Marta Tomaszewska "Tego lata w Burdelkowie" Rozdział pierwszy Chłopiec o imieniu Bartosz szedł, pogwizdując, przez pole, z rękami w kieszeniach krótkich spodenek. Minę miał taką, jakby mu coś chodziło po głowie. I faktycznie. Tylko nie coś, a ktoś. Mianowicie pradziadziuś Burbelka. A jeszcze ściślej: drewniane saboty pradziadziusia Burbelki, prawie tak stare jak on sam. Wydawały przy chodzeniu charakterystyczny, rozpoznawalny dla wszystkich domowników odgłos szurania. Bartosz usłyszał to szuranie dziś w nocy, obudziwszy się nie wiadomo dlaczego. Szuranie dobiegało od schodów prowadzących na strych. W jakim celu pradziadziuś Burbelka właził tam, po tych niebezpiecznych dla niego, wręcz mu zakazanych schodach, i to na dodatek w sabotach? Coś w tym było dziwnego. Bartosz spojrzał na sąsiednie łóżko: Heniek spał w swój denerwujący Bartosza sposób - naciągał koc na głowę, a jedną nogę zwieszał z łóżka. Noc była bardzo ciemna, więc Bartosz dziś widział tylko niewyraźny kształt, bez denerwującej go nogi. Usiadł i nadsłuchiwał. Wyraźne szuranie, a potem cisza. A przecież drzwi od strychu skrzypiały! Bartosz nie wytrzymał. Wyjął spod poduszki latarkę, cienką jak palec, ale dającą silne światło. Ostrożnie wyślizgnął się z łóżka, na palcach przeszedł przez pokój i - ostrożnie uchylił drzwi do sieni. Na dole paliła się, jak zwykle, mała lampka, lecz schody na strych tonęły w ciemności. Bartosz oświetlił je swoją latarką. Wąski promień myszkował po stopniach niby słoneczny zajączek. Ani śladu pradziadziusia Burbelki! Chłopiec, coraz bardziej zaciekawiony, zachowując najwyższe środki ostrożności, wspiął się po schodach na górę i - o mało się o coś nie potknął. W ostatniej doprawdy chwili dostrzegł, że u samej góry, na podeście, stały sobie wysłużone saboty pradziadziusia Burbelki. Tylko saboty. Coś mi się tu nie podoba - pomyślał Bartosz. Postanowił zajrzeć na strych, choć nocą strych w dużym wiejskim domu to dla miastowego chłopca nic przyjemnego. Nacisnął klamkę. Nie ustąpiła. Dopiero potem spostrzegł małą, solidną kłódeczkę. Klepnął się w czoło. Jasne, przecież był razem z wujem Mateuszem w sklepie, kiedy kupował on tę kłódkę! Część strychu została bowiem przystosowana na mieszkanie dla ewentualnych letników i wuj Mateusz postanowił, że do ich przyjazdu nikt, oprócz dorosłych, nie będzie tam chodził. - Nie po to oboje z mamą napracowaliśmy się jak dzikie woły, żeby mi tam buszowała banda dzieciaków - powiedział twardo. I zamknął drzwi na kłódkę. Pradziadziuś Burbelka nie należał do bandy dzieciaków, ale na strych, jako się rzekło, wchodzić miał zakazane. A tu - w środku nocy szur_szur - szurało po schodach, jakby pradziadziuś po nich się wspinał. Nie bez powodu szurało: saboty są. A pradziadziuś? Bartosz zaniepokoił się nie na żarty. Ciągle zachowując środki ostrożności, zszedł na dół i stanął pod drzwiami pokoju pradziadziusia. Nawet nie musiał przykładać ucha do drzwi, żeby usłyszeć chrapanie. Pradziadziuś był u siebie i chrapał w najlepsze. Ale Bartosz umysł miał dociekliwy. Na wszelki wypadek uchylił drzwi, puścił snop światła na wielkie łoże pradziadziusia i stwierdził, bez najmniejszych wątpliwości, że w łożu, osobiście, leży pradziadziuś Burbelka, i że to on, osobiście, chrapie. Co więc robiły na górze jego saboty? Bartosz stał przez chwilę w sieni niezdecydowany. Zżerała go ciekawość, lecz jednocześnie chciało mu się spać: przyjechał na wieś dopiero dwa dni temu i powietrze, zapach pobliskiego lasu, ruch - wszystko to odurzało: wieczorem zapadał w kamienny sen. Dziwne więc, że się obudziłem - pomyślał jeszcze i wrócił do pokoju, który, bardzo niechętnie skądinąd, dzielił w tym roku z Heńkiem. Puścił snop światła na jego łóżko. Światło wydobyło bosą piętę wystającą spod koca. No tak - pomyślał Bartosz, położył się na swoim łóżku i natychmiast zasnął. Śniły mu się schody i śniła mu się Heńkowa pięta, skacząca po tych schodach wiodących na strych jak łysa piłka tenisowa. To był sen nadranny i Bartosz, tuż po obudzeniu, mając pod zamkniętymi jeszcze powiekami tę piętę skaczącą po schodach, zaczął poważnie myśleć, że wszystko, co przydarzyło się w nocy, to jakiś kawał, którym Heniek chciał go zdenerwować. Ale przecież Heniek spał wówczas, gdy saboty pradziadziusia szur_szurały po schodach! Może spał, a może nie - myślał Bartosz, idąc piaszczystą drogą tuż przy polu kukurydzy. Pole to należało do wuja Mateusza i było ku wujowej rozpaczy dość mocno zdewastowane przez niedawny grad. Wszędzie wokoło widniały ślady tej niszczącej nawałnicy. Szczęściem przeszła takim wąskim pasem, że oszczędziła rosnące dalej zboże. Chłopiec o imieniu Bartosz niczego nie widział. Szedł. Pogwizdywał. Czasem mruczał: schody - pięty, schody - pięty, saboty i... No przecież pod drzwiami na strychu stały te saboty! O mało się o nie nie potknąłem! Ledwo tak pomyślał - potknął się. O coś leżącego na ziemi. Spojrzał: na ścieżce, obok przewróconego roweru leżał mężczyzna w dżinsach. Właśnie o niego zawadził nogą. Żeby już rzec wszystko: o mało nie nadepnął na jego twarz! Zdumiony i zły - kto kładzie się w poprzek uczęszczanej ścieżki? - patrzył na tę twarz, na którą o mało nie nadepnął. A z twarzy, dawno niegolonej, patrzyły na niego oczy, w których nie było gniewu. W których nie było nic. Pustka. Bartosz nigdy jeszcze nie napotkał spojrzenia, które by tak nic, ale to zupełnie nic nie wyrażało. Więc znowu się potknął. Wewnętrznie. O tę pustkę, od której po prostu zadygotał. Wiedział, że powinien powiedzieć: przepraszam. Nie mógł. Co więcej, nie pomyślał, że może jakoś obejść tego zagradzającego drogę, niestarego bynajmniej, mężczyznę. On zaś przymknął oczy i obrócił się na bok. A wtedy z połamanej kukurydzy wyszła dziewczynka trzymająca w objęciach burego kociaka. Dwa ciasno splecione warkoczyki dyndały wokół jej chudej twarzy. Nie spojrzała na Bartosza. Podeszła do leżącego na ścieżce mężczyzny. Podniosła rower. - Tato, chodź! - powiedziała. I mężczyzna posłusznie wstał. Był wysoki. Byłby jeszcze wyższy, gdyby się nie garbił. A garbił się strasznie. Jakby na każdym ramieniu miał stukilowy ciężar. Dziewczynka z kotkiem w objęciach spojrzała na niego krytycznie. - Tato, nie garb się! - powiedziała surowo. I mężczyzna posłusznie się wyprostował. Ona zaś bez ceremonii włożyła swego kotka za koszulę ojca, jedną ręką ujęła kierownicę roweru, drugą - jego rękę i poszli w stronę jeziorka. Dziewczynka prowadząca duży rower i dużego mężczyznę wydawała się bardzo miła. Ale szła przesadnie wyprostowana. W widoku tych wyprostowanych, dziecinnych pleców było coś takiego, że Bartoszowi nagle zachciało się płakać. Jak w obliczu trudnego do zniesienia nieszczęścia. Ona potrzebuje pomocy, ta dziewczynka - pomyślał, zagryzając wargę. Patrzył, aż znikli między namiotami pola biwakowego. Jednak nie ruszył się z miejsca. Aha, to pewnie turyści - stwierdził tylko. Ta myśl przyniosła pewną ulgę. Niepokój jednak pozostał. Bartosz podjął przerwaną drogę, lecz już nie pogwizdywał. Tyle się wydarzyło. Saboty pradziadziusia Burbelki, które nocą stały przed drzwiami strychu, a rano, jak gdyby nigdy nic, człapały na pradziadziusiowych nogach. Bartosz nie zdołał obudzić się przed Heńkiem i to Heńka ciągle podejrzewał o zrobienie mu kawału. Ten mężczyzna, leżący na ścieżce, bynajmniej nie pijany, o pustych oczach. Ta dziewczynka, która tak spokojnie opiekowała się swoim dużym tatą. Zagadkowe, zagadkowe. Nieźle się zaczynają te wakacje - pomyślał Bartosz, zbliżając się do wsi. Rozdział drugi Bartosz, który mieszkał w Warszawie przy Alei Niepodległości róg Woronicza, nie opodal Telewizji, miał zupełnie inne plany wakacyjne. Chciał pojechać nad morze. I właściwie tak zostało to zaplanowane. Niestety, mama nagle straciła pracę i zaczęło być krucho z pieniędzmi. Narada rodzinna była krótka i nawet nie bardzo burzliwa. - Sprawa wygląda tak - powiedział ojciec Bartosza, pan Krzysztof. - Nie możemy wysłać was oboje. Wiem, Bartosz, że chciałeś nad morze. Ale na dobrą sprawę możesz pojechać na wieś. Gosia ma już zaklepany obóz językowy, a jak wiadomo... - Wybieram się do liceum z językiem francuskim - dokończyła Małgorzata. - Co przesądza sprawę. Nie zamierzała tego powiedzieć. Tym tonem! Kochała swego młodszego brata Bartosza, który nie znosił, kiedy nazywano go Bartkiem, i chętnie zrezygnowałaby z obozu na jego korzyść. Ale za rok będzie miała egzaminy do ogólniaka. Obóz językowy jest jej szansą, wszystko było jasne i - właśnie to ją wściekało. Była zła na cały świat, a zwłaszcza na dyrektora instytutu, który zwolnił mamę z pracy. Teraz! - Jest pani świetnym pracownikiem, pani Grażyno - powiedział ten drań. - Ale muszę przyjąć kogoś młodszego. Takie czasy. Strasznie mi przykro. Kogoś młodszego! Mama miała dopiero trzydzieści siedem lat. No tak, ale ten nowy dwadzieścia pięć. I żadnego doświadczenia. Tylko tę młodość. - Nie denerwuj się, Małgosiu - uspokajała ją mama. - Jeszcze trochę, a zaczną doceniać nas, starszych, którzy coś umiemy. Na pewno coś znajdę. Ale na razie... Na razie nie starczało pieniędzy na wakacje dla obojga jej dzieci... - Bartosz, przecież lubisz pradziadziusia Burbelkę i całą tę naszą rodzinę - rzekła mama znękana. - A okolica prześliczna. Byłeś tam i... - Byłem i pojadę - przerwał twardo Bartosz. - Nie ma o czym mówić. To powiedziawszy, wstał i wyszedł z pokoju. Nie ostentacyjnie. Po prostu. Bo naprawdę nie było o czym mówić. Jasne, że Gosia nie może zrezygnować z obozu językowego. Rozumiał to dobrze. Ale - kto zrozumie, że i jego ominęła wielka szansa? Na kolonie w Sztutowie jechał najlepszy przyjaciel Bartosza, Grzesiek, kolega z tego samego domu, i - jechała Ania... Ania też z tego samego domu... Ile w tym wielkim domu mieszkało dzieciaków! Ania była właściwie niemożliwa, lubiła dokuczać chłopakom, a zwłaszcza Bartoszowi, który niejeden raz porządnie się na nią wściekł. Jednak... jakoś często się za nią rozglądał... Aktualnie byli pokłóceni na śmierć i życie i Bartosz w cichości ducha liczył, że w czasie tego wspólnego pobytu nad morzem wszystko się między nimi ułoży. A tu - zamiast Ani pradziadziuś Burbelka! Oj, oj, właściwie to oni mają wiele wspólnego! Nigdy nie wiadomo, co Ani wskoczy do głowy, a pod tym względem pradziadziuś Burbelka mógł iść z tą zadziorną dziewczynką w zawody. Polubiliby się na pewno - myślał Bartosz, zjeżdżając windą na dół. - Szkoda, że Ania nie może pojechać ze mną. Ale by rozrabiali! Bartosz uśmiechnął się do tej myśli i Grzesiek wsiadł prosto na ten uśmiech. - Cześć! Śmiejesz się sam do siebie. Co się stało? - Nic - Bartosz uśmiechnął się jeszcze szerzej. -Tylko zostałem dokumentnie zaburbelkowany. Grzesiek otworzył szeroko oczy. - To znaczy, że... Nie jedziesz z nami nad morze? I ty się cieszysz?! - Nie cieszę się. - No to dlaczego sam do siebie się uśmiechasz? - Bo pomyślałem o Ani i pradziadziusiu Burbelce. Nie musiał niczego dodawać. Wszystkie dzieciaki z domu przy Alei Niepodległości słyszały o pradziadziusiu Burbelce. Wiedziały też, że jest tam dużo Burbelków. Wśród nich niesamowity pradziadziuś, którego szczerze Bartoszowi zazdrościli. Dziadka to ma prawie każdy. Ale pradziadka, i to takiego, co mu stale figle w głowie, jakby miał dziesięć lat, a nie dziewięćdziesiąt trzy! I metr dziewięćdziesiąt wzrostu! Bartosz uwielbiał o nim opowiadać. - Pradziadziuś najbardziej kocha uciekać - opowiadał zasłuchanym kolegom. - A zawsze się gdzieś tak sprytnie schowa, że czasem nawet psy go nie wytropią. Bo u wujostwa Burbelków są psy. Trzy. I jedna kocica. I to ona rządzi. Żaden pies jej nie podskoczy. Pac go łapą po nosie, i zwiewa jak niepyszny. Normalnie klapsy im serwuje! Tak więc Bartosz nie musiał niczego tłumaczyć. Grzesiek wiedział, że pradziadziuś Burbelka lubi rozrabiać, a Ania... Cóż... Wyglądała jak aniołek i perfidnie to wykorzystywała. Kiedy Bartosz z Grześkiem zeszli na osiedlowy placyk zwany podwórkiem, Ania właśnie tam była. Z wielkim zapałem huśtała się na trzepaku, a widząc, kto nadchodzi, zręcznie, nieomal w powietrzu, obróciła się do nich tyłem. - Anka! Bartosz nie jedzie z nami nad morze! - krzyknął Grzesiek. - Został zaburbelkowany! - Nie mów do mnie Anka - odkrzyknęła tylko, nawet nie odwróciła głowy. - Daj spokój - powiedział Bartosz. - Jej to nie obchodzi. - Pokłóciliście się? - spytał Grzesiek. - Aha. - O co? - O konia - uśmiechnął się Bartosz. Ale nie do śmiechu mu było. To znaczy było i nie było, przekonał się na własnej skórze, w gorzkim doświadczeniu, że z rzeczy śmiesznych czasem robią się poważne. - O konia? - zdumiał się Grzesiek. - Aha. Powiedziałem: "koń, jaki jest, każdy widzi", a ona wzięła to dosłownie. - Najmądrzejsze dziewczyny są głupie - rzekł filozoficznie Grzesiek. - Ale skoro tak, to może lepiej, że nie jedziesz z nami. Ania zatrułaby ci życie. Wcale nie lepiej! - pomyślał Bartosz. - Na pewno nie zabrakłoby okazji, żeby się pogodzić. A tak - ona pojedzie w jedną stronę świata, ja w drugą i będzie między nami ta złość. Rany, jak to wszystko idiotycznie wyszło. Nawet dokładnie nie pamiętał, od czego zaczęła się ta sprzeczka. Grali w dwa ognie na maleńkim placyku wydzielonym nie wiadomo po co z dużego (duży byłby odpowiedniejszy do zabawy), po to chyba, żeby dzieciaki nie miały swobody ruchów, gdy wtem Ania rzuciła piłkę w bok i powiedziała, że ma dosyć, idzie do domu, bo chce jej się pić. - Ja ci przyniosę - zaproponował skwapliwie Bartosz. - Mieszkam niżej. - Nie potrzebuję twojej łaski - odparła hardo, a on był wściekły na siebie za to, że nie przewidział takiej reakcji. - Jakiej łaski? - nie wytrzymał. - A takiej, że jesteś egoista! - A ty lubisz się ze wszystkimi sprzeczać! - palnął już zły. Otworzyła szeroko swe błękitne oczy. - Ja? Ja lubię się sprzeczać? Skąd to wiesz?! I właśnie wtedy on, nie panując nad sobą, powiedział. - Koń, jaki jest, każdy widzi! Ależ się piekło rozpętało. Bartosz przez chwilę myślał, że Ania się na niego rzuci. Lecz tylko jej błękitne oczy rzuciły płomienie. - Porównujesz mnie do konia? MNIE?!!! - Aniu, przecież to tylko takie powiedzenie i... Nie dała mu dojść do słowa. Stanęła przed nim i ujęła się pod boki. - Czy ja mam twarz jak koński pysk? Czy ja mam końską szczękę? Nie widzisz, że ja mam twarz okrągłą? Nie widzisz?! - Ależ widzę! - No to nie opowiadaj głupot. - Głupoty to ty opowiadasz! - Ach tak! Dobrze. To ja się już nigdy do ciebie nie odezwę! Zapamiętaj to sobie! Nigdy! Był zły przez cały ten dzień. I kawałek nocy, dopóki nie zasnął. Rano obudził się z mocnego snu, słońce świeciło. Wakacje już pukają do drzwi, tylko patrzeć, jak pojedzie nad morze z Grześkiem i Anią... Z Anią! Natychmiast przypomniał sobie, że była sprzeczka, lecz nie odnalazł w sobie wczorajszej złości. Nawet nie pamiętał, o co się pokłócili. Bartosz szybko zapominał urazy i trudno mu było zrozumieć, że inni pamiętają długo. Miał z tym masę kłopotów. Kiedy wszedł do klasy, ona już była. Odwróciła głowę w bok na jego widok. O co nam poszło z Anią? - głowił się. - A, nieważne. Jakaś bzdura. - Aniu - powiedział podchodząc do niej. - Przyniosłem ci książkę o koniach, którą chciałaś przeczytać. - Och! Zobaczywszy jej minę, wszystko sobie przypomniał i pojął, jaką strzelił gafę. Po prostu dolał oliwy do ognia. Ania, purpurowa, obróciła się ku swojej przyjaciółce Basi. - Powiedz... powiedz temu... temu Bartkowi, że ja z nim nie rozmawiam, bo pamięć ma jak kura. Wyraźnie mu wczoraj powiedziałam, że się nie odezwę do niego nigdy. I nie odezwę się. To mu powiedz. Mówiła tak głośno, że słyszała to nie tylko Basia. Słyszeli wszyscy w klasie. No i się pośmieli. A sprawa, która była małą, prywatną sprzeczką, nabrała, jak to się mówi, mocy urzędowej. Słowo się rzekło. Przy wszystkich. Z takiej sytuacji już doprawdy trudno wybrnąć. Nie ma co próbować. I Bartosz nie próbował. Najbardziej zabolało go to, że powiedziała na niego Bartek. Doskonale wiedziała, że on chce być Bartoszem, a nie Bartkiem, jak ona Anią, a nie Anką. I rąbnęła. Na odlew. Przy wszystkich! Świat pociemniał. Co z tego, że to już prawie wakacje? Buzię miała okrągłą jak słoneczko. I to słoneczko przestało świecić. Dla niego... Bartosz nie miał zwyczaju poddawać się łatwo. Ja coś z tym muszę zrobić - myślał w kółko. I właśnie wymyślił, że nad morzem, na tej kolonii, gdzie ze znajomych będą tylko oni troje, Grzesiek, Ania i on sam, bez tych, co słyszeli, jak go odepchnęła, że w tych warunkach, no jakoś, no jakoś się pogodzą. A tu masz: nie jedzie nad morze! Jedzie na wieś do Burbelków. Teraz to już doprawdy klops. Ściana. Mur. Taki do rozbijania sobie o niego głowy. I Bartosz, idąc z Grześkiem przez podwórko, gdzie na trzepaku, plecami do niego, szalała Ania, rąbnął głową w ten mur. Głowa od razu rozbolała go, czegóż się spodziewać. Szedł markotny. Grzesiek spojrzał na niego spod oka. Nie rozumiał, jak można się zamartwiać z powodu dziewczyny, ale był dobrym przyjacielem i koniecznie chciał mu pomóc. Trącił kolegę łokciem. - Zobacz! Idzie ta pani z szóstego. Z Riną. Istotnie, z domu wychodziła brązowowłosa pani w długiej, barwnej spódnicy. Była młoda i piękna, podobała się chłopakom z podwórka, a Bartoszowi, który miał oczy tylko dla Ani, podobał się jej pies. Przepiękny, podpalany chart afgański o imieniu Rina. Bo to była suka. Bardzo młoda, niemal szczeniak jeszcze. Bartosz przepadał za Riną, z wzajemnością zresztą. Tym razem jednak nie Rina przykuła jego uwagę, a co innego. Otóż pani, która prowadziła psa na długiej, czerwonej smyczy, trzymała w ręku list. Na pewno szła na pobliską pocztę, aby go wysłać. Dokąd szła - to nie miało znaczenia. Znaczenie miało tylko jedno: list. Bartosz wpatrywał się w ten list jak urzeczony. Głowa przestała go boleć: znalazł wyjście. List! Napisze do Ani list. Ot co. Wyjeżdżał wcześniej niż ona, zaraz po zakończeniu roku szkolnego. Więc wrzuci jeszcze w Warszawie, tuż przed wyjazdem. Napisał: Aniu! Właściwie nie wiem, o co się pokłóciliśmy. Ja nie chciałem. Czasem coś się zdarzy. więc może już dobrze? Już zgoda, Aniu? Podpisał: Twój oddany Bartosz I dodał: PS Masz buzię jak słoneczko. B. Rozdział trzeci Bartosz wrzucił swój list do skrzynki pocztowej w dniu wyjazdu do Burbelkowa. Podał adres wujostwa Burbelków. Może Ania odpisze jeszcze z Warszawy? List przyszedłby szybciej! Ożywiony nadzieją poweselał na tyle, że jego rodzice, którym było bardzo przykro, że musieli zmienić jego plany wakacyjne, odetchnęli. W końcu w Burbelkowie jest cudownie. Woda, las, pola, łąki i cała bardzo sympatyczna rodzina Burbelków. Bartosz ich lubił. Lubił. Z jednym wyjątkiem: starszym o rok od siebie Heńkiem. Poczuli do siebie antypatię od pierwszego wejrzenia. Stanowczo nie przypadli sobie do gustu! Dlatego dobry humor Bartosza zmienił się, szczęśliwie na krótko, w głuchą urazę, gdy dowiedział się, że będzie musiał dzielić pokój z Heńkiem właśnie. A zawsze miał swój kąt na strychu. - Strych musimy w tym roku wynająć - tłumaczyła skądinąd bardzo kochana ciocia Ela. - A przecież nie mogę cię ulokować z żadną z dziewcząt. Burbelkowie mieli dwie córki. Heniek zaś był jedynym synem, co zapewniało mu doprawdy królewską pozycję w rodzinie. Dlatego przyjazd Bartosza zawsze mu wadził. Właściwie trudno powiedzieć, żeby Heniek był jakiś wredny. Ale trochę zadzierał nosa, więc nie wszyscy go lubili. Bartosza zaś lubili wszyscy, w całej wsi Burbelkowo. Najbardziej Heńka irytowało to, że za Bartoszem przepadał, z wzajemnością, pradziadziuś Burbelka, czuł się zagrożony w swojej pozycji dziedzica. Tu warto powiedzieć, że całe gospodarstwo Burbelków - pola, kawałek lasu, łąki, staw rybny i hodowla świń - wszystko to należało do pradziadziusia Burbelki. Nie przepisał nic na nikogo. Może dlatego, że był taki moment, kiedy został na gospodarstwie sam, tylko z prababcią Burbelkową? Syn i córka wyjechali za granicę. Druga córka została w Polsce, ale o gospodarowaniu na wsi nie chciała słyszeć. Gospodarstwo, mimo starań pradziadziusia, podupadało. Było już, prawdę mówiąc, prawie ruiną, gdy wreszcie znalazł się jeden Burbelka, który chciał na tej ziemi gospodarować. Wuj Mateusz Burbelka, wnuk pradziadziusia. Przyjechał z młodą żoną i w dość krótkim czasie doprowadzili wszystko do porządku. Ale i na niego pradziadziuś Burbelka majątku nie przepisał... Wszystko ciągle należało do niego. Teraz to się chyba pradziadziuś tym po prostu bawił, bo często mówił o testamencie, który niby był, niby go nie było, a testament należało sporządzić, ponieważ w sumie rodzina Burbelków była liczna (w kraju i za granicą) i bez wyznaczenia jednego dziedzica wszystko trzeba by rozparcelować, posprzedawać, słowem, zmarnować. - To przecież jasne, że Mateusz powinien wszystko dostać - mówili ludzie we wsi. Jasne i logiczne. Sprawiedliwe. Ale kto tam wie, co pradziadziusiowi Burbelce strzeli do głowy? Zachowywał się tak, jakby solennie postanowił, że resztę swego długiego życia poświęci wyłącznie na płatanie różnych figli. - Ziemią rozporządzi jak trzeba - mówił spokojnie wuj Mateusz. - To przede wszystkim dobry gospodarz. Lecz Heńka, który sposobił się do pozostania na wsi, wyraźnie niepokoiło manifestowanie sympatii pradziadziusia do Bartosza. Zresztą, tak czy siak, nie lubił swego warszawskiego kuzyna. Co Bartosz natychmiast wyczuł i odpłacał mu pięknym za nadobne. Nie przypuszczał jednak, jadąc z obrazem słoneczkowej buzi Ani przed oczami, że będzie musiał mieszkać z nim w jednym pokoju! Jak nie przypuszczał, że już drugiej nocy po jego przyjeździe saboty pradziadziusiowe same wejdą na strych ciemną nocą. Jak nie przypuszczał, że potknie się w czasie spaceru o leżącego w poprzek ścieżki nieznajomego mężczyznę o pustych oczach, którego poważna dziewczynka z mocno zaplecionymi warkoczykami i kotkiem w objęciach poprowadzi gdzieś, być może na pole biwakowe, a może gdzie indziej, ciekawe gdzie? Pogoda była wspaniała, ale idącemu ścieżką przy kończącym się już polu kukurydzy Bartoszowi zrobiło się jakoś nieswojo na duszy. Właściwie po co ja tu przyjechałem? - myślał, wlokąc się wolno w stronę wsi. Ręce ciągle trzymał w kieszeniach spodenek, lecz nie pogwizdywał już, głowę opuścił. Tym razem nie potknął się o nic i o nikogo. Usłyszał harmider i spojrzał: od wsi nadbiegały siostry Burbelkówny - duża Ewka i mała Krysia, zwana Murzynkiem Bambo, oraz psy. - Bartosz, gdzie się podziewasz?! - zawołała Ewka. - Pradziadziuś chce się bawić w przysięgę Kościuszki! - Masz przyjść i robić tłum na Rynku! Pradziadziuś wyciągnął z szopy kosę. Zardzewiałą, hi, hi, hi! - śmiała się Murzynek Bambo. - Ledwo przyjechałeś i już włóczysz się sam - rzekła z wyrzutem Ewka. - Dobrze - powiedział Bartosz nagle rozweselony. - Idziemy robić tłum. Rozdział czwarty Okazało się wszakże, że pradziadziuś "Kościuszko" przeznaczył mu inną rolę. Stał na beczce w spłowiałej rogatywce, wyprostowany na całe swoje metr dziewięćdziesiąt wzrostu, kosę trzymał dumnie uniesioną w górę. Oj, oj, a co się stało z pradziadziusia nosem? Pradziadziuś miał normalnie duży, prosty nos świadczący o sile charakteru. A teraz na tym nosie pyszniła się różowa gula! - Pradziadziusiu - zdumiała się Murzynek Bambo - co pradziadziuś zrobił z nosem? - Jak to co? Zadarłem go! To ty nie wiesz, smarkulo, że naczelnik Kościuszko miał nos zadarty? Możesz nie wiedzieć - dodał łaskawie. - Jeszcze mało co wiesz. W każdym razie teraz ja jestem Kościuszko. Bartosz - zwrócił się do chłopca - będziesz takim, co w teatrze podpowiada aktorom. - Suflerem? - spytała niepewnie Ewka. - Ja ci dam szulera! - nastroszył się pradziadziuś i o mało nie spadł z beczki. - Pradziadziusiu - rzekł niespokojnie Bartosz - pradziadziuś może spaść, a kosa w ręku! Może lepiej... - Sam wiem, co jest lepiej! Musi mnie dobrze widzieć cały krakowski Rynek. Weź książkę. Tu leży, na schodku. Reymont, uczyli cię chyba w szkole, a jeśli nie uczyli, to cię nauczą. Weź książkę i podpowiadaj mi tekst przysięgi. Tylko głośno, bo kury gdaczą i mogę nie dosłyszeć. Głośno i wyraźnie. Uwaga! Zaczynamy. No i wtedy wszyscy znaleźli się o krok od katastrofy. Bowiem pradziadziuś Kościuszko, chcąc sobie dodać animuszu, tupnął w chybotliwą beczkę. Beczka zachwiała się. A kosa w ręku pradziadziusia zatoczyła niebezpieczny krąg, "tłum" odskoczył z obawy przed kosą, naturalnie, a wszystko to razem psy uznały za zaproszenie do zabawy. Zaczęły radośnie obskakiwać beczkę. - A sio, bestie przeklęte! - krzyknął mocnym głosem pradziadziuś i ze złości cisnął w poczciwego Azorka swoim sztucznym nosem, ulepionym z plasteliny, który psy wzięły za piłkę i pobiegły za nią, szczęśliwie oddalając się tym samym od beczki. A beczka chwiała się, a pradziadziuś, chichocząc, tańczył na niej! Z konieczności, bo usiłował złapać równowagę, ale tańczył. - Pradziadziusiu, niech pradziadziuś rzuci kosę na ziemię, to ja pradziadziusia podtrzymam i zdejmę - zaproponował Bartosz. Pradziadziuś Burbelka zapałał świętym oburzeniem. - Rzucić kosę?! - krzyknął wściekle. - Do zdrady mnie namawiasz?! A z czym ja na Moskala pójdę? Ty, mój prawnuk ukochany, zdrajcą?! Nie daruję! - wrzasnął i rozkołysał beczkę. Wyobraźcie sobie tego starego drągala, wyobraźcie sobie! Bartosz nie wiedział, czy śmiać się, czy umierać ze strachu. O pradziadziusia, naturalnie, bo cała ta scena była i komiczna, i groźna. - Pradziadziusiu! - zawołała Ewka autentycznie przerażona. - Niech pradziadziuś złazi z beczki! - Złazi? Mowy nie ma! Mogę skoczyć! - Pradziadziusiu, niech się pradziadziuś poturla! Razem z beczką - dołożyła rozradowana Murzynek Bambo. - Razem z beczką! Pradziadziuś Burbelka, wielki i chudy, tańczący na chybotliwej beczce, z rękami - w jednej kosa - rzuconymi w bok dla utrzymania równowagi, z rozwianymi wąsami, wyglądał jak rozzłoszczony strach na wróble. Wściekał się po prostu. Jego ogorzała twarz tak poczerwieniała, że mogła iść w zawody z koralami indora. Uniósł w górę rękę z kosą. - Wyklinam was, zdradzieckie nasienie! - wrzasnął i spadł. Prosto w ramiona parobka Łaciatka, który zaalarmowany przez Ewkę zdążył nadbiec z obory. Pradziadziuś kosy z rąk nie wypuścił, co to, to nie. - Mogę się poddać - rzekł z godnością - ale z bronią w ręku. Parobek Łaciatek ostrożnie postawił go na ziemi. - Pan jest wolny, panie Naczelniku - powiedział, kłaniając się w pas. Jak wszyscy w Burbelkowie, uwielbiał pradziadziusia i chętnie brał udział w różnych jego figlach. Pradziadziuś dotknął nosa i zmieszał się ogromnie. - Nie mogę być Naczelnikiem, bo nie mam nosa - rzekł żałośnie.. Podejrzliwym spojrzeniem powiódł po "tłumie". - Kto z was, psiekrwie, ukradł mój nos?! - spytał srogo. - Pradziadziuś nim w psy rzucił - odważyła się Ewka. - Ja w psy? Moim nosem? Mam dziewięćdziesiąt trzy lata, ale to nie powód, żeby głupoty we mnie wmawiać! Sposobił się do dłuższej przemowy, lecz - mowę mu odjęło. Oto bowiem do jego stóp przytruchtał Azorek z piłeczką-nosem w pysku i zachęcająco merdał ogonem, zapraszając do zabawy. Był to moment dla pradziadziusia Burbelki dość kompromitujący. On wszakże nie stracił kontenansu. Jak gdyby nigdy nic wyjął z Azorkowego pyska kawał plasteliny i rzucił. Azor pognał za "piłeczką". Pozostałe dwa psy za nim. A pradziadziuś odwrócił się do wszystkich tyłem. Ze wstrętem popatrzył na kosę. - Kosa cała zardzewiała i wy mnie, Naczelnikowi Kościuszce, taką broń na uroczystą chwilę do ręki włożyliście?! Do kitu z taką zabawą! Idę spać! Postąpił kroku i jak się nie obróci! - Gdzie moje saboty?! - huknął. - Koło beczki pradziadziuś postawił - rzekła Ewka. Ale koło beczki był tylko jeden pradziadziusiowy sabot. Drugi znikł. Pradziadziuś Burbelka zmarszczył brwi, a w jego trochę wyblakłych, ale jeszcze zdecydowanie niebieskich oczach pojawiła się iskierka. - Gdzie Heniek? - zapytał. - Pojechał z gospodarzem i gospodynią na pole - wyjaśnił parobek Łaciatek. - Aha! - wykrzyknął znacząco pradziadziuś. - Jak przyjdzie, to ma mi przynieść mój sabot! Dostarczyć osobiście do rąk własnych. A teraz żegnam cię, narodzie! Pa, pa! Zachichotał i w jednym sabocie pokuśtykał do swego pokoju. Po chwili z trzaskiem zamknął okiennice. A wówczas na ganek wytoczyła się kocica Teodozja, pchając przed sobą łapką zaginiony sabot pradziadziusia. Po czym najspokojniej w świecie zaczęła się nim bawić, jakby to był jakiś przytaskany z piwnicy szczur. Rozdział piąty Kiedy Heniek wraz z wujem Mateuszem i ciocią Elą wrócili z pola, Bartosz od razu strzelił: - Heniek! Pradziadziuś powiedział, żebyś przyniósł jego chodak. Osobiście! Strzał był celny, bo pradziadziuś wiedział, co mówi. Heniek zaczerwienił się po uszy i w ten sposób Bartosz zyskał pewność, że nocne przygody pradziadziusiowych sabotów to jednak istotnie była jego sprawka i że pradziadziuś go nakrył. Nieźle się mój braciszek naśmiewał, kiedy usiłowałem rozwiązać zagadkę. Jasne, że nie było go w łóżku, kiedy wyłaziłem ze swojego! W ciemnościach nie sprawdziłem dokładnie, czy on tam jest. Ale jak zdołał wrócić, skoro pętałem się z latarką po sieni? Jedyną logiczną odpowiedzią, jaka nasuwała się zaintrygowanemu chłopcu, było to, że Heniek po prostu wszedł przez okno po drzewie. Drzewo rosło pod oknem, fakt. Okno było uchylone, fakt. A Heniek jest znany w całej wsi z tego, że po drzewach chodzi jak nikt. Trzeci fakt. Ta zagadka była mniej więcej rozwiązana. Muszę uważać, bo on stale będzie usiłował mnie robić w konia - pomyślał Bartosz i na razie całą sprawę odfajkował. Była inna, ważniejsza: chciał koniecznie odnaleźć dziewczynkę z kotkiem i jej dziwnego ojca. Chciał na nich jeszcze raz popatrzeć. Wybrał się więc z Krysią Burbelkówną, która stale za nim łaziła, na pole biwakowe. - Po co tam idziesz? - spytała ciekawie. Tę smarkulę interesowało wszystko, co Bartosz robił. Przepadała za swoim miastowym kuzynem, co mu czasem pochlebiało, a czasem doprowadzało do szału. Tym razem, a samego go to zdziwiło, nie miał nic przeciw temu, żeby z nim poszła. Może dlatego, że ciągle widział przed sobą straszne, puste oczy nieznajomego mężczyzny? - Idę kogoś znaleźć - odpowiedział więc drepczącej obok niego dziewczynce. W niczym nie przypominała tamtej dziewczynki z warkoczami. Oczywiście była sporo młodsza. Ale może dlatego, że buzię miała okrągłą, troszeczkę przypominała mu Anię. Ania! Odpowiedź na jego wysłany w Warszawie list nie mogła jeszcze dojść do Burbelkowa, gdyby nawet Ania od razu odpisała. Czy odpisała? Bartosz myślał o tym nieustannie, choć jednocześnie myślał o całej masie innych spraw. Tak to już jakoś było. Krysia Burbelkówna miała, jak to się rzekło, buzię okrągłą, na zabawnym, ciut króliczym nosku trzy piegi, czarne włosy równo przycięte nad oczami, a oczy też były czarne, i choć Krysia była, jak to Bartosz mawiał żartobliwie, "osobnikiem rasy białej", wyglądała ze swoją śniadą, a latem jeszcze opaloną cerą niby mały Murzynek. To Bartosz nazwał ją Murzynek Bambo. Przyjęło się. - Idę kogoś znaleźć, Murzynku Bambo - odpowiedział więc na jej pytanie. - Kogoś zgubiłeś? - zainteresowała się mała (co prawda, jak na swój wiek, była wyjątkowo wysoka). - Kogoś znalazłem! - zaśmiał się Bartosz. - I potem zgubiłeś - rzekła domyślnie Murzynek Bambo. Bartosz myślał o czymś innym. Obejrzał się: tak, psy szły za nimi. Wykorzystywały każdą okazję, żeby polatać z dzieciakami. - Azor! Kundel! Burek! Do domu! - krzyknął. - Słyszycie? Do domu! - Dlaczego nie chcesz ich zabrać? - spytała Murzynek Bambo. - Ze względu na kotka - odparł Bartosz. - Kotek może się wystraszyć. - Czyj kotek? - podchwyciła przytomnie. - Dziewczynki. Murzynek Bambo przygryzła wargę, a potem wydęła policzki, jak zawsze, kiedy sobie coś rozważała. W jej czarnych oczach pojawiła się nieufność. - To znaczy, że idziemy szukać dziewczynki? Inteligentny był ten szkrab! - Tak. - Dziewczynki, która ma kotka? - dopytywała. - Tak. Murzynek Bambo zatrzymała się raptownie. - To ja nie idę - oznajmiła poważnie. - Jak ty idziesz szukać jakiejś obcej dziewczynki! Zazdrosna o Bartosza Murzynek Bambo stanęła. Lecz psy: mały Azor, średni Burek i spory Kundel, nie miały zamiaru rezygnować z wyprawy. Bartosz wiedział, że nie da sobie z nimi rady. Ktoś musi je zatrzymać. Ktoś, kto był w domu. Ktoś, kogo one słuchają. Słuchają pradziadziusia. Ale pradziadziuś gdzieś się jak zwykle zapodział, a Bartosz nie miał czasu go szukać. Chciał jak najszybciej dotrzeć na pole biwakowe. Na szczęście w domu była ciocia Ela. Stała przy kuchni i smażyła całą górę naleśników. Wuj Mateusz wróci z pola wieczorem, będzie zmęczony jak licho i będzie marzył o naleśnikach. A one będą już gotowe: wystarczy odsmażyć. Bartosz zawsze ze zdumieniem patrzył, ile wuj Mateusz potrafi tych naleśników zjeść. - Wuju Mateuszu - powiedział kiedyś - wuj zjada wieczorem całą górę naleśników, a potem idzie spać. Brzuch rośnie! Brzuch faktycznie rósł, choć przecież wuj bardzo ciężko fizycznie pracował. Bartosz miał rację: cały dzień bez jedzenia prawie, a na wieczór, przed snem, olbrzymia kolacja! - A kiedy mam jeść? - spytał beztrosko wuj Mateusz. - W dzień czasu nie ma. W lecie dla rolnika robota to zając. Nie zrobisz - ucieknie i wszystko się zmarnuje. A ty, Bartosz, moim brzuchem się nie martw. W zimie spadnie. A zresztą - wuj Mateusz wyprostował się na swoją prawie dwumetrową wysokość - jestem taki duży, że brzuszysko w oczy się nie rzuca. Rzuca się, Bartosz? - Nnno... trochę - odparł prawdomówny chłopak. Nie było w tej uwadze cienia złośliwości. Bartosz wuja Mateusza lubił i cenił, prawie jak własnego ojca. Miał do niego ogromne zaufanie: wuj Mateusz był sprawiedliwy. Doskonale wiedział, że oni się z Heńkiem nie lubią, lecz chociaż był to jego jedyny syn, nigdy, bez racji, w sporze między chłopcami nie brał jego strony. Wuj Mateusz był OK. Ciocia Ela też. Jeszcze jak! Zupełnie jak mama Bartosza, chociaż zewnętrznie w niczym jej nie przypominała. Mama była wysoka i szczupła. Ciocia Ela nieduża i grubiutka. Mama miała włosy popielatoblond. Ciocia Ela ciemne. Za to uśmiech miały podobny. Wesoły, jasny. Takim właśnie uśmiechem, wesołym, jasnym, przywitała Bartosza, który wszedł do kuchni. - Zgłodniałeś, synku? - spytała z czułością. - Nie, skąd! Ja się tu najadam po pachy, ciocia wie. Ale mam prośbę. Chcę iść nad jeziorko, a psy idą za mną. Gdyby ciocia zechciała je zatrzymać. Tam dużo obcych ludzi, turystów i... no, to są dobre psy, ale... - Masz rację, synku. Psy nie powinny się włóczyć poza zagrodą. Najwyżej Azorek. Weź Azorka. Resztą ja się zajmę. Ten mały szelma wiedział, że o nim mowa. Stał na swoich krótkich, krzywych nóżkach i radośnie kręcił ogonem. Krótkie, krzywe nóżki Azorek z pewnością miał po jakimś jamniku. Po kim zaś miał białe łaty w szarosiwym umaszczeniu - nikt nie wiedział. Przybłąkał się kiedyś i został. Burek był dzieckiem Kundla. Co takiego?! A tak, bo Kundel, duży, misiowaty pies, był... suką. Wuj Mateusz przywiózł ją kiedyś z leśniczówki, szczenię jeszcze, i ono natychmiast wybrało sobie pana. W osobie pradziadziusia Burbelki. Co pradziadziusiowi bynajmniej na rękę nie było, gdyż, jak wiadomo, uwielbiał uciekać, chować się, a ta psina nie spuszczała z niego wiernych oczu. - A pójdziesz, ty kundlu! - opędzał się. Skoro zaś mówił to często i wcale niegroźnie, bo pradziadziuś psy lubił, suczka uznała to za swoje imię i tylko na nie reagowała. Azorek więc, pilnie słuchający, miał nadzieję, że Bartosz weźmie go na wyprawę. Próżna nadzieja! - On Azorka też nie weźmie - rzekła dziwnie milcząca do tej pory Murzynek Bambo. - Bo on się boi o kotka. - O kotka? - zdumiała się ciocia Ela. - Przecież nasze psy żyją dobrze z kotami! - Ale nie wiadomo, czy z obcym. - Ze wszystkimi wioskowymi. - Ale ten kotek nie jest tutejszy - tłumaczył Bartosz. - Dlatego ja bym prosił, żeby ciocia nie wypuściła i Azorka. Mnie bardzo zależy, proszę. - A gdzie to ty się wybierasz? - spytała ciocia Ela, zręcznie podrzucając na patelni naleśnik. - Nie bardzo rozumiem. Bartosz przestąpił z nogi na nogę. - Czy ja mógłbym opowiedzieć o tym później? - spytał coraz bardziej zdenerwowany. - On idzie na pole biwakowe szukać dziewczynki z kotkiem - palnęła Murzynek Bambo. Patrzyła na Bartosza całkiem nieprzyjaźnie. - Ciociu! Ja wszystko wyjaśnię! - rzekł pośpiesznie Bartosz. I dodał zagadkowo: - Może nawet będę potrzebował pomocy. Ciocia mi wierzy, prawda? - Wierzę ci - powiedziała poważnie ciocia Ela. - Idź. Zatrzymam psy. Psy zostały więc w zagrodzie. Natomiast Murzynek Bambo jednak poszła za Bartoszem... Szła co prawda w pewnym oddaleniu, ale szła... Coś tam sobie mruczała pod nosem. Coś w tym rodzaju: jak Bartosz zobaczy tę dziewczynkę, to zobaczy! Przekona się, że liczy się tylko jedna dziewczynka, jego mała siostrzyczka, która ma wyłączne prawo do jego uczuć! Bartosz nie myślał o niej, idąc. Bo po co? Mała się dąsa? Niech się dąsa. W tej chwili ważne było tylko to, by zastać na polu biwakowym tych, których szukał. Namiotów nie było wiele: to jeszcze czerwiec. Tym łatwiej więc było dopytać się o dziewczynkę z warkoczami, kotkiem i jej tatą z dużym rowerem. - Spali tu ze dwie noce - objaśnił grubawy mężczyzna rozwieszający na sznurku upraną bieliznę. - Dziwni byli - wtrąciła jego żona, wysuwając z namiotu głowę w papilotach. - Nie wiedzą państwo, dokąd poszli? - spytał z nadzieją Bartosz. - A kto ich tam wie! - mruknął mężczyzna. - Poszli. Tak jak przyszli. - To znaczy pojechali - uzupełniła jego żona. - Tym jego ogromniastym rowerem. - Najpierw poszli! - sprzeciwił się mąż. - Nie pojechaliby przez te wertepy. Poszli, moim zdaniem, do szosy. - A moim zdaniem, jechali brzegiem jeziorka! - zaperzyła się żona. - Dziękuję - bąknął Bartosz i odszedł, żegnany odgłosami małżeńskiej sprzeczki. Ogarnęło go zniechęcenie. Poszli, pojechali. Nie ma ich. Nagle poczuł żal, że już nie zobaczy tej dziwnej pary. Dziewczynka potrzebuje pomocy - myślał w kółko. - Ej, Bartosz! Nie martw się! - powiedziała bacznie go obserwująca Murzynek Bambo. - Jak są na świecie, to gdzieś są. Nie zginą. I przecież to obcy, nie swoi. Co się martwisz. - Martwię się! - burknął Bartosz. Rzeczywiście się martwił. Ale kiedy wrócili do domu, czekała go niespodzianka. Rozdział szósty - Bartosz! List do ciebie! - zawołała Ewka. - Z Warszawy. List?! Czy serce może tak skakać, walić, a człowiek żyje? Może. Waliło, skakało, a człowiek żył. Chłopiec porwał list i uciekł. Pędził, jakby go kto gonił. Gonił go istotnie Azorek. Ale na swych krótkich nóżkach nie miał szans. Nie miała też szans Murzynek Bambo. Oboje wszakże biegli niezmordowanie. Aż Bartosz skręcił w bukowy lasek i znikł im z oczu. Miał tam swoje drzewo: wielki, rozłożysty buk. Wdrapał się, trzymając list w zębach. Robił to w takim pośpiechu, że raz się niebezpiecznie obsunął. Dotarł jednak do swojej kryjówki. Otworzył list. Oto co w nim było: Pocałuj mnie w nos. Ania PS Byliśmy na zebraniu przedwyjazdowym. Dziś wyjeżdżamy. Nie ma ani jednego Bartosza. A. 1 1 65 0 0 108 1 ff 1 32 1 - przeczytał Bartosz. 1 1 65 0 2 108 1 ff 1 32 1 Właśnie w tym momencie przybiegli zziajani Murzynek Bambo i Azorek. - Bartosz, wiem, że jesteś tam na drzewie - zawołała Murzynek Bambo. - I my z Azorkiem - nie odmówiła sobie smarkula - potrafimy lepiej znajdować niż ty! Chyba to przepełniło czarę. - Idźcie stąd! - krzyknął, nieco piskliwie Bartosz. - Nie chcę was znać! Nigdy. Było coś takiego w tym jego piskliwym głosie, że Murzynek Bambo natychmiast się popłakała. Rozryczała się po prostu. - Dobrze. To idziemy sobie - rzekła wśród łkań. - Nie to nie. Bartosz milczał. A oni stali. - Idziemy sobie! Słyszysz?! - krzyknęła ciągle rozpaczająca głośno Murzynek Bambo. Bartosz milczał. Coś w nim się zacięło, zacisnęło. Miał takie uczucie, że nie mógłby się odezwać, nawet gdyby chciał. Głos uwiązł mu w gardle. Zacisnęło go. Murzynek Bambo wreszcie dała za wygraną. Bartosz ją przepędził! Świat wokół niej zrobił się czarny, jak jej czarne oczy - i w ten okropny, czarny świat odeszła. Rozżalona. Smutna. Głęboko skrzywdzona. Bartosz patrzył za nią, jak szła. Serce mu się krajało ze współczucia. Biedny Murzynek Bambo - myślał. A potem z nagłym buntem pomyślał co innego: Ja też jestem biedny! Dostać taki list! Wokół niego świat też stał się czarny. A tak blisko (siedział niemal na czubku wysokiego drzewa) było niebo złote od słońca, uśmiechnięte. Bartosz popatrzył na to błękitno-złote niebo. - Światu jest obojętne, że człowiek ma czarno w duszy - rzekł w nim jeden głos. - Ale - przemówił drugi - czy dlatego, że ciebie rąbnęli, musisz oddawać innemu. Bogu ducha winnemu? Co ci zawiniła Murzynek Bambo? Tym, że cię uwielbia? Takiego najłatwiej uderzyć! I Bartosz, który wcale nie wiedział, że w tej chwili otrzymał od losu wielką naukę, zsunął się z drzewa. Bez trudu dogonił wlokącą się z pochyloną głową siostrzyczkę. Objął ją serdecznie, a mała, ciągle urażona, zesztywniała pod jego ramieniem. - Przepraszam cię, smyku - rzekł serdecznie. - Czasem człowiekowi odbije. Wiesz, jak to jest. - Wiem, że nie lubisz swojej małej siostrzyczki - powiedziała Murzynek Bambo grubym głosem. - Bo jakbyś ją lubił, tobyś jej nie rozpłakiwał. Bartosz przytulił ją mocniej. - Smyku, jeszcze raz przepraszam! - rzekł gorąco. - Mnie też chciało się płakać. - Bo nie znalazłeś dziewczynki z kotkiem? - Bo spotkała mnie przykrość, Murzynku. Więc zrobiłem się zły nie na tego kogoś, jakby należało, a na ciebie. To bardzo głupie. - Pewnie! - kiwnęła głową mała. - I dobrze wiesz, siostrzyczko, że za Murzynkiem Bambo wprost przepadam! - I to jest twoja ulubiona siostrzyczka? - Najulubieńsza! Murzynek Bambo wydobyła z siebie głębokie westchnienie ulgi. Spojrzała wokół zwycięskim wzrokiem. Świat nie był już czarny. Świat był jasny, kolorowy. Śmiał się do niej. - No! - powiedziała z satysfakcją. - Wiesz co? Pluń na tę swoją przykrość. Chodźmy do taty. Pójdziemy i powiemy mu "cześć". Łubin się zaorze i już nie będzie tak żółto. Chodź. Wuj Mateusz! Ach! W przyśpieszonym biciu serca Bartosz pojął, co może zrobić ze swoim strapieniem. Może zanieść je wujowi Mateuszowi. Bo to jest taki wuj, z którym chłopak może porozmawiać. Jak mężczyzna z mężczyzną. Nagle i dla niego świat przestał być czarny. Chociaż nie był jeszcze tak jasny, jakim stał się dla Murzynka Bambo... - Fajnie! - rzekł wesoło. - Idziemy na pole powiedzieć "cześć" wujowi Mateuszowi. Tylko pilnuj Azorka, bo przepłoszy bociany. - One się go już nie boją - odparła Murzynek Bambo. - Parę razy próbował. To oberwał. Taki jeden bocian jak nie otworzy skrzydła na niego! Jak nie klapnie tym swoim długim dziobem! Nie, Azorek już żadnemu bocianowi nie podskoczy. Zobaczysz. Tato mówi, że ptaki są mądre. Przedtem za pługiem chodziły, za kosiarzem. A teraz za kombajnem. Bo wiesz, co ja myślę? - No co? - Że one wiedzą, że czy to, czy sio, to się tam na drugą stronę wywracają pędraki i inne robaki. Rozumiesz? Jedzonko podane. A że kombajn huczy? Cały świat teraz huczy, bo młodzież lubi, żeby było głośno. Sołtys nie pozwala im huczeć nad jeziorkiem. Bo ryby się płoszą, a ludzie tu przyjeżdżają po ciszę. Ciekawe, kto zamieszka na naszym stryszku? Byle nie jakaś dziewczynka. Dziewczynek u nas dość! Tak sobie szła i paplała, trzymając zaborczo rękę Bartosza, a Bartosz... Bartosz słuchał jednym uchem. Układał sobie w myślach, co powie wujowi Mateuszowi, zanim mu pokaże ten okropny list. Naturalnie nie zrobi tego teraz, gdy wuj pracuje w polu. Teraz nie będzie miał dla niego czasu. Ale - może znajdzie chwilę wieczorem? Ach, jutro niedziela! Lepiej jutro, wieczorem wuj Mateusz jest zawsze zmęczony. Jutro. Rozdział siódmy Niedziela w domu państwa Burbelków była zawsze dniem bardzo rodzinnym. Oczywiście, jak to w wiejskim gospodarstwie, zajęć nie brakowało. Wszystko krzyczy: jeść!, trzeba nakarmić. Chociażby to. Jednak w porównaniu do nawału codziennych zajęć - to doprawdy niewiele. Po powrocie z kościoła, do którego zawsze jechali bryczką wszyscy razem, odświętnie ubrani, wuj Mateusz siadał na wersalce w paradnym pokoju i czytał gazetę albo książkę, a dziewczyny wspólnie z mamą przygotowywały obiad, który zjedzą razem o wyjątkowo wczesnej porze. Heniek w każdą niedzielę rano latał na ryby. Wstawał, ten zapalony wędkarz, bardzo wcześnie, więc Bartosz miał pokój dla siebie, mógł swobodnie poleniuchować. W tę niedzielę jednak na ryby poszedł również wuj Mateusz. To był prawdziwy pech. Bartosz bowiem liczył na te godziny, kiedy Heńka na pewno nie będzie, żeby poprosić wuja o chwilę rozmowy. - Bartosz, idziesz z nami? - zawołał o świcie wuj Mateusz. - Nie dziś, wuju - odkrzyknął Bartosz i nieszczęśliwy obrócił się do ściany. Nie zasnął już. Co do ryb - to lubił je jeść. Ale... chętnie by poszedł z wujem Mateuszem, gdyby wuj szedł sam, bez Heńka... Nawet wieczorem tak sobie trochę wyobrażał, że właśnie pójdą na ryby albo raczej na długi spacer, będą szli razem, będzie cisza, spokój i będzie można ot tak sobie, całkiem mimochodem spytać wuja, co na przykład myśli o zachowaniu dziewczyn. Zwłaszcza jednej dziewczyny. Lecz Heniek jakby czytał w jego myślach! Bartosz wiedział, wszyscy wiedzieli, że Heniek lubił chodzić na ryby sam. Miał swoje zakątki, zaszywał się w nie i potrafił w absolutnym milczeniu siedzieć godzinami. A tu masz, przy kolacji zaproponował: - Tato, może by tata ze mną poszedł jutro na ryby? Zdążymy wrócić przed sumą. Czy Bartoszowi zdawało się, że mówiąc to, zerknął złośliwie w jego kierunku? Niby dlaczego? Co mógł wiedzieć? Wiedział, że Bartosz dostał list z Warszawy, bo wszyscy w domu wiedzieli. Ale nie miał pojęcia, od kogo ten list, co jest w środku i doprawdy nie mógł znać zamiarów swego ciotecznego brata. Chociaż... Bartosz przez cały dzień był wyraźnie nieswój. Heniek, jaki był, taki był, lecz nie można mu odmówić inteligencji. Poza tym był na Bartosza wyjątkowo wyczulony i czasem jakimś szóstym zmysłem odgadywał jego skrywane tajemnice i zamiary... - Dobrze, pójdę z tobą - zgodził się wuj Mateusz. Bystro popatrzył na syna. Potem na Bartosza. Na pewno zauważył cień zawodu w jego oczach. Musiał, musiał wyczuć, że propozycja Heńka jest jego siostrzeńcowi jakoś bardzo nie na rękę! Mimo to przyjął ją. I cały plan na nic. Słyszał rano, jak odchodzili. Było tak wcześnie, że jeszcze nic nie rozpraszało ciszy zaczynającego się dnia. Dzień jest długi, wuj znajdzie dla mnie czas - powiedział sobie chłopiec, słuchając tej ciszy, lecz w duszy miał ciężar, czuł się tak jakoś paskudnie, że po prostu nie chciało mu się wstać z łóżka. Nagle poczuł się bardzo samotny w tym przyjaznym przecież domu. Wracam do Warszawy - pomyślał z goryczą. - Chcę wrócić do Warszawy! Wyobraził sobie, że jedzie, i cieszył się jak wariat, bo jechać do Warszawy to było trochę tak, jakby jechać do Ani! Ona jeszcze tam będzie przez dwa dni, może... kto wie, co może się stać w ciągu dwóch dni, więc jechał, w wyobraźni naturalnie, szczęśliwy. I - dojechał. I zobaczył zaniepokojone oczy mamy. Bartosz! Dlaczego wróciłeś? Czy było ci tam źle? Byli dla ciebie niemili? A ja tak się cieszyłam, że pijesz zdrowe mleko i nabierasz sił w tamtym cudownym powietrzu. Bartosz! Czy ktoś ci coś zrobił? Powiedz, synu. Nie zdążył jej nic w tym swoim marzeniu odpowiedzieć. - Bartosz! Śniadanie! - zawołała Ewka z dołu. -Mama upiekła twoje ulubione rogaliczki. O drzwi zabębniły drobne piąstki. - Bartosz! Wstawaj! Chcę ci pokazać moją nową sukienkę! - krzyknęła Murzynek Bambo i bez ceremonii weszła do pokoju. Za nią wpadł Azorek. Porwał jeden kapeć Bartosza i merdając ogonem, zapraszał go do zabawy. Murzynek Bambo w ślicznej czerwonej sukience z falbankami stała w progu, patrząc na Bartosza wyczekująco. - No? Powiedz, że ci się podobam, i zaraz wstawaj! - rozkazała. - Podoba mi się - rzekł Bartosz rozweselony. - Nie podoba mi się, tylko podobasz mi się. W tej sukience. Bo to nie o sukienkę chodzi, chociaż i o sukienkę. Azor! Oddaj mu kapeć! Azorek ani myślał posłuchać. - Podobasz mi się w tej sukience. Sukienka jest śliczna - wyrecytował Bartosz. Pochylił się, by zabrać Azorkowi kapeć. Ten tylko na to czekał! Wywinął się zręcznie i - w nogi. Z kapciem w pysku, naturalnie. - Ja nie mogę go łapać. Bo mi pobrudzi sukienkę, a jadę do kościoła - rzekła Murzynek Bambo i wycofała się z godnością. Więc Bartosz na jednej nodze pokuśtykał do łazienki. Jego zły nastrój prysł. Dlaczego chciał wyjeżdżać? Jest tu w domu! Tu go lubią. Jak pachną upieczone przez ciocię Elę rogaliki! Jego ulubione! Mył się, podśpiewując. Potem chciał wyjść. Bez jednego kapcia?! - Azor! Oddaj mi kapeć! - zawołał, otwierając drzwi łazienki. I oto co zobaczył: Azorek siedział pod drzwiami ze smętną miną. Na środku sieni puszyła się zaś kocica Teodozja. Na podłodze obok niej leżał kapeć Bartosza. Przytrzymywała go łapką. Minę miała królewsko-wzgardliwą. - Bartoszu, Bartoszu, oj, nie traćwa nadziei, oj, nie traćwa nadziei! - zaśpiewał pradziadziuś Burbelka. - Idę z odsieczą! Na ten głos, całkiem doprawdy jeszcze mocny, do sieni wpadła Kundel i zatrzymała się jak wryta, bo, no tak, drogę do pokoju pradziadziusia zagradzała jej kocica Teodozja, ciągle z łapką na kapciu Bartosza. Nie zamierzała się ruszyć. Więc Kundel się rozszczekała. Natychmiast zawtórował jej Azorek. Wtedy z pokoju wyszedł pradziadziuś Burbelka do pasa goły, tylko w długich kalesonach z trokami. Siwa, rozczochrana czupryna przypominała niezbyt porządnie zrobione ptasie gniazdo. Oczy pod grubymi brwiami błyszczały uciechą. - Bartosz, zwolnij łazienkę! - rozkazał. - Kiedy nie mam kapcia. - Wiem. Słyszałem, jak Azor trzepał nim o podłogę. Zanim go ta, cha! cha! cha!, gruba kocica nie trzepnęła! Brązowy ogon Teodozji wyprężył się i zaczął się lekko kołysać: to oznaka wzburzenia. Nazwać ją grubą kocicą! Zrozumiała, a jakże. Przez chwilę zdawało się, że skoczy na pradziadziusia, pazurami do przodu. Starli się oczami w niemym pojedynku. Wreszcie Teodozja uznała, że ma dość. Wstała, przeciągnęła się, podsunęła kapeć w stronę Bartosza i krocząc z leniwym wdziękiem, odeszła. Kundel natychmiast rzuciła się na pradziadziusia z oznakami psiego uwielbienia. Azorek porwał kapeć Bartoszowi sprzed nosa, zwiał, a po sekundzie rozległ się jego przeraźliwy pisk i kapeć, szurnięty z dość dużym rozmachem, wleciał do sieni. - Wydrapała mu ślepia! - rzekł z uznaniem pradziadziuś. - Uważaj, Bartosz, nigdy żadnej kotce albo kocicy nie wchodź w drogę, hi! hi! Oj, te kotki, kocice... - Azorek! - zawołał przerażony Bartosz. - No co ty, Bartosz, przecież pradziadziuś żartował - powiedziała Murzynek Bambo. - Ona mu tylko dała klapsa. A sio. Kundel, nie widzisz, że mam nową sukienkę?! - Dzieci, śniadanie! - przywoływała z kuchni ciocia Ela. - Już, ciociu, ubieram się w mig - odkrzyknął Bartosz i biegnąc po schodach do pokoju, bardzo głośno zaśpiewał: - Bartoszu, Bartoszu, oj, nie traćwa nadziei, oj, nie traćwa nadziei! - Bóg pobłogosławi, ojczyznę nam zbawi! - huknął z łazienki pradziadziuś. Bartoszowi śpiewał się inny dalszy ciąg, bo inną nadzieję miał na myśli... Może nawet nie potrafiłby dokładnie sprecyzować jaką. Ale była w nim nadzieja i było mu wesoło. Pewny był, że okazja porozmawiania z wujem Mateuszem nadarzy się wkrótce: dzień przecież dopiero co się rozpoczął. Rozdział ósmy Okazja nadarzyła się szybciej, niż myślał. Po śniadaniu, pysznym, wyruszył, ot tak sobie, w stronę rzeki. Nie na spotkanie wuja Mateusza, broń Boże, przecież wuj będzie wracał z Heńkiem. No i tak sobie idzie, rozgląda się po pięknym świecie... Jak kolorowa jest wieś Burbelkowo! Kolorowe okiennice, barwne kwiaty w oknach, zewsząd płyną smakowite zapachy, dzwon kościelny dzwoni, wzywa tych, co idą na mszę o dziesiątej, jaskółki śmigają, a w polu zaraz za wsią skowronki. Bartosz bardzo lubił skowronki. Wzlatywały tak wysoko w niebo, jakby wspinały się, lekko, bez wysiłku, po dźwiękach własnego głosu. Wokoło panowała niedzielna cisza, więc wszystkie głosy niosły się wysoko, ale skowronkowe doprawdy sięgały nieba. Bartosz był rad, że idzie sam. Nieodstępująca go zazwyczaj Murzynek Bambo tym razem nie poszła ze względu na swoją nową sukienkę. - Muszę ją donieść cało do kościoła, rozumiesz - powiedziała z żalem. O tym, żeby się przebrać, bo do sumy były jeszcze dwie godziny - słyszeć nie chciała. Taka śliczna sukienka! Jak już ją włożyła - ponosi. Jak najdłużej. Nie w smak jej było, że Bartosz sobie gdzieś idzie, niestety, nie mogła nic na to poradzić. Psy zostały w kuchni z ciocią Elą i Ewką. Zatem Bartosz idzie tak oto, idzie i nagle - co widzi? Od rzeki nadchodzi wuj Mateusz! Sam! Bartoszowi serce zatłukło się w piersi z szalonej radości i obawy. Bo w końcu może wuj Mateusz będzie zły, że zawraca mu głowę jakimś listem od dziewczyny? W krótko trwającej chwili popłochu chciał skręcić i ukryć się za krzakami, ale wuj już go zobaczył i wesoło machał ku niemu ręką. Więc Bartosz podbiegł. - Wuju Mateuszu! Tak się cieszę, że wuj wraca sam! - wyrwało mu się z głębi serca. - To znaczy... - zreflektował się - nie to, żebym ja, no wuj wie, Heniek to mój brat cioteczny, ale... - Ale w tym momencie masz sprawę tylko do mnie - dokończył wuj Mateusz. Bartosz poczerwieniał, potem zbladł. Nerwowo zagryzł wargę. A wuj Mateusz, widząc jego pomieszanie, spokojnie położył mu rękę na ramieniu. Od tej ręki płynął dobry, ciepły prąd i chłopiec się uspokoił. - Wuju - rzekł z determinacją. - Jakby wuj miał koleżankę, to znaczy, gdyby wuj był w moim wieku i miał koleżankę, i... i... - I ona by mi się bardzo podobała - podsunął ze zrozumieniem wuj Mateusz. - Właśnie. To znaczy, ona jest niemożliwa, ale... Oj, może zacznę od początku. Gdyby wuj miał koleżankę, która się wujowi podoba, i tuż przed wyjazdem na wakacje wuj by się z nią pokłócił, głupio pokłócił, okropnie głupio, to co by wuj zrobił? Wuj Mateusz zgarnął z czoła włosy. Nie uśmiechał się. Minę miał bardzo poważną. - Myślę, Bartoszu - rzekł powoli - że gdybym wiedział, że to głupia sprzeczka, i jeszcze czuł się troszkę winny, tobym spróbował się z nią pogodzić. - Ale ona nie chciałaby z wujem rozmawiać, a tu wuj wyjeżdża! Wuj Mateusz zerwał długą trawę i włożył ją do ust. - Hm - rzekł, rozgryzając z namysłem zieloną łodyżkę - pewnie bym do niej napisał. Bartosz spurpurowiał z emocji. - Ja właśnie tak zrobiłem, wuju! - wykrzyknął. - Od razu w dniu wyjazdu. Ja wyjeżdżałem wcześniej. Bo wuj rozumie, mieliśmy razem, to znaczy ona, mój przyjaciel Grzesiek i ja, jechać na kolonie nad morze. I oni jeszcze zostawali w Warszawie, i pomyślałem, że Ania dostanie mój list, zanim wyjedzie, i może zdąży mi odpisać z Warszawy. Bo znad morza list szedłby tu długo. - Bardzo to mądrze wykombinowałeś - pochwalił wuj Mateusz, odrzucając pogryzioną łodyżkę. - Dostałeś odpowiedź? Bartosz znowu poczerwieniał. - Tak - przytaknął nieszczęśliwy - i to nie jest... przyjazna odpowiedź. Mimo to - namyślał się przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami - ja mam takie wrażenie, że choć odpowiedź jest nieprzyjemna, to... to... - To jest w niej coś takiego, co cię zastanowiło i nie daje ci spokoju - dopomógł znowu wuj Mateusz. - Chciałbyś mi pokazać ten list? - Chciałbym - rzekł Bartosz z wdzięcznością. - Ale - zawahał się - mama mi mówiła, że nie pokazuje się cudzych listów, i nie wiem... - Obcym ludziom raczej nie - przyznał wuj Mateusz - ale ja jestem rodzonym bratem twojej matki. A ty masz poważny kłopot, z którym byś pewnie do niej poszedł. Jak jest jakiś kłopot, to lepiej zastanowić się wspólnie. Co dwie głowy, to nie jedna. I poza tym, dlaczego masz mieć zepsute całe wakacje? Bartosz już bez wahania wyciągnął z kieszeni pogniecioną kopertę. Ale jej nie podawał wujowi. - Wuju! To jest bardzo nieprzyjemne! Nie mogę. Wuj Mateusz, nie patyczkując się długo, wyjął list z jego ręki, przeczytał, po czym nieoczekiwanie uśmiechnął się. - Coś ci opowiem - rzekł tajemniczo. - Ja też, kiedy chodziłem do szkoły w Warszawie, miałem koleżankę, która mi się bardzo podobała, choć była okropna. - Coś podobnego! - wykrzyknął Bartosz zaciekawiony. - Sprzeczaliśmy się bez przerwy - ciągnął wuj. - Pewnego razu obraziła się na dobre. Nie chciała ze mną gadać. I ja też, jak ty, napisałem do niej list. - O rety! - To wiesz, co mi odpisała? - Co?! - Napisała - oczy wuja błysnęły w figlarnym uśmiechu - "możesz się wypchać". I narysowała figę. Ale... - Ale co? - Było tam jeszcze jedno zdanie. - Jeszcze jedno zdanie! - Tak. Oto jakie, pamiętam do dziś: "Radek zabrał mi scyzoryk od ciebie". Bartosz oddychał szybko. - A jak się wuj czuł po przeczytaniu tego listu? - Jakby mnie ktoś w pysk strzelił - odparł z szerokim uśmiechem wuj Mateusz. - Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Bo to "wypchaj się", a jeszcze o Radku... Gryzłem się okropnie, aż postanowiłem, jak ty, Bartosz, poprosić kogoś o radę. - Wuj też! - Aha. Więc postanowiłem porozmawiać z kimś dorosłym. A bawił wówczas u nas z wizytą pradziadziuś Burbelka, dla mnie dziadziuś. - I wuj poszedł do niego?! - A poszedłem. Niełatwo mi było znaleźć odpowiedni moment. I mówię, jak ty, że jest taka dziewczynka, nieznośna, ale mnie się podoba, i że się posprzeczaliśmy, nie chciała ze mną gadać, więc wysłałem do niej krótki liścik. - A pradziadziuś?! - Pradziadziuś, jak to pradziadziuś. Wiercił się i jakby mnie nie słuchał. Wreszcie, jak mu zacząłem mówić o tej sprzeczce i że czuję się trochę winny, machnął niecierpliwie ręką. - Mów, co ci odpisała! - rozkazał. - Skąd dziadziuś wie, że odpisała? - zdziwiłem się. - Odpisują. Dziewczyny zawsze odpisują - rzekł jakby nie do mnie, a do jakiegoś swojego wspomnienia, i zachichotał. - Pokaż ten list. - Więc ja jak ty, że mama mnie uczyła, że... Na to pradziadziuś: - Cudze listy to rzecz święta, tra, la, la! Czytaj mi natychmiast! Więc mu przeczytałem. List i dopisek. O tym, że Radek zabrał jej scyzoryk, który dostała ode mnie. I pytam: - Co dziadziuś o tym wszystkim myśli? - Myśli?! - wykrzyknął oburzony. - Tu nie ma co myśleć! Wszystko jest proste jak drut. Trzeba działać! - No - bąknąłem strapiony - a co by dziadziuś na moim miejscu zrobił? - Jak to co?! Sprałbym tego Radka i odebrał mu scyzoryk! Wuj Mateusz roześmiał się w głos. Szedł lekkim, swobodnym krokiem, zapatrzony w swoje wspomnienia. Jakby zapomniał o Bartoszu. A Bartosz kipiał. - I wuj... - podsunął niecierpliwie Bartosz. - Co wuj zrobił? - Sprałem Radka i odebrałem mu scyzoryk. Potem w szkole, bo to się działo w czasie roku szkolnego, tuż przed lekcjami położyłem ten scyzoryk na stoliku Magdy, bo Magda się nazywała... - I co ona?! - Ano wzięła scyzoryk i bawiła się nim przez całą lekcję. - Nie spojrzała na wuja?! - Nie. Ale na przerwie podszedłem do niej i zaczęliśmy gadać, jak gdyby nigdy nic. Tamtej sprawy nie było, rozumiesz? Więc już chyba wiesz, że w dopisku twojej koleżanki jest nadzieja dla ciebie. - "Nie ma tu ani jednego Bartosza" - rzekł, ściągając brwi, Bartosz. - Jaka w tym nadzieja? Ta wuja Magda przynajmniej napisała coś konkretnego. A ja? Jak mam to rozumieć? Co mogę zrobić?! - Zaraz, zaraz - mitygował wuj Mateusz. - Czy ci się nie wydaje, że to "nie ma tu ani jednego Bartosza" znaczy: szkoda, że ciebie tu nie ma? - Wuj tak myśli?! - Tak przypuszczam. - Chciałbym! Ale co mogę teraz zrobić? Czy coś mogę?! - Możesz. Napisz do niej. Taki list, jak gdyby nigdy nic. Z dopiskiem. Zaraz... mam. Na przykład: "nie znam tu żadnej Ani". Coś w tym rodzaju. - Może lepiej - zapalił się Bartosz - jest tu w Burbelkowie jedna Anka, ale nie ma żadnej Ani, bo wuj wie, ona nie lubi, jak mówić na nią Anka. - Może być i tak - zgodził się wuj Mateusz. -Więc już wiemy, co masz zrobić. Masz adres na te kolonie? Bartosz zacisnął pięści. - Nie mam! Mieli nam podać właśnie na tym przedwyjazdowym zebraniu! Wuju Mateuszu! Wszystko na nic! O mało nie płakał. Wuj Mateusz znowu uspokajająco położył rękę na jego ramieniu. - Nie martw się, stary. Pójdę na pocztę i zadzwonię do twojej mamy. Może ona zna. A jeśli nie zna, to wszystkiego się dowie. - Wuju! - krzyknął radośnie Bartosz. I zaraz znowu posmutniał. - Przecież dziś niedziela. Poczta zamknięta. - To pojadę do leśniczówki. Leśniczy ma telefon. - Och! Będzie wuj jechał taki kawał? W niedzielę? Wuj jest zmęczony i... - Chętnie odwiedzę leśniczego. Dawno się nie widzieliśmy. A pani Jadzi z poczty powiem jutro, żeby jak najprędzej wysłała twój list. Wyślemy ekspresem. - Świetnie! Bo nad morze w czasie lata mógłby iść trzy tygodnie. Och, wuju Mateuszu! Dziękuję! - Nie ma za co, smyku - rzekł wuj Mateusz, wichrząc mu włosy. - Każdy przez takie rzeczy przechodzi. My, mężczyźni - nachylił się konspiracyjnie ku Bartoszowi - musimy sobie nawzajem pomagać. Bo dziewczyny to dziewczyny, jak by powiedział pradziadziuś. Głowa do góry, Bartoszu. Jeszcze się z tą Anią pięćset razy posprzeczasz i przeprosisz. Pisz list, resztę zostaw mnie! `ty Rozdział dziewiąty Wuj Mateusz wyszedł z kościoła, gdy tylko przebrzmiały słowa: "Idźcie, jesteście posłani". Dosiadł gniadego Walusia i pojechał do leśniczówki. Jego rodzina została jeszcze, aby ze wszystkimi odśpiewać wybraną przez organistę końcową pieśń. Bartosz trochę się kręcił. Zdążył przed sumą zrobić coś w rodzaju szkicu swego listu do Ani i chciał go jak najszybciej dopracować. Ale zaczekał, aż ludzie zaczną nieśpiesznie wychodzić z kościoła. Najpierw wyszła ciocia Ela, trzymając Murzynka Bambo (w pięknej sukience) za rękę, potem Ewka, za nią Bartosz. Pochód zwykle kończył pradziadziuś. To się odbywało w ustalonym porządku. Wszakże, kiedy znaleźli się na placu przed kościołem, okazało się, że pradziadziusia nie ma. - Przecież do kościoła z nami wszedł - rzekła niepewnie ciocia Ela. - Wszyscy widzieliśmy, prawda? - Prawda! - odkrzyknęli chórem. A Murzynek Bambo, której oczy zaczęły się już świecić z uciechy, postawiła kropkę nad i. - Wszedł. Ale nie wyszedł! - Może poszedł do zakrystii przywitać się z proboszczem? - myślała głośno, przeczuwając kłopoty, ciocia Ela. - Bartosz, nie poszedłbyś sprawdzić? - Oczywiście, ciociu - odpowiedział skwapliwie. Śpieszył się do swego listu, lecz fakt, że ciocia Ela nigdy nie zwracała się do niego tonem rozkazującym - zawsze to było "może byś... czy nie zechciałbyś..." - natychmiast podrywał go do działania. A poza tym - sam był ciekaw. Wiedział, że pradziadziusia w zakrystii nie zastanie. Wiedział, podobnie jak reszta rodziny, że to kolejna jego słynna ucieczka. Będzie pyszna zabawa! Pyszna była zawsze. Nie zawsze bezpieczna... Rety, będę musiał zmienić cały list! - uświadomił sobie Bartosz, idąc przez pusty już kościół do zakrystii. Właściwie to lepiej. List będzie ciekawszy. Jeżeli pradziadziuś naprawdę uciekł. Z zakrystii dobiegały głosy, nie rozróżnił jednak wśród nich pięknego pradziadziusiowego barytonu. Nie mógł. Pradziadziusia Burbelki w zakrystii istotnie nie było. Bartosz zamierzał tylko uchylić drzwi i zajrzeć. Ksiądz proboszcz jednak skinął na niego. Dziwnie wyglądał w czarnych spodniach i czarnej koszuli z krótkim rękawem. W Warszawie latem nieraz tak księża się ubierali, ale ujrzenie dostojnego proboszcza Burbelkowa w takim stroju trochę jakoś szokowało. - Witam cię, przybyszu ze stolicy - rzekł ksiądz proboszcz pompatycznie. Pompatyczności przeczył uśmiech całkiem zwyczajny i serdeczny. - Długo tym razem u nas zabawisz? - Całe wakacje - odparł Bartosz. - Proszę księdza proboszcza, czy ksiądz proboszcz przypadkiem nie widział pradziadziusia Burbelki? Ksiądz proboszcz klepnął się z uciechą w kolano. - Cha, cha, cha! Znowu gdzieś uciekł stary ladaco?! - I do wikarego: - Podaj mi sutannę. Przecież nie będę po wsi goły chodził, a tu trzeba będzie szukać. Więc pradziadziusia Burbelkę widziałem - ciągnął, ubierając się sprawnie. - Czekaj, chłopcze, widziałem, jak stał z całą waszą rodziną. Potem wyszedł Mateusz. Nawet nie doczekał do końca... - Musiał jechać do leśniczówki. Pilny telefon - usprawiedliwił szybko Bartosz. - I zaraz potem... czekaj... zaraz potem straciłem z oczu pradziadziusia Burbelkę. Co prawda wychodziłem. Ale to wielki chłop. - Na sumie zawsze tłok - podsunął wikary. - A w Burbelkowie mężczyźni są dorodni. I byli przecież Siemiaki z Wólki. Jeden w drugiego po dwa metry. - A ty mnie, Witek, nie pouczaj! - skarcił go proboszcz. - Znam ich lepiej niż ty! - Proszę księdza proboszcza - przerwał tę wymianę zdań Bartosz. - Ile tu jest wyjść? Wiedział, że główne i dwa boczne, ale kościół w Burbelkowie był duży i mógł kryć jeszcze jakieś zakamarki. - Dwa boczne, główne, no jeszcze tędy, przez zakrystię. - Ja tu byłem przez cały czas - wtrącił zakrystian Makary. - I przez cały czas spałeś - rzekł, mrugając porozumiewawczo, proboszcz. Okrągła twarz zakrystiana przybrała wyraz urażonej godności. - Ja spałem?! Jakżebym śmiał, proszę księdza jegomości, w czasie mszy. - Dobrze, dobrze - machnął ręką proboszcz. - Przyjdź jutro do spowiedzi. - Nie zdołam nagrzeszyć do jutra, proszę jegomości. Przecieżem się spowiadał tydzień temu! - Przez tydzień to nawet ja nagrzeszę - rzekł srogo proboszcz. - Ale do rzeczy. Którędy wyszedł z kościoła pradziadziuś Burbelka? Czy w ogóle wyszedł? Proponuję najpierw przeszukać kościół. Na co czekacie? Do roboty! - pogonił ministrantów. - Żebyście mi pod każdą ławkę zajrzeli, zrozumiano?! Rozpierzchli się, uradowani. Polowanie na pradziadziusia Burbelkę! To jest zawsze heca! Bartosz wyszedł przed kościół, gdzie czekała ciocia Ela z córkami. - W zakrystii ani śladu - powiedział. - Ministranci szukają go w kościele. Ja też myślę, że on się gdzieś w środku ukrył. - Pachnie święconą wodą, to pies nie wykryje - wymądrzyła się Murzynek Bambo. - Święcona woda nie pachnie, córuś - rzekła z roztargnieniem ciocia Ela. - Ale zawsze w kościele coś pachnie - nie ustępowała Murzynek Bambo. - I pies zgubił trop. Pradziadziuś jest mądry. - Psów do kościoła nie wpuszczają - stwierdził Bartosz. I dodał: - Ja też tam pójdę szukać. Ministrantów jest trzech, ale i ja się przydam. Oni mogą, rozumie ciocia, za bardzo się bawić. A to sprawa poważna. Nigdy przecież nie wiadomo, gdzie pradziadziuś wlezie. - Dobrze - zgodziła się ciocia Ela. - Idź. My przeszukamy teren wokół kościoła. - Mamo! - wykrzyknęła uderzona nagłą myślą Ewka. - A jeżeli pradziadziuś poszedł na cmentarz? - Oj, to pewnie teraz w strachu! - ucieszyła się Murzynek Bambo. - Bo pewnie wlazł do jakiegoś pustego grobu i boi się, że zostanie! - Pradziadziuś niczego się nie boi - ucięła ciocia Ela. Wyglądała na szczerze zmartwioną. Zabawa zabawą, ale niesforny pradziadziuś ma przecież dziewięćdziesiąt trzy lata! W tym momencie nadleciała Kundel i zaczęła przepraszająco łasić się do niej. - Mówiłam ci. Kundel, żebyś siedziała w domu - skarciła ją ciocia Ela. Lecz w gruncie rzeczy była zadowolona. - Kundel! Szukaj pradziadziusia! - nakazała. A wtedy pies, zanim się ktokolwiek zorientował, jak burza wpadł do kościoła przez ciągle jeszcze otwarte drzwi. I gdzie leci? Prosto do ołtarza! - A pójdziesz! - krzyknął rozsierdzony ksiądz proboszcz. - Chłopaki, łapać ją! Świętokradztwo w moim kościele! Makary, dawaj kropidło. A pójdziesz! - Kundel, do nogi! - zawołała Ewka. Żadna z tych stanowczo bądź co bądź wypowiedzianych komend nie podziałała na Kundla. Suka węszyła po ołtarzu, a robiła to powoli, starannie, tak że proboszcz zdołał ją pokropić: kropla święconej wody padła na jej sierść. Proboszcz odetchnął. A ona, jakby otrzymawszy tajemną wskazówkę, przeleciała w tempie wyścigowym przez cały kościół, wybiegła na zewnątrz i zaczęła zajadle drapać w drzwi dzwonnicy. - Tu go poniosło! - zdumiał się ksiądz proboszcz. - No, no - dodał z podziwem. - Ja młodszy, ale się już po tych kręconych schodach nie wspinam. Otworzył drzwi do dzwonnicy i zawołał: - Krzesiński! Krzesiński! Jest tam pradziadziuś Burbelka? Z góry dobiegł jakiś zduszony pisk, zagłuszony szybko przez radosne szczekanie Kundla. - Jest tam - powiedziała cicho ciocia Ela. - Idziemy. Poszła pierwsza. Za nią Bartosz. Potem Ewka. A na końcu Murzynek Bambo, która uznała, że już dosyć się napokazywała nowej sukienki i może ją ewentualnie zabrudzić. W tej kolejności więc wchodzili po krętych schodach. I - w tej kolejności o mało wszyscy nie spadli. Oto bowiem rozległ się dźwięk dzwonu, na tyle potężny, że spłoszył Kundla. Kundel z podwiniętym ogonem rzuciła się do ucieczki, uderzając w idącą na czele ciocię Elę, która z trudem, nie bez podpierającej pomocy reszty towarzystwa, wytrzymała jej ciężar. Po tym nieprzyjemnym zamieszaniu podjęli wspinaczkę. Ciocia Ela. Za nią Bartosz. Za Bartoszem Ewka, a na końcu Murzynek Bambo. Już bez przeszkód dotarli na szczyt. Ciocia Ela otworzyła drzwi do pomieszczenia, w którym znajdował się dzwon. I co zobaczyli?! Dzwonnik Krzesiński leżał na podłodze związany i zakneblowany. A pradziadziuś Burbelka, uwieszony dzwonu, rozhuśtywał go z całych sił. - Pradziadziusiu, niech pradziadziuś przestanie! - zawołała przerażona ciocia Ela. - Kiedy nie mogę - odkrzyknął pradziadziuś Burbelka. - Zahaczyłem się! - Wcale się nie zahaczył! - rzekła z oburzeniem Murzynek Bambo. Ale nikt jej nie usłyszał, bo powiedziała to normalnym tonem, a dzwon huczał i w dodatku z dołu dobiegło wycie strażackiej syreny. Bartosz tymczasem mozolił się nad uwolnieniem dzwonnika, Krzesińskiego. Knebel włożony był lekko, więc dało się go wyjąć bez problemu. Za to na sznurkach krępujących nogi i ręce pradziadziuś zrobił węzły iście marynarskie. - Scyzoryk masz? - spytał ochryple dzwonnik Krzesiński. - Mam! - ucieszył się Bartosz. A przecinając więzy, przypomniał sobie historię ze scyzorykiem, opowiedzianą przez wuja Mateusza, i - swój ciągle nienapisany list. Przeciął więzy i chciał wyjść z dzwonnicy. Pradziadziuś się znalazł, a on pragnął jak najszybciej jego kolejną przygodę opisać Ani! Mógł sobie chcieć. Wyjść? Mowy nie ma! Po schodach wchodziło kilku strażaków, a za nimi napierała prawie chyba cała wieś Burbelkowo. Dzwon nagle umilkł i wówczas z dołu dobiegły lamenty kobiet. - Zaprószył pożar! - Zaraza przyszła na wieś! - Woda idzie! - Baby, co wy opowiadacie! - huknął proboszcz. - Nic się nie stało! To pradziadziuś Burbelka dzwonił. Żyje. Przestańcie lamentować, baby! Zaraz go zobaczycie. Święte słowa! Czterech strażaków znosiło właśnie pradziadziusia Burbelkę. Ludzie nie ustępowali. - Cofnąć się! - rzucił gromko szef Ochotniczej Straży Pożarnej. - Przejście zróbcie! Ciekawscy posłuchali, tym skwapliwiej, że pradziadziuś Burbelka wyrywał się i kopał. - Przymiarkę sobie robicie, młodziaki, co? - wrzeszczał. - Czterech do mojej trumny nie wystarczy! I kaski mają być wyczyszczone! - dodał, groźnie tocząc oczami. Na pozór kipiał energią. Lecz ciocia Ela natychmiast spostrzegła, jak bardzo był jednak wyczerpany. Miał przecież, do diaska, dziewięćdziesiąt trzy lata! - Mamo, pradziadziuś ledwo zipie - odgadła to samo Ewka. - Bartosz! Bartosz! - zawołała Murzynek Bambo. - Ludzie, teraz Bartosz się zgubił! Pradziadziuś zapłonął oburzeniem. - A tobie, czarnulko, kto pozwolił? Gubić się to mam prawo ja! Na ziemi mnie postawcie! - to do strażaków. - Na ziemi, mówię. Nie do ziemi, tylko na ziemię! - pokrzykiwał. Niemniej pozwolił się zanieść do bryczki... Murzynek Bambo rozryczała się w głos. - Cichojże - uspokajała ją sąsiadka Koza. - Bartosz do domu pobiegł. Widziałam. Leciał, jakby go co w zadek parzyło. - Pani Kozo! - skarcił ją proboszcz. - Proszę się nie wyrażać przy dziecku. A bodaj to wciórności! - zaklął, gdy potknął się na wystającym z ziemi korzeniu, i podniósł rękę do ust. Potem machnął nią w geście rezygnacji. - Święty by zgrzeszył, jakby znał pradziadziusia Burbelkę - mruknął. - Krzesiński! Nic wam nie jest? Krzesiński był blady i roztrzęsiony. W sposób widoczny dygotał. - Kielicha mu dajcie! - Doktora wezwać! - Taki chłop, a trzęsie się jak galareta! - Gdzie moja stara? - odezwał się wreszcie dzwonnik, rozglądając się wokół. - Mama myślała, że tata zwariował i dlatego tak dzwoni - powiedział Jasiek, jego syn. - Pojechała po doktora. Krzesiński podrapał się w głowę. - A! Do czubków mnie chciała! Niedoczekanie! Do czubków to trzeba wreszcie oddać tego starucha. Więcej, proszę księdza jegomości, na dzwonnicę nie wejdę. Do gardła mi skoczył! - Słabizno ty moja - rozgdakała się pani Koza. - Toć wam pod czterdziestkę. A tamten na setkę patrzy! - Ale to pradziadziuś Burbelka - rzekł dzwonnik Krzesiński. I nic już więcej nie musiał mówić. Tymczasem pradziadziuś Burbelka, bohater tych wydarzeń, pogromca dzwonnika, łagodnie jak baranek poszedł do swego pokoju. Nie przyznał, że mu coś dolega, ani że czuje się zmęczony. Broń Boże! Nie usłyszał też żadnej reprymendy od cioci Eli, z czego był najwyraźniej niezadowolony, bo nie mógł się odszczeknąć. Spojrzał więc na nią groźnie. - Za dwie godziny masz mi przynieść talerz gorącej zupy! - rozkazał. - A teraz nie przeszkadzać! I już w drzwiach: - A com sobie podzwonił, tom sobie podzwonił! I nic nikomu do tego! Z hałasem zamknął za sobą drzwi. Po chwili sienią zatrzęsło jego chrapanie. - Chwała Bogu odeśpi - rzekła z ulgą ciocia Ela. - Po takim wysiłku, w jego wieku... Można się wszystkiego spodziewać. Bartosz długo pisał swój list. Opowiadać coś łatwo, ale napisać! Męczył się bardzo, zwłaszcza że mu przeszkadzali. Przede wszystkim Murzynek Bambo, zniecierpliwiona jego zaabsorbowaniem wykluczającym ją, a i wszystkie psy, które akurat teraz zapałały do niego gorącą miłością i zapraszały, aby się z nimi bawił. Przyszła też kocica Teodozja, a jakże! I wtedy wreszcie Bartosz miał spokój. Przyszła, rozsiadła się na łóżku Heńka i tak groźnie patrzyła w stronę drzwi, że kto żyw cofał się w popłochu. Z Teodozją nie ma żartów! Bartosz jej obecność, oddalającą od niego intruzów, uznał za dobry znak. Udało mu się spokojnie skończyć list. W ogóle wypełnił go spokój. Będzie dobrze! - myślał z otuchą. - Wuj Mateusz mi dobrze doradził. Nie stracę Ani. Włożył list do koperty, zalepił, choć jeszcze nie miał adresu... Już wiedział, że ktoś niepowołany mógłby przeczytać to, co nie jest przeznaczone dla jego oczu. Więc tak bezpieczniej. Zresztą - wuj Mateusz na pewno niedługo przyjedzie. Teodozja nie opuszczała swego posterunku i nikt go nie nachodził. Rzucił się na łóżko (swoje, naturalnie) i podłożywszy ręce pod głowę, marzył. Piękna chwila spokoju. Aż tu nagle na podwórzu rozszczekały się psy. Bartosz zerwał się szybko. Wuj wraca? Przez szczekanie oszalałych z radości psów przebiło się soczyste parsknięcie Walusia. I głos wuja uciszający psy. Bartosz wybiegł uradowany. Ale wuj zsiadł z konia z markotną miną. - Coś się stało, tato? - spytała Ewka, która też wybiegła na spotkanie. - Oto co się stało - rzekł wuj Mateusz i zdjął z konia martwą, zakrwawioną sarenkę. - Kłusownicy! - domyśliła się Ewka. W jej oczach pojawiły się łzy. - Taka śliczna, młodziutka sarenka! Dranie! Wuj Mateusz delikatnie położył sarenkę na ziemi; Bartosz nigdy jeszcze nie widział go tak przybitego. - Tak, córuś, kłusownicy - rzekł głucho. - A raczej jeden kłusownik. Leśniczy jest pewny, że to nie żadna banda, ale jeden wyjątkowo przebiegły, okrutny. A może zresztą jest ich więcej. To biedactwo - wskazał na sarenkę - męczyło się wiele godzin, zanim wreszcie zdechło. Ech... Wuj Mateusz wzruszył ramionami z dziwnie bezradną wściekłością. Parobek Łaciatek zabrał sarenkę. On też był zły i smutny. Murzynek Bambo, która skądś przybiegła, rozryczała się w głos i schowała głowę w fartuchu cioci Eli. Heniek ze złości kopał jakiś patyk. Było doprawdy okropnie, tak okropnie, że Bartosz, wstrząśnięty, do głębi duszy poruszony, niemal zapomniał o swoim liście. Kłusownicy! Ludzie, którzy skazują na powolną śmierć w męczarniach niewinne zwierzęta! Las jest taki piękny! A w nim czai się zło. - Nie martw się, chłopcze, coś z tym zrobimy - rzekł wuj Mateusz, widząc jego minę, i wsunął mu do kieszeni koszuli karteczkę. Z adresem kolonii, na które pojechała Ania. Bartosz jednak nie rozchmurzył się. Ciągle miał przed oczami zakrwawioną sarenkę. - Mateuszu, musisz coś zjeść - powiedziała ciocia Ela. - Chodźcie wszyscy do kuchni. Wuj Mateusz z ponurą miną siadł do stołu, mało co zjadł. Nikt nie miał apetytu. - Ale, ale - powiedział nagle. - Dzwony słyszałem. Gdyby nie to, że dziś niedziela, tobym się zdenerwował nie na żarty. Dlaczego dzwonili po sumie? - To pradziadziuś, to pradziadziuś! - zawołała, podskakując na swoim krześle, Murzynek Bambo. Dopiero co rozpaczała. Ale jak długo można rozpaczać? Doprawdy miała dość i ponurego nastroju ojca, i w ogóle całego dzisiejszego dnia, straconego dla niej przez ten przeklęty list, który Bartosz pisał i pisał!... - Pradziadziuś schował się, a Kundel pobiegła do ołtarza i ksiądz proboszcz pokropił ją kropidłem. A pradziadziuś wziął do niewoli dzwonnika Krzesińskiego i dzwonił, i strażacy go zdjęli, bo się zaplątał. - Wcale się nie zaplątałem! - warknął pradziadziuś, wchodząc w tej właśnie chwili do kuchni. - Dziewczynom zawsze się coś w głowach plącze. Nie zaplątałem się! Dzwoniłem! No to co?! - rzucił zaczepnie. - Podzwonić sobie człowiek nie może?! Trochę było śmiechu. Trochę tylko, bo nie mogli przestać myśleć o sarence. W każdym razie Bartosz myślał. Rozdział dziesiąty To nastąpiło w tydzień może po opisanych wydarzeniach. Dni te upłynęły dość spokojnie, bo pradziadziuś zmęczony swoim wyczynem zachowywał się całkiem poprawnie, pogoda dopisywała, Bartosz, coraz bardziej opalony, cieszył się życiem. Czasem jednak w jego myślach pojawiał się obraz dziewczynki z kotkiem w ramionach i jej dziwacznego ojca. Kim byli? Dokąd poszli? Takie pytania czasem przelatywały mu przez głowę. Lecz owego dnia, gdy to się wydarzyło, myślami był bardzo daleki od nich. Pomagał właśnie cioci Eli karmić kury, co, mówiąc nawiasem, bardzo lubił, gdy wtem psy zaszczekały ostrzegawczo i pobiegły do bramy. - Azor! Burek! Do nogi! - zawołała ciocia Ela. Psy przywarowały posłusznie, gotowe wszakże do skoku, a przez furtkę weszła na podwórko... dziewczynka. Tak, ta dziewczynka. Włosy ciasno splecione w warkocze okalały chudą twarz, oczy patrzyły poważnie, w ramionach trzymała małego kotka. Nie zaszczyciwszy nawet jednym spojrzeniem dość groźnie wyglądających psów, podeszła prosto do cioci Eli. - Dzień dobry - powiedziała grzecznie. - Czy tutaj mieszka pradziadziuś Burbelka? - Dzień dobry - odpowiedziała ciocia Ela. - Tak, mieszka. - I jest tutaj pokój do wynajęcia na strychu? - kontynuowała dziewczynka. - Jest - odpowiedziała Ewka, która wyszła z domu zaciekawiona. - Ile osób? - Dwie. Tata i ja. I kotek. - To jest pokój czteroosobowy - rzekła Ewka. - Możemy wynająć i taki. - Ależ... to drożej... to... - stropiła się Ewka. Dziewczynka popatrzyła na nią wzrokiem bez wyrazu. - Pieniądze nieważne. To się wie, jak ktoś umrze - rzekła, mocniej przyciskając kotka do siebie. - No, ale - nie dawała za wygraną Ewka. - Cii... - uciszyła ją ciocia Ela. Bacznie przyglądała się dziewczynce, u której stóp leżała teraz Kundel... Prawda to! Suka przybiegła z domu i leżała u stóp dziewczynki. Kundel, która uznawała tylko pradziadziusia Burbelkę? Po chwili wyszła Murzynek Bambo z Teodozją w ramionach. Aż się uginała pod jej ciężarem. Patrzyła nieprzyjaźnie na dziewczynkę. - Nie lubimy tu cudzych kotów - powiedziała i puściła kocicę, bo już jej nie mogła utrzymać. Teodozja bardzo wolno podeszła do dziewczynki. - Zaraz na jej kota skoczy! - rzekła radośnie Murzynek Bambo. Dziewczynka obrzuciła ją pogardliwym spojrzeniem. Postawiła swego kotka na ziemi przy kocicy. Kociak mruknął tkliwie, miękko. Teodozja trąciła go łebkiem, a następnie zaczęła go pracowicie i nie bez czułości wylizywać. Murzynek Bambo tupnęła nogą. - Mamo, wyrzuć ich! Niech sobie gdzie indziej wynajmują mieszkanie! - A ja właśnie mam zamiar im wynająć - odrzekła ciocia Ela, spoglądając na nią karcąco. - Czy będziecie się stołować u nas? - Tak. Jemy niewiele, choć tata powinien więcej, bo kiedyś... Urwała, w jej oczach nagle zakręciły się łzy. Powstrzymała je mężnie. - Czy mogłabym obejrzeć pokój? - zapytała. - No nie, jeszcze wybrzydza! - nie dawała za wygraną Murzynek Bambo. I teraz to Bartosz ją skarcił. - Jak masz mówić głupoty, to lepiej nie mów wcale! - fuknął. - To ja sobie pójdę! - rzekła gorzko Murzynek Bambo. I poszła sobie. Ale... niezbyt daleko. Tylko do sieni. Stamtąd patrzyła, jak po schodach na strych wspina się cały orszak: ciocia Ela, za nią dziewczynka (bez kotka: został na podwórzu z Teodozją), dalej Bartosz i Ewka. Dziewczynka weszła do skromnie, ale ładnie urządzonego pokoju. Popatrzyła wokół po gospodarsku, poklepała jedno łóżko, drugie. Trzeciego i czwartego już nie sprawdzała. Potem myślała o czymś ze zmarszczonymi brwiami. - Mam prośbę - powiedziała, kręcąc na palcu koniec warkocza. - Czy mogłyby tu być tylko dwa łóżka? Bo my potrzebujemy dwóch, i lepiej, żeby tatuś... - Oczywiście, dziecko, wyniesiemy dwa. W oczach dziewczynki pojawiła się wyraźna ulga. - Ale zapłacimy za całość - rzekła rezolutnie. - Za cały lipiec. A potem... Nie wiem. - I jej poważne oczy powędrowały ku cioci Eli, a następnie obiegły Bartosza i Ewkę. - Mam jeszcze jedną prośbę. Mój tata nie mówi. - Jest... - Nie, nie jest niemową. Nie mówi, bo nie... bo nie może. I bardzo bym prosiła, żeby go... żeby go... - Tak jakby nie zauważać - podsunął Bartosz. Spojrzała na niego z wdzięcznością i przytaknęła głową. Bartosz był bardzo podekscytowany. On widział tego milczącego mężczyznę, jej tatę. Widział jego twarz. Jego oczy! W tym wszystkim tkwiła jakaś tajemnica. I jakieś nieszczęście, tego był pewny. W jego głowie roiło się od pytań, a serce miał pełne współczucia. - Dobrze - powiedziała dziewczynka. - To ja - wyjęła z kieszeni portfelik - od razu zapłacę. Proszę wziąć tyle, ile potrzeba. I zaraz przyjedziemy. - Przyjedziemy? - zdziwiła się Ewka. - Macie samochód? - Oni mają duży rower - wyjaśnił Bartosz. Ciocia Ela z wahaniem popatrzyła na portfel. - Może zapłacicie później? - rzekła. - I wolałabym, żeby to tata. - Nie, nie. Teraz ja... załatwiam wszystkie sprawy. Płaci się z góry, ja wiem, bo do nas przyjeżdża... Niech pani... - Mów do mnie ciociu - przerwała ciocia Ela ciepło. - Ta wysoka niebieskooka to moja starsza córka Ewka. A ten chłopiec to siostrzeniec mojego męża, Bartosz, przyjechał tu na wakacje z Warszawy. A ta mała pyskata to... - Murzynek Bambo - włączył się Bartosz. - Ma na imię Krysia. Ale tak ją nazwałem i przyjęło się. Nie przejmuj się nią. To dobry dzieciak. - Sam jesteś dzieciak! - wrzasnęła z sieni Murzynek Bambo. - Nawet gdybym obiecała, że się nigdy do ciebie nie odezwę, to i tak bym powiedziała, że jesteś szczyl. - Krysiu! - krzyknęła surowo ciocia Ela. Ale dziewczynka jakby nie słyszała tej wymiany zdań. Ciągle patrzyła na jedną osobę, ciocię Elę właśnie. W jej poważnych, smutnych oczach pojawił się cień uśmiechu. - Mogę mówić ciociu? Naprawdę?! - Naprawdę, dziecko. A jak ty masz na imię? - Zosia. Jak moja ma... Zosia. Dziękuję, ciociu. Pieniądze nie są ważne - powtórzyła swoje. Ważne jest, żeby był dom. To my niedługo przyjedziemy. Aha - dodała jakoś nieśmiało. - Czy mogłabym zobaczyć pradziadziusia Burbelkę? - Jak go znajdziesz! - zaśmiała się nieprzejednana Murzynek Bambo. Drzwi od pokoju pradziadziusia otworzyły się gwałtownie. Pewnie stał za nimi i podsłuchiwał... - Witaj w naszym domu, miła panienko! - rzekł dwornie. - I pamiętaj, że jak będziesz miała jakiś kłopot, to wal jak w dym do pradziadziusia, czyli do mnie. Nikt nie zna życia tak jak ja. Bo mam dziewięćdziesiąt trzy lata. Dopiero! Zosia zeszła ze schodów i dygnęła przed nim ceremonialnie. Patrzyła na niego wielkimi, zachwyconymi oczami. - Czy... czy mogę mówić pradziadziusiu? - szepnęła. - Jasne! Czasem wydaje mi się, że pradziadziusiem jestem od urodzenia. Cha, cha! Będziesz moją honorową prawnusią. To przyprowadź tego swojego milczka. Widziałem was. Milczek przypomina mi świętej pamięci gajowego Golkę... Nie dokończył, bo nagle Zosia z głośnym płaczem przypadła do cioci Eli. To był taki płacz, że nawet Murzynek Bambo zmiękła w swojej niechęci. Zosia nie płakała długo, tylko ciągle tuliła się do cioci Eli. - Co ja ci zrobiłem, dziecko? - zasumował się pradziadziuś. - Com ja powiedział, nieszczęsny? Zosia oderwała twarz od fartucha cioci Eli i spojrzała mu prosto w oczy. - Pradziadziuś powiedział, co potrzeba. Dlatego wiedziałam, że mamy tu przyjść! - rzekła zagadkowo i zbiegła ze schodów. - Kotka zostawię tutaj - powiedziała jeszcze. - Będzie na mnie tu czekał, - My też będziemy czekali - rzekła serdecznie ciocia Ela. Patrzyli za dziewczynką tak długo, aż znikła za bramą. Pradziadziuś Burbelka przysiadł na schodku. Najwyraźniej nad czymś głęboko rozmyślał. Kotek przyszedł z podwórka, wskoczył mu na kolana i miauknął. - Masz rację, stary - powiedział pradziadziuś i postawił bardzo delikatnie kotka na ziemi. Po czym zamyślony wrócił do swego pokoju. A myśleć było o czym. Rozdział jedenasty - Heniek mówi, że on jest wariat - powiedziała Murzynek Bambo, ciskająca, niezbyt udatnie, kaczki po wodzie. - I że tatuś powinien ich przepędzić. Razem z ich rowerem, kotkiem i walizką. - Heniek sam jest wariat! - burknął Bartosz. Jego kamyk, dobrze rzucony, ślizgał się po wodzie, zdawało się, w nieskończoność. Obiecał Murzynkowi Bambo tę wyprawę nad jeziorko. Obiecał, że nauczy ją puszczać kaczki po wodzie. Obietnicy dotrzymał. Ale duchem był nieobecny. I on, jak wszyscy w domu Burbelków, ba, w całym Burbelkowie, obracał w kółko w głowie te same pytania. I jak wszyscy, oprócz mądrali Heńka, nie znajdował odpowiedzi. W całej wsi szeptano o tajemniczej parze, która zamieszkała na strychu w domu Burbelków. Może dlatego, że właściwie, poza tajemniczym przybyciem, nie dawali powodów do gadania? Nigdy się oboje nie pokazywali we wsi. To znaczy oboje razem. Bo dziewczynka, Zosia, czasem przychodziła do wiejskiego sklepiku "U Jaroszków". Była grzeczna, nie wdawała się w rozmowy i nigdy się nie uśmiechała. - Biedne to jakieś - litowała się Jaroszkowa. - Jakie tam biedne, skoro nakupiła za całe dwadzieścia złotych! - sprzeciwiła się jej córka, wesoła, hoża dziewczyna. - Wy, młodzi, to tylko o pieniądzach - mruknęła Jaroszkowa. - Czasem bieda w sercu siedzi. - Ja tobym na miejscu Mateusza Burbelki nie był taki uważający - włączył się Jaroszek tata. - Kto widział, żeby nawet dokumentów nie zażądać! Wziął człowieka pod swój dach, a nie wie kogo. Na mój rozum, to on z więzienia niedawno wyszedł. Albo i uciekł. - Nie po chrześcijańsku człowieka posądzać o złe - skarciła go żona. - Do kościoła chodzisz, a człowieka niewinnego posądzasz. - Nie wiemy, czy niewinny! - Ale i nie wiemy, że winny. Kłótnia między małżonkami rozwinęłaby się w najlepsze, gdyby nie to, że do sklepu weszła gromada turystów z pola biwakowego. W sklepie zrobiło się rojno, gwarno, kolorowo. Młoda Jaroszkówna aż pojaśniała na widok kilku miastowych przystojniaków. Był wśród nich ten ciemny, czarnooki, który do sklepiku co dzień przychodził i wodził za nią zachwyconymi oczami. Niedojda jakiś - myślała, każdego dnia bardziej zawiedziona. - Dziewczyny zaprosić nie umie! Śliczny jak malowanie, ale milczek... No i wystarczyło pomyśleć "milczek", żeby tamten ze strychu, tak przezwany, od razu myślom się narzucał. Bo i Jaroszkówna głowiła się nad tajemnicą. To jakby kto kamień rzucił w wodę i koła się rozchodzą, rozchodzą - dumał Bartosz na brzegu jeziorka. Mówiąc szczerze, był trochę nieswój. Odkąd bowiem Zosia i jej zagadkowy ojciec zamieszkali w domu Burbelków, znacznie mniej myślał o Ani... A przecież, wyjeżdżając z Warszawy, pewny był, że będzie o niej myślał stale! Ale czy zasłużyła na to? Pływała sobie w morzu, grała w piłkę na plaży i nawet słówka nie napisała! W ogóle nie zareagowała na jego list. A może list w drodze? Stąd na Wybrzeże daleko. Wuj Mateusz czasem mrugał do niego i podnosił kciuk do góry w geście zwycięstwa. Co naturalnie znaczyło: trzymaj się, chłopie, wszystko będzie dobrze. A Bartosz wcale nie musiał się trzymać. Wiedział, że Ania jest. Niemniej głowę miał stale zaprzątniętą czym innym i obraz Ani, dziewczynki o twarzy w niczym nieprzypominającej końskiego pyska, trochę się w jego pamięci zacierał... Jakie to życie jest - dumał, śledząc bieg kolejnej kaczki po zielonkawych wodach jeziorka. - Człowiek nigdy nie wie, co wypadnie. Na razie wpadło. Kamyk precyzyjnie rzucony w poprzek śladów jego kaczki. Obejrzał się: to Zosia! To ona tak pięknie puściła swoją kaczkę. Niestety, jak zwykle, nawet się nie uśmiechnęła. - Wszyscy mają lepsze kamyki od moich! - użaliła się Murzynek Bambo. - Nie sztuka dobrze rzucać, jak się ma dobry kamyk! Była taka zabawna w swoim rozżaleniu, że Bartosz się roześmiał. Spojrzał na Zosię. Nie do wiary: mrugnęła porozumiewawczo do niego! Oswaja się! - pomyślał radośnie. Z radością też stwierdził, że piegi na jej chudej twarzy są trochę weselsze. Murzynek Bambo szczęśliwie nie zauważyła tego porozumiewawczego mrugnięcia. Ale śmiech Bartosza ją dotknął. Tym bardziej, że to było przy tamtej. Murzynek Bambo zawsze tak myślała o Zosi: tamta, ona. Wolałabym, żeby ona się u nas nie pętała - taka była jej częsta myśl. Teraz zaczerwieniona i wściekła chwyciła pierwszy z brzegu kamyk i nie zastanawiając się nad tym, co i jak robi, puściła po wodzie przepiękną kaczkę! - No! - rzekła z triumfem. - Trafił mi się wreszcie kamyk jak trzeba. Teraz możemy wracać do domu. W domu czekała ich kolejna "normalna" niespodzianka. Pradziadziuś Burbelka znowu zniknął. Sytuacja była poważna, bo wszyscy, poza nimi trojgiem, pracowali w polu. To Murzynek Bambo odkryła ucieczkę pradziadziusia. Chciała mu się pochwalić swoją wspaniałą kaczką... Nie znalazła go. Wołała, szukała. - Pradziadziuś znowu gdzieś polazł - stwierdziła wreszcie rozsądnie. - A tu nie ma komu go szukać. - Jak to! - sprzeciwił się Bartosz. - Jestem ja, jesteś ty i jest Zosia. - I jej tata, którego nie ma - burknęła Murzynek Bambo. - Jedyny dorosły w domu. Mógłby zejść i poszukać. - Pradziadziuś Burbelka wcale nie chce, żeby go znaleźć - powiedziała Zosia, szarpiąc warkocze. - Skąd wiesz?! - Wiem. Jak ktoś znika, to nie po to, żeby mu deptali po piętach. - Pradziadziuś ma dziewięćdziesiąt trzy lata! - odparowała Murzynek Bambo. Słowa Zosi, jakoś zagadkowe, sprawiły, że Bartosz na jedną krótką chwilę przeniósł się w niedaleką przeszłość: zobaczył kuchnię, w której siedzą ciocia Ela i wuj Mateusz. Dom już zasypiał, on też zasypiał, ale wstał za swoją potrzebą, zobaczył światło w kuchni i, nie, nie podsłuchiwał, tylko drzwi były uchylone, wokoło cisza... Działo się to w dniu, kiedy dziewczynka, rower, walizka i Milczek pojawili się w obejściu. - Myślisz, Mateuszu, że on się ukrywa? - troska w głosie cioci Eli. - Możliwe. Chociaż nie. Oboje są za bardzo widoczni. Kręcili się tu po okolicy przez jakiś czas. - Nie mogę go rozgryźć. Wygląda, jakby zawalił mu się cały świat, a on tylko pozornie to przeżył. - Dobre porównanie - mruknął wuj Mateusz. -Nie wiem dlaczego, ale mi go żal. - Mnie też. - Będę musiał jednak jakoś go wybadać. Powinienem poprosić o pokazanie dowodu osobistego, Elżbieto. Przecież my nawet nie wiemy, jak on się nazywa! A tu są dzieci. - Mateuszu, dajmy mu szansę. Dajmy szansę tej dziewczynce! Ona jest niezwykła. Bardzo dzielna. Może kiedyś była dzieckiem, ale teraz... Mateuszu, ta mała dźwiga jakiś straszliwy ciężar! - Może by się poradzić proboszcza? - Ona przyszła do nas. Mateuszu. Z jakąś myślą. Jakby się czegoś tu spodziewała. Ona przyszła do nas, bo tu jest pradziadziuś Burbelka. Tak powiedziała. Zdumiewające! - Ale czego się spodziewa? - Nie wiem. No nic. Na razie nic nie wymyślimy. Idziemy spać. Wszystkie kości mnie bolą. Bartosz uskoczył w mrok. Ta scena przypomniała mu się właśnie teraz. Te słowa: ona przyszła do domu, gdzie jest pradziadziuś Burbelka. Dlaczego? A pradziadziuś Burbelka znowu znikł. I na nim, Bartoszu, spoczywała wielka odpowiedzialność. Był tu teraz najstarszy. Był jedynym mężczyzną. - Pradziadziuś jak pradziadziuś, ale gdzie są psy?! - zdumiała się nagle Murzynek Bambo. - Może je zabrał - podsunęła Zosia, w jej oczach błyskały dziwne, trochę niepokojące ogniki. Och, jaka była przejęta! Gdyby Bartosz był mniej zaabsorbowany problemem swojej odpowiedzialności, z pewnością, bacznie się zwykle dziewczynce przyglądając, zauważyłby, że minę miała taką, jakby coś wiedziała. Ba, jakby się czymś skrycie cieszyła! - Mogę z wami szukać? - spytała. - Jasne! - odparł Bartosz. - Nie! - sprzeciwiła się Murzynek Bambo. - Zresztą - dodała łaskawie, bo świetnie puszczona kaczka nastroiła ją przychylnie do całego świata. - Jak ci Bartosz pozwala... Rozdział dwunasty - Od czego zacząć? - zastanowił się głośno Bartosz. - W domu go nie ma, już patrzyliśmy. Zajrzyjmy do stodoły. Tam najwięcej zakamarków. - Ale gdzie są psy?! - powtórzyła swoje Murzynek Bambo. - Pradziadziuś to ginął ze sto razy, ale psy! Ani jednego psa! Tego jeszcze nie było. Spojrzała podejrzliwie na Zosię, a ta już szła do stodoły. Przeszukali stodołę, przeszukali całe obejście. Wszystko to, mrużąc od czasu do czasu swe kocie oczy, obserwowała leniwie kocica Teodozja. Absolutnie nieporuszona i tajemnicza. - Chyba wezmę rower i pojadę po wuja - rzekł w końcu Bartosz. Ale właśnie w tej chwili wjechał w podwórze wóz na gumowych kołach powożony przez parobka Łaciatka. Na wozie były snopki i Heniek. - Pradziadziuś znowu zniknął! - zawołała Murzynek Bambo. - Nigdzie go nie ma! Nigdzie go nie ma! - wołała, podskakując. - Pewnie ten go porwał - Heniek skinął głową w stronę Zosi. - Tylko nie ten, tylko nie ten! - skoczyła Zosia. - Nie? - skrzywił się ironicznie Heniek. - Ciekawe, jak mam na niego mówić. Bo jak się nazywa? No? Powiedz! To się... - skłonił się kpiąco - poprawię i królewnę przeproszę. - Heniek! - warknął Bartosz. - No co? - odparował Heniek, stając przed nim w pozie gotowości do bitki. - No co?! - No to, że jesteś niewychowany ordynus! - palnął Bartosz. Skoczyli na siebie, a tu z domu wypadły, nieoczekiwanie, wszystkie psy. Wszystkie trzy! Bartosz, zaskoczony, na moment rozluźnił uwagę. A wtedy Heniek, który nie miał pojęcia, że psy też zaginęły, rąbnął go bykiem. Z całej siły. Bartosz, padając, uderzył głową o wóz. I zemdlał. - Bartosz nie żyje, Bartosz nie żyje! - zaczęła lamentować Murzynek Bambo. - Ja nie chciałem! - rozdarł się Heniek. - Co tu się dzieje?! - huknął od sieni znajomy głos... pradziadziusia Burbelki. Pradziadziuś stał w progu sieni, jak gdyby nigdy nic. Zosia przebiegła koło niego jak wicher. Parobek Łaciatek już niósł wiadro wody, by nią chlusnąć na omdlałego Bartosza, gdy oto z domu wyszła Zosia, a za nią jej tata. Trzymał w ręku małą walizeczkę ze znakiem czerwonego krzyża. W pełnej zdumienia ciszy pochylił się nad Bartoszem i zaczął spokojnie, starannie przywracać go do życia. W tym momencie drugim wozem zajechała ciocia Ela z Ewką. Ewka rzuciła się jak lwica na tatę Zosi. - Co mu pan zrobił?! - krzyknęła. - Ewka! Ten pan ratuje Bartosza - rzekł, odciągając ją, parobek Łaciatek. - Pobili się z Heńkiem i Bartosz uderzył głową o wóz. - Bo pradziadziuś znowu się zgubił - wyjaśniła Murzynek Bambo. - Nie zgubiłem się, tylko poszedłem z wizytą - obruszył się pradziadziuś. - Spokój! - powiedziała ciocia Ela cicho, ale takim tonem, że wszyscy natychmiast się uspokoili. Uklękła przy Bartoszu, który już otworzył oczy i zdumiony patrzył na pochylone nad nim twarze. Zwłaszcza tę jedną, o siwych, zapadniętych oczach. Przez chwilę niczego nie pamiętał. Nie miał pojęcia, co się stało! - Co się dzie... - zaczął. I przypomniał sobie, że pobili się z Heńkiem, psy wyskoczyły z domu i... - Gdzie pradziadziuś?! - zapytał, unosząc się gwałtownie. - Nie tak gwałtownie, chłopcze. Teraz zamarła już nawet ciągle ostentacyjnie obojętna Teodozja. Bo to on przemówił. Ten nieznajomy. Tajemniczy, zawsze milczący tatuś Zosi. Zosia uniosła rękę do ust, jakby chciała powstrzymać krzyk, a może płacz. A ów Milczek, jakby nieświadom, właściwie naprawdę nieświadom wrażenia, jakie wywołał, fachowo obwiązał głowę Bartosza bandażem. - Czy to coś poważnego? - spytała ciocia Ela. Podniósł ku niej swe zapadnięte oczy i zaraz je opuścił. Jeszcze chwilę milczał, wyraźnie zbierając się w sobie. - Nie sądzę - powiedział swoim stłumionym, jakby zardzewiałym od długiego nieużywania głosem. - Jest małe skaleczenie. Na wszelki wypadek prześwietliłbym głowę. Ale tylko na wszelki wypadek. Nie uderzył się zbyt mocno. - Zaraz pojedziemy do przychodni - powiedziała ciocia Ela. - Łaciatek, podprowadź samochód. A panu... - zwróciła się do Zosinego taty. Chciała powiedzieć "bardzo dziękuję". Nie zdążyła! Odszedł. Nie do domu, tylko do bramy. Szedł długimi, równymi krokami, szczupły tak bardzo, że zdawał się wisieć na swoich szerokich ramionach. - Tato! - zawołała Zosia. Ciocia Ela objęła ją. - Lepiej go zostaw - rzekła ciepło. - Myślę, że chce trochę pobyć sam. - Pradziadziusiu, pradziadziuś naprawdę go odwiedził? - spytała Ewka tego samego dnia wieczorem, gdy zgromadzili się przy kolacji. - Ano tak. Poszedłem do niego z wizytą. I nie mów "on", tylko pan Piotr. - Aha. Ma na imię Piotr! A może pradziadziuś jeszcze wie, jakie ma nazwisko? - Może wiem. - Pradziadziusiu - nie wytrzymał Bartosz. - A co robiliście? Rozmawiał o czymś? Pradziadziuś podniósł ku sufitowi oczy. - Panie na wysokościach! - westchnął teatralnie. - Dopytują i dopytują. No dobrze, Bartosz, nie rób takiej miny. Powiem ci: siedzieliśmy obok siebie. - Tak po prostu? - wtrącił kpiąco Heniek. - Tak po prostu - odparł pradziadziuś. - Idę spać. Całą robotę za was odwalam, jak zwykle. - Jak zwykle, to pradziadziuś znika - dociął Heniek, który zauważył, jak pocieplały oczy starego, kiedy spojrzał na Bartosza. - Powiedział, co wiedział! - odburknął pradziadziuś i wyszedł. Bardzo godnie. - Chłopcy, spać! - upomniała ciocia Ela. Heniek rozsiadł się wygodniej. Wziął z talerza ostatni naleśnik i złośliwie patrzył na Bartosza. Bartosz zaciął zęby: nie sprowokujesz mnie! Wstał. - To dobranoc wszystkim - powiedział spokojnie. - Harcerzyk! - parsknął drwiąco jego cioteczny brat. - Heniek! - warknął wuj Mateusz. Na swego syna! Ale taki już wuj Mateusz był. Bartosz z wdzięcznością zamknął za sobą drzwi. Cieszył się. Będzie przez chwilę na górze sam. O, gdyby mógł być sam w pokoju przez całą noc! Tyle miał do przemyślenia. Był bardzo podniecony i w nastroju nieco uroczystym. Wiedział, że dziś wydarzyło się coś bardzo ważnego, że to przełom, na który podświadomie czekał od momentu przybycia Zosi z dziwnym ojcem. Może Zosia zacznie się uśmiechać?! Umył się szybko i wskoczył do łóżka. Kiedy Heniek przyszedł, udawał, że śpi. Głowa, w którą się uderzył, bolała go trochę. Na szczęście prześwietlenie nic złego nie wykazało. Jaka przytomna dziewczynka z tej Zosi! Jak natychmiast pośpieszył na ratunek ten Milczek... ten Piotr! Piotr jak? Uśmiech Zosi jest jak... jakby kawałek lazuru wybłysnął w chmurnym niebie. A uśmiech Ani... Życie! Więc takie jest życie? Mieści w sobie więcej, niż można sobie wyobrazić! Życie... życie jest jak pradziadziuś Burbelka - pomyślał jeszcze Bartosz i zasnął. Heniek wyjątkowo mu nie przeszkadzał. I dla niego ten dzień był wstrząsający. Widok Bartosza z obandażowaną głową wcale go nie ucieszył! Nawet na chwilę zląkł się o niego. Zdumiony tą myślą, Heniek zasypiał. Czy coś się zmieniło? Czy ja się zmieniłem? - Huu - zahukała sowa, siadając na drzewie rosnącym pod domem. Jej oczy jarzyły się w ciemności jak dwa podświetlone silną lampą talerzyki. Ale widział ją tylko pan Piotr, ojciec Zosi. Stał w ukośnym okienku strychu, patrzył na sowę. A Zosia ze swego łóżka patrzyła na niego. Wołanie sowy nie wydawało się jej złowróżbne. Była z takim wołaniem oswojona. Nieraz w Gorlinku wychodzili wszyscy razem popatrzeć na sowy, mama się trochę bała tych kawałków miękkości, przelatujących przez mroczny las, a wtedy tatuś obejmował ją mocno i... Dziewczynka wcisnęła pięść do ust, żeby nie krzyknąć. Nie, nie wolno jej! Dzisiaj coś się wydarzyło. Tatuś stoi w oknie i może myśli o tym samym, o czym ona przed chwilą myślała. Czy jej się zdawało, że w sposobie, w jakim stał, jest zmiana? Tak długo nie było go dziś, uratował Bartosza i poszedł sobie, bez niej, długo gdzieś chodził. - Coś musi nim potrząsnąć - przypłynęły z przeszłości, z tamtego strasznego dnia, słowa cioci Krystyny, gdy wychodzili z cmentarza. - Boję się, żeby sobie czegoś nie zrobił - wtrącił się jej mąż. - Tss! - syknęła ciocia. - Dziecko! Ale Zosia w tamtym momencie nie była już dzieckiem. Półprzytomna z rozpaczy wiedziała jedno: tatuś sobie nic nie zrobi, bo ona jest. Ona go nie opuści, cokolwiek by się działo. Sowa zawołała znowu swoje phihuuu i bezszelestnie odleciała. Ojciec Zosi oderwał się od okna, a ona szybko obróciła głowę ku ścianie. Podszedł do jej łóżka, nachylił się nad nią i delikatnie, jakby dotykał strwożonego ptaka, przesunął ręką po jej włosach. Serce Zosi mocno biło. Wypełniła je po brzegi radość i nadzieja. Jak to dobrze, że przyszliśmy tu, do tego domu, że go tu przyprowadziłam! Rozdział trzynasty Wizyta pradziadziusia Burbelki i wszystko, co się potem wydarzyło, niewątpliwie wstrząsnęło ojcem Zosi. Nikt już nie nazywał go Milczkiem. Teraz był po prostu panem Piotrem. Nie wystarczyło to jednak, by go całkowicie wyrwać z mroków, w jakich był pogrążony. Niemniej - coś się zasadniczo zmieniło. Schodził teraz na podwórze. Siadał na ławce pod domem, a zawsze wtedy, jakby przypadkiem, zjawiał się pradziadziuś. I tak obaj siedzieli, ramię w ramię, milcząc. Bartosz nieraz miał ogromną ochotę dosiąść się do nich. Nie śmiał. Czuł, nie umiejąc tego wyrazić słowami, że między tymi dwoma mężczyznami, tym młodym, który wydawał się stary, i tym starym, tak bardzo młodzieńczym, nawiązała się więź, która... Musiał się tą myślą z kimś podzielić. Akurat nadarzyła się okazja: wybierał się z wujem Mateuszem na pole. - Wuju - powiedział z namysłem - mnie się wydaje, że pradziadziuś jest jakby lekarstwem dla pana Piotra. - Nieźle to określiłeś! - Ale... dlaczego? - Myślę - powiedział wuj Mateusz - że pradziadziuś jest jak mocne, wiekowe drzewo. Przeżyło burze, nawałnice i nie zawaliło się. Jest bardzo stare, ale ciągle jeszcze na wiosnę wypuszcza zielone liście, jak ta wierzba przy drodze do lasu rozpołowiona dawno temu przez piorun. Pradziadziuś poczuł, że ten nieszczęśliwy człowiek instynktownie szuka oparcia, czegoś, co, bo ja wiem, daje poczucie trwałości, trwania. Poza tym pradziadziuś, choć taki stary, promieniuje dobrą energią. - Mama kiedyś mówiła, że starzy ludzie czerpią energię od młodych. - No i prawda. Ale tutaj... stary jest pan Piotr... Dusza mu postarzała. Po jakimś wielkim nieszczęściu, związanym, jak sądzę, może się mylę, z jego żoną, matką Zosi... - Chciałbym to zrozumieć. Czy dowiemy się kiedyś? To pytanie zostało bez odpowiedzi. Oto bowiem z naprzeciwka nadjeżdżał na rowerze listonosz. - Bartosz! List do ciebie. - Z Warszawy? - Nie - zaprzeczył listonosz. Zeskoczył z roweru, sięgnął do torby i wyjął list w zwykłej, niebieskiej kopercie. - Chyba Sztutowo - przeczytał ze stempla. - Adresu zwrotnego nie ma. - Aha, pewnie od Grześka - powiedział Bartosz i zaczerwienił się, bo przecież od razu poznał pismo: Ania zaokrąglała litery i jeszcze niektóre obudowywała zawijasami. List był od niej! Musi go natychmiast przeczytać! - Wuju, ja... - zaczął niepewnie. - Tak, tak - przerwał dobrotliwie wuj Mateusz. -Chcesz być sam. Leć. Wiesz, gdzie mnie szukać. - Przyjdę! - zawołał Bartosz uszczęśliwiony i odbiegł. Nie bez pewnych wyrzutów sumienia: sam się zaprosił do roboty, a teraz... Teraz jest list od Ani! Od Ani! Gdzie by go tu w spokoju przeczytać? Właściwie powinien iść do domu. Tego dnia, o tej porannej porze był tam tylko pradziadziuś i lokatorzy na strychu. Murzynek Bambo, najgroźniejsza, bo przecież zawsze za nim chodziła, pojechała z Ewką i mieszkającą po sąsiedzku Krupową na targ w miasteczku. Postanowił więc, że wróci. Kiedy jednak doszedł do bramy, zobaczył, że pradziadziuś i pan Piotr siedzą na ławce pod domem. Siedzą i - rozmawiają! Bartosz cofnął się raptownie. Tu działo się coś, czemu nie należało przeszkadzać! Poruszony faktem, że smutny, milczący mężczyzna rozmawia z pradziadziusiem, niemal zapomniał o liście, który trzymał w ręku. Tym bardziej, że Zosia wyjrzała ze skośnego okienka na strychu. Nie, nie patrzyła na niego. Patrzyła na tych dwóch siedzących pod domem. Jej chuda twarz pełna była takiej nadziei, takiej miłości, że Bartosz poczuł wstyd, jakby podejrzał coś nieprzeznaczonego dla niczyich oczu. Szybko cofnął się za bramę. Właściwie mógł przeczytać list na ulicy. W porze żniw wieś pustoszała. Niezdecydowanie spojrzał na niebieską kopertę. Nie, jednak nie. Wiedział, że trzyma w ręku skarb, a skarbu nie można narażać! Do kryjówki na drzewie daleko, był zbyt ciekaw. Po krótkim namyśle poszedł na skraj lasu, gdzie zawsze pod małymi krzewiastymi choinkami rosły wspaniałe maślaki. Było to piękne miejsce, polana porośnięta miękką, pachnącą trawą i mchem. Położył się w tej trawie jakby na uginającym się pod ciężarem jego ciała materacu i patrzył, jak myszołów krąży w błękicie nieba. Błękit nieba, niebieska koperta, uśmiech Zosi jak kawałek lazuru wybłyskujący zza chmur... Bartosz leżał przez chwilę niewymownie szczęśliwy. Było mu dobrze. Było mu dobrze! Nagle raptownym ruchem przewrócił się na brzuch, wyjął z kieszeni scyzoryk i otworzył kopertę. Bartosz! - pisała swoim okrągłym pismem Ania. - Dziękuję za list. Widzę, że się tam, na tej wsi, nie nudzisz. No pewno, z takim pradziadziusiem! Tutaj jest fajnie. Poznałam takiego jednego Joachima. Jego tatuś jest rybakiem. Joachim też będzie rybakiem, jak dorośnie. Poczęstowali mnie świeżymi rybami. Flądry prosto z morza są pyszne. Mama Joachima uczyła mnie zdejmować sieci, jak wyschną. To się robi długim kijem. Chodzimy też często na wycieczki. Byliśmy w rezerwacie kormoranów. Całe drzewa zapaskudzone, no wiesz, czym. Nazbierałam ślicznych muszelek i kamyków. Grzesiek mówi, że chce łowić jak Joachim. Tylko najpierw chce iść do wyższej szkoły rybackiej, a potem łowić na dalekich łowiskach. Niestety, już niedługo wracamy do Warszawy. Ty będziesz sobie siedział jeszcze cały miesiąc na wsi. A ja już nie wyjadę z Warszawy. Niektórym to dobrze! Pozdrowienia ode mnie i od Grześka. I od Joachima, bo opowiadałam u o Tobie. Ania PS Moje specjalne pozdrowienia dla pradziadziusia Burbelki. A. Bartosz przeczytał ten list. Całe jego dobre samopoczucie prysło. Joachim! Co za imię? Co za Joachim? Musieli się bardzo zaprzyjaźnić, skoro chodzi do niego do domu na te pyszne flądry! Z wolna podnosiła się w nim wściekłość i żal. Dlaczego? Dlaczego nie jestem razem z nimi?! Gdybym tam był, tobym sobie z tym Joachimem poradził - myślał, wpatrując się w list, jakby już po pierwszym czytaniu umiał go prawie na pamięć. Złość w nim buzowała, huczała, a jednak, jak przy pierwszym liście od Ani, coś ją przyhamowywało, coś kazało mu się zastanawiać. Jakieś jedno zdanie. Aha! Jest. Pozdrowienia. "I od Joachima, bo opowiadałam mu o Tobie". Opowiadała mu! Więc... no jasne, myśli o nim... Ale ten Joachim! Wtulił twarz w mech, gdy nagle coś w pobliżu zatupotało. Uniósł głowę. Dwa zające sadziły susami w stronę łąki. Były tak sympatyczne i zabawne, że Bartosz uśmiechnął się mimo woli. I od razu zrobiło mu się lżej. Raz jeszcze popatrzył na list, włożył go do koperty, kopertę schował do kieszeni i zamyślony poszedł w las. Chciał się trochę przejść, ochłonąć, poukładać sobie wszystko w głowie. Las był sosnowy, przestronny. Pachniał żywicą i grzybami. Jasne polanki wyskakiwały spomiędzy drzew jak oczka wodne. Lekki wiaterek szedł koronami sosen. Bartosz też szedł. Jakby przez ten wiaterek prowadzony. Z początku mnóstwo myśli kłębiło mu się w głowie. Żyje sobie człowiek zwyczajnie, a tu tyle rzeczy do zrozumienia! Nic nie jest proste. A może jest, kiedy się rozumie? Szedł ścieżką wydeptaną przez ludzi i przez zwierzęta i nagle, raz jeszcze, trzeci w ciągu tych wakacyjnych dni, o mało się o coś nie potknął! Omal nie nastąpił na wystający z mchu kawał żelastwa. - Sam nie wiem, co mnie zatrzymało - będzie opowiadał później. - Jeden krok i byłbym w to wlazł. - I nie miałbyś nogi - rzekła ze zgrozą Murzynek Bambo, a Bartosz się wzdrygnął na te słowa. Racja! Gdyby nastąpił na to żelastwo... Nie nastąpił. Przyglądał się z namysłem i nagle przed jego oczami pojawiła się skrwawiona sarenka, którą wuj Mateusz przywiózł, wracając z leśniczówki. Sidła! To muszą być sidła - pomyślał. Rozejrzał się, znalazł mocny kij, trącił. Doprawdy tylko trącił żelastwo, gdy z kłapnięciem zamknęło się na kiju. Ach więc to tak! Aż się spocił. Zasadzka, kłusownika. Mógłby się złapać, na przykład, któryś z tych sympatycznych zajęcy, które niedawno przeleciały mu dosłownie przed nosem. I wykrwawiłyby się na śmierć, w mękach! Stryj Bartosza, czyli brat jego ojca, polował czasem. Brał swego pięknego wyżła Jorika, strzelbę, naboje. Ubierał się w strój myśliwski i jechał z kolegami w lasy. Nikt w domu Bartosza tego nie pochwalał. - Nie rozumiecie - złościł się stryj Jerzy - że pewna ilość zwierzyny musi być przeznaczona do odstrzału. Bo się za bardzo rozmnażają, co zagraża ich bytowi. Ale prawdziwy myśliwy kocha, nie śmiej się, Bartosz, kocha zwierzęta i ma dla nich szacunek! Czysty strzał i po wszystkim. A poza tym, jak wiecie, jest okres ochronny, kiedy żaden prawdziwy myśliwy nie zapoluje. Jest też kodeks etyczny myśliwego. Kodeks etyczny, oddawanie honorów ustrzelonym zwierzętom - to dla kłusownika nie istnieje. Po kryjomu zastawia swoje pułapki podobne do narzędzi tortur. Ja to muszę zdjąć - pomyślał Bartosz, patrząc na sidła, w które o mało co sam nie wpadł. Ale jak to zrobić, żeby się nie pokaleczyć? Ostrożnie, twardym patykiem odgarnął całe śmiercionośne urządzenie. Uda się, jeśli chwyci z właściwej strony. Przez moment miał pokusę, żeby pobiec po wuja Mateusza. I zaraz powstrzymała go myśl, że w tym czasie, kiedy będzie sprowadzał pomoc, coś może się złapać. Nie! Powoli, z determinacją wyciągnął żelastwo z ziemi. Była to bardzo prymitywna pułapka. Prymitywna, ale skuteczna. Im bardziej prymitywna zresztą, tym dłużej zwierzę się męczy, tak mówił stryj Jerzy. Nawet nie było to ciężkie. Lecz Bartosz szedł ciężkim krokiem, jakby dźwigał stukilowy ciężar. Wypełniał go gniew i ból. On kochał zwierzęta, wszystkie! I za nic by żadnego nie zabił, nawet dla koniecznego odstrzału! Safari, tak. Ale z kamerą filmową! Szedł szybko, żelastwo ohydnie pobrzękiwało. Na podwórzu ciągle siedzieli pradziadziuś Burbelka i pan Piotr. - Patrzcie, co znalazłem w lesie! - zawołał Bartosz, stając przed nimi, i rzucił żelastwo na ziemię. Wówczas stało się coś strasznego. Ojciec Zosi zbladł tak, że zrobił się biały jak wapno. Potem wstał, przez chwilę przytrzymywał się ręką ściany domu, jakby w obawie, że upadnie. A później chwiejnym krokiem, po prostu zataczając się, poszedł na swój stryszek. Bez słowa. Pradziadziuś Burbelka i Bartosz popatrzyli na siebie. Nie zdążyli zamienić słowa, gdyż na podwórko z sieni wypadła Zosia. Jeden warkocz miała rozpleciony, na policzkach czerwone plamy. Cała się trzęsła. - Coście mu zrobili?! - krzyknęła piskliwie. - Coście zrobili mojemu tatusiowi?! - Nic - rzekł Bartosz strapiony. - Ja tylko przyszedłem z lasu, gdzie znalazłem to - pokazał na leżące u swoich stóp żelastwo. - I on, twój tata... Zosia milczała. Czerwone plamy z wolna znikały z jej twarzy, która robiła się biała jak przed chwilą twarz jej ojca. Machinalnie, najwyraźniej nie zdając sobie z tego sprawy, próbowała spleść drugi warkocz, ale ręce się jej zbyt trzęsły. - Usiądź, dziecko - powiedział łagodnie pradziadziuś. Bartosz nie mógł znieść widocznego cierpienia dziewczynki. - Ja nie jestem winny! - rzekł rwącym się głosem. - Ja... Zosia obróciła na niego bezbrzeżnie smutne oczy. - Wiem, że nie jesteś winny - powiedziała cicho. - Tylko już było lepiej, a teraz zacznie się wszystko od początku. Nigdy mu takich rzeczy - ze zgrozą spojrzała na sidła - nigdy mu takich rzeczy nie pokazuj. Te słowa już szepnęła i odeszła ciężkim, wolnym krokiem, a tak idąca, wydawała się dziwnie stara, jakby miała sto lat. Rozdział czternasty Trwało dość długo, zanim pan Piotr zaczął znowu schodzić na podwórze i siadać na ławce przed domem. Do tego czasu ze strychu dobiegała martwa cisza. Można by pomyśleć, że tam, na górze, nikogo nie ma, bo i Zosia rzadziej schodziła. Znowu bardzo posmutniała. Nie wykazywała chęci do rozmowy. Zagadnięta, odpowiadała monosylabami, patrzyła w bok, jakby ostatecznie zrezygnowana. To wszystko nie przeszkadzało jednak Bartoszowi myśleć o liście od Ani. Po pewnym wahaniu i ten list pokazał wujowi Mateuszowi, a wuj uśmiechnął się pod wąsem i powiedział, że to bardzo dobry list i że Bartosz powinien się cieszyć. Cieszyłby się wobec takiego zapewnienia, ale widoczny smutek Zosi gasił radość chłopca. Nie mógł zapomnieć tej strasznej chwili, kiedy wróciwszy z lasu, rzucił na ziemię narzędzia kłusownika, co tak piorunująco podziałało na pana Piotra. Teraz jeszcze trudniej było cokolwiek z całej tej historii zrozumieć. - Pradziadziusiu, może by pradziadziuś z nim porozmawiał - zasugerował pewnego dnia. - Czasem można rozmawiać, a czasem nie! - burknął pradziadziuś. - Czasem trzeba po prostu być. - Jak Zosia? - Jak Zosia. To bardzo mądra dziewczynka. - Ale im trzeba pomóc! - Wiem bez ciebie! - ofuknął go pradziadziuś, może nie tyle zły, ile zafrasowany. Cała ta sprawa wisiała teraz nad domem Burbelków jak ciężka, ponura chmura. A przecież było lato! I przez cały czas dopisywała pogoda, aż chciało się śmiać ze szczęścia do świata rozzłoconego słońcem, upajać się ciepłym, pachnącym powietrzem. I wtedy Bartosz znowu coś, niechcący, podsłuchał. W podobnych okolicznościach, jak za pierwszym razem. Schodził do łazienki późnym wieczorem, w kuchni paliło się światło. - A może nie powinniśmy byli ich przyjmować? - rzekła z troską ciocia Ela. - To nie wpływa dobrze na dzieci, a zwłaszcza na Bartosza. - To przecież ty ich przyjęłaś - odparł wuj Mateusz, nieco szorstko, z czego Bartosz wywnioskował, że wuj musi być bardzo zmęczony. - Żal mi było tej małej. - Wiem. Ale na dobrą sprawę możemy im wymówić. - Sam w to nie wierzysz. Mateuszu. - Ano nie wierzę. Nie mógłbym. Nie pozostaje nic innego, jak czekać. Czekać! Już tyle czasu czekają. Bartosz wrócił do pokoju i długo nie mógł zasnąć. Głowił się nad tym, co można zrobić, żeby ta cała sytuacja przestała być taka doskwierająca. Pradziadziuś też się pewnie nad tym głowił. W każdym razie następnego dnia po tej trudnej dla Bartosza, a może i dla niego samego nocy znowu poszedł na strych. Bartosz przypuszczał, że zaraz zejdzie odepchnięty wrogim milczeniem ojca Zosi. Ale pradziadziuś nie wyszedł. To Zosia wyszła. - Niech tam sobie posiedzą - powiedziała, a w jej oczach, obok smutku, znowu ukazała się nadzieja. - Kocham pradziadziusia Burbelkę! - Kto by go nie kochał! - rzekł Bartosz. - Pójdziemy do lasu? - zapytał i ugryzł się w język. Już wiedział, nie wiedząc dlaczego, że nie powinien przy niej tego słowa wymawiać. - To znaczy, chciałem powiedzieć, nad jeziorko. Pójdziesz? - Ty to byś tylko stale chodził nad jeziorko, zamiast w polu pomagać tacie - palnęła Murzynek Bambo, zła, że jej tej wyprawy nie zaproponował. Bartosz poczerwieniał. - On ma wakacje! - przyszła mu z nieoczekiwaną pomocą Zosia. Och, och! Wydawało się, że Murzynek Bambo rzuci się na nią! Oczy czarne jak węgielki błysnęły czerwonym gniewem. - A to nie twoja sprawa! Nie wtrącaj się! I sobie nie myśl! Bo on od jednej dziewczynki listy dostaje! To nie twój narzeczony, tylko jej. I trochę mój! A w lecie każda para rąk do roboty się przyda. O! A lepiej to się stąd wynieście z tym twoim kotem i z tym swoim tatą. Licho was tu przyniosło. I niech was licho zabierze! Obróciła się na pięcie i z rykiem pobiegła do domu. A Zosia stała. Znowu zrobiła się biała jak tamtego strasznego dnia, gdy zobaczyła leżące na ziemi kłusownicze sidła. Są sytuacje, w których trzeba dokonać szybkiego wyboru. Bartosz był wściekły na Murzynka Bambo, ale... rozumiał ją. Ją też gniotła ta ciężka chmura, która zawisła nad domem. W tej chwili jednak ważniejsza była Zosia. Nie pobiegł za małą, której chlipanie, teraz trochę teatralne, dochodziło zza okna. - Zosiu! - rzekł gorąco. - Nie gniewaj się na nią! Plecie, jak to dziecko. Zosia przyłożyła ręce do białych policzków, jakby chciała je ogrzać. W jej oczach nie było już cienia nadziei. - Ona ma rację - rzekła głucho. - Nie powinniśmy tu przychodzić. I będzie lepiej, jak sobie pójdziemy. To już koniec. Ja już... ja już nie mogę!... Teraz ona się rozpłakała. Stała jak półtora nieszczęścia, a z jej oczu płynęły ciche łzy. Chłopak zupełnie nie wiedział, co robić. - Nie płacz! - powtarzał bezradnie. - Zosiu, nie płacz! Lecz ciche, niepowstrzymane łzy ciągle płynęły. Bartosz, wstrząśnięty i bezradny Bartosz nie dosłyszał, że chlipanie dobiegające od domu umilkło. A umilkło. Murzynek Bambo wybiegła na podwórze, trzymając w ręku kraciastą chusteczkę do nosa swego taty. - Ty, Zosia, nie becz! - powiedziała z szorstką serdecznością. - Masz tu chustkę i się wytrzyj. Ja się pobeczałam, ty się pobeczałaś, i kwita! Ostatecznie, to nawet czasem cię lubię. Więc no już! A wszystko przez Bartosza - zakończyła oskarżycielsko. - Ale - dodała, patrząc na chłopca zalotnie spod długich rzęs - jak mnie zabierzesz nad jeziorko, to ci wybaczę. Idziemy?! Kochany szkrab! - myślał Bartosz, patrząc na czarną, kędzierzawą główkę. Lubię ją. Lubię Zosię. Lubię Anię. Lubię wszystkich. Cały świat. Poszli nad jeziorko. Wszyscy troje. Otucha i pewność - oto co wypełniało go podczas tej wyprawy nad jeziorko. Zwłaszcza pewność, irracjonalna, bo właściwie nieoparta na żadnych realnych podstawach, że będzie lepiej, że wszystko się wyjaśni, ułoży. Bardzo tę jego pewność podbudowało to, że kiedy wrócili z wyprawy, na ławce pod domem siedział pradziadziuś Burbelka, a obok niego, jak dawniej, pan Piotr! Zosia na ten widok aż lekko podskoczyła, warkocze frunęły na boki. Wtedy zaszło coś całkiem nowego. Pan Piotr, który tak przesiadując na ławce z pradziadziusiem zdawał się nikogo nie zauważać, popatrzył na swoją córkę, na jej twarz zarumienioną od zabawy, na oczy lśniące radością. Patrzył długo. To była taka chwila, że wszyscy na podwórzu wstrzymali oddech. Blask radości zaczął już z wolna spełzać z oczu Zosi, gdy wtem jej tata uśmiechnął się. Był to uśmiech lekki, bardziej jeszcze smutny niż wesoły, ale niewątpliwie uśmiech! - Tatusiu, znalazłam śliczny kamyk! - powiedziała Zosia, podchodząc do niego. - To dla ciebie. Jej dłoń z kamykiem wyciągnięta ku ojcu zawisła w powietrzu, a Bartosz znowu wstrzymał oddech. Weź - mówił w myślach - weź! I pan Piotr wziął kamyk! Potoczył go po swojej dużej dłoni, potem schował do kieszeni i znowu obrócił się ku pradziadziusiowi, jakby mówiąc - skończone. Ale to był początek. Bartosz czuł to całym sobą. Był taki poruszony, że chcąc rozładować przepełniające go uczucia, rozejrzał się wokół i wzrok jego padł na Murzynka Bambo. Mała uśmiechała się od ucha do ucha. - A skąd ty wiesz, szczawiu, że ja dostaję listy od dziewczynki? - spytał, bo mu się to teraz właśnie przypomniało. - A czy w tym domu ktoś zamyka drzwi na klucz?! - obruszyła się mała. - Weszłam do waszego pokoju i zobaczyłam, że coś wystaje z kieszeni twojej wiatrówki. Bałam się, że wypadnie, i wyjęłam. Żeby włożyć porządnie, rozumiesz? Wszystkiego nie przeczytałam, bo... bo litery jeszcze mi się mylą. Ale podpis był łatwy, bo napisany wołami: Ania. Bartosz nie mógłby się teraz na nią gniewać. - Ania to moja koleżanka z klasy - wyjaśnił. - Mieszka w tym samym domu. Jest czasem nieznośna, ale na pewno byście ją polubiły. - Ja nie jestem pewna! - rzekła butnie Murzynek Bambo. - A ja pewnie tak - powiedziała cicho Zosia. - Nigdy nie miałam przyjaciółki, bo... - szybko spojrzała na ojca i najwyraźniej ugryzła się w język. - Nie znam nikogo z Warszawy - dokończyła. - Znasz, znasz! - zaśmiał się Bartosz. - Mnie. Czy mu się wydawało, że oczy pana Piotra znowu, jakby ukradkiem, przesunęły się po twarzy córki i że w tych martwych oczach zamigotało coś żywego? Nie miał czasu zastanowić się nad tym, bo na podwórze wjechał wóz wyładowany snopkami. - Prrr, Waluś, prrr! - zatrzymał konia wuj Mateusz. Ewka zgrabnie zsunęła się na ziemię, a Bartosz ze skurczem w sercu pomyślał, że jednak powinien był pojechać dziś w pole. Ale przecież był i parobek Łaciatek, i ciocia Ela, i Ewka, a z Zosią nie został nikt... - Wuju - powiedział mimo tej myśli - jutro z wami jadę. - Jutro będzie deszcz - odpowiedział, spoglądając w niebo wuj Mateusz. - Może nawet jeszcze dziś. A teraz kto żyw niech pomaga zdejmować snopki. Muszę obrócić jeszcze raz. Kto żyw rzucił się pomagać w miarę swoich sił. A błysk życia w martwych oczach pana Piotra nie był złudzeniem, bo i on wstał z ławki, chwycił widły. Murzynek Bambo chciał coś powiedzieć, ale Bartosz powstrzymał ją groźnym spojrzeniem. Wóz rozładowali w mig. Pradziadziuś Burbelka przyglądał się robocie ze swojej ławki. Bartosz raz tylko na niego zerknął i zobaczył, że pradziadziuś ma minę zadowolonego z siebie kota, który właśnie upolował mysz... Na niebie gromadziły się czarne chmury, złowrogi wał. Trzeba było szybko jechać w pole, zebrać zboże. Pojechali wszyscy (kto żyw). Pan Piotr też. Na polach pracowała cała wieś. Sąsiedzi pomagali sobie nawzajem, bo chmura była coraz groźniejsza. Zdążyli. Tego wieczoru Zosia i jej ojciec jedli kolację na dole, ze wszystkimi. Pan Piotr przez cały czas milczał. Nie było to jednak jego zwykłe odgradzające go od życia milczenie. W tym nowym milczeniu dźwięczało coś przyjaznego. Z początku panowało pewne skrępowanie. Tylko z początku. Pomału się wszyscy rozgadali, było tyle spraw do obgadania z całego dnia, a ten jeden, milczący, już nikomu nie przeszkadzał. Słowa nie powiedział, fakt. Ale zdawał się brać udział w rozmowie. Wodził wokół dobrymi, zmęczonymi oczami, a ciocia Ela raz po raz dokładała mu pierogów i wybierała dla niego najbardziej smakowite skwarki. A nie mówiłem, że będzie dobrze! - pomyślał Bartosz, kładąc się spać. Miał teraz pokój dla siebie, bo Heniek, jak każdego roku, pojechał na obóz w góry, które były jego wielką miłością. Deszcz zabębnił o dach, o szyby. Tam na dworze rozszalały się żywioły, a tu w domu było przytulnie i dobrze. Rozdział piętnasty Czasem grom spada z jasnego nieba. Deszcz przeleciał, słońce wysuszyło niebo i trawę, w zagrodzie Burbelków trwała normalna letnia krzątanina, tylko że przybyły nowe, mocne ręce do roboty. Ojciec Zosi, nie co dzień, bo miał jeszcze napady niewytłumaczalnego złego humoru, chandry raczej, najzwyczajniej w świecie, nie mówiąc wiele, brał się do różnych gospodarskich prac. Jego twarz straciła odcień sinawej bladości. Mniej garbił swe potężne ramiona, a choć nie uśmiechał się nigdy, jego oczy opuściła porażająca wszystkich, a zwłaszcza Bartosza, martwota. Tego pamiętnego dnia Bartosz pisał list do Ani, która wraz z Grześkiem wróciła już z kolonii do Warszawy. Pisał jak gdyby nigdy nic. Jakby po jej liście ze Sztutowa nie hulał niejaki Joachim. Ale napisał o Zosi i jej tajemniczym ojcu... Skrupulatnie policzył, ile razy w swoim liście Ania wymieniła imię Joachim, i postanowił, że tyle samo razy wymieni imię Zosia. Jednak w miarę jak opisywał przybycie do Burbelków tej dziwnej pary, ich los ciągle kryjący tyle zagadek znowu go tak poruszył, że przestał liczyć. "To był straszny dzień, jak przyniosłem te znalezione w lesie wnyki - i jak on je zobaczył". Przerwał pisanie, bo od bramy zaturkotały koła. Wyjrzał. To nadleśniczy Łaski nadjechał swoją bryczką i bardzo zasępiony tłumaczył coś wujowi Mateuszowi. Bartosz natychmiast zbiegł na dół. - Mówię ci. Mateuszu, już nie wiem, co mam robić. Nawet pilnowani kłusują, a niepilnowani... Zwierzyna ginie, a ja nie mam kogo... Urwał z miną, jakby ducha zobaczył. A to tylko pan Piotr wychodził właśnie z obory. Na widok nadleśniczego cofnął się szybko z oznakami najwyższego popłochu. Nie zdążył. Nadleśniczy, rozpromieniony, już wyciągał ręce do niego, obie ręce. - Piotr! Piotr Świstak! Tutaj! Witaj, bracie! Pisałem do ciebie po twoim nieszczęściu, ale list wrócił. Podobno się wyprowadziłeś. Piotrze! Z nieba mi spadłeś! Piotrze, chłopie kochany! Tak mówił z autentyczną radością. A tymczasem pan Piotr, który znowu zbladł jak upiór, wyrwał się z powitalnego uścisku i uciekł. Sadził susami przez podwórze, niby spłoszony zając, aż znikł w sieni. - Piotr Świstak - powtórzył z nagłym rozpoznaniem wuj Mateusz. - Czy to ten leśniczy... - Tak, ten - rzekł z troską Łaski. - Kłusownik śmiertelnie postrzelił jego żonę. Nie specjalnie. Nawet próbował ją ratować. I pewnie uratowaliby ją, gdyby nie to, o czym nikt nie wiedział, że miała bardzo słabą krzepliwość krwi i kiedy dowieźli ją do szpitala, było za późno na transfuzję. Piotr oszalał po prostu. Kochał ją nad życie. W ogóle bardzo się kochali. Wymówił pracę i - zniknął. A to trzeba wam wiedzieć, jeden z najlepszych w kraju leśniczych. Z głębokiego zamiłowania. Istny postrach kłusowników. Ale skąd on się tu wziął?! - Córka go przyprowadziła - wyjaśnił wuj Mateusz. - Przyszli z rowerem i walizką. Zdaje się, że od dawna, pewnie od tamtego wypadku tak się tułają z miejsca na miejsce. On... ostatnio było z nim lepiej i mam nadzieję, miałem nadzieję... - Tato! Patrz! - powiedziała nagle Ewka. Wszyscy spojrzeli. I oto co zobaczyli: pan Piotr wyprowadzał z sieni rower. Z walizką na bagażniku. Za nim szła płacząca Zosia z kotkiem w ramionach. - Znowu ucieka - szepnął wuj Mateusz. Uciekinier był już w połowie podwórka, gdy nadleśniczy Łaski zastąpił mu drogę. Jego oczy pałały. - Wolnego, bratku! - powiedział, chwytając kierownicę roweru. - Puść mnie! - wychrypiał Piotr Świstak. - Puszczę cię - ciągnął nadleśniczy - a jakże, puszczę cię! Ale najpierw musisz mnie wysłuchać. - Nie chcę - Piotr Świstak szarpnął rower. Twarz nadleśniczego złagodniała. - Piotrze - rzekł cicho. - Nie możesz ciągle uciekać. Mężczyzna stawia czoło niebezpieczeństwu i kłopotom. Mężczyzna nie ucieka. Masz córkę! Pomyśl o niej. Zamknąłeś się w swoim cierpieniu i zwaliłeś na swoje dziecko ciężar nad siły. Ona musi mieć dom! Co się stało, nie odstanie. Piotrze, bądź mężczyzną! Kochałeś swoją żonę, wszyscy ją kochaliśmy. To była wspaniała kobieta. Ale wiem bardzo dobrze, jak kochasz las! A las ciebie potrzebuje. Potrzebuje twojej pomocy. Ja potrzebuję twojej pomocy! Nie mam kogo obsadzić na leśniczówce w Strumieniu. Giną zwierzęta. Giną drzewa. Piotrze! Ty przecież nie jesteś tchórzem. Podnieś głowę. Piotrze! Spójrz mi w oczy. Cisza, która nastąpiła po gwałtownych słowach nadleśniczego, była tak nabrzmiała oczekiwaniem, że to stawało się trudne do wytrzymania. Nawet psy ucichły. Ba, umilkł grzechot jadącego na pola "Bizona". Cisza. I doskwierające do bólu pytanie, czy ten znękany człowiek o rękach mocno wpartych w kierownicę roweru podniesie opuszczoną głowę. Podniósł. I świat odzyskał głosy. Piotr Świstak podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy nadleśniczemu. Patrzyli na siebie, długo, jakby się mocowali. Potem pan Piotr popatrzył na córkę. To, co dojrzał w jej oczach, a dojrzał rozpacz i nadzieję, a także bezbrzeżną miłość, sprawiło, że wciągnął głęboko powietrze, przymknął na chwilę powieki, a później znowu spojrzał na nadleśniczego. - Masz rację, Janie - powiedział. - Masz rację. Nie można stale uciekać. Masz rację. Nadleśniczy Łaski pojaśniał z radości. - Brawo, stary! - rzekł serdecznie. - Tego się właśnie po tobie spodziewałem. Leśniczówka w Strumieniu jest najpiękniejsza w całej okolicy. Znowu lekki popłoch w oczach pana Piotra. - Ale ja nie powiedziałem, że... - Weźmiesz tę leśniczówkę. Piotrze! - powiedział z mocą nadleśniczy. - Jest zagospodarowana! To niedaleko stąd. Będziesz miał gajowego do pomocy. Będziesz miał blisko do Burbelkowa. A twojej córce zapewnię transport do szkoły. Tu, w Burbelkowie. Załatwione?! - Tatusiu! - szepnęła błagalnie Zosia. Był to szept ledwo słyszalny, lecz Piotr Świstak usłyszał. Zosia! Taka się przy nim wydawała malutka! Po raz pierwszy od śmierci żony czułość zalała jego serce. Przytulił mocno dziewczynkę do siebie, a czując, jak drżą jej ramiona, miał ochotę zapłakać. - Załatwione! - rzekł stanowczo. - Biorę tę leśniczówkę, Janie. - Od zaraz? - Od zaraz - przytaknął pan Piotr i wrzucił walizkę do jego bryczki. - Hej, hej! - zawołał pradziadziuś Burbelka. - Jadę z wami! - Ależ dziadziusiu! - rzekł wuj Mateusz. Stary łypnął na niego groźnie. - Każdemu należą się wakacje, tak czy nie? Tak! - odpowiedział sam sobie. - A poza tym nie wtrącaj się! Piotr mnie zaprasza, prawda Piotrze? - Jakżeby inaczej! - powiedział Piotr Świstak i uśmiechnął się. Od ucha do ucha. Rozdział końcowy Wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? Prawda. Prawdą jest też, że szczęście, jeżeli już przyjdzie, ciągnie za sobą następne szczęście. Czasem równie niespodziewane. Tym razem szczęście do zagrody Burbelków przyniósł listonosz. - List! - zawołał, wjeżdżając na podwórze. - Do mnie?! - spytał, biegnąc ku niemu, Bartosz. - Nie. Do pani Eli. Bartoszowi zrzedła mina. Udało mu się skończyć, mimo tych wszystkich niesłychanych przeżyć, list do Ani, pisany przed brzemiennym w wydarzenia przyjazdem nadleśniczego. Skończył, wysłał i naturalnie spodziewał się odpowiedzi. A tu masz! Jest coś z Warszawy. Ale nie do niego! Więc najpierw zrobiło mu się smutno. A gdy wziął list do ręki, ogarnął go niepokój. List był od jego matki. Czy coś się stało?! - Oj, stało się, stało! Ciocia Ela, która tego dnia nie pojechała w pole, bo trochę źle się czuła, była w domu. Otworzyła list, zaczęła czytać i... lekki rumieniec wypłynął na jej miłą twarz. - Ciociu! Co się stało?! - spytał Bartosz bez tchu. - No wiesz... - odparła ciocia, patrząc na niego z namysłem (gdyby był mniej zdenerwowany, dostrzegłby w jej oczach psotne iskierki) - mam tu mały problem... - Jaki, ciociu? Jaki?! - Hm... Twoja mama pisze tak, posłuchaj: Matka Ani, koleżanki Bartosza, prosiła mnie, abym Ciebie zapytała, czy nie mogłabyś jej pomóc w następującej sprawie... Ciocia Ela znacząco zawiesiła głos. - Ciociu! - ponaglił Bartosz. - ...Otóż rodzice Ani są w kłopotach finansowych, ale nie chcą, żeby Ania spędzała ten upalny sierpień w Warszawie, dlatego pytam, czy nie mogłabyś znaleźć w Burbelkowie jakiegoś niedrogiego lokum dla tej pani i jej córki... Szaleństwo!!! Bartosz drżał od stóp do głów. Stryszek był wolny, stryszek był wolny, czy ciocia Ela, czy wuj Mateusz, czy... - Mamy wolny stryszek - powiedziała ciocia Ela z miną, jakby się nad czymś głęboko zastanawiała. - Nie wiem, czy Mateusz... Bartosz zagryzł wargę, spuścił głowę. Wówczas ciocia serdecznie przygarnęła go do siebie. - Głupolu kochany! - rzekła ciepło. - Nie domyśliłeś się od razu? Jasne, że wynajmiemy ten pokój na strychu matce twojej koleżanki. - Ach, ciociu! - krzyknął Bartosz z głębi wzburzonego serca, a potem puścił się w radosny taniec po podwórzu. - Ania przyjedzie! Będzie tu, w Burbelkowie! W tym samym domu! I Ania przyjechała... Teraz dla Bartosza zaczęły się naprawdę szczęśliwe wakacje. Choć nie da się ukryć, bez przerwy się kłócili. Czasem, gdy Zosia przyjeżdżała w odwiedziny, obie z Anią tworzyły wspólny front przeciw niemu! Bardzo się te dwie dziewczynki polubiły. - W przyszłym roku przyjedziesz do nas, do leśniczówki - powiedziała Zosia pod koniec wakacji. - Mowy nie ma! - skoczył Bartosz. - Ania przyjedzie do Burbelkowa. Będziemy tu razem przyjeżdżać, prawda, Aniu? Wyjątkowo nie zaprzeczyła. Ale też i nie potwierdziła. - Musowo przyjedzie do Burbelkowa - włączył się siedzący na swojej ławeczce pod domem pradziadziuś. - A wiecie dlaczego? - Dlatego, że w Burbelkowie mieszka pradziadziuś Burbelka! - zawołali wszyscy chórem.