Tomaszewska Maria - Tego lata w burbelkowie
Szczegóły |
Tytuł |
Tomaszewska Maria - Tego lata w burbelkowie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Tomaszewska Maria - Tego lata w burbelkowie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Tomaszewska Maria - Tego lata w burbelkowie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Tomaszewska Maria - Tego lata w burbelkowie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marta Tomaszewska
"Tego lata w Burdelkowie"
Rozdział pierwszy
Chłopiec o imieniu Bartosz
szedł, pogwizdując, przez pole,
z rękami w kieszeniach krótkich
spodenek. Minę miał taką, jakby
mu coś chodziło po głowie. I
faktycznie. Tylko nie coś, a
ktoś. Mianowicie pradziadziuś
Burbelka. A jeszcze ściślej:
drewniane saboty pradziadziusia
Burbelki, prawie tak stare jak
on sam.
Wydawały przy chodzeniu
charakterystyczny, rozpoznawalny
dla wszystkich domowników odgłos
szurania.
Bartosz usłyszał to szuranie
dziś w nocy, obudziwszy się nie
wiadomo dlaczego. Szuranie
dobiegało od schodów
prowadzących na strych. W jakim
celu pradziadziuś Burbelka
właził tam, po tych
niebezpiecznych dla niego, wręcz
mu zakazanych schodach, i to na
dodatek w sabotach?
Coś w tym było dziwnego.
Bartosz spojrzał na sąsiednie
łóżko: Heniek spał w swój
denerwujący Bartosza sposób -
naciągał koc na głowę, a jedną
nogę zwieszał z łóżka. Noc była
bardzo ciemna, więc Bartosz dziś
widział tylko niewyraźny
kształt, bez denerwującej go
nogi. Usiadł i nadsłuchiwał.
Wyraźne szuranie, a potem cisza.
A przecież drzwi od strychu
skrzypiały! Bartosz nie
wytrzymał. Wyjął spod poduszki
latarkę, cienką jak palec, ale
dającą silne światło. Ostrożnie
wyślizgnął się z łóżka, na
palcach przeszedł przez pokój i
- ostrożnie uchylił drzwi do
sieni.
Na dole paliła się, jak
zwykle, mała lampka, lecz schody
na strych tonęły w ciemności.
Bartosz oświetlił je swoją
latarką. Wąski promień myszkował
po stopniach niby słoneczny
zajączek. Ani śladu
pradziadziusia Burbelki!
Chłopiec, coraz bardziej
zaciekawiony, zachowując
najwyższe środki ostrożności,
wspiął się po schodach na górę i
- o mało się o coś nie potknął.
W ostatniej doprawdy chwili
dostrzegł, że u samej góry, na
podeście, stały sobie wysłużone
saboty pradziadziusia Burbelki.
Tylko saboty.
Coś mi się tu nie podoba -
pomyślał Bartosz.
Postanowił zajrzeć na strych,
choć nocą strych w dużym
wiejskim domu to dla miastowego
chłopca nic przyjemnego.
Nacisnął klamkę. Nie ustąpiła.
Dopiero potem spostrzegł małą,
solidną kłódeczkę. Klepnął się w
czoło. Jasne, przecież był razem
z wujem Mateuszem w sklepie,
kiedy kupował on tę kłódkę!
Część strychu została bowiem
przystosowana na mieszkanie dla
ewentualnych letników i wuj
Mateusz postanowił, że do ich
przyjazdu nikt, oprócz
dorosłych, nie będzie tam
chodził.
- Nie po to oboje z mamą
napracowaliśmy się jak dzikie
woły, żeby mi tam buszowała
banda dzieciaków - powiedział
twardo.
I zamknął drzwi na kłódkę.
Pradziadziuś Burbelka nie
należał do bandy dzieciaków, ale
na strych, jako się rzekło,
wchodzić miał zakazane. A tu - w
środku nocy szur_szur - szurało
po schodach, jakby pradziadziuś
po nich się wspinał.
Nie bez powodu szurało: saboty
są.
A pradziadziuś?
Bartosz zaniepokoił się nie na
żarty. Ciągle zachowując środki
ostrożności, zszedł na dół i
stanął pod drzwiami pokoju
pradziadziusia. Nawet nie musiał
przykładać ucha do drzwi, żeby
usłyszeć chrapanie. Pradziadziuś
był u siebie i chrapał w
najlepsze. Ale Bartosz umysł
miał dociekliwy. Na wszelki
wypadek uchylił drzwi, puścił
snop światła na wielkie łoże
pradziadziusia i stwierdził, bez
najmniejszych wątpliwości, że w
łożu, osobiście, leży
pradziadziuś Burbelka, i że to
on, osobiście, chrapie.
Co więc robiły na górze jego
saboty?
Bartosz stał przez chwilę w
sieni niezdecydowany. Zżerała go
ciekawość, lecz jednocześnie
chciało mu się spać: przyjechał
na wieś dopiero dwa dni temu i
powietrze, zapach pobliskiego
lasu, ruch - wszystko to
odurzało: wieczorem zapadał w
kamienny sen.
Dziwne więc, że się obudziłem
- pomyślał jeszcze i wrócił do
pokoju, który, bardzo niechętnie
skądinąd, dzielił w tym roku z
Heńkiem. Puścił snop światła na
jego łóżko. Światło wydobyło
bosą piętę wystającą spod koca.
No tak - pomyślał Bartosz,
położył się na swoim łóżku i
natychmiast zasnął.
Śniły mu się schody i śniła mu
się Heńkowa pięta, skacząca po
tych schodach wiodących na
strych jak łysa piłka tenisowa.
To był sen nadranny i Bartosz,
tuż po obudzeniu, mając pod
zamkniętymi jeszcze powiekami tę
piętę skaczącą po schodach,
zaczął poważnie myśleć, że
wszystko, co przydarzyło się w
nocy, to jakiś kawał, którym
Heniek chciał go zdenerwować.
Ale przecież Heniek spał
wówczas, gdy saboty
pradziadziusia szur_szurały po
schodach!
Może spał, a może nie - myślał
Bartosz, idąc piaszczystą drogą
tuż przy polu kukurydzy.
Pole to należało do wuja
Mateusza i było ku wujowej
rozpaczy dość mocno zdewastowane
przez niedawny grad. Wszędzie
wokoło widniały ślady tej
niszczącej nawałnicy. Szczęściem
przeszła takim wąskim pasem, że
oszczędziła rosnące dalej zboże.
Chłopiec o imieniu Bartosz
niczego nie widział. Szedł.
Pogwizdywał. Czasem mruczał:
schody - pięty, schody - pięty,
saboty i... No przecież pod
drzwiami na strychu stały te
saboty! O mało się o nie nie
potknąłem!
Ledwo tak pomyślał - potknął
się. O coś leżącego na ziemi.
Spojrzał: na ścieżce, obok
przewróconego roweru leżał
mężczyzna w dżinsach. Właśnie o
niego zawadził nogą. Żeby już
rzec wszystko: o mało nie
nadepnął na jego twarz!
Zdumiony i zły - kto kładzie
się w poprzek uczęszczanej
ścieżki? - patrzył na tę twarz,
na którą o mało nie nadepnął. A
z twarzy, dawno niegolonej,
patrzyły na niego oczy, w
których nie było gniewu. W
których nie było nic. Pustka.
Bartosz nigdy jeszcze nie
napotkał spojrzenia, które by
tak nic, ale to zupełnie nic nie
wyrażało. Więc znowu się
potknął. Wewnętrznie. O tę
pustkę, od której po prostu
zadygotał. Wiedział, że powinien
powiedzieć: przepraszam. Nie
mógł. Co więcej, nie pomyślał,
że może jakoś obejść tego
zagradzającego drogę, niestarego
bynajmniej, mężczyznę. On zaś
przymknął oczy i obrócił się na
bok. A wtedy z połamanej
kukurydzy wyszła dziewczynka
trzymająca w objęciach burego
kociaka. Dwa ciasno splecione
warkoczyki dyndały wokół jej
chudej twarzy. Nie spojrzała na
Bartosza. Podeszła do leżącego
na ścieżce mężczyzny. Podniosła
rower.
- Tato, chodź! - powiedziała.
I mężczyzna posłusznie wstał.
Był wysoki.
Byłby jeszcze wyższy, gdyby
się nie garbił. A garbił się
strasznie. Jakby na każdym
ramieniu miał stukilowy ciężar.
Dziewczynka z kotkiem w
objęciach spojrzała na niego
krytycznie.
- Tato, nie garb się! -
powiedziała surowo.
I mężczyzna posłusznie się
wyprostował. Ona zaś bez
ceremonii włożyła swego kotka za
koszulę ojca, jedną ręką ujęła
kierownicę roweru, drugą - jego
rękę i poszli w stronę jeziorka.
Dziewczynka prowadząca duży
rower i dużego mężczyznę
wydawała się bardzo miła. Ale
szła przesadnie wyprostowana. W
widoku tych wyprostowanych,
dziecinnych pleców było coś
takiego, że Bartoszowi nagle
zachciało się płakać. Jak w
obliczu trudnego do zniesienia
nieszczęścia.
Ona potrzebuje pomocy, ta
dziewczynka - pomyślał,
zagryzając wargę.
Patrzył, aż znikli między
namiotami pola biwakowego.
Jednak nie ruszył się z miejsca.
Aha, to pewnie turyści -
stwierdził tylko.
Ta myśl przyniosła pewną ulgę.
Niepokój jednak pozostał.
Bartosz podjął przerwaną
drogę, lecz już nie pogwizdywał.
Tyle się wydarzyło. Saboty
pradziadziusia Burbelki, które
nocą stały przed drzwiami
strychu, a rano, jak gdyby nigdy
nic, człapały na
pradziadziusiowych nogach.
Bartosz nie zdołał obudzić się
przed Heńkiem i to Heńka ciągle
podejrzewał o zrobienie mu
kawału. Ten mężczyzna, leżący na
ścieżce, bynajmniej nie pijany,
o pustych oczach. Ta
dziewczynka, która tak spokojnie
opiekowała się swoim dużym tatą.
Zagadkowe, zagadkowe.
Nieźle się zaczynają te
wakacje - pomyślał Bartosz,
zbliżając się do wsi.
Rozdział drugi
Bartosz, który mieszkał w
Warszawie przy Alei
Niepodległości róg Woronicza,
nie opodal Telewizji, miał
zupełnie inne plany wakacyjne.
Chciał pojechać nad morze. I
właściwie tak zostało to
zaplanowane. Niestety, mama
nagle straciła pracę i zaczęło
być krucho z pieniędzmi.
Narada rodzinna była krótka i
nawet nie bardzo burzliwa.
- Sprawa wygląda tak -
powiedział ojciec Bartosza, pan
Krzysztof. - Nie możemy wysłać
was oboje. Wiem, Bartosz, że
chciałeś nad morze. Ale na dobrą
sprawę możesz pojechać na wieś.
Gosia ma już zaklepany obóz
językowy, a jak wiadomo...
- Wybieram się do liceum z
językiem francuskim - dokończyła
Małgorzata. - Co przesądza
sprawę.
Nie zamierzała tego
powiedzieć. Tym tonem! Kochała
swego młodszego brata Bartosza,
który nie znosił, kiedy nazywano
go Bartkiem, i chętnie
zrezygnowałaby z obozu na jego
korzyść. Ale za rok będzie miała
egzaminy do ogólniaka. Obóz
językowy jest jej szansą,
wszystko było jasne i - właśnie
to ją wściekało. Była zła na
cały świat, a zwłaszcza na
dyrektora instytutu, który
zwolnił mamę z pracy. Teraz!
- Jest pani świetnym
pracownikiem, pani Grażyno -
powiedział ten drań. - Ale muszę
przyjąć kogoś młodszego. Takie
czasy. Strasznie mi przykro.
Kogoś młodszego! Mama miała
dopiero trzydzieści siedem lat.
No tak, ale ten nowy dwadzieścia
pięć. I żadnego doświadczenia.
Tylko tę młodość.
- Nie denerwuj się, Małgosiu -
uspokajała ją mama. - Jeszcze
trochę, a zaczną doceniać nas,
starszych, którzy coś umiemy. Na
pewno coś znajdę. Ale na
razie...
Na razie nie starczało
pieniędzy na wakacje dla obojga
jej dzieci...
- Bartosz, przecież lubisz
pradziadziusia Burbelkę i całą
tę naszą rodzinę - rzekła mama
znękana. - A okolica
prześliczna. Byłeś tam i...
- Byłem i pojadę - przerwał
twardo Bartosz. - Nie ma o czym
mówić.
To powiedziawszy, wstał i
wyszedł z pokoju. Nie
ostentacyjnie. Po prostu. Bo
naprawdę nie było o czym mówić.
Jasne, że Gosia nie może
zrezygnować z obozu językowego.
Rozumiał to dobrze.
Ale - kto zrozumie, że i jego
ominęła wielka szansa? Na
kolonie w Sztutowie jechał
najlepszy przyjaciel Bartosza,
Grzesiek, kolega z tego samego
domu, i - jechała Ania... Ania
też z tego samego domu...
Ile w tym wielkim domu
mieszkało dzieciaków!
Ania była właściwie
niemożliwa, lubiła dokuczać
chłopakom, a zwłaszcza
Bartoszowi, który niejeden raz
porządnie się na nią wściekł.
Jednak... jakoś często się za
nią rozglądał...
Aktualnie byli pokłóceni na
śmierć i życie i Bartosz w
cichości ducha liczył, że w
czasie tego wspólnego pobytu nad
morzem wszystko się między nimi
ułoży. A tu - zamiast Ani
pradziadziuś Burbelka!
Oj, oj, właściwie to oni mają
wiele wspólnego! Nigdy nie
wiadomo, co Ani wskoczy do
głowy, a pod tym względem
pradziadziuś Burbelka mógł iść z
tą zadziorną dziewczynką w
zawody.
Polubiliby się na pewno -
myślał Bartosz, zjeżdżając windą
na dół. - Szkoda, że Ania nie
może pojechać ze mną. Ale by
rozrabiali!
Bartosz uśmiechnął się do tej
myśli i Grzesiek wsiadł prosto
na ten uśmiech.
- Cześć! Śmiejesz się sam do
siebie. Co się stało?
- Nic - Bartosz uśmiechnął się
jeszcze szerzej. -Tylko zostałem
dokumentnie zaburbelkowany.
Grzesiek otworzył szeroko
oczy.
- To znaczy, że... Nie
jedziesz z nami nad morze? I ty
się cieszysz?!
- Nie cieszę się.
- No to dlaczego sam do siebie
się uśmiechasz?
- Bo pomyślałem o Ani i
pradziadziusiu Burbelce.
Nie musiał niczego dodawać.
Wszystkie dzieciaki z domu przy
Alei Niepodległości słyszały o
pradziadziusiu Burbelce.
Wiedziały też, że jest tam dużo
Burbelków. Wśród nich
niesamowity pradziadziuś,
którego szczerze Bartoszowi
zazdrościli. Dziadka to ma
prawie każdy. Ale pradziadka, i
to takiego, co mu stale figle w
głowie, jakby miał dziesięć lat,
a nie dziewięćdziesiąt trzy! I
metr dziewięćdziesiąt wzrostu!
Bartosz uwielbiał o nim
opowiadać.
- Pradziadziuś najbardziej
kocha uciekać - opowiadał
zasłuchanym kolegom. - A zawsze
się gdzieś tak sprytnie schowa,
że czasem nawet psy go nie
wytropią. Bo u wujostwa
Burbelków są psy. Trzy. I jedna
kocica. I to ona rządzi. Żaden
pies jej nie podskoczy. Pac go
łapą po nosie, i zwiewa jak
niepyszny. Normalnie klapsy im
serwuje!
Tak więc Bartosz nie musiał
niczego tłumaczyć. Grzesiek
wiedział, że pradziadziuś
Burbelka lubi rozrabiać, a
Ania... Cóż... Wyglądała jak
aniołek i perfidnie to
wykorzystywała.
Kiedy Bartosz z Grześkiem
zeszli na osiedlowy placyk zwany
podwórkiem, Ania właśnie tam
była. Z wielkim zapałem huśtała
się na trzepaku, a widząc, kto
nadchodzi, zręcznie, nieomal w
powietrzu, obróciła się do nich
tyłem.
- Anka! Bartosz nie jedzie z
nami nad morze! - krzyknął
Grzesiek. - Został
zaburbelkowany!
- Nie mów do mnie Anka -
odkrzyknęła tylko, nawet nie
odwróciła głowy.
- Daj spokój - powiedział
Bartosz. - Jej to nie obchodzi.
- Pokłóciliście się? - spytał
Grzesiek.
- Aha.
- O co?
- O konia - uśmiechnął się
Bartosz.
Ale nie do śmiechu mu było. To
znaczy było i nie było,
przekonał się na własnej skórze,
w gorzkim doświadczeniu, że z
rzeczy śmiesznych czasem robią
się poważne.
- O konia? - zdumiał się
Grzesiek.
- Aha. Powiedziałem: "koń,
jaki jest, każdy widzi", a ona
wzięła to dosłownie.
- Najmądrzejsze dziewczyny są
głupie - rzekł filozoficznie
Grzesiek. - Ale skoro tak, to
może lepiej, że nie jedziesz z
nami. Ania zatrułaby ci życie.
Wcale nie lepiej! - pomyślał
Bartosz. - Na pewno nie
zabrakłoby okazji, żeby się
pogodzić. A tak - ona pojedzie w
jedną stronę świata, ja w drugą
i będzie między nami ta złość.
Rany, jak to wszystko
idiotycznie wyszło.
Nawet dokładnie nie pamiętał,
od czego zaczęła się ta
sprzeczka. Grali w dwa ognie na
maleńkim placyku wydzielonym nie
wiadomo po co z dużego (duży
byłby odpowiedniejszy do
zabawy), po to chyba, żeby
dzieciaki nie miały swobody
ruchów, gdy wtem Ania rzuciła
piłkę w bok i powiedziała, że ma
dosyć, idzie do domu, bo chce
jej się pić.
- Ja ci przyniosę -
zaproponował skwapliwie Bartosz.
- Mieszkam niżej.
- Nie potrzebuję twojej łaski
- odparła hardo, a on był
wściekły na siebie za to, że nie
przewidział takiej reakcji.
- Jakiej łaski? - nie
wytrzymał.
- A takiej, że jesteś egoista!
- A ty lubisz się ze
wszystkimi sprzeczać! - palnął
już zły.
Otworzyła szeroko swe błękitne
oczy.
- Ja? Ja lubię się sprzeczać?
Skąd to wiesz?!
I właśnie wtedy on, nie
panując nad sobą, powiedział.
- Koń, jaki jest, każdy widzi!
Ależ się piekło rozpętało.
Bartosz przez chwilę myślał, że
Ania się na niego rzuci. Lecz
tylko jej błękitne oczy rzuciły
płomienie.
- Porównujesz mnie do konia?
MNIE?!!!
- Aniu, przecież to tylko
takie powiedzenie i...
Nie dała mu dojść do słowa.
Stanęła przed nim i ujęła się
pod boki.
- Czy ja mam twarz jak koński
pysk? Czy ja mam końską szczękę?
Nie widzisz, że ja mam twarz
okrągłą? Nie widzisz?!
- Ależ widzę!
- No to nie opowiadaj głupot.
- Głupoty to ty opowiadasz!
- Ach tak! Dobrze. To ja się
już nigdy do ciebie nie odezwę!
Zapamiętaj to sobie! Nigdy!
Był zły przez cały ten dzień.
I kawałek nocy, dopóki nie
zasnął. Rano obudził się z
mocnego snu, słońce świeciło.
Wakacje już pukają do drzwi,
tylko patrzeć, jak pojedzie nad
morze z Grześkiem i Anią... Z
Anią! Natychmiast przypomniał
sobie, że była sprzeczka, lecz
nie odnalazł w sobie wczorajszej
złości. Nawet nie pamiętał, o co
się pokłócili. Bartosz szybko
zapominał urazy i trudno mu było
zrozumieć, że inni pamiętają
długo. Miał z tym masę kłopotów.
Kiedy wszedł do klasy, ona już
była. Odwróciła głowę w bok na
jego widok.
O co nam poszło z Anią? -
głowił się. - A, nieważne. Jakaś
bzdura.
- Aniu - powiedział
podchodząc do niej. -
Przyniosłem ci książkę o
koniach, którą chciałaś
przeczytać.
- Och!
Zobaczywszy jej minę, wszystko
sobie przypomniał i pojął, jaką
strzelił gafę. Po prostu dolał
oliwy do ognia.
Ania, purpurowa, obróciła się
ku swojej przyjaciółce Basi.
- Powiedz... powiedz temu...
temu Bartkowi, że ja z nim nie
rozmawiam, bo pamięć ma jak
kura. Wyraźnie mu wczoraj
powiedziałam, że się nie odezwę
do niego nigdy. I nie odezwę
się. To mu powiedz.
Mówiła tak głośno, że słyszała
to nie tylko Basia. Słyszeli
wszyscy w klasie. No i się
pośmieli. A sprawa, która była
małą, prywatną sprzeczką,
nabrała, jak to się mówi, mocy
urzędowej. Słowo się rzekło.
Przy wszystkich. Z takiej
sytuacji już doprawdy trudno
wybrnąć. Nie ma co próbować. I
Bartosz nie próbował.
Najbardziej zabolało go to, że
powiedziała na niego Bartek.
Doskonale wiedziała, że on chce
być Bartoszem, a nie Bartkiem,
jak ona Anią, a nie Anką. I
rąbnęła. Na odlew. Przy
wszystkich!
Świat pociemniał. Co z tego,
że to już prawie wakacje? Buzię
miała okrągłą jak słoneczko. I
to słoneczko przestało świecić.
Dla niego...
Bartosz nie miał zwyczaju
poddawać się łatwo.
Ja coś z tym muszę zrobić -
myślał w kółko.
I właśnie wymyślił, że nad
morzem, na tej kolonii, gdzie ze
znajomych będą tylko oni troje,
Grzesiek, Ania i on sam, bez
tych, co słyszeli, jak go
odepchnęła, że w tych warunkach,
no jakoś, no jakoś się pogodzą.
A tu masz: nie jedzie nad morze!
Jedzie na wieś do Burbelków.
Teraz to już doprawdy klops.
Ściana. Mur. Taki do rozbijania
sobie o niego głowy. I Bartosz,
idąc z Grześkiem przez podwórko,
gdzie na trzepaku, plecami do
niego, szalała Ania, rąbnął
głową w ten mur.
Głowa od razu rozbolała go,
czegóż się spodziewać.
Szedł markotny.
Grzesiek spojrzał na niego
spod oka. Nie rozumiał, jak
można się zamartwiać z powodu
dziewczyny, ale był dobrym
przyjacielem i koniecznie chciał
mu pomóc. Trącił kolegę łokciem.
- Zobacz! Idzie ta pani z
szóstego. Z Riną.
Istotnie, z domu wychodziła
brązowowłosa pani w długiej,
barwnej spódnicy. Była młoda i
piękna, podobała się chłopakom z
podwórka, a Bartoszowi, który
miał oczy tylko dla Ani, podobał
się jej pies. Przepiękny,
podpalany chart afgański o
imieniu Rina. Bo to była suka.
Bardzo młoda, niemal szczeniak
jeszcze. Bartosz przepadał za
Riną, z wzajemnością zresztą.
Tym razem jednak nie Rina
przykuła jego uwagę, a co
innego. Otóż pani, która
prowadziła psa na długiej,
czerwonej smyczy, trzymała w
ręku list. Na pewno szła na
pobliską pocztę, aby go wysłać.
Dokąd szła - to nie miało
znaczenia. Znaczenie miało tylko
jedno: list.
Bartosz wpatrywał się w ten
list jak urzeczony. Głowa
przestała go boleć: znalazł
wyjście. List! Napisze do Ani
list. Ot co. Wyjeżdżał wcześniej
niż ona, zaraz po zakończeniu
roku szkolnego. Więc wrzuci
jeszcze w Warszawie, tuż przed
wyjazdem.
Napisał:
Aniu! Właściwie nie wiem, o co
się pokłóciliśmy. Ja nie
chciałem. Czasem coś się zdarzy.
więc może już dobrze? Już zgoda,
Aniu?
Podpisał:
Twój oddany Bartosz
I dodał:
PS Masz buzię jak słoneczko.
B.
Rozdział trzeci
Bartosz wrzucił swój list do
skrzynki pocztowej w dniu
wyjazdu do Burbelkowa. Podał
adres wujostwa Burbelków. Może
Ania odpisze jeszcze z Warszawy?
List przyszedłby szybciej!
Ożywiony nadzieją poweselał na
tyle, że jego rodzice, którym
było bardzo przykro, że musieli
zmienić jego plany wakacyjne,
odetchnęli. W końcu w
Burbelkowie jest cudownie. Woda,
las, pola, łąki i cała bardzo
sympatyczna rodzina Burbelków.
Bartosz ich lubił.
Lubił.
Z jednym wyjątkiem: starszym o
rok od siebie Heńkiem.
Poczuli do siebie antypatię od
pierwszego wejrzenia.
Stanowczo nie przypadli sobie
do gustu!
Dlatego dobry humor Bartosza
zmienił się, szczęśliwie na
krótko, w głuchą urazę, gdy
dowiedział się, że będzie musiał
dzielić pokój z Heńkiem właśnie.
A zawsze miał swój kąt na
strychu.
- Strych musimy w tym roku
wynająć - tłumaczyła skądinąd
bardzo kochana ciocia Ela. - A
przecież nie mogę cię ulokować z
żadną z dziewcząt.
Burbelkowie mieli dwie córki.
Heniek zaś był jedynym synem, co
zapewniało mu doprawdy królewską
pozycję w rodzinie. Dlatego
przyjazd Bartosza zawsze mu
wadził.
Właściwie trudno powiedzieć,
żeby Heniek był jakiś wredny.
Ale trochę zadzierał nosa, więc
nie wszyscy go lubili. Bartosza
zaś lubili wszyscy, w całej wsi
Burbelkowo. Najbardziej Heńka
irytowało to, że za Bartoszem
przepadał, z wzajemnością,
pradziadziuś Burbelka, czuł się
zagrożony w swojej pozycji
dziedzica.
Tu warto powiedzieć, że całe
gospodarstwo Burbelków - pola,
kawałek lasu, łąki, staw rybny i
hodowla świń - wszystko to
należało do pradziadziusia
Burbelki. Nie przepisał nic na
nikogo. Może dlatego, że był
taki moment, kiedy został na
gospodarstwie sam, tylko z
prababcią Burbelkową? Syn i
córka wyjechali za granicę.
Druga córka została w Polsce,
ale o gospodarowaniu na wsi nie
chciała słyszeć. Gospodarstwo,
mimo starań pradziadziusia,
podupadało. Było już, prawdę
mówiąc, prawie ruiną, gdy
wreszcie znalazł się jeden
Burbelka, który chciał na tej
ziemi gospodarować. Wuj Mateusz
Burbelka, wnuk pradziadziusia.
Przyjechał z młodą żoną i w dość
krótkim czasie doprowadzili
wszystko do porządku. Ale i na
niego pradziadziuś Burbelka
majątku nie przepisał...
Wszystko ciągle należało do
niego.
Teraz to się chyba
pradziadziuś tym po prostu
bawił, bo często mówił o
testamencie, który niby był,
niby go nie było, a testament
należało sporządzić, ponieważ w
sumie rodzina Burbelków była
liczna (w kraju i za granicą) i
bez wyznaczenia jednego
dziedzica wszystko trzeba by
rozparcelować, posprzedawać,
słowem, zmarnować.
- To przecież jasne, że
Mateusz powinien wszystko dostać
- mówili ludzie we wsi.
Jasne i logiczne.
Sprawiedliwe. Ale kto tam wie,
co pradziadziusiowi Burbelce
strzeli do głowy? Zachowywał się
tak, jakby solennie postanowił,
że resztę swego długiego życia
poświęci wyłącznie na płatanie
różnych figli.
- Ziemią rozporządzi jak
trzeba - mówił spokojnie wuj
Mateusz. - To przede wszystkim
dobry gospodarz.
Lecz Heńka, który sposobił się
do pozostania na wsi, wyraźnie
niepokoiło manifestowanie
sympatii pradziadziusia do
Bartosza. Zresztą, tak czy siak,
nie lubił swego warszawskiego
kuzyna. Co Bartosz natychmiast
wyczuł i odpłacał mu pięknym za
nadobne.
Nie przypuszczał jednak, jadąc
z obrazem słoneczkowej buzi Ani
przed oczami, że będzie musiał
mieszkać z nim w jednym pokoju!
Jak nie przypuszczał, że już
drugiej nocy po jego przyjeździe
saboty pradziadziusiowe same
wejdą na strych ciemną nocą.
Jak nie przypuszczał, że
potknie się w czasie spaceru o
leżącego w poprzek ścieżki
nieznajomego mężczyznę o pustych
oczach, którego poważna
dziewczynka z mocno zaplecionymi
warkoczykami i kotkiem w
objęciach poprowadzi gdzieś, być
może na pole biwakowe, a może
gdzie indziej, ciekawe gdzie?
Pogoda była wspaniała, ale
idącemu ścieżką przy kończącym
się już polu kukurydzy
Bartoszowi zrobiło się jakoś
nieswojo na duszy.
Właściwie po co ja tu
przyjechałem? - myślał, wlokąc
się wolno w stronę wsi.
Ręce ciągle trzymał w
kieszeniach spodenek, lecz nie
pogwizdywał już, głowę opuścił.
Tym razem nie potknął się o
nic i o nikogo. Usłyszał
harmider i spojrzał: od wsi
nadbiegały siostry Burbelkówny -
duża Ewka i mała Krysia, zwana
Murzynkiem Bambo, oraz psy.
- Bartosz, gdzie się
podziewasz?! - zawołała Ewka. -
Pradziadziuś chce się bawić w
przysięgę Kościuszki!
- Masz przyjść i robić tłum na
Rynku! Pradziadziuś wyciągnął z
szopy kosę. Zardzewiałą, hi, hi,
hi! - śmiała się Murzynek Bambo.
- Ledwo przyjechałeś i już
włóczysz się sam - rzekła z
wyrzutem Ewka.
- Dobrze - powiedział Bartosz
nagle rozweselony. - Idziemy
robić tłum.
Rozdział czwarty
Okazało się wszakże, że
pradziadziuś "Kościuszko"
przeznaczył mu inną rolę. Stał
na beczce w spłowiałej
rogatywce, wyprostowany na całe
swoje metr dziewięćdziesiąt
wzrostu, kosę trzymał dumnie
uniesioną w górę.
Oj, oj, a co się stało z
pradziadziusia nosem?
Pradziadziuś miał normalnie
duży, prosty nos świadczący o
sile charakteru. A teraz na tym
nosie pyszniła się różowa gula!
- Pradziadziusiu - zdumiała
się Murzynek Bambo - co
pradziadziuś zrobił z nosem?
- Jak to co? Zadarłem go! To
ty nie wiesz, smarkulo, że
naczelnik Kościuszko miał nos
zadarty? Możesz nie wiedzieć -
dodał łaskawie. - Jeszcze mało
co wiesz. W każdym razie teraz
ja jestem Kościuszko. Bartosz -
zwrócił się do chłopca -
będziesz takim, co w teatrze
podpowiada aktorom.
- Suflerem? - spytała
niepewnie Ewka.
- Ja ci dam szulera! -
nastroszył się pradziadziuś i o
mało nie spadł z beczki.
- Pradziadziusiu - rzekł
niespokojnie Bartosz -
pradziadziuś może spaść, a kosa
w ręku! Może lepiej...
- Sam wiem, co jest lepiej!
Musi mnie dobrze widzieć cały
krakowski Rynek. Weź książkę. Tu
leży, na schodku. Reymont,
uczyli cię chyba w szkole, a
jeśli nie uczyli, to cię nauczą.
Weź książkę i podpowiadaj mi
tekst przysięgi. Tylko głośno,
bo kury gdaczą i mogę nie
dosłyszeć. Głośno i wyraźnie.
Uwaga! Zaczynamy.
No i wtedy wszyscy znaleźli
się o krok od katastrofy. Bowiem
pradziadziuś Kościuszko, chcąc
sobie dodać animuszu, tupnął w
chybotliwą beczkę. Beczka
zachwiała się. A kosa w ręku
pradziadziusia zatoczyła
niebezpieczny krąg, "tłum"
odskoczył z obawy przed kosą,
naturalnie, a wszystko to razem
psy uznały za zaproszenie do
zabawy. Zaczęły radośnie
obskakiwać beczkę.
- A sio, bestie przeklęte! -
krzyknął mocnym głosem
pradziadziuś i ze złości cisnął
w poczciwego Azorka swoim
sztucznym nosem, ulepionym z
plasteliny, który psy wzięły za
piłkę i pobiegły za nią,
szczęśliwie oddalając się tym
samym od beczki.
A beczka chwiała się, a
pradziadziuś, chichocząc,
tańczył na niej! Z konieczności,
bo usiłował złapać równowagę,
ale tańczył.
- Pradziadziusiu, niech
pradziadziuś rzuci kosę na
ziemię, to ja pradziadziusia
podtrzymam i zdejmę -
zaproponował Bartosz.
Pradziadziuś Burbelka zapałał
świętym oburzeniem.
- Rzucić kosę?! - krzyknął
wściekle. - Do zdrady mnie
namawiasz?! A z czym ja na
Moskala pójdę? Ty, mój prawnuk
ukochany, zdrajcą?! Nie daruję!
- wrzasnął i rozkołysał beczkę.
Wyobraźcie sobie tego starego
drągala, wyobraźcie sobie!
Bartosz nie wiedział, czy
śmiać się, czy umierać ze
strachu. O pradziadziusia,
naturalnie, bo cała ta scena
była i komiczna, i groźna.
- Pradziadziusiu! - zawołała
Ewka autentycznie przerażona. -
Niech pradziadziuś złazi z
beczki!
- Złazi? Mowy nie ma! Mogę
skoczyć!
- Pradziadziusiu, niech się
pradziadziuś poturla! Razem z
beczką - dołożyła rozradowana
Murzynek Bambo. - Razem z
beczką!
Pradziadziuś Burbelka, wielki
i chudy, tańczący na chybotliwej
beczce, z rękami - w jednej kosa
- rzuconymi w bok dla utrzymania
równowagi, z rozwianymi wąsami,
wyglądał jak rozzłoszczony
strach na wróble. Wściekał się
po prostu. Jego ogorzała twarz
tak poczerwieniała, że mogła iść
w zawody z koralami indora.
Uniósł w górę rękę z kosą.
- Wyklinam was, zdradzieckie
nasienie! - wrzasnął i spadł.
Prosto w ramiona parobka
Łaciatka, który zaalarmowany
przez Ewkę zdążył nadbiec z
obory.
Pradziadziuś kosy z rąk nie
wypuścił, co to, to nie.
- Mogę się poddać - rzekł z
godnością - ale z bronią w ręku.
Parobek Łaciatek ostrożnie
postawił go na ziemi.
- Pan jest wolny, panie
Naczelniku - powiedział,
kłaniając się w pas.
Jak wszyscy w Burbelkowie,
uwielbiał pradziadziusia i
chętnie brał udział w różnych
jego figlach.
Pradziadziuś dotknął nosa i
zmieszał się ogromnie.
- Nie mogę być Naczelnikiem,
bo nie mam nosa - rzekł
żałośnie..
Podejrzliwym spojrzeniem
powiódł po "tłumie".
- Kto z was, psiekrwie, ukradł
mój nos?! - spytał srogo.
- Pradziadziuś nim w psy
rzucił - odważyła się Ewka.
- Ja w psy? Moim nosem? Mam
dziewięćdziesiąt trzy lata, ale
to nie powód, żeby głupoty we
mnie wmawiać!
Sposobił się do dłuższej
przemowy, lecz - mowę mu odjęło.
Oto bowiem do jego stóp
przytruchtał Azorek z
piłeczką-nosem w pysku i
zachęcająco merdał ogonem,
zapraszając do zabawy.
Był to moment dla
pradziadziusia Burbelki dość
kompromitujący. On wszakże nie
stracił kontenansu. Jak gdyby
nigdy nic wyjął z Azorkowego
pyska kawał plasteliny i rzucił.
Azor pognał za "piłeczką".
Pozostałe dwa psy za nim. A
pradziadziuś odwrócił się do
wszystkich tyłem. Ze wstrętem
popatrzył na kosę.
- Kosa cała zardzewiała i wy
mnie, Naczelnikowi Kościuszce,
taką broń na uroczystą chwilę do
ręki włożyliście?! Do kitu z
taką zabawą! Idę spać!
Postąpił kroku i jak się nie
obróci!
- Gdzie moje saboty?! -
huknął.
- Koło beczki pradziadziuś
postawił - rzekła Ewka.
Ale koło beczki był tylko
jeden pradziadziusiowy sabot.
Drugi znikł.
Pradziadziuś Burbelka
zmarszczył brwi, a w jego trochę
wyblakłych, ale jeszcze
zdecydowanie niebieskich oczach
pojawiła się iskierka.
- Gdzie Heniek? - zapytał.
- Pojechał z gospodarzem i
gospodynią na pole - wyjaśnił
parobek Łaciatek.
- Aha! - wykrzyknął znacząco
pradziadziuś. - Jak przyjdzie,
to ma mi przynieść mój sabot!
Dostarczyć osobiście do rąk
własnych. A teraz żegnam cię,
narodzie! Pa, pa!
Zachichotał i w jednym sabocie
pokuśtykał do swego pokoju.
Po chwili z trzaskiem zamknął
okiennice. A wówczas na ganek
wytoczyła się kocica Teodozja,
pchając przed sobą łapką
zaginiony sabot pradziadziusia.
Po czym najspokojniej w świecie
zaczęła się nim bawić, jakby to
był jakiś przytaskany z piwnicy
szczur.
Rozdział piąty
Kiedy Heniek wraz z wujem
Mateuszem i ciocią Elą wrócili z
pola, Bartosz od razu strzelił:
- Heniek! Pradziadziuś
powiedział, żebyś przyniósł jego
chodak. Osobiście!
Strzał był celny, bo
pradziadziuś wiedział, co mówi.
Heniek zaczerwienił się po uszy
i w ten sposób Bartosz zyskał
pewność, że nocne przygody
pradziadziusiowych sabotów to
jednak istotnie była jego
sprawka i że pradziadziuś go
nakrył.
Nieźle się mój braciszek
naśmiewał, kiedy usiłowałem
rozwiązać zagadkę. Jasne, że nie
było go w łóżku, kiedy wyłaziłem
ze swojego! W ciemnościach nie
sprawdziłem dokładnie, czy on
tam jest. Ale jak zdołał wrócić,
skoro pętałem się z latarką po
sieni?
Jedyną logiczną odpowiedzią,
jaka nasuwała się
zaintrygowanemu chłopcu, było
to, że Heniek po prostu wszedł
przez okno po drzewie.
Drzewo rosło pod oknem, fakt.
Okno było uchylone, fakt.
A Heniek jest znany w całej
wsi z tego, że po drzewach
chodzi jak nikt. Trzeci fakt.
Ta zagadka była mniej więcej
rozwiązana.
Muszę uważać, bo on stale
będzie usiłował mnie robić w
konia - pomyślał Bartosz i na
razie całą sprawę odfajkował.
Była inna, ważniejsza: chciał
koniecznie odnaleźć dziewczynkę
z kotkiem i jej dziwnego ojca.
Chciał na nich jeszcze raz
popatrzeć. Wybrał się więc z
Krysią Burbelkówną, która stale
za nim łaziła, na pole biwakowe.
- Po co tam idziesz? - spytała
ciekawie.
Tę smarkulę interesowało
wszystko, co Bartosz robił.
Przepadała za swoim miastowym
kuzynem, co mu czasem
pochlebiało, a czasem
doprowadzało do szału. Tym
razem, a samego go to zdziwiło,
nie miał nic przeciw temu, żeby
z nim poszła. Może dlatego, że
ciągle widział przed sobą
straszne, puste oczy
nieznajomego mężczyzny?
- Idę kogoś znaleźć -
odpowiedział więc drepczącej
obok niego dziewczynce.
W niczym nie przypominała
tamtej dziewczynki z warkoczami.
Oczywiście była sporo młodsza.
Ale może dlatego, że buzię miała
okrągłą, troszeczkę przypominała
mu Anię. Ania! Odpowiedź na jego
wysłany w Warszawie list nie
mogła jeszcze dojść do
Burbelkowa, gdyby nawet Ania od
razu odpisała. Czy odpisała?
Bartosz myślał o tym
nieustannie, choć jednocześnie
myślał o całej masie innych
spraw. Tak to już jakoś było.
Krysia Burbelkówna miała, jak
to się rzekło, buzię okrągłą, na
zabawnym, ciut króliczym nosku
trzy piegi, czarne włosy równo
przycięte nad oczami, a oczy też
były czarne, i choć Krysia była,
jak to Bartosz mawiał
żartobliwie, "osobnikiem rasy
białej", wyglądała ze swoją
śniadą, a latem jeszcze opaloną
cerą niby mały Murzynek. To
Bartosz nazwał ją Murzynek
Bambo. Przyjęło się.
- Idę kogoś znaleźć, Murzynku
Bambo - odpowiedział więc na jej
pytanie.
- Kogoś zgubiłeś? -
zainteresowała się mała (co
prawda, jak na swój wiek, była
wyjątkowo wysoka).
- Kogoś znalazłem! - zaśmiał
się Bartosz.
- I potem zgubiłeś - rzekła
domyślnie Murzynek Bambo.
Bartosz myślał o czymś innym.
Obejrzał się: tak, psy szły za
nimi. Wykorzystywały każdą
okazję, żeby polatać z
dzieciakami.
- Azor! Kundel! Burek! Do
domu! - krzyknął. - Słyszycie?
Do domu!
- Dlaczego nie chcesz ich
zabrać? - spytała Murzynek
Bambo.
- Ze względu na kotka - odparł
Bartosz. - Kotek może się
wystraszyć.
- Czyj kotek? - podchwyciła
przytomnie.
- Dziewczynki.
Murzynek Bambo przygryzła
wargę, a potem wydęła policzki,
jak zawsze, kiedy sobie coś
rozważała. W jej czarnych oczach
pojawiła się nieufność.
- To znaczy, że idziemy szukać
dziewczynki?
Inteligentny był ten szkrab!
- Tak.
- Dziewczynki, która ma kotka?
- dopytywała.
- Tak.
Murzynek Bambo zatrzymała się
raptownie.
- To ja nie idę - oznajmiła
poważnie. - Jak ty idziesz
szukać jakiejś obcej
dziewczynki!
Zazdrosna o Bartosza Murzynek
Bambo stanęła. Lecz psy: mały
Azor, średni Burek i spory
Kundel, nie miały zamiaru
rezygnować z wyprawy. Bartosz
wiedział, że nie da sobie z nimi
rady. Ktoś musi je zatrzymać.
Ktoś, kto był w domu. Ktoś, kogo
one słuchają. Słuchają
pradziadziusia. Ale pradziadziuś
gdzieś się jak zwykle zapodział,
a Bartosz nie miał czasu go
szukać. Chciał jak najszybciej
dotrzeć na pole biwakowe. Na
szczęście w domu była ciocia
Ela. Stała przy kuchni i smażyła
całą górę naleśników. Wuj
Mateusz wróci z pola wieczorem,
będzie zmęczony jak licho i
będzie marzył o naleśnikach. A
one będą już gotowe: wystarczy
odsmażyć.
Bartosz zawsze ze zdumieniem
patrzył, ile wuj Mateusz potrafi
tych naleśników zjeść.
- Wuju Mateuszu - powiedział
kiedyś - wuj zjada wieczorem
całą górę naleśników, a potem
idzie spać. Brzuch rośnie!
Brzuch faktycznie rósł, choć
przecież wuj bardzo ciężko
fizycznie pracował. Bartosz miał
rację: cały dzień bez jedzenia
prawie, a na wieczór, przed
snem, olbrzymia kolacja!
- A kiedy mam jeść? - spytał
beztrosko wuj Mateusz. - W dzień
czasu nie ma. W lecie dla
rolnika robota to zając. Nie
zrobisz - ucieknie i wszystko
się zmarnuje. A ty, Bartosz,
moim brzuchem się nie martw. W
zimie spadnie. A zresztą - wuj
Mateusz wyprostował się na swoją
prawie dwumetrową wysokość -
jestem taki duży, że brzuszysko
w oczy się nie rzuca. Rzuca się,
Bartosz?
- Nnno... trochę - odparł
prawdomówny chłopak.
Nie było w tej uwadze cienia
złośliwości. Bartosz wuja
Mateusza lubił i cenił, prawie
jak własnego ojca. Miał do niego
ogromne zaufanie: wuj Mateusz
był sprawiedliwy. Doskonale
wiedział, że oni się z Heńkiem
nie lubią, lecz chociaż był to
jego jedyny syn, nigdy, bez
racji, w sporze między chłopcami
nie brał jego strony.
Wuj Mateusz był OK.
Ciocia Ela też. Jeszcze jak!
Zupełnie jak mama Bartosza,
chociaż zewnętrznie w niczym jej
nie przypominała. Mama była
wysoka i szczupła. Ciocia Ela
nieduża i grubiutka. Mama miała
włosy popielatoblond. Ciocia Ela
ciemne. Za to uśmiech miały
podobny. Wesoły, jasny.
Takim właśnie uśmiechem,
wesołym, jasnym, przywitała
Bartosza, który wszedł do
kuchni.
- Zgłodniałeś, synku? -
spytała z czułością.
- Nie, skąd! Ja się tu najadam
po pachy, ciocia wie. Ale mam
prośbę. Chcę iść nad jeziorko, a
psy idą za mną. Gdyby ciocia
zechciała je zatrzymać. Tam dużo
obcych ludzi, turystów i... no,
to są dobre psy, ale...
- Masz rację, synku. Psy nie
powinny się włóczyć poza
zagrodą. Najwyżej Azorek. Weź
Azorka. Resztą ja się zajmę.
Ten mały szelma wiedział, że o
nim mowa. Stał na swoich
krótkich, krzywych nóżkach i
radośnie kręcił ogonem. Krótkie,
krzywe nóżki Azorek z pewnością
miał po jakimś jamniku. Po kim
zaś miał białe łaty w szarosiwym
umaszczeniu - nikt nie wiedział.
Przybłąkał się kiedyś i został.
Burek był dzieckiem Kundla. Co
takiego?! A tak, bo Kundel,
duży, misiowaty pies, był...
suką. Wuj Mateusz przywiózł ją
kiedyś z leśniczówki, szczenię
jeszcze, i ono natychmiast
wybrało sobie pana. W osobie
pradziadziusia Burbelki. Co
pradziadziusiowi bynajmniej na
rękę nie było, gdyż, jak
wiadomo, uwielbiał uciekać,
chować się, a ta psina nie
spuszczała z niego wiernych
oczu.
- A pójdziesz, ty kundlu! -
opędzał się.
Skoro zaś mówił to często i
wcale niegroźnie, bo
pradziadziuś psy lubił, suczka
uznała to za swoje imię i tylko
na nie reagowała.
Azorek więc, pilnie
słuchający, miał nadzieję, że
Bartosz weźmie go na wyprawę.
Próżna nadzieja!
- On Azorka też nie weźmie -
rzekła dziwnie milcząca do tej
pory Murzynek Bambo. - Bo on się
boi o kotka.
- O kotka? - zdumiała się
ciocia Ela. - Przecież nasze psy
żyją dobrze z kotami!
- Ale nie wiadomo, czy z
obcym.
- Ze wszystkimi wioskowymi.
- Ale ten kotek nie jest
tutejszy - tłumaczył Bartosz. -
Dlatego ja bym prosił, żeby
ciocia nie wypuściła i Azorka.
Mnie bardzo zależy, proszę.
- A gdzie to ty się wybierasz?
- spytała ciocia Ela, zręcznie
podrzucając na patelni naleśnik.
- Nie bardzo rozumiem.
Bartosz przestąpił z nogi na
nogę.
- Czy ja mógłbym opowiedzieć o
tym później? - spytał coraz
bardziej zdenerwowany.
- On idzie na pole biwakowe
szukać dziewczynki z kotkiem -
palnęła Murzynek Bambo.
Patrzyła na Bartosza całkiem
nieprzyjaźnie.
- Ciociu! Ja wszystko
wyjaśnię! - rzekł pośpiesznie
Bartosz.
I dodał zagadkowo:
- Może nawet będę potrzebował
pomocy. Ciocia mi wierzy,
prawda?
- Wierzę ci - powiedziała
poważnie ciocia Ela. - Idź.
Zatrzymam psy.
Psy zostały więc w zagrodzie.
Natomiast Murzynek Bambo jednak
poszła za Bartoszem... Szła co
prawda w pewnym oddaleniu, ale
szła... Coś tam sobie mruczała
pod nosem. Coś w tym rodzaju:
jak Bartosz zobaczy tę
dziewczynkę, to zobaczy!
Przekona się, że liczy się tylko
jedna dziewczynka, jego mała
siostrzyczka, która ma wyłączne
prawo do jego uczuć!
Bartosz nie myślał o niej,
idąc. Bo po co? Mała się dąsa?
Niech się dąsa. W tej chwili
ważne było tylko to, by zastać
na polu biwakowym tych, których
szukał.
Namiotów nie było wiele: to
jeszcze czerwiec. Tym łatwiej
więc było dopytać się o
dziewczynkę z warkoczami,
kotkiem i jej tatą z dużym
rowerem.
- Spali tu ze dwie noce -
objaśnił grubawy mężczyzna
rozwieszający na sznurku upraną
bieliznę.
- Dziwni byli - wtrąciła jego
żona, wysuwając z namiotu głowę
w papilotach.
- Nie wiedzą państwo, dokąd
poszli? - spytał z nadzieją
Bartosz.
- A kto ich tam wie! - mruknął
mężczyzna. - Poszli. Tak jak
przyszli.
- To znaczy pojechali -
uzupełniła jego żona. - Tym jego
ogromniastym rowerem.
- Najpierw poszli! -
sprzeciwił się mąż. - Nie
pojechaliby przez te wertepy.
Poszli, moim zdaniem, do szosy.
- A moim zdaniem, jechali
brzegiem jeziorka! - zaperzyła
się żona.
- Dziękuję - bąknął Bartosz i
odszedł, żegnany odgłosami
małżeńskiej sprzeczki.
Ogarnęło go zniechęcenie.
Poszli, pojechali. Nie ma ich.
Nagle poczuł żal, że już nie
zobaczy tej dziwnej pary.
Dziewczynka potrzebuje pomocy
- myślał w kółko.
- Ej, Bartosz! Nie martw się!
- powiedziała bacznie go
obserwująca Murzynek Bambo. -
Jak są na świecie, to gdzieś są.
Nie zginą. I przecież to obcy,
nie swoi. Co się martwisz.
- Martwię się! - burknął
Bartosz.
Rzeczywiście się martwił. Ale
kiedy wrócili do domu, czekała
go niespodzianka.
Rozdział szósty
- Bartosz! List do ciebie! -
zawołała Ewka. - Z Warszawy.
List?!
Czy serce może tak skakać,
walić, a człowiek żyje? Może.
Waliło, skakało, a człowiek żył.
Chłopiec porwał list i uciekł.
Pędził, jakby go kto gonił.
Gonił go istotnie Azorek. Ale na
swych krótkich nóżkach nie miał
szans. Nie miała też szans
Murzynek Bambo. Oboje wszakże
biegli niezmordowanie. Aż
Bartosz skręcił w bukowy lasek i
znikł im z oczu.
Miał tam swoje drzewo: wielki,
rozłożysty buk. Wdrapał się,
trzymając list w zębach. Robił
to w takim pośpiechu, że raz się
niebezpiecznie obsunął.
Dotarł jednak do swojej
kryjówki.
Otworzył list.
Oto co w nim było:
Pocałuj mnie w nos.
Ania
PS Byliśmy na zebraniu
przedwyjazdowym. Dziś
wyjeżdżamy. Nie ma ani jednego
Bartosza.
A.
1 1 65 0 0 108 1 ff 1 32 1
- przeczytał Bartosz.
1 1 65 0 2 108 1 ff 1 32 1
Właśnie w tym momencie
przybiegli zziajani Murzynek
Bambo i Azorek.
- Bartosz, wiem, że jesteś tam
na drzewie - zawołała Murzynek
Bambo. - I my z Azorkiem - nie
odmówiła sobie smarkula -
potrafimy lepiej znajdować niż
ty!
Chyba to przepełniło czarę.
- Idźcie stąd! - krzyknął,
nieco piskliwie Bartosz. - Nie
chcę was znać! Nigdy.
Było coś takiego w tym jego
piskliwym głosie, że Murzynek
Bambo natychmiast się popłakała.
Rozryczała się po prostu.
- Dobrze. To idziemy sobie -
rzekła wśród łkań. - Nie to nie.
Bartosz milczał.
A oni stali.
- Idziemy sobie! Słyszysz?! -
krzyknęła ciągle rozpaczająca
głośno Murzynek Bambo.
Bartosz milczał. Coś w nim się
zacięło, zacisnęło. Miał takie
uczucie, że nie mógłby się
odezwać, nawet gdyby chciał.
Głos uwiązł mu w gardle.
Zacisnęło go.
Murzynek Bambo wreszcie dała
za wygraną.
Bartosz ją przepędził! Świat
wokół niej zrobił się czarny,
jak jej czarne oczy - i w ten
okropny, czarny świat odeszła.
Rozżalona.
Smutna.
Głęboko skrzywdzona.
Bartosz patrzył za nią, jak
szła. Serce mu się krajało ze
współczucia.
Biedny Murzynek Bambo -
myślał.
A potem z nagłym buntem
pomyślał co innego: Ja też
jestem biedny! Dostać taki list!
Wokół niego świat też stał się
czarny. A tak blisko (siedział
niemal na czubku wysokiego
drzewa) było niebo złote od
słońca, uśmiechnięte.
Bartosz popatrzył na to
błękitno-złote niebo.
- Światu jest obojętne, że
człowiek ma czarno w duszy -
rzekł w nim jeden głos.
- Ale - przemówił drugi - czy
dlatego, że ciebie rąbnęli,
musisz oddawać innemu. Bogu
ducha winnemu? Co ci zawiniła
Murzynek Bambo? Tym, że cię
uwielbia? Takiego najłatwiej
uderzyć!
I Bartosz, który wcale nie
wiedział, że w tej chwili
otrzymał od losu wielką naukę,
zsunął się z drzewa. Bez trudu
dogonił wlokącą się z pochyloną
głową siostrzyczkę. Objął ją
serdecznie, a mała, ciągle
urażona, zesztywniała pod jego
ramieniem.
- Przepraszam cię, smyku -
rzekł serdecznie. - Czasem
człowiekowi odbije. Wiesz, jak
to jest.
- Wiem, że nie lubisz swojej
małej siostrzyczki - powiedziała
Murzynek Bambo grubym głosem. -
Bo jakbyś ją lubił, tobyś jej
nie rozpłakiwał.
Bartosz przytulił ją mocniej.
- Smyku, jeszcze raz
przepraszam! - rzekł gorąco. -
Mnie też chciało się płakać.
- Bo nie znalazłeś dziewczynki
z kotkiem?
- Bo spotkała mnie przykrość,
Murzynku. Więc zrobiłem się zły
nie na tego kogoś, jakby
należało, a na ciebie. To bardzo
głupie.
- Pewnie! - kiwnęła głową
mała.
- I dobrze wiesz,
siostrzyczko, że za Murzynkiem
Bambo wprost przepadam!
- I to jest twoja ulubiona
siostrzyczka?
- Najulubieńsza!
Murzynek Bambo wydobyła z
siebie głębokie westchnienie
ulgi. Spojrzała wokół zwycięskim
wzrokiem. Świat nie był już
czarny. Świat był jasny,
kolorowy. Śmiał się do niej.
- No! - powiedziała z
satysfakcją. - Wiesz co? Pluń na
tę swoją przykrość. Chodźmy do
taty. Pójdziemy i powiemy mu
"cześć". Łubin się zaorze i już
nie będzie tak żółto. Chodź.
Wuj Mateusz! Ach! W
przyśpieszonym biciu serca
Bartosz pojął, co może zrobić ze
swoim strapieniem. Może zanieść
je wujowi Mateuszowi. Bo to jest
taki wuj, z którym chłopak może
porozmawiać. Jak mężczyzna z
mężczyzną.
Nagle i dla niego świat
przestał być czarny. Chociaż nie
był jeszcze tak jasny, jakim
stał się dla Murzynka Bambo...
- Fajnie! - rzekł wesoło. -
Idziemy na pole powiedzieć
"cześć" wujowi Mateuszowi. Tylko
pilnuj Azorka, bo przepłoszy
bociany.
- One się go już nie boją -
odparła Murzynek Bambo. - Parę
razy próbował. To oberwał. Taki
jeden bocian jak nie otworzy
skrzydła na niego! Jak nie
klapnie tym swoim długim
dziobem! Nie, Azorek już żadnemu
bocianowi nie podskoczy.
Zobaczysz. Tato mówi, że ptaki
są mądre. Przedtem za pługiem
chodziły, za kosiarzem. A teraz
za kombajnem. Bo wiesz, co ja
myślę?
- No co?
- Że one wiedzą, że czy to,
czy sio, to się tam na drugą
stronę wywracają pędraki i inne
robaki. Rozumiesz? Jedzonko
podane. A że kombajn huczy? Cały
świat teraz huczy, bo młodzież
lubi, żeby było głośno. Sołtys
nie pozwala im huczeć nad
jeziorkiem. Bo ryby się płoszą,
a ludzie tu przyjeżdżają po
ciszę. Ciekawe, kto zamieszka na
naszym stryszku? Byle nie jakaś
dziewczynka. Dziewczynek u nas
dość!
Tak sobie szła i paplała,
trzymając zaborczo rękę
Bartosza, a Bartosz... Bartosz
słuchał jednym uchem. Układał
sobie w myślach, co powie wujowi
Mateuszowi, zanim mu pokaże ten
okropny list. Naturalnie nie
zrobi tego teraz, gdy wuj
pracuje w polu. Teraz nie będzie
miał dla niego czasu. Ale - może
znajdzie chwilę wieczorem? Ach,
jutro niedziela! Lepiej jutro,
wieczorem wuj Mateusz jest
zawsze zmęczony.
Jutro.
Rozdział siódmy
Niedziela