Tomaszewska Maria - Tego lata w burbelkowie

Szczegóły
Tytuł Tomaszewska Maria - Tego lata w burbelkowie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Tomaszewska Maria - Tego lata w burbelkowie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Tomaszewska Maria - Tego lata w burbelkowie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Tomaszewska Maria - Tego lata w burbelkowie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marta Tomaszewska "Tego lata w Burdelkowie" Rozdział pierwszy Chłopiec o imieniu Bartosz szedł, pogwizdując, przez pole, z rękami w kieszeniach krótkich spodenek. Minę miał taką, jakby mu coś chodziło po głowie. I faktycznie. Tylko nie coś, a ktoś. Mianowicie pradziadziuś Burbelka. A jeszcze ściślej: drewniane saboty pradziadziusia Burbelki, prawie tak stare jak on sam. Wydawały przy chodzeniu charakterystyczny, rozpoznawalny dla wszystkich domowników odgłos szurania. Bartosz usłyszał to szuranie dziś w nocy, obudziwszy się nie wiadomo dlaczego. Szuranie dobiegało od schodów prowadzących na strych. W jakim celu pradziadziuś Burbelka właził tam, po tych niebezpiecznych dla niego, wręcz mu zakazanych schodach, i to na dodatek w sabotach? Coś w tym było dziwnego. Bartosz spojrzał na sąsiednie łóżko: Heniek spał w swój denerwujący Bartosza sposób - naciągał koc na głowę, a jedną nogę zwieszał z łóżka. Noc była bardzo ciemna, więc Bartosz dziś widział tylko niewyraźny kształt, bez denerwującej go nogi. Usiadł i nadsłuchiwał. Wyraźne szuranie, a potem cisza. A przecież drzwi od strychu skrzypiały! Bartosz nie wytrzymał. Wyjął spod poduszki latarkę, cienką jak palec, ale dającą silne światło. Ostrożnie wyślizgnął się z łóżka, na palcach przeszedł przez pokój i - ostrożnie uchylił drzwi do sieni. Na dole paliła się, jak zwykle, mała lampka, lecz schody na strych tonęły w ciemności. Bartosz oświetlił je swoją latarką. Wąski promień myszkował po stopniach niby słoneczny zajączek. Ani śladu pradziadziusia Burbelki! Chłopiec, coraz bardziej zaciekawiony, zachowując najwyższe środki ostrożności, wspiął się po schodach na górę i - o mało się o coś nie potknął. W ostatniej doprawdy chwili dostrzegł, że u samej góry, na podeście, stały sobie wysłużone saboty pradziadziusia Burbelki. Tylko saboty. Coś mi się tu nie podoba - pomyślał Bartosz. Postanowił zajrzeć na strych, choć nocą strych w dużym wiejskim domu to dla miastowego chłopca nic przyjemnego. Nacisnął klamkę. Nie ustąpiła. Dopiero potem spostrzegł małą, solidną kłódeczkę. Klepnął się w czoło. Jasne, przecież był razem z wujem Mateuszem w sklepie, kiedy kupował on tę kłódkę! Część strychu została bowiem przystosowana na mieszkanie dla ewentualnych letników i wuj Mateusz postanowił, że do ich przyjazdu nikt, oprócz dorosłych, nie będzie tam chodził. - Nie po to oboje z mamą napracowaliśmy się jak dzikie woły, żeby mi tam buszowała banda dzieciaków - powiedział twardo. I zamknął drzwi na kłódkę. Pradziadziuś Burbelka nie należał do bandy dzieciaków, ale na strych, jako się rzekło, wchodzić miał zakazane. A tu - w środku nocy szur_szur - szurało po schodach, jakby pradziadziuś po nich się wspinał. Nie bez powodu szurało: saboty są. A pradziadziuś? Bartosz zaniepokoił się nie na żarty. Ciągle zachowując środki ostrożności, zszedł na dół i stanął pod drzwiami pokoju pradziadziusia. Nawet nie musiał przykładać ucha do drzwi, żeby usłyszeć chrapanie. Pradziadziuś był u siebie i chrapał w najlepsze. Ale Bartosz umysł miał dociekliwy. Na wszelki wypadek uchylił drzwi, puścił snop światła na wielkie łoże pradziadziusia i stwierdził, bez najmniejszych wątpliwości, że w łożu, osobiście, leży pradziadziuś Burbelka, i że to on, osobiście, chrapie. Co więc robiły na górze jego saboty? Bartosz stał przez chwilę w sieni niezdecydowany. Zżerała go ciekawość, lecz jednocześnie chciało mu się spać: przyjechał na wieś dopiero dwa dni temu i powietrze, zapach pobliskiego lasu, ruch - wszystko to odurzało: wieczorem zapadał w kamienny sen. Dziwne więc, że się obudziłem - pomyślał jeszcze i wrócił do pokoju, który, bardzo niechętnie skądinąd, dzielił w tym roku z Heńkiem. Puścił snop światła na jego łóżko. Światło wydobyło bosą piętę wystającą spod koca. No tak - pomyślał Bartosz, położył się na swoim łóżku i natychmiast zasnął. Śniły mu się schody i śniła mu się Heńkowa pięta, skacząca po tych schodach wiodących na strych jak łysa piłka tenisowa. To był sen nadranny i Bartosz, tuż po obudzeniu, mając pod zamkniętymi jeszcze powiekami tę piętę skaczącą po schodach, zaczął poważnie myśleć, że wszystko, co przydarzyło się w nocy, to jakiś kawał, którym Heniek chciał go zdenerwować. Ale przecież Heniek spał wówczas, gdy saboty pradziadziusia szur_szurały po schodach! Może spał, a może nie - myślał Bartosz, idąc piaszczystą drogą tuż przy polu kukurydzy. Pole to należało do wuja Mateusza i było ku wujowej rozpaczy dość mocno zdewastowane przez niedawny grad. Wszędzie wokoło widniały ślady tej niszczącej nawałnicy. Szczęściem przeszła takim wąskim pasem, że oszczędziła rosnące dalej zboże. Chłopiec o imieniu Bartosz niczego nie widział. Szedł. Pogwizdywał. Czasem mruczał: schody - pięty, schody - pięty, saboty i... No przecież pod drzwiami na strychu stały te saboty! O mało się o nie nie potknąłem! Ledwo tak pomyślał - potknął się. O coś leżącego na ziemi. Spojrzał: na ścieżce, obok przewróconego roweru leżał mężczyzna w dżinsach. Właśnie o niego zawadził nogą. Żeby już rzec wszystko: o mało nie nadepnął na jego twarz! Zdumiony i zły - kto kładzie się w poprzek uczęszczanej ścieżki? - patrzył na tę twarz, na którą o mało nie nadepnął. A z twarzy, dawno niegolonej, patrzyły na niego oczy, w których nie było gniewu. W których nie było nic. Pustka. Bartosz nigdy jeszcze nie napotkał spojrzenia, które by tak nic, ale to zupełnie nic nie wyrażało. Więc znowu się potknął. Wewnętrznie. O tę pustkę, od której po prostu zadygotał. Wiedział, że powinien powiedzieć: przepraszam. Nie mógł. Co więcej, nie pomyślał, że może jakoś obejść tego zagradzającego drogę, niestarego bynajmniej, mężczyznę. On zaś przymknął oczy i obrócił się na bok. A wtedy z połamanej kukurydzy wyszła dziewczynka trzymająca w objęciach burego kociaka. Dwa ciasno splecione warkoczyki dyndały wokół jej chudej twarzy. Nie spojrzała na Bartosza. Podeszła do leżącego na ścieżce mężczyzny. Podniosła rower. - Tato, chodź! - powiedziała. I mężczyzna posłusznie wstał. Był wysoki. Byłby jeszcze wyższy, gdyby się nie garbił. A garbił się strasznie. Jakby na każdym ramieniu miał stukilowy ciężar. Dziewczynka z kotkiem w objęciach spojrzała na niego krytycznie. - Tato, nie garb się! - powiedziała surowo. I mężczyzna posłusznie się wyprostował. Ona zaś bez ceremonii włożyła swego kotka za koszulę ojca, jedną ręką ujęła kierownicę roweru, drugą - jego rękę i poszli w stronę jeziorka. Dziewczynka prowadząca duży rower i dużego mężczyznę wydawała się bardzo miła. Ale szła przesadnie wyprostowana. W widoku tych wyprostowanych, dziecinnych pleców było coś takiego, że Bartoszowi nagle zachciało się płakać. Jak w obliczu trudnego do zniesienia nieszczęścia. Ona potrzebuje pomocy, ta dziewczynka - pomyślał, zagryzając wargę. Patrzył, aż znikli między namiotami pola biwakowego. Jednak nie ruszył się z miejsca. Aha, to pewnie turyści - stwierdził tylko. Ta myśl przyniosła pewną ulgę. Niepokój jednak pozostał. Bartosz podjął przerwaną drogę, lecz już nie pogwizdywał. Tyle się wydarzyło. Saboty pradziadziusia Burbelki, które nocą stały przed drzwiami strychu, a rano, jak gdyby nigdy nic, człapały na pradziadziusiowych nogach. Bartosz nie zdołał obudzić się przed Heńkiem i to Heńka ciągle podejrzewał o zrobienie mu kawału. Ten mężczyzna, leżący na ścieżce, bynajmniej nie pijany, o pustych oczach. Ta dziewczynka, która tak spokojnie opiekowała się swoim dużym tatą. Zagadkowe, zagadkowe. Nieźle się zaczynają te wakacje - pomyślał Bartosz, zbliżając się do wsi. Rozdział drugi Bartosz, który mieszkał w Warszawie przy Alei Niepodległości róg Woronicza, nie opodal Telewizji, miał zupełnie inne plany wakacyjne. Chciał pojechać nad morze. I właściwie tak zostało to zaplanowane. Niestety, mama nagle straciła pracę i zaczęło być krucho z pieniędzmi. Narada rodzinna była krótka i nawet nie bardzo burzliwa. - Sprawa wygląda tak - powiedział ojciec Bartosza, pan Krzysztof. - Nie możemy wysłać was oboje. Wiem, Bartosz, że chciałeś nad morze. Ale na dobrą sprawę możesz pojechać na wieś. Gosia ma już zaklepany obóz językowy, a jak wiadomo... - Wybieram się do liceum z językiem francuskim - dokończyła Małgorzata. - Co przesądza sprawę. Nie zamierzała tego powiedzieć. Tym tonem! Kochała swego młodszego brata Bartosza, który nie znosił, kiedy nazywano go Bartkiem, i chętnie zrezygnowałaby z obozu na jego korzyść. Ale za rok będzie miała egzaminy do ogólniaka. Obóz językowy jest jej szansą, wszystko było jasne i - właśnie to ją wściekało. Była zła na cały świat, a zwłaszcza na dyrektora instytutu, który zwolnił mamę z pracy. Teraz! - Jest pani świetnym pracownikiem, pani Grażyno - powiedział ten drań. - Ale muszę przyjąć kogoś młodszego. Takie czasy. Strasznie mi przykro. Kogoś młodszego! Mama miała dopiero trzydzieści siedem lat. No tak, ale ten nowy dwadzieścia pięć. I żadnego doświadczenia. Tylko tę młodość. - Nie denerwuj się, Małgosiu - uspokajała ją mama. - Jeszcze trochę, a zaczną doceniać nas, starszych, którzy coś umiemy. Na pewno coś znajdę. Ale na razie... Na razie nie starczało pieniędzy na wakacje dla obojga jej dzieci... - Bartosz, przecież lubisz pradziadziusia Burbelkę i całą tę naszą rodzinę - rzekła mama znękana. - A okolica prześliczna. Byłeś tam i... - Byłem i pojadę - przerwał twardo Bartosz. - Nie ma o czym mówić. To powiedziawszy, wstał i wyszedł z pokoju. Nie ostentacyjnie. Po prostu. Bo naprawdę nie było o czym mówić. Jasne, że Gosia nie może zrezygnować z obozu językowego. Rozumiał to dobrze. Ale - kto zrozumie, że i jego ominęła wielka szansa? Na kolonie w Sztutowie jechał najlepszy przyjaciel Bartosza, Grzesiek, kolega z tego samego domu, i - jechała Ania... Ania też z tego samego domu... Ile w tym wielkim domu mieszkało dzieciaków! Ania była właściwie niemożliwa, lubiła dokuczać chłopakom, a zwłaszcza Bartoszowi, który niejeden raz porządnie się na nią wściekł. Jednak... jakoś często się za nią rozglądał... Aktualnie byli pokłóceni na śmierć i życie i Bartosz w cichości ducha liczył, że w czasie tego wspólnego pobytu nad morzem wszystko się między nimi ułoży. A tu - zamiast Ani pradziadziuś Burbelka! Oj, oj, właściwie to oni mają wiele wspólnego! Nigdy nie wiadomo, co Ani wskoczy do głowy, a pod tym względem pradziadziuś Burbelka mógł iść z tą zadziorną dziewczynką w zawody. Polubiliby się na pewno - myślał Bartosz, zjeżdżając windą na dół. - Szkoda, że Ania nie może pojechać ze mną. Ale by rozrabiali! Bartosz uśmiechnął się do tej myśli i Grzesiek wsiadł prosto na ten uśmiech. - Cześć! Śmiejesz się sam do siebie. Co się stało? - Nic - Bartosz uśmiechnął się jeszcze szerzej. -Tylko zostałem dokumentnie zaburbelkowany. Grzesiek otworzył szeroko oczy. - To znaczy, że... Nie jedziesz z nami nad morze? I ty się cieszysz?! - Nie cieszę się. - No to dlaczego sam do siebie się uśmiechasz? - Bo pomyślałem o Ani i pradziadziusiu Burbelce. Nie musiał niczego dodawać. Wszystkie dzieciaki z domu przy Alei Niepodległości słyszały o pradziadziusiu Burbelce. Wiedziały też, że jest tam dużo Burbelków. Wśród nich niesamowity pradziadziuś, którego szczerze Bartoszowi zazdrościli. Dziadka to ma prawie każdy. Ale pradziadka, i to takiego, co mu stale figle w głowie, jakby miał dziesięć lat, a nie dziewięćdziesiąt trzy! I metr dziewięćdziesiąt wzrostu! Bartosz uwielbiał o nim opowiadać. - Pradziadziuś najbardziej kocha uciekać - opowiadał zasłuchanym kolegom. - A zawsze się gdzieś tak sprytnie schowa, że czasem nawet psy go nie wytropią. Bo u wujostwa Burbelków są psy. Trzy. I jedna kocica. I to ona rządzi. Żaden pies jej nie podskoczy. Pac go łapą po nosie, i zwiewa jak niepyszny. Normalnie klapsy im serwuje! Tak więc Bartosz nie musiał niczego tłumaczyć. Grzesiek wiedział, że pradziadziuś Burbelka lubi rozrabiać, a Ania... Cóż... Wyglądała jak aniołek i perfidnie to wykorzystywała. Kiedy Bartosz z Grześkiem zeszli na osiedlowy placyk zwany podwórkiem, Ania właśnie tam była. Z wielkim zapałem huśtała się na trzepaku, a widząc, kto nadchodzi, zręcznie, nieomal w powietrzu, obróciła się do nich tyłem. - Anka! Bartosz nie jedzie z nami nad morze! - krzyknął Grzesiek. - Został zaburbelkowany! - Nie mów do mnie Anka - odkrzyknęła tylko, nawet nie odwróciła głowy. - Daj spokój - powiedział Bartosz. - Jej to nie obchodzi. - Pokłóciliście się? - spytał Grzesiek. - Aha. - O co? - O konia - uśmiechnął się Bartosz. Ale nie do śmiechu mu było. To znaczy było i nie było, przekonał się na własnej skórze, w gorzkim doświadczeniu, że z rzeczy śmiesznych czasem robią się poważne. - O konia? - zdumiał się Grzesiek. - Aha. Powiedziałem: "koń, jaki jest, każdy widzi", a ona wzięła to dosłownie. - Najmądrzejsze dziewczyny są głupie - rzekł filozoficznie Grzesiek. - Ale skoro tak, to może lepiej, że nie jedziesz z nami. Ania zatrułaby ci życie. Wcale nie lepiej! - pomyślał Bartosz. - Na pewno nie zabrakłoby okazji, żeby się pogodzić. A tak - ona pojedzie w jedną stronę świata, ja w drugą i będzie między nami ta złość. Rany, jak to wszystko idiotycznie wyszło. Nawet dokładnie nie pamiętał, od czego zaczęła się ta sprzeczka. Grali w dwa ognie na maleńkim placyku wydzielonym nie wiadomo po co z dużego (duży byłby odpowiedniejszy do zabawy), po to chyba, żeby dzieciaki nie miały swobody ruchów, gdy wtem Ania rzuciła piłkę w bok i powiedziała, że ma dosyć, idzie do domu, bo chce jej się pić. - Ja ci przyniosę - zaproponował skwapliwie Bartosz. - Mieszkam niżej. - Nie potrzebuję twojej łaski - odparła hardo, a on był wściekły na siebie za to, że nie przewidział takiej reakcji. - Jakiej łaski? - nie wytrzymał. - A takiej, że jesteś egoista! - A ty lubisz się ze wszystkimi sprzeczać! - palnął już zły. Otworzyła szeroko swe błękitne oczy. - Ja? Ja lubię się sprzeczać? Skąd to wiesz?! I właśnie wtedy on, nie panując nad sobą, powiedział. - Koń, jaki jest, każdy widzi! Ależ się piekło rozpętało. Bartosz przez chwilę myślał, że Ania się na niego rzuci. Lecz tylko jej błękitne oczy rzuciły płomienie. - Porównujesz mnie do konia? MNIE?!!! - Aniu, przecież to tylko takie powiedzenie i... Nie dała mu dojść do słowa. Stanęła przed nim i ujęła się pod boki. - Czy ja mam twarz jak koński pysk? Czy ja mam końską szczękę? Nie widzisz, że ja mam twarz okrągłą? Nie widzisz?! - Ależ widzę! - No to nie opowiadaj głupot. - Głupoty to ty opowiadasz! - Ach tak! Dobrze. To ja się już nigdy do ciebie nie odezwę! Zapamiętaj to sobie! Nigdy! Był zły przez cały ten dzień. I kawałek nocy, dopóki nie zasnął. Rano obudził się z mocnego snu, słońce świeciło. Wakacje już pukają do drzwi, tylko patrzeć, jak pojedzie nad morze z Grześkiem i Anią... Z Anią! Natychmiast przypomniał sobie, że była sprzeczka, lecz nie odnalazł w sobie wczorajszej złości. Nawet nie pamiętał, o co się pokłócili. Bartosz szybko zapominał urazy i trudno mu było zrozumieć, że inni pamiętają długo. Miał z tym masę kłopotów. Kiedy wszedł do klasy, ona już była. Odwróciła głowę w bok na jego widok. O co nam poszło z Anią? - głowił się. - A, nieważne. Jakaś bzdura. - Aniu - powiedział podchodząc do niej. - Przyniosłem ci książkę o koniach, którą chciałaś przeczytać. - Och! Zobaczywszy jej minę, wszystko sobie przypomniał i pojął, jaką strzelił gafę. Po prostu dolał oliwy do ognia. Ania, purpurowa, obróciła się ku swojej przyjaciółce Basi. - Powiedz... powiedz temu... temu Bartkowi, że ja z nim nie rozmawiam, bo pamięć ma jak kura. Wyraźnie mu wczoraj powiedziałam, że się nie odezwę do niego nigdy. I nie odezwę się. To mu powiedz. Mówiła tak głośno, że słyszała to nie tylko Basia. Słyszeli wszyscy w klasie. No i się pośmieli. A sprawa, która była małą, prywatną sprzeczką, nabrała, jak to się mówi, mocy urzędowej. Słowo się rzekło. Przy wszystkich. Z takiej sytuacji już doprawdy trudno wybrnąć. Nie ma co próbować. I Bartosz nie próbował. Najbardziej zabolało go to, że powiedziała na niego Bartek. Doskonale wiedziała, że on chce być Bartoszem, a nie Bartkiem, jak ona Anią, a nie Anką. I rąbnęła. Na odlew. Przy wszystkich! Świat pociemniał. Co z tego, że to już prawie wakacje? Buzię miała okrągłą jak słoneczko. I to słoneczko przestało świecić. Dla niego... Bartosz nie miał zwyczaju poddawać się łatwo. Ja coś z tym muszę zrobić - myślał w kółko. I właśnie wymyślił, że nad morzem, na tej kolonii, gdzie ze znajomych będą tylko oni troje, Grzesiek, Ania i on sam, bez tych, co słyszeli, jak go odepchnęła, że w tych warunkach, no jakoś, no jakoś się pogodzą. A tu masz: nie jedzie nad morze! Jedzie na wieś do Burbelków. Teraz to już doprawdy klops. Ściana. Mur. Taki do rozbijania sobie o niego głowy. I Bartosz, idąc z Grześkiem przez podwórko, gdzie na trzepaku, plecami do niego, szalała Ania, rąbnął głową w ten mur. Głowa od razu rozbolała go, czegóż się spodziewać. Szedł markotny. Grzesiek spojrzał na niego spod oka. Nie rozumiał, jak można się zamartwiać z powodu dziewczyny, ale był dobrym przyjacielem i koniecznie chciał mu pomóc. Trącił kolegę łokciem. - Zobacz! Idzie ta pani z szóstego. Z Riną. Istotnie, z domu wychodziła brązowowłosa pani w długiej, barwnej spódnicy. Była młoda i piękna, podobała się chłopakom z podwórka, a Bartoszowi, który miał oczy tylko dla Ani, podobał się jej pies. Przepiękny, podpalany chart afgański o imieniu Rina. Bo to była suka. Bardzo młoda, niemal szczeniak jeszcze. Bartosz przepadał za Riną, z wzajemnością zresztą. Tym razem jednak nie Rina przykuła jego uwagę, a co innego. Otóż pani, która prowadziła psa na długiej, czerwonej smyczy, trzymała w ręku list. Na pewno szła na pobliską pocztę, aby go wysłać. Dokąd szła - to nie miało znaczenia. Znaczenie miało tylko jedno: list. Bartosz wpatrywał się w ten list jak urzeczony. Głowa przestała go boleć: znalazł wyjście. List! Napisze do Ani list. Ot co. Wyjeżdżał wcześniej niż ona, zaraz po zakończeniu roku szkolnego. Więc wrzuci jeszcze w Warszawie, tuż przed wyjazdem. Napisał: Aniu! Właściwie nie wiem, o co się pokłóciliśmy. Ja nie chciałem. Czasem coś się zdarzy. więc może już dobrze? Już zgoda, Aniu? Podpisał: Twój oddany Bartosz I dodał: PS Masz buzię jak słoneczko. B. Rozdział trzeci Bartosz wrzucił swój list do skrzynki pocztowej w dniu wyjazdu do Burbelkowa. Podał adres wujostwa Burbelków. Może Ania odpisze jeszcze z Warszawy? List przyszedłby szybciej! Ożywiony nadzieją poweselał na tyle, że jego rodzice, którym było bardzo przykro, że musieli zmienić jego plany wakacyjne, odetchnęli. W końcu w Burbelkowie jest cudownie. Woda, las, pola, łąki i cała bardzo sympatyczna rodzina Burbelków. Bartosz ich lubił. Lubił. Z jednym wyjątkiem: starszym o rok od siebie Heńkiem. Poczuli do siebie antypatię od pierwszego wejrzenia. Stanowczo nie przypadli sobie do gustu! Dlatego dobry humor Bartosza zmienił się, szczęśliwie na krótko, w głuchą urazę, gdy dowiedział się, że będzie musiał dzielić pokój z Heńkiem właśnie. A zawsze miał swój kąt na strychu. - Strych musimy w tym roku wynająć - tłumaczyła skądinąd bardzo kochana ciocia Ela. - A przecież nie mogę cię ulokować z żadną z dziewcząt. Burbelkowie mieli dwie córki. Heniek zaś był jedynym synem, co zapewniało mu doprawdy królewską pozycję w rodzinie. Dlatego przyjazd Bartosza zawsze mu wadził. Właściwie trudno powiedzieć, żeby Heniek był jakiś wredny. Ale trochę zadzierał nosa, więc nie wszyscy go lubili. Bartosza zaś lubili wszyscy, w całej wsi Burbelkowo. Najbardziej Heńka irytowało to, że za Bartoszem przepadał, z wzajemnością, pradziadziuś Burbelka, czuł się zagrożony w swojej pozycji dziedzica. Tu warto powiedzieć, że całe gospodarstwo Burbelków - pola, kawałek lasu, łąki, staw rybny i hodowla świń - wszystko to należało do pradziadziusia Burbelki. Nie przepisał nic na nikogo. Może dlatego, że był taki moment, kiedy został na gospodarstwie sam, tylko z prababcią Burbelkową? Syn i córka wyjechali za granicę. Druga córka została w Polsce, ale o gospodarowaniu na wsi nie chciała słyszeć. Gospodarstwo, mimo starań pradziadziusia, podupadało. Było już, prawdę mówiąc, prawie ruiną, gdy wreszcie znalazł się jeden Burbelka, który chciał na tej ziemi gospodarować. Wuj Mateusz Burbelka, wnuk pradziadziusia. Przyjechał z młodą żoną i w dość krótkim czasie doprowadzili wszystko do porządku. Ale i na niego pradziadziuś Burbelka majątku nie przepisał... Wszystko ciągle należało do niego. Teraz to się chyba pradziadziuś tym po prostu bawił, bo często mówił o testamencie, który niby był, niby go nie było, a testament należało sporządzić, ponieważ w sumie rodzina Burbelków była liczna (w kraju i za granicą) i bez wyznaczenia jednego dziedzica wszystko trzeba by rozparcelować, posprzedawać, słowem, zmarnować. - To przecież jasne, że Mateusz powinien wszystko dostać - mówili ludzie we wsi. Jasne i logiczne. Sprawiedliwe. Ale kto tam wie, co pradziadziusiowi Burbelce strzeli do głowy? Zachowywał się tak, jakby solennie postanowił, że resztę swego długiego życia poświęci wyłącznie na płatanie różnych figli. - Ziemią rozporządzi jak trzeba - mówił spokojnie wuj Mateusz. - To przede wszystkim dobry gospodarz. Lecz Heńka, który sposobił się do pozostania na wsi, wyraźnie niepokoiło manifestowanie sympatii pradziadziusia do Bartosza. Zresztą, tak czy siak, nie lubił swego warszawskiego kuzyna. Co Bartosz natychmiast wyczuł i odpłacał mu pięknym za nadobne. Nie przypuszczał jednak, jadąc z obrazem słoneczkowej buzi Ani przed oczami, że będzie musiał mieszkać z nim w jednym pokoju! Jak nie przypuszczał, że już drugiej nocy po jego przyjeździe saboty pradziadziusiowe same wejdą na strych ciemną nocą. Jak nie przypuszczał, że potknie się w czasie spaceru o leżącego w poprzek ścieżki nieznajomego mężczyznę o pustych oczach, którego poważna dziewczynka z mocno zaplecionymi warkoczykami i kotkiem w objęciach poprowadzi gdzieś, być może na pole biwakowe, a może gdzie indziej, ciekawe gdzie? Pogoda była wspaniała, ale idącemu ścieżką przy kończącym się już polu kukurydzy Bartoszowi zrobiło się jakoś nieswojo na duszy. Właściwie po co ja tu przyjechałem? - myślał, wlokąc się wolno w stronę wsi. Ręce ciągle trzymał w kieszeniach spodenek, lecz nie pogwizdywał już, głowę opuścił. Tym razem nie potknął się o nic i o nikogo. Usłyszał harmider i spojrzał: od wsi nadbiegały siostry Burbelkówny - duża Ewka i mała Krysia, zwana Murzynkiem Bambo, oraz psy. - Bartosz, gdzie się podziewasz?! - zawołała Ewka. - Pradziadziuś chce się bawić w przysięgę Kościuszki! - Masz przyjść i robić tłum na Rynku! Pradziadziuś wyciągnął z szopy kosę. Zardzewiałą, hi, hi, hi! - śmiała się Murzynek Bambo. - Ledwo przyjechałeś i już włóczysz się sam - rzekła z wyrzutem Ewka. - Dobrze - powiedział Bartosz nagle rozweselony. - Idziemy robić tłum. Rozdział czwarty Okazało się wszakże, że pradziadziuś "Kościuszko" przeznaczył mu inną rolę. Stał na beczce w spłowiałej rogatywce, wyprostowany na całe swoje metr dziewięćdziesiąt wzrostu, kosę trzymał dumnie uniesioną w górę. Oj, oj, a co się stało z pradziadziusia nosem? Pradziadziuś miał normalnie duży, prosty nos świadczący o sile charakteru. A teraz na tym nosie pyszniła się różowa gula! - Pradziadziusiu - zdumiała się Murzynek Bambo - co pradziadziuś zrobił z nosem? - Jak to co? Zadarłem go! To ty nie wiesz, smarkulo, że naczelnik Kościuszko miał nos zadarty? Możesz nie wiedzieć - dodał łaskawie. - Jeszcze mało co wiesz. W każdym razie teraz ja jestem Kościuszko. Bartosz - zwrócił się do chłopca - będziesz takim, co w teatrze podpowiada aktorom. - Suflerem? - spytała niepewnie Ewka. - Ja ci dam szulera! - nastroszył się pradziadziuś i o mało nie spadł z beczki. - Pradziadziusiu - rzekł niespokojnie Bartosz - pradziadziuś może spaść, a kosa w ręku! Może lepiej... - Sam wiem, co jest lepiej! Musi mnie dobrze widzieć cały krakowski Rynek. Weź książkę. Tu leży, na schodku. Reymont, uczyli cię chyba w szkole, a jeśli nie uczyli, to cię nauczą. Weź książkę i podpowiadaj mi tekst przysięgi. Tylko głośno, bo kury gdaczą i mogę nie dosłyszeć. Głośno i wyraźnie. Uwaga! Zaczynamy. No i wtedy wszyscy znaleźli się o krok od katastrofy. Bowiem pradziadziuś Kościuszko, chcąc sobie dodać animuszu, tupnął w chybotliwą beczkę. Beczka zachwiała się. A kosa w ręku pradziadziusia zatoczyła niebezpieczny krąg, "tłum" odskoczył z obawy przed kosą, naturalnie, a wszystko to razem psy uznały za zaproszenie do zabawy. Zaczęły radośnie obskakiwać beczkę. - A sio, bestie przeklęte! - krzyknął mocnym głosem pradziadziuś i ze złości cisnął w poczciwego Azorka swoim sztucznym nosem, ulepionym z plasteliny, który psy wzięły za piłkę i pobiegły za nią, szczęśliwie oddalając się tym samym od beczki. A beczka chwiała się, a pradziadziuś, chichocząc, tańczył na niej! Z konieczności, bo usiłował złapać równowagę, ale tańczył. - Pradziadziusiu, niech pradziadziuś rzuci kosę na ziemię, to ja pradziadziusia podtrzymam i zdejmę - zaproponował Bartosz. Pradziadziuś Burbelka zapałał świętym oburzeniem. - Rzucić kosę?! - krzyknął wściekle. - Do zdrady mnie namawiasz?! A z czym ja na Moskala pójdę? Ty, mój prawnuk ukochany, zdrajcą?! Nie daruję! - wrzasnął i rozkołysał beczkę. Wyobraźcie sobie tego starego drągala, wyobraźcie sobie! Bartosz nie wiedział, czy śmiać się, czy umierać ze strachu. O pradziadziusia, naturalnie, bo cała ta scena była i komiczna, i groźna. - Pradziadziusiu! - zawołała Ewka autentycznie przerażona. - Niech pradziadziuś złazi z beczki! - Złazi? Mowy nie ma! Mogę skoczyć! - Pradziadziusiu, niech się pradziadziuś poturla! Razem z beczką - dołożyła rozradowana Murzynek Bambo. - Razem z beczką! Pradziadziuś Burbelka, wielki i chudy, tańczący na chybotliwej beczce, z rękami - w jednej kosa - rzuconymi w bok dla utrzymania równowagi, z rozwianymi wąsami, wyglądał jak rozzłoszczony strach na wróble. Wściekał się po prostu. Jego ogorzała twarz tak poczerwieniała, że mogła iść w zawody z koralami indora. Uniósł w górę rękę z kosą. - Wyklinam was, zdradzieckie nasienie! - wrzasnął i spadł. Prosto w ramiona parobka Łaciatka, który zaalarmowany przez Ewkę zdążył nadbiec z obory. Pradziadziuś kosy z rąk nie wypuścił, co to, to nie. - Mogę się poddać - rzekł z godnością - ale z bronią w ręku. Parobek Łaciatek ostrożnie postawił go na ziemi. - Pan jest wolny, panie Naczelniku - powiedział, kłaniając się w pas. Jak wszyscy w Burbelkowie, uwielbiał pradziadziusia i chętnie brał udział w różnych jego figlach. Pradziadziuś dotknął nosa i zmieszał się ogromnie. - Nie mogę być Naczelnikiem, bo nie mam nosa - rzekł żałośnie.. Podejrzliwym spojrzeniem powiódł po "tłumie". - Kto z was, psiekrwie, ukradł mój nos?! - spytał srogo. - Pradziadziuś nim w psy rzucił - odważyła się Ewka. - Ja w psy? Moim nosem? Mam dziewięćdziesiąt trzy lata, ale to nie powód, żeby głupoty we mnie wmawiać! Sposobił się do dłuższej przemowy, lecz - mowę mu odjęło. Oto bowiem do jego stóp przytruchtał Azorek z piłeczką-nosem w pysku i zachęcająco merdał ogonem, zapraszając do zabawy. Był to moment dla pradziadziusia Burbelki dość kompromitujący. On wszakże nie stracił kontenansu. Jak gdyby nigdy nic wyjął z Azorkowego pyska kawał plasteliny i rzucił. Azor pognał za "piłeczką". Pozostałe dwa psy za nim. A pradziadziuś odwrócił się do wszystkich tyłem. Ze wstrętem popatrzył na kosę. - Kosa cała zardzewiała i wy mnie, Naczelnikowi Kościuszce, taką broń na uroczystą chwilę do ręki włożyliście?! Do kitu z taką zabawą! Idę spać! Postąpił kroku i jak się nie obróci! - Gdzie moje saboty?! - huknął. - Koło beczki pradziadziuś postawił - rzekła Ewka. Ale koło beczki był tylko jeden pradziadziusiowy sabot. Drugi znikł. Pradziadziuś Burbelka zmarszczył brwi, a w jego trochę wyblakłych, ale jeszcze zdecydowanie niebieskich oczach pojawiła się iskierka. - Gdzie Heniek? - zapytał. - Pojechał z gospodarzem i gospodynią na pole - wyjaśnił parobek Łaciatek. - Aha! - wykrzyknął znacząco pradziadziuś. - Jak przyjdzie, to ma mi przynieść mój sabot! Dostarczyć osobiście do rąk własnych. A teraz żegnam cię, narodzie! Pa, pa! Zachichotał i w jednym sabocie pokuśtykał do swego pokoju. Po chwili z trzaskiem zamknął okiennice. A wówczas na ganek wytoczyła się kocica Teodozja, pchając przed sobą łapką zaginiony sabot pradziadziusia. Po czym najspokojniej w świecie zaczęła się nim bawić, jakby to był jakiś przytaskany z piwnicy szczur. Rozdział piąty Kiedy Heniek wraz z wujem Mateuszem i ciocią Elą wrócili z pola, Bartosz od razu strzelił: - Heniek! Pradziadziuś powiedział, żebyś przyniósł jego chodak. Osobiście! Strzał był celny, bo pradziadziuś wiedział, co mówi. Heniek zaczerwienił się po uszy i w ten sposób Bartosz zyskał pewność, że nocne przygody pradziadziusiowych sabotów to jednak istotnie była jego sprawka i że pradziadziuś go nakrył. Nieźle się mój braciszek naśmiewał, kiedy usiłowałem rozwiązać zagadkę. Jasne, że nie było go w łóżku, kiedy wyłaziłem ze swojego! W ciemnościach nie sprawdziłem dokładnie, czy on tam jest. Ale jak zdołał wrócić, skoro pętałem się z latarką po sieni? Jedyną logiczną odpowiedzią, jaka nasuwała się zaintrygowanemu chłopcu, było to, że Heniek po prostu wszedł przez okno po drzewie. Drzewo rosło pod oknem, fakt. Okno było uchylone, fakt. A Heniek jest znany w całej wsi z tego, że po drzewach chodzi jak nikt. Trzeci fakt. Ta zagadka była mniej więcej rozwiązana. Muszę uważać, bo on stale będzie usiłował mnie robić w konia - pomyślał Bartosz i na razie całą sprawę odfajkował. Była inna, ważniejsza: chciał koniecznie odnaleźć dziewczynkę z kotkiem i jej dziwnego ojca. Chciał na nich jeszcze raz popatrzeć. Wybrał się więc z Krysią Burbelkówną, która stale za nim łaziła, na pole biwakowe. - Po co tam idziesz? - spytała ciekawie. Tę smarkulę interesowało wszystko, co Bartosz robił. Przepadała za swoim miastowym kuzynem, co mu czasem pochlebiało, a czasem doprowadzało do szału. Tym razem, a samego go to zdziwiło, nie miał nic przeciw temu, żeby z nim poszła. Może dlatego, że ciągle widział przed sobą straszne, puste oczy nieznajomego mężczyzny? - Idę kogoś znaleźć - odpowiedział więc drepczącej obok niego dziewczynce. W niczym nie przypominała tamtej dziewczynki z warkoczami. Oczywiście była sporo młodsza. Ale może dlatego, że buzię miała okrągłą, troszeczkę przypominała mu Anię. Ania! Odpowiedź na jego wysłany w Warszawie list nie mogła jeszcze dojść do Burbelkowa, gdyby nawet Ania od razu odpisała. Czy odpisała? Bartosz myślał o tym nieustannie, choć jednocześnie myślał o całej masie innych spraw. Tak to już jakoś było. Krysia Burbelkówna miała, jak to się rzekło, buzię okrągłą, na zabawnym, ciut króliczym nosku trzy piegi, czarne włosy równo przycięte nad oczami, a oczy też były czarne, i choć Krysia była, jak to Bartosz mawiał żartobliwie, "osobnikiem rasy białej", wyglądała ze swoją śniadą, a latem jeszcze opaloną cerą niby mały Murzynek. To Bartosz nazwał ją Murzynek Bambo. Przyjęło się. - Idę kogoś znaleźć, Murzynku Bambo - odpowiedział więc na jej pytanie. - Kogoś zgubiłeś? - zainteresowała się mała (co prawda, jak na swój wiek, była wyjątkowo wysoka). - Kogoś znalazłem! - zaśmiał się Bartosz. - I potem zgubiłeś - rzekła domyślnie Murzynek Bambo. Bartosz myślał o czymś innym. Obejrzał się: tak, psy szły za nimi. Wykorzystywały każdą okazję, żeby polatać z dzieciakami. - Azor! Kundel! Burek! Do domu! - krzyknął. - Słyszycie? Do domu! - Dlaczego nie chcesz ich zabrać? - spytała Murzynek Bambo. - Ze względu na kotka - odparł Bartosz. - Kotek może się wystraszyć. - Czyj kotek? - podchwyciła przytomnie. - Dziewczynki. Murzynek Bambo przygryzła wargę, a potem wydęła policzki, jak zawsze, kiedy sobie coś rozważała. W jej czarnych oczach pojawiła się nieufność. - To znaczy, że idziemy szukać dziewczynki? Inteligentny był ten szkrab! - Tak. - Dziewczynki, która ma kotka? - dopytywała. - Tak. Murzynek Bambo zatrzymała się raptownie. - To ja nie idę - oznajmiła poważnie. - Jak ty idziesz szukać jakiejś obcej dziewczynki! Zazdrosna o Bartosza Murzynek Bambo stanęła. Lecz psy: mały Azor, średni Burek i spory Kundel, nie miały zamiaru rezygnować z wyprawy. Bartosz wiedział, że nie da sobie z nimi rady. Ktoś musi je zatrzymać. Ktoś, kto był w domu. Ktoś, kogo one słuchają. Słuchają pradziadziusia. Ale pradziadziuś gdzieś się jak zwykle zapodział, a Bartosz nie miał czasu go szukać. Chciał jak najszybciej dotrzeć na pole biwakowe. Na szczęście w domu była ciocia Ela. Stała przy kuchni i smażyła całą górę naleśników. Wuj Mateusz wróci z pola wieczorem, będzie zmęczony jak licho i będzie marzył o naleśnikach. A one będą już gotowe: wystarczy odsmażyć. Bartosz zawsze ze zdumieniem patrzył, ile wuj Mateusz potrafi tych naleśników zjeść. - Wuju Mateuszu - powiedział kiedyś - wuj zjada wieczorem całą górę naleśników, a potem idzie spać. Brzuch rośnie! Brzuch faktycznie rósł, choć przecież wuj bardzo ciężko fizycznie pracował. Bartosz miał rację: cały dzień bez jedzenia prawie, a na wieczór, przed snem, olbrzymia kolacja! - A kiedy mam jeść? - spytał beztrosko wuj Mateusz. - W dzień czasu nie ma. W lecie dla rolnika robota to zając. Nie zrobisz - ucieknie i wszystko się zmarnuje. A ty, Bartosz, moim brzuchem się nie martw. W zimie spadnie. A zresztą - wuj Mateusz wyprostował się na swoją prawie dwumetrową wysokość - jestem taki duży, że brzuszysko w oczy się nie rzuca. Rzuca się, Bartosz? - Nnno... trochę - odparł prawdomówny chłopak. Nie było w tej uwadze cienia złośliwości. Bartosz wuja Mateusza lubił i cenił, prawie jak własnego ojca. Miał do niego ogromne zaufanie: wuj Mateusz był sprawiedliwy. Doskonale wiedział, że oni się z Heńkiem nie lubią, lecz chociaż był to jego jedyny syn, nigdy, bez racji, w sporze między chłopcami nie brał jego strony. Wuj Mateusz był OK. Ciocia Ela też. Jeszcze jak! Zupełnie jak mama Bartosza, chociaż zewnętrznie w niczym jej nie przypominała. Mama była wysoka i szczupła. Ciocia Ela nieduża i grubiutka. Mama miała włosy popielatoblond. Ciocia Ela ciemne. Za to uśmiech miały podobny. Wesoły, jasny. Takim właśnie uśmiechem, wesołym, jasnym, przywitała Bartosza, który wszedł do kuchni. - Zgłodniałeś, synku? - spytała z czułością. - Nie, skąd! Ja się tu najadam po pachy, ciocia wie. Ale mam prośbę. Chcę iść nad jeziorko, a psy idą za mną. Gdyby ciocia zechciała je zatrzymać. Tam dużo obcych ludzi, turystów i... no, to są dobre psy, ale... - Masz rację, synku. Psy nie powinny się włóczyć poza zagrodą. Najwyżej Azorek. Weź Azorka. Resztą ja się zajmę. Ten mały szelma wiedział, że o nim mowa. Stał na swoich krótkich, krzywych nóżkach i radośnie kręcił ogonem. Krótkie, krzywe nóżki Azorek z pewnością miał po jakimś jamniku. Po kim zaś miał białe łaty w szarosiwym umaszczeniu - nikt nie wiedział. Przybłąkał się kiedyś i został. Burek był dzieckiem Kundla. Co takiego?! A tak, bo Kundel, duży, misiowaty pies, był... suką. Wuj Mateusz przywiózł ją kiedyś z leśniczówki, szczenię jeszcze, i ono natychmiast wybrało sobie pana. W osobie pradziadziusia Burbelki. Co pradziadziusiowi bynajmniej na rękę nie było, gdyż, jak wiadomo, uwielbiał uciekać, chować się, a ta psina nie spuszczała z niego wiernych oczu. - A pójdziesz, ty kundlu! - opędzał się. Skoro zaś mówił to często i wcale niegroźnie, bo pradziadziuś psy lubił, suczka uznała to za swoje imię i tylko na nie reagowała. Azorek więc, pilnie słuchający, miał nadzieję, że Bartosz weźmie go na wyprawę. Próżna nadzieja! - On Azorka też nie weźmie - rzekła dziwnie milcząca do tej pory Murzynek Bambo. - Bo on się boi o kotka. - O kotka? - zdumiała się ciocia Ela. - Przecież nasze psy żyją dobrze z kotami! - Ale nie wiadomo, czy z obcym. - Ze wszystkimi wioskowymi. - Ale ten kotek nie jest tutejszy - tłumaczył Bartosz. - Dlatego ja bym prosił, żeby ciocia nie wypuściła i Azorka. Mnie bardzo zależy, proszę. - A gdzie to ty się wybierasz? - spytała ciocia Ela, zręcznie podrzucając na patelni naleśnik. - Nie bardzo rozumiem. Bartosz przestąpił z nogi na nogę. - Czy ja mógłbym opowiedzieć o tym później? - spytał coraz bardziej zdenerwowany. - On idzie na pole biwakowe szukać dziewczynki z kotkiem - palnęła Murzynek Bambo. Patrzyła na Bartosza całkiem nieprzyjaźnie. - Ciociu! Ja wszystko wyjaśnię! - rzekł pośpiesznie Bartosz. I dodał zagadkowo: - Może nawet będę potrzebował pomocy. Ciocia mi wierzy, prawda? - Wierzę ci - powiedziała poważnie ciocia Ela. - Idź. Zatrzymam psy. Psy zostały więc w zagrodzie. Natomiast Murzynek Bambo jednak poszła za Bartoszem... Szła co prawda w pewnym oddaleniu, ale szła... Coś tam sobie mruczała pod nosem. Coś w tym rodzaju: jak Bartosz zobaczy tę dziewczynkę, to zobaczy! Przekona się, że liczy się tylko jedna dziewczynka, jego mała siostrzyczka, która ma wyłączne prawo do jego uczuć! Bartosz nie myślał o niej, idąc. Bo po co? Mała się dąsa? Niech się dąsa. W tej chwili ważne było tylko to, by zastać na polu biwakowym tych, których szukał. Namiotów nie było wiele: to jeszcze czerwiec. Tym łatwiej więc było dopytać się o dziewczynkę z warkoczami, kotkiem i jej tatą z dużym rowerem. - Spali tu ze dwie noce - objaśnił grubawy mężczyzna rozwieszający na sznurku upraną bieliznę. - Dziwni byli - wtrąciła jego żona, wysuwając z namiotu głowę w papilotach. - Nie wiedzą państwo, dokąd poszli? - spytał z nadzieją Bartosz. - A kto ich tam wie! - mruknął mężczyzna. - Poszli. Tak jak przyszli. - To znaczy pojechali - uzupełniła jego żona. - Tym jego ogromniastym rowerem. - Najpierw poszli! - sprzeciwił się mąż. - Nie pojechaliby przez te wertepy. Poszli, moim zdaniem, do szosy. - A moim zdaniem, jechali brzegiem jeziorka! - zaperzyła się żona. - Dziękuję - bąknął Bartosz i odszedł, żegnany odgłosami małżeńskiej sprzeczki. Ogarnęło go zniechęcenie. Poszli, pojechali. Nie ma ich. Nagle poczuł żal, że już nie zobaczy tej dziwnej pary. Dziewczynka potrzebuje pomocy - myślał w kółko. - Ej, Bartosz! Nie martw się! - powiedziała bacznie go obserwująca Murzynek Bambo. - Jak są na świecie, to gdzieś są. Nie zginą. I przecież to obcy, nie swoi. Co się martwisz. - Martwię się! - burknął Bartosz. Rzeczywiście się martwił. Ale kiedy wrócili do domu, czekała go niespodzianka. Rozdział szósty - Bartosz! List do ciebie! - zawołała Ewka. - Z Warszawy. List?! Czy serce może tak skakać, walić, a człowiek żyje? Może. Waliło, skakało, a człowiek żył. Chłopiec porwał list i uciekł. Pędził, jakby go kto gonił. Gonił go istotnie Azorek. Ale na swych krótkich nóżkach nie miał szans. Nie miała też szans Murzynek Bambo. Oboje wszakże biegli niezmordowanie. Aż Bartosz skręcił w bukowy lasek i znikł im z oczu. Miał tam swoje drzewo: wielki, rozłożysty buk. Wdrapał się, trzymając list w zębach. Robił to w takim pośpiechu, że raz się niebezpiecznie obsunął. Dotarł jednak do swojej kryjówki. Otworzył list. Oto co w nim było: Pocałuj mnie w nos. Ania PS Byliśmy na zebraniu przedwyjazdowym. Dziś wyjeżdżamy. Nie ma ani jednego Bartosza. A. 1 1 65 0 0 108 1 ff 1 32 1 - przeczytał Bartosz. 1 1 65 0 2 108 1 ff 1 32 1 Właśnie w tym momencie przybiegli zziajani Murzynek Bambo i Azorek. - Bartosz, wiem, że jesteś tam na drzewie - zawołała Murzynek Bambo. - I my z Azorkiem - nie odmówiła sobie smarkula - potrafimy lepiej znajdować niż ty! Chyba to przepełniło czarę. - Idźcie stąd! - krzyknął, nieco piskliwie Bartosz. - Nie chcę was znać! Nigdy. Było coś takiego w tym jego piskliwym głosie, że Murzynek Bambo natychmiast się popłakała. Rozryczała się po prostu. - Dobrze. To idziemy sobie - rzekła wśród łkań. - Nie to nie. Bartosz milczał. A oni stali. - Idziemy sobie! Słyszysz?! - krzyknęła ciągle rozpaczająca głośno Murzynek Bambo. Bartosz milczał. Coś w nim się zacięło, zacisnęło. Miał takie uczucie, że nie mógłby się odezwać, nawet gdyby chciał. Głos uwiązł mu w gardle. Zacisnęło go. Murzynek Bambo wreszcie dała za wygraną. Bartosz ją przepędził! Świat wokół niej zrobił się czarny, jak jej czarne oczy - i w ten okropny, czarny świat odeszła. Rozżalona. Smutna. Głęboko skrzywdzona. Bartosz patrzył za nią, jak szła. Serce mu się krajało ze współczucia. Biedny Murzynek Bambo - myślał. A potem z nagłym buntem pomyślał co innego: Ja też jestem biedny! Dostać taki list! Wokół niego świat też stał się czarny. A tak blisko (siedział niemal na czubku wysokiego drzewa) było niebo złote od słońca, uśmiechnięte. Bartosz popatrzył na to błękitno-złote niebo. - Światu jest obojętne, że człowiek ma czarno w duszy - rzekł w nim jeden głos. - Ale - przemówił drugi - czy dlatego, że ciebie rąbnęli, musisz oddawać innemu. Bogu ducha winnemu? Co ci zawiniła Murzynek Bambo? Tym, że cię uwielbia? Takiego najłatwiej uderzyć! I Bartosz, który wcale nie wiedział, że w tej chwili otrzymał od losu wielką naukę, zsunął się z drzewa. Bez trudu dogonił wlokącą się z pochyloną głową siostrzyczkę. Objął ją serdecznie, a mała, ciągle urażona, zesztywniała pod jego ramieniem. - Przepraszam cię, smyku - rzekł serdecznie. - Czasem człowiekowi odbije. Wiesz, jak to jest. - Wiem, że nie lubisz swojej małej siostrzyczki - powiedziała Murzynek Bambo grubym głosem. - Bo jakbyś ją lubił, tobyś jej nie rozpłakiwał. Bartosz przytulił ją mocniej. - Smyku, jeszcze raz przepraszam! - rzekł gorąco. - Mnie też chciało się płakać. - Bo nie znalazłeś dziewczynki z kotkiem? - Bo spotkała mnie przykrość, Murzynku. Więc zrobiłem się zły nie na tego kogoś, jakby należało, a na ciebie. To bardzo głupie. - Pewnie! - kiwnęła głową mała. - I dobrze wiesz, siostrzyczko, że za Murzynkiem Bambo wprost przepadam! - I to jest twoja ulubiona siostrzyczka? - Najulubieńsza! Murzynek Bambo wydobyła z siebie głębokie westchnienie ulgi. Spojrzała wokół zwycięskim wzrokiem. Świat nie był już czarny. Świat był jasny, kolorowy. Śmiał się do niej. - No! - powiedziała z satysfakcją. - Wiesz co? Pluń na tę swoją przykrość. Chodźmy do taty. Pójdziemy i powiemy mu "cześć". Łubin się zaorze i już nie będzie tak żółto. Chodź. Wuj Mateusz! Ach! W przyśpieszonym biciu serca Bartosz pojął, co może zrobić ze swoim strapieniem. Może zanieść je wujowi Mateuszowi. Bo to jest taki wuj, z którym chłopak może porozmawiać. Jak mężczyzna z mężczyzną. Nagle i dla niego świat przestał być czarny. Chociaż nie był jeszcze tak jasny, jakim stał się dla Murzynka Bambo... - Fajnie! - rzekł wesoło. - Idziemy na pole powiedzieć "cześć" wujowi Mateuszowi. Tylko pilnuj Azorka, bo przepłoszy bociany. - One się go już nie boją - odparła Murzynek Bambo. - Parę razy próbował. To oberwał. Taki jeden bocian jak nie otworzy skrzydła na niego! Jak nie klapnie tym swoim długim dziobem! Nie, Azorek już żadnemu bocianowi nie podskoczy. Zobaczysz. Tato mówi, że ptaki są mądre. Przedtem za pługiem chodziły, za kosiarzem. A teraz za kombajnem. Bo wiesz, co ja myślę? - No co? - Że one wiedzą, że czy to, czy sio, to się tam na drugą stronę wywracają pędraki i inne robaki. Rozumiesz? Jedzonko podane. A że kombajn huczy? Cały świat teraz huczy, bo młodzież lubi, żeby było głośno. Sołtys nie pozwala im huczeć nad jeziorkiem. Bo ryby się płoszą, a ludzie tu przyjeżdżają po ciszę. Ciekawe, kto zamieszka na naszym stryszku? Byle nie jakaś dziewczynka. Dziewczynek u nas dość! Tak sobie szła i paplała, trzymając zaborczo rękę Bartosza, a Bartosz... Bartosz słuchał jednym uchem. Układał sobie w myślach, co powie wujowi Mateuszowi, zanim mu pokaże ten okropny list. Naturalnie nie zrobi tego teraz, gdy wuj pracuje w polu. Teraz nie będzie miał dla niego czasu. Ale - może znajdzie chwilę wieczorem? Ach, jutro niedziela! Lepiej jutro, wieczorem wuj Mateusz jest zawsze zmęczony. Jutro. Rozdział siódmy Niedziela