11063
Szczegóły |
Tytuł |
11063 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11063 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11063 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11063 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Zaniewski
Śmierć Arlekina
\Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Człowiek. .
. Co za otchłań lęku!
1
Za zdobywcami przychodzą ich cienie. . . Opóźniony, wymięty telegram o śmierci ojca! Papier opatrzony pieczątkami przerazi cię, zadziwi i na wiele godzin pogrąży w smutku. Biały, nieco przybrudzony blankiet, a na nim wybitych maszynową czcionką kilkanaście słów: „ Ojciec zmarł na serce. Pogrzeb w środę o 12.00. Przyjedź natychmiast. Matka i siostra ” . . . I data odległa, zamazana, prawie sprzed mie- siąca, nieważna już, już nieistotna, bo pogrzeb odbył się, a twoje kobiety przeżyły tam bez ciebie piekło rozpaczy i cierpienia. - Dlaczego nie wiedziałem? Dłonie trzęsą się ze złości i rozgoryczenia nad pieczątkami: „ Ocenzurowano ” . - Dlaczego wcześniej nie dostałem telegramu? Kto go zatrzymał? Prawdopodobnie anonimowy cenzor po prostu nie chciał, by młody żołnierz pogrążył się w pesymizmie i uległ defetyzmowi albo poddał się rozpaczy. A może telegram utknął w ja- kiejś teczce lub torbie listonosza i dopiero teraz odnaleziono go i natychmiast skierowano do adresata? Na wojnie wszystko jest przecież możliwe. Wojna wszystkich rozgrzesza. . . - Przegraliśmy już tę wojnę - mruczy stary sierżant, rozważając napływające wiadomości o niespodziewanym wkroczeniu wojsk sowieckich. - Z jednej strony brunatni, z drugiej czer- woni, nie ma miejsca dla dawnej Polski w Europie. - Co pan mówi? ! - krzyczysz z wściekłością. - Nawet jeżeli przegrywamy bitwy, to na pewno nie przegramy całej wojny! - A może przegramy więcej niż wojnę - mruczy sierżant. - Może przyszłość przegramy? Niechętnie słuchasz tego podstarzałego, wąsatego wojaka. Drażni cię jego wiek, siwizna, rutyna, częste ziewanie i zapadanie w drzemkę. I jeszcze to, że on wszystko wie lepiej, a przynajmniej sprawia takie wrażenie na tobie, młodym podchorążym, który znał wojnę wy- łącznie ze wspomnień i podręczników, a teraz czuje się nieszczęśliwy i załamany, bo nagle dopadła go śmierć ojca. A Iw! Co z Iw? - nagłą myśl przeszywa cię jak błyskawica. - Dlaczego Iw nie pisze? Może zginęła w czasie bombardowań? Nie wiesz nic ani o Iw, ani o synku. A jeżeli to przez Iw ojciec zmarł na serce? Przez dyskusje, spory, awantury, histerię matki. . . Przeżywał ten mezalians na swój sposób, po cichu. Matka jednak wciąż go przepytywała, co myśli o tym skandalu. Wałkowała, wykłó- cała się, sondowała, domagając się potępienia Iw. Dlaczego to wszystko musiało się wyda- rzyć właśnie podczas tej cholernej wojny, kiedy siedzę w jakimś rowie i liczę, ile jeszcze zo- stało pocisków do wystrzelenia z przestarzałych moździerzy? Ile jeszcze wystrzałów do klę- ski? Sierżant kreśli białą kredą napis „ Ojcze nasz ” na ostatniej skrzynce z moździerzowymi mi- nami. Żegna się głęboko przejęty i podkręca wąsy. - Jutro wystrzelimy ostatnie pociski i będzie koniec mojej wojny. . . Twojej chyba też. . . - mówi, a tobie napływają do oczu łzy i nie wiesz już, czy to tylko z powodu śmierci ojca, czy ze wstydu, że nie masz już czym walczyć. Za kilka dni pójdziesz razem ze swym batalionem do niewoli na mocy podpisanej kapitu- lacji. Wydarzenia toczą się dla ciebie jak we mgle, a ty czujesz się boleśnie skrzywdzony przez los. Poddajesz się im bezwolnie i zmęczony wojną, zobojętniały, godzisz się na wszyst- ko. Twój 2. Dywizjon Pomiarów Artylerii odchodzi do niewoli w pełnym składzie osobo- wym. 6 Już październik. W dzień jeszcze ciepło, ale noce stają się coraz chłodniejsze. Obudzi cię głęboki, dotkliwy dreszcz przenikający ciało, poniżające uczucie rozgoryczenia i paniczny strach, z którym na razie nie umiesz sobie poradzić. . . Strach przed przyszłością, zupełnie no- wą i zaskakującą, o której nawet nie wiesz, czy nadejdzie, jak nie umiesz przewidzieć, czy będziesz żył jeszcze dzień, miesiąc, rok. Te myśli, uczucia, rozterki doprowadzają cię do wściekłości. . . Czy mogą doprowadzić do obłędu? - Zapanuj nad sobą - mruczysz zatrwożony - bo zwariujesz. Mam nie myśleć, nie czuć i nie wahać się? Tak. . . Dla tych, którzy nie myślą, nie czują i nie mają wątpliwości, przyszłość jest łaskawsza i daje im więcej szans. A ty zwijasz się z wściekłości i żalu, że przegrałeś wojnę. . . Przecież nie ty ją przegrałeś! Głupcze! Ty jesteś tylko ofiarą tej klęski i za nic, i przed ni- kim nie odpowiadasz. Nie ty podpisywałeś kapitulację. Zawsze odpowiadam przed sobą, przed własnym wstydem, przed sumieniem, przed. . . Przestań! Starałeś się walczyć do ostatniego naboju. Kim jesteś, żeby przypisywać sobie aż tak wiele? Stary, rozdygotany wagon zgrzyta, jęczy, trzeszczy. . . Jedzie, jedzie monotonnie, usypiają- co, jedzie na zachód, w głąb Rzeszy, pełen pokonanych, zwyciężonych, rozczarowanych młokosów, żołnierzy, podchorążych, rekrutów, zmobilizowanych pospiesznie urzędników, chłopów, robociarzy. . . - Nawet nie wiem, dokąd nas wiozą. - Jak to nie wiesz? Do obozu jeńców wojennych. Przemyconym bagnetem od dłuższego czasu starasz się podważyć deskę w podłodze. Podważyć tam, gdzie zarysowuje się szczelina, podciągnąć i wyciągnąć lub złamać. Złamać po cichu, by nie usłyszał niemiecki żołnierz, który zapewne siedzi w wieżyczce z tyłu wago- nu. Deska skrzypnęła, drgnęła, poruszyła się, wygięła. . . Odciąga ją już kilka silnych dłoni. Nagle wydaje się wam, że pociąg zwolnił. . . Wszyscy pochylają się, nasłuchują. To tylko wiatr inaczej zagrał w deskach, kiedy wagon znalazł się na łuku torów. I znowu pochylasz się nad podłogą, a serce wali ci jak młot. Szybciej! Deska trzeszczy, wyrywacie ją, szarpiecie, aż zgrzytają śruby. Udało się. . . Od spodu wpadł do wagonu wilgotny, zimny podmuch, szum rozpędzonych kół uderzających o spojenia szyn, zapach deszczu, wyraźna woń ziół z jesiennej łąki. Odkładacie w kąt wyrwaną deskę. . . Patrzycie w dół. W księżycowej poświacie widać tylko odbite błyski, błyszczące matowo linie stalowych torów i niewyraźnie majaczący szary grys. - Już! Skacz! Kolejno wsuwali się w wąską, podłużną czeluść i znikali. Pierwszy, drugi. . . - Boże! - krzyknął trzeci, spadając na tory. - Czy coś mu się stało? - wahasz się. - Nie zatrzymywać się! Szybciej! - Teraz ty - porucznik dotknął twojego ramienia, niemal cię popychając. Witek błyska- wicznie wsunął się w otwór. Chcę żyć, chcę żyć - tylko tyle pomyślisz. Ogarnął cię chłodny, silny podmuch jak prawdziwy huragan. Skoczysz w dół, uderzysz o rozpędzoną ziemię. Upadłeś twardo jak worek ziemniaków, tak sam to określiłeś. Gwałtowny ból w lewym przedramieniu. . . Omal nie krzyknąłeś. Przywierasz płasko do kamieni torowiska. Nad tobą szumi, drży przejeżdżający pociąg. Rozbłysły gwiazdy. Oddala się. . . Jeszcze przez chwilę leżysz między szynami, obserwując ich migotanie. Jestem wolny, żyję! 7 Żyjesz, ale czy jesteś wolny? Wpatrujesz się w mrok, chcąc wypatrzyć więcej niż mogą zobaczyć twoje oczy. Podniesiesz się, skokami ruszysz z powrotem w nadziei, że odnajdziesz kogokolwiek z tych, którzy skoczyli przed tobą. . . Tory będą jednak puste. Widocznie wszyscy natychmiast gdzieś się ukryli. Zejdziesz z nasypu i zagłębisz się w chłodnym, pachnącym grzybami i żywicą sosnowym zagajniku. Tylko ręka chwilami pobolewa. Ogarnie cię przejmująca radość, duma, zadowolenie z siebie. - Nie jestem już jeńcem! Wodzowie skapitulowali, ale ja, zwyczajny żołnierz, zwycięży- łem w ucieczce. Półprzytomny, jak we mgle, która nie jest na zewnątrz, lecz w tobie. Ostrożnie, powoli powędrujesz w kierunku Warszawy, unikając patroli, oddziałów wojska, kolumn jeńców pro- wadzonych przez żandarmów oraz granatowych policjantów, którzy ku twemu zdziwieniu patrolują drogi razem z niemiecką żandarmerią. O brzasku i o zmierzchu - najpewniej. Obie te pory wydadzą ci się najbezpieczniejsze, a już na pewno bezpieczniejsze od nocy, w której nie widać niczego, a to oznacza, że łatwo wpaść w pułapkę, oraz od dnia, który oświetla wszyst- ko, a więc i ciebie mogą dostrzec poszukujący, tropiący i starający się schwytać uciekinierów z pokonanej armii. Poruszanie się o zmierzchu i o brzasku uznałeś za swój indywidualny wynalazek i odczu- wałeś dumę, że stałeś się tak przebiegły i rozważny. Noce przesypiasz po stodołach i w kop- cach siana. Bałeś się spać pod mostami i wiaduktami, bo tu mogli pojawić się żandarmi lub strażnicy. Natomiast w ciągu dnia albo przeczekujesz, ukrywając się po opłotkach i zagajni- kach, albo też wędrujesz ostrożnie, unikając jakichkolwiek spotkań. Jeść! Konieczność jedzenia zmusza cię do szukania pomocy, a kto może nakarmić młode- go, przystojnego mężczyznę, jeżeli nie dziewczyna od knajpiarza, piekarza lub rzeźnika. . . - Do barów i knajp nie chodź, bo cię złapią. Kręcą się tam szpicle i żandarmi, legitymują- cy, sprawdzający każdego, kto wygląda podejrzanie. Do piekarni usiłujesz dostać się od tyłu. . . Przepędzi cię kudłaty, czarny pies, którego da- remnie będziesz chciał przekonać do siebie przyjaznymi gestami i cmokaniem. Dopiero teraz zauważasz, że ręka spuchła i zesztywniała. O zmroku zbliżysz się do olbrzymiego szyldu z wyraźnie narysowaną golonką, pętem kiełbasy i szynką jak prawdziwa. Na ten widok twój układ trawienny boleśnie przypomni o swych potrzebach. . . Przełyk, żołądek, dwunastnica, trzustka, śledziona, nerki, jelita zaczną upominać się o swoje! Jeść! - aż się zęby zaciskają, aż ślina ścieka do gardła, ukryty w tobie drapieżnik za- chłannie domaga się porcji mięsa. Sklep jest zamknięty, lecz na piętrze pali się światło. Ostrożnie pukasz do drzwi. . . Jesteś przecież w mundurze, co prawda, bez orzełka i dystynkcji, ale i tak każdy się zorientuje, że tyś polski żołnierz. . . A polscy żołnierze po kapitulacji to albo jeńcy, albo uciekinierzy. A mo- że już partyzanci? Drzwi otwierają się po długim oczekiwaniu i widzisz przed sobą potężnego, wąsatego rzeźnika, wciśniętego w nieco przyciasny czarny garnitur ze zbyt kusymi rękawami, spod których wystają białe, wykrochmalone mankiety koszuli. - Z nieba mi spadłeś, człowieku - mówi rzeźnik - bo jutro nie miałby kto zaciągnąć nie- boszczki na cmentarz. Grabarze gdzieś się na tej wojnie zagubili, rozbiegli. Jeść! - wykrzyczy w tobie każda cząstka ciała, bo wyczułeś nagle cudowny zapach wę- dzonki. - Jeżeli jesteś głodny, to zaraz cię nakarmię i napoję - mówi rzeźnik. - Tylko obiecaj, że pomożesz mi w tym pogrzebie. Obiecujesz? - Pomogę! - niemal wrzeszczysz z radości. - A głodny jestem strasznie! - To chodź - pociąga cię za sobą i już idziesz za nim na górę po stromych, skrzypiących schodach. 8 Przechodzisz przez pokój, w którym leżą sztywne zwłoki nieboszczki w jasnej trumnie, zbitej z sosnowych desek. . . Przyprowadził cię do kuchni, zatarł dłonie, błysnął białkami jasnoniebieskich oczu, otwo- rzył niskie drzwi z dykty. - Oto moja podręczna spiżarnia - jakże jest rozmowny. - Na dole nie mogę trzymać zapa- sów, bo się szczury na tej wojnie strasznie rozmnożyły i takie zrobiły bezczelne, że nawet do żywych warchlaków się dobierają. A zresztą, co przybyli wojacy do miasteczka, to konfisko- wali. . . Ale to uratowałem! Jedz, żołnierzyku, na zdrowie. Oczy wytrzeszczałeś z zachwytu na widok kiełbasy i szynki niedawno podwędzanej na jałowcowym dymie. . . - Jedz, żołnierzyku - zachęca rzeźnik. - A w nocy będziesz ze mną czuwał przy zwłokach. Ostatnio jest tylu zabitych, że do czuwania i modlitwy przy takim normalnym umarlaku, jak moja żona, nie ma chętnych. . . Z nieba mi spadłeś - powtórzył. Natychmiast wgryzłeś się w podrzucone pęto kiełbasy pachnącej czosnkiem. Nagle zabo- lała cię ręka. . . - Jedz, jedz, bo widzę, żeś głodny - mruczał rzeźnik - a potem posiedzimy sobie przy zwłokach. A i ubranie cywilne dam, bo w tych żołnierskich łachach daleko nie zajdziesz. Wyszedł, zostawiając cię samego. . . W kuchni leżał chleb już czerstwy, ale dla wygłodzo- nego młodego żołnierza, który przez ostatnie tygodnie stale nie dojadał, wydawał się niemal rarytasem. Dobiegły cię słowa modlitwy ciche jak szmer strumienia. Rozmodlony rzeźnik raz po raz unosił głowę i zerkał na zwłoki swej połowicy, ułożone w trumnie ustawionej na stole. Ubrana w nocną koszulę, przez którą prześwitywały fałdy tłusz- czu, jeszcze bardziej niż za życia przypominała świńską tuszę. Przełknął ślinę i poruszył dłonią, jakby sięgał po nóż. Nagle powieka umarłej rzeźnikowej drgnęła i na opłakującego ją tłuściocha zerkneło zie- lonkawe, matowiejące oko. - Boże! - przeżegnał się pospiesznie raz i drugi. - Czyżby cud? Oko było jednak martwe. Wtem rozległ się szeleszczący syk jakby głos węża: to z pani rzeźnikowej wolno uchodziły gazy. I nagle śmierć wydała ci się śmieszna i groteskowa. Jak z ubitej krowy - pomyślał rzeźnik i uśmiechnął się do wspomnień, bo zawsze śmieszył go ten moment, kiedy z jelit sztywniejącego zwierzęcia wydobywał się siarkowodór, w obli- czu śmierci gwałtownie szukający ujścia. - Oto los człowieka. . . Dusza, nie dusza. . . I po tobie. Pożarłeś już ćwiartkę miękkiego chle- ba i kiełbasę, i odczuwasz początki nasycenia. Tylko ta ręka zesztywniała, obolała. . . Masujesz łokieć prawą dłonią. - Ręka mnie boli, upadłem. . . - skarżysz się, patrząc w wyłupiaste, nieszczęśliwe oczy rzeź- nika. - Nie wiem, czy podźwignę trumnę. - Pokaż. Zrzuć te łachy. . . - rozkazuje pan Szynka, jak nazwałeś go w myślach, a ty błyska- wicznie obnażasz przedramię. - Aha. . . Aha. . . Aha. . . - mruczy, obmacując rękę. - Aha. . . Po prostu trzeba nastawić i do ju- tra wyzdrowiejesz. Żelazną dłonią chwycił cię za łokieć, a drugą nieco niżej zaczął silnie pociągać do siebie, aż kości zagruchotały. Zawyłem z bólu, w oczach pociemniało. - Już. . . Jutro będziesz mi pomagał - oświadczył spokojnie rzeźnik. - Na gnatach to ja się znam. . . Możesz mi zaufać. Kości ludzkie czy bydlęce takie same. - Odpuść mi grzechy moje - jęczał rzeźnik. - Daruj, że piłem, biłem cię, podduszałem nie- kiedy, że zatłukłem twą ukochaną kotkę, bo wciąż szczała na moje brzytwy i pędzle do gole- 9 nia. Wybacz, że cię zdradziłem nawet z twą własną mamusią, z twą siostrzyczką i z tym pie- gowatym parobkiem od kowala. . . Wybacz mi, że miałem węża w kieszeni i nigdy nie dałem ci pieniędzy na te kolorowe kapelusze, co ci się tak podobały u modystki, i za to, że cię po pijanemu za włosy zwlokłem ze schodów do piwnicy i tam zamknąłem na cztery spusty. . . Co za straszny grzesznik ze mnie! - Nagle spojrzał na Witka. - A ty masz żonę, żołnierzyku? - Mam - skinąłeś głową. - To dbaj o nią, kochaj i nigdy nie bij, bo jeżeli umrze przed tobą, to będziesz nieszczęśli- wy jak ja. Damscy bokserzy po śmierci swych żon mają wyrzuty sumienia do końca życia - biadał rzeźnik. - A najgorsze, że nigdy nie wierzyłem w jej chorobę i przezywałem leniwą krową, ociężałą klępą, nudną maciorą. . . Mówiłem tak - wyznawał z rozpaczą - bo przypomi- nała. . . Twarz miał ponurą, raz po raz unosił rękę, jakby chcąc odpędzić od siebie upiory i wspo- mnienia. Witek usiadł nieco z boku, bojąc się, że rzeźnik urazi go w ramię. Oparł głowę o blat stołu przy nogach zmarłej. . . Przeżegnał się, z trudem złożył dłonie i zaczął się modlić za jej duszę, za Iw, za swoją matkę i siostrę, za siebie. Rozpierała go sytość. Czuł się napełniony, najedzony i coraz bardziej senny. . . Modlił się, starając się ze wszystkich sił nie usnąć. Usłyszał za sobą dudniące chrapanie, rzeźnik już spał. Witek patrzył nieprzytomnie na czerwony kark, na migotliwy płomień wysokiej gromnicy, na nalaną twarz zmarłej, która wydała mu się teraz bielsza niż przed godziną. Przeżegnał się raz jeszcze i znowu rozpoczął modlitwę. . . Przerwała ją roztańczona Iw, w błyszczącym, haftowanym stroju toreadora, walcząca z wyimaginowanym bykiem. Po chwili stała się delikatną Colombiną. . . Rano obudził was staruszek proboszcz. We trzech znieśliście trumnę na dół. Pierwszy szedł ksiądz z krzyżem. Później ty, ciągnąc zwłoki pani rzeźnikowej na dwukołowym wózku. Kondukt zamykał rozmodlony rzeźnik. Odgrzebując w pamięci stare grzechy, wciąż błagał umarłą o ich darowanie. Nad cmentarzem wzbiło się rozkrzyczane stado kawek, gawronów i wron. Potknąłeś się na zakręcie i wózeczek, normalnie służący do przewozu połci mięsa i wędlin, zachybotał, pod- skoczył, przechylił się niebezpiecznie. Rzeźnik podbiegł z boku i podtrzymał trumnę w ostatniej chwili. - Uważaj pan! - wrzeszczał. - Uważaj. . . - Przepraszam - wybełkotał Witek. - Ten wózek jest taki chybotliwy, trudno utrzymać równowagę. - Niestety! Tylko ten wózek mi został. . . Wszystko zabrali żołnierze. . . I prawdziwy wóz na gumach, i konia, a nawet krowę i drób - mruczał rozzłoszczony rzeźnik. . . Po pogrzebie i dwuosobowej stypie, na której wypiłeś z rzeźnikiem litr, a może i więcej, bimbru, spędziłeś w gościnnym domu jeszcze jedną noc, lecząc potężnego kaca. Wywędrowałeś tuż przed świtem, ubrany w nieco za luźny garnitur, w którym rzeźnik brał kiedyś ślub z pochowaną wczoraj małżonką. I znowu wędrujesz ku stolicy, ale co przymkniesz oczy w chwilowej drzemce, widzisz rzeźnika przytrzymującego wózek ze zwłokami żony i słyszysz jego słowa wypowiedziane podczas stypy. Słowa, które przypomniałeś sobie i powtarzasz je w rytm swych kroków upar- cie, natrętnie. - Żołnierz i rzeźnik są podobni jak bracia. . . Zabijają. Zabijają. Zabijają. Żołnierz i rzeź- nik. . . Zwycięstwo uskrzydla. Zwycięstwo wywyższa. 10 Niemcy poczuli się uskrzydleni i wywyższeni. Uskrzydleni samolotami panującymi nad przestrzenią. Wywyższeni marszami zdobywców. Zagarnęli nową przestrzeń życiową na wschodzie i stali się pewni siebie, dumni z siebie. Jesteśmy najsilniejsi, najlepsi, niezwyciężeni. Teraz już konkretnie, realnie, prawdziwie. Już nie tylko w teoriach o swym nadczłowieczeństwie i wyjątkowej w dziejach ludzkości misji cywilizacyjnej wobec stojących niżej narodów. - „ Hejlu, hejli, hejla ” - - śpiewają przechodzące oddziały. Maszerujemy do przyszłości! Przed nami nowa Niemiecka Rzesza, nowy tysiącletni porządek i ład na ziemi. A jutro cały świat. . . ! Zakończenie pieśni dotarło do Iw przez firanki. Chłód upokorzenia i lęku przebiegł przez plecy. Opanowała się. . . Przymknęła oczy i palcami masowała powieki. Z purpurowego da spoglądali dwaj Niem- cy, twoi dobrzy znajomi, M. i F. Ciekawe, kim są teraz i co robią? A raczej, za kim idą? Czy też włożyli mundury? Mefi- stoles i Faust w marszu. . . Wydawało im się, że świat leży u ich stóp, a tymczasem była to tylko zmiażdżona, rozdarta gąsienica czołgu, puszka Pandory. - Jesteś zwycięzcą, panem podbitego kraju. Twoja władza jest absolutna, nieograniczona i możesz robić, co chcesz. - Naprawdę mogę? Wolno mi wszystko? - Wolno ci nawet mieć kaprysy! - Nie! Chcę pracować naukowo, systematycznie, planowo. - Proszę. . . Pracuj. - Potrzebuję karłów, wielu karłowatych podludzi, liliputów. Chcę, by ten niżej stojący na- ród w przyszłości stał się rzeczywiście niższy, pomniejszony, poniżony swymi rozmiarami. Chcę, żeby ci ludzie nawet wzrostem byli niżsi od nas, gorsi, zdegenerowani. Chcę. . . - Idea warta poparcia. - Potrzebne mi ich samice, skarlałe, kruche, delikatne. Chcę poznać przyczyny ich małego wzrostu i doprowadzić, by w przyszłości wszystkie kobiety tego narodu rodziły karłowate dzieci, aż powstanie posłuszny, podległy nam narodek liliputów. . . To mój cel. - W czym ci pomóc? - W odławianiu karlic. Muszę ich mieć jak najwięcej do eksperymentów genetycznych, a degradacja wymaga czasu. Przeobrażenie Polaków potrwa wiele pokoleń. . . - Tacy Pigmeje Europy? - Raczej Polmeje - zażartował, ale nie zabrzmiało to jak żart. - Polmeje będą organizować nam polowania na żubry, jelenie, wilki. . . Będą podstawiać zwierzynę, usługiwać, dbać o le- śniczówki i skanseny, zbierać dla nas grzyby, jagody i ślimaki. I oczywiście, mogą korzystać z naszej nauki, kultury i przemysłu. - Zrobię dla ciebie wszystko, Fauście. . . Czy przypominasz sobie awanturę karłów w „ Adrii ” ? Czy rzeczywiście słyszysz rozmowę diabła i uczonego, obu w czarnych, eleganckich mundurach gestapo? Czy współczujesz karli- cy? Każdy z nas ma swoją grozę i odmienne niebezpieczeństwa, lecz upiory i wrogów mamy tych samych. Czy to był sen? Czy rozmowa trwa? Iw przewraca się na drugi bok, usypia. . . Plakat przyciąga wzrok, wypełnia całe pole widzenia. . . Jasny, przejrzysty, oczywisty, może zbyt dosłowny, ale właśnie ta dokładność treści, jaki- mi chcą cię przerazić, dla nich ma znaczenie najważniejsze. 11 Ty, ja, on, wszyscy jesteśmy bezbronni, bez szans wobec tych twarzy uśmiechniętych, lecz zdecydowanych, i męskich, silnych sylwetek w mundurach lekko spłowiałych, co wydaje się naturalne w warunkach polowych i bitewnych. I te spojrzenia przenikliwe i bystre, oczy żoł- nierzy, którzy wiedzą, dokąd idą i czego chcą od przyszłości. Na czapce niemieckiego oficera lecący orzeł trzyma w szponach wieniec ze swastyką, od- wiecznym znakiem ognia. Na czapce sowieckiego komisarza plonie czerwona gwiazda, gwiazda świetlanej przyszłości z sierpem i młotem w środku. . . Przystanęłaś, przypatrujesz się, przestępujesz z nogi na nogę, a ja śpię tuż obok, w wó- zeczku na małych kółkach. Dwaj żołnierze ściskają sobie dłonie nad pokonaną Polską. Zaprzyjaźnieni, zbratani, zjednoczeni. - Nie ma już Polski - mruczy stara kobieta. - Znowu nie ma. Znowu nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie - podpowiada natrętna myśl. Tuż obok kolorowej sceny białe i różowe ogłoszenia, zarządzenia nowej władzy, informa- cje o twoich obowiązkach i srogich karach za nieprzystosowanie, lekceważenie, niewykony- wanie rozkazów i poleceń. . . Kara śmierci! Kara śmierci! Kara śmierci! Niemal za każde przewinienie grozi kara najwyższa. Właściwie nie ma już innych kar. Iw przeciera oczy, powieki drżą, zaciska pięści w bezsilnej złości. Dwóch przyjaciół, dwóch żołnierzy, dwa potężne państwa przemawiają do ciebie, Iw, i do twojego uśpionego bobasa, grożąc ci śmiercią za najdrobniejsze nawet nieposłuszeństwo. . . Ich przyjaźń, ich zbliżenie. A dla ciebie wyrok śmierci. - Idź do getta, Ofelio! Idź do getta. - Jakiś nawiedzony, obłąkany Hamlet wciąż powtarza te same zdania napotykanym żydowskim kobietom, starym, młodym, nawet dziewczynkom o dużych, ciemnych oczach, teraz przestraszonych i niepewnych. Spojrzał na ciebie, zawahał się, odszedł niepewny, bez słowa. . . I już idą. . . Przesuwają się pierwsze rodziny, pierwsi, którzy się godzą, pierwsi, którzy ule- gają lub chcą być pierwszymi tam, na rozległych terenach właśnie utworzonej żydowskiej dzielnicy miasta. Dwóch obcych żołnierzy ściska sobie dłonie na ulicznym słupie, Żydzi przechodzą obok nich, pchając, ciągnąc lub niosąc te okruchy dobytku, który pozwalają im zabrać niemieckie ustawy. A ty, Iw, i ja przy tobie powoli wracamy do naszego sennego mieszkania, gdzie Julia pich- ci już tę straszną słonawą marchewkę, którą wylewam, wypluwam i wymiotuję. - I co dalej? - patrzy na ciebie uważnie, jakby wiedziała, co odpowiesz. - Jak to, co dalej? - wzruszasz ramionami. - Po prostu trzeba żyć normalnie. Jeżeli godzisz się na klęskę, ponosisz klęskę! Jeżeli godzisz się na upokorzenie, jesteś upokorzony. . . Ulicami idą pochody przygarbionych, smutnych, osowiałych Żydów. . . Idą do bram getta jak do swojej ziemi obiecanej, wśród złych przeczuć i gorzkich przewidywań. Starali się zachowywać spokojnie, normalnie, jakby to była zwykła przeprowadzka lub wycieczka. Niektórzy z poczuciem wyższości wobec prześladowców, z godnością i pogardą. Ci dumni straceńcy trzymali głowy wysoko i wyobraź sobie, nawet się uśmiechali. . . Sztucz- nie, z przymusem, z goryczą, wbrew sobie, a często pod ciężkim spojrzeniem najbliższych, których oczy zaczerwienione były od płaczu, bezsenności, rozpaczy. Większość tych, którzy ulicami Warszawy pchali, ciągnęli, nieśli do getta to, co im po- zwolono zabrać z dorobku całego życia, nie łudziła się, że kiedykolwiek wróci do domu i po- przedniej codzienności. - Dlaczego oni są tak pokorni? Dlaczego się nie buntują? Boją się? Te pytania, często nie wypowiadane lub odwrotnie formułowane jak zarzut, zadawali sobie ci mieszkańcy stolicy, którym wydawało się, jeszcze wtedy, że wystarczy nie chcieć, postawić się, zaprotestować, by nie ulec. 12 - Polska została zagarnięta, zajęta z zachodu i wschodu, a ty? Czy to tylko klęska Polski? Czy również twoja klęska? Nie pomogła odwaga, bohaterstwo, wysiłek obrońców, nadzieja, poświęcenie, cierpienie, wiara, modlitwa. . . Najdotkliwiej, najboleśniej ciąży samotność. . . Dzień, w którym przekonałam się, że nie możemy liczyć już na nikogo, że Niemców nikt nie zatrzyma, nikt nie cofnie trzeciego roz- bioru w dziejach mojej ojczyzny, nie zdarzy się następny cud nad Wisłą. Ten dzień był dniem mojej wewnętrznej klęski. Kiedy dowiedziałam się o swej samotności, zrozumiałam. . . Żydzi wędrują do getta, a Julia rozkłada kolejny pasjans. . . Iw zaciąga się papierosem i wy- puszcza w powietrze idealnie okrągłe koła. Śpię pod kraciastą kołderką w drewnianym łóżeczku, nad którym zwisa tekturowy pajac przypominający Arlekina, wokół którego tańczyłaś w „ Adrii ” . . . Prawdziwa kukiełka siedzi zamknięta w szafie i czeka na lepsze czasy. Ilekroć Iw otwiera szafę i dostrzega czapkę z pomponami, wzdycha ciężko. Nie może nic zrobić, nic poradzić, nic zmienić. . . Może tylko czekać, ale czekać lubimy je- dynie wówczas, kiedy jesteśmy pewni, że nasze oczekiwanie zakończy się spełnieniem i ra- dością. . . Iw wcale nie jest pewna, czy jej czekanie zakończy się zwycięstwem. - Tak, tak, tak - mruczy pod nosem, zmagając się z myślami. - Zachowujesz się dziwnie! Weź się w garść! - Julia unosi głowę znad kart. - Nie wolno się załamywać. Ten koszmar kiedyś się skończy, a wtedy znowu będziesz tańczyć. Teraz ćwicz, utrzymuj formę, tańcz przed lustrem i, na litość, nie pal aż tylu papierosów nad tym dziecia- kiem! Nie odpowiadasz, podchodzisz do okna i z przerażeniem obserwujesz całe rodziny ciągną- ce i popychające swoje rozklekotane wózki. Żydzi z pejsami, w j armułkach, chałatach, poń- czochach. Ci typowi i inni, których w myślach nazywasz „ ucywilizowanymi ” . Oni nie wyglą- dają na Żydów. Dlaczego godzą się, dlaczego nie ukrywają swego pochodzenia? Potulnie idą, idą, przechodzą. Opaska za opaską, gwiazda za gwiazdą. Dokąd? - Dlaczego? - Co dlaczego? - Julia znowu odrywa się od pasjansa. - Dlaczego oni pogodzili się z przegraną, dlaczego nie uciekają, nie ukrywają się, nie bro- nią? Ich zgoda na własny los przeraża mnie, obezwładnia. - Nie mają szans - Julia wzrusza ramionami. - Zresztą, nas to już nie dotyczy. . . Och! W tym pasjansie zabrakło mi tylko jednej karty. Szkoda. . . - Jak to nas nie dotyczy? Mnie dotyczy! - z gniewem mówi Iw. - Przestań! - krzyczy Julia, a wykładane właśnie karty wysuwają się jej z rąk na podłogę. - Przeszkadzasz mi! - Przecież jestem pół- Polką, pół- Żydówką i na dobrą sprawę też powinnam pchać swój wózek w stronę getta - Iw sili się na ironię, lecz nagle zaczyna się wstydzić samej siebie, nie wiedząc właściwie, czego tak naprawdę się wstydzi. - Powinnaś o tym zapomnieć - głos Julii wyraża zdecydowanie. - Jeżeli będziesz pamiętać, to przegrasz i od razu możesz iść razem z nimi! - Robi nieokreślony ruch dłonią w stronę okna. - Rozumiesz? - Mam zapomnieć o ojcu? - Twój ojciec był czystej krwi Polakiem, wyłącznie Polakiem, pamiętaj! Nie musisz o nim zapominać, musisz kłamać! - głos Julii stał się beznamiętny. - I nie powinnaś się bać, bo strach cię obezwładni i przegrasz. . . - Ciągle mówisz o przegranej - Iw wzrusza ramionami. - Dobrze! Mogę zapomnieć, że mój ojciec był Żydem. Dlaczego jednak oni nie chcą tego zrobić? - Twój ojciec nie był Żydem! Rozumiesz? Ty nie musisz niczego udowadniać! - Julia na- rzuca ci swój tok rozumowania i jest z tego wyraźnie dumna. - Zapamiętaj! 13 - Dlaczego ci idący do getta nie zaprzeczają swemu pochodzeniu, jeżeli od tej odrobiny fałszu zależy ich życie? - Tylko niektórzy potrafią tak postąpić i właśnie ci wygrają - Julia rozkłada dłonie, usiłując wyjaśnić wszystkie szczegóły swego rozumowania za pomocą tego niewiele znaczącego gestu. - Czy tak głęboko kochają prawdę? Czy tak bardzo boją się kłamstwa? - Wszyscy nie mogą zaprzeczyć. Tylko niektórzy, a ty będziesz do nich należała - mówi Julia rozkazującym tonem. - Musisz przetrwać, a przetrwać możesz jedynie zatajając prawdę! I ty, i mój wnuk. - Czy to moralne? - drwisz z Julii. . . - Moralne? Przetrwać, przeżyć, być sobą nawet za cenę kłamstwa to właśnie jest moralne! Kłamać dla ocalenia życia to nie grzech, lecz mądrość. Iw spogląda na matkę, marszczy brwi. . . Chcesz istnieć, chcesz żyć, tańczyć, kochać, wychować tego chłopca, obwędzanego co dzień w papierosowym dymie? Żeby pozostać i żyć tu, musisz zaprzeczyć swemu pochodze- niu, zasłonić prawdę i pogmatwać przeszłość. - Fałszywe papiery? Julia przytakuje. Nie ma innego wyjścia. To konieczne. - On też - wskazuje na mnie - musiałby pójść z tobą do getta. . . Jest w jednej czwartej nie w porządku. . . - Julia zastępuje niewłaściwe słowa ogólnymi zwrotami. - Musisz myśleć nie tylko o sobie, ale i o nim. Dzwonek. Podchodzisz do drzwi. . . Otwierasz. Dozorczyni o lisich, sprytnych oczkach wpatruje się w ciebie taksującym spojrzeniem. - Pani nie idzie? - pyta. - Dokąd? - Julia udaje zdziwienie. - Tam gdzie inni Żydzi - mówi dozorczyni. - Nie jestem Żydówką. Przeciwnie, mam w żyłach połowę krwi germańskiej - z dumą oświadcza Julia. - Dlaczego miałabym iść? - Ale mąż był Żydem - mówi twardo i nieustępliwie dozorczyni. - I pani córka jest mie- szańcem, a mieszańcy też powinni iść do getta, razem z dzieciakiem. . . Tu przyniosłam opa- ski. . . Włóżcie je. . . - Myli się pani. Bardzo się pani myli. Mój mąż był z pochodzenia Flamandczykiem, a nie Izraelitą. - Julia stara się zachowywać spokojnie, lecz widzisz wyraźnie jej stopy drżące pod stołem. - I proszę mnie nie obrażać, przypisując mi męża Żyda! - Julia niemal krzyczy. Dozorczyni przez chwilę czuje się niepewna i zmieszana, a może nawet zawstydzona. . . Czyżby rzeczywiście mąż tej kobiety nie był Żydem? Tylko chwilę trwa ta rozterka. Już mi- nęła. . . Przebiegła i wścibska baba nie ma wątpliwości. Ze złością zerka na ciebie i na leżącego pod kołdrą dzieciaka. - Po pani córce to nie widać flamandzkiego pochodzenia - mówi z przekąsem - więc jak już panie ustalicie swoich przodków, to proszę to włożyć i nosić jak ci, których zobowiązują do tego przepisy nowej władzy. A ja i tak muszę wszystkie polecenia wykonać, jak mi władza każe. Chcę być w porządku. Kładzie opaski na szafce i uśmiecha się złośliwie, zadowolona z siebie. - Jutro do getta można też się przeprowadzić. - Rozgląda się po mieszkaniu. - Na te pokoje amatorzy się znajdą. Prawdziwi Polacy, porządni ludzie, a nie przechrzty i handlarze. - Won! - Julia wstaje i idzie w stronę dozorczyni. - Proszę się wynosić, bo inaczej zawia- domię żandarmów, że pani stary okrada opuszczone mieszkania. - Bezczelność! - krzyczy dozorczyni. - Mój mąż to najuczciwszy człowiek na świecie, ka- tolik i patriota. Wychodzi szybko, zatrzaskując z rozmachem drzwi. Iw podchodzi, bierze opaskę z gwiaz- dą i naciąga na ramię. 14 - Co ty robisz! Ani mi się waż! Zdejmij to natychmiast! - krzyczy Julia. - To wyrok śmierci. - A jeżeli zmuszą nas do pójścia do getta? - szepce blada, zdenerwowana Iw. - Nikt do niczego nas nie zmusi. Jeszcze dziś stąd się wyprowadzimy. Przeniesiemy się tam, gdzie nikt nas nie zna. . . Ta dozorczyni to szmata - wargi Julii zbielały i stały się węższe, twarz ściągnęła się i poszarzała. - Też się boisz - z satysfakcją zauważa Iw. - Jutro już nas tu nie będzie - mówi z goryczą Julia. - Szkoda mi tylko niektórych mebli. Naprawdę są śliczne. . . Może zdołamy je zabrać. Iw przegląda się w lustrze. Wciąga opaskę wyżej na przedramię. . . - Wyrzuć to! Natychmiast! Nie ma wątpliwości. Julia ma rację. Powoli zsuwasz opaskę, zdejmujesz. . . W kuchni pło- nie ogień. Otwierasz piecyk i wrzucasz biały kawałek płótna wprost na węgle. Zostanie tylko popiół. - Widzisz, jakie to proste! Jakie proste. . . - mówi Julia z triumfem. Następną opaskę otrzymałaś od Danusi, kuzynki ojca. Przyniosła ją w dobrej wierze. Najgłębiej przekonana, że razem z nią powędrujesz do get- ta. Rozczarowała się. Kolejna opaska z gwiazdą najpierw zajaśniała, a potem sczerniała na rozżarzonych węglach. Iw uśmiechała się ironicznie. - Mam wrażenie, że gdybym włożyła tę opaskę, mogłabym równie łatwo i szybko spło- nąć. . . - powiedziała, poprawiając haczykowaty kosmyk włosów nad czołem. - Nie powinnaś - szepnęła wyraźnie zgorszona Danusia. - Gwiazda jest naszym symbo- lem. . . - W tym wypadku to raczej etykieta odbierająca człowieczeństwo - mruknęła Iw. - A moim symbolem jest on - ściszyła głos i delikatnie dotknęła moich włosów. Chodzę po Warszawie z wyrokiem śmierci. Niosę go w swoich żyłach, oczach, włosach. Skazana, której cudem udało się uniknąć stryczka, uciec z pochodu, umknąć spod muru. Prze- ślizguję się między domami, zadowolona i dumna z udanej jak na razie gry z losem. . . Jak długo będzie ci się to udawało? Jak długo los będzie ci sprzyjał? Każda gra kiedyś się kończy, nawet najlepszy gracz stale ryzykuje. Teraz stawką jest życie, przeżycie, istnienie, przyszłość. Oswoiłaś się. . . Zwierzę oswojone ze śmiercią to ty. Im więcej śmierci wokół, tym mniej lęku w tobie. Śmierć cię przeraża, gdy jej nie znasz. . . Teraz jest blisko, bliżej niż kiedykolwiek. Jej wie- czorny cień przesuwa się obok ciebie. . . Szare twarze trzech żandarmów ukryte pod stalowymi hełmami przepływają jak we śnie. . . Co przypominają? Osmalone kariatydy z pałacu Kronenbergów. Ich spiżowe czoła widziałaś przedwczoraj. - Po co oddalasz się aż tak daleko od domu, Iw? - To ja, Śmierć - dobiega cię szept zza rogu ulicy. - Cofnij się, bo wpadniesz wprost na mnie. Jeszcze nie chcę cię schwytać, jeszcze nie dziś. . . Rozglądasz się nerwowo i już wiesz, że za rogiem dzieje się coś złego. Warkot motorów, tupot podkutych butów, nawoływania. . . - To ja, Śmierć, uciekaj, nie chcę cię, jeszcze nie teraz. . . Cofnij się. . . Cofasz się posłusznie i bramami, studniami, zaułkami dochodzisz do następnej przecznicy, gdzie ogarnia cię pozor- ny spokój. Przechodnie nie przyspieszający kroku, cisza przerywana tylko natrętnym szcze- kaniem wyłupiastookiego pekińczyka, prowadzonego na smyczy z pozłacanej skórki. . . - Przyzwyczaiłam się! - Przyzwyczaiłaś się do mnie - mruczy obojętnie Śmierć wyczekująca za rogiem, w którejś bramie, w pobliżu, niedaleko, na wyciągnięcie ręki, tuż, tuż. 15 Niekiedy śmiejesz się nerwowo w twarz Niemcom, a oni uważają to pewnie za uwodzi- cielską kokieterię. Przyglądają się twoim nogom, bo twoje nogi są piękne, Iw. . . Obserwują cię, dopytują się o ciebie, obgadują cię. . . Są zachwyceni, podnieceni, przejęci, oczarowani. . . I nikt nie pomyśli, że to ja jestem skazana w tym dziwnym, okrutnym pościgu, wśród mę- skich uśmiechów i spojrzeń, że to na mnie ciąży główne oskarżenie i można mnie zabić na- tychmiast, bez sądu, w każdym momencie, jak srebrzystą gołębicę, do której przedwczoraj celowały z wiatrówek obok naszego domu dzieciaki z Hitlerjugend. - Uważaj, Iw. . . To jeszcze nie twoja pora. . . Ten cywil w bramie naprzeciw uporczywie wpatruje się w ciebie, taksuje sylwetkę. - Ostrzegam cię, bo za bardzo zbliżasz się do mnie - powtarza echo Śmierci, tej samej sta- rej Śmierci. Można mnie zabić bezkarnie! Dla kaprysu! Zabijając mnie, zasługujesz na nagrodę i po- dziękowanie. Nagroda! Żywy szmal za zadenuncjonowanie. . . Jasnowłosa dziewczyna pcha wózek z uśpionym niemowlakiem jak mój syn. - Odmówili mi prawa do życia, do istnienia. . . - Z ciebie chcą tylko uczynić niewolnika, a mnie odmawiają człowieczeństwa. . . Idziesz starym szlakiem, przynajmniej usiłujesz iść, jakby się nic nie zmieniło: Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem aż do placu Zamkowego z osmaloną po wrześniowych nalotach wieżą Zamku Królewskiego. Chciałaś dzisiaj pójść ulicami, które tak bardzo lubiliście z Witkiem, ale to nie są te same ulice. Szła przez Warszawę jak przez miasto, które jej zabrano, które straciła. Czy wyobrażasz sobie, że nagle mógłbyś stracić swoje miasto? Nie było to miasto obce, lecz miasto utracone, niebezpieczne, niemal wrogie, podejrzewane o najgorsze. I ta Śmierć wciąż przykładająca palec do ust. . . - Jestem, czekam, pamiętam. Wierzyłaś, że znasz tu wszystkie uliczki, zaułki, bramy i podwórza, że znasz przechodniów przed sobą, za sobą, obok ciebie. Chcesz opanować strach i boisz się jeszcze dotkliwiej. Początkowo nie rozumiałaś, dlaczego. Dzisiaj, po kilku tygodniach lęku, już wiesz. Boisz się, bo odebrano ci prawo do życia. . . W mieście, które traktowałaś jak swą ojczyznę. Boisz się, bo ulice, które uważałaś za swoje, raptem przestały do ciebie należeć. Przeraża cię każdy czarny, zielony lub granatowy mundur, ostrzejszy gwizd, dźwięk, wołanie, mocniej postawio- ny krok, szybszy niż zwykle ruch, nawet przeciąg z mijanej bramy. Osaczona we własnym mieście, ścigana jak na polowaniu z nagonką. Strach, Śmierć, cóż za kapryśni myśliwi, jednych prowadzą do zagłady, a innych ostrze- gają. I nie wiesz, dlaczego? Chwilami nienawidzisz swego miasta, jego ulic, placów, zatłoczonych kawiarni, knajp, fryzjerów, hoteli, eleganckich salonów mody i sklepów. Zagryzasz wargi, zaciskasz pięści i czujesz, że za chwilę zaczniesz wyć, jak wyją psy zamykane przez hycla. . . Pamiętasz szopę na skraju miasta, gdzie mieszkał? Myślałaś, że to głosy ludzi, głosy bez zdań, słów, a to tylko psy cierpiały, skamlały, wyły. Aby wyrazić cierpienie, nie potrzeba języka, logiki, pojęć, gramatyki! Wystarczy wyć, aby być sobą. Iw! Co się z tobą dzieje? Do- kąd doszłaś w tej wędrówce lęków? Przechodzisz obok „ Adrii ” i bledniesz. . . Tańczyłaś trzydzieści metrów stąd, na lustrzanej tafli, a twój mały Arlekin siedział w blasku reflektorów i uśmiechał się twarzą lalki. Brawa, dygnięcia, gesty pożegnalne, duma, że tańczysz lepiej od innych. . . A teraz tłumisz w gardle wycie jak zbity psiak. 16 Przestań. . . Pomyśl chociażby o tym chłopcu, o swym synku i o Witku, który może jeszcze żyje. . . Opanuj się. Powoli z każdym krokiem, z każdą mijaną bramą poznajesz strach, aż przesta- niesz się bać, wpadać w panikę i rozpacz. Nie znałaś dotychczas praw strachu i nie sądziłaś, że można ulec im aż do takiego zezwierzęcenia, że już nie słowa są potrzebne, lecz wycie, jęk, skowyt. . . Zrozum, Iw. Strach staje się wszechwładny. Strach zmienia twoje myśli, uczu- cia, zamiary, nawet nadzieje, że przetrwasz. Strach poniża. - Chodź tu! - woła za tobą niski, krępy mężczyzna. Czy to karzeł, którego zapamiętałaś z awantury w „ Adrii ” i z sutereny, , gdzie wyrabiał ołowiane kule? Podobny, ale to nie on. . . tamten był niższy. - To zły człowiek! Uciekaj! - podpowiada Strach. Strach też cię ostrzega. Może zabijać, może i pomóc. Nie bój się swego Strachu, jeżeli cię ostrzega. Dziś ostrzega, a jutro? Czy Strach ma zawsze rację? Przyspieszasz kroku i dopiero na rogu, skręcając, oglądasz się trwożnie. . . Nikt cię nie ściga. A przynajmniej tak ci się wydaje. Idziesz wzdłuż pałacu Kronenbergów, z którego patrzą w niewyobrażalną dal różowozłote twarze kariatyd, wyprostowanych, szlachetnych, dumnych. Kariatyd tak chętnie porównywa- nych przez Witka do ciebie. Co to? - Oczy rozszerzają się w zdziwieniu, zaskoczeniu. Za- trzymałaś się jak wryta, dłonią zasłaniasz usta, by nie krzyknąć. Kariatyda spogląda w obłoki błękitnym, jasnym, żywym spojrzeniem. . . Takie oczy ma tylko Lili, twoja dawna przyjaciółka z „ Adrii ” . Najpiękniejsze oczy, jakie widziałaś w życiu, oczy, których zazdrościsz. . . Te oczy są przyjazne, życzliwe, a co ważniejsze, dają ci poczucie pewności siebie. Nie zastanawia cię, jak to się stało, że kamień ożył? Usta też się otwierają, jakby za chwilę miała przemówić. - Niemożliwe, to przecież niemożliwe. Zamykasz powieki, a kiedy je otwierasz, kariatyda jest znów tylko sobą, kamienną kobietą z twarzą antycznej maski. - Za często wychodzisz. Siedź w domu przy dziecku. . . - Julia używa rozkazującego tonu. - 1 przestań tyle palić! Wiesz, że ma rację. Dzieciak po prostu pływa w dymie. Wyciąga radośnie ręce w kierunku idealnie okrągłych kółek, wzbijających się w powietrze z twoich ust po każdym głębszym zaciągnięciu się papierosem. - Niech się hartuje - odpowiadasz sennie, gasząc peta w popielniczce. Pochylasz się nad drewnianym łóżeczkiem. Przytulasz mnie, unosisz, całujesz w skroń, na której złocą się pierwsze delikatne loczki. - Wszyscy cię kochamy, Iw! Nikt nie zrobi ci krzywdy. - Niepotrzebnie uciekasz od nas. - Naprawdę nie musisz mnie unikać i przechodzić na drugą stronę ulicy, kiedy mnie wi- dzisz. . . Jestem uczciwy i możesz liczyć na moją pomoc. - Jak możesz podejrzewać, że mogłabym cię zadenuncjować! Obrażasz mnie! Powtarzają się te słowa. . . Dawni bywalcy „ Adrii ” , znajomi twoi i Witka, adoratorzy, jak ten zezowaty pan Stasio czy jasnowidz o nawiedzonym, błyszczącym wzroku, przekonują cię o swej życzliwości. Ufasz im, a jednak unikasz. Wiesz dobrze, że na stu uczciwych, przyjaznych, szczerych, chcących ci pomóc, wystarczy spotkać jednego, który cię nienawidzi, i zginiesz. Lubiłaś lekcje muzyki u znakomitego profesora Dawida, kompozytora, skrzypka i pianisty. - Pani ma wielki talent, słuch muzyczny i wyjątkowe poczucie rytmu - powtarzał wiele ra- zy. - I jeżeli, drogie dziecko, zapracujesz, zostaniesz wielką artystką. Wierzył w ciebie, ufał twoim zdolnościom i wypowiadał słowa, których od niego oczeki- wałaś. Życzliwy, przychylny, przyjazny. Dlatego postanowiłaś znowu przychodzić na lekcje. Wojna gdzieś tam się toczy, okupacja trwa, a ja muszę myśleć o tym, co w moim życiu najważniejsze, o tańcu i muzyce, i rytmie, który mnie porusza - myślała Iw, idąc do ukocha- nego profesora. 17 Jeżeli w przyszłości mam powrócić do tańca, nie mogę zapomnieć tego, co umiem, czego już się nauczyłam. Uczyć się, ćwiczyć, pamiętać i przetrwać. Profesor zajmował czteropokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze nowoczesnej kamie- nicy o dużych oknach, balkonach i szerokich schodach. Zachwycał cię wydłużony kształt białego fortepianu, przy którym mistrz zapisywał swe pomysły i dopracowywał kompozycje. Windą wjechałaś na pierwsze piętro. . . Jeszcze raz przejrzałaś się w prostokątnym lustrze, przygładziłaś włosy i z bijącym sercem nacisnęłaś dzwonek. W wizjerze zamigotał odblask i usłyszałaś donośny głos Salome: - Pani Iw przyszła! Otworzyła błyskawicznie drzwi i zarzuciła ci ręce na szyję, prz ytuliła cię, pocałowała. Od- sunęła się i zauważyłaś jej zaczerwienione oczy. Czy ośmioletnia dziewczynka może mieć oczy aż tak zmęczone? Płaczem? Bezsennością? - Dzień dobry - usłyszałaś głos profesora dobiegający z długiego korytarza. - Dzień dobry - wyciągniesz dłoń, a on jak zwykle pochyli się i wyciśnie na niej tradycyjny pocałunek. - Co się stało? - W nienaturalnej, napiętej atmosferze nagle stajesz się intruzem przybywającym nie w porę. - Może przyjdę jutro? - Przeprowadzamy się do getta - beznamiętnie odpowiedział profesor. - Za kilka dni już nas tu nie będzie. - Mój Boże. . . Pan jest przecież Żydem - wyszeptała, a właściwie jęknęła Iw z zażenowa- niem. - Ja też niemal o tym zapomniałem, ale przypomnieli mi sąsiedzi, szczególnie pewien gorliwy folksdojcz, który chce się tu wprowadzić i zastrzegł, że nie mam prawa ani sprzedać, ani zabrać mojego fortepianu - spokojny dotychczas głos profesora lekko zadrżał. - Najgor- sze, że nie umiem się bronić. . . Strącono mnie na dno! - Dlaczego? Nie rozumiem? Czy nie można się ukryć, przeczekać? - zdziwiła się Iw. - A pani. . . ? Pani nie idzie do getta? - spytał profesor wyraźnie zdenerwowany. - Oczywiście, że nie pójdę! Dlaczego mam iść? - Dlatego, że idą wszyscy, wszyscy Żydzi. - Jeżeli wszyscy chcą zginąć, to ja też mam iść do rzeźni? Profesor umilkł. Salome patrzyła na ciebie źrenicami rozszerzonymi ze zdumienia. - A gdzie jest pani domu? - pytasz zaniepokojona. Zawsze witała mnie pierwsza, więc cóż ją teraz powstrzymuje od powitania? - Są wyraźne zarządzenia, a za niepodporządkowanie się im grozi śmierć. - Zarządzenia te wydają wrogowie ojczyzny, a pan namawia mnie, żebym się podporząd- kowała? - w głosie Iw dźwięczało oburzenie. - Podporządkowanie się tym zarządzeniom uważam za nieuczciwe, niemoralne, ohydne. Nigdy nie pójdę do getta. - Może i ma pani rację, ale ja jestem zbyt znany i wszyscy wiedzą, że jestem. . . i kim je- stem. Codziennie zagląda dozorca, granatowi policjanci też o mnie pamiętają. Dopilnują. . . Nie mam szans. - Twarz ma smutną, zszarzałą. Nagle zrozumiałaś, że profesor zrezygnował już z walki i, być może, sam tego żałuje. - Kto rezygnuje, ten przegrywa, panie profesorze - mówisz bardziej do siebie niż do niego. Nie odpowiada, odwraca głowę, dłonią wskazuje ci drzwi do salonu. - Czy będę mogła przychodzić na lekcje do getta, panie profesorze? - Oczywiście, Iw, jeżeli nie będziesz się bała i wstydziła. - Na pewno nie będę się wstydziła. - W getcie nie będę miał fortepianu. Zabieram ze sobą skrzypce. . . - Uwielbiam grę na skrzypcach. W „ Adrii ” często tańczyłam przy ich akompaniamencie. . - Pani przyszła przecież na lekcję, a więc dzisiaj możemy korzystać z białego fortepianu - mówi ze smutkiem. - A gdzie pańska żona? - Nie umiesz powstrzymać ciekawości. 18 - Ach, to nieprawdopodobna historia - profesor macha nerwowo dłonią. - Nieprawdopodobna, ale bardzo kobieca. Sądzę, że sama zdecyduje się opowiedzieć pani, co się stało. Teraz siedzi w sypialni, płacze i zastanawia się, co dalej. - Może do niej pójdę? - proponuje Iw. - Nie. . . Nie wybaczyłaby mi, że pozwoliłem pani tam wejść. Sama o wszystkim pani opo- wie. Na pewno. Sądzę, że podczas lekcji dojrzeje do takiego postanowienia. Dwie godziny miną szybko. I wtedy usłyszysz ciche, zawstydzone wołanie z kuchni. - Dawidzie. . . Poproś panią Iw, żeby do mnie wpadła na chwilę. - Tragedia - zwierza się pani Rachela ze swego nieszczęścia. - Pochyliłam się nad sedesem i z ust wypadła mi sztuczna szczęka. Tak. . . Przechodziłam kiedyś ostre zapalenie dziąseł i straciłam zęby. Szczęka wypadła, zabłysła w kipieli i popłynęła, spłynęła, a ja już nie zdąży- łam jej wyłowić. . . Stałam tylko nad sedesem i płakałam, i wołałam: „ Nie! Nie! ” I jak ja teraz pójdę do getta bez dolnej szczęki? - Sądzę - odpowiedziała Iw - że w getcie mieszka wielu znakomitych dentystów i nie bę- dzie pani miała z tym kłopotu. - Chyba masz rację, Iw, a przez całą drogę do getta nie otworzę ust do nikogo. Kiedy trzy dni później ponownie przyjdziesz do profesora, zobaczysz na drzwiach błysz- czącą mosiężną tabliczkę z obcym nazwiskiem. Niespodziewanie wpadniesz na Lili biegnącą do tramwaju. Zatrzymała się zaskoczona, z takim wzrokiem, jakby zobaczyła ducha. Już wiesz, że patrzy tak dlatego, iż nie nosisz opaski,