa�ajcie! ' Opu�ci� kurek i kula przebi�a dok�adnie �rodek celu. - Widzicie wi�c, �e mia�em s�uszno��! - roze�mia� si� Sam. - Wygra�em! Dawaj pan sto dolar�w, mister Buttler. Stawka nie by�a jeszcze wy�o�ona. Buttler si� oci�ga�; wola�by odm�wi� zap�aty. Ale wpad� na pomys�, kt�ry mu si� wyda� zbawien- nym. Wyci�gn�� pieni�dze z kieszeni, wr�czy� Samowi i rzekl: - Czy PoPrzestajemy? - Jak pan sobie �yczy. - A mo�e jeszcze raz? - Zgoda. - Ale nie sto, lecz dwie�cie! - Sir, to za wiele. - Dla mnie nie. Mo�e si� pan l�ka? - L�kam si�? Bynajmniej! - A wi�c dwie�cie! Ale trzeba z g�ry wy�o�y�. - Dobrze! M�j kolega mister Berry jest bezstronny, niech wi�c przechowuje pieni�dze. Przykleimy nowy papier z oznaczonym po �rodku punktem. Wygra ten, czyja kula utkwi najbli�ej owego punktu. - Zgoda - o�wiadczy� Buttler. - Strzelamy jednak nie z dwustu, lecz z trzystu krok�w. - W takim razie nie trafi�! - Nie jest to konieczne. Naprz�d, mister Grinell, czas ju� da� te dwie�cie dolar�w! Sam da� pieni�dze Dickowi Stone. Buttler nie mia� ju� zapewne w�asnych pieni�dzy, gdy� zaci�gn�� po�yczk� od swoich towarzyszy. Kiedy zebra� sum�, wr�czy� j� Dickowi, kt�ry wiedzia� dobrze, dlacze- go Sam wybra� go na arbitra. Po naklejeniu nowej kartki odliczono trzysta krok�w i Buttler przygotowa� si� do str�a�u. 28 - Celuj lepiej, ni� poprzednio! - zawo�a� jeden ze zbir�w. - Milcz! - odpowiedzia� gniewnie herszt. - Nie pobije mnie byle krawczyk! - A jednak poprzednio? -'Ib by� przypadek, nic wi�cej! Celowa� tym razem dhi�ej i staranniej. Kula tra~�a w papier, acz- kolwiek nie w sam �rodek. - Wspania�y,pi�kny, doskana�y strza�! - gratulowali kamraci. 'I~raz mia� strzela� Sam. Przy�o�y� strzelb� i wypali�. Nast�pi� wie- log�o�ny okrzyk strachu, czy w�ciek�o�ci; trah� dok�adnie w �rodek. Dick Stone podszed� do�, wr�czy� mu pieni�dze i rzek�: - Zabieraj �ywo, stary Samie, bo nic nie dostaniesz! - Well; ale musieliby mi p�niej zap�aci�. Schowa� pieni�dze i zbli�y� si� do chaty. - Niepoj�te, przekl�te szcz�Cie! - zawo�a� gniwnie Buttler. - 'I~kiego przypadku jeszcze nigdy nie widzia�em! - W ka�dym razie, je�li o mnie chodzi - wyzna� Sam, zgodnie z prawd�; by� bowiem wy�mienitym strzelcem i nigdy nie liczy� na przypadek. Buttler jednak inaczej jego s�owa zrozumia�. - A wi�c zwr�� pan pieni�dze! - Zwr�ci�? Dlaczego? - Poniewa� przyzna�e� pan, �e to przypadek wpakowa� kul� w cel. - Pi�knie! Ale przypadek pos�ugiwa� si� moj� r�k� i moj� tlint�. 'Ii~afi�, a zatem wygra� zak�ad. Do niego nale�� pieni�dze; dam mu je przy najbli�szym spotkaniu. -1� maj� by� kpiny, sir? - zapyta� gro�nie Buttler. Zbiry natychmiast otoczy�y obu zawodnik�w. Westman nie okazywa� l�ku. Odpowietizia� spokojnie: - Sir, nie dopuszczam si� kpin, kiedy chodzi o pieni�dze. Gzy mamy strzela� dalej? ~ Nie. Ghcia�bym si� z panem za�o�y�, a nie z pana przypadkiem. Czy zawsze panu sprzyja? 29 Mrugn�� ukradkiem na towarzyszy, aby powstrzymali si� jeszcze od awantury. Westman spostrzeg� jednak to mrugni�cie i odpowiedzia� z u�miechem: -Zawsze, o ile to si� op�aci, ale nie kiedy stawk� jest n�dzny dolar. W tym wypadku kula moja mo�e trafi� w p�ot. Mieli w�a�nie skr�ci� za r�g budynku, aby wr�ci� do sto��w, gdy si� na kogo� natkn�li. Ow� "osobisto�ci�" by� mu� Sama Hawkensa, niespokojnie szukaj�cy swego pana. Buttler, kt�ry szed� na przedzie, zderzy� si� ze zwierz�ciem. - Wstr�tne bydl�! - zawo�a�, uderzaj�c Mary w �eb. - Prawdziwy, istny rumak krawca! Nikomy innemu na my�l by nie wpad�o dosiada� takiej bestii! - S�usznie - odpar� Sam. - Ale dlaczego? - Dlaczego? Oczywi�cie, ze wstr�tu! - �atwiej powiedzie�, �e ze wstr�tu, ni� z tego prostego powodu, i� dosi��� jej zbyt trudno. - Jak to? Jak pan to rozumie? Czy pan chce przez to powiedzie�, �e ten k�apouch nie pozwoli si� uje�d�a�? -'I~go nie twierdz�, sir. Chcia�em tylko powiedzie�, �e jedynie bardzo dobry je�dziec mo�e mego mu�a dosi���. Wym�wi� to takim tonem, �e Buttler zapyta� szybko: - Czy mniema pan, �e jestem z�ym je�d�cem i �e nie utrzymam si� na tej pokrace? - Bynajmniej; sir, aczkolwiek nale�y si� spodziewa�, �e zwierz� str�ci pana w okamgnieniu. - Mnie? Najlepszego je�d�ca od Frisco do Nowego Orleanu? Jeste� pan szale�cem! Sam zmierzy� go od st�p do g��w ironicznym spojrzeniem i zapyta� niedowierzaj�co: - Pan, najlepszym je�d�cem? Nie wierz�. Nie jest pan odpowie- dnio zbudowany; nogi ma pan za d�ugie. - Nie jestem odpowiedni� zbudowany? - roze�mia� si� Buttler. 30 - Co mo�e wiedzie� krawiec o je�d�ie konnej! Nadje�d�aj�c tutaj, siedzia� pan na tym k�apouchu jak ma�pa na wielb��dzie, a teraz wypowiadasz si� na temat dobrej jazdy? Niech si� pan nie o�miesza! �cisn� pafiskiego mu�a nogami tak, �e po pi�ciu minutach runie! -Albo po minucie pozb�dzie si� pana! Chce pan i�� o zak�ad? - Stawiam dziesi�� dolar�w! - zawo�a� Buttler, kt�ry ju� nie mia� pieni�dzy na tak wyg�rowane, jak poprzednio, stawki. - Ja r�wnie�. - �e mnie mu� nie str�ci! - A ja twierdz�, �e tak! - Dobrze. Dziesi�� dolar�w! Sam wyj�� pieni�dze i wr�czy� znowy Dickowi Stone. Buttler po�y- czy� od koleg�w i r�wnie� z�o�y� stawk� Dickowi. Wola�by wprawdzie wr�czy� jednemu ze swoich, ale nie chcia� wzbudza� podejrze�. - Straszny zak�ad! - rzek� gospodarz. - Dla marnych dziesi�ciu dolar�w dosiadasz pan takiej szkarady! Tym razem jednak na pewno wygrasz. Buttler uj�� star� Mary za cugle i wyprowadzi� na placyk przed chat�. - A zatem w ci�gu minuty pod mu�em! - zawo�a� do Hawkensa. - Je�li po minucie b�d� na nim siedzia�, wygra�em. - Czy mog� ra�mawia� ze zwierz�ciem? - zapyta� Sam. - Czemu nie? Gadaj z nim, gwi�d� albo �piewaj, jak sobie �yczysz! Utworzy�y si� dwie grupy. W jednej sta� Sam, Dick i Will; w drugiej gospodarz z finderami. Buttler dosiad� mu�a, kt�ry sta� spokojnie i nieruchomo, jak rze�ba drewniana. W�wczas Sam rzek�: - Zrzud go, moja dobra Bucking Mary! Mu� natychmiast zgarbi� si� jak �bik, wszystkimi czterema ko�czy- narni podskoczy� w g�r�, wyci�gn�� si� w powietrzu i wreszcie stan�� na ziemi. Stan�� na tym samym miejscu. Buttler natomiast siedzia� nie na siodle, lecz na ziemiohok~e~~a~m~~~~.~,~ `a-'~-~~~.~'~ 2 wra�e�ia. Buttler zerwa� si� na r�wne nogi i zawo�a� w�ciekle: 31 - Tb bydl� diabelskie! Z pocz�tku stoi potulnie jak baranek, a potem zrywa si� jak balon w powietrze! - Lepiej by pan wyszed� na tym, gdyby� by� lotnikiem, a nie je�d�cem. Stawki s� moje - odpowiedzia� Sam, chowaj�c je do kieszeni. - Do kata! Nie wiem, czy dobrze zrozumia�em! Czy� nie powie- dzia�e� zwierz�ciu, �eby mnie zrzuci�o? - Yes. - Sir, wypraszam to sobie! -Pshaw! Pozwoli� mi pan z mu�em rozmawia�. - Ale nie na moj� szkod�! - Nie, zrobi�em to ku po�ytkowi pana. Powinien si� pan tylko przys�ucha� moim s�owom, a zrozumia�by�, co zwierz� uczyni i jak si� masz wobec tego zachowa�, je�li jeste� tak dobrym je�d�cem, za jakiego si� podawa�e�. - Wel~ w takim razie teraz na pewno wygram. Nie pozwol� si� zrzuci�! Jeszcze dziesi�� dolar�w? - Ch�tnie. Buttler po�yczy� po raz drugi, wr�czy� Dickowi i dosiadaj�c mu�a, zwr�ci� si� do Sama: - No, powiedz pan teraz tej pokrace, co ma zrobi�! Sam roze�mia� si� w odpowiedzi i zawola�: - Pozb�d� go si�, moja mi�a Striping Mary! Mary pu�ci�a si� w galop, nie zwa�aj�c na op�r je�d�ca. Zakr�ci�a �uk ku kraw�dzi chaty i przybywszy tam, pomkn�ia ku drugiej kraw�- dzi, ale tak blisko muru, �e prawa noga je�d�ca zawadzi�a o w�g�o. Aby jej nie z�ama�, czy zwichn��, Buttler musia� sam wyskoczy� z siod�a. Mu� "pozby� si�" je�d�ca i usiad� plackiem na ziemi. - Do stu tysi�cy diab��w! - zawo�a� rozjuszony je�dziec, podno- sz�c si� i pocieraj�c kolano. - 'Pd bestia jest prawdziwie piekiel- nym bydl�ciem. By�em przygotowany na str�cenie. Jak m�g� mu pan rozkaza�, �eby si� mnie pozby�a? 32 - Zgodzi� si� pan, �ebym z mu�em rozmawia�, �ebym gwizda� i �piewa�, jak mi si� �ywnie podoba. Pieni�dze s� moje! Zabra� obie stawki. Buttler podszed�, kulej�c do gospodarza i szepn��: - Daj mi dwadzie�cia dolar�w! Moi ludzie nic ju� nie maj�. - Chcesz jeszcze raz si� za�o�y�? - zapyta� Irlandczyk. - Naturalnie. - Znowu stracisz! -'Ihraz nie. - A je�li jednak? Kto mi zwr�ci moje pieni�dze? - Ja, �otrze, ja! - Ale kiedy? - Do jutra rana. - Jutro rano? Kiedy ostatni grosz stracicie? - O�la g�owo! Tb tylko po�yczka! Moi ludzie nie przygl�daliby si� tak spokojnie, gdyby nie wiedzieli, �e jutro rano odzyskam swoje pieni�dze i dostan� co� ponadto. - Czy�by te dwa tysi�ce? - Yes. - Miej si� na baczno�ci, sir! 'I~n cz�owiek nie jest wcale taki g�upi , jak przypuszczali�my. -Pshaw! Los mu sprzyja. - W strzelaniu tak, ale co do tego mu�a? - Nawet w tym wypadku. 'Ib zwierz� jest kupionym za kilka dolar�w starym, wytresowanym mu�em cyrkowym. Zna tylko te dwie sztuki, nic ponadto. A zatem pieni��ki! Chcia�bym tymczasem odzy- ska� przynajmniej ostatni� dwudziestk�. Gospodarz przyni�s� dwadzie�cia dolar�w, Buttler zawo�a� do Sa- ma: - Czy jeszeze raz? -'Ihk, ale po raz ostatni. - Zgoda. Dwadzie�cia dolar�w? Oto pieni�dze. Daj� naj�wi�tsze 2 - Kr�l naftowy s�owo, �e pa�ski potw�r teraz ju� mnie nie powali! Dosiad� wierzchowca, �ci�gn�� cugle i �cisn�� mu boki nogami, wyczekuj�c, czy Sam ka�e si� go pozby�, czy te� zrzuci�. Ale chytry ma�y nie powt�rzy� ani jednego, ani drugiego polecenia, lecz zawo�a�: - Zwal go, moja droga Rolling Mary! Mu� natychmiast rzuci� si� na ziemi� i potoczy� jak walec. Z obawy przed pogruchotaniem, Buttler musia� pu�ci� cugle i wyj�� nogi ze strzemion. Mary, poczuwszy si� woln�, skoczy�a na nogi, pomkn�a ku swojemu panu, wyda�a triumfalny krzyk i potar�a pysk o jego plecy. Buttler podni�s� si� powoli. Rozw�cieczony wielokrotn� przegra- n� z trudem powstrzymywa� si� aby nie wybuchn�E. - Czy nie chcia�by si� pan jeszcze raz za�o�y�? - zawo�a� Sam Hawkens. - Id� pan do diab�a z t� wstr�tn� besti�! - hukn�� zapytany, siadaj�c. - Nie obcuj� z diab�em, mister Buttler. P�jd� zatem tam, dok�d zechc�. - Jedziecie do Prescott? -- Yes. -Ju� dzisiaj? - Nie. Zostaniemy dzisiaj tu, w San Xavier del Bac. - Czy znale�li�cie ju� nocleg? - B�dziemy spa� pod go�ym niebem. - Macie co je��? - Jeszcze nie. S�dzili�my, �e tu dostaniemy. - 'Ii~ was uracz� tylko kukurydz�. Ale mo�ecie sobie podje��, je�eli zostaniecie naszymi go��mi. Czy przyjmujecie zaproszenie? - Owszem, sir. Kiedy zasi�dziecie do wieczerzy? - Kiedy mi�so nadejdzie, zawiadomi� pana. W ten spos�b zako�ezono seri� zak�ad�w i obie grupy wr�ci�y do swoich sto��w. Pokrzy�owane plany Zrobi�e� dobry interes! - rzek� Dick do Sama. -- Chntzaie przyst�- pilbym do sp�ki. - To zbyteczne, je�li si� nie myl�. Uwa�aj� nas naprawd� za krawc�w, hihihihi! A ten herszt nazywa si� Buttler! - A wi�c mamy przed sob� dwunastu finder�w. Z�e towarzystwo do kolacji! - Nie by�em zmuszony przyj�� ich zaproszenia; mamy jeszeze w worku zapasy na ca�y dziefi, co nam starczy do `Ilicson; ale mam w�asne plany w zanadrzu. Zarnierzam ich mianowicie wzi�� do niewoli. - Ale jak? -To si� zobaezy. -- Lepiej by�oby jecha� dalej; to bardzo niebezpieczne dla nas miejsce. Zechc� ci na pewno odebra� wygran�! - Oczywi�cie! Ale odechce im si� pr�dko. Nie l�kam si� ich, tym bardziej �e przekonali mnie, jak �atwo ich wodzi� za nos. Uwa�a� nas za krawc�w, nas; Li�� Koniczyny! - Jeste� szezwanym lisem; stary Samie! - Jestem wcale zadowolony ze swej oskalpowanej g�owy. I ja niogdy� posiada�em w�asne w�osy wraz ze sk�r�; nosi�em je od uro- dzenia z dum� i z pe�nym prawem, od kt�rego nie m�g�by mnie ods�dzi� �aden adwokat, lecz w koficu zdyba� mnie tuzin, czy dwa 3S Pokrzy�owane plany Zrobi�e� dobry interes! - rzek� Dick do Sama. - Ch~tnie pr