Andrzej Zaniewski Śmierć Arlekina \Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Człowiek. . . Co za otchłań lęku! 1 Za zdobywcami przychodzą ich cienie. . . Opóźniony, wymięty telegram o śmierci ojca! Papier opatrzony pieczątkami przerazi cię, zadziwi i na wiele godzin pogrąży w smutku. Biały, nieco przybrudzony blankiet, a na nim wybitych maszynową czcionką kilkanaście słów: „ Ojciec zmarł na serce. Pogrzeb w środę o 12.00. Przyjedź natychmiast. Matka i siostra ” . . . I data odległa, zamazana, prawie sprzed mie- siąca, nieważna już, już nieistotna, bo pogrzeb odbył się, a twoje kobiety przeżyły tam bez ciebie piekło rozpaczy i cierpienia. - Dlaczego nie wiedziałem? Dłonie trzęsą się ze złości i rozgoryczenia nad pieczątkami: „ Ocenzurowano ” . - Dlaczego wcześniej nie dostałem telegramu? Kto go zatrzymał? Prawdopodobnie anonimowy cenzor po prostu nie chciał, by młody żołnierz pogrążył się w pesymizmie i uległ defetyzmowi albo poddał się rozpaczy. A może telegram utknął w ja- kiejś teczce lub torbie listonosza i dopiero teraz odnaleziono go i natychmiast skierowano do adresata? Na wojnie wszystko jest przecież możliwe. Wojna wszystkich rozgrzesza. . . - Przegraliśmy już tę wojnę - mruczy stary sierżant, rozważając napływające wiadomości o niespodziewanym wkroczeniu wojsk sowieckich. - Z jednej strony brunatni, z drugiej czer- woni, nie ma miejsca dla dawnej Polski w Europie. - Co pan mówi? ! - krzyczysz z wściekłością. - Nawet jeżeli przegrywamy bitwy, to na pewno nie przegramy całej wojny! - A może przegramy więcej niż wojnę - mruczy sierżant. - Może przyszłość przegramy? Niechętnie słuchasz tego podstarzałego, wąsatego wojaka. Drażni cię jego wiek, siwizna, rutyna, częste ziewanie i zapadanie w drzemkę. I jeszcze to, że on wszystko wie lepiej, a przynajmniej sprawia takie wrażenie na tobie, młodym podchorążym, który znał wojnę wy- łącznie ze wspomnień i podręczników, a teraz czuje się nieszczęśliwy i załamany, bo nagle dopadła go śmierć ojca. A Iw! Co z Iw? - nagłą myśl przeszywa cię jak błyskawica. - Dlaczego Iw nie pisze? Może zginęła w czasie bombardowań? Nie wiesz nic ani o Iw, ani o synku. A jeżeli to przez Iw ojciec zmarł na serce? Przez dyskusje, spory, awantury, histerię matki. . . Przeżywał ten mezalians na swój sposób, po cichu. Matka jednak wciąż go przepytywała, co myśli o tym skandalu. Wałkowała, wykłó- cała się, sondowała, domagając się potępienia Iw. Dlaczego to wszystko musiało się wyda- rzyć właśnie podczas tej cholernej wojny, kiedy siedzę w jakimś rowie i liczę, ile jeszcze zo- stało pocisków do wystrzelenia z przestarzałych moździerzy? Ile jeszcze wystrzałów do klę- ski? Sierżant kreśli białą kredą napis „ Ojcze nasz ” na ostatniej skrzynce z moździerzowymi mi- nami. Żegna się głęboko przejęty i podkręca wąsy. - Jutro wystrzelimy ostatnie pociski i będzie koniec mojej wojny. . . Twojej chyba też. . . - mówi, a tobie napływają do oczu łzy i nie wiesz już, czy to tylko z powodu śmierci ojca, czy ze wstydu, że nie masz już czym walczyć. Za kilka dni pójdziesz razem ze swym batalionem do niewoli na mocy podpisanej kapitu- lacji. Wydarzenia toczą się dla ciebie jak we mgle, a ty czujesz się boleśnie skrzywdzony przez los. Poddajesz się im bezwolnie i zmęczony wojną, zobojętniały, godzisz się na wszyst- ko. Twój 2. Dywizjon Pomiarów Artylerii odchodzi do niewoli w pełnym składzie osobo- wym. 6 Już październik. W dzień jeszcze ciepło, ale noce stają się coraz chłodniejsze. Obudzi cię głęboki, dotkliwy dreszcz przenikający ciało, poniżające uczucie rozgoryczenia i paniczny strach, z którym na razie nie umiesz sobie poradzić. . . Strach przed przyszłością, zupełnie no- wą i zaskakującą, o której nawet nie wiesz, czy nadejdzie, jak nie umiesz przewidzieć, czy będziesz żył jeszcze dzień, miesiąc, rok. Te myśli, uczucia, rozterki doprowadzają cię do wściekłości. . . Czy mogą doprowadzić do obłędu? - Zapanuj nad sobą - mruczysz zatrwożony - bo zwariujesz. Mam nie myśleć, nie czuć i nie wahać się? Tak. . . Dla tych, którzy nie myślą, nie czują i nie mają wątpliwości, przyszłość jest łaskawsza i daje im więcej szans. A ty zwijasz się z wściekłości i żalu, że przegrałeś wojnę. . . Przecież nie ty ją przegrałeś! Głupcze! Ty jesteś tylko ofiarą tej klęski i za nic, i przed ni- kim nie odpowiadasz. Nie ty podpisywałeś kapitulację. Zawsze odpowiadam przed sobą, przed własnym wstydem, przed sumieniem, przed. . . Przestań! Starałeś się walczyć do ostatniego naboju. Kim jesteś, żeby przypisywać sobie aż tak wiele? Stary, rozdygotany wagon zgrzyta, jęczy, trzeszczy. . . Jedzie, jedzie monotonnie, usypiają- co, jedzie na zachód, w głąb Rzeszy, pełen pokonanych, zwyciężonych, rozczarowanych młokosów, żołnierzy, podchorążych, rekrutów, zmobilizowanych pospiesznie urzędników, chłopów, robociarzy. . . - Nawet nie wiem, dokąd nas wiozą. - Jak to nie wiesz? Do obozu jeńców wojennych. Przemyconym bagnetem od dłuższego czasu starasz się podważyć deskę w podłodze. Podważyć tam, gdzie zarysowuje się szczelina, podciągnąć i wyciągnąć lub złamać. Złamać po cichu, by nie usłyszał niemiecki żołnierz, który zapewne siedzi w wieżyczce z tyłu wago- nu. Deska skrzypnęła, drgnęła, poruszyła się, wygięła. . . Odciąga ją już kilka silnych dłoni. Nagle wydaje się wam, że pociąg zwolnił. . . Wszyscy pochylają się, nasłuchują. To tylko wiatr inaczej zagrał w deskach, kiedy wagon znalazł się na łuku torów. I znowu pochylasz się nad podłogą, a serce wali ci jak młot. Szybciej! Deska trzeszczy, wyrywacie ją, szarpiecie, aż zgrzytają śruby. Udało się. . . Od spodu wpadł do wagonu wilgotny, zimny podmuch, szum rozpędzonych kół uderzających o spojenia szyn, zapach deszczu, wyraźna woń ziół z jesiennej łąki. Odkładacie w kąt wyrwaną deskę. . . Patrzycie w dół. W księżycowej poświacie widać tylko odbite błyski, błyszczące matowo linie stalowych torów i niewyraźnie majaczący szary grys. - Już! Skacz! Kolejno wsuwali się w wąską, podłużną czeluść i znikali. Pierwszy, drugi. . . - Boże! - krzyknął trzeci, spadając na tory. - Czy coś mu się stało? - wahasz się. - Nie zatrzymywać się! Szybciej! - Teraz ty - porucznik dotknął twojego ramienia, niemal cię popychając. Witek błyska- wicznie wsunął się w otwór. Chcę żyć, chcę żyć - tylko tyle pomyślisz. Ogarnął cię chłodny, silny podmuch jak prawdziwy huragan. Skoczysz w dół, uderzysz o rozpędzoną ziemię. Upadłeś twardo jak worek ziemniaków, tak sam to określiłeś. Gwałtowny ból w lewym przedramieniu. . . Omal nie krzyknąłeś. Przywierasz płasko do kamieni torowiska. Nad tobą szumi, drży przejeżdżający pociąg. Rozbłysły gwiazdy. Oddala się. . . Jeszcze przez chwilę leżysz między szynami, obserwując ich migotanie. Jestem wolny, żyję! 7 Żyjesz, ale czy jesteś wolny? Wpatrujesz się w mrok, chcąc wypatrzyć więcej niż mogą zobaczyć twoje oczy. Podniesiesz się, skokami ruszysz z powrotem w nadziei, że odnajdziesz kogokolwiek z tych, którzy skoczyli przed tobą. . . Tory będą jednak puste. Widocznie wszyscy natychmiast gdzieś się ukryli. Zejdziesz z nasypu i zagłębisz się w chłodnym, pachnącym grzybami i żywicą sosnowym zagajniku. Tylko ręka chwilami pobolewa. Ogarnie cię przejmująca radość, duma, zadowolenie z siebie. - Nie jestem już jeńcem! Wodzowie skapitulowali, ale ja, zwyczajny żołnierz, zwycięży- łem w ucieczce. Półprzytomny, jak we mgle, która nie jest na zewnątrz, lecz w tobie. Ostrożnie, powoli powędrujesz w kierunku Warszawy, unikając patroli, oddziałów wojska, kolumn jeńców pro- wadzonych przez żandarmów oraz granatowych policjantów, którzy ku twemu zdziwieniu patrolują drogi razem z niemiecką żandarmerią. O brzasku i o zmierzchu - najpewniej. Obie te pory wydadzą ci się najbezpieczniejsze, a już na pewno bezpieczniejsze od nocy, w której nie widać niczego, a to oznacza, że łatwo wpaść w pułapkę, oraz od dnia, który oświetla wszyst- ko, a więc i ciebie mogą dostrzec poszukujący, tropiący i starający się schwytać uciekinierów z pokonanej armii. Poruszanie się o zmierzchu i o brzasku uznałeś za swój indywidualny wynalazek i odczu- wałeś dumę, że stałeś się tak przebiegły i rozważny. Noce przesypiasz po stodołach i w kop- cach siana. Bałeś się spać pod mostami i wiaduktami, bo tu mogli pojawić się żandarmi lub strażnicy. Natomiast w ciągu dnia albo przeczekujesz, ukrywając się po opłotkach i zagajni- kach, albo też wędrujesz ostrożnie, unikając jakichkolwiek spotkań. Jeść! Konieczność jedzenia zmusza cię do szukania pomocy, a kto może nakarmić młode- go, przystojnego mężczyznę, jeżeli nie dziewczyna od knajpiarza, piekarza lub rzeźnika. . . - Do barów i knajp nie chodź, bo cię złapią. Kręcą się tam szpicle i żandarmi, legitymują- cy, sprawdzający każdego, kto wygląda podejrzanie. Do piekarni usiłujesz dostać się od tyłu. . . Przepędzi cię kudłaty, czarny pies, którego da- remnie będziesz chciał przekonać do siebie przyjaznymi gestami i cmokaniem. Dopiero teraz zauważasz, że ręka spuchła i zesztywniała. O zmroku zbliżysz się do olbrzymiego szyldu z wyraźnie narysowaną golonką, pętem kiełbasy i szynką jak prawdziwa. Na ten widok twój układ trawienny boleśnie przypomni o swych potrzebach. . . Przełyk, żołądek, dwunastnica, trzustka, śledziona, nerki, jelita zaczną upominać się o swoje! Jeść! - aż się zęby zaciskają, aż ślina ścieka do gardła, ukryty w tobie drapieżnik za- chłannie domaga się porcji mięsa. Sklep jest zamknięty, lecz na piętrze pali się światło. Ostrożnie pukasz do drzwi. . . Jesteś przecież w mundurze, co prawda, bez orzełka i dystynkcji, ale i tak każdy się zorientuje, że tyś polski żołnierz. . . A polscy żołnierze po kapitulacji to albo jeńcy, albo uciekinierzy. A mo- że już partyzanci? Drzwi otwierają się po długim oczekiwaniu i widzisz przed sobą potężnego, wąsatego rzeźnika, wciśniętego w nieco przyciasny czarny garnitur ze zbyt kusymi rękawami, spod których wystają białe, wykrochmalone mankiety koszuli. - Z nieba mi spadłeś, człowieku - mówi rzeźnik - bo jutro nie miałby kto zaciągnąć nie- boszczki na cmentarz. Grabarze gdzieś się na tej wojnie zagubili, rozbiegli. Jeść! - wykrzyczy w tobie każda cząstka ciała, bo wyczułeś nagle cudowny zapach wę- dzonki. - Jeżeli jesteś głodny, to zaraz cię nakarmię i napoję - mówi rzeźnik. - Tylko obiecaj, że pomożesz mi w tym pogrzebie. Obiecujesz? - Pomogę! - niemal wrzeszczysz z radości. - A głodny jestem strasznie! - To chodź - pociąga cię za sobą i już idziesz za nim na górę po stromych, skrzypiących schodach. 8 Przechodzisz przez pokój, w którym leżą sztywne zwłoki nieboszczki w jasnej trumnie, zbitej z sosnowych desek. . . Przyprowadził cię do kuchni, zatarł dłonie, błysnął białkami jasnoniebieskich oczu, otwo- rzył niskie drzwi z dykty. - Oto moja podręczna spiżarnia - jakże jest rozmowny. - Na dole nie mogę trzymać zapa- sów, bo się szczury na tej wojnie strasznie rozmnożyły i takie zrobiły bezczelne, że nawet do żywych warchlaków się dobierają. A zresztą, co przybyli wojacy do miasteczka, to konfisko- wali. . . Ale to uratowałem! Jedz, żołnierzyku, na zdrowie. Oczy wytrzeszczałeś z zachwytu na widok kiełbasy i szynki niedawno podwędzanej na jałowcowym dymie. . . - Jedz, żołnierzyku - zachęca rzeźnik. - A w nocy będziesz ze mną czuwał przy zwłokach. Ostatnio jest tylu zabitych, że do czuwania i modlitwy przy takim normalnym umarlaku, jak moja żona, nie ma chętnych. . . Z nieba mi spadłeś - powtórzył. Natychmiast wgryzłeś się w podrzucone pęto kiełbasy pachnącej czosnkiem. Nagle zabo- lała cię ręka. . . - Jedz, jedz, bo widzę, żeś głodny - mruczał rzeźnik - a potem posiedzimy sobie przy zwłokach. A i ubranie cywilne dam, bo w tych żołnierskich łachach daleko nie zajdziesz. Wyszedł, zostawiając cię samego. . . W kuchni leżał chleb już czerstwy, ale dla wygłodzo- nego młodego żołnierza, który przez ostatnie tygodnie stale nie dojadał, wydawał się niemal rarytasem. Dobiegły cię słowa modlitwy ciche jak szmer strumienia. Rozmodlony rzeźnik raz po raz unosił głowę i zerkał na zwłoki swej połowicy, ułożone w trumnie ustawionej na stole. Ubrana w nocną koszulę, przez którą prześwitywały fałdy tłusz- czu, jeszcze bardziej niż za życia przypominała świńską tuszę. Przełknął ślinę i poruszył dłonią, jakby sięgał po nóż. Nagle powieka umarłej rzeźnikowej drgnęła i na opłakującego ją tłuściocha zerkneło zie- lonkawe, matowiejące oko. - Boże! - przeżegnał się pospiesznie raz i drugi. - Czyżby cud? Oko było jednak martwe. Wtem rozległ się szeleszczący syk jakby głos węża: to z pani rzeźnikowej wolno uchodziły gazy. I nagle śmierć wydała ci się śmieszna i groteskowa. Jak z ubitej krowy - pomyślał rzeźnik i uśmiechnął się do wspomnień, bo zawsze śmieszył go ten moment, kiedy z jelit sztywniejącego zwierzęcia wydobywał się siarkowodór, w obli- czu śmierci gwałtownie szukający ujścia. - Oto los człowieka. . . Dusza, nie dusza. . . I po tobie. Pożarłeś już ćwiartkę miękkiego chle- ba i kiełbasę, i odczuwasz początki nasycenia. Tylko ta ręka zesztywniała, obolała. . . Masujesz łokieć prawą dłonią. - Ręka mnie boli, upadłem. . . - skarżysz się, patrząc w wyłupiaste, nieszczęśliwe oczy rzeź- nika. - Nie wiem, czy podźwignę trumnę. - Pokaż. Zrzuć te łachy. . . - rozkazuje pan Szynka, jak nazwałeś go w myślach, a ty błyska- wicznie obnażasz przedramię. - Aha. . . Aha. . . Aha. . . - mruczy, obmacując rękę. - Aha. . . Po prostu trzeba nastawić i do ju- tra wyzdrowiejesz. Żelazną dłonią chwycił cię za łokieć, a drugą nieco niżej zaczął silnie pociągać do siebie, aż kości zagruchotały. Zawyłem z bólu, w oczach pociemniało. - Już. . . Jutro będziesz mi pomagał - oświadczył spokojnie rzeźnik. - Na gnatach to ja się znam. . . Możesz mi zaufać. Kości ludzkie czy bydlęce takie same. - Odpuść mi grzechy moje - jęczał rzeźnik. - Daruj, że piłem, biłem cię, podduszałem nie- kiedy, że zatłukłem twą ukochaną kotkę, bo wciąż szczała na moje brzytwy i pędzle do gole- 9 nia. Wybacz, że cię zdradziłem nawet z twą własną mamusią, z twą siostrzyczką i z tym pie- gowatym parobkiem od kowala. . . Wybacz mi, że miałem węża w kieszeni i nigdy nie dałem ci pieniędzy na te kolorowe kapelusze, co ci się tak podobały u modystki, i za to, że cię po pijanemu za włosy zwlokłem ze schodów do piwnicy i tam zamknąłem na cztery spusty. . . Co za straszny grzesznik ze mnie! - Nagle spojrzał na Witka. - A ty masz żonę, żołnierzyku? - Mam - skinąłeś głową. - To dbaj o nią, kochaj i nigdy nie bij, bo jeżeli umrze przed tobą, to będziesz nieszczęśli- wy jak ja. Damscy bokserzy po śmierci swych żon mają wyrzuty sumienia do końca życia - biadał rzeźnik. - A najgorsze, że nigdy nie wierzyłem w jej chorobę i przezywałem leniwą krową, ociężałą klępą, nudną maciorą. . . Mówiłem tak - wyznawał z rozpaczą - bo przypomi- nała. . . Twarz miał ponurą, raz po raz unosił rękę, jakby chcąc odpędzić od siebie upiory i wspo- mnienia. Witek usiadł nieco z boku, bojąc się, że rzeźnik urazi go w ramię. Oparł głowę o blat stołu przy nogach zmarłej. . . Przeżegnał się, z trudem złożył dłonie i zaczął się modlić za jej duszę, za Iw, za swoją matkę i siostrę, za siebie. Rozpierała go sytość. Czuł się napełniony, najedzony i coraz bardziej senny. . . Modlił się, starając się ze wszystkich sił nie usnąć. Usłyszał za sobą dudniące chrapanie, rzeźnik już spał. Witek patrzył nieprzytomnie na czerwony kark, na migotliwy płomień wysokiej gromnicy, na nalaną twarz zmarłej, która wydała mu się teraz bielsza niż przed godziną. Przeżegnał się raz jeszcze i znowu rozpoczął modlitwę. . . Przerwała ją roztańczona Iw, w błyszczącym, haftowanym stroju toreadora, walcząca z wyimaginowanym bykiem. Po chwili stała się delikatną Colombiną. . . Rano obudził was staruszek proboszcz. We trzech znieśliście trumnę na dół. Pierwszy szedł ksiądz z krzyżem. Później ty, ciągnąc zwłoki pani rzeźnikowej na dwukołowym wózku. Kondukt zamykał rozmodlony rzeźnik. Odgrzebując w pamięci stare grzechy, wciąż błagał umarłą o ich darowanie. Nad cmentarzem wzbiło się rozkrzyczane stado kawek, gawronów i wron. Potknąłeś się na zakręcie i wózeczek, normalnie służący do przewozu połci mięsa i wędlin, zachybotał, pod- skoczył, przechylił się niebezpiecznie. Rzeźnik podbiegł z boku i podtrzymał trumnę w ostatniej chwili. - Uważaj pan! - wrzeszczał. - Uważaj. . . - Przepraszam - wybełkotał Witek. - Ten wózek jest taki chybotliwy, trudno utrzymać równowagę. - Niestety! Tylko ten wózek mi został. . . Wszystko zabrali żołnierze. . . I prawdziwy wóz na gumach, i konia, a nawet krowę i drób - mruczał rozzłoszczony rzeźnik. . . Po pogrzebie i dwuosobowej stypie, na której wypiłeś z rzeźnikiem litr, a może i więcej, bimbru, spędziłeś w gościnnym domu jeszcze jedną noc, lecząc potężnego kaca. Wywędrowałeś tuż przed świtem, ubrany w nieco za luźny garnitur, w którym rzeźnik brał kiedyś ślub z pochowaną wczoraj małżonką. I znowu wędrujesz ku stolicy, ale co przymkniesz oczy w chwilowej drzemce, widzisz rzeźnika przytrzymującego wózek ze zwłokami żony i słyszysz jego słowa wypowiedziane podczas stypy. Słowa, które przypomniałeś sobie i powtarzasz je w rytm swych kroków upar- cie, natrętnie. - Żołnierz i rzeźnik są podobni jak bracia. . . Zabijają. Zabijają. Zabijają. Żołnierz i rzeź- nik. . . Zwycięstwo uskrzydla. Zwycięstwo wywyższa. 10 Niemcy poczuli się uskrzydleni i wywyższeni. Uskrzydleni samolotami panującymi nad przestrzenią. Wywyższeni marszami zdobywców. Zagarnęli nową przestrzeń życiową na wschodzie i stali się pewni siebie, dumni z siebie. Jesteśmy najsilniejsi, najlepsi, niezwyciężeni. Teraz już konkretnie, realnie, prawdziwie. Już nie tylko w teoriach o swym nadczłowieczeństwie i wyjątkowej w dziejach ludzkości misji cywilizacyjnej wobec stojących niżej narodów. - „ Hejlu, hejli, hejla ” - - śpiewają przechodzące oddziały. Maszerujemy do przyszłości! Przed nami nowa Niemiecka Rzesza, nowy tysiącletni porządek i ład na ziemi. A jutro cały świat. . . ! Zakończenie pieśni dotarło do Iw przez firanki. Chłód upokorzenia i lęku przebiegł przez plecy. Opanowała się. . . Przymknęła oczy i palcami masowała powieki. Z purpurowego da spoglądali dwaj Niem- cy, twoi dobrzy znajomi, M. i F. Ciekawe, kim są teraz i co robią? A raczej, za kim idą? Czy też włożyli mundury? Mefi- stoles i Faust w marszu. . . Wydawało im się, że świat leży u ich stóp, a tymczasem była to tylko zmiażdżona, rozdarta gąsienica czołgu, puszka Pandory. - Jesteś zwycięzcą, panem podbitego kraju. Twoja władza jest absolutna, nieograniczona i możesz robić, co chcesz. - Naprawdę mogę? Wolno mi wszystko? - Wolno ci nawet mieć kaprysy! - Nie! Chcę pracować naukowo, systematycznie, planowo. - Proszę. . . Pracuj. - Potrzebuję karłów, wielu karłowatych podludzi, liliputów. Chcę, by ten niżej stojący na- ród w przyszłości stał się rzeczywiście niższy, pomniejszony, poniżony swymi rozmiarami. Chcę, żeby ci ludzie nawet wzrostem byli niżsi od nas, gorsi, zdegenerowani. Chcę. . . - Idea warta poparcia. - Potrzebne mi ich samice, skarlałe, kruche, delikatne. Chcę poznać przyczyny ich małego wzrostu i doprowadzić, by w przyszłości wszystkie kobiety tego narodu rodziły karłowate dzieci, aż powstanie posłuszny, podległy nam narodek liliputów. . . To mój cel. - W czym ci pomóc? - W odławianiu karlic. Muszę ich mieć jak najwięcej do eksperymentów genetycznych, a degradacja wymaga czasu. Przeobrażenie Polaków potrwa wiele pokoleń. . . - Tacy Pigmeje Europy? - Raczej Polmeje - zażartował, ale nie zabrzmiało to jak żart. - Polmeje będą organizować nam polowania na żubry, jelenie, wilki. . . Będą podstawiać zwierzynę, usługiwać, dbać o le- śniczówki i skanseny, zbierać dla nas grzyby, jagody i ślimaki. I oczywiście, mogą korzystać z naszej nauki, kultury i przemysłu. - Zrobię dla ciebie wszystko, Fauście. . . Czy przypominasz sobie awanturę karłów w „ Adrii ” ? Czy rzeczywiście słyszysz rozmowę diabła i uczonego, obu w czarnych, eleganckich mundurach gestapo? Czy współczujesz karli- cy? Każdy z nas ma swoją grozę i odmienne niebezpieczeństwa, lecz upiory i wrogów mamy tych samych. Czy to był sen? Czy rozmowa trwa? Iw przewraca się na drugi bok, usypia. . . Plakat przyciąga wzrok, wypełnia całe pole widzenia. . . Jasny, przejrzysty, oczywisty, może zbyt dosłowny, ale właśnie ta dokładność treści, jaki- mi chcą cię przerazić, dla nich ma znaczenie najważniejsze. 11 Ty, ja, on, wszyscy jesteśmy bezbronni, bez szans wobec tych twarzy uśmiechniętych, lecz zdecydowanych, i męskich, silnych sylwetek w mundurach lekko spłowiałych, co wydaje się naturalne w warunkach polowych i bitewnych. I te spojrzenia przenikliwe i bystre, oczy żoł- nierzy, którzy wiedzą, dokąd idą i czego chcą od przyszłości. Na czapce niemieckiego oficera lecący orzeł trzyma w szponach wieniec ze swastyką, od- wiecznym znakiem ognia. Na czapce sowieckiego komisarza plonie czerwona gwiazda, gwiazda świetlanej przyszłości z sierpem i młotem w środku. . . Przystanęłaś, przypatrujesz się, przestępujesz z nogi na nogę, a ja śpię tuż obok, w wó- zeczku na małych kółkach. Dwaj żołnierze ściskają sobie dłonie nad pokonaną Polską. Zaprzyjaźnieni, zbratani, zjednoczeni. - Nie ma już Polski - mruczy stara kobieta. - Znowu nie ma. Znowu nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie - podpowiada natrętna myśl. Tuż obok kolorowej sceny białe i różowe ogłoszenia, zarządzenia nowej władzy, informa- cje o twoich obowiązkach i srogich karach za nieprzystosowanie, lekceważenie, niewykony- wanie rozkazów i poleceń. . . Kara śmierci! Kara śmierci! Kara śmierci! Niemal za każde przewinienie grozi kara najwyższa. Właściwie nie ma już innych kar. Iw przeciera oczy, powieki drżą, zaciska pięści w bezsilnej złości. Dwóch przyjaciół, dwóch żołnierzy, dwa potężne państwa przemawiają do ciebie, Iw, i do twojego uśpionego bobasa, grożąc ci śmiercią za najdrobniejsze nawet nieposłuszeństwo. . . Ich przyjaźń, ich zbliżenie. A dla ciebie wyrok śmierci. - Idź do getta, Ofelio! Idź do getta. - Jakiś nawiedzony, obłąkany Hamlet wciąż powtarza te same zdania napotykanym żydowskim kobietom, starym, młodym, nawet dziewczynkom o dużych, ciemnych oczach, teraz przestraszonych i niepewnych. Spojrzał na ciebie, zawahał się, odszedł niepewny, bez słowa. . . I już idą. . . Przesuwają się pierwsze rodziny, pierwsi, którzy się godzą, pierwsi, którzy ule- gają lub chcą być pierwszymi tam, na rozległych terenach właśnie utworzonej żydowskiej dzielnicy miasta. Dwóch obcych żołnierzy ściska sobie dłonie na ulicznym słupie, Żydzi przechodzą obok nich, pchając, ciągnąc lub niosąc te okruchy dobytku, który pozwalają im zabrać niemieckie ustawy. A ty, Iw, i ja przy tobie powoli wracamy do naszego sennego mieszkania, gdzie Julia pich- ci już tę straszną słonawą marchewkę, którą wylewam, wypluwam i wymiotuję. - I co dalej? - patrzy na ciebie uważnie, jakby wiedziała, co odpowiesz. - Jak to, co dalej? - wzruszasz ramionami. - Po prostu trzeba żyć normalnie. Jeżeli godzisz się na klęskę, ponosisz klęskę! Jeżeli godzisz się na upokorzenie, jesteś upokorzony. . . Ulicami idą pochody przygarbionych, smutnych, osowiałych Żydów. . . Idą do bram getta jak do swojej ziemi obiecanej, wśród złych przeczuć i gorzkich przewidywań. Starali się zachowywać spokojnie, normalnie, jakby to była zwykła przeprowadzka lub wycieczka. Niektórzy z poczuciem wyższości wobec prześladowców, z godnością i pogardą. Ci dumni straceńcy trzymali głowy wysoko i wyobraź sobie, nawet się uśmiechali. . . Sztucz- nie, z przymusem, z goryczą, wbrew sobie, a często pod ciężkim spojrzeniem najbliższych, których oczy zaczerwienione były od płaczu, bezsenności, rozpaczy. Większość tych, którzy ulicami Warszawy pchali, ciągnęli, nieśli do getta to, co im po- zwolono zabrać z dorobku całego życia, nie łudziła się, że kiedykolwiek wróci do domu i po- przedniej codzienności. - Dlaczego oni są tak pokorni? Dlaczego się nie buntują? Boją się? Te pytania, często nie wypowiadane lub odwrotnie formułowane jak zarzut, zadawali sobie ci mieszkańcy stolicy, którym wydawało się, jeszcze wtedy, że wystarczy nie chcieć, postawić się, zaprotestować, by nie ulec. 12 - Polska została zagarnięta, zajęta z zachodu i wschodu, a ty? Czy to tylko klęska Polski? Czy również twoja klęska? Nie pomogła odwaga, bohaterstwo, wysiłek obrońców, nadzieja, poświęcenie, cierpienie, wiara, modlitwa. . . Najdotkliwiej, najboleśniej ciąży samotność. . . Dzień, w którym przekonałam się, że nie możemy liczyć już na nikogo, że Niemców nikt nie zatrzyma, nikt nie cofnie trzeciego roz- bioru w dziejach mojej ojczyzny, nie zdarzy się następny cud nad Wisłą. Ten dzień był dniem mojej wewnętrznej klęski. Kiedy dowiedziałam się o swej samotności, zrozumiałam. . . Żydzi wędrują do getta, a Julia rozkłada kolejny pasjans. . . Iw zaciąga się papierosem i wy- puszcza w powietrze idealnie okrągłe koła. Śpię pod kraciastą kołderką w drewnianym łóżeczku, nad którym zwisa tekturowy pajac przypominający Arlekina, wokół którego tańczyłaś w „ Adrii ” . . . Prawdziwa kukiełka siedzi zamknięta w szafie i czeka na lepsze czasy. Ilekroć Iw otwiera szafę i dostrzega czapkę z pomponami, wzdycha ciężko. Nie może nic zrobić, nic poradzić, nic zmienić. . . Może tylko czekać, ale czekać lubimy je- dynie wówczas, kiedy jesteśmy pewni, że nasze oczekiwanie zakończy się spełnieniem i ra- dością. . . Iw wcale nie jest pewna, czy jej czekanie zakończy się zwycięstwem. - Tak, tak, tak - mruczy pod nosem, zmagając się z myślami. - Zachowujesz się dziwnie! Weź się w garść! - Julia unosi głowę znad kart. - Nie wolno się załamywać. Ten koszmar kiedyś się skończy, a wtedy znowu będziesz tańczyć. Teraz ćwicz, utrzymuj formę, tańcz przed lustrem i, na litość, nie pal aż tylu papierosów nad tym dziecia- kiem! Nie odpowiadasz, podchodzisz do okna i z przerażeniem obserwujesz całe rodziny ciągną- ce i popychające swoje rozklekotane wózki. Żydzi z pejsami, w j armułkach, chałatach, poń- czochach. Ci typowi i inni, których w myślach nazywasz „ ucywilizowanymi ” . Oni nie wyglą- dają na Żydów. Dlaczego godzą się, dlaczego nie ukrywają swego pochodzenia? Potulnie idą, idą, przechodzą. Opaska za opaską, gwiazda za gwiazdą. Dokąd? - Dlaczego? - Co dlaczego? - Julia znowu odrywa się od pasjansa. - Dlaczego oni pogodzili się z przegraną, dlaczego nie uciekają, nie ukrywają się, nie bro- nią? Ich zgoda na własny los przeraża mnie, obezwładnia. - Nie mają szans - Julia wzrusza ramionami. - Zresztą, nas to już nie dotyczy. . . Och! W tym pasjansie zabrakło mi tylko jednej karty. Szkoda. . . - Jak to nas nie dotyczy? Mnie dotyczy! - z gniewem mówi Iw. - Przestań! - krzyczy Julia, a wykładane właśnie karty wysuwają się jej z rąk na podłogę. - Przeszkadzasz mi! - Przecież jestem pół- Polką, pół- Żydówką i na dobrą sprawę też powinnam pchać swój wózek w stronę getta - Iw sili się na ironię, lecz nagle zaczyna się wstydzić samej siebie, nie wiedząc właściwie, czego tak naprawdę się wstydzi. - Powinnaś o tym zapomnieć - głos Julii wyraża zdecydowanie. - Jeżeli będziesz pamiętać, to przegrasz i od razu możesz iść razem z nimi! - Robi nieokreślony ruch dłonią w stronę okna. - Rozumiesz? - Mam zapomnieć o ojcu? - Twój ojciec był czystej krwi Polakiem, wyłącznie Polakiem, pamiętaj! Nie musisz o nim zapominać, musisz kłamać! - głos Julii stał się beznamiętny. - I nie powinnaś się bać, bo strach cię obezwładni i przegrasz. . . - Ciągle mówisz o przegranej - Iw wzrusza ramionami. - Dobrze! Mogę zapomnieć, że mój ojciec był Żydem. Dlaczego jednak oni nie chcą tego zrobić? - Twój ojciec nie był Żydem! Rozumiesz? Ty nie musisz niczego udowadniać! - Julia na- rzuca ci swój tok rozumowania i jest z tego wyraźnie dumna. - Zapamiętaj! 13 - Dlaczego ci idący do getta nie zaprzeczają swemu pochodzeniu, jeżeli od tej odrobiny fałszu zależy ich życie? - Tylko niektórzy potrafią tak postąpić i właśnie ci wygrają - Julia rozkłada dłonie, usiłując wyjaśnić wszystkie szczegóły swego rozumowania za pomocą tego niewiele znaczącego gestu. - Czy tak głęboko kochają prawdę? Czy tak bardzo boją się kłamstwa? - Wszyscy nie mogą zaprzeczyć. Tylko niektórzy, a ty będziesz do nich należała - mówi Julia rozkazującym tonem. - Musisz przetrwać, a przetrwać możesz jedynie zatajając prawdę! I ty, i mój wnuk. - Czy to moralne? - drwisz z Julii. . . - Moralne? Przetrwać, przeżyć, być sobą nawet za cenę kłamstwa to właśnie jest moralne! Kłamać dla ocalenia życia to nie grzech, lecz mądrość. Iw spogląda na matkę, marszczy brwi. . . Chcesz istnieć, chcesz żyć, tańczyć, kochać, wychować tego chłopca, obwędzanego co dzień w papierosowym dymie? Żeby pozostać i żyć tu, musisz zaprzeczyć swemu pochodze- niu, zasłonić prawdę i pogmatwać przeszłość. - Fałszywe papiery? Julia przytakuje. Nie ma innego wyjścia. To konieczne. - On też - wskazuje na mnie - musiałby pójść z tobą do getta. . . Jest w jednej czwartej nie w porządku. . . - Julia zastępuje niewłaściwe słowa ogólnymi zwrotami. - Musisz myśleć nie tylko o sobie, ale i o nim. Dzwonek. Podchodzisz do drzwi. . . Otwierasz. Dozorczyni o lisich, sprytnych oczkach wpatruje się w ciebie taksującym spojrzeniem. - Pani nie idzie? - pyta. - Dokąd? - Julia udaje zdziwienie. - Tam gdzie inni Żydzi - mówi dozorczyni. - Nie jestem Żydówką. Przeciwnie, mam w żyłach połowę krwi germańskiej - z dumą oświadcza Julia. - Dlaczego miałabym iść? - Ale mąż był Żydem - mówi twardo i nieustępliwie dozorczyni. - I pani córka jest mie- szańcem, a mieszańcy też powinni iść do getta, razem z dzieciakiem. . . Tu przyniosłam opa- ski. . . Włóżcie je. . . - Myli się pani. Bardzo się pani myli. Mój mąż był z pochodzenia Flamandczykiem, a nie Izraelitą. - Julia stara się zachowywać spokojnie, lecz widzisz wyraźnie jej stopy drżące pod stołem. - I proszę mnie nie obrażać, przypisując mi męża Żyda! - Julia niemal krzyczy. Dozorczyni przez chwilę czuje się niepewna i zmieszana, a może nawet zawstydzona. . . Czyżby rzeczywiście mąż tej kobiety nie był Żydem? Tylko chwilę trwa ta rozterka. Już mi- nęła. . . Przebiegła i wścibska baba nie ma wątpliwości. Ze złością zerka na ciebie i na leżącego pod kołdrą dzieciaka. - Po pani córce to nie widać flamandzkiego pochodzenia - mówi z przekąsem - więc jak już panie ustalicie swoich przodków, to proszę to włożyć i nosić jak ci, których zobowiązują do tego przepisy nowej władzy. A ja i tak muszę wszystkie polecenia wykonać, jak mi władza każe. Chcę być w porządku. Kładzie opaski na szafce i uśmiecha się złośliwie, zadowolona z siebie. - Jutro do getta można też się przeprowadzić. - Rozgląda się po mieszkaniu. - Na te pokoje amatorzy się znajdą. Prawdziwi Polacy, porządni ludzie, a nie przechrzty i handlarze. - Won! - Julia wstaje i idzie w stronę dozorczyni. - Proszę się wynosić, bo inaczej zawia- domię żandarmów, że pani stary okrada opuszczone mieszkania. - Bezczelność! - krzyczy dozorczyni. - Mój mąż to najuczciwszy człowiek na świecie, ka- tolik i patriota. Wychodzi szybko, zatrzaskując z rozmachem drzwi. Iw podchodzi, bierze opaskę z gwiaz- dą i naciąga na ramię. 14 - Co ty robisz! Ani mi się waż! Zdejmij to natychmiast! - krzyczy Julia. - To wyrok śmierci. - A jeżeli zmuszą nas do pójścia do getta? - szepce blada, zdenerwowana Iw. - Nikt do niczego nas nie zmusi. Jeszcze dziś stąd się wyprowadzimy. Przeniesiemy się tam, gdzie nikt nas nie zna. . . Ta dozorczyni to szmata - wargi Julii zbielały i stały się węższe, twarz ściągnęła się i poszarzała. - Też się boisz - z satysfakcją zauważa Iw. - Jutro już nas tu nie będzie - mówi z goryczą Julia. - Szkoda mi tylko niektórych mebli. Naprawdę są śliczne. . . Może zdołamy je zabrać. Iw przegląda się w lustrze. Wciąga opaskę wyżej na przedramię. . . - Wyrzuć to! Natychmiast! Nie ma wątpliwości. Julia ma rację. Powoli zsuwasz opaskę, zdejmujesz. . . W kuchni pło- nie ogień. Otwierasz piecyk i wrzucasz biały kawałek płótna wprost na węgle. Zostanie tylko popiół. - Widzisz, jakie to proste! Jakie proste. . . - mówi Julia z triumfem. Następną opaskę otrzymałaś od Danusi, kuzynki ojca. Przyniosła ją w dobrej wierze. Najgłębiej przekonana, że razem z nią powędrujesz do get- ta. Rozczarowała się. Kolejna opaska z gwiazdą najpierw zajaśniała, a potem sczerniała na rozżarzonych węglach. Iw uśmiechała się ironicznie. - Mam wrażenie, że gdybym włożyła tę opaskę, mogłabym równie łatwo i szybko spło- nąć. . . - powiedziała, poprawiając haczykowaty kosmyk włosów nad czołem. - Nie powinnaś - szepnęła wyraźnie zgorszona Danusia. - Gwiazda jest naszym symbo- lem. . . - W tym wypadku to raczej etykieta odbierająca człowieczeństwo - mruknęła Iw. - A moim symbolem jest on - ściszyła głos i delikatnie dotknęła moich włosów. Chodzę po Warszawie z wyrokiem śmierci. Niosę go w swoich żyłach, oczach, włosach. Skazana, której cudem udało się uniknąć stryczka, uciec z pochodu, umknąć spod muru. Prze- ślizguję się między domami, zadowolona i dumna z udanej jak na razie gry z losem. . . Jak długo będzie ci się to udawało? Jak długo los będzie ci sprzyjał? Każda gra kiedyś się kończy, nawet najlepszy gracz stale ryzykuje. Teraz stawką jest życie, przeżycie, istnienie, przyszłość. Oswoiłaś się. . . Zwierzę oswojone ze śmiercią to ty. Im więcej śmierci wokół, tym mniej lęku w tobie. Śmierć cię przeraża, gdy jej nie znasz. . . Teraz jest blisko, bliżej niż kiedykolwiek. Jej wie- czorny cień przesuwa się obok ciebie. . . Szare twarze trzech żandarmów ukryte pod stalowymi hełmami przepływają jak we śnie. . . Co przypominają? Osmalone kariatydy z pałacu Kronenbergów. Ich spiżowe czoła widziałaś przedwczoraj. - Po co oddalasz się aż tak daleko od domu, Iw? - To ja, Śmierć - dobiega cię szept zza rogu ulicy. - Cofnij się, bo wpadniesz wprost na mnie. Jeszcze nie chcę cię schwytać, jeszcze nie dziś. . . Rozglądasz się nerwowo i już wiesz, że za rogiem dzieje się coś złego. Warkot motorów, tupot podkutych butów, nawoływania. . . - To ja, Śmierć, uciekaj, nie chcę cię, jeszcze nie teraz. . . Cofnij się. . . Cofasz się posłusznie i bramami, studniami, zaułkami dochodzisz do następnej przecznicy, gdzie ogarnia cię pozor- ny spokój. Przechodnie nie przyspieszający kroku, cisza przerywana tylko natrętnym szcze- kaniem wyłupiastookiego pekińczyka, prowadzonego na smyczy z pozłacanej skórki. . . - Przyzwyczaiłam się! - Przyzwyczaiłaś się do mnie - mruczy obojętnie Śmierć wyczekująca za rogiem, w którejś bramie, w pobliżu, niedaleko, na wyciągnięcie ręki, tuż, tuż. 15 Niekiedy śmiejesz się nerwowo w twarz Niemcom, a oni uważają to pewnie za uwodzi- cielską kokieterię. Przyglądają się twoim nogom, bo twoje nogi są piękne, Iw. . . Obserwują cię, dopytują się o ciebie, obgadują cię. . . Są zachwyceni, podnieceni, przejęci, oczarowani. . . I nikt nie pomyśli, że to ja jestem skazana w tym dziwnym, okrutnym pościgu, wśród mę- skich uśmiechów i spojrzeń, że to na mnie ciąży główne oskarżenie i można mnie zabić na- tychmiast, bez sądu, w każdym momencie, jak srebrzystą gołębicę, do której przedwczoraj celowały z wiatrówek obok naszego domu dzieciaki z Hitlerjugend. - Uważaj, Iw. . . To jeszcze nie twoja pora. . . Ten cywil w bramie naprzeciw uporczywie wpatruje się w ciebie, taksuje sylwetkę. - Ostrzegam cię, bo za bardzo zbliżasz się do mnie - powtarza echo Śmierci, tej samej sta- rej Śmierci. Można mnie zabić bezkarnie! Dla kaprysu! Zabijając mnie, zasługujesz na nagrodę i po- dziękowanie. Nagroda! Żywy szmal za zadenuncjonowanie. . . Jasnowłosa dziewczyna pcha wózek z uśpionym niemowlakiem jak mój syn. - Odmówili mi prawa do życia, do istnienia. . . - Z ciebie chcą tylko uczynić niewolnika, a mnie odmawiają człowieczeństwa. . . Idziesz starym szlakiem, przynajmniej usiłujesz iść, jakby się nic nie zmieniło: Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem aż do placu Zamkowego z osmaloną po wrześniowych nalotach wieżą Zamku Królewskiego. Chciałaś dzisiaj pójść ulicami, które tak bardzo lubiliście z Witkiem, ale to nie są te same ulice. Szła przez Warszawę jak przez miasto, które jej zabrano, które straciła. Czy wyobrażasz sobie, że nagle mógłbyś stracić swoje miasto? Nie było to miasto obce, lecz miasto utracone, niebezpieczne, niemal wrogie, podejrzewane o najgorsze. I ta Śmierć wciąż przykładająca palec do ust. . . - Jestem, czekam, pamiętam. Wierzyłaś, że znasz tu wszystkie uliczki, zaułki, bramy i podwórza, że znasz przechodniów przed sobą, za sobą, obok ciebie. Chcesz opanować strach i boisz się jeszcze dotkliwiej. Początkowo nie rozumiałaś, dlaczego. Dzisiaj, po kilku tygodniach lęku, już wiesz. Boisz się, bo odebrano ci prawo do życia. . . W mieście, które traktowałaś jak swą ojczyznę. Boisz się, bo ulice, które uważałaś za swoje, raptem przestały do ciebie należeć. Przeraża cię każdy czarny, zielony lub granatowy mundur, ostrzejszy gwizd, dźwięk, wołanie, mocniej postawio- ny krok, szybszy niż zwykle ruch, nawet przeciąg z mijanej bramy. Osaczona we własnym mieście, ścigana jak na polowaniu z nagonką. Strach, Śmierć, cóż za kapryśni myśliwi, jednych prowadzą do zagłady, a innych ostrze- gają. I nie wiesz, dlaczego? Chwilami nienawidzisz swego miasta, jego ulic, placów, zatłoczonych kawiarni, knajp, fryzjerów, hoteli, eleganckich salonów mody i sklepów. Zagryzasz wargi, zaciskasz pięści i czujesz, że za chwilę zaczniesz wyć, jak wyją psy zamykane przez hycla. . . Pamiętasz szopę na skraju miasta, gdzie mieszkał? Myślałaś, że to głosy ludzi, głosy bez zdań, słów, a to tylko psy cierpiały, skamlały, wyły. Aby wyrazić cierpienie, nie potrzeba języka, logiki, pojęć, gramatyki! Wystarczy wyć, aby być sobą. Iw! Co się z tobą dzieje? Do- kąd doszłaś w tej wędrówce lęków? Przechodzisz obok „ Adrii ” i bledniesz. . . Tańczyłaś trzydzieści metrów stąd, na lustrzanej tafli, a twój mały Arlekin siedział w blasku reflektorów i uśmiechał się twarzą lalki. Brawa, dygnięcia, gesty pożegnalne, duma, że tańczysz lepiej od innych. . . A teraz tłumisz w gardle wycie jak zbity psiak. 16 Przestań. . . Pomyśl chociażby o tym chłopcu, o swym synku i o Witku, który może jeszcze żyje. . . Opanuj się. Powoli z każdym krokiem, z każdą mijaną bramą poznajesz strach, aż przesta- niesz się bać, wpadać w panikę i rozpacz. Nie znałaś dotychczas praw strachu i nie sądziłaś, że można ulec im aż do takiego zezwierzęcenia, że już nie słowa są potrzebne, lecz wycie, jęk, skowyt. . . Zrozum, Iw. Strach staje się wszechwładny. Strach zmienia twoje myśli, uczu- cia, zamiary, nawet nadzieje, że przetrwasz. Strach poniża. - Chodź tu! - woła za tobą niski, krępy mężczyzna. Czy to karzeł, którego zapamiętałaś z awantury w „ Adrii ” i z sutereny, , gdzie wyrabiał ołowiane kule? Podobny, ale to nie on. . . tamten był niższy. - To zły człowiek! Uciekaj! - podpowiada Strach. Strach też cię ostrzega. Może zabijać, może i pomóc. Nie bój się swego Strachu, jeżeli cię ostrzega. Dziś ostrzega, a jutro? Czy Strach ma zawsze rację? Przyspieszasz kroku i dopiero na rogu, skręcając, oglądasz się trwożnie. . . Nikt cię nie ściga. A przynajmniej tak ci się wydaje. Idziesz wzdłuż pałacu Kronenbergów, z którego patrzą w niewyobrażalną dal różowozłote twarze kariatyd, wyprostowanych, szlachetnych, dumnych. Kariatyd tak chętnie porównywa- nych przez Witka do ciebie. Co to? - Oczy rozszerzają się w zdziwieniu, zaskoczeniu. Za- trzymałaś się jak wryta, dłonią zasłaniasz usta, by nie krzyknąć. Kariatyda spogląda w obłoki błękitnym, jasnym, żywym spojrzeniem. . . Takie oczy ma tylko Lili, twoja dawna przyjaciółka z „ Adrii ” . Najpiękniejsze oczy, jakie widziałaś w życiu, oczy, których zazdrościsz. . . Te oczy są przyjazne, życzliwe, a co ważniejsze, dają ci poczucie pewności siebie. Nie zastanawia cię, jak to się stało, że kamień ożył? Usta też się otwierają, jakby za chwilę miała przemówić. - Niemożliwe, to przecież niemożliwe. Zamykasz powieki, a kiedy je otwierasz, kariatyda jest znów tylko sobą, kamienną kobietą z twarzą antycznej maski. - Za często wychodzisz. Siedź w domu przy dziecku. . . - Julia używa rozkazującego tonu. - 1 przestań tyle palić! Wiesz, że ma rację. Dzieciak po prostu pływa w dymie. Wyciąga radośnie ręce w kierunku idealnie okrągłych kółek, wzbijających się w powietrze z twoich ust po każdym głębszym zaciągnięciu się papierosem. - Niech się hartuje - odpowiadasz sennie, gasząc peta w popielniczce. Pochylasz się nad drewnianym łóżeczkiem. Przytulasz mnie, unosisz, całujesz w skroń, na której złocą się pierwsze delikatne loczki. - Wszyscy cię kochamy, Iw! Nikt nie zrobi ci krzywdy. - Niepotrzebnie uciekasz od nas. - Naprawdę nie musisz mnie unikać i przechodzić na drugą stronę ulicy, kiedy mnie wi- dzisz. . . Jestem uczciwy i możesz liczyć na moją pomoc. - Jak możesz podejrzewać, że mogłabym cię zadenuncjować! Obrażasz mnie! Powtarzają się te słowa. . . Dawni bywalcy „ Adrii ” , znajomi twoi i Witka, adoratorzy, jak ten zezowaty pan Stasio czy jasnowidz o nawiedzonym, błyszczącym wzroku, przekonują cię o swej życzliwości. Ufasz im, a jednak unikasz. Wiesz dobrze, że na stu uczciwych, przyjaznych, szczerych, chcących ci pomóc, wystarczy spotkać jednego, który cię nienawidzi, i zginiesz. Lubiłaś lekcje muzyki u znakomitego profesora Dawida, kompozytora, skrzypka i pianisty. - Pani ma wielki talent, słuch muzyczny i wyjątkowe poczucie rytmu - powtarzał wiele ra- zy. - I jeżeli, drogie dziecko, zapracujesz, zostaniesz wielką artystką. Wierzył w ciebie, ufał twoim zdolnościom i wypowiadał słowa, których od niego oczeki- wałaś. Życzliwy, przychylny, przyjazny. Dlatego postanowiłaś znowu przychodzić na lekcje. Wojna gdzieś tam się toczy, okupacja trwa, a ja muszę myśleć o tym, co w moim życiu najważniejsze, o tańcu i muzyce, i rytmie, który mnie porusza - myślała Iw, idąc do ukocha- nego profesora. 17 Jeżeli w przyszłości mam powrócić do tańca, nie mogę zapomnieć tego, co umiem, czego już się nauczyłam. Uczyć się, ćwiczyć, pamiętać i przetrwać. Profesor zajmował czteropokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze nowoczesnej kamie- nicy o dużych oknach, balkonach i szerokich schodach. Zachwycał cię wydłużony kształt białego fortepianu, przy którym mistrz zapisywał swe pomysły i dopracowywał kompozycje. Windą wjechałaś na pierwsze piętro. . . Jeszcze raz przejrzałaś się w prostokątnym lustrze, przygładziłaś włosy i z bijącym sercem nacisnęłaś dzwonek. W wizjerze zamigotał odblask i usłyszałaś donośny głos Salome: - Pani Iw przyszła! Otworzyła błyskawicznie drzwi i zarzuciła ci ręce na szyję, prz ytuliła cię, pocałowała. Od- sunęła się i zauważyłaś jej zaczerwienione oczy. Czy ośmioletnia dziewczynka może mieć oczy aż tak zmęczone? Płaczem? Bezsennością? - Dzień dobry - usłyszałaś głos profesora dobiegający z długiego korytarza. - Dzień dobry - wyciągniesz dłoń, a on jak zwykle pochyli się i wyciśnie na niej tradycyjny pocałunek. - Co się stało? - W nienaturalnej, napiętej atmosferze nagle stajesz się intruzem przybywającym nie w porę. - Może przyjdę jutro? - Przeprowadzamy się do getta - beznamiętnie odpowiedział profesor. - Za kilka dni już nas tu nie będzie. - Mój Boże. . . Pan jest przecież Żydem - wyszeptała, a właściwie jęknęła Iw z zażenowa- niem. - Ja też niemal o tym zapomniałem, ale przypomnieli mi sąsiedzi, szczególnie pewien gorliwy folksdojcz, który chce się tu wprowadzić i zastrzegł, że nie mam prawa ani sprzedać, ani zabrać mojego fortepianu - spokojny dotychczas głos profesora lekko zadrżał. - Najgor- sze, że nie umiem się bronić. . . Strącono mnie na dno! - Dlaczego? Nie rozumiem? Czy nie można się ukryć, przeczekać? - zdziwiła się Iw. - A pani. . . ? Pani nie idzie do getta? - spytał profesor wyraźnie zdenerwowany. - Oczywiście, że nie pójdę! Dlaczego mam iść? - Dlatego, że idą wszyscy, wszyscy Żydzi. - Jeżeli wszyscy chcą zginąć, to ja też mam iść do rzeźni? Profesor umilkł. Salome patrzyła na ciebie źrenicami rozszerzonymi ze zdumienia. - A gdzie jest pani domu? - pytasz zaniepokojona. Zawsze witała mnie pierwsza, więc cóż ją teraz powstrzymuje od powitania? - Są wyraźne zarządzenia, a za niepodporządkowanie się im grozi śmierć. - Zarządzenia te wydają wrogowie ojczyzny, a pan namawia mnie, żebym się podporząd- kowała? - w głosie Iw dźwięczało oburzenie. - Podporządkowanie się tym zarządzeniom uważam za nieuczciwe, niemoralne, ohydne. Nigdy nie pójdę do getta. - Może i ma pani rację, ale ja jestem zbyt znany i wszyscy wiedzą, że jestem. . . i kim je- stem. Codziennie zagląda dozorca, granatowi policjanci też o mnie pamiętają. Dopilnują. . . Nie mam szans. - Twarz ma smutną, zszarzałą. Nagle zrozumiałaś, że profesor zrezygnował już z walki i, być może, sam tego żałuje. - Kto rezygnuje, ten przegrywa, panie profesorze - mówisz bardziej do siebie niż do niego. Nie odpowiada, odwraca głowę, dłonią wskazuje ci drzwi do salonu. - Czy będę mogła przychodzić na lekcje do getta, panie profesorze? - Oczywiście, Iw, jeżeli nie będziesz się bała i wstydziła. - Na pewno nie będę się wstydziła. - W getcie nie będę miał fortepianu. Zabieram ze sobą skrzypce. . . - Uwielbiam grę na skrzypcach. W „ Adrii ” często tańczyłam przy ich akompaniamencie. . - Pani przyszła przecież na lekcję, a więc dzisiaj możemy korzystać z białego fortepianu - mówi ze smutkiem. - A gdzie pańska żona? - Nie umiesz powstrzymać ciekawości. 18 - Ach, to nieprawdopodobna historia - profesor macha nerwowo dłonią. - Nieprawdopodobna, ale bardzo kobieca. Sądzę, że sama zdecyduje się opowiedzieć pani, co się stało. Teraz siedzi w sypialni, płacze i zastanawia się, co dalej. - Może do niej pójdę? - proponuje Iw. - Nie. . . Nie wybaczyłaby mi, że pozwoliłem pani tam wejść. Sama o wszystkim pani opo- wie. Na pewno. Sądzę, że podczas lekcji dojrzeje do takiego postanowienia. Dwie godziny miną szybko. I wtedy usłyszysz ciche, zawstydzone wołanie z kuchni. - Dawidzie. . . Poproś panią Iw, żeby do mnie wpadła na chwilę. - Tragedia - zwierza się pani Rachela ze swego nieszczęścia. - Pochyliłam się nad sedesem i z ust wypadła mi sztuczna szczęka. Tak. . . Przechodziłam kiedyś ostre zapalenie dziąseł i straciłam zęby. Szczęka wypadła, zabłysła w kipieli i popłynęła, spłynęła, a ja już nie zdąży- łam jej wyłowić. . . Stałam tylko nad sedesem i płakałam, i wołałam: „ Nie! Nie! ” I jak ja teraz pójdę do getta bez dolnej szczęki? - Sądzę - odpowiedziała Iw - że w getcie mieszka wielu znakomitych dentystów i nie bę- dzie pani miała z tym kłopotu. - Chyba masz rację, Iw, a przez całą drogę do getta nie otworzę ust do nikogo. Kiedy trzy dni później ponownie przyjdziesz do profesora, zobaczysz na drzwiach błysz- czącą mosiężną tabliczkę z obcym nazwiskiem. Niespodziewanie wpadniesz na Lili biegnącą do tramwaju. Zatrzymała się zaskoczona, z takim wzrokiem, jakby zobaczyła ducha. Już wiesz, że patrzy tak dlatego, iż nie nosisz opaski, nie jesteś w getcie, a ona, twoja przyjaciółka, również artystka, wie, że ty, Iw, chociaż jesteś skundlona i nierasowa, to na do- datek nie przestrzegasz przepisów, o których pouczają wiszące na okrągłych słupach ogłosze- nia. Ty tu? - mówi jej spojrzenie. - Jakże się cieszę, zastanawiałam się, co u ciebie? Siadacie przy stoliku w najbliższej kawiarni i plotkujecie. Jak dużo się zmieniło, właściwie zmienił się cały wasz świat. - Twój mąż wrócił? - Nie wrócił i na razie nie mam od niego znaku życia. - Idź do wróżki. . . Dam ci adres. Ona jest wspaniała. Patrzy na dłonie, źrenice jej się rozsze- rzają i wszystko mówi. Weź fotografie, popatrzy i od razu powie ci, czy żyje. . . - Tak, oczywiście, pójdę do tej jasnowidzącej - Iw odpowiada bez przekonania, bo przecież Julia dorabia teraz jako wróżka i schodzą się do nich wieczorami różne typy z prośbą o rozja- śnienie przyszłości. . . A więc dlaczego miałabym iść do obcej wróżki, kiedy w domu mam własną, osobistą Pytię. Kelnerka stawia przed wami niebieskie filiżanki ze złotym szlaczkiem. Kawa ma kwasko- waty smak: wyczuwasz w niej paloną fasolę i jęczmienne ziarno. Podczas wojny prawdziwa, mocna, pachnąca kawa stała się rarytasem. - A co z Królem Tanga? - nagle pyta Lili. - Nie odzywa się, wyjechał i umilkł. - Kulisz się w krześle. - Ostatnią wiadomość od niego otrzymałam tuż przed wkroczeniem Niemców. - Byliście tacy zakochani - wzdycha Lili. - Wszyscy w „ Adrii ” sądzili, że wyjdziesz za mąż właśnie za Króla Tanga. . . Gdyby się nie pojawił ten twój mł odzieniec z dobrej rodziny, może tańczyłabyś dziś w Madrycie, Lizbonie, Buenos Aires. . . - Dlaczego mi o tym przypominasz? - ogarnia cię rozgoryczenie. - Och, nie gniewaj się. - To pytanie wyraźnie ucieszyło Lili, której chyba zależało na po- budzeniu twych pragnień. - Krążą teraz o nim różne dziwne ploteczki, chociaż to wydaje się prawdopodobne. - Jakie ploteczki? 19 - Podobno twój Król Tanga był rosyjskim szpiegiem - Lili ścisza głos do zupełnego szeptu. - Bardzo ważnym szpiegiem. Aż zarumieniłaś się z wrażenia. . . Rzeczywiście często jeździł do Moskwy i Leningradu, a więc kto wie, kto wie? . . . I nagle strach, bo przecież często widywano was razem, a więc te okruchy szpiegostwa ciążą teraz na tobie. Dodatkowy, niebezpieczny ciężar. - Skąd wiesz? - dopytujesz się nerwowo. - Wiem, ale nie mogę ci powiedzieć nic więcej. - Lili uśmiecha się i przykłada do ust palec z długim, drapieżnym, koralowym paznokciem. - Przyznam się, że nie byłam zaskoczona. - Nie byłaś zaskoczona, dlaczego? - Te jego dalekie podróże i te znajomości, i pieniądze. Szastał pieniędzmi. - Nieprawda, wcale nie był aż tak bogaty - protestujesz. - Nawet pożyczał pieniądze pod zastaw zegarka. . . Mówił, że pomaga mu żona, bardzo bogata i piękna paryżanka. - Może ukrywał przed tobą dochody? - ironizuje Lili. - To nieważne. . . Pamiętam, jak za- chwycali się nim rosyjscy, a raczej sowieccy dyplomaci. - Zachwycali się jego kompozycjami i mistrzostwem, z jakim grał na skrzypcach i forte- pianie. Nieprzypadkowo nazywali go Królem Tanga. . . - Mówisz tak, bo go kochałaś. A może nadal kochasz? W każdej plotce tkwi jednak zia- renko prawdy. A zresztą, sowiecki szpieg to brzmi tak podniecająco. - Dla mnie nie brzmi podniecająco, raczej przerażająco - wzrusza ramionami Iw, wypo- wiadając głośno tylko pierwsze słowa. Na pianinie przygrywa gładko przylizany mężczyzna o podłużnej, rumianej twarzy. Uważ- nie przygląda się obu młodym kobietom. Czarujący uśmiech. . . Skąd znam ten uśmiech? Ależ tak, z „ Adrii ” . . . Tam też grał na pianinie podczas popołu- dniowych koncertów. Uśmiech grzeczny, wystudiowany, uśmiech w sam raz, ledwie życzli- wy, bardziej pogardliwy. Pochyla w ukłonie głowę z wypomadowaną, gładko przyczesaną fryzurą. Czarujący pan. - To 0. - odpowiadasz lekkim skinięciem głowy. - Teraz już von 0. - dodaje Lili. - Niedawno został folksdojczem. - Och! - wyrywa się przerażonej Iw. - A więc jestem w niebezpieczeństwie? Spogląda na zegarek. 0. już gra długo. Rozpoczął swój koncert od „ Dla Elizy ” Beethovena. W „ Adrii ” grał równie pięknie i elegancko. - Już czas - dotykasz tarczy zegarka. - Późno, a mój syn choruje. Kaszel, wysypka. . . Wy- obraź sobie, że lekarz nazywa to uczuleniem. - Uczulenie? Nigdy nie słyszałam o uczuleniach - dziwi się Lili. 0. gra sonatę Brahmsa. . . Iw ponownie zaczyna się niecierpliwić. - Czy wiesz, że teraz nie wolno mu zagrać Mendelssohna? - pyta Lili i odpowiada półgło- sem. - Bo Mendelssohn był Żydem. - Chodźmy już - Iw odsuwa krzesło. Von 0. słyszy szelesty, odwraca głowę. Jego stalowe oczy przenikają, dotykają Iw. Ogar- nia cię panika przed tym ścigającym wzrokiem. On wie - myślisz - a ci, co wiedzą, mogą być niebezpieczni. Przecież może mnie wydać, zawołać policję, żandarmów. Podnosisz się i szybko odchodzisz między stolikami. Lili z trudem nadąża za tobą. Sprawia wrażenie bardzo niezadowolonej. Stalowe, zimne oczy odprowadzają was aż do drzwi. Już na ulicy Iw czuje się lepiej, bezpieczniej. Boże, czy zawsze będę uciekała, ukrywała się, chowała. Wyjeżdżała ukradkiem. . . ? Jakie to poniżające! Potrząsasz głową z rozpaczą. A może wcale tak złowrogo nie patrzył, może tylko tak mi się zdawało. A on po prostu ma przenikliwy wzrok? 20 - Nie martw się - mówi Lili. - Skończy się ta piekielna wojna i znowu będziemy normalne. Chociaż. . . Czasami nie wiem, co oznacza słowo „ normalny ” . . . - Gdyby wrócił Witek i odezwał się Eduardo - wzdycha Iw. - Bez nich życie wydaje się trudne do zniesienia. A co gorsza, wyobraź sobie, czuję się już bardzo, bardzo stara. Jakbym miała pięćdziesiątkę. - Daj mi swój nowy adres - prosi Lili, mrużąc niebieskie oczy. - Adres? Ach tak. . . - Szybko zapisujesz ulicę i numer mieszkania. W tym zapisie tylko uli- ca jest prawdziwa, dom, w którym mieszkasz, przesunął się o dwadzieścia numerów dalej, a mieszkanie o siedem. Kręcisz głową, wzdychasz. . . Oduczyłaś się mówić prawdę, oduczono cię mówienia praw- dy. Dowiedziałaś się, że prawda jest dla ciebie niebezpieczna, a kłamstwo to ratunek. Boisz się prawdy, wolisz kłamać, musisz kłamać, by przeżyć, by przeżył twój syn. Aż się pochyliłaś od tego ciężaru. I jak żyć z prawdą, która może zabić, i z kłamstwem, które cię ratuje? Lili pożegnała cię, ucałowała, zniknęia w zatłoczonym tramwaju, przeznaczonym dla tu- bylców. Stary wagon zazgrzytał, zapiszczał, zadudnił na zwrotnicy. Zostałaś sama na nieco sennej ulicy, pełnej słońca. Wracasz do domu, do matki, synka i lustra. Julia pracuje, tyra - jak to określa - w szpitalu, jest pielęgniarką, a właściwie kimś na pograniczu pielęgniarki i salowej. Teraz często narzeka na swój los. Jest niezadowolona, że zostałaś tancerką. Los tancerki pół- Żydówki pod okupacją rasistów to obłęd! Przecież nie możesz nigdzie tańczyć, bo zaraz ktoś by cię wydał, doniósł, zaczął szantażować. Po co zostałaś tancerką, a nie kucharką siedzącą gdzieś na zapleczu knajpy? Albo krawcową. . . O właśnie! Może nauczysz się szyć? Przypominasz sobie rozmowy z poprzedniego dnia i dławi cię wściekłość, bo znowu ci się nie udało, znowu przegrałaś. I co z tego, że tańczyłaś coraz lepiej i piękniej, że brawa trwały coraz dłużej, jeżeli dzisiaj wolno ci tańczyć tylko przed zwierciadłem. Idiotyczne, bezna- dziejne, głupie życie! Ulica wydaje się tak spokojna i cicha, że i ty nagle też ulegasz złudzeniu bezpieczeństwa i pewności siebie. - Ty, Iw, przeskakujesz z nastroju w nastrój błyskawicznie, jakbyś zmieniała majtki, raz żałoba, raz wesele, czerń lub biel. Uśmiechasz się. . . Wojna się skończy, a ty musisz zachować figurę, wygląd, sprawność. . . Nie wolno ci przytyć, a tak lubisz jeść. Codziennie ćwicz przy drążku, ćwicz systematycznie. W domu, na spacerze, na drążku, na schodach i. . . Idiotyzm! - Tak! Przygotuję „ Zdradę Afrodyty ” , tylko do jakiej muzyki, bo nikt dotychczas nie opisał tamtego epizodu, kiedy bogini miłości porzuca nudnego i pracowitego Hefajstosa dla piękne- go, porywczego i szalonego Aresa. A może ktoś skomponuje dla mnie taką właśnie suitę. . . Mogłabym poprosić Dawida, mojego najwspanialszego profesora. Rozmawiasz sama ze sobą, wykłócasz się o drobiazgi, o szczegóły. . . Czy kostium Afrodyty można uszyć ze złotej lamy? A może lepiej ze srebrnej? Tunika z jedwabiu opada na lustra parkietu, ostre światło wyłuskuje nagą Afrodytę i prowadzi ją w sceniczną dal. . . Zgiełk saksofonów. . . Ściemnienie. . . Ares umiera, a na twarz bogini pada cień pamiętliwego, boleśnie urażonego Hefajstosa. . . Dwa pajace! Hefajstos i Ares! Dwa pajace z życia współczesnej kobiety. Tak! Obaj wycięci z tektury, a światło, zbliżając się lub oddala- jąc, będzie ich powiększało lub pomniejszało. Tacy są! Właśnie tacy! A może to kukiełki? Siedzą jak twój Arlekin. . . Po jednej stronie smutny Hefajstos, po drugiej zapalczywy Ares, a ty tańczysz między nimi. . . Naprawdę ważny jest tylko twój taniec, taniec, od którego zaczyna się inne, lepsze życie. Zajęłaś się światłami, kolorystyką sceny, współzależnością muzyki i natężenia światła. Hefaj- stos i Ares, pokój i wojna, i taniec, bez którego umierasz, Colombino, usychasz, rozsypujesz się wewnętrznie. 21 Lśniący, czarny samochód przejechał obok i zatrzymał się po drugiej stronie, może trzy- dzieści, czterdzieści metrów przed tobą. . . Oszałamiająco piękna blondynka wynurzyła się z wnętrza, a obok wysmukły esesman w czarnym mundurze i wysokiej czapce z błyszczącą trupią czaszką. Nie udawaj, Iw. Nie okłamuj się. . . Podziwiasz tę piękną niebieskooką kobietę w czarnej aksamitnej sukni, na którą opadają złociste włosy. Przy niej zalotnie stąpa Ares. Przyznaj! Wspaniały mężczyzna. I co z tego, że to kreatura, że, być może, zabiłby cię, gdyby wiedział, że idąca środkiem chodnika dziewczyna w granatowym kostiumie, na wysokich szpilkach jest Żydówką. Blondynka prowadzi szarego pudla z czerwoną kokardą. . . Porusza biodrami przed swym Aresem, a on ostentacyjnie klepie ją po pośladku. Afrodyta czasu wojny. . . - Piękne kobiety są zawsze przy zwycięzcach! Ten głos zabrzmiał w tobie przeraźliwie. Szyderstwo z dna rozpaczy, która znowu cię ogarnęła. Odwracasz głowę i przechodzisz szybko, jak najszybciej. . . Jestem przestraszoną kobietą, która chce przetrwać lęk i tańczyć. - Ideą mojego życia jest taniec! Taniec przeciwko wszystkim. Głos dźwięczał, aż zabolało w uszach. Głos bezosobowy, bo przecież w pokoju byłaś sama i nawet cień, o którym nikomu dotąd nie mówiłaś, nie ukazywał się już od dawna. - Wszystkie listy, kartki pocztowe i telegramy, które otrzymywałaś od Króla Tanga, zniszcz natychmiast. - Oczywiście. Zniszczę wszystko, co świadczy o naszym związku. Przez kilka dni Iw za- ciekle tropiła wszelkie ślady największej miłości swego życia. Spalała je w popielniczce z grubego czeskiego szkła. W końcu popielniczka pękła i następną porcję wspólnych fotografii wrzucisz do kuchennego piecyka. Rozsuniesz żeliwne krążki i wtedy zrobi ci się nagle gorzko i przykro. Zobaczysz, jak ty i Eduardo płoniecie bezradnie na fotografiach, jak zdjęcia rozpa- lają się, puchną i zamieniają w popiół. Twarze wykrzywiają się, poruszają, jakby na chwilę ożywał y. - Palenie czarownic! Czy nie zabijam samej siebie? Czy nie zabijam również jego? A jednak dalej szukasz, odnajdujesz i palisz, jakbyś nagle chciała pozbyć się tamtej prze- szłości. - Ależ, Iw, to nie ma sensu. Naprawdę nie niszcz tych programów z „ Adrii ” z taką zacie- kłością, bo pomyślę, że jesteś nienormalna - głos Julii jest wyraźnie zatroskany. Zarumieniłaś się i nagle zrobiło ci się żal tych wszystkich zdjęć, listów, kart pocztowych, wierszy na kawiarnianych serwetkach, wizytówek, telegramów. . . - Chyba postąpiłam głupio - odpowiedziałaś wściekła na samą siebie i nagle rozpłakałaś się z rozgoryczenia, bo żal ci się zrobiło wszystkich karteluszków, przy których serce zaczy- nało bić tak mocno. - Przestań natychmiast płakać! - krzyknęła Julia. - W końcu to tylko trochę wspomnień po starym argentyńskim pierniku. Ich oczy spotkały się. . . Julia odwróciła głowę. Zawstydziła się. . . Gdyby mogła cofnąć te słowa. A może wcale nie chciała ich cofnąć? Od chwili wybuchu wojny ze Związkiem Radzieckim, kiedy raz po raz w radiowych ko- munikatach wymieniano zdobyte miasta, Julia znowu wspominała Steceńkę. Wbrew logice, zdrowemu rozsądkowi i wszelkim prawom natury wydawało się jej, że on może jeszcze żyć. I pamiętać! Pamiętać o niej, o ich miłości. . . - A jeżeli nie on, to jego potomkowie - tłumaczyła się przed Iw z rumieńców i długich chwil zamyślenia. - Na pewno żyją jego wnuczęta, miał przecież tyle córek. Ciekawe, czy o mnie pamiętają? Wtedy mnie nienawidziły. . . 22 Marszczyła brwi i otwierała oczy jak najszerzej, by się nie rozpłakać, bo przecież właśnie przez te zazdrosne o ojca pannice ów wspaniały mężczyzna spędzi ł z nią tylko jedną praw- dziwą miłosną noc. Noc, za którą tęskniła i gotowa była oddać za nią wszystkie inne noce swego życia. Teatr wojny rozszerzał się gwałtownie i Steceńko pojawiał się coraz częściej w tych wspomnieniach i rozmyślaniach. Był wszędzie. W oblężonym Leningradzie, w zdobytym Smoleńsku, w zajętym pospiesznie Mińsku, w Kijowie, w okopach Stalingradu, na przedpo- lach Moskwy, pod Sewastopolem. . . - To przecież niemożliwe - strofowała samą siebie i natychmiast dopowiadała: - A jednak o nim myślę. . . Dlaczego? Odpowiedź nie mogła przecież paść i pytania Julii miały czysto retoryczny charakter. W gazetach i na afiszach filmowych pojawiło się słowo „ Katyń ” . Julia też pomyślała o Steceńce i jego potomkach. . . Kręciła głową, wzdychała, popłakiwała. Rozgoryczona, zawie- dziona. . . - On nigdy by tak nie postąpił - powiedziała pewnego dnia po przeczytaniu kolejnej pra- sowej relacji o tysiącach zwłok w masowych grobach. - On jest szlachetny. - Wiara bez wątpliwości umiera. Mnie ratują właśnie wątpliwości, a nie dogmaty. W tym piekle wszystkie dogmaty umierają i pozostaje tylko niepewność. Czy z tej gorzkiej niepew- ności może odrodzić się wiara? - Po co chodzisz do getta? Żydzi nie oczekują od ciebie pomocy. - Idę do getta uczyć się miłości bliźniego. - Bzdura! Jeżeli codziennie oglądasz śmierć, to przestaje cię ona przerażać, a zaczyna nu- dzić. - Tak. Odczuwam niekiedy znudzenie śmiercią. . . Wtedy wstydzę się i boję. Wstydzę się sam siebie, a boję tej nowej, obcej istoty, która rodzi się we mnie, przebiegła i obojętna. Broni mnie przed nią skutecznie Biblia i lekarstwa, które noszę do getta. - Jeżeli śmierć już cię nie przeraża, nie budzi gniewu, rozpaczy i protestu, a jedynie zobo- jętnienie, to wygasa w tobie człowieczeństwo. . . W pokoju zapanował łagodny półmrok, lecz nie przekręcasz kontaktu. Po prostu nie chcesz światła, nie potrzebujesz światła, lecz właśnie tej szarej, znieczulającej barwy, jaką przynosi zmierzch. - O zmierzchu łatwiej pozostać sobą niż za dnia. Nawet krzyż wiszący na południowej ścianie wydaje się zamazany i niewyraźny, resztki cieni ze skrzyżowanych framug, padające z wysokiego okna, stwarzają wrażenie, że to jakiś magiczny pentagram lub kwadrat wypełniony czarodziejskimi cyframi. - Jeżeli krzyż w mroku przestaje być krzyżem, co to oznacza? - Złudzenie, tylko złudzenie, wywołane rozrastającą się wokół ciemnością. Wystarczy, że ty wiesz, iż krzyż wisi tam właśnie, gdzie go oczekujesz. Musisz wierzyć, że on tam jest. . . Wczoraj wracałeś z getta, przekroczyłeś bramę i znalazłeś się już po polskiej stronie. Bar- czysty, potężny drab w długim skórzanym płaszczu i kapeluszu nasuniętym na czoło prowa- dzi przestraszoną dziewczynkę o wielkich, ciemnych, głodnych oczach. . . W drugiej dłoni trzyma papierową torbę, z której wystaje marchew i duża, jasna rzodkiew. Czy za ten szmugiel do getta czeka ją śmierć? - Śmierć i tak jest jej przeznaczeniem, a więc czy naprawdę ważne, kiedy nastąpi: wcze- śniej czy później? - Nie wolno tak myśleć. . . Popełniasz grzech! Grzech wbrew sobie! - Boże. . . Pomóż tej dziewczynce. . . Uratuj ją! Pomóż wszystkim dzieciom wyłapywanym, ukrywającym się, nieprzytomnym z lęku. Boże! Kim są ci, którzy ścigają głodne, zaszczute dzieci? Kim są ci, którzy je prowadzą pod karabinami? 23 Już chciałeś podejść do żandarma, kiedy blisko siebie dostrzegłeś twarz młodej kobiety, którą dobrze znasz, bo jeszcze przed wybuchem wojny udzieliłeś ślubu tej ślicznej młodej parze. . . Tancerka wyznała ci w przedślubnej spowiedzi, że pozbyła się już dwóch płodów i praw- dopodobnie zabije również następny. Teraz, drżąc ze strachu, ukradkiem zerka na szpicla, jakby go poznawała, znała, wiedziała, że go zna, lecz nie ma pojęcia, skąd. Jeżeli on cię po- zna, przekaże małą aresztantkę i pójdzie za tobą, wyśledzi, gdzie mieszkasz i wtedy koniec. Kobieta odwraca twarz i patrzy na ciebie, lecz chyba cię nie poznaje. Kapelusz odwraca się i facet patrzy wprost na nią, jakby rzeczywiście ją poznawał. Przy- pomina sobie, lecz kobieta spuszcza wzrok i oddala się jak najszybciej. Teraz patrzy wciąż za nią, lecz dziewczynka próbuje się wyrwać, uwolnić z uścisku ręki przytrzymującej jej szyję. Zaklął, pochylił się, z całej siły uderzył ją pięścią w twarz i popchnął w kierunku zasapa- nego, brzuchatego cywila w płaszczu i kapeluszu, który wynurzył się z budynku tuż przy bramie getta i skwapliwie złapał zapłakaną istotkę. Odwrócił się i zaczął szybko iść za młodą kobietą, która była już tylko cieniem na końcu uliczki. Cień jakby przyspieszył, lecz śledzący go policjant przyspieszył również. Koniecznie chce ją dogonić. - Co mogę zrobić dla tej kobiety? Co mogę zrobić dla tej dziewczynki? Jak mogę im po- móc? - Nic nie możesz zrobić. . . Masz przy sobie listy, ulotki. . . Gdyby je znaleziono, areszto- wano by cię, może byś pojechał do obozu. . . - Czy to ty, Boże, tak mi odpowiadasz? Czy naprawdę nie mogę pomóc temu biednemu dziecku i uciekającej kobiecie? Kobiety już nie ma, zniknęła, prawdopodobnie skręciła w bramę i przebiega przez kolejne podwórza, szukając ratunku. Idziesz za cywilem. - Halo! Niech się pan zatrzyma! - wrzaśniesz. Wyraźnie niezdecydowany, w którą bramę ma wejść, odwraca się i patrzy podejrzliwie, pytająco rozbieganym wzrokiem. - Ta pani weszła tam. . . Tam! - wskazujesz bramę, którą właśnie minąłeś, i wiesz, że na pewno nie mogła tam zniknąć. Szpicel niezwłocznie wbiega do wskazanej bramy, a ty odchodzisz w drugą stronę, kieru- jąc się do wylotu ulicy, która wyprowadzi cię jak najdalej od tego piekła. Spełniłem dobry uczynek i, być może, uratowałem tej kobiecie życie. . . Skulony w mroku zakrystii, przypominasz sobie ten przedwczorajszy epizod. Do oczu na- pływają łzy, które niczego nie wyjaśniają, niczego nie mogą zmienić, a pomagają tylko tobie. - Jestem zwierzęciem, człowiekiem bywam! Oto tajemnica człowieczeństwa! Tancerka zniknęła z twojej parafii. Umknęła prześladowcom. Zapewne się ukrywa. Jest pół- Żydówką, pół- Polką, a więc skazano ją na śmierć za samo istnienie. Może pomagają jej fałszywe doku- menty? A może Bóg? Ogarnia cię lęk przed sobą, lęk przed myślą, która rodzi się w mózgu. Jesteś księdzem i powinieneś być wierny, a ty wątpisz i twoje myśli pełne są bluźnierstw, zaprzeczenia i buntu. - Aby móc się rozgrzeszyć, człowiek stworzył pojęcie Boga i grzechu. - Boże, czy kiedykolwiek mi przebaczysz? - Ja nie przebaczam, ja rozumiem. A ty, chory na strach, zapamiętaj. . . - O czym mam pamiętać, Panie? - Kiedy zbliżasz się do Najdalszego, Najbliższe staje się Dalekie. . . - Byłam dzisiaj w getcie - mówi Iw do Julii przy kolacji. - Chciałam odwiedzić profesora muzyki, ale chyba pomyliłam adresy. Nie mogłam znaleźć tego domu. - Powinnaś uważać, Iw. Te wyprawy do getta są niebezpieczne i mogą się źle skończyć. Nie tylko dla ciebie. . . 24 - Wiem - Iw skinęła głową. - A jednak, czy mogę inaczej? Wydawało mi się, że ktoś za mną idzie. . . Chyba było to złudzenie. . . Słuchały głosów zza drzwi ze złością, nienawiścią, rozpaczą. Julia zasłoniła dłonią twarz, jakby się bala, że też zacznie krzyczeć. - Na Madagaskar, ty Żydówko! Na Madagaskar! - darł się pijany brat Julii, nieoczekiwany gość na klatce schodowej, pod adresem, którego nikomu jeszcze nie podawałaś. . . - Tam wa- sza nowa ziemia obiecana. - Skąd on wiedział, że tu mieszkamy? - zdziwiła się Julia, gniewnie marszcząc czoło. - Znowu będziemy musiały się wyprowadzić! - Dokąd? - jęknęła Iw. - Nie wiem - syknęła Julia i podbiegła do przeszklonych drzwi, na które otyły mężczyzna napierał całym ciężarem. - Dlaczego on tak mnie nienawidzi? - szepnęła Iw, która nagle poczuła się osaczona wściekłym wrzaskiem ubranego w białą marynarkę, w słomianym kapeluszu na głowie, bar- czystego faceta. - Przecież nawet nie wie, co myślę, bo nigdy ze mną poważnie nie rozma- wiał. - Mógłby nienawidzić nieco ciszej, bo w końcu sprowadzi nam na kark żandarmów. Spójrz! Boże! On nas jeszcze podpali! - jęknęła przerażona Julia, rzucając się do drzwi. - Pa- szoł won, swołocz! Mężczyzna bezskutecznie usiłował zapalić papierosa zapałką trzymaną w rozdygotanej dłoni. Wątły ceglasty płomyczek wspinał się już po framudze, migotał coraz jaśniej, coraz wyżej. . . Rozgniewana otworzysz drzwi, przygnieciesz ogień skórzaną torbą. - Bydlak! Stoisz naprzeciw naprężonego do skoku osiłka. W jego zamglonym wódką spojrzeniu wi- dzisz tylko nienawiść. - Na Madagaskar, wy Żydzi! Ta samą torbą walisz go z całych sił w twarz. Dopiero teraz dostrzegasz uchylone dyskret- nie drzwi sąsiednich mieszkań i wydłużony cień na schodach, przypominający czarownicę. Odskoczył. Uchylił się przed następnym ciosem. I rozjuszony ruszył wprost na ciebie, wy- suwając do przodu pięść. . . Mój brat chce mnie bić, mój brat mnie zabije, mój brat mnie nie- nawidzi. . . Cofnęłaś się i walisz z całej siły drzwiami w stopę i kolano, które zdążył już wsu- nąć za próg. Cofnął się i z furią usiłuje rozewrzeć drzwi palcami. . . Z napięcia ześlizgnęły się, zsunęły i zaciskają na drzwiach kurczowo tuż przy klamce. Iw rzuca się i wpija zębami w te tłuste, różowe paluchy. Kąsa aż do krwi. Ręka cofa się, a zza drzwi dobiega głuche wycie twojego brata. - Wrócę tu! - krzyczy. - Jeszcze tu wrócę! Popamiętasz mnie, ty. . . - Żebyś zdechł! - powtarza z zaciętą twarzą Julia. Przez chwilę oddychasz ciężko, z napię- ciem, z uciskiem w żołądku, łzy ściekają aż za brodę. - Na Madagaskar - coraz ciszej dobiega ze schodów. - Trzeba się stąd wynosić - mruczy Julia. - I to tak, żeby nikt nie wiedział dokąd. Marszczysz brwi, bo Julia nie odpowiedziała na twoje pytanie o źródło tej wielkiej, groź- nej nienawiści, która każe nam szukać następnego mieszkania. . . Skąd się wzięła? Dlaczego jest aż tak silna ta nienawiść bez źródeł, bez przyczyn, po prostu czysta nienawiść? Czy prze- widywałaś, że z taką się zetkniesz? - Okupantów przyjmuję wyniośle i daję im odczuć, że są tu intruzami - Helena wyjaśniała Julii zasady swego postępowania, wciąż zaznaczając przed siostrą swą szczególnie ważną pozycję społeczną. Była przecież żoną znanego posła do sejmu, demokraty, cieszącego się poparciem licznych wyborców, ostrego publicysty, a ponadto potomka znakomitego rodu rycerzy i artystów, w którym sam cesarz Napoleon odnalazł wielką i płomienną miłość. 25 - Poznałem Hitlera - Jan opowiadał o podróży polskiej misji parlamentarnej do Niemiec. - Uroczy, towarzyski człowiek o niebanalnym spojrzeniu na problemy europejskie i światowe. Naprawdę wybitny, nietuzinkowy umysł i ta błyskotliwość w formułowaniu trudnych prze- cież opinii. Byliśmy oczarowani jego polotem. - Nie sądzę, by ten odważny polityk naprawdę mógł zagrażać Polsce - mówił przy innej okazji do szerokiego grona słuchaczy. - To szczególna, wyjątkowa natura, chwilami może wyrażająca swe opinie w formie zbyt ostrej. Przywołujesz w pamięci tamte rozmowy i ogarnia cię pusty śmiech, bo już wiesz, jak fał- szywe bywają opinie tych, którzy powinni wiedzieć najlepiej, a nie potrafią zrozumieć naj- bliższego. - Zdaje się, że znasz panią. . . - Helena wymieniła nazwisko pytająco, zajrzała Julii w oczy. - O, tak. - Oczy twojej matki zwęziły się z nienawiści. - Kiedyś próbowała romansu z Hi- politem, ale przerwałam tę sielankę. . . Śmiejesz się, bo znowu przypominasz sobie różowe pośladki, smagane parasolką o pola- kierowanej, bambusowej rączce. Niezły numer z tej pani. - Czy ona nie dostrzega mężczyzn spoza kręgu naszej rodziny? Uwzięła się na nas. . . ? Te- raz zapewne romansuje z Jasiem - skarży się Helena z wypiekami gniewu na policzkach. - Zrób to samo co ja! Przetrzep jej tyłek. . . - Zdecydowane gesty Julii nawiązują do lania, jakie sprawiła przed kilku laty. - Z taką kobietą trzeba postępować zdecydowanie. - Och, nie! W mojej sferze nie postępuje się tak prymitywnie. W ten sposób upokorzyła- bym siebie bardziej niż ją. . . Julia spuszcza oczy. Ten kolejny afront Heleny dotknął ją i rozgniewał, usiłuje jednak ukryć najgłębiej swą gorycz, bo ujawnienie tego stanu dałoby twej siostrze dodatkowe poczu- cie przewagi nad tobą. - Mówisz o tych sprawach przy Iw? - dziwi się Helena. - Czy nie uważasz, że jest za mło- da? - Niestety, los zrządził, że Iw przypadkowo zobaczyła ich w łóżku - wzdycha Julia. - Są- dzę, że już przebolała tamtą scenę i nie ma to dla niej dziś znaczenia. - Być może, lecz na twoim miejscu. . . Helena rozwodzi się nad moralnością młodych panienek, a tobie chce się śmiać, bo wła- śnie zaczęłaś tańczyć w „ Adrii ” i spędziłaś kilka cudownych nocy z Królem Tanga. A ta idiotka - bo tak nazywasz w myślach wyniosłą, zarozumiałą ciotkę, wciąż traktuje cię jak smarkulę, pensjonarkę, która wstydzi się własnego ciała. - Mogę ci powróżyć, może coś się wyjaśni - proponuje Julia. - wróżby! Nie wierzę jasnowidzom - nonszalancko śmieje się Helena i dodaje po krótkim zastanowieniu: - Ale powróż. Rozsiada się po drugiej stronie stołu i z niecierpliwością czeka, aż wyjmiesz z posrebrzanej szkatułki talię pościeranych kart. Julia starannie tasowała wówczas karty, jakby chcąc pokazać siostrze, jak wielkie znacze- nie przywiązuje do kabały stawianej w takiej właśnie chwili, pełnej pytań. Rozłożyła karty przed Heleną w typowy dla siebie sposób w trzy rzędy, w każdym po osiem kart. . . Już w czasie układania zbladła, zagryzła wargi, aż jej wąskie usta niemal zniknęły z twa- rzy, a między brwiami pojawiła się pionowa bruzda. - Co się stało? - niespokojnie spytała Helena. - Nie będę ci dzisiaj wróżyć. . . Bardzo boli mnie głowa. . . - Julia przyłożyła otwartą dłoń do czoła, zasłaniając częściowo oczy. Drugą dłonią szybko zmieszała karty, nie chcąc widocznie, by Helena zapamiętała ich układ. Przyniosło jej to wyraźną ulgę i nawet próbowała się uśmiechnąć. - Naprawdę nie umiem ci dzisiaj powróżyć, Heleno. Wybacz, ale nagle poczułam się kiep- sko. . . Może zaszkodziła mi ta wątróbka z obiadu? 26 - To bardzo dziwne. - Siostra spojrzała podejrzliwie na leżące w nieładzie karty. - A może po prostu boisz się powiedzieć mi prawdę? Nie chcesz mnie zmartwić? - Posądzasz mnie o taką przewrotność? - Posądzam. - Uwierz, nie oszukuję cię. . . Następnym razem powróżę ci z radością. - Czy będzie następny raz? Nie jestem pewna, czy Helena wyszeptała te właśnie słowa, a może były to słowa zupełnie inne. Niezadowolona, pełna podejrzeń i wyraźnie zawiedziona, opuściła wtedy nasze mieszkanie na ulicy wiejskiej. Iw spojrzała pytająco. - Nie mogłam jej powiedzieć. - Julia powoli zbierała rozrzucone karty. - Z kart wynikało, że ją zabiją, że zostanie zamordowana w zamkniętym pomieszczeniu. . . To okropne. - I wierzysz w te wróżby? - Iw próbowała się roześmiać. - Oczywiście, że nie wierzę. To przecież tylko kolorowe kawałki tektury. - Okupantów przyjmuję wyniośle i daję im odczuć, że są tu intruzami - tłumaczy Helena tym samym co zawsze tonem, wywyższającym ją nad szarych ludzi. Jej oczy są jednak zamy- ślone, niepewne. . . - Stało się coś złego? - pyta Julia. - Jan zniknął, zniknęła również jego nowa znajoma. . . Chyba zostawił mnie i uciekł z tą la- firyndą do Rumunii. Chyba że po drodze wpadł w sowieckie łapska, ale chociaż mnie skrzywdził, nie życzę mu tego. Oni wszystkich zsyłają na Sybir. - Helena mówi szybko, krót- kimi zdaniami, zbliża się do granicy płaczu. - Nie martw się - pociesza ją Julia. - Może nie uciekł z nią, może nie mógł inaczej. Różne sprawy dzieją się wokół nas. - Powiedz mi, czy wtedy, jak nie chciałaś mi wróżyć, zobaczyłaś w kartach coś złego? Przecież wiem, że ból głowy i złe samopoczucie to były tylko wymówki. Powiedz, ale szcze- rze. Nie chciałaś mi powiedzieć, że Jan mnie opuści i odejdzie, odejdzie z tą. . . z tą dziwką? Wlepia w ciebie pełne oczekiwania spojrzenie. - Tak - spokojnie odpowiada Julia, nie spuszczając wzroku. - Tego właśnie nie chciałam ci powiedzieć. - Domyślałam się. Ciekawość ciotki została zaspokojona. - Dziękuję ci, że nie chciałaś mnie denerwować. - Helena całuje Julię w policzki, a wy za jej plecami wymieniacie znaczące spojrzenia. - Nie lubię przynosić złych wiadomości - Julia uśmiecha się niepewnie. - Tyle dzieje się teraz w moim życiu - żali się Helena. - Najważniejsze są oczywiście pie- niądze, bo muszę z czegoś żyć. . . Wyobraź sobie, że wydawnictwo i drukarnia, gdzie mieliśmy udziały, zostały doszczętnie zbombardowane. Kompletna ruina. Niemcy musieli uznać te bu- dynki za fabrykę produkującą dla wojska i zrównali ją z ziemią. Byłam u adwokata. . . Może dostanę odszkodowanie. Staram się. . . - Ciocia chyba kpi. - Iw parsknęła śmiechem. - Niemcy nie wypłacają odszkodowań za zbombardowane domy, za zabitych, a mieliby wypłacić cioci rekompensatę za fabrykę. . . ? To nierealne. - Kto wie. . . Kto wie. . . Może to będzie precedens. Naród przecież cywilizowany, o wielkiej kulturze. Jan zawsze podkreślał znaczenie niemieckiej myśli prawniczej w funkcjonowaniu nowoczesnej administracji europejskiej. Adwokat doradza mi cierpliwość. . . - Niemcy raczej ciocię zabiją niż zapłacą odszkodowanie! - krzyknęła rozgoryczona Iw. - To po prostu absurd! - Adwokat mówił. . . - podjęła wątek Helena. - Adwokat to po prostu pijawka wysysająca pieniądze. 27 - Zostawmy ten temat - z niesmakiem oświadczyła Helena. - Tak dawno was nie odwie- dzałam. . . Ostatni raz po urodzeniu twojego syna, Iw. Teraz mieszkacie inaczej. . . - Tak, mieszkanie jest nieco mniejsze i dzielnica nie tak elegancka. . . - westchnęła Julia, chcąc uprzedzić wypowiedź siostry. - Cóż. . . Los jest nieubłagany. - Tak bywa - Helena umilkła. - A może byś mi powróżyła dzisiaj? - zapytała przymilnie. - Chcę wiedzieć, czy otrzymam odszkodowanie? Czy Jan do mnie wróci. . . ? Z sąsiedniego pokoju rozległ się mój krzyk, wrzask okrutnie przenikliwy i drażniący wrażliwy słuch subtelnej i wciąż bezdzietnej kobiety. - Helena omal nie umarła po pierwszej skrobance. Nigdy już nie będzie mogła mieć dzieci - opowiadała ci Julia jeszcze przed wojną. - A przecież marzyła o dziecku. - Powróżę ci, jak przyjdziesz następnym razem. Dzisiaj dzieciak wciąż krzyczy i krzyczy, i zupełnie nie umiem się skupić - usprawiedliwiła się Julia, a Helena skrzywiła się z niezado- woleniem. Wyraźnie zawiedziona Helena szykowała się do wyjścia. Krzyknąłem. . . Wpadła jak burza do niebieskiego pokoiku, gdzie na trzęsących się, krzywych nogach sta- łem w drewnianym łóżeczku, wyjąc z rozpaczy, że nikt się mną nie zachwyca. - Nie płacz, kochany - powiedziała czule moja cioteczna babcia, wyciskając uszminkowa- nymi ustami pocałunek na sinopurpurowej od wrzasku twarzy. Otoczył mnie rozkoszny, cudowny zapach dojrzałej kobiety, woń szminki, różu, pudru, tu- szu i francuskich perfum. I te miękkie usta, i delikatne dłonie. Serce zabiło mocniej i chociaż nie rozumiałem, co się ze mną dzieje, niespodziewanie ogarnęło mnie miłe, pełne napięcia pragnienie w podbrzuszu. - Zapisz natychmiast! Podnieś się ze snu i notuj! Człowieku, na co czekasz? Myśli ucieka- ją. . . Nie zapisane myśli często umykają na zawsze. Nie zapisana myśl, nie zapisana i zapo- mniana, to myśl, której jakby nie było. . . A przecież wiesz, że zaistniała. Boli cię tylko świa- domość, że przez chwilę posiadałeś myśl, która umknęła, wiedzę, którą straciłeś jak niewierną kochankę. . . A przecież wystarczyło zanotować chociaż kilka słów. Ksiądz podnosi głowę, drżącą dłonią szuka zapałek, zapala świecę, która podczas wojny stale stoi przy łóżku, chwyta ołówek i zapisuje pospiesznie. To nieprawda, że cierpienie uszlachetnia tych wszystkich, których dotyka. Cierpienie uszlachetnia jedynie tych, którzy stają ponad cierpieniem, znajdując w sobie tyle siły, by przełamać swój ból i przełknąć własną gorycz. - Cierpienie jest dla większości szkołą nienawiści, okrucieństwa, zachłanności, brutalnej siły, chamstwa i cwaniactwa. - Ten, kto cierpi, nienawidzi, ten, kto umiera w cierpieniu, nienawidzi do końca. Cierpienie uszlachetnia jedynie tych, którzy pomimo cierpienia nadal myślą, a jak myśleć, gdy ból od- biera ci świadomość? - A miejsce Boga? Czy Bóg tych, którzy zadają cierpienie, i Bóg cierpiących, to ten sam niewyobrażalny duch, najwyższy prawodawca? Jakże to możliwe, by istniał tylko jeden stwórca, jeżeli nawet sumienia nasze są podzielone? - Chcę być twoim przewodnikiem, ale tak naprawdę to ty sam będziesz swym przewodni- kiem. . . - Ręka automatycznie zapisuje zdania, które pojawiają się w mózgu. - Nie unikaj wątpliwości, bo tylko wśród nich rodzi się pewność. A więc pewność należy do wątpiących? Jak to możliwe? Dłonie drżą, broda opada w niepokoju. Do snu nie chcesz już powrócić, bo coraz więcej natrętnych myśli rodzi się i umiera w twym mózgu. I jutro znowu wstaniesz niewyspany, a unosząc kielich mszalny przed ołtarzem, będziesz się czuł jak we śnie. 28 - Boże! Przecież ja chcę Ci służyć, a jak mogę dobrze Ci służyć, będąc tak niepewnym sie- bie i Ciebie? Co robić, Panie? - To ty mi odpowiedz, tylko ty możesz odpowiedzieć na pytania zrodzone z wątpliwości. Noc, za zasłoniętym szczelnie oknem trwa cisza i tylko od czasu do czasu słychać szmer ołówka przesuwającego się nerwowo po papierze, szelest przewracanych kartek, twój oddech. - Pisz szybko, bo myśli są niekiedy jak błyskawica i wtedy możesz je stracić. A przecież to one stanowią twoje jedyne bogactwo, człowieku. Tylko myśli. . . Iw lubiła atmosferę kościołów. Wchodziła, siadała gdzieś w bocznej ławce i oddychała głęboko. Odradzała się, odzyskiwała poczucie bezpieczeństwa i spokój. Nawet bolesna twarz Chrystusa, która kiedyś ją przerażała, dziś wydawała się przyjacielska i bliższa. Teraz, kiedy więcej wiem o sobie, bardziej rozumiem Ciebie - rozmyślała, wpatrując się w smutne, wszystkowidzące oczy. - A może szukam tu ratunku przed światem, który stał się drapieżny i nienawistny. . . Tylko jak Ty, Chryste, tak umęczony i poniżony, możesz mi pomóc w moim strachu? - Och, to pani? - usłyszała za sobą znajomy głos. - Przychodzę tu czasami. - Nagle poczuła się zawstydzona, bo przecież nigdy nie miała dobrego stopnia z religii. - Tu mogę zebrać myśli. . . - Rozumiem. - Ksiądz uśmiechnął się, jakby chciał dodać ci otuchy. - Czy pani ma znowu kłopoty? - zakaszlał znacząco. - Tak - skinęła głową. - Niestety. - Czy mogę jakoś pomóc? - Nie wiem. . . - Proszę mówić śmiało, widzę, że pani się boi. . . - Bałam się, zanim tu weszłam, teraz już się uspokoiłam. - Proszę powiedzieć konkretnie? - Wyciągi z ksiąg kościelnych. . . Zmiana nazwiska z Landau na Landowska. Już przed wojną używałam tego drugiego nazwiska w programach artystycznych. - Rozumiem - ksiądz pokiwał głową. - Najchętniej chciałabym zgubić swój ślad, swoją obecną tożsamość. - Rozumiem. . . - Czy. . . czy ksiądz się na mnie nie gniewa? - spytała niepewnie Iw. - Za co mam się gniewać? - Wtedy po bombardowaniu. . . Zabity dorożkarz i zabity koń. Ksiądz już zapomniał? Po- wiedziałam wtedy. . . - Nie gniewam się, a przypominam sobie niewiele, jak przez mgłę. Cóż, wszyscy mieliśmy wówczas zbombardowane dusze. Niech pani o tym zapomni. Nie warto dręczyć się wyrzuta- mi w tak błahej sprawie. - Kiedy pamiętam i wstydzę się. . . - Iw spuściła oczy. - Czy mogę przyjść razem z matką? - Przyjdźcie jutro o tej samej porze do zakrystii. Porozmawiamy. Odszedł. W świetle pa- dającym z wysoka przeżywasz gorycz porażki. Nigdy nie sądziłaś, że będziesz prosić o pomoc tego właśnie księdza, że będziesz tej pomocy aż tak potrzebowała. - Iw! Przecież ty nigdy naprawdę nie wierzyłaś! Czy nie jest paradoksem, że właśnie księdza prosisz o fałszywe papiery? Dlaczego ufasz księdzu, jeżeli nie wierzysz w Boga, który jest przecież jego Bogiem? - za- kryjesz dłonią oczy przed tą plątaniną w rozmyślaniach. W kościele panuje półcisza, bo od czasu do czasu wpada szum przejeżdżającego samochodu lub kraczą i pokrzykują ptaki. Nie drażnią cię te głosy, nie przerywają rozmyślań, nie przeszkadzają. - Po co żyjesz, Iw? 29 - Żyję, bo chcę tańczyć, żyję dla mojego syna, żyję dla Witka, którego powrotu oczekuję, żyję również dla matki, z którą ciągle się kłócę, ale która też jest mi potrzebna, żyję dla sie- bie. . . - A sens życia? Czy rozumiesz sens własnego życia? - Życie nie ma sensu. . . Żyje się po to tylko, żeby żyć chwilą szczęśliwą, żeby przeżyć ży- cie szczęśliwie. . . Tak! Przeżyć życie szczęśliwie. . . Nie ma innego celu poza kilkoma chwila- mi szczęścia, jeżeli nie stać nas na więcej. Mogę je dawać, mogę je przyjmować. - Czy jesteś pewna, że tak jest? - Tak! Chyba jestem pewna. . . Nie skończyłaś żadnego zdania, nie dopowiedziałaś do końca żadnej myśli. Już rozumiesz, że słowa nie wystarczają, myśli niczego nie wyjaśniają, a ty sama stajesz się jeszcze bardziej samotna. - Jak to? Ty niewierząca zagłębiasz się w modlitwie i czekasz. - Musimy mieć pewne dokumenty potwierdzające naszą czystość rasową. Ja jestem pół- Niemką, mogłabym więc podpisać volkslistę i zmienić narodowość. Problem dotyczy ciebie i twojego syna, ale wszystko można załatwić, jeżeli masz pieniądze i jesteś inteligentna - pero- rowała Julia. - Inteligencji nam nie brakuje. . . Pieniędzy raczej tak. . . Możemy jednak sprzedać twoje popielice lub coś z biżuterii, choćby ten naszyjnik z pereł. Jeśli są prawdziwe - dodała sceptycznie. - A jak znajdziemy fałszerza dokumentów? - zastanawiała się Iw. - Nie martw się, fałszerzy nie zabraknie. Zajmę się tym. . . Przez Helenę poznałam kiedyś pewnego drukarza. A czym może się dziś zajmować drukarz, kiedy nie wychodzą codzienne gazety? Oczywiście, drukowaniem fałszywych dokumentów, bo to umie robić najlepiej i na tym najlepiej zarobi - Julia próbowała żartować. Razem z Julią odwiedziłaś wkrótce znajomego księdza. - Nakłania mnie pani do sfałszowania ksiąg parafialnych? Przecież to grzech. . . - powie- dział proboszcz. - A jeżeli od tego wpisu zależy życie mojej córki i mojego wnuka? Jeżeli ksiądz odmawia, to skazuje ich na śmierć. A więc kto popełnia grzech? A może raczej, czyj grzech jest więk- szy? Czy mój, że namawiam do sfałszowania, aby ocalić im życie? Czy księdza, który nie chce zgrzeszyć, ale swą odmową skazuje ich na śmierć? Niech się ksiądz zastanowi. . . - Julia potrafi obudzić sumienie, potrafi przemawiać. - Szkoda, że nie zostałam adwokatem - wzdycha po cichutku do Iw, stojącej z nieufną, przerażoną miną. - I nie bądź taka spięta, bo od razu widać, że się boisz - mruczy rozdrażnio- na. - Pani mnie szantażuje - mówi z udaną powagą ksiądz, lecz jego oczy nagle stają się życz- liwe, przyjazne. - Nie ja - potrząsa głową Julia. - Bóg pyta, co jest uczciwe i sprawiedliwe, a raczej, co jest uczciwsze i sprawiedliwsze, a ksiądz ma wolną wolę. . . Rozmowa trwa, ale ty już wiesz, że wygrałaś, bo ksiądz jest po twojej stronie. - Proszę przyjść jutro. . . Będę musiał przepisać całą stronę w starych księgach parafialnych i wpisać tam te wszystkie dane zostawione przez panią. Panu Bogu sprawię chyba wielką ra- dość, wyprowadzając w pole tych tropicieli rasowej czystości. - To znakomita okazja, aby odmłodzić się o kilka lat - myśli głośno Julia. - Jego też możemy odmłodzić. - Iw pociąga za sznurek kolorowego pajaca nad moim łó- żeczkiem. - O rok, o dwa? - O rok - decyduje Julia. - A zresztą, o nim pomyślimy później. Przecież nawet go nie za- rejestrowałaś w Urzędzie Stanu Cywilnego. . . - O ile mam się odmłodzić? - zastanawia się Iw i nagle pyta: - A właściwie dlaczego mam się odmładzać? 30 - Chyba lepiej być młodszym niż starszym. Czy nie cieszy cię, że sama decydujesz o swoim wieku? - Julia nie jest zadowolona z twojego pytania, bo podważyłaś nim sens jej wy- siłków. - A poza tym chcemy zgubić te prawdziwe daty i lata. Gdyby ktoś pogrzebał w me- trykach i aktach, mógłby poznać prawdę o twoim pochodzeniu. - Rozumiem, gdyby nas przy tobie nie było, i mnie, i jego - kładzie dłoń na mojej głowie - twoje życie stałoby się łatwiejsze. . . Czy tak? - O czym ty mówisz? - denerwuje się Julia. - Przecież kocham was i chcę ci pomóc, a ty oskarżasz mnie o egoizm. Jak możesz? To nieuczciwe. . . - A ty niby nie jesteś egoistką? Czy wciąż mi nie wytykasz, jak się dla nas poświęcasz, pracując ciężko w szpitalu? - Przestań już, przestań! - krzyknęła Julia z oburzeniem. - Ciągle masz do mnie pretensje, o wszystko masz do mnie pretensje, już tego nie wytrzymam! - Dlaczego wyszłaś za mąż za Żyda? ! - dramatycznie zawołała Iw. - Przecież nie miałyby- śmy tych wszystkich problemów, gdyby nie to twoje nieszczęsne małżeństwo. . . Gderliwy glos Julii, zapalczywy ton Iw usypiały mnie. Zresztą i tak niczego jeszcze nie ro- zumiałem i nawet nie przewidywałem, że świat może być aż tak przedziwnie skomplikowany. - Odbieramy dzisiaj twoją aryjską metrykę - oznajmiła Julia z dumą świadczącą, że wszel- kie trudności zostały nareszcie pokonane. Ulica wydawała się znajoma. Na pewno już tu byłam, tylko kiedy? Brama, skrzypiące schody i. . . ależ tak. . . Nie mam już wątpliwości. W drzwiach stoi karzeł, lekko garbaty i jakby mniej obrzydliwy, a w każdym razie nie wydaje ci się już tak wstrętny, jak podczas poprzed- nich spotkań. - Proszę - zaprasza do wnętrza, w którym już przecież byłaś. Wyjmuje twoją metrykę i z dumą podaje Julii, która uważnie ogląda dokument pod światło, kiwając głową z uznaniem. - Lepszego fachowca niż ja pani nie znajdzie - cieszy się karzeł, zacierając drobne dłonie o ciemnych od farby paznokciach, i nagle wpatruje się w Iw, pyta, a raczej odpowiada własnym myślom: - A pani była tu przecież? Tak. . . Szukała pani żołnierzyka z ołowiu? Tak. . . A teraz szuka pani fałszywych dokumentów. . . ? Cóż, nikt się już nie bawi żołnierzykami z ołowiu, kiedy tylu prawdziwych żołnierzy codziennie umiera bez sensu. . . Nikt nie wymyślił głupszej istoty niż człowiek i podlejszego gatunku niż ludzkość. - Niech pan nie filozofuje. . . Ile płacę? Strasznie pan podobno zdziera. . . - skarciła go Julia, niezadowolona z wywodów garbusa, bo nigdy nie lubiła pesymistów. - Nie jestem drogi, ale moje fałszerstwa nie mają dziś ceny. Pani płaci nie za dokument, ale za szansę przeżycia. A ile dziś może kosztować życie? A moje życie, bo przecież wciąż się narażam, też kosztuje. . . Ile będę musiał zapłacić, jeżeli spotkam szantażystę? Dlatego wolał- bym wynagrodzenie w postaci - jego oczy zatrzymały się na pierścionku z rubinowym oczkiem, otoczonym drobnymi brylancikami, ostatniej pamiątce, j aką Julia zatrzymała po zmarłym na serce mężu. - To mój pierścionek zaręczynowy - wyszeptała. Miał rację. . . Julia już się nie targowała. Szybko ściągnęła pierścionek. - Pamiętam, że pan nie był wtedy w „ Adrii ” sam? - zauważyła Iw, dostrzegając kilka drob- nych kobiecych fatałaszków, wiszących w rozchylonych drzwiach szafy. - Tak - twarz karła ściągnęła się grymasem gniewu, żalu, przygasła. - Moja żona, moja mi- łość. . . Po prostu zniknęła. . . Niedawno. . . Wyszła z domu i nie wróciła. Może pojechała do krewnych. . . Zacznę jej szukać. . . Ten drobiazg bardzo się przyda. - To dziwne! - szepnęła Iw. - To bardzo dziwne - odparł z naciskiem karzeł. - A z pani strony miło, że pani ją zapa- miętała. . . W tamtych spokojnych czasach graliśmy przed sobą i światem różne role. - Jak w commedii dell' arte? - zapytała. 31 - Jak w commedii dell' morte - odpowiedział z goryczą. Pożegnały dziwnego mieszkańca dusznej sutereny i z ulgą znalazły się na cichej, spokojnej ulicy. Weszły do najbliższej kawiarni i zamówiły po szarlotce. Przez szybę obserwowały patrole niemieckich żandarmów idących przez plac. - Niedługo już nie będziesz się ich bala, bo nikt nie podważy autentyczności twoich doku- mentów - stwierdziła Julia - a garbatemu karzełkowi ten pierścionek niech pomoże, jeżeli nie w odzyskaniu szczęścia, to w znalezieniu spokoju. Nieco później Julia pojechała do Łodzi. Celem wyprawy było zdobycie nowego świadec- twa ślubu zawartego niegdyś z Hipolitem. Julia załatwiła to w trzy dni. Wróciła z tryumfem w sercu i smutkiem w oczach. - Wyobraź sobie, że żyje jeszcze ten ksiądz. Od razu zrozumiał, o co mi chodzi, i podreptał do zakrystii po stare księgi parafialne. Wyczyścił, pozmieniał, przepisał i mój biedny mąż zmienił się z Izraelity w rdzennego Polaka katolika. Oczywiście, złożyłam ofiarę na potrzeby kościoła. - A dlaczego jesteś taka smutna? - spytała Iw. - W łódzkim getcie widziałam naszych dalekich krewnych. Oni umierają z głodu i mówią, że wszyscy zostali skazani na śmierć, do ostatniego Żyda. Za oknami noc i mgła. Twoja miłość zniknęła. Nazywałeś ją liliputką, drobiazgiem, szczegółkiem. Nie wróciła. . . Wyszła do sklepu po codzienne zakupy i przepadła, zaginęła. - Boże, zwróć mi moje szczęście! Zwróć mi moją karlicę. . . Była chora, zaczął ją męczyć reumatyzm, więc jak daje sobie teraz radę, będąc sama. . . - Boże, to ja, biedny fałszerz dokumentów, pospolity karzeł i trochę wariat. . . Błagam cię, pozwól mi odnaleźć tę najmniejszą kobietę, jaką spotkałem w moim nieudanym życiu. To całe moje bogactwo. . . Cisza. . . Ile już razy modliłem się. Ile razy będziesz się jeszcze modlił. Cisza. . . - Idź, szukaj. . . Dowiaduj się. . . Może ktoś ci wyjaśni, co się stało. - Boże! Tak bardzo chciałbym ci ufać. . . Noc, mgła i cisza pochłonęła twoje prośby. Przepowiadasz przyszłość? Jakaż to odwaga! Zapamiętałem Julię rozkładającą swoje poszarzałe, zmęczone kart y na okrągłym stoliku o niebieskawym szklanym blacie, prześwietlanym przez wpadające z okna światło słoneczne. Naprzeciw niej siedzieli ci dwaj czarno umundurowani blondyni, a na ich czapkach leżą- cych po obu stronach rozkładanych kart lśniły srebrzyste trupie czaszki. Właśnie te błyszczące symbole ze skrzyżowanymi nisko piszczelami zachwyciły mnie i przyciągnęły jak magnes. Stanąłem obok babuni i wyciągnąwszy rękę, delikatnie muskałem palcami srebrzyste metalowe znaki, które wydały mi się wówczas wyjątkowo piękne, przy- jazne, życzliwe. . . Obaj czarno umundurowani przyglądali mi się z natężoną uwagą, słuchając równocześnie Julii, starającej się wytłumaczyć im kolejny układ kart. W mieszkaniu trwała rewizja i jakiś nerwowy cywil wytrząsał z książek zdejmowanych z bibliotecznych półek nieprawdopodobne ilości zasuszonych czterolistnych koniczynek. Iw wyszukiwała je od lat, jeszcze w szkole, zbierała również przy tobie, krzycząc z radości przy każdym zielonym odkryciu i chowając listki do szarej papierowej torby. - Szczęście! Szczęście dla mnie! Szczęście dla ciebie! - wołała uradowana. Wtedy gdy bo- leśnie poszczypywały mnie gęsi zebrane wokół nas w zagniewane stadko, Iw też szukała czte- rolistnego szczęścia. . . I raptem zupełnie nieznajomy, obcy, w okropnym płaszczu i kapeluszu 32 na głowie śmie wytrząsać znalezione przez Iw skarby na podłogę. . . To mnie po prostu roz- gniewało, a że niedawno nauczyłem się mówić, wykrzyczałem zapamiętane, zasłyszane zwroty: - Hitler kaput! Hitler kaput! - wrzeszczałem oburzony w stronę twarzy jaśniejących nad czarnymi mundurami i kartami rozłożonymi na stole. Twarz Julii stężała, oczy Iw rozszerzyły się. Julia oderwała dłoń od kart i zacisnęła ją na moim łokciu tak silnie, że aż syknąłem z bólu. Uznałem to za oczywistą aprobatę moich wy- krzykników pod adresem nieproszonych gości. - Hilter kaput! - powtórzyłem dziecinnym głosikiem i powtórnie syknąłem z bólu, bo Julia szczypnęła mnie w pośladek. Nastąpiła przenikliwa chwila ciszy, przerwana bzyczeniem dużej niebieskiej muchy, która gdzieś pod sufitem ugrzęzła w pajęczynie zaczajonego pająka. Dopiero po chwili zląkłem się tego nienaturalnego milczenia. . . Zląkłem się, być może, dlatego że zauważyłem przepraszające, przerażone, błagalne spojrzenia Julii, rzucane znad kart w kierunku rozpartych przed nią gestapowców. I nagle obaj czarno umundurowani Niemcy parsknęli, a potem zarechotali śmiechem gło- śno, tubalnie. . . Zanosili się teraz od śmiechu, a ten o twarzy podłużnej i profilu ostrym i jakby znajomym szybko włożył na moją głowę czarną czapkę o lśniącym daszku, nad którym pod rozpostartymi skrzydłami orła świeciła trupia czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami. Czapka była za duża i spadła mi na oczy. Przez chwilę oddychałem zapachem spoconych włosów i wody kolońskiej. Zsunąłem czapkę na tył głowy tak, że jej kant oparł się na moim karku. Niemcy nadal cieszyli się z naszego strachu, lecz ja myślałem, że po prostu są zadowoleni, i uśmiechnąłem się do nich rozkosznie. Wtedy wyciągnęli dłonie w hitlerowskim pozdrowie- niu, a ja natychmiast powtórzyłem ten sam gest, prężąc się przy tym na baczność. Rewizja trwała i trwała. Iw nerwowo marszczyła brwi przy każdej zasuszonej czterolistnej koniczynce, brutalnie wytrząsanej z książki na podłogę. Obaj gestapowcy wodzili za nią wodnistymi spojrzeniami. - Czy pani nas się boi? - zapytał ten starszy. - Nie boję się - odpowiedziała, starając się nie odwracać spojrzenia. - I nie ma pani powodu, żeby się nas bać? - zapytał ten, który włożył mi na głowę gesta- powską czapkę. - Na pewno? - Nie mam - spojrzała mu prosto w oczy z pewnością siebie, jaką może dać tylko opano- wanie najgłębiej ukrytego lęku. - Pani przypomina swą osobowością pewien typ rasy żydowskiej - mówił z wyraźną drwi- ną, jakby wiedział o tobie wszystko. Oczy Iw rozszerzyły się, próbowała się uśmiechnąć, jakby słowa, które wypowiadał, były dobrym żartem, a nie wstępem do wyroku śmierci. - Pański profil też może budzić pewne skojarzenia - odpowiedziała bezczelnie, cedząc słowa, jakby dobór niemieckich określeń sprawiał jej trudność. Gestapowiec spąsowiał, zbladł. Jego kolega spojrzał z boku na nieco garbaty, zakrzywiony nos i zaokrąglone czoło i parsknął śmiechem. - Ta mała ma rację, twój profil jest niemal żydowski - zaryczał radośnie. Odwaga Iw zdu- miała ich i wyraźnie rozbawiła. Przestali interesować się mną, a nawet rewizją, trwającą już kilka godzin. W tym czasie znudzeni cywilni funkcjonariusze zdołali kilkakrotnie zajrzeć w te same kąty. - Czy pamięta pani tego człowieka? - gestapowiec rozłożył przed Iw kilka zdjęć Króla Tanga. - Czy znała go pani? - Tak. - Czy ostatnio miała z nim pani jakieś kontakty? Listy? Wiadomości? Zaprzeczyła. Na jed- nej fotografii Króla Tanga otaczał cały zespół, muzycy, tancerze, śpiewacy. - Czy poznaje pani kogoś? 33 - Tylko tego. To śpiewak z Argentyny. . . Nazywał się chyba Antonio. Eduardo bardzo cenił jego głos. . . Poznałam go w Krakowie w hotelu „ Savoy ” , później śpiewał też w „ Adrii ” . . . - Nikogo więcej pani nie zna? - Nie. - A pani mąż? Gdzie jest obecnie? Nie ma pani od niego żadnych wiadomości? - To może raczej panowie mi powiecie, gdzie on jest? Przecież t o wy wygraliście wojnę. . . Zabiliście go? Jest jeńcem? - A więc nic pani nie wie o swoim mężu? - Niestety, nic nie wiem. - Na pewno? Iw wzruszyła ramionami. Nerwowo sięgnęła po papierosa. Gestapowcy obserwowali ją uważnie, drapieżnie. - A dlaczego teraz pani nie tańczy? Zmroziło cię to pytanie. Już chciałaś powiedzieć: „ Przecież Żydom nie wolno występo- wać, a za samo ukrywanie prawdy o swym pochodzeniu grozi śmierć ” , ale ugryzła się w ję- zyk. Nagle twoje myśli wypełniła pustka. Nie wiedziałaś, jak wytłumaczyć się ze swej nie- obecności w nocnych kabaretach i knajpach. Milczałaś może pół minuty, a może więcej, a oni uważnie taksowali spojrzeniem twą niepewną minę. - Uważam, że polska tancerka nie powinna występować dla niemieckiego okupanta. Twój głos brzmi sztucznie, zupełnie jakby nie należał do ciebie. Boże mój, co też ja im powiedziałam! Może mnie to wiele kosztować. Rozglądasz się bojaźliwie, ze strachem. - Jest pani odważna, a my cenimy odwagę - mówi ten starszy. - Na szczęście, inne polskie tancerki nie mają takich skrupułów i niemieckie lokale w War- szawie pełne są pięknych i przyjaznych nam kobiet - uśmiecha się drugi. - I dlatego, chociaż pani odpowiedź świadczy o wielkim tupecie i bezczelności, wybacza- my pani - dodaje starszy. Julia pospiesznie składa karty, tasuje je nerwowo, chociaż wie, że nie będzie wróżyć. Re- wizja została zakończona. Gestapowcy dopijają wystudzoną herbatę, podaną wcześniej przez Iw. - Gdyby otrzymała pani jakąkolwiek wiadomość o. . . - wskazują na fotografię Króla Tanga - proszę nas niezwłocznie powiadomić. Iw kiwa głową. Nie wie, co odpowiedzieć. Julia ponownie tasuje karty, tasuje i tasuje, chociaż wszystko zostało już powiedziane, a raczej przepowiedziane. Gestapowcy zabierają kilka listów od Witka z pieczęciami wojskowej poczty polowej, to- mik poezji Heinego, w którym znajdowały się twoje nieczytelne notatki na marginesach stron, i to wszystko. Podłoga zasłana jest pokruszonymi listkami koniczyny oraz płatkami i połamanymi łody- gami zasuszonych herbacianych róż, podobno podarowanych niegdyś Julii przez ukochanego Rosjanina Steceńkę. Ty jednak wiesz, że Julia zmyśla. Te róże kupuje sama co roku, w kolejne rocznice tamtej najprawdziwszej miłości swego życia, owej legendarnej nocy, o której nie chce zapomnieć, o której chce pamiętać Odjechali. . . Julia podnosi się z krzesła i wzdycha z ulgą. Dłonią ociera spocone czoło. Spod poduszek, o które opierali plecy rozparci gestapowcy, wydobywa przytwierdzony do mahoniowej deski medal z brązu. . . Marszałek Piłsudski groźnie marszczy brwi, spoglądając w dal. 34 - Gdyby to znaleźli - mówi cicho - być może, nic by nam nie zrobili. . . Mogliby jednak skonfiskować, a był to na pewno prawdziwy patriota i uczciwy żołnierz, chociaż nie wszyscy go lubią. Wolę, by pozostał z nami. Wieczór. . . Tuż przed godziną policyjną. - Iw! - W bramie dogonił cię znajomy szept. - Iw! To ja! - Wróciłeś! Mój Boże, jak tęskniłam. . . Bałam się. - Ja też za tobą tęskniłem, Iw. - Co się z tobą działo. . . ? Dlaczego milczałeś? - Opowiem ci o wszystkim, o wszystkim. . . Całujesz go, obejmujesz, pragniesz. . . Wchodzisz na schody zapłakana i szczęśliwa, i pełna obaw, że Witek nagle zniknie, że je- go powrót to tylko radosny sen, złudzenie. Bierze cię na ręce, jak wtedy po ślubie, i powoli wnosi na schody. - Czy to się dzieje rzeczywiście? Czy naprawdę wróciłeś? - Tak, Iw. . . Chyba wyczuwasz, że wróciłem. - Witku. . . Och. . . Czy nie możesz poczekać? Czy musimy robić to na schodach. . . - Nie mogę już czekać. Nie umiem. I nie chcę. - Ty, niecierpliwy erotomanie, żebyś wiedział, jaka jestem szczęśliwa. - Wojna? Czy rzeczywiście gdzieś trwa wojna? Objął ją, przyciągnął, pocałował. . . Odepchnęła go, odsunęła delikatnie. Nie lubiła publicz- nego okazywania uczuć. A poza tym wpatrywałem się w nich rozwartymi z przejęcia oczami, zaciekle ssąc palec wsunięty niemal do gardła. - Nie tutaj - szepnęła Iw, udając zawstydzoną, chociaż zarumieniła się naprawdę. - Tutaj, właśnie w tej chwili, kiedy wydaje nam się, że wojny nie ma, a tak naprawdę prze- cież jest. . . Rozumiesz? Mogą mnie zabić. Dziś, jutro, w każdej chwili. . . A ty odpychasz mnie, zachowujesz się jak mała dziewczynka. - Wstydzę się. . . Boję się. . . A poza tym on wciąż patrzy! - Iw wskazała na mnie. - To przenieśmy go dalej! - krzyknął Witek ze złością. . - Będzie wrzeszczał - zaprotestowała Iw. - To go po prostu odwróć! O tak! - Witek podbiegł, chwycił mnie za ramiona, obrócił i po- sadził twarzą do zasłaniającej nas rozłożystej kępy przekwitającego bzu. - A teraz chodź i już się nie opieraj. Szybciej! Błagam! - zabrzmiało jak rozkaz. Oczywiście, natychmiast przewróciłem się na brzuch i z uwagą obserwowałem splecioną w miłości parę moich rodziców. Nie płakałem, nie krzyczałem, nie bałem się, zachwycałem się ich pragnieniem siebie, napięciem w twarzach, ustami, które łączyły się raz po raz, szep- tami, jękami, gwałtownością i spazmatyczną zwinnością częściowo obnażonych ciał, różowo- ścią skóry mojej matki, mięśniami mojego ojca, delikatnością, z jaką się kochali. Wyczuwa- łem, że dzieje się coś pięknego, wspaniałego, najcudowniejszego na świecie i że przypadko- wo uczestniczę w niezwykłej tajemnicy, w cudownej tajemnicy szczęścia tych dwojga naj- bliższych mi ludzi. - Spójrz! Ten mały szczur cały czas się na nas gapił! - krzyknęła purpurowa z oburzenia Iw, pospiesznie opuszczając spódnicę. - Jak ci nie wstyd, gryzoniu? ! - Wspaniały chłopak - cieszył się Witek, oglądając moje wyrzynające się mleczne zęby. - I jaki mądry, nie przeszkadzał nam! Usiedli obok, przytulali, całowali, łaskotali mnie w dłonie i stopy. Śmiałem się, krzycza- łem ze szczęścia, cieszyłem się ich obecnością. - I co dalej z nami będzie? - Nie wiem, ale sądzę, że musimy przeżyć - powiedział spokojnie. - Ty może przeżyjesz - odparła sceptycznie - ale ja, ale on? Wyczuwałem ich smutek, ich niepewność, ich lęk. Świat wydawał się szary, odpychający, bałem się, że za chwilę ktoś ska- leczy mnie lub uderzy. 35 - Przeżyjesz, przeżyjecie i ty, i on. Dobrze zrobiłaś, paląc tę cholerną opaskę. Wszyscy powinni tak zrobić. On będzie ci kiedyś wdzięczny - wskazał na mnie. - Wiedziałam, że ty chciałbyś, żebym właśnie tak postąpiła! I on, on też, gdy będzie duży, przyzna mi rację. - Kiedy wkładasz opaskę z gwiazdą, to jakbyś przyznawała im rację i godziła się na wyrok śmierci. - W getcie panuje straszny głód. . . Podobno niektórzy zjadają nawet trupy. Byłam tam u mojego nauczyciela muzyki. - Nie chodź tam więcej! - krzyknął Witek. - Zapomnij, że getto istnieje. Wyobraził sobie Iw w getcie, Iw, przed którą zamknęły się bramy i nie może wyjść, pilnowana przez esesma- nów, żandarmów, granatowych policjantów, szpicli, żydowskich funkcjonariuszy, szmalcow- ników. - Nigdy więcej nie wolno ci tam iść! - krzyczał ze wszystkich sił, ściskając ją za ra- miona. - Nigdy! Zapamiętaj! - Puść! To boli! - syknęła ze złością i pewnym zadowoleniem, bo ucieszyło ją, że Witek aż tak bardzo troszczy się o jej bezpieczeństwo. - Mogą cię już stamtąd nie wypuścić - mówił rozgorączkowanym tonem. - A wtedy osza- lałbym z rozpaczy. - Mam bardzo dobre dokumenty. - Iw próbowała się uśmiechać. - Są autentyczne, ale wy- robione na podstawie sfałszowanych wpisów metrykalnych. . . Czy wiesz, że pomógł mi ksiądz? Co za paradoks! A ja zawsze byłam słaba z religii. . . - Iw, to nie ma znaczenia. . . W getcie ktoś może cię rozpoznać. Nawet jeden z tych Izraeli- tów, którzy przychodzili do „ Adrii ” . . . Wystarczy, żeby szepnął słowo, a będziesz zgubiona. Tam roi się od kapusiów, szmalcowników i różnych hien. Przysięgnij natychmiast, że więcej tam nie pójdziesz. Proszę. . . - Przysięgam, że nie pójdę, chociaż są tam moi krewni, którym powinnam pomóc - mówiła bez przekonania, czym ostatecznie rozsierdziła Witka, bo wiedział, że Iw i tak postępuje, jak chce. - To ty przede wszystkim potrzebujesz pomocy, ty, Iw. Powinnaś myśleć tylko o sobie i o naszym dziecku. Grozi ci potworne niebezpieczeństwo, a ty zachowujesz się, jakbyś nie wy- czuwała zagrożenia, jakbyś nie bała się śmierci. Jesteś dla mnie najważniejsza na świecie, Iw. Ty i syn. . . Jesteście moją rodziną. - Witek starał się mówić przekonująco, ale im dłużej mó- wił, jego wywody stawały się coraz bardziej chaotyczne. - Otacza cię nienawiść. . . Niemcy skazali Żydów na śmierć! Musisz to zrozumieć. - Przestań! - krzyknęła. - Po co tyle słów? Nie tylko Niemcy mnie nienawidzą, twoja mat- ka również. Czyżbyś zapomniał już, co o mnie wygadywała? Witek umilkł. Iw miała rację. Matka niemal codziennie mówiła o niej z pogardą i niekiedy wydawało się, że gdyby Iw schwytano i zabito, matce przyniosłoby to ulgę. Spuścił oczy, zacisnął pięści, rozgoryczenie zacisnęło mu krtań. - Wiem dobrze, że twoja matka nienawidzi mnie równie mocno jak ci hitlerowcy, że nasze małżeństwo jest największą tragedią jej życia, że obarcza mnie winą za śmierć twego ojca, i chyba nie miałaby nic prze- ciwko temu, żebym została w getcie na zawsze. . . Może i razem z nim. . . - wskazała na mnie. - Ależ, Iw, matka cię nie lubi, ale. . . Witek usiłował bronić matki, ale Iw nie chciała go już słuchać. Znowu wydał się jej nieza- radnym, niepewnym siebie chłopcem, pobierającym od rodziców tygodniówki na papierosy i rozrywki. - Dość! - powiedziała kategorycznym tonem. - Nienawiść Niemców i nienawiść twojej matki uzupełniają się, a najbardziej absurdalny w tej sytuacji jest fakt, że ja sama zupełnie nie czuję się Żydówką. . . A więc właściwie czego wszyscy chcą ode mnie? - Iw! Pragnę tylko, żebyś uważała na siebie. - Przytulił ją i kolejny raz pocałował. 36 Przez chwilę wydawało się, że jest silnym, wspaniałym mężczyzną. Jak Król Tanga - po- myślała i odsunęła go od siebie stanowczo. Kilka dni później, podczas kolejnych odwiedzin Witka, Iw zapytała wprost. - Czy ty walczysz z Niemcami? Spojrzał na nią ze zdziwieniem, jakby zastanawiając się, co powiedzieć. - Czy walczysz z Niemcami? Odpowiedz, bo to ważne, bardzo ważne. . . . - spojrzała pytają- co. - Muszę wiedzieć. . . - Nie mogę ci odpowiedzieć wprost, nie mogę i nie powinienem, a poza tym nie mówi się z najbliższymi o. . . o konspiracji - próbował wyjaśniać, jąkając się niepewnie, niezdecydowanie. Iw przyglądała mu się z lekką ironią. Skinęła głową ze zrozumieniem. - Nie wątpię, że już należysz do którejś z tych podziemnych organizacji i lada moment możesz zostać aresztowany lub zabity - mówiła spokojnie i dziwnie wolno, chcąc widocznie, żeby dobrze rozumiał jej słowa. W takiej sytuacji gestapo natychmiast dobiera się do najbliż- szej rodziny. . . w tym wypadku do mnie i mojego syna. . . Tak więc możemy być narażeni na wielkie niebezpieczeństwo nie tylko z racji naszego pół- i ćwierćżydostwa, o którym nikt nie wie, bo papiery mam w porządku, ale przede wszystkim dlatego, że jestem twoją legalną żo- ną. Żony bojowników stają się zakładnikami. - Ależ, Iw! Przecież nie mieszkam z tobą. Tylko przychodzę. . . Niekiedy zostaję na noc. . . Staram się was nie narażać. . . Czego jeszcze chcesz? - zarumienił się z zawstydzenia, a może ze złości. - Twoje rozważania denerwują mnie i obrażają. - Denerwują cię? Obrażają? - roześmiała się nerwowo. - Mówisz, że chcesz, abyśmy prze- żyli, ale ty właśnie swoją walką z Niemcami możesz sprowadzić na nas kłopoty. . . Przecież dobrze o tym wiesz. - Co proponujesz? - spytał rzeczowo, a Iw ucieszyła się, że zmusiła go do przyznania jej racji. - Proponuję oficjalną separację. . . Pójdziemy do adwokata, podpiszemy odpowiednie zobowiązania i ty nie będziesz ponosił odpowiedzialności za mnie, a ja za ciebie. . . To najroz- sądniejsze i chyba jedyne logiczne rozwiązanie, jakby wstęp do rozwodu. - Przecież ja cię kocham, Iw! - krzyknął witek z rozpaczą w głosie. - Ja także cię kocham - wzruszyła ramionami - ale będąc żoną konspiratora, narażam się dodatkowo, a chyba nie chcesz, żebym została aresztowana. Zagryzł usta. Zmrużył oczy, kąciki ust zadrżały, powieka zadygotała w nerwowym tiku. Opuścił głowę. - Och, przestań się denerwować. Przecież tak naprawdę nic się nie zmieni, nadal będziemy ze sobą sypiać. - Chyba masz rację - odpowiedział po namyśle i dodał ciszej: - Tak będzie bezpieczniej. - A więc jutro pójdziemy do adwokata? - chciała się upewnić. - Tak, oczywiście. Jeżeli uważasz to za słuszne. Wieczorem Iw opowiedziała o wszystkim Julii. - Separacja to w twojej sytuacji najlepsze wyjście - stwierdziła Julia. - Kto wie, co nam jeszcze los przyniesie? - Nie poznajesz mnie? - Spod kapelusza patrzą na ciebie szare, błyszczące oczy jak wtedy w szkole. - Bo ja poznałem cię od razu. - Pan profesor! Jakże się cieszę! - odpowiadasz szczerze, bo najbardziej lubiłeś tego wła- śnie zwariowanego matematyka, o którym wszyscy plotkowali, że niegdyś, jeszcze w gimna- zjum, z powodu nieszczęśliwej miłości do pięknej Izabelli! postanowił poświęcić prywatne życie różniczkom, całkom i równaniom Gaussa, Krügera i Ostrogradskiego. - Wyglądasz na zmęczonego, chyba przegrałeś jakąś bitwę? Wymownym ruchem wskazał na twe wojskowe buty wyglądające spod szerokich spodni garnituru podarowanego przez rzeźnika. - Przegrałem wiele potyczek, ale się nie poddałem - mruknął Witek. 37 - Chodźmy na piwo, opowiesz, zapraszam - uśmiechnął się profesor. Zasiedliście w barze zwanym popularnie „ Pod batem ” lub „ Pod końską dupą ” . . . Opowiedziałeś o śmierci ojca, o chorobie matki, o rozbiciu dywizjonu, o niewoli i o ucieczce z pociągu. . . Tylko o Iw i o mnie na razie nie wspomniałeś. - Wróciłem i zastanawiam się, co robić dalej - rozłożyłeś dłonie. - Masz jakąś pracę? - Tak, będę pracował u szwagra na budowie. On buduje lub remontuje studnie. - I ta praca ci wystarczy? Patrzy na ciebie jakby niepewny, czy aby nie powiedział za dużo. - Czy pan profesor ma dla mnie jakąś ciekawą propozycję? - Witek w lot chwyta myśli dawnego nauczyciela. - Przegrałem kilka potyczek, ale to jeszcze nie cała wojna. - Chyba się rozumiemy - mówi profesor. - Najlepiej, jakbyś jutro przyszedł do mnie około dwunastej w południe. Będziesz miał czas? - Oczywiście - odpowiadasz i niby żartem salutujesz do kapelusza. - Trzeba walczyć - mówi profesor. - Mamy dwóch wrogów: Niemców na zachodzie i Ru- skich na wschodzie. Jeżeli nie związałeś się jeszcze z inną organizacją, wstąp do nas. Jesteś młodym oficerem, przydasz się. Na razie organizujemy się, szkolimy, ale szykuje się bardzo dużo pracy. . . . Czy masz rodzinę. . . ? - Tak, ożeniłem się i mam synka, ale nie mieszkam z nimi. - To lepiej, bo nie będziesz ich narażał. Rozumiesz chyba, że nikomu nie możesz o nas mówić. - Pełna konspiracja. . . - Właśnie. . . A więc zgadasz się? - Tak. - Mam pseudonim „ Samotny ” . Nie używamy nazwisk. Ty też musisz sobie wybrać jakiś pseudonim. - Rozumiem. Odczuwasz głęboką ulgę i radość, że nie zaprzestaniesz walki i że nadal jesteś żołnierzem. - Do jutra. - Do jutra. Dawno nie byłaś w kinie, więc dałaś się namówić. . . Do kina w okupowanym mieście cho- dzić nie wypada. Ale tym razem. . . wyjątkowo. Na ekranie z głębokich rowów niemieccy sanitariusze i żołnierze wydobywają gnijące zwłoki polskich oficerów, jeńców zamordowanych przez Sowietów. . . Najazd kamery na okrągły otwór w potylicy. . . Orzełek, strzęp munduru, buty. . . Kości, roz- kładające się ciała, puste oczodoły. . . Na widowni martwa cisza. Czasami westchnienie natychmiast zamierające. Nagle ktoś szlocha, jakby tam, na ekranie, zobaczył kogoś bliskiego. . . Komentarz aż dźwięczy w uszach, ale ty tego nie słuchasz. Przyt ulasz się w półmroku do Witka i myślisz tylko o nim, o jego obecności tu, w tej sali, przy tobie, w tej właśnie chwili. . . Bo tylko chwile są szczęśliwe. I boisz się, że po wyjściu z kina pożegnasz się z nim, muśniesz ustami jego usta i, być może, będzie to wasz ostatni pocałunek, bo trwa wojna i okupacja, i wszystko może się zdarzyć. . . - O czym myślisz? - przytula się do jego ramienia. On tego potrzebuje. - Kilku moich kolegów, też podchorążych, z maturalnej klasy również dostało się do nie- woli na wschodzie. . . Pamiętam, jak jeszcze przed wojną rozmawiali o Rosji, o Ukrainie: „ Bę- dę bliżej braci Słowian. . . My, bracia Słowianie. Braci Słowian wolę od Germanów. . . Gdybym miał się dostać do niewoli, to wolę być jeńcem u braci Słowian. . . ” Tak mówili! - Przestań o tym rozmyślać. Ty uciekłeś z niewoli, postąpiłeś jak bohater. Jestem z ciebie dumna! 38 Oczy zachodzą ci mgłą i już wiesz, że pragniesz go w tej właśnie chwili bardziej niż kie- dykolwiek i że ta straszna śmierć z kinowego ekranu budzi w tobie obok poczucia grozy przeogromną potrzebę miłości. Potrzebę wyrwania wojnie tej godziny, minuty, sekundy szczęścia. - Nie lubię stawiać teraz kart - głos Julii stał się dziwnie chropowaty, twardy i niechętny. - Wielu ludziom codziennie grozi śmierć i karty to mówią. . . Oni i tak wiedzą o tym, co im gro- zi, więc ja nie powinnam im przypominać. To zupełnie tak, jakbym stała nad skazanym i tłu- maczyła mu, że kat może przybyć za chwilę, ale mogą go też na przykład rozboleć zęby i za- nim przyjdzie cię zabić, będzie musiał iść do dentysty. Katu plombują zęby, a więc masz jeszcze trochę czasu. . . Stawianie kart skazanym jest naprawdę przykre. - Nie musisz im przecież mówić prawdy. - Iw przygląda się Julii z lekkim politowaniem. - Gdybym była zawodową wróżką, mogłabym kłamać, ale ja jestem t ylko amatorką i kiedy kłamię, prześladują mnie później wyrzuty sumienia. - Przecież sama przed chwilą powiedziałaś. . . Zaraz sobie przypomnę. . . Nigdy nie wiado- mo, kiedy kata zaboli ząb i czy skazanym nie jest właśnie dentysta. - Ładnie powiedziane, Iw. Powinnaś znowu pisać wiersze, koniecznie. . . - Nie chcę pisać, chcę tańczyć - odpowiadasz ze łzami w oczach. Uśmiechacie się do sie- bie, ale są to uśmiechy pełne skargi. - Nie boję się śmierci, Witku, tyle się już napatrzyłam na zabijanych i umierających, i wła- śnie dlatego chciałabym jeszcze trochę pożyć, już bez strachu przed śmiercią - mówiła matka, patrząc na ciebie wyblakłymi, zaczerwienionymi oczami, które nagle zapadły się głęboko, ukryły w szarej, przezroczystej cerze. - Nie umrzesz, mamo, wyleczymy cię - starasz się mówić przekonująco, ale robisz to bez wiary we własne słowa. - Wrócisz do zdrowia. - Nie kłam. - Matka próbuje się uśmiechać. - Na raka nie ma lekarstwa. Odwracasz się i pytająco patrzysz na Halinę. . . Twoja siostra wygląda na przygnębioną i przestraszoną. Kła- dzie palec na ustach, a ty już wiesz, o co cię prosi. - Nic nie mów o żonie i dziecku - powiedziała wczoraj wieczorem, kiedy po kolacji zosta- liście w pokoju sami. - Dlaczego? - Bo mama oskarża Iw o śmierć ojca. Uważa, że gdybyś się z nią nie ożenił, ojciec nie do- stałby ataku serca - odpowiada szeptem. - Czy to wina Iw, że oni denerwują się samym jej zaistnieniem na ziemi? - Mnie nie trzeba przekonywać, ale mama uważa, że ten mezalians wpędził ojca do grobu, rozumiesz? Całą odpowiedzialność zwala na twoją żonę! - „ Od waszego ślubu w naszej rodzinie zaczęło się wszystko, co złe ” . Ile razy powtarzała przy mnie te słowa, jakby wierzyła, że mogą mnie przekonać i zmusić do porzucenia Iw. - Tego twojego syna też nie chcę widzieć - mruczała pod nosem, leżąc oparta o wysoko podsunięte poduszki. - Nie chcę go! Nie chcę i już! Nigdy nie wypowiedziała słów: „ mój wnuk ” - - myślisz z goryczą. Zaperzona, zaciskała usta w bezsilnym gniewie, na jaki zdobywają się stare, schorowane kobiety, chociaż w niczym im to nie pomaga, a przeciwnie, przynosi ból, rozpacz i poczucie nieodwracalnej krzywdy. Nic mi przecież zrobić nie mogła, bo już istniałem, dusiłem się w atakach astmy, a na do- datek, żyjąc wbrew niemieckiemu prawu wraz z matką, w każdej chwili mogłem zostać wysłany do getta lub po prostu zabity jak zwierzę, podczłowiek, nieczłowiek. - Rozumiem, że moja synowa ma teraz rozliczne kłopoty związane ze swym żydowskim pochodzeniem - mówiła starsza pani, ocierając pot z czoła jedwabną chusteczką - ale dlacze- 39 go my, właśnie my, zostaliśmy przez nią wciągnięci w to bagno rozpaczy i wyrzutów sumie- nia? - Rozpłakała się, zadyszała, w oczach malował się strach. - Pomagam Iw, jak tylko mogę - powiedziała Halina - ale twoja żona jest bardzo ambitna i odważna, czasami sprawia wrażenie, jakby nie wiedziała, że grozi śmierć jej i twemu synowi. - Jak ona mogła wplątać nas w taką podłą sytuację? ! - ponownie jęknęła matka. - Mamo! Jak możesz oskarżać Iw? ! - krzyknął oburzony Witek. - To historię trzeba oskar- żyć i Niemców! To oni przynieśli ze sobą prawa akceptujące nienawiść, to oni stworzyli teo- rię ras lepszych i gorszych. Matka odwróciła się do ściany, wydawała się zmęczona, wyczerpana. Siostra przesłoniła nocną lampę tiulowym szalem i położyła palec na ustach. - Już śpi. . . W chorobie usypia natychmiast. Witek skinął głową. Objął siostrę i delikatnie pocałował w skroń. - Bardzo za wami tęskniłem - powiedział cicho. - A szczególnie brakowało mi ciebie. Czuł dziwną radość, że tak łatwo mówi o tęsknocie siostrze, która potrafiła przecież prze- ciwstawić się matce i stanąć po stronie jego żony i syna. - Dziękuję ci za Iw, to dobrze, że jej bronisz przed matką. . . - Ktoś musi jej bronić, a zresztą przecież się kochacie i chyba to jest najważniejsze. Umilkli. . . Witkowi nagle zatrzęsła się broda, zadygotały ręce. Osunął się na krzesło i roz- płakał. Dopiero teraz zrozumiał własną klęskę i wszystkie inne nieszczęścia, które przeżywał w ostatnich latach bez jakiegokolwiek wpływu na wydarzenia. Wiedział bowiem, że niczemu zapobiec nie może. Rozgoryczenie, rozczarowanie, bezsilność. . . - Jestem bezradny - rozłożył szeroko ręce - przeraźliwie bezradny. - Nie możesz się poddawać, nie wolno - powtarzała jak echo Halina. - Przecież się nie poddaję, tylko płaczę, bo już nie mogę tego wszystkiego znieść - mówił Witek, zaciskając zęby. - Musisz przetrzymać. . . Jesteś mężczyzną. Spojrzał z ironią, odwrócił głowę do lustra, otarł twarz chustką. - Dość! Nie będę już płakał. . . - Starał się, by słowa brzmiały pewnie i twardo, wiedząc, że siostra na pewno odbierze je inaczej. Starsza pani dogorywała. Już tylko zastrzyki z morfiny pozwalały jej rozmawiać, spać, wegetować. Wychudła, oczy zapadły się w głąb czaszki, włosy wypadały i co rano długie pajęcze pasma zasnuwały poduszkę i prześcieradło. Witek spoglądał od czasu do czasu na zdjęcie matki sprzed wielu lat, z okresu, kiedy po- znała ojca. Ubrana w srebrzysty kubraczek obszyty króliczym futerkiem, ze złocistym szame- runkiem i krótką, frywolną pelerynką na plecach, młoda dama o nieco zamglonym spojrzeniu, zamyślona i ciekawa zdarzeń, jakie nastąpią za chwilę, lewą dłonią unosi lekko suknię, a pra- wą układa fałdy na ramieniu. . . Na głowie ma miękką czapkę z futrzanym pomponem, również obszytą futerkiem. Właśnie wtedy na balu w Resursie Obywatelskiej poznała twojego ojca. Witek odwracał się od nich coraz częściej. Odwrócił się i teraz. . . Nie chciał patrzeć na tamtą śliczną dzi ewczynkę, która wkrótce zo- stała waszą matką, twoją i Haliny. Za chwilę znowu spojrzysz na zdjęcie i na skuloną w łóżku, wyschniętą, łysiejącą, prze- straszoną kobietę, która wyczuwa zbliżającą się szybko śmierć. Już po raz trzeci ksiądz na- maszczał jej czoło i powieki świętymi olejami. . . Wieczorem matka poczuje się lepiej, uśmiechnie się, pogładzi cię po włosach i będzie dłu- go, długo się modlić. Spojrzysz na nią z nadzieją i prośbą. - Mamo, może chciałabyś zobaczyć wnuka, jest podobny do ojca i do mnie. . . - Nigdy! 40 Tej nocy, nad ranem, matka umarła. Podczas snu. - Dzisiaj pogrzeb twojej teściowej - przypomniała Julia. - Moim zdaniem, powinnaś tam być. - Pamiętam. . . Sądzę jednak, że matka Witka nie chciałaby mnie widzieć na swym pogrze- bie. I dlatego między innymi nie pojadę na cmentarz. - A te inne przyczyny? - Po pierwsze, jesteśmy z Witkiem oficjalnie w separacji, a po drugie. . . - umilkła, posmut- niała, zacięła usta. - Powiedz. - Boję się, że wydaliby mnie Niemcom - szepnęła Iw. - Zwariowałaś! - krzyknęła Julia. - Przecież urodziłaś Witkowi syna, jesteś jego żoną. . . To nieuczciwe posądzać najbliższych krewnych o taką nienawiść. Krz ywdzisz ich takimi posą- dzeniami. - Nie. . . Nie. . . - W oczach Iw widać było cierpienie. Iw spoglądała na Julię z niepewnością i bólem. Oparła twarz na dłoni i rozpłakała się. Płacz aż wstrząsał ramionami. - Nie histeryzuj! - krzyknęła Julia. - Spójrz, do czego się doprowadziłaś! - Chciałabym wierzyć jego rodzinie, naprawdę bardzo bym chciała, ale boję się ich i wciąż podejrzewam o najgorsze. Nie umiem już inaczej myśleć, umiem tylko nie ufać. - Zanurzyła dłonie we włosach i zacisnęła palce na głowie, aż zbielały paznokcie. - Nie umiem inaczej. . . Nie potrafię. . . Jakże jestem nieszczęśliwa. - Nie przyszłaś na pogrzeb. . . - Witek miał szarą i zbolałą twarz. - Bałaś się? - Nie bałam się - zaprzeczyła i dodała z ironią: - Uszanowałam tylko wolę twojej matki. Ona nie byłaby zadowolona z mojej obecności. Przez chwilę milczał, zastanawiając się, co powiedzieć. - Teraz mam już tylko was - wskazał na leżącego w łóżeczku chłopca. - Ty, on i siostra. . . Gdyby was nagle zabrakło, zabiłbym się. . . Leżeli w ciemności wsłuchani w mój oddech. Witek czuł się nieszczęśliwy, rozbity. Obec- ność żony przynosiła mu ulgę, chwilowe zapomnienie. Iw wpatrywała się w mrok ze zdziwieniem i z napiętą uwagą. Wydawało się jej, że tuż pod prostokątnym lustrem toaletki dostrzega w półmroku wielkiego czarnego psa, a raczej cień przyczajonego psa z podkulonym ogonem. - Tam - wyciągnęła dłoń. - Co, kochanie? - Witek spojrzał w ciemność, lecz zobaczył jedynie szare refleksy drzew zza okna odbite w lustrze. - Tam. . . Och, nie. . . Wydawało mi się. - Objęła go i spazmatycznie przywarła biodrami do jego ciała. - Wiem, że tam nic nie ma. . . - To tylko lustro, księżyc w nowiu, te gałęzie i wiatr, nic więcej. . . - Lustro. . . Lustro. . . - szeptała, przypominając sobie kilka chwil spędzonych przed lustrem daleko stąd. - Czy uwierzysz, że widziałam w lustrze naszego syna? Widziałam go takiego, jakim prawdopodobnie będzie za wiele lat. . . Dużo starszego od ciebie, posiwiałego, ze zmę- czoną twarzą. . . Chyba niemożliwe, żeby to był on? - wskazała na mnie. - Nigdy mi o tym nie opowiadałaś. - Witek wydawał się zaskoczony, a w jego głosie wy- czuła niezadowolenie i jakby zazdrość. - Co to za czarodziejskie lustro? Starała się opowiedzieć jak najdokładniej o starym, podobno czarodziejskim, lustrze mi- strza Twardowskiego, który sztuki magiczne studiował u Fausta. Szeptała przekonana, że Witek nadal słucha uważnie. W pewnym momencie doszło do jej uszu chrapanie. Zrozumiała, że usnął, a ona już od dawna mówi tylko do siebie. Riksza dawała nikłe złudzenie wolności, a ty potrzebujesz złudzeń. Wrażenie fałszywe, bo przecież jeździłeś wciąż po tych samych ulicach, placach, między tymi samymi knajpami, barami, sklepami, domami, często wożąc tych samych klientów, cieszących się ze spotkania 41 znajomego rikszarza, którego polubili, przyzwyczaili się do jego dowcipów, a po kilku kur- sach nabrali nawet zaufania. Taksówki nie jeździły unieruchomione brakiem ropy i benzyny. Bł yskawicznie zastąpiły je riksze, a taksówkarze przeobrazili się w rikszarzy. Riksza wymagała jednak silnych mięśni nóg. Witek został rikszarzem z przypadku. Murarz pracujący razem z nim przy budowie studni zapytał niespodziewanie: - Czy nie znasz kogoś, kto byłby zainteresowany kupnem rikszy? - Kupnem rikszy? - Witek błyskawicznie zobaczył siebie za kierownicą trójkołowego po- jazdu. - Ja byłbym zainteresowany. - Przecież pracujesz u szwagra - zdziwił się murarz. - I jeszcze riksza? - Rikszą mógłbym jeździć po pracy u niego. Widzisz, ta robota przy studniach i piecach jest trochę monotonna. Mnie potrzebny jest kontakt z ludźmi. . . - Rikszę sprzedaje mój brat. Od lat choruje na gruźlicę, ale teraz to już chyba koniec. Led- wie oddycha i codziennie dostaje krwotoku. Nie ma już sił pedałować. - Ile chce za rikszę? I za koncesję, bo bez koncesji jeździć chyba nie można? - Witek starał się mówić rzeczowo. - O wszystkim dowiesz się od brata. I już wieczorem tego dnia Witek stał się właścicielem zielonoszarej rikszy o wygodnych, miękkich siedzeniach wraz z ciemnozielonym pledem, którym pasażerowie mogli okryć się podczas chłodu. Z przodu znajdował się łańcuch obciągnięty ciemnozielonym materiałem, zabezpieczający klientów rikszy przed wypadnięciem podczas nagłego hamowania. Była to transakcja wymienna, ponieważ riksza pochłonęła złoty zegarek, który otrzymał niegdyś od ojca za pomyślne zdanie matury. Następnego dnia za niewielką łapówkę koncesja została przepisana na Witka. Z dumą przypatrywał się rikszarskiej legitymacji opatrzonej czarnym lecącym orłem ze swastyką. Wraz z kenkartą były to najważniejsze dokumenty, któ- re pozwalały mu w miarę spokojnie żyć w niespokojnym świecie okupacyjnej Warszawy. Kiedy zajechał swym pojazdem przed „ Adrię ” i stanął wśród riksz i dorożek, natychmiast pojawił się podpity granatowy policjant, wpakował się na siedzenie i spojrzał wyczekująco. - Rozumiem! - skinął głową Witek. - Za ochronę. . . Nie będziesz miał kłopotów ani z nami, ani z Niemcami. - Dobrze. Nie mam przecież wyjścia. - Nie bądź taki mądry! Jak nie będziesz płacił, to cię tak urządzimy, że skończysz na Pa- wiaku - zagroził gliniarz. - A takich miedziaków to nie lubię, bo przeważnie zajmują się kon- spiracją i są z nimi tylko kłopoty. Pamiętaj. - Będę płacił, ile trzeba - mruknął Witek. - O, nie! - wrzasnął gliniarz. - Powiedz wyraźnie: „ Będę grzeczny, panie władzo ” . Już! - Będę grzecznie płacił, panie władzo. - Gardło wypełni ci rozrośnięta kula, a włosy zjeżą się na głowie z pogardy dla tego gnoja w mundurze. Ponuro patrzysz na oddalającą się nonszalancko bryłę mięsa z pistoletem na tłustym brzu- chu. . . O granatowych wiadomo, że są przekupni i za łapówkę przymkną oczy, zgodzą się, nie dostrzegą. Najwięcej czasu pochłania im tropienie ukrywających się Żydów oraz zbieranie haraczu, od kogo tylko się da. I Żydzi bali się ich panicznie. Granatowi brali forsę i odchodzili, obiecując pomoc, a nawet ochronę. Chociaż ich przekupiłeś, nie miałeś pewności, czy dotrzymają przyrzeczenia i nie wydadzą cię za dzień, za dwa, za tydzień. . . Niekiedy brali pieniądze, a później powtórnie wyłudzali ile mogli bez najmniejszych skrupułów. Przysyłali kolegów, którzy domagali się kolejnej zapłaty lub dokonywali aresztowania. 42 Żydzi nawet po zapłaceniu haraczu starali się natychmiast uciec spod opieki polskich stró- żów porządku i w panice poszukiwali innego, spokojniejszego miejsca do przetrwania. Witek nie zdążył jeszcze otrząsnąć się z upokorzenia, kiedy do rikszy zbliżył się pierwszy klient. Niemiecki lotnik z ładną ciemnowłosą dziewczyną. - Na ulicę Wiejską! - powiedział rozkazującym tonem. Na Wiejskiej przed wojną miesz- kałeś z Iw. - Jeżeli bawisz się w konspirację, nie możesz u mnie pracować - szwagier teatralnie rozło- żył dłonie. - Chyba mnie rozumiesz? - Rozumiem! - pokiwał głową Witek. - I chociaż nie jestem w żadnej konspiracji, to rozej- rzę się za inną pracą. Od dawna spodziewałeś się tej rozmowy, a jednak czujesz się zaskoczony i zakłopotany. . . Próbujesz się uśmiechać, ale nie jest to szczery uśmiech. - To dobrze. . . Nie możesz przecież narażać na kłopoty siostry, siostrzeńca i mnie, najdroż- szego i jedynego szwagra, jakiego masz. To dobrze, że nie jesteś w konspiracji, a odchodzisz na wszelki wypadek. . . Nie masz pretensji? - Nie mam pretensji - odparł Witek tonem świadczącym o najgłębszym niezadowoleniu. - Teraz, kiedy mam własną rikszę. . . - Rozumiem i cieszę się, że ty mnie rozumiesz. - Szwagier wyciągnął do ciebie dłoń. - A zatem wszystko w porządku? - W porządku. - Czasami, jak będziesz w potrzebie, to możesz u mnie popracować na czarno. . . Doskonale rozumiesz, przecież ty też ustaliłeś z Iw waszą separację, na wszelki wypadek, dla bezpieczeństwa. Twój szwagier również chce być czysty i woli czuć się bezpiecznie, chociaż tak naprawdę teraz nikt nie jest bezpieczny. A może on też walczy w podziemiu i po prostu uważa, że dwie konspiracje w jednej firmie to stanowczo za dużo? Jak walczyć, nikogo swą walką nie narażając? Czy to możliwe? Nie wiem jeszcze, nie sprawdziłem, jak żyje człowiek, który walczy, buntuje się i wciąż jest prześladowany. . . Musisz mieszkać sam! Wystarczy pokój, gdzie mógłbyś robić, co chcesz, nikogo nie nara- żając na kłopoty. Kto jednak wynajmie mieszkanie młodemu mężczyźnie o wojskowej s ylwetce, po którym widać, że nie może pogodzić się z okupacją, niewolą, Niemcami, terrorem. . . Kobiety, młode kobiety. . . Chętnie pomagają młodym, przystojnym facetom, energicznym i kochliwym. A ty zawsze taki byłeś! - To ty? Jakże się cieszę. . . Zina wygląda jak gwiazda filmowa. W zielonym kostiumie obszytym bobrowym futrem, w jedwabnym toczku na głowie. Obejmuje cię, przyciąga do siebie, całuje w usta. . . - Co za traf, że akurat ty podjechałeś pod „ Cafe Club ” swoją rikszą. . - Och, zetrzyj szminkę, bo cały policzek masz umalowany. Jej przyjaciółka, drobna blon- dyneczka, chyba również ze wschodu, co wyraźnie słychać, kiedy powoli wypowiada zdania, zastanawiając się nad każdym słowem, patrzy na ciebie zalotnie. . . - Och, Zinoczka, jakich ty znasz interesujących młodych ludzi. . . Odwozisz je do domu w okolice Starego Miasta. - Wpadniesz? - proponuje Zina. - Poczęstuję cię prawdziwą kawą, a nie żadnym lurowa- tym erzacem. Zasypuje cię pytaniami. I masz wrażenie, że nie oczekuje odpowiedzi, bo pytania padają zbyt szybko i nawet ich nie zapamiętujesz. - Co z Iw? - Teraz patrzy na ciebie uważniej, czeka, aż odpowiesz. 43 - Jesteśmy w separacji. - Rumienisz się, bo jeszcze nie nauczył eś się kłamać aż tak bez- czelnie, by patrzeć prosto w oczy. - Dawno jej nie widziałem. - I słusznie - mówi Zina - bo mógłbyś mieć przez nią kłopoty. - Co przez to rozumiesz? - pytasz nerwowym tonem. - W końcu to Żydówka. . . - Zina ściszyła głos, aby nie usłyszała jej przyjaciółka. - Pół czy cała to dla Niemców żadna różnica. . . Ale to nieważne. A po tobie widać, że, jak przystało na polskiego patriotę, konspirujesz. . . - Co ty opowiadasz! - zaprzeczasz z nieufnością. - Nie musisz przede mną udawać - mówi Zina. - Tak naprawdę, to wymyśliliście tę separa- cję dla własnego bezpieczeństwa. . . Nie odpowiadaj, wiem swoje. A mnie nie musisz się bać, bo nie wydam ani ciebie, ani tej twojej Iw. . . Cała „ Adria ” mówiła wtedy o waszej miłości i o tym, jak warszawski student odbił piękną tancerkę samemu Królowi Tanga. Co za roman- tyczna historia! - westchnęła głęboko z wyraźną zazdrością. - Niezupełnie tak było - mruczysz pod nosem. - On wtedy wyjechał. A później. . . - Nie psuj mi humoru - mówi Zina. - Dla mnie byliście rywalami i ty ją odbiłeś temu sta- remu lowelasowi. I napijmy się koniaku za twój cudowny romans. U Ziny jest bardzo wesoło. . . Wyznaje ci w przypływie szczerości, że jest zaręczona z pew- nym rumuńskim dyplomatą, którego poznała w „ Adrii ” . On ją utrzymuje i chce, żeby założyła własną pracownię kapeluszy. . . - Ten też zrobiłam sama. - Obraca w dłoniach błyszczący toczek. - Czy nie piękna forma? Godziny mijają. . . Za oknem zapada półmrok. - Jeżeli chcesz, możesz zanocować - proponuje Zina, a widząc twój pytający wzrok, wyja- śnia: - Tylko nic z tych spraw. . . Ty masz Iw, a ja swego Rumuna i lepiej, żeby tak pozostało. Godzisz się. Śpisz w pokoiku dla służącej i patrząc na przesuwający się za oknem księżyc, myślisz, że Zina stała się naprawdę mądrą kobietą. Kilka tygodni później natknąłeś się na Zygmunta. - Jeżeli masz kłopoty, zatrzymaj się u mnie - zaproponował wylewnie. - Może na kilka dni? - pytasz niepewnie. - Na ile tylko chcesz. . . Mieszkam zupełnie sam. Ogromne mieszkanie, w którym czuję się strasznie samotnie. . . U mnie będziesz swobodny, a przecież tego szukasz. Czy to pytanie? Zygmunt przypatruje ci się z czułym uśmiechem, rozpraszającym wszelkie wątpliwości. - A co słychać u twej pięknej siostry? - pytasz grzecznościowo, bo przypomniałeś sobie o pełnej wdzięku kobiecie, którą kiedyś przedstawił ci Zygmunt. - Wyjechała do Wiednia. . . Jej mąż jest tam lekarzem, pracuje w klinice. - Ach, tak. - Spojrzałeś podejrzliwie. - Słyszałem, że ty. . . - Tak - spojrzał ci prosto w oczy - rzeczywiście, podpisałem volkslistę, podpisałem, bo musiałem, inaczej nie mogłem postąpić. Nienawidzę jednak Hitlera równie szczerze jak ty. Widzę, że mi nie ufasz, ale przysięgam ci, jestem w porządku i nikomu nie zrobiłem świń- stwa. U mnie będziesz bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej. Niemcy uważają mnie za swojego, rozumiesz! Ale ja jestem przecież po twojej stronie. Chyba w to nie wątpisz? Znam go tyle lat. . . Nasze rodziny przyjaźniły się. . . Zawsze był wobec mnie w porządku. Chyba mogę mu zaufać, chociaż. . . W końcu trzeba komuś ufać. - No dobrze, przyjadę dziś wieczorem. Wyciągasz rękę, a on uśmiecha się nieco obleśnie. Przypominasz sobie, że Zygmunta na- zywano niegdyś pedałem lub młodą ciotą. . . - Będę czekał. Napijemy się, pogadamy. . . - Zygmunt mruży oczy i nagle zupełnie niespo- dziewanie pyta: - A co u twojej ślicznej żoneczki? 44 Już chcesz powiedzieć, że mieszka zaledwie o jedną przecznicę dalej i odwiedzasz ją co prawda nieregularnie, ale wciąż tak samo zakochany. W ostatniej sekundzie postanowisz ina- czej, skłamiesz zgodnie z logiką. - Nie ułożyło nam się. . . Jesteśmy w separacji. . . Niestety, nie wiem nawet, co z moim sy- nem. . . A zresztą, sam chciałbym wiedzieć, gdzie oni obecnie mieszkają. - Ach, tak, to smutne, smutne i przykre - westchnął Zygmunt. - Taka ładna kobieta. Cóż, czasami życie układa się wbrew naszym pragnieniom. W każdym razie pozdrów ją ode mnie serdecznie, jeśli spotkasz. - Bardzo rzadko ją widuję. - Powoli uczysz się pięknie kłamać, patrząc natrętnie rozmówcy prosto w oczy. - Właściwie. . . . nigdy jej nie spotykam. 2 Rasizm. . . nieuchwytna zbrodnia przeciw duszy - To, że wokół wali się świat, nie zwalnia nas od obowiązku walki z wścieklizną - głos do- biegający ze środka tramwaju wydaje się należeć do ciemnowłosego osiłka, który szarpie zwisające uchwyty, jakby chciał je wyrwać. - Trzeba zniszczyć te wściekłe psy do końca! - A wściekłych ludzi? Śmiech. Rozweselił się jadący przez getto rozklekotany tramwaj. I ty też próbujesz się uśmiechać, bo nie powinnaś zwracać uwagi pasażerów zasępioną, smutną miną. W getcie znaleźli się twoi przyjaciele, dalecy krewni ze strony ojca, znajomi. Odwiedziłaś ich kilka razy, ale zawsze z lękiem, że nie wrócisz już z tego piekła. Oznaczałoby to śmierć i tylko śmierć. Dlaczego przy tych obojętnych pasażerach rozklekotanego tramwaju, wśród pogodnej ( wobec tego, co dzieje się za pomalowanymi na biało oknami) rozmowy o nowych ogniskach wścieklizny, nagle czujesz się aż tak niepewnie, a każde przypadkowe spojrzenie, które mu- śnie twoją twarz, traktujesz jak próbę odkrycia tajemnicy? Chłop, widać, że chłop, po pościeranych butach, nie uprasowanych spodniach i marynarce z plamami, stojący tuż przy drzwiach, patrzy na ciebie wzrokiem sennym, jakby w mózgu fruwały mu motyle. - Ach, ta wojna - jęczy czerwonousta przekupka o siwiejących włosach. - Tyle nieszczęścia dookoła, tyle płaczu. Jak tu żyć w takiej grozie? - Tak szczerze - chłopina wzrusza obojętnie ramionami - to mnie ta wojna gówno obcho- dzi. Sieję, zbieram, sprzedaję. I znowu sieję. . . Tylko ziemi za mało. A na waszej stolicy chęt- nie owies bym zasiał. - Ty chamie! - odwraca się purpurowy z gniewu osiłek. Szykuje się na awanturę. Tramwaj przejechał nareszcie bramę getta i zatrzymał się na pierwszym przystanku za murem już po polskiej stronie. Chłop wysiada. Na ulicy odwraca się i śmieje szyderczo. . . Czy jedynie ci się zdawało, że spojrzał właśnie na ciebie? Czy również innym pasażerom odjeżdżającego tram- waju, patrzącym na krępą sylwetkę, pochyloną, przygarbioną od ciężkiej pracy. - Smutne. . . Oni wszyscy są skazani - wykonała nieokreślony gest dłoni. Iw skuliła się, zadrżała, odwróciła głowę. Bała się getta panicznie, jakby to ją przygniatał ciężar wciąż podwyższanego muru, wyznaczającego granicę między miastem żywych i mia- stem niemal umarłych. Spoglądała na mur z goryczą i nienawiścią. Niekiedy przyznawała w myślach, że czuje się bardziej Żydówką niż Polką i chociaż za wszelką cenę starała się ukryć uczucia łączące ją z tymi stłoczonymi za murami podludźmi, to przecież przytłaczał j ą żal i wstyd, bo jeszcze nie- dawno nie chciała się do nich przyznawać. 45 Jestem Żydówką, lecz nie chcę być Żydówką - rozmyślała, idąc wymytym i lśniącym No- wym Światem. - Niestety, powinnam nosić gwiazdę Dawida i być tam. . . Ale cóż ze mnie za Żydówka, która nie wierzy w Boga, nie zna hebrajskiego i zachowuje się niekiedy jak anty- semitka? wynarodowiony potwór - pomyślała i roześmiała się głośno, aż dwóch niemieckich lotników w galowych mundurach, uznając to za kokieterię i próbę zwrócenia uwagi, spojrzało na nią z zaciekawieniem. Doskonale sfałszowane dokumenty dodawały jej pewności siebie, więc odpowiedziała uśmiechem na ich uśmiech i przyspieszyła, idąc w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Jesteś Żydówką w świetle obowiązujących ustaw i nic tego nie zmieni, żyjesz więc poza prawem, które w tym państwie obowiązuje. A prawo jest surowe, bo skazało cię na śmierć za samo zaistnienie na ziemi. Unieś wzrok, przemierz niebo między szczytami kamieniczek. . . Kawki, gołębie, jaskółki. . . Teraz, kiedy spojrzałaś tak wysoko, przypomniałaś sobie szarą, wyboistą ulicę Topiel na Powiślu i mały zadbany dom z prymulkami w oknach, gdzie stara kobieta wciąż zabija nie narodzone dzieci. Ciekawe, czy te obrzydliwe szczury, które uratowały życie chorowitego, kaszlącego chłopca, nadal buszują w tamtych śmietnikach? Boże! Szczury ratujące życie dziecka, które ty sama skazałaś na śmierć. . . Zawstydzona, przerażona idziesz coraz szybciej. . . Boisz się już nie tylko granatowych policjantów, żandarmów, esesmanów, donosicieli, szmalcowników, których zawodem jest szpiclowanie, wyłapywanie i zabijanie. . . Boisz się samej siebie, bo ty też zabijałaś, chciałaś zabić i prawdopodobnie będziesz nadal zabijała. I znowu odrywasz spojrzenie od chodnikowych płyt Nowego Światu, i spoglądasz w nie- bo, skąd umknęły już wszystkie ptaki. Niebieska pustka. Zaczynasz tęsknić za najmniejszym ptakiem na niebie. . . Boże! Dlaczego moim bratem w człowieczeństwie częściej jest ptak i szczur niż człowiek? Dlaczego. . . ? Przestań się dręczyć, Iw, i już nie pytaj. Twoje rozmyślania mogą doprowadzić cię do obłędu. . . Nie pytaj, bo te pytania nie wyjaśniają, lecz komplikują życie, a nikt nie chce kom- plikacji, wszyscy chcą po prostu żyć, zwyczajnie, prześlizgiwać się nad przepaściami, nie widząc ich i nie wiedząc nawet, że ocierają się o śmierć. Rozpłakałaś się, stoisz w bramie tuż za kawiarnią i trzęsiesz się z rozgoryczenia światem, w którym zabijanie jest również twoim udziałem. . . Tam wewnątrz elegancki, rozplotkowany tłumek wielbicieli pączków. wyjmujesz jedwabną chusteczkę z monogramem EB, od imienia i nazwiska Króla Tanga, który wydaje ci się w tej chwili coraz dalszy, dalszy, dalszy. - Iw! Co się stało? Dlaczego płaczesz? wysoki mężczyzna, w luźnym płaszczu, z twarzą zatroskaną i wyraźnie zarysowanymi bruzdami wokół ust, których poprzednio chyba nie zauważałaś, wydaje ci się znajomy. - Dlaczego płaczesz? Zwracasz powszechną uwagę. . . - Skąd się znamy? - pytasz niepewnie. - To przecież ja! Przypomnij sobie. . . Lustro. . . - To ty! Myślałam o tobie wiele razy. Sprawdziła się tamta wróżba, mam syna. . . - Sądziłem, że wyjechałaś z kraju. - w jego słowach słyszysz niemal pretensję. Bierze cię pod rękę i wyprowadza z bramy na ulicę. Wyczuwasz mocno bijące serce. Jak bardzo zmężniał, jeszcze wyrósł tamten i tak wysoki student. Spod ronda patrzą na ciebie przenikliwe, szare oczy, o spojrzeniu chyba nieco romantycznym. Długa, bardzo długa rozmowa na ławeczce. Siedzisz przy nim, obejmuje cię ramieniem. Wiesz, że wyglądacie na zakochanych, ale zakochany jest tylko on. 46 - Pamiętasz, jak oświadczyłem ci się wtedy w samochodzie? - Jego głos jest żartobliwy, ale ty wiesz, że to tylko pozory, ukrywanie smutku. - Chcę ci powiedzieć, że moje uczucia nie zmieniły się przez te lata i gdybyś chciała. . . Patrzy na ciebie pokornie, wyczekująco. - Muszę już iść, wybacz, dziecko czeka. Uśmiechasz się przepraszająco, a on? Czyżby teraz jemu chciało się płakać? Bruk lśnił w słońcu i Dawid zasłonił dłonią oczy przed światłem. Zacisnął powieki. . . Blask prze- obraził się w purpurowe, tętniące płaty. . . Szynka! Nie jadłem szynki od chwili zamknięcia w getcie. Z trudem przypominasz sobie jej smak. . . A może nie jadłem szynki od początku wojny? Czyżbym przez trzy lata nie jadł szynki? Nigdy nie byłem religijny. Los zmusił mnie do przestrzegania zasad! Potrząsnął głową. Otworzył oczy. Roześmiał się. . . Trzy lata bez szynki. . . Co za absurd! Stał w bramie, dziwiąc się własnej obojętności. Dwa wychudzone kocury przebiegły ulicę i zatrzymały się przestraszone. Ich żółte oczy o zwężonych tęczówkach wyrażały zdziwienie i strach. Nic dziwnego! Różni wariaci i znacho- rzy twierdzą, że przykładanie kociej skórki leczy chore nerki. Daremnie tłumaczyłeś idiotom, że znacznie więcej zyskają, przytulając żywego zwierzaka lub okręcając się ciepłym kocem. Nie słuchają. Nawet twoja ciotka usiłowała ukryć przed tobą puszystą kocią skórkę. Koty skuliły się, cofnęły speszone na widok barczystej, z lekka pochylonej sylwetki. Widzą we mnie hycla, hycla polującego na koty i psy. . . Kocia skóra ma dziś swoją cenę po obu stronach muru. - Nic wam nie zrobię - wyszeptał. - Nie łapię kotów na skóry. Opuścił dłoń, a koty błyskawicznie ruszyły naprzód. Przemknęły wzdłuż gładkiej prze- ciwległej ściany i zniknęły w szarej studni podwórza. Znowu spojrzał w ulicę. . . Cienie. . . Dwóch żandarmów powoli mija bramę. Pot wystąpił na czoło. Widzieli go! Przez chwilę patrzyli sobie prosto w twarz. I przeszli, odeszli. Wrócą? Zaszczękał zębami, oblizał spieczone wargi. Nie drgnął. . . Czekają na twój ruch, na odruch strachu? Ostrożnie podchodzisz do wylotu bramy. . . Spoglądasz za nimi. . . Idą przed siebie, noga za nogą, zajęci rozmową. Widocznie uznali cię za przechodnia, któ- ry po prostu skręcił do bramy, bo chciał się wysikać. Może obawiali się, że masz broń? W gabardynowym płaszczu, cyklistówce i butach wypolerowanych olejem wyglądasz po- rządnie, schludnie, jak Aryjczyk z tej człowieczej strony muru. Niemcy cię nie zaczepiają, uważając zapewne, że każdy Żyd w ich obecności kuli się i blednie. Strach. . . przezwyciężyć strach! Tylko to możesz zrobić. Gdyby Sara miała tak jasne oczy, włosy i skórę jak ty, ucieklibyście jak najdalej stąd. Oczy Sary są podłużne i ciemne, wargi wydatne, mięsiste, włosy hebanowe. Skórę ma, co prawda, jasną, lecz równocześnie matową, jakby sztucznie wybieloną. „ Promienna śniadość twej skóry ” - napisał niegdyś jej pierwszy ukochany - młody poeta. Sara wczuwała się w rolę muzy, a ty, czytając jego pło- mienne wiersze, zagryzałeś wargi z zazdrości. Sarę żandarmi schwytaliby natychmiast, a więc pozostaniesz w getcie razem z nią. Do końca! Czy czas nam pomoże? - Nie mam już czasu. Szedł rześkim, sprężystym krokiem spieszącego się do pracy robotnika. Przechodnie, nie- liczni o tej porze dnia, mijali go obojętnie. Minął plac, ulicę, granatowego policjanta ziewającego na środku skweru i znalazł się na wąskiej, zaniedbanej uliczce, pokrytej kocimi łbami, pełnej wyrw, dołków i kałuż po wczorajszej ulewie. Wysokie, brudne ściany przytłoczą cię, przyduszą. . . Dreszcz przebiegnie przez plecy. Mi- niesz dozorcę zamiatającego rynsztok, zagłębisz się w długiej, jasnej sieni z różami wymalo- wanymi na suficie. Podwórze z figurą Matki Boskiej, kaplica, następna sień. . . Przytłumione 47 dźwięki nokturnów przebijają ściany. To on gra. . . Twój najbliższy przyjaciel. . . Jest! Czeka na ciebie. Serce zabije szybciej. Wbiegniesz na schody, przeskakując po trzy stopnie, jakbyś miał dwadzieścia lat. - Gram po kawiarniach, udzielam lekcji solfeżu, uczę gry na pianinie i skrzypcach - zacią- gnął się głęboko papierosem. Pamiętam dawne dyskusje, rozmowy o źródłach muzyki i magii tańca, smak mocnej kawy i zapach cygar prosto z Hawany, dzisiaj niedostępnych w okupowanym mieście. Przełknął ślinę. Wciągnął dym i zakrztusił się, poczerwieniał, zakasłał. . . Otarł łzy i próbo- wał się uśmiechnąć. - Dlaczego ty właściwie tam siedzisz? - zapytał. - Bo nie mogę odejść - odpowiedział z ponurą twarzą. Po raz kolejny dałeś wymijającą od- powiedź. Obaj wiecie, że pozostaniesz w getcie do końca, bo jest tam Sara, Salome i reszta rodziny. Łapczywie połykasz kęsy czerstwego chleba posmarowanego smalcem zesmażonym z ce- bulą. - Jedz, chleba mam dużo. . . Możesz zabrać cały bochenek. . . Pochylił głowę. Wstydził się głodu, zachłannego, szybkiego pożerania. Odczuwał nieuzasadniony kompleks niższości i to bolało go jeszcze dotkliwiej. Twój przyjaciel odwrócił głowę, jakby zrozumiał. . . Czy rzeczywiście pojmuje, co czujesz w tej chwili? Za dużo niedopowiedzeń, za dużo cierpienia i lęku. . . Sięgasz do teczki, którą postawiłeś na podłodze. Wyjmujesz pokryte nutami stronice. On unosi głowę. Patrzy pytają- co. - Weźmiesz te nuty - mówisz głosem zdecydowanym, nie znoszącym sprzeciwu - weź- miesz te nuty i kiedy mnie już nie będzie, wykorzystasz, a najlepiej zrobisz, jeżeli je dopra- cujesz i podpiszesz swoim nazwiskiem. Nie protestuj. To moje pomysły, pierwsze frazy kom- pozycji, propozycje do przemyślenia. . . . A ty masz wyobraźnię i talent. Stworzysz arcydzieła. - Nie. . . nie! - Odsuwa nuty, aż spadają na dywan. - Nie mogę. - Przecież to czysty układ. . . Kto pamięta, że komponowałem. Nikt! A ty zaczynasz już być znany. Nie ma nawet cienia szansy, że przeżyję wojnę. Zabiją mnie jak wszystkich. Nie mam dokąd uciec, a zresztą nie chcę i nie mogę uciekać. Dlatego cię proszę. . . - Przeżyjesz! Wrócisz do konserwatorium, zostaniesz profesorem. Będziesz wielkim kom- pozytorem. Co ja plotę! Przecież ty już jesteś wielkim kompozyt orem. Najlepszym z nas. . . Czy ktoś rozumiał lepiej Bacha, Beethovena, Paganiniego? Czy ktoś pełniej widzi muzykę? - Chce wypowiedzieć jak najwięcej, aż drży ze zdenerwowania. Raz po raz chwyta się za gło- wę lub serce. - Ty musisz przeżyć tę wojnę. . . Trzeba wierzyć w ocalenie, w opatrzność - dodaje. - Nie przeżyję - kręcisz głową. Po co tłumaczyć, po co opowiadać o wywożonych codziennie transportach, o ponurych opowieściach nawiedzonego Icka i o piosenkach o piecu pożerającym dzieci. On chyba wie. . . Przecież wiedzą wszyscy. Co najwyżej udają, że nie wiedzą. Pochylasz się, zbierasz kartki i ponownie przed nim układasz. - Nie ma po tej stronie muru nikogo innego, kto odczytałby muzykę, kto umiałby ją po- prawić, oszlifować, uczynić doskonałą. Tylko ty potrafisz i tylko do ciebie mam zaufanie. Dlatego proszę. . . Nie róbmy ceregieli. - Jeżeli to wezmę, to pod warunkiem, że w przyszłości zwrócę ci te wszystkie kompozy- cje. . . Na to mogę się zgodzić - odpowiada ostrożnie. - Sądzę, że obaj przeżyjemy i spotkamy się po wojnie. Na wschodzie toczą się ciężkie walki o Stalingrad i Moskwę. . . - To dla mnie nie ma znaczenia. . . - Dawid poruszył dłonią, jakby odganiał senny koszmar. - Nawet jeżeli Niemcy wojnę przegrają, ja i tak nie będę już żył. Nuty są twoje. W getcie nie chcę ich dłużej trzymać, bo zużyją je na podpałkę. . . Tak, niestety, to prawda. Jest zimno, a nie 48 ma czym palić w piecach, ludzie umierają z chłodu i głodu. Sam niedawno oddałem kilka kart z moją suitą na zagotowanie wrzątku. - Och! - jęknął, przypominając sobie, jak jesienią podgrywałeś mu romantyczne, delikatne takty. - Co ty mówisz? To barbarzyństwo! - Odtworzyłem ją. Następnego dnia zapisałem powtórnie. . . Jest tutaj. Tam w getcie nie ma już czym pisać, nie ma też na czym pisać. Dlatego przyniosłem ci wszystko, i proszę, do- kończ, dopracuj, przemyśl. . . Jestem Żydem, a kto dziś wydrukuje nuty żydowskiego kompo- zytora? - To obłęd! Przestań! - krzyczysz wściekły na Dawida, którego pesymizm coraz bardziej cię denerwuje. - Przestań. . . - Jeżeli Niemcy wygrają wojnę, na ziemi nie będzie miejsca dla żydowskich muzyków - mówisz spokojnie, cicho, łagodnie, lecz stanowczo. - Dlatego proszę cię. . . - Zgoda - westchnął i pokręcił głową. - Rozumiem, że tam nie możesz trzymać nut, więc przechowam je dla ciebie. Będziesz jeszcze wielkim kompozytorem, znanym na całym świe- cie. Dawid udawał, że nie słyszy. Pospiesznie zbierał kruszyny z talerza i wpychał je do ust. W getcie nauczył się zjadać wszystko, nie pozostawiając najmniejszych okruchów. Gdyby chciał tu zostać, mógłby przetrwać. - Zostań - powiedziałeś cicho. Dawid potrząsnął głową. Wyciągnął rękę. - Muszę już wracać. Prawdopodobnie więcej nie wyjdę na zewnątrz. To niebezpieczne. . . Getto ma zostać zlikwidowane. Daj mi jednak ten chleb dla Sary. Jeżeli oczywiście możesz. . . Czujesz się dziwnie nieswojo. Idziesz do kuchni po chleb i połeć wędzonej słoniny, wy- garniasz z kosza kilka ziemniaków. Chcesz płakać, lecz nie możesz. Wkładasz produkty do papierowej torby. Dawid stanął przy pianinie i delikatnie głaszcze kościane klawisze. Zazdro- ści? Tam, w getcie, nie ma już instrumentów. - Nie ma wyjścia - kręci głową. - Jest, na pewno jest - krzyknąłeś, dłużej nie mogąc wytrzymać płaczu. Pospiesznie pakował jedzenie do teczki. - Zatelefonujesz? Dasz jakiś znak? - spytałeś. - Zagwiżdżę jak pociąg do Treblinki - zachichotał Dawid. - Zagwiżdżę jak lokomotywa. . . Czołem. - W jego oczach kryło się szaleństwo. Chwycił torbę, narzucił na ramiona płaszcz, wcisnął cyklistówkę i wybiegł do przedpoko- ju, szlochając, a może śmiejąc się. Popędziłeś za nim zdumiony. Odwrócił się, zatrzymał w drzwiach, uniósł rękę, obrzucił szklanym wzrokiem wiszący tu zakurzony oleodruk Antoine' a Watteau przedstawiający smutnego, bezradnego pierrota w białym kostiumie, przypominającym piżamę i krzyknął: - Pamiętaj! Zatrzasnął drzwi. A ty jeszcze przez chwilę słyszałeś echo jego kroków. Wciąż od nowa. Męczą cię zmiany adresów i nowe widoki z okien. Przeprowadzki z dziel- nicy do dzielnicy, z domu do domu. . . Jeszcze nie oswoiłaś się ze zgrzytem klucza w drzwiach i kształtem okna, a już musisz uciekać. . . Nie przyzwyczajasz się do tych mieszkań, bo wiesz, że nie warto, nie trzeba, bo później tęsknisz, wspominasz, pamiętasz. Mieszkasz gdzieś mie- siąc, może trzy, ale równie dobrze możesz mieszkać tylko tydzień, ponieważ nagle zauważasz czyjeś oczy źle patrzące, obserwujące ciebie podejrzliwie, z nienawiścią. Boisz się najbardziej obcego, przenikliwego wzroku. Poznając kogoś, najpierw przyglądasz się jego oczom. To szczególnie ważne! Pomylić się łatwo, bo on też może uciekać, bać się jak ty i z podobną nie- ufnością zbliżać się do nieznajomych. Lęk zderza się z lękiem, nieufność z nieufnością. Niedawno opuściłaś mieszkanie na Wiejskiej, a już dzisiaj porzucasz spokojny, stary dom przy skarpie na Tamce po to, by przenieść się na Saską Kępę. 49 - Jak żyć normalnie, jeżeli wciąż uciekamy? - narzeka Julia. - J ak żyć? - I wszędzie coś zostawiamy, czegoś zapominamy, coś gubimy, oddajemy. . . - Coraz mniej własnych mebli, drobiazgów, pamiątek, bo w każdym z mieszkań zosta- wiasz, zapominasz. Pożyczasz sąsiadom, bo boisz się nie pożyczyć, a później nie masz czasu, żeby odebrać. . . - Dość pożegnań! Album z fotografiami. . . Koronkowe firanki obszyte frędzlami. . . Adamaszkowe obicie ta- boretu, na którym Julia splatała warkocze. . . Szkatułka z listami od Króla Tanga. . . Płyty z jego tangami i śpiewem Antonia Gardella. . . Składany stolik, na którym ty, Julio, tyle lat wróży- łaś. . . Wazon kobaltowy firmy „ Rosenthal ” z sielankową scenką pasterską. . . Biały porcelano- wy pies z obwisłym uchem. . . Wełniany szalik, którego brak Iw odczuje dopiero w zimie. . . . Cudowna podróż Selmy Lagerlöf. Powoli, przedmiot za przedmiotem, okruch za okruchem zostawiacie wszystko za sobą. Cały dobytek życia. Wyzbywacie się rzeczy, przedmiotów, pamiątek, książek, wspomnień, uczuć. . . Dopiero na nowym miejscu, często po dłuższym okresie, dostrzegasz, że brakuje jedwabnej serwety haftowanej w słoneczniki albo ukochane- go czajnika z najbardziej przenikliwym gwizdkiem na świecie. . . Początkowo jesteś na siebie zła, wściekła, rozgoryczona. Jak mogłam zostawić te płyty z tangami! Jak mogłam zapomnieć o czajniku! A żelazko? Tak. . . Przyszła sąsiadka i pożyczyła na godzinę, aby przeprasować sukienkę, i już nie oddała, a ty przeprowadzałaś się i zapomniałaś o żelazku. Boję się czasami własnego cienia, a wtedy zapominam o wszystkim. Kiedy trzeba się szybko przeprowadzić, Iw chwyta sukienki, płaszcze, kapelusze i oczywi- ście kostiumy, w których tańczyła w „ Adrii ” . . . Gromadzi to wszystko wokół siebie, a później przenosi do dorożki lub rikszy, układając w najbezpieczniejszych miejscach. Pamiętam jeszcze ciemne gałęzie, deszcz, siwe chmury i czarne ptaki nad moją głową. . . Kiedy, skąd i dokąd. . . ? A jakież to ma znaczenie? Po latach zrozumiesz, że byliśmy coraz biedniejsi, i że pozostały za nami nie tylko przed- mioty, meble i pamiątki, ale również marzenia i złudzenia, chwile szczęśliwe i pogodne, na- dzieje i spokojne sny, zaufanie do ludzi i poczucie pewności, że przetrwamy. Tak! Zostawiłaś za sobą tak wiele, że nie wiesz, czy zdołasz to kiedykolwiek odzyskać. Za wiele, za wiele, Iw. Jak zawsze, zachwycasz się wykwintnie urządzonym salonem Heleny i nagle dostrzegasz, że czegoś w nim brakuje. - Nie powinnaś drażnić Niemców swoimi roszczeniami - pouczała Julia. - Zwycięzców nie należy denerwować. - Kiedy to ja mam rację - upierała się Helena - i oni o tym wiedzą, czują, że moralnie są nie w porządku. - Jaką moralność mogą mieć ci, którzy stworzyli getto? - mruknęła Iw. - Och, wy nic nie rozumiecie - Helena poruszyła wyniośle dłonią i westchnęła jakby z lito- ści nad naszą ignorancją. - Niemcy zawsze przestrzegali prawa, a prawo powinno być po mojej stronie. . . . A już na pewno prawo moralne. Odwiedziłaś wtedy Helenę w jej obszernym sześciopokojowym mieszkaniu, teraz przeraź- liwie smutnym i jakby zaniedbanym. Helena starała się nadal stwarzać wrażenie, że w jej ży- ciu nic się nie zmieniło, że ma pieniądze i niczego jej nie brakuje. Zdziwi was jednak brak niektórych przedmiotów i mebli, które nagle zniknęły ze wspaniale urządzonego domu wy- bitnego przedwojennego polityka. - Oddałam ten obraz do konserwacji. Werniks popękał - tłumaczył a ciotka, obserwując twe spojrzenie wędrujące po pustej ścianie, gdzie jeszcze niedawno wisiał oryginalny Böchlin. 50 W przedpokoju brakowało podłużnego lustra, w którym kiedyś przeglądałaś się razem z Witkiem. . . A także pięciu intarsjowanych stolików różnej wielkości, przywiezionych przed laty ze Stambułu. Nie było też trójki pastuszków z saskiej porcelany, a tobie nie wypadało nawet wypytywać ciotki o ich losy. A zresztą biedna Helena wyraźnie bała się waszych pytań i twój zdziwiony wzrok, skierowany na jakiekolwiek opróżnione miejsce, budził jej wyraźne niezadowolenie. Stałaś się biedna, Heleno, i wstydzisz się przed nami swojego ubóstwa. Niepotrzebnie. Biedy nie trzeba się wstydzić, bo biedy nikt nie wybiera. Przychodzi sama, ohydna, podstępna, niszcząca, a ty po prostu musisz z nią walczyć. Nie wolno godzić się na biedę, bo to tak, jakbyś godziła się na upokorzenie. Nie trzeba jednak udawać przed najbliż- szymi, że jest się bogatym, kiedy naprawdę stajesz się coraz biedniejsza. Julii zdawało się, że Helena odczytuje jej myśli, i chyba właśnie dlatego stara się omijać wzrokiem wszystkie pu- ste miejsca po sprzedanych najprawdopodobniej przedmiotach. Już na ulicy westchnęła i do- tknęła delikatnie twojej ręki. - Wiesz, Iw, bardzo boję się o Helenę. - Dlaczego? - Bo jest odważna, za odważna jak na te czasy. Niepotrzebnie rozpowiada o tym odszko- dowaniu za zbombardowaną drukarnię i wydawnictwo. I po co podkreśla swoją polskość? Mogłaby przecież podpisać volkslistę, bo jest pół- Polką, pół- Niemką. Wyprzedaje z mieszka- nia różne rzeczy i obawiam się, że ci, którzy je nabywają, zapragną całego jej dobytku zupeł- nie za darmo. - Helena chyba wie, co robi? Zawsze podziwiałam jej rozwagę. . . - Jest zbyt pewna siebie. Zachowuje się, jakby nadal była żoną posła na sejm, a sejm nadal istniał. Tymczasem nie ma już sejmu, większość posłów uciekła, a jej mąż zniknął z inną ko- bietą. Wytrącona z równowagi, usiłuje żyć jak poprzednio, a to po prostu niemożliwe. Julia umilkła, zamyśliła się, Iw szła obok, oglądając witryny sklepów. - Najbardziej niepokoi mnie ta kabała sprzed kilku miesięcy - powiedziała nagle Julia. - Ciągle mam przed oczami tamten układ kart. Tam była śmierć, straszna śmierć. - Przecież wciąż powtarzasz, że nie wierzysz kartom. - To prawda, ale wróżąc, zbyt często trafiam w dziesiątkę, żeby je zupełnie lekceważyć, dlatego martwię się o Helenę. Następnego dnia Julia telefonowała do siostry kilkakrotnie, ale nikt nie podnosił słuchaw- ki. Zdenerwowana, postanowiła sprawdzić, dlaczego Helena, która z konieczności stała się domatorką, nie odbiera telefonów. - Pójdę z tobą - powiedziała Iw. - Nie! - zaprotestowała Julia. - Lepiej zajmij się dzieckiem. - Małego mogę zostawić u pani Olimpii. Iw koniecznie chciała iść z Julią. - Twój syn, gdyby mógł mówić, nie miałby zbyt dobrego zdania o matce, więc lepiej zo- stań - zakończyła Julia. - Prawie się nim nie zajmujesz. - A jednak pójdę z tobą - Iw powiedziała to tonem wykluczającym jakikolwiek sprzeciw i Julia nagle poczuła się bezradna wobec takiego zdecydowania. Zostawiły mnie u sąsiadki z mieszkania naprzeciwko. Pani Olimpia zawsze przygarniała mnie z radością. . . Sadzała na kolanach, częstowała galaretką, głaskała i całowała po karku, policzkach i plecach, przytulając do miękkich, ciepłych piersi. Mąż pani Olimpii od początku wojny siedział w niemieckim stalagu, a młoda żona przelewała na mnie część swoich skry- wanych pragnień, marzeń i tęsknot. . . Jej dłoń najpierw delikatnie łaskotała mój brzuch i uda, a gdy minę miałem już dostatecznie rozanieloną, pieściła mnie delikatnie i zdecydowanie, za- chwycając się sprężystością i twardością małego jeszcze, lecz bez wątpienia najważniejszego i najbardziej męskiego z męskich narządów. Dyszała przy tym głośno i pojękiwała, porusza- jąc rytmicznie drugą dłonią wsuniętą pod spódnicę, między szeroko rozłożone uda. 51 Skończyłem już trzy lata i w jej rozdygotanych, roznamiętnionych objęciach czułem się szczęśliwy. I siedząc przy pachnącej papierosowym dymem Iw lub słuchając niezrozumiałych wywodów Julii, wciąż marzyłem o tej delikatnej dłoni, tak cudownie wzmagającej moje nie całkiem uświadomione męskie potrzeby. Iw i Julia dostrzegały zachodzące we mnie zmiany, łączyły to jednak nie tyle z pobytami u eleganckiej sąsiadki, wywodzącej się przecież z dobrej rodziny, co z odziedziczeniem tych cech po ojcu, z szalejącą wokół wojną, a przeważnie z nie wystarczającym odżywianiem, w którym głównym składnikiem były wówczas jajka. - Cóż, mój mały mężczyzno - śmiała się Iw, studiując wzrokiem moją anatomię - widzę, że jesz za dużo żółtek, ale, niestety, jajka kupić można najłatwiej. I tak wszyscy byli zadowoleni z tej sytuacji. Pani Olimpia, ponieważ uwalniała się od sen- nych koszmarów, tęsknot i pragnień, Iw i Julia, bo pozbywały się mnie na długie godziny, a ja najbardziej, bo subtelne muśnięcia i dotyki ciepłej kobiecej dłoni zbliżały mnie szybko do poznania wszelkich tajemnic rozkoszy. Z bijącym sercem powędrowałem więc piętro wyżej, a uszczęśliwiona pani Olimpia, bio- rąc mnie na ręce, aż oczy mrużyła z radości. Tymczasem Julia i Iw, coraz bardziej niespokojne i ponaglane przez złe przeczucia, spie- szyły do mieszkania Heleny. Dźwięk dzwonka, za drzwiami cisza. Mieszkanie wydawało się opuszczone. - Pusto! Nikogo nie ma - powiedziała Julia drżącym głosem. - Co robić? - Iw spojrzała niepewnie. - Stało się chyba coś złego - szepnęła Julia bardziej do siebie niż do Iw. - Tam pali się światło - Iw wskazała na migocący w wizjerze punkcik. - Helena nigdy nie zostawiłaby w mieszkaniu zapalonego światła. Tym bardziej kiedy stała się bogata! Nie zniosłaby takiego marnotrawstwa. Iw odruchowo położyła dłoń na klamce i pchnęła drzwi. Otworzyły się szeroko. . . Spojrzały po sobie z przerażeniem. Nie miały już wątpliwości. . . Stało się coś strasznego. Szybko weszły do środka. - Mój Boże! - Julia oparła się o ścianę. Pustka! Nic! Nie ma mebli, nie ma obrazów, nie ma dywanów i kilimów, nawet firanek. Zupełnie, jakby tu nikt nigdy nie mieszkał. Żadnych śladów. . . - To niemożliwe! - Julia jest bliska histerii. - Co się stało z Heleną? - Co się stało? - powtarza jak echo Iw. - Ona nie żyje? Moja siostra nie żyje! Julia osuwa się pod ścianę, na której odcinają się jeszcze wyraźnie ślady po trzech taler- zach porcelanowych, rosenthalach. Helena była tak z nich dumna. . . Łzy płyną po policzkach. - Spójrzcie na tego Dionizosa wśród bachantek - powtarzała kilkakrotnie, zawsze kiedy miałyście już wychodzić. - Czy nie jest podobny do naszych współczesnych mężczyzn, tych łapczywych samców? - O tak, Heleno - odpowiadała Julia. - Wszyscy oni są do siebie podobni. - Ona nie żyje! Jestem tego pewna! Zabili ją i ograbili! - jęczy Julia. Pobladła Iw stoi obok. Pochyla się, podnosi Julię za ramiona. - Wstań, proszę, wstań! - mówi stanowczo. - Chodźmy stąd! - Tak, chodźmy. Tu nie jest bezpiecznie - powtarza Julia. Przed domem spotykacie żonę dozorcy. Znasz ją dobrze, Julio. Helena, kiedy wyjeżdżała za granicę z mężem, przeważnie powierzała ci opiekę nad kwiatami, które podlewałaś trzy razy w tygodniu. Żona dozorcy odwraca głowę, wyraźnie niezadowolona ze spotkania. - Czy pani wie, gdzie jest moja siostra? - pyta Julia. - Nic nie wiem, nic nie wiem - rozbiegany, podejrzliwy wzrok starzejącej się kobiety mówi o niepewności, może o zastraszeniu. 52 - Mieszkanie jest zupełnie puste. Chyba widziała pani, jak wynoszono meble, obrazy, dy- wany. . . Kto to zrobił? - Julia stanowczo domaga się odpowiedzi. - Nic nie wiem - mruczy dozorczyni. - Jeżeli nic nam pani nie powie, pójdziemy na policję i zgłosimy ograbienie mieszkania i zniknięcie mojej ciotki. Iw jest wyraźnie zdenerwowana zachowaniem zastraszonego babsztyla. - Na policję! Pani pójdzie na policję? - parska ze złością baba i nagle próbuje się roze- śmiać. - A niech pani idzie, gdzie pani chce, co mi tam. Może pani iść na komisariat, ale ja nic nie wiem, nic nie widziałam. . . Rozumiemy się? Odwraca się i znika za przeszklonymi drzwiami zbudowanej tuż przed wojną nowoczesnej kamienicy. Oczy Julii stały się szklane, nieobecne. - Wiem, że ona nie żyje, wiem na pewno! - powtarza kilkakrotnie. Zaledwie dom dalej, przed bramą, od miesięcy przesiaduje ten sam żebrak, kaleka bez nóg, chyba żołnierz. . . Poru- sza się na deszczułce na metalowych kółkach. Kiedy przechodzicie obok, słyszysz ściszone wołanie. - Proszę pani, proszę pani, ja widziałem. . . - Co pan widział? - Iw i Julia odwracają się pełne nadziei. - Opowiem wszystko, tylko. . . tylko niech mi pani zapłaci albo chociaż zafunduje dobry obiad - prosi jakby nieco speszony. - Niech pan mówi. . . - Julia wyjmuje z torebki kilka banknotów. w pomalowanej na żółto prostokątnej wnęce owiewa was lekki przeciąg i woń stęchlizny. Żebrak przelicza pieniądze i chowa banknoty w woreczku na piersiach. - Ta pani została zabrana przez cywilów i granatowych. . . Ci cywile to chyba gestapowcy, bo mówili po niemiecku. . . Jeden wysoki jasnowłosy, niebieskooki, drugi starszy, siwy, o przenikliwych oczach. Oni przychodzili już wcześniej, chyba kupowali od niej meble i obra- zy. Pomagali im nasi granatowi. Wtedy kiedy były tu panie ostatni raz. . . Może dwie, trzy go- dziny później przyjechał ten blondyn o charakterystycznym profilu i wyprowadził tę panią do samochodu. . . Odjechali, ale kiedy przejeżdżali obok, wydawało mi się, że słyszę, jak ona się szamocze i wyrywa. A później, kiedy byli już nieco dalej, usłyszałem głuchy trzask, jakby strzał. Chociaż nie jestem pewien, czy to możliwe, żeby zastrzelili ją w samochodzie. . . - I co? I co? ! - niemal krzyczy Julia. - Przyjechały dwie ciężarówki i wszystko wynieśli, załadowali, odjechali. - Kto to był? - Ci sami, co przychodzili w poprzednim tygodniu, tylko teraz zabrali wszystko. . . - Hieny? - pytasz przez łzy. - Hieny - potwierdza żebrak z filozoficznym smutkiem. - Hieny są zawsze i wszędzie. Nie- śmiertelne hieny. Do domu wracacie zapłakane i roztrzęsione. - Patrz, jaki on śliczny i pogodny - mówi Iw, odbierając roześmianego, uszczęśliwionego malca z rąk pachnącej rezedą pani Olimpii, której oczy błyszczą wszystkimi światłami dnia. Kilka tygodni później odwiedził cię znajomy mecenas, o którym wiedziałaś, że prowadził interesy ciotki. - Pani Helena prosiła mnie, żebym, jeżeli jej się coś stanie, przekazał pani to upoważnie- nie. Iw i Julia skwapliwie pochyliły się nad niewielkim arkuszem zapisanego papieru. - Zostałam mianowana kuratorem majątku ciotki Heleny! - krzyknęła Iw z głęboką rozpa- czą. - Tylko że majątku nie ma! - Wielkiego majątku już nie ma - przyznał mecenas ze smutkiem. - Pani ciotka zdepono- wała jednak u mnie trochę pieniędzy. 53 Z czarnej skórzanej teczki wyciągnął płócienny woreczek. Rozwiązał tasiemkę i wysypał na stół przedwojenne srebrne, polskie monety. - Nie ma tego wiele, ale w tych ciężkich czasach przyda się na pewno - powiedział zado- wolony z siebie adwokat. Iw ze zdumieniem spojrzała na Julię. - Przecież wczoraj w kartach wyszły ci pieniądze, spore pieniądze! - krzyknęła. - A ja pu- kałam się w głowę i twierdziłam, że to niemożliwe. . . A możliwe jest wszystko. - Tak. . . Rzeczywiście. . . - Julia skromnie spuściła wzrok. - Niekiedy udaje mi się przewi- dzieć. . . Brunhilda przymknęła oczy. Słońce oświetliło jej twarz. Cudowne, ciepłe. . . Rozrzewniła się wspomnieniami podobnie radosnych chwil na zamku w Zantem nad dolnym Renem. I niemal natychmiast dopadła ją ponura rzeczywistość, świadomość czasu, miejsca i wykony- wanej pracy. Jej myśli wypełniały anonimowe informacje, dane z tajnych kartotek, oskarże- nia, zarzuty, skargi, nienawistne groźby, dziwaczne opisy, notatki donosicieli i maniaków. Z pewną ulgą spoglądała na drzewa, słuchała szmeru zwyczajnych ludzkich głosów i szu- mu gołębich skrzydeł. Niekiedy żałowała, że pracuje tam, we wszechwładnym urzędzie tajnej policji. Pamiętała o tym stale i chyba dlatego patrzyła na niebo, drzewa i ludzi, jakby z głębi okrutnego snu, gdzie śmierć wydawała się normalnym i pospolitym zdarzeniem, a przetrwać było znacznie trudniej niż zginąć. Dochodziła właśnie do bramy starego ogrodu, parku założonego niegdyś przez sfrancu- ziałego króla tego ponurego kraju, do którego zagnała ją wojna i bałwochwalcze, fanatyczne oddanie idei narodowego socjalizmu, gdy tuż obok swego wysmukłego cienia, dojrzała niski, nieco pękaty kształt. . . Ten cień, a raczej plama cienia, posuwał się blisko przy jej nogach jak owczarek alzacki. . . - Jak mój pies - szepnęła do siebie i nagle pomyślała, że to na pewno nie pies, a raczej upo- śledzone dziecko o wyraźnie zdeformowanym korpusie, dużej głowie i ciężkich dłoniach. Odwróciła się gwałtownie. Karzeł stał przed nią, przestępując z nogi na nogę. Nie uśmiechał się, wyczuła jednak, że stara się wyglądać przyjaźnie. Odruchowo sięgnęła dłonią po pistolet. - Niech pani tego nie robi - szepnął. Zaciekawił ją wyraz jego twarzy. Smutny, niemal żałosny, a przecież zdecydowany i pełen nadziei. Czyżby za chwilę miał się rozpłakać? Starał się uśmiechnąć, ale nie za bardzo mu to wychodziło. - Chciałbym pani to dać. W dłoni trzymał białosrebrny pierścionek z czerwonym rubinem otoczonym brylancikami. Oczy Brunhildy znieruchomiały z zachwytu. Przepadała za ładną biżuterią. Z chciwością za- garnęła pierścionek, włożyła na palec. Pasował idealnie. Spojrzała oczarowana i westchnęła. - Czego chcesz ode mnie w zamian? - przełknęła ślinę. - Chcę się dowiedzieć, co stało się z moją żoną, liliputką jak ja. Wyszła z domu i wszelki ślad po niej zaginął. - Dawno? - Ze dwa lata temu. . . Dopiero niedawno dowiedziałem się, że wyłapywano wtedy ludzi o niskim wzroście i wywożono. Podobno potrzebni byli do eksperymentów. I że pani pracuje w tej właśnie sekcji. . . - starał się powiedzieć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. - Dużo wiesz. - Oczy Brunhildy zwęziły się i nagle ogarnęła cię trwoga. - Czy wiesz, że mogłabym cię teraz zastrzelić? - spytała. Skinął głową, wzruszył ramionami. Był zdany na jej łaskę. - Zanim pani to zrobi - odparł spokojnie - chciałbym się dowiedzieć, dlaczego mnie oszczędzono. Też jestem karłem i to wyjątkowo niskim i drobnym. Dlaczego więc mnie nie zabrano? 54 - Ty jesteś za stary - odpowiedziała wprost Brunhilda. - Rozkaz dotyczył karzełków i kar- lic do czterdziestego roku życia. A ty masz co najmniej ze sto lat - zaśmiała się z własnego dowcipu. - Jak kobold. . . - Mam dwieście - stwierdził sarkastycznie, pobudzając ją do jeszcze gwałtowniejszego śmiechu. - Jesteś odważny, a ja szanuję odważnych - zaszczebiotała, nadal przejęta urodą pierście- nia. - Dlatego pomogę ci. Dowiem się, co i jak przytrafiło się twojej ukochanej, i powiem ci niebawem. Czekaj na mnie codziennie w tym samym miejscu, o tej samej godzinie. Kiedy podniosę rękę, jakbym pozdrawiała słońce, wtedy do mnie podejdziesz. . . Zrozumiałeś? - Tak - skinął głową i wręczając jej kartkę, dodał: - A tu jest imię, nazwisko i data urodze- nia mojej żony. Sądzę, że będą pani potrzebne. Ukłonił się, odwrócił i zniknął. Brunhilda uśmiechnęła się. Zawsze lubiła niesamowite zdarzenia i niesamowitych ludzi. Spotkałeś Alfreda. Wyciągnął dłoń i uśmiechnął się szeroko, a t y natychmiast przypo- mniałeś sobie, jak przed wojną narzekał na Żydów, wypierających Polaków z przemysłu i handlu, i cytował Mein Kampf Hitlera. . . Tak! Ten człowiek mógł być teraz niebezpieczny, może nawet potrafiłby cię wydać, chociaż w rozmowach często mówił o Bogu, honorze i oj- czyźnie. . . Nie ufałeś mu, a jednak lubiłeś z nim dyskutować, spierać się, kłócić, bo chociaż różnili- ście się poglądami, to imponowała ci jego encyklopedyczna wiedza, życiowa mądrość i umiejętność przewidywania. - Jeżeli masz kłopoty - uważnie patrzył ci w twarz - to możesz zanocować dziś u mnie. Je- stem sam, a bardzo lubię rozmawiać i odczuwam brak inteligentnego rozmówcy. . . Ty jesteś już pewnie z kimś związany? Nie było to właściwie pytanie, a raczej stwierdzenie i Witek zrozumiał, że Alfred chce go wciągnąć do jakiejś podziemnej organizacji, których w Warszawie pojawiło się wiele. Jechali rikszą i Alfred raz po raz rzucał ci jakieś zdanie, którego nawet nie rozumiałeś, bo porywał je wiatr albo zagłuszał uliczny szum. Podobało ci się jednak, że o nic cię nie wypy- tywał, jakby wiedząc, że dzisiaj każdy ma coś do ukrycia i nikt nie lubi mówić zbyt wiele o sobie. - To co, przyjdziesz wieczorem, panie rikszarzu? - zażartował. - Przyjdę - obiecałeś, nie będąc przekonanym, że naprawdę to zrobisz. Nie przeczuwałeś, że czeka cię bezsenna noc, bo Alfred nie mógł spać, jakby prześlado- wały go upiory czy wyrzuty sumienia. Nie wiedziałeś, że wszystko się w nim gotuje i że przeżywa największą rozterkę w wyniku przemyśleń, bo nagle poczuł się wewnętrznie zwią- zany z Żydami skazanymi na śmierć. Znał doskonale niemiecki. Przed wojną czytywał Mein Kampf do poduszki i niekiedy cy- tował Hitlera. Teraz nie miał już złudzeń, że tamta teoria staje się koszmarną praktyką. Z przerażeniem patrzył na ulice Warszawy, na granatowych policjantów usłużnie uśmie- chających się do niemieckich żandarmów, którzy i tak nimi gardzili, uważając ich za ludzi niższego gatunku. . . Widział straszne żniwo śmierci dokonywane przez donosicieli, których niewidoczna obecność przerażała i załamywała nawet najsilniejszych. Przerażała go służal- czość i pokora tak wielu Polaków, starających się ułatwić i umilić życie najeźdźcom w oku- powanym kraju. Szczególnie bolało go zachowanie kobiet, którym eleganccy, pachnący perfumami i wy- niośli Niemcy podobali się i imponowali. Chociaż wstydziły się, to często wzdychały do tych wspaniałych, pewnych siebie nadludzi, wysoko noszących głowy. Tak. . . Ten ukrywany zachwyt kobiet, którym imponowali wrogowie, był trudny do znie- sienia, szczególnie upokarzający i poniżający dla mężczyzn takich jak ty. 55 Alfred czuł, jak chwytają go za gardło uczucia nienazwane i bezimienne. Strach i nie strach! Gorycz i nie gorycz! Zazdrość i nie zazdrość! Samotność. . . Może właśnie to uczucie pozostawiało jeszcze możliwość wewnętrznego azylu, odosobnienia w rozmyślaniach i przez to możliwość chociaż cząstkowego ocalenia siebie. Siebie? Własnej godności. Trzeba koniecznie przetrwać. . . Koniecznie przetrwać! To obowiązek - myślał rozpaczliwie niegdysiejszy zwolennik Nietzschego, widząc, jak tamten dawny, wspaniały świat nadziei rozpada się, rozsypuje i obumiera. Sam znalazł się nagle na krawędzi klęski, zaliczony do narodu drugiej kategorii, niemal podludzi, ociężałych umysłowo, naiwnych jak dzieci, pro- stych aż do głupoty. I jak tu wierzyć filozofowi, który mówił o godności człowieka, o godno- ści wyróżniającej ludzi. . . Nie dba się o godność, kiedy się walczy o życie. Ile rozczarowań wymagało od ciebie wypowiedzenie tych słów i chyba dlatego wypowia- dasz je niechętnie, jakbyś nie do końca był przekonany o ich słuszności. - Czy walczymy teraz o życie, czy też o coś więcej? - zapytał cicho Witek. Są pytania, na które nie ma odpowiedzi, a tylko dalsze rozważania. - Walka o rząd dusz, ciągła walka o rząd dusz, to najważniejsze. . . Dawno już wybiła pół- noc, butelka po wódce stała na stole jak samotna wieża, a ty i on próbowaliście zrozumieć sens życia pochopnie nazywany prawdą i wzajemnie rozgrzeszyć się ze swych niepewności. Żydzi, chociaż coraz głębiej im współczuł, nadal drażnili Alfreda. - Te potulne, posłuszne wędrówki do getta mają w sobie ohydną pokorę. Jak ludzie mogą być aż tak posłuszni! - niemal krzyczał, a ty zwracałeś mu uwagę, że sąsiad z góry już dwu- krotnie uderzał o podłogę kijem od szczotki. - Takie ostateczne posłuszeństwo jest bardziej zwierzęce niż ludzkie i moralnie haniebne! - krzyczał Alfred, a ty przypomniałeś sobie nagle Iw, Julię i matkę wygłaszającą niemal iden- tyczne opinie. Ta zbieżność w postępowaniu czy raczej w pogardzie dla godzących się na zamknięcie w getcie, przestraszyła cię i zastanowiła. . . Dlaczego? - Dlaczego? - Dlaczego? ! - krzyknął Alfred. - Mówią, że to religia, ale to chyba ich sposób życia i do- stosowania się do każdej okoliczności stworzyły naród, który potrafi być tak bierny i cichy w umieraniu. Alfred mówił, mówił, mówił, a ty pogrążyłeś się we wspomnieniach o Iw, o jej kostiu- mach, koszulkach, szlafroczkach, podwiązkach, baletkach. . . Już nie słuchałeś. Już było ci wszystko jedno. . . I nagle przez twą senność i przez docierający jak z daleka bas Alfreda prze- biło się pytanie inne, wypowiedziane głosem, który nie należał ani do ciebie, ani do niego. - A może to ty jesteś winny? Otworzyłeś oczy bliski lęku. Alfred umilkł i rozglądał się ze zdziwieniem po pokoju peł- nym starych rodzinnych fotografii, obrazów i porcelanowych talerzy. Kto zapytał? Obaj spojrzeliście na siebie zdumieni i lekko wystraszeni, każdy z niemym pytaniem, które jednak nie padło. Alfred wzdrygnął się, otrząsnął, zagryzł wargi. - Chyba już pójdziemy spać - mruknął. Za oknem zrobiło się szaro. Pożegnałeś Alfreda z ulgą, chociaż bardzo się zmienił. Czułeś się przy nim zażenowany, zawstydzony jego poglądami, które teraz wygłaszali śmiertelni wrogowie Iw i twojego syna. Jak mogłeś mu ufać, jeżeli jeszcze niedawno wygłaszał opinie teraz wypowiadane przez Niemców. 56 - Antysemityzm logiczny, uzasadniony antysemityzm, faszyzm przeciwstawiający się anarchii. Nie wszystko jednak drażniło cię w jego poglądach. . . Po cichu niekiedy przyznawa- łeś mu rację i ta dwuznaczna sytuacja dzisiaj jeszcze głębiej cię zawstydza. Wiedziałeś, a raczej wyczuwałeś, że rozdzieliła was nieuchwytna linia, a może granica trudna do pokonania, której nie umiałeś już przekroczyć. - Nic mnie z tym człowiekiem nie łączy, dlaczego więc wciąż o nim myślę? Nie znalazłeś wyjaśnienia. . . Zastanawiałeś się jednak, czy zmiany w jego pogl ądach są na tyle szczere, by móc mu teraz zaufać. - Nigdy nie będę współpracował z najeźdźcą, nawet jeżeli zgadzam się z nim w niektórych punktach - mówił Alfred, a ty, uważnie wpatrując się w jego twarz, wyostrzałeś wzrok, aby wychwycić niedopowiedzenia i przemilczenia, które mogły być dla ciebie ostrzeżeniem. Rozstaliśmy się, zanim zdążyłem się z nim pokłócić, a pokłócilibyśmy się na pewno. Dlatego że zrezygnowałeś z noclegów u Alfreda, któremu nie dowierzałeś, i nie chciałeś narażać siostry i szwagra, coraz częściej spotykałeś się teraz z Zygmuntem, który wydawał ci się człowiekiem odpowiedzialnym, myślącym i przewidującym. - Czy podpisanie volkslisty przez moją siostrę dyskwalifikuje mnie w twoich oczach? - za- pytał już pierwszego wieczoru. - Nie - Witek zaprzeczył szczerze, ponieważ przyjaźnił się z Zygmuntem i wyróżniał go spośród szkolnych kolegów. - Do ciebie zawsze miałem zaufanie. I mam nadal. Tej nocy przyjechał znowu, wprowadził rikszę na podwórze i przyczepił łańcuchem do metalowej bandy, oddzielającej hydrant od śmietników. Tu riksza była bezpieczna, co miało istotne znaczenie wobec licznych włamań i kradzieży. Ustawiałeś ją pod oknami pokoju na pierwszym piętrze, gdzie spałeś, i gdyby ktokolwiek chciał ją ukraść, obudziłby cię przeraź- liwy pisk wolno poruszających się kół. Ten pisk czy raczej zgrzyt leniwie ruszającego z miej- sca mechanizmu rikszy był twoim osobistym wynalazkiem. - Tu jesteście bezpieczni, ty i twoja riksza - mówił Zygmunt, stawiając na stole butelkę bordo. - Cieszę się, że będziesz ze mną mieszkał, bo ostatnio czułem się bardzo samotny. Przez cały wieczór snuli najprzeróżniejsze rozważania i plany, głównie o przyszłości, którą obaj wyobrażali mgliście i niepewnie. - Po wojnie? Czy wierzysz, że kiedykolwiek będzie po wojnie? Nie potrafi ^ wyobrazić so- bie przyszłości! Życie bez zagrożenia, niepewności, strachu. . . ? Czy umiałbym tak żyć? - A wyobrażasz sobie życie bez nadziei? Czy można żyć bez nadziei? Zygmunt spojrzał na ciebie z ironią i powoli, jakby chciał, żeby słowa zapadały ci głęboko w pamięć, zaczął mó- wić. - Po wojnie, zobaczysz, każdy będzie grał bohatera! Nawet ci szmalcownicy i granatowi policjanci będą pozować na Wallenrodów, udawać patriotów. Najwięksi kombinatorzy, zło- dzieje i spekulanci, całe to łajdackie bractwo będzie krzyczało o swej uczciwości i o tym, ile dla ciebie zdziałali. . . Przekonasz się po wojnie. . . Za bohaterów podawać się będą nie ci, któ- rzy walczyli, lecz ci, którzy patrzyli. Po co mi to mówi? Po co mnie prowokuje? - zastanawiasz się przez chwilę. - Przecież nie wie, że należę do organizacji, bo nigdy mu o tym nie mówiłem. . . Może co najwyżej podej- rzewać. Tylko po co mu taka wiadomość? Jeżeli ocenia innych, to chyba dlatego, że chce się dowiedzieć, co ja o tym myślę albo czy nie należę do jakiejś organizacji. - Możliwe - odpowiedziałeś sceptycznie. - Wszystko jest możliwe. Przez chwilę masz wewnętrzną potrzebę opowiedzenia Zygmuntowi o chłopcach, którymi dowodzisz, o udanych akcjach likwidowania szmalcowników, folksdojczów, o sobie, nie tyl- ko cwanym rikszarzu, lecz prawdziwym żołnierzu. Milczysz. . . Nie możesz mu powiedzieć, chcesz, ale ci nie wolno, zobowiązałeś się do mil- czenia przysięgą. 57 Co za absurd! Czy mogę myśleć o Zygmuncie jak o. . . szpiclu? To bzdura! Dlaczego Zyg- munt miałby mnie nienawidzić? Potrząsnąłeś głową, wychyliłeś do końca resztkę wina. Ob- serwował cię spod oka, wyraźnie zamyślony. - Gdybym miał dojście do Armii Krajowej, tobym wstąpił bez wahania - półszeptem zwie- rza się Zygmunt. - Bardzo ciąży mi bierność i samotność. Kiedy się walczy, przestaje się być samotnym. Samotność, skarżysz się na samotność - myślisz z goryczą i nagle słowa cisną ci się na usta i mówisz wbrew sobie, a przecież mówisz do niego: - Kiedy się walczy, jest się jeszcze bardziej samotnym. - Wiedziałem, że należysz do podziemia, że mi pomożesz, wiedziałem - cieszy się Zyg- munt, a ty nagle czujesz się nieswojo, bo wiesz, że powiedziałeś za dużo, chociaż nie chciałeś mówić. . . A jednak się stało. - O czym ty mówisz? - wzruszasz ramionami, udając, że nie rozumiesz. - Powiedziałeś. . . Przyznałeś się - potakuje radośnie Zygmunt. - O czym powiedziałem? - Że należysz do Armii Krajowej. - Ależ nigdy tego nie powiedziałem! - starasz się zaprzeczać stanowczo. - Cóż. . . Może nie wprost, ale wyraźnie przyznałeś się do walki w podziemiu. - Nie przyznałem się! Co ty pleciesz? - Ze złością patrzysz na Zygmunta, który już nie przyciska cię pytaniami, lecz uśmiecha się przymilnie i jakby obłudnie. - Co to ma za znaczenie? Jeżeli będziesz chciał, żebym walczył razem z tobą, to będę ci naprawdę wdzięczny. A jeżeli nie, to trudno. . . Znajdę inne dojście do podziemia, bo po prostu nie chcę być dłużej sam, chcę walczyć, nie mogę patrzeć, jak zabijają moją ojczyznę - wyrzu- cał z siebie pełne goryczy słowa. Wydawał się bliski płaczu i przez chwilę miałeś ochotę wyjąć z kieszeni chusteczkę i otrzeć mu łzy. - Nie płacz - powiedział Witek. - Jeżeli w przyszłości spotkam kogoś z Armii Krajowej, powiem mu o tobie. . . Może cię przyjmą. Jak błyskawicznie zmienia się jego twarz. . . Znowu uśmiecha się pogodnie. - Sprawdzicie mnie. . . ? Chcecie, to sprawdzajcie! - ziewa nerwowo, patrząc ci prosto w oczy. - A jak mnie już sprawdzisz, to przyjmiesz? - pyta znienacka. - Przecież ci mówiłem, że nigdzie nie należę - tłumaczy zirytowany Witek. - Dobrze, dobrze, wiem swoje - uśmiecha się wyrozumiale, mrużąc oko. Nagle ogarnia cię strach. Boisz się Zygmunta, któremu ufasz? Znasz go przecież od dawna, razem uczyliście się historii, geografii, łaciny. Wasze rodziny też znały się od lat, a tuż przed maturą podkochi- wałeś się nawet w jego starszej siostrze. Dlaczego się boję, jeżeli go nie podejrzewam? Folksdojcze, granatowi policjanci, szmal- cownicy, nawet dzieciaki z Hitlerjugend, a także tysiące innych zwyczajnych, szarych ludzi mogło teraz stać się donosicielami. Dla wielu było to prawdziwe zrządzenie losu, wymarzona okazja do rozliczeń z nie lubianymi sąsiadami, z kłótliwymi krewniakami, z tymi, którym zazdrościli szczęścia, ładnego wyglądu, pieniędzy, dalekich podróży, innego, lepszego życia i marzeń. . . I których nienawidzili właśnie dlatego, że modniej i lepiej się ubierali, znali angiel- ski i francuski, po prostu starali się wybić ponad przeciętność. To właśnie drażni, irytuje, wywołuje potrzebę zemsty, wyrównania, zrekompensowania wyimaginowanej niesprawie- dliwości, chęci zniszczenia nie tyle wroga, co tych, którzy marzą, pragną, tęsknią, zawsze są inni, mądrzejsi, piękniejsi od tych, którzy z marzeń, tęsknot i pragnień zrezygnowali, bo też nigdy im na nich naprawdę nie zależało. A więc niektórzy mścili się za marzenia? Zazdrościli marzeń? Czy to możliwe? Prawo do nienawiści i wynikającej z niej zemsty otrzymał teraz każdy w miarę czysty rasowo tubylec, nawet jeżeli najeźdźcy uważają go za podczłowieka. Tych mścicieli, żądnych odwetu za rze- 58 czywiste lub wyimaginowane krzywdy i poniżenia, nie przerażał potworny wymiar ich ze- msty, przewyższający wielokrotnie miarę jakiejkolwiek winy, a przecież ta wina przeważnie nie istniała, lecz była jedynie wymyślonym usprawiedliwieniem donosiciela. Pamiętasz? Nie ukłoniłeś mi się i spojrzałeś jakoś tak dziwnie, a więc zadenuncjuję cię i skażę cię na śmierć - czy nie tak rozmyślasz anonimowy donosicielu? Dopiero miesiąc później Brunhilda pozdrowiła słońce jak swego wodza. Karzeł podszedł natychmiast. Usiedli w ogrodzie na otoczonej krzewami ławce. - Ten podobóz znajduje się niedaleko Oświęcimia i tam razem z i nnymi liliputami została wysłana twoja żona. Trudno mi powiedzieć, czy jeszcze żyje, ale cóż. . . to możliwe. . . Ludzie są niezwykle silni, nawet najmniejsi. - Co pani jeszcze wie? - spytał niecierpliwie. - Wiem, że ten podobóz mieścił się na terenach byłej rzeźni i że mój przełożony mówił, iż planuje przeniesienie go w inne, bezpieczniejsze miejsce. . . - Dlaczego? - Gdyby losy wojny odwróciły się i Bóg przestał nam sprzyjać. . . A niestety, tak się chyba dzieje. - A więc obozu może tam już nie być? - To możliwe - skinęła głową i jakby usprawiedliwiając się, wyj aśniła szybko: - Nasze eksperymenty są tajne. . . To sekrety naszej wiedzy. Nie możemy dopuścić, aby przejęli je wrogowie i mścili się na Niemcach przez całe pokolenia. Przez chwilę milczeli, jakby bojąc się słów. - Nie mogę powiedzieć więcej - oświadczyła nagle. - Zobowiązuje mnie przysięga. Nie powinnam zdradzać tajemnic. - Chciałbym tam pojechać - spojrzał na nią błagalnie. - Pomogę ci, karzełku. Dostaniesz przepustkę, która umożliwi ci wolny przejazd do Kra- kowa i do samego Oświęcimia. Ale czy odnajdziesz swoją karlicę, nie wiem. . . - Często mam wrażenie, że rozmawiam z Bogiem, ale kiedy rozmowa się kończy i rozmy- ślam o tym, co zostało powiedziane, słyszę tylko echa własnych myśli, a zamiast wyjaśnień ciszę. - Może Bóg mówi do ciebie ciszą? - Może mową wiary jest cisza, nie słowo. . . ? - Albo słowo powstrzymane, nie wypowiedziane? - Kiedy pytam Boga o dążenie do doskonałości, czuję się tak, jakbym domagał się odpo- wiedzi, którą już znam. - Nie uwierzysz, ale to ty jesteś doskonałością i chyba dlatego tak gorliwie niszczysz sa- mego siebie. . . - Niszczę własną doskonałość? - Być doskonałością i szukać doskonałości. . . Co za paradoks? Siedzisz zupełnie nagi i cerujesz starą sutannę poprzecieraną w dziesiątkach miejsc, nico- waną i wypłowiałą. Jej czerń jest czernią twojej biedy, nędzy niemal, lecz ty nadal ją napra- wiasz, zszywasz, łatasz. . . Właściwie dlaczego ta sutanna jest dla ciebie tak ważna? Mógłbyś przecież nosić koloratkę do koszuli, marynarki i czarnych spodni, a jednak potrzebujesz su- tanny? Dlaczego? Czy sutanna nie jest twoim mundurem, a ty po prostu żołnierzem kościoła? Żołnierzem czy urzędnikiem? A czy to, że jesteś biedny, głębiej łączy cię z ludźmi? Czy sutanna ze złotych nici odpychałaby od ciebie biednych, głodnych, poniżonych? Zastanów się, kim jesteś w tej sutannie? Wysłannikiem Boga czy urzędnikiem kościoła? Tylko sobą czy więcej niż sobą? 59 Spotkałem wczoraj pijanego żandarma, wyśmiewał mnie, szydził ze mnie, wymyślał od sług szatana, krzyczał, że dla księży najważniejsze jest, ile zbiorą pieniędzy. - A Boga nie ma i nigdy nie było - powtarzał. - Co się z tobą dzieje? Kto cię aż tak skrzywdził, że krzywdzisz teraz mnie? - Nienawidzę siebie - odpowiedział - bo wczoraj przy murze getta złapałem dziewczynkę, która niosła kilka ziemniaków, i tłukłem ją kolbą, uderzyłem w głowę i w kark, a kiedy upa- dła, zobaczyłem, że już nie żyje. Nie wierzę w Boga, nie wierzę. Nie chcę się spowiadać. . . Nie chcę przebaczenia - powtarzał z uporem. - I co mu odpowiedziałeś? - Że przed kościołem stary, chory żebrak bez obu nóg wyczekuje na wsparcie, na gest mi- łosierdzia lub zaufania. Skoro nie wierzysz w Boga, więc wyspowiadaj się przed tym żebra- kiem wyciągającym do ciebie rękę. . . - Brzmi to jak z biblijnych przypowieści. - A czy biblijne przypowieści nie rozgrywają się dziś pod naszymi drzwiami? - Dlaczego nie zagroziłeś żandarmowi karą boską? Przecież on nadal będzie zabijał. - Gdybym uczynił z wiary narzędzie strachu, to stawiałbym Boga w niezwykle trudnej sy- tuacji. - Wiara może być pogodzeniem się lub kłótnią z Bogiem. . . - Paktem z Bogiem lub wojną z Bogiem. . . - Czy nie mówisz za dużo? - Tylko szatan może tak zapytać. Sutanna pocerowana, lecz twoje zmęczenie nie pozwala ci nawet na modlitwę. Nie podejrzewasz i nikt by nie przypuszczał, że wyniosła, pewna siebie i jakże rozmowna Julia może myśleć o odebraniu sobie życia i że z ogromnym trudem odpycha od siebie natręt- ne samobójcze myśli. Zapracowana, wiecznie zajęta i ciągle pokonująca prawdziwe kłopoty, troski, przeszkody wydawała się kobietą twardą, upartą i niewrażliwą na ciosy. Tak przynajmniej odbierali jej osobowość ci, z którymi mieszkała i pracowała. - Julia jest nie do zdarcia! - Julia zawsze da sobie radę! - Strach narazić się Julii! - To prawdziwa czarownica! Były to prawdy oczywiste, dla ciebie samej sprawdzone. Kto znał Julię chociażby po- wierzchownie, wiedział, ile kosztować go może jej gniew, rozgoryczenie, złość. Julia bowiem doskonale znała siłę tych słów, które niszczyły, piętnowały, ośmieszały. One właśnie stawały się w jej ustach bronią ostateczną i morderczą, od której nie b yło ucieczki. Iw posądzała matkę o rzucanie uroków i przeklinanie. . . I Julia rzeczywiście potrafiła sku- tecznie przeklinać tych, którzy ją skrzywdzili, a także wszystkich podejrzewanych o zawiść, nieuczciwość lub złe zamiary. - Życzę pani śmierci. . . Żebyś zdechła. . . ! Zgiń. . . ! Kiedy ogarniała ją wściekłość, puszczały wszelkie hamulce i wypowiadała najpotworniej- sze życzenia z okrutną szczerością. Iw obserwowała ją z rosnącym niepokojem. Po śmierci rodziców Witka była coraz bliższa uwierzenia w nadprzyrodzone umiejętności matki. Chwilami spoglądała na Julię z lękiem i niemal z nienawiścią, jakby rzeczywiście ona odpowiadała za atak serca teścia i raka wątroby teściowej. Przypomniała sobie tamten gorący sierpniowy wieczór, kiedy rozj uszona Julia przeklinała rodziców Witka, życząc im rychłej śmierci. - Jak możesz, mamo? - spytała, zagryzając usta z rozgoryczenia. - To przecież moja rodzi- na, rodzice mojego przyszłego męża. - Przecież cię poniżyli - odpowiedziała Julia. - Potraktowali jak dziwkę. 60 - Może to jeszcze naprawią. Zbiera ci się na płacz. - Życzę im śmierci. . . Skrzywdzili cię. . . Są podli! - Przestań! Przestań! Przestań! Przekleństwa spełniły się! Jak szybko. Rozmowa wraca, przywołana z pamięci. . . Czy to tylko zbieg okoliczności? Czy też twoje przewrotne, złe życzenia, Julio, spowodowały śmierć dwojga starych ludzi, rozdrażnionych twym żydowskim pochodzeniem i profesją twej córki, tancerki z nocnej knajpy. Julia też przeżywa, zastanawia się, rozmyśla. . . Wtedy rzeczywiście życzyła im śmierci, ale już po godzinie żałowała tych słów. Czy słowa naprawdę mogły zaważyć na śmierci rodziców Witka? Nieprawdopodobne. Niemożliwe. A jednak masz wyrzuty sumienia. Dlaczego? - Bo słowa, raz wypowiedziane, pozostają - szepcze z narastającą niepewnością, niemalże ze strachem. - Pozostają? Gdzie? Nie wiem. . . Może w przestrzeni. - Słowa wracają. Tak. . . Właśnie dlatego coraz częściej rozmyślasz o swojej śmierci, bo potrafiłaś życzyć jej innym. Myślisz o samobójstwie. Usiłowałaś zabijać ich słowami i dlatego boisz się samej siebie, stów, które jeszcze możesz wypowiedzieć. - Nie popełnię samobójstwa! - powtarzasz z zawziętością, leżąc na wznak na łóżku i wpa- trując się w sufit. - Jestem twarda, wiem, czego chcę. Poświęcę się dla Iw i tego małego ast- matyka, którego los wydaje się tak niepewny. Nie mogę odebrać sobie życia, bo oni beze mnie po prostu nie przeżyliby nawet miesiąca. Muszę więc żyć, choć nie chcę żyć. . . Żyć z poczuciem winy. Dlaczego starasz się ukryć prawdziwe przyczyny swojej rozpaczy, Julio? Wyrzuty sumienia są zaledwie powierzchnią tych uczuć. Otchłań kryje się głębiej, dalej i niechętnie opowiadasz o tych lękach. Wynotowałaś je kiedyś na kartce, zapisałaś skrupulat- nie, dokładnie i schowałaś do grubej kucharskiej książki, jakby z nadzieją, że ktoś - może ten mały astmatyk - odnajdzie je po latach, w czasie przyszłym, którego nie byłaś w stanie prze- widzieć, przeczuć, przepowiedzieć. Zamyśliłaś się, oparłaś policzek na lewej dłoni, a prawą zapisywałaś szczegółowo. . . Czego właściwie się boję? Moje lęki małe i większe. 1. Lęk przed śmiercią - można się przyzwyczaić! 2. Lęk przed znużeniem, zmęczeniem - trudniej się przyzwyczaić, trzeba dłużej odpoczy- wać. 3. Lęk przed otwarciem drzwi - w naszych czasach zrozumiały! 4. Lęk przed pustką, przed pustym życiem - moje życie nigdy nie było puste. A jednak boję się pustki! 5. Lęk przed człowiekiem - oczywistość! 6. Lęk przed snem - w snach kryją się niekiedy potwory i chyba potrafią stamtąd zaatako- wać! Nie chcę umrzeć we śnie! 7. Lęk przed samotnością - tak naprawdę nigdy nie czułam się samotna! A może okłamu- jesz samą siebie? ! 8. Lęk przed pamięcią, wspomnieniami, wyrzutami sumienia - albo się pogodzisz, albo zwariujesz! 9. Lęk przed słowem - trwa tak długo, jak długo je odczytujesz lub słuchasz. Nieprawda, znowu okłamujesz samą siebie. 10. Lęk przed sobą - powiedziała mi o nim Iw, o czym to może świadczyć? 11. Lęk przed starością - nieunikniony! Inaczej: lęk czasu. . . Trzeba nie wspominać, lecz żyć przyszłością. Czy nauczę się żyć przyszłością? 12. Wszystkie lęki, których jeszcze nie poznałam. . . Jakie? Czy można bać się nieznanego? 13. Lęk przed tęsknotą, za kimś, kto powrócić przecież nie może, a mimo to tęsknimy za nim wbrew logice czasu, przestrzeni i życia ( Steceńko) . 61 Inaczej. . . Lęk przed miłością silniejszą od przemijania, od praw przemijania! Miłość. . . naj- piękniejsze ograniczenie twej wolności! - Boże, mój Boże drogi, gdzie może być teraz Steceńko. . . Nie żyje! To pewne! A jego po- tomkowie? Po której dziś walczą stronie? A może też wyginęli? Wymarli? - Jestem nienormalna, jeżeli wspomnienie miłości traktuję jak miłość żywą, obecną, dzi- siejszą, a nawet jutrzejszą. Choroba umysłowa! Gorycz, z jaką przeżywałaś, Julio, tamten bal w Mińsku i najcudowniejszą noc twego życia w jego ramionach, ta gorycz nie ma zakończenia. - Przegrałam, przegrałam, przegrałam! Za oknem słychać kroki niemieckich żandarmów. Z sąsiedniego domu aż tu dobiegają ra- dosne germańskie pieśni z oper Wagnera, lecz nikt z tych obcych ci podróżników do Walhalli nawet nie przypuszcza, że tuż obok mieszka starzejąca się kobieta, której czas przepływa inaczej i która walcząc z losem w roku 1942, przebywa równocześnie tam, w ogrodach białego bzu, i tylko tam jest naprawdę szczęśliwa. Co rano budzisz się z oczami pełnymi łez, z zaciśniętym gardłem, z rozpaczą, której tak się boisz, a przecież wiesz, że jest ci potrzebna do życia, do trwania, do przetrwania. Jest to roz- pacz dająca siłę, w której się odnajdujesz i w której jesteś sobą, chociaż bez najmniejszej na- dziei. Umrzeć czy żyć? Pozostawić za sobą gorycz, klęskę, żal i odejść w mrok, w ciemność, w nieistnienie? Dlaczego troszczysz się o Iw i jej syna? Po co poświęcasz mu aż tyle czasu? Czy naprawdę warto poświęcać siebie dla innych, chociażby najbliższych? Przecież pragnęłaś zupełnie innej miłości? Marzyłaś! Chciałaś otrzymywać od losu szczęście, a poznałaś obojętnego ci męża i tęsknotę za niespełnieniem. Zamiast macierzyństwa cios w brzuch na dworcowym peronie i narodziny martwego syna ze zmiażdżoną potylicą. Ogarnie cię wściekłość, złość na tamtą głupią Julię, szwendającą się po zatłoczonych dworcach, podróżującą nie wiadomo dokąd i dlaczego. Gdybyś została w domu, twój syn jadłby dzisiaj przygotowywaną przez ciebie kolację, do której zasiądziesz za kwadrans z Iw i swoim cherlawym, nienormalnie pobudliwym wnukiem. - Broniłbyś mnie dzisiaj przed tą piekielną wojną, a tak muszę bronić się sama. Samobój- stwo! Samobójstwo? Samobójstwo. . . Wybawienia dla obawiających się życia, w którym oni sami nic a nic nie potrafią już zmienić. Samobójstwo to po prostu szybszy powrót do nieist- nienia. . . Albo. . . Samobójstwo to świadomy powrót do niebytu. Byłam tak blisko. Nie do uwierzenia, że można cofnąć się znad krawędzi. . . - Odkręć gaz, Julio! - podpowiada natrętna myśl. - Przerzuć sznur przez stalowy hak w suficie - podpowiada strach. - Wyskocz z okna. . . Z drugiego piętra upadek na beton to pewna śmierć - podpowiada ból. - Rzuć się pod przejeżdżający tramwaj. Czy to twój cień, siwowłosy kochanku? Zbliża się ranek. Wnuczek wierci się w łóżeczku. Jego przenikliwy wrzask nie pozwoli ci już usnąć. Tylko że ty nie śpisz, ponieważ przez całą noc, między krótkimi chwilami snu, rozmyślałaś o śmierci, o odebraniu sobie życia, jakie ci jeszcze pozostało, a o którym nic przecież nie wiesz. . . I może właśnie ta ciekawość skazywała cię na dalsze życie? Na spacery Iw zabierała mnie niechętnie, nigdy bowiem nie umiał a przewidzieć, czy nie zacznę się dusić, nie zaleję się krwią z pękniętego naczynia krwionośnego, nie będę rzęzić lub po prostu nie zasmarkam się po pas. Niestety, nie należałem do dzieci, które hoduje się z ła- twością. . . Najgorsze były wysypki o przeróżnym charakterze, od zwyczajnych pryszczy i ró- żowożółtych krost, po nasączone limfą czy wodą purpurowe pęcherze. Często też puchły mi wargi i powieki, a wtedy wyglądałem wręcz groteskowo. 62 Iw wstydziła się mnie, wstydziła się szczególnie, gdy przy moim wózku pojawiali się zwa- bieni jej urodą mężczyźni. . . Iw nie umiała przewidzieć, w jakim mogę być stanie za chwilę. Czy będę złotowłosym cherubinkiem o błękitnym spojrzeniu? Czy też dyszącym, zaplutym karzełkiem o buraczanej twarzy półidioty i okrągłych, wytrzeszczonych z przestrachu oczach? Lubiła spacerować nad Wisłą, przechodzić przez mosty, patrzeć w dół na rzekę i szukać tam swego maleńkiego, ledwie widocznego odbicia. . . Po drugiej stronie znajdowała się największa miejska rzeźnia, l ecz Iw zapewne o tym nie wiedziała. Chociaż byłem już trzylatkiem, najchętniej pakowała mnie do wózka, który pchała przed sobą. Mówiła, że nie potrafi chodzić wolno, a jedynie wózek pozwala jej na szybkie i dalekie spacery. Mnie też odpowiadały takie długodystansowe jazdy. - Podczas łapanki kobiety z wózkami są wypuszczane najpierw, często nawet bez legity- mowania - tłumaczyła Iw, a Julia zgodnie przytakiwała. Atak kaszlu był tak ostry i gwałtowny, że oczy wyszły mi z orbit, twarz stała się purpuro- wa i obrzmiała, a z gardła dochodziło rzężenie, pojękiwanie, wycie. W płucach natomiast, jak zwykle przy nagłej astmie, zagrała nieprawdopodobna orkiestra, wywołując swędzenie, kłucie i ból w górnym odcinku kręgosłupa i w oskrzelach. Iw natychmiast wyciągnęła mnie z wózka i postawiła pod kwitnącym drzewem lipy. Duszno- ści i kaszel najlepiej znosiłem na stojąco. I wtedy z jednej i z drugiej strony pojawiły się ssaki. - Do rzeźni! Do rzeźni! - pastuch o mętnych oczach, niskim czole i oślinionym uśmiechu na serdelkowatych ustach, dla dodania sobie autorytetu, na oślep okładał od czasu do czasu kijem wychudzone grzbiety krów. - Deutschland, deutschland über alles! - śpiewała kolumna żołnierzy w szarozielonych mundurach i hełmach ze swastykami. Na plecach kołysały się plecaki i karabiny. Obie kolumny spotkały się i wyminęły idealnie w miejscu, gdzie siusiałem pod drzewem, wybałuszając oczy z natrętnego, astmatycznego kaszlu i przestrachu, że popękają mi płuca. Iw natychmiast przygładziła włosy dłonią i pośliniła usta, by wydawały się bardziej błysz- czące. Bydło na rozchwianych nogach i dziarscy żołnierze minęli mnie równocześnie. Słowa pie- śni zmieszały się z porykiwaniem. Mój kaszel utonął w tym zamieszaniu. Odeszli, zniknęli. I dopiero wtedy usłyszałem szum, szept, bzykanie pszczół, os, trzmieli, szerszeni, much przywabionych oszałamiającym zapachem lipowego kwiatu. - Obecnie każdy uczciwy, porządny człowiek stara się należeć do w jakiejś podziemnej or- ganizacji zbrojnej. - I uważa pan za nieporządnych ludzi, którzy chcą po prostu żyć, nie walcząc, nie zabija- jąc, nie poświęcając się dla żadnej wielkiej idei? - Nie chcę znać i poznawać takich ludzi. . . Nie szukam kontaktów z tchórzami, łajdakami, próżniakami i obojętnymi cwaniakami, którzy dla własnego spokoju nie chcą dostrzegać zła dziejącego się pod ich oknami. Gardzę nimi, a nawet więcej: boję się ich i nienawidzę. - A więc gardzi pan większością narodu, która nie tyle chce walczyć, ile przeżyć. . . - Nieprawda! Naród chce walczyć o wolność i walczy. - To puste hasło, bo naród składa się z jednostek, których wolność i tak zawsze jest mniej lub więcej ograniczona. Walczą tylko jednostki, a nie naród. . . A te jednostki walczą z bardzo różnych powodów. Milczenie, milczenie, milczenie. . . - Czy pan jest patriotą? - Bywam patriotą. . . - Pana patriotyzm jest dla mnie podejrzany. Troszczy się pan jedynie o swój dom, własną rodzinę i mierne życie! 63 - A dla mnie, proszę się tylko nie obrazić. . . nadmiar patriotyzmu prowadzi do idiotyzmu. - Ty plugawy chamie, jak śmiesz mnie obrażać! - Ja pana? Nigdy nie chciałem pana obrazić i nie rozumiem, czym pana obraziłem? Bo czy pana można obrazić? - Porównał pan patriotyzm do idiotyzmu! - Ależ nie. . . Przestrzegłem jedynie przed konsekwencjami nadmiaru wzniosłych uczuć. . . Jest pan przeczulony. Obraził mnie pan, nazywając plugawym chamem! - Bo jest pan plugawym chamem! - Sam jesteś pokraką, ty głąbie! - Sam jesteś głąbem, ty pokrako! - Panowie, o co wy się tak kłócicie? - wtrącasz się, bo przeraża cię zajadłość tych dwóch podstarzałych urzędników, rzemieślników czy handlarzy. - O przyszłość - odpowiada ten, którego patriotyzm jest podejrzany. - O zasady - odpowiada obrońca narodu walczącego o wolność. Siedzą tak w barze i dys- kutują coraz zajadlej, wzajemnie sobie niechętni. Wódki ubywa, argumentów też nie przyby- wa. . . Tylko że tu nie argumenty są ważne, lecz tupet, krzyk, wrzask, siła przebicia. Liczy się ten, kto przetrzyma, przetrwa również w dyskusji, a raczej w pyskówce. - Dlaczego ja nigdy nie miałem takich problemów? - Każdy musi mieć pseudonim, to warunek konspiracji. Poznajemy się po pseudonimach, przedstawiamy się pseudonimem. I pod pseudonimem giniemy. - Rozumiem - skinął głową Witek i uśmiechnął się do bladej twarzyczki Iw pojawiającej się w jego myślach. - Każdy sam sobie wybiera pseudonim. . . Czy ty już znasz swój pseudonim? Przypomnisz sobie Iw siedzącą na scenie w pełnych światłach obok szmacianej figurki pajaca. Iw w kró- ciutkiej spódnicy i pajac w pantalonach, razem przytuleni w spiczastych czapkach z białymi pomponami. - Arlekin. . . - Jesteś z teatru? To osoba z commedii dell' arte? - I również z mojego życia. Czuję się trochę Arlekinem. Arlekin nie był szczęśliwy. Pa- miętam. - Arlekin by! nieszczęśliwie zakochany. . . Nie pamiętam, w kim. W Zerbinie? W Izabelli? W Colombinie? W Lucylli? - Tak, w Colombinie - skiniesz głową z uśmiechem. - Ty też jesteś nieszczęśliwie zakochany? - Chyba szczęśliwie. . . - odpowiesz bez przekonania. - Chyba? Nie wiem, czy niepewny Arlekin to odpowiedni pseudonim dla żołnierza pod- ziemnej armii. - Mówiłeś, że każdy sam wybiera sobie pseudonim. . . - To prawda, ale pseudonim powinien był łatwy do zapamiętania dla wszystkich, a oba- wiam się, że większość naszych chłopców nigdy o Arlekinie nie słyszała. I dlatego mam dla ciebie propozycję. . . Jastrząb? Jastrzębiec? Jak ci się podoba? - Nie podoba mi się ten Jastrząb. . . Wolałbym być Arlekinem - protestuje niezadowolony Witek. - Jastrząb brzmi groźnie, niebezpiecznie dla wrogów. Arlekin to kukiełka, nikt się go nie boi, nikt nie szanuje - tłumaczy twój profesor- dowódca. - A gdybym przyjął oba pseudonimy? - Nie wiem, czy to możliwe. Dowiem się. Przyjmij na razie Jastrzębia, o Arlekinie pomy- ślimy później. Witek zastanawia się. Iw z jego wyobraźni głaszcze i całuje szmacianą lalkę. Jak wtedy na lustrzanym parkiecie w „ Adrii ” . Przymykasz oczy. . . 64 Jakbyś słyszał jej głos. - To przecież wszystko jedno. Dla mnie i tak będziesz Arlekinem. - To przecież wszystko jedno - wzruszasz ramionami. - W oddziale mogę być Jastrzębiem, a dla siebie samego pozostanę Arlekinem. . . - Dziwna to filozofia, ale cieszę się, że zgadzasz się z moją propozycją - mówi Samotny. - A o drugim pseudonimie pomyślimy w przyszłości. Obiecuję. Jeżeli będzie jakaś przyszłość - to szepczą twoje myśli. I chociaż oficjalnie pseudonim brzmiał ptasio, złowrogo i drapieżnie, to przecież wymyślił go twój dowódca i były nauczyciel z gimnazjum. Kiedy spotkał cię następnego dnia i wycią- gnął dłoń, powiedział niespodziewanie: - Witaj, Arlekinie! I nigdy już inaczej w oddziale cię nie nazywano. - Getto to twój wyrzut sumienia, moje miasto - mówił Dawid w przestrzeń - a wyrzuty su- mienia ukrywa się lub zagrzebuje głęboko we wspomnieniach, w zapomnieniach, aż do nie- pamięci. - Co mogę zrobić, jeżeli wciąż grożą mi śmiercią? - Po prostu możesz się nie bać. . . Jednak nie strach cię powstrzymuje, tylko niechęć, obo- jętność, niezrozumienie, a niekiedy nawet nienawiść. Ty wstydzisz się, żałujesz, nie chcesz wiedzieć i dlatego nie patrzysz mi w oczy. Odwracasz się, miasto, ode mnie. - Oskarżasz mnie, oskarżasz wszystkich, dlaczego? Przecież tak wielu chce ci pomóc. - Nie oskarżam, skarżę się po prostu. . . Tyle we mnie żalu, że muszę mówić. Powtarzają się te rozmowy, dialogi z panoramą miasta. Stoisz w oknie, patrzysz w dół, niekiedy zastanawiasz się, czy nie skoczyć z piątego piętra, ale wtedy kobiety, które kochasz, zostałyby same. . . Z dołu dobiegają głuche uderzenia. . . To żydowscy policjanci w wysokich, wyglansowa- nych, oficerskich butach popędzają pałkami kolejny transport rodaków. Dalej. . . Dalej. . . Odwracasz głowę i patrzysz na niemal pusty, smutny pokój. . . Z futerału wyjmujesz skrzypce, ostatnie swe bogactwo, przymykasz oczy i grasz. Słuchasz sam siebie. Miłosierdzie, litość, współczucie spowszedniały, zszarzały, stały się nieważne, niepotrzeb- ne, zbędne, ostatnie w hierarchii codziennych uczuć i myśli. Tu liczy się Głód, Strach, Niepewność, Brutalna Siła, Nienawiść, Przebiegłość, Spryt, Cwaniactwo, Umiejętność Ryzykowania. - Czy wiesz, że kiedy niemiecki patrol spotyka Żydów i podejrzewa, iż mają broń, udaje, że ich nie dostrzega, i odchodzi w inną stronę? - Boją się wszyscy wszystkich i to jest twoja szansa, kiedy nie widzisz już żadnej szansy. . . Wojna to nieustający pogrom. . . - Jaką mogę mieć nadzieję w tym nie kończącym się pogromie? Przyszedł więc czas, gdy ci, którzy litowali się i współczuli, udawali, że nie widzą i nie wiedzą. A ci którzy pomagali i modlili się, aby to piekło skończyło się jak najszybciej, stracili nagle nadzieję. A ci, którym została tylko nadzieja, znienawi- dzili ją. . . - Jeżeli i tak muszą zginąć, to przestańmy temu zapobiegać, przestańmy im pomagać i ukrywać. Pogódźmy się z tym, że zostali skazani i muszą odejść, i nie przeszkadzajmy ich prześladowcom. . . Wtedy odejdą szybciej, a nam pozostaną złe sny i słowa rozgoryczenia, ale kiedyś zapomnisz. - Kto tak mówi? Przecież zabijanie trwa i trwa, a ty za murem spokojnie śpisz i śnisz. . . Twój nauczyciel muzyki, stary Dawid, całuje cię po rękach za mąkę w woreczku po balet- kach; przyniosłaś ją, nie wiesz, czy na macę, czy na podpłomyki. . . - I jeszcze te kostki cukru dla Salome i pół główki kapusty. . . 65 - Pani się dla nas naraża, bo nie wolno pomagać skazanym. Pani jest prawdziwą bohaterką - wygłasza do ciebie całe przemówienie, a ty się cieszysz, że mogłaś mu pomóc chociaż dzi- siaj. Wychodzisz na zalaną jaskrawym słońcem uliczkę. Żydowscy policjanci prowadzą kil- kunastu mężczyzn, zapewne do kolejnego transportu. Przyglądają ci się i przez chwilę niepo- koisz się, chociaż twoja kenkarta i przepustka są w idealnym porządku. - Czy to pani? Niech pani ucieka! Kto to wyszeptał? Przyglądasz się twarzom przechodzących. . . Ciemny zarost, ale oczy przecież znasz. . . Błyszczące, przejrzyste, zielonoszare, a teraz ogromne, wyolbrzymione gło- dem. . . I sylwetka smukła, zgrabna, trochę kobieca, lecz przecież męska. . . Chyba wyprostował się na twój widok, Iw. To twój przyjaciel baletmistrz, ten sam, który kiedyś wyznał ci ze śmiechem, że jest pederastą i twoja kobieca kokieteria nie robi na nim najmniejszego wraże- nia. To on podpowiedział ci, żebyś spróbowała tańczyć w nocnej knajpie. - Ale i tak ci pomogę, bo cię lubię. Idź do „ Adrii ” , mam tam znajomego. Przechodzi obok z gwiazdą Dawida na opasce, oddala się tanecznym, nerwowym krokiem. Po tych krokach poznałabyś go wszędzie. Od kilku dni wydaje ci się, że jesteś śledzony. Nie wiesz oczywiście nic pewnego i nie możesz określić konkretnie, kto za tobą chodzi, kto cię obserwuje i czy ten starszawy jego- mość z grymasem ciągłego smutku na wąskich, bladych wargach to zawodowy konfident, czy tylko przypadkowy przechodzień oglądający wystawę z damską bielizną akurat naprzeciwko domu, gdzie spałeś tej nocy. Przeglądasz się w źrenicach swego strachu jak w lustrze. - Czy to nie mania prześladowcza? - Przecież nie mam dowodów, że śledzi mnie ktokolwiek! - A jednak podejrzewasz, że stale jesteś obserwowany! Na ulicy, na schodach, w przejściach przez podwórza studnie, przed sklepami, na przy- stankach tramwajowych, przed Dworcem Głównym, w tanim barku przy ulicy Chmielnej, wszędzie wyczuwam przyglądające się, wlepione źrenice. - Czy można mieszkać w mieście, gdzie bezustannie mnie sprawdzają? - Jak żyć ze świadomością, że wciąż mnie widzą, dostrzegają, patrzą? - Nikt na ciebie nie patrzy. . . Wszyscy są równie niespokojni jak ty i równie podejrzliwi, i też się boją, bo w tych czasach każdy ma coś do ukrycia. - Jeżeli rzeczywiście śledzi mnie gestapo, to nie mogę iść tam, gdzie zamierzałem. - A więc nie masz dokąd iść? - Boję się iść gdziekolwiek! - Bzdura! Bzdura! Żeby tylko nie zwariować! W domu panuje żałoba. Nie chcesz przysparzać siostrze troski i kłopotów. Iść do Iw to niepotrzebnie narazić i ją, i twego syna na dodatkowe niebezpieczeństwo. Stale ciąży nad nimi groźba ujawnienia, rozpoznania. Nadal pracujesz na budowie u szwagra i dzięki niemu masz odpowiednie zaświadczenie. Jesteś murarzem zatrudnionym w przedsiębiorstwie wyko- nującym roboty budowlane na rzecz Rzeszy Niemieckiej. . . Mogę poruszać się nawet nocą, po godzinie policyjnej. Od czasu jak związałeś się z organizacją, czujesz na sobie tchnienie losu. A może bliższe tchnienie śmierci? Co za absurd! Jesteś bliski histerii. Witek pełen był nie słabnącego podziwu dla Iw. Iw nawet w tych strasznych czasach nadal wierzyła, że powróci do tańca. I wciąż próbo- wała tańczyć. . . Ile razy przychodzisz do niej, wyczuwasz, że rozmyśla właśnie o tańcu, a mo- że wyłącznie o tańcu. Wtedy czujesz się intruzem i niekiedy robi ci się przykro, że tak nie- wiele znaczysz w jej życiu. - Jedyną ideą, jaką wyznaję, jest taniec - tak ci kiedyś odpowiedziała i dobrze wiesz, że nie były to puste słowa, lecz najprawdziwsze wyznanie wiary. 66 Dzisiaj też zastałeś ją w idealnie dopasowanym do figury, cudownie haftowanym stroju to- readora. Stała w napięciu przed lustrem przygotowana do pierwszego kroku. - Iw! Jaka jesteś piękna! - krzyknąłeś zachwycony, a ja spojrzałem na ciebie niechętnie zza ustawionej z klocków piramidy. - Ach, to ty. Iw też nie przyjęła cię z radośnie, a przeciwnie - wyraźnie okazywała, że jej przeszkadzasz i zakłócasz plan dnia. A może nie chciała, żebym zobaczył, że nie tańczy już tak wspaniale jak kiedyś? - Tańcz, Iw, proszę, tańcz, jakbyś była w „ Adrii ” . . . - W „ Adrii ” tańczą dziś dziwki dla Szwabów - syknęła ze złością i mrużąc oczy, dopowie- działa półszeptem: - Kto wie, czy i ja nie tańczyłabym tam, gdybym tylko mogła. Spuściłeś oczy, zażenowany jej słowami. - Proszę cię, nie mów tak, Iw - powiedziałeś. - Kiedy to prawda. . . Zobacz tylko, wszystkie knajpy są czynne i wszędzie tańczą tancerki. Gdybym była czystą Polką, też bym tańczyła. . . Wiesz, co mówią te dziewczyny? Że wolą już tańczyć dla Niemców, niż nie tańczyć wcale. . . Tylko że ja nie mogę tańczyć, bo jestem pół- Żydówką i zaraz ktoś by mnie zadenuncjował. I dlatego nie śpię w nocy, płaczę w poduszkę i staram się utrzymać w kondycji, tańcząc codziennie przed lustrem. Ale tańczę coraz gorzej, widzę to i nie wiem, co robić. Rozpłakała się. . . Usiadła w kucki na fotelu i płakała. I jak zwykle odezwał się wtedy mój szloch. Zawsze wtórowałem Iw w jej rozpaczy. - Boję się nawet zatańczyć w lokalach dla Polaków, bo tam też pełno mętów, szmalcowni- ków i różnych szantażystów. . . Próbowałam być kelnerką w kawiarni, ale zrezygnowałam, gdy pojawili się dawni znajomi, a obecnie dawni znajomi, którzy wiedzą o mnie za dużo, to praw- dopodobny wyrok śmierci. Wolę nie ryzykować. Zagłębiła się w fotelu, zamyśliła. Witek podniósł mnie, ucałował w czoło postawił na podłodze. Pobiegłem do Iw, zahaczyłem stopą o dywan, upadłem, rozwrzeszczałem się, roz- płakałem histerycznie. . . Iw spojrzała niechętnie na męża. - Idź już stąd! - powiedziała ze złością. - Chcę ćwiczyć, a ty mi przeszkadzasz. - Pozwól mi popatrzeć, jak tańczysz - szepnął cicho. - Tak lubię ten hiszpański taniec. - Je- go twarz wyrażała prośbę i najgłębsze poczucie krzywdy. - Lepiej idź! - potrząsnęła głową. - Nie chcę, żebyś został. . . Najpierw patrzysz, jak tańczę, a później natychmiast idziemy do łóżka. Dzisiaj nie mam ochoty. . . A zresztą, nie powinieneś tak często tu przychodzić. Odwrócił się oburzony. Znowu potraktowała mnie jak smarkacza! Trzasnąłeś drzwiami ze złością, aż zadygotała futryna, a ze stropu posypały się żółtawe drobiny farby. Zbiegł szybko po schodach, zdenerwowany i wściekły. W bramie niespodziewanie natknął się na faceta w jasnych spodniach i granatowej mary- narce, który dziwnie mu się przyglądał. Skąd znasz te usta? Wąskie, niemal białe wargi, pół- księżycowate, opuszczone w dół karykaturalnie, pogardliwie, jakby wciąż zasmucone. Dopiero na ulicy przypomniał sobie, że chyba tego samego podstarzałego faceta zauważył wczoraj po drugiej stronie ulicy, przypatrującego się majtkom, pasom do pończoch i biusto- noszom na wystawie eleganckiego sklepu z damską bielizną. - Jeżeli to ten sam, to znaczy, że mnie śledzi, a jeżeli aż tak mnie tropi, to wszyscy jeste- śmy w niebezpieczeństwie. . . Obejrzał się dyskretnie, ale z tyłu nie było nikogo. 67 Do znajomego baru przychodzisz na flaki i setkę. Na to jeszcze cię stać, możesz sobie po- zwolić. Kilka lat temu zbierali się tu wyłącznie Żydzi, przeważnie tragarze, ci najbiedniejsi. Był to więc bar ludzi ubogich, którzy walczyli w życiu o każdy grosz i każdy zarobiony grosz chętnie przepijali. I taki też pozostał. Teraz Żydów nie ma, do baru schodzą się handlarze starzyzną, rikszarze, szoferzy, robotnicy, drobni rzemieślnicy, przeróżne dziwaczne indywi- dua, żebracy, cwaniacy, a także szmalcownicy i kapusie, od których roi się w Warszawie od chwili założenia getta. I tym razem Witek zamówił flaki. . . A do nich kufel złocistego piwa prosto z beczki z wy- palonym napisem „ Haberbusch ” . Żołądek szarpał mu gwałtowny głód. Rozejrzał się wokół i pomyślał, że Iw nigdy nie zaakceptowałaby podobnego lokalu i szemranego towarzystwa „ z nizin społecznych ” , jak nazywała bywalców takich właśnie podrzędnych barów. Flaki były wodniste, rzadkie i chyba zaprawione mąką. . . - Wojna odbija się nawet na flakach - mruknąłeś, zagłębiając łyżkę w burej brei. Przegryzałeś chlebem i zamyśliłeś się nad dzisiejszym rozstaniem z Iw. - Biedactwo, nic dziwnego, że jest przerażona. . . Ty głupcze, czy musiałeś trzaskać drzwiami i zwracać w ten sposób uwagę sąsiadów na jej mieszkanie? ! Z niezadowoleniem kręcisz głową, obiecujesz sobie, że ją przeprosisz. - Dzień dobry panu, panie Witku - przy stoliku tuż obok ciebie stoi ten sam facet o smut- nych ustach, którego widziałeś dzisiaj i chyba wczoraj, i gdzieś kiedyś jeszcze, jesteś tego pewny. . . Prowokator, szantażysta, szpicel. Czego chce? - Dzień dobry - odpowiadasz półgębkiem, przełykając chleb i popijając wodą z flaków. - Czy my się znamy? Chyba nie. . . - Oczywiście, że się znamy. . . Nie pamięta pan z szatni w „ Adrii ” portiera Franka. . Przypominasz sobie jak przez mgłę mężczyznę w granatowej liberii ze złotymi lampasami siedzącego za ladą. Przypominał dostojnego generała. - Chyba pamiętam. . . - mówisz bez uśmiechu. - Na pewno pan pamięta i pana żona, Iw, też przypomniałaby sobie, gdyby zechciała. . . Chyba szybciej niż pan - zachichotał. Wydaje się ucieszony własną ironią. W jego głosie sły- chać wyraźne tony samozadowolenia. - Nie zaszkodzi, drogi panie Witku, przypomnieć sobie dla własnego dobra. A ze mną, ze znajomym, dojdziecie do porozumienia. Dużo nie wezmę. . . - Nie rozumiem. Pan Franek wlewa w gardło haust piwa i śmieje się nieszczerze. - Jeżeli chcesz, żeby nikt się nie dowiedział, że twoja żona jest Żydówką, musisz płacić - wypowiada swe groźby ze złością, zaciekłością, nienawiścią, Jakbyś był jego największym wrogiem. I tyle ma radości w oczach, że tak łatwo mu idzie! Jak bezczelnie, jak twardo zabrzmiało ultimatum szantażysty. . . Co zrobić? Czy jest sam? Jeżeli przyszedł z nim jeszcze ktoś, to ze mną koniec. Zaryzykuj! Nie ma wyboru! - Dobrze. . . Zapłacę, jeżeli trzeba. Ile? Patrzysz mu prosto w oczy, myląco, obłudnie, a ręką z kuflem piwa wymierzasz cios naj- silniejszy, bo pełen wściekłości. Walisz w skroń. . . Nawet nie krzyknął. Z głowy trysnęła krew, a ty dowalasz mu raz jeszcze kuflem z twarz, między oczy, w nasadę nosa, aż pada na wznak. Ciskasz wszystko i uciekasz. . . Słyszysz tylko, jak barman krzyczy za tobą: - Policja! Policja! Pędzisz, niemal fruniesz do Iw, mijasz bramę, schody, wpadasz do mieszkania i już od progu krzyczysz: - Musicie się wyprowadzić, śledził mnie szmalcownik, chyba go zabiłem. . . ! Następnego dnia, już w innym mieszkaniu, Iw mówi do Julii siedzącej z ponurą miną: 68 - Niekiedy mam wrażenie, że szmalcownik, szpicel i hycel są prawdziwszymi symbolami Polski niż biały orzeł, syrena z mieczem i wawelski smok. - Dosyć! Dosyć tych przeprowadzek - Julia wznosi twarz ku górze i składa dłonie jak do modlitwy. - Zatrzymajmy się! Nie wędrujmy już dalej. . . Są przecież miejsca w miarę bez- pieczne, gdzie można przetrwać. Uważam, że nagłe pojawienie się w nowym miejscu narazić nas może na jeszcze większe niebezpieczeństwo i stać się równie groźne, jak pozostanie w poprzednim. . . Nowa twarz zawsze budzi podejrzenia! Znajdziemy! Wiem, że znajdziemy - mówi twardo Julia. - I przeczekamy! - A może zostaniemy tu, gdzie jesteśmy, na Saskiej Kępie? - proponuje Iw, przypudrowu- jąc policzki. - Tu chyba wszyscy nas lubią. . . Takie sprawiają wrażenie. . . Przejechałeś Kielce, stary i senny Kraków, i niespodziewanie znalazłeś się w strefie deli- katnej, ledwie wyczuwalnej spalenizny. Ta woń trudna do określenia otulała i okrywała całą okolicę. Gdyby wiał nawet lekki wiatr, prawdopodobnie nie wyczuwałbyś jej, a na pewno nie draż- niłaby cię i nie denerwowała. Dzień był jednak bezwietrzny, jasny, pogodny. Wyjrzałeś przez okno i daleko na horyzon- cie, przed pociągiem, dostrzegłeś dymiące kominy nieznanej fabryki. To one wyrzucały w niebo potężne chmury szarego dymu o niepokojącym zapachu. Do osady, w której mieścił się opisany przez Brunhildę podobóz przybyłeś przed wieczo- rem. Pod wskazanym adresem znalazłeś opuszczoną rzeźnię. Nie było tu już nikogo. . . Spacerowałeś po pustych halach i rozległych piwnicach, i szukałeś jakichkolwiek śladów. Usnąłeś, a właściwie przewróciłeś się ze zmęczenia. . . Rano znowu zacząłeś szukać. Rozrzucone kobiece fatałaszki, strzępki zżółkłej waty i ligniny, buty tak małe, że mogły je nosić tylko żony krasnoludków, oprawka okularów ze złotego drutu jak dla lalki. . . Te okruchy świadczyły o tym, że przebywali tu kiedyś ludzie równie mali jak ty. . . Co się z nimi stało? Niespodziewanie w korytarzu, przez który przepędzano kiedyś stada krów i trzodę, znala- złeś zapis adresowany do ciebie: „ Kocham cię. . . ” i twoje imię, wypisane chyba kobiecą krwią na kafelkach. . . Usiadłeś i rozpłakałeś się. . . W południe zameldowałeś się u burmistrza, na którym twoja przepustka opatrzona czar- nymi orłami wywarła odpowiednie wrażenie. - Nikt nie pilnuje tego budynku - mówił sennym głosem. - Jeżeli pan chce zostać dozorcą tych murów, mogę pana zatrudnić. Te rekomendacje wystarczą. . . - A co stało się z tymi liliputami, którzy tam przebywali? - spytałeś, patrząc mu w oczy. - Pan też jest liliputem. . . Rozumiem, że miał pan tam krewnych - rozbiegane oczy świad- czyły o głębokim lęku. - Przyjechały samochody i odjechały. Nikt nie wie, gdzie. . . Może te kominy coś wiedzą? Mnie nakazano mówić, że żadnych karłów nigdy tu nie było. . . Nie było nigdy i już! - Zostanę tym dozorcą - odpowiedziałeś na wcześniejszą propozycję - i przysięgam, że o nic nie będę już pana pytał, panie burmistrzu. Zygmunta darzyłeś zaufaniem. Jego mieszkanie wydawało się schronieniem rzeczywiście idealnym i bezpiecznym, gdzie mogłeś nie tylko odpocząć, ale również znaleźć interesującą lekturę w obszernej bibliotece, gdzie nadal królował Henryk Heine, Stefan Zweig. . . Zygmunt czytał dużo i umiał pięknie opowiadać. Jego cichą pasją było malarstwo. - Podobają ci się? - wskazał dwa różowo- niebieskie pejzaże. - Bardzo. . . - Są twoje. . . Malowałem je tuż przed wojną na plaży w Gdańsku. - Dziękuję, ale. . . Co z nimi teraz zrobię? 69 - Twoja Iw na pewno będzie nimi zachwycona. . . - W twarzy Zygmunta widać zadowolenie i pewność siebie. - Tancerki lubią słodkie pejzaże. - Nie widuję się z Iw. Dlaczego kłamię, jeżeli tak Zygmuntowi ufam? - myślisz, patrząc mu prosto w oczy. - Jesteśmy w separacji. . . Mówiłem ci przecież. - Sądzę, że kiedyś się przeprosicie. . . - Nawet nie wiem, gdzie teraz mieszka. Zapomnisz o tej rozmowie jak i o wielu innych, podczas których wydawało ci się, że Zygmunt chce się dowiedzieć jak najwięcej o Iw, o tobie i twoim życiu. Usypiając, cieszysz się, że wszyscy jesteście bezpieczni i że zarabiasz już sporo na swojej rikszy, i że raz w tygodniu odpalasz Iw całkiem sporą sumkę na utrzymanie. Spotykasz się z nią dyskretnie, nikomu o tym nie mówiąc, przeważnie w parku, tak aby wasze spotkania można było uznać za przypadkowe. - Widziałem cię z naszym profesorem matematyki. . . Przejeżdżałem akurat tramwajem, a ty wiozłeś go rikszą - i znowu przenikliwe, badawcze spojrzenie. - Rzeczywiście. . . Bardzo ucieszyłem się z tego spotkania. Nie widziałem go od matury - kłamiesz z uśmiechem na ustach. - Czym się zajmuje pan profesor w tych nieszczęsnych czasach? Czy w głosie Zygmunta rzeczywiście wyczuwam drwinę? - Dalej błądzi po matematycznych bezdrożach? Zdaje się, że cierpiał na niegroźną manię prześladowczą rozwiązywania nierozwiązywalnych rachunków. . . Chyba w dalszym ciągu stara się odkryć prawdę o swych uniwersalnych niewiadomych. Pytania Zygmunta są dociekliwe, ale ty zapamiętałeś słowa Samotnego, adresowane do chłopców: - Nie ufajcie nikomu, nawet sobie. . . Kłamstwo, które ochrania czyjeś życie, jest słuszne. . . Kłamcie, jeżeli uważacie, że kłamstwo jest potrzebne. . . Jeżeli potrzeba, bądźcie nie tylko dwulicowi, ale chytrzy i przebiegli. . . Moralność wojny wymaga kłamstwa, okrucieństwa i bezwzględności, również wobec siebie. - Pamiętaj, Arlekinie! Śmierć jest stałą hipotezą twojego jutra i dlatego wolno ci więcej niż tym, którzy są pewni, że przeżyją. W oczach Zygmunta odnajdziesz bezbrzeżną ciekawość i uspokaja cię to bardziej, niż gdyby nie pytał o nic lub też wypytywał natrętnie. A on po prostu zapytał cię o profesora matematyki z waszej maturalnej klasy. To normalne. I naprawdę nie ma w tym nic podejrzanego. Hycel uganiający się z drucianą pętlą za wychudłymi psami i kotami był bez wątpienia dość wstydliwym symbolem polskich wiosek, miasteczek, mieścin i miast. Był zjawiskiem może i wstydliwym, lecz w zasadzie nie ukrywanym. Bo i po co ukrywać hycla, jeżeli płynie z niego pożytek, ohydny, plugawy, lecz niezbędny, zdaniem zwolenników ładu i porządku? - Musimy mieć hycla, bo inaczej psiostwo by nas zeżarło lub wścieklizną pozarażało - po- wiadali tępogłowi, jajogłowi i mózgowcy, salonowo wysklepieni urzędnicy gminnych, po- wiatowych i miastowych koterii i bigotem towarzyskich. - Hycel pozostał ten sam - mruczy Witek, przypominając sobie pudla matki, którego kie- dyś wykupił od rakarza. W przedwojennej Warszawie hycel opłacany przez magistrat odławiał bezpańskie psy i koty. Sprzedawał ich futra i skóry na rękawiczki, paski, portmonetki, a tłuszcz i mięso szły na mydło. W Warszawie czasów wojny hycel wyłapywał psy, koty oraz ukrywających się Żydów, o ile tylko wyniuchał ich obecność. Wtedy właśnie, gdy wiozłeś Samotnego, omawiając z nim kolejną akcję, minęła was pła- ska ciemnoszara buda, pełna bolesnego wycia, szczekania i skomlenia. - Panie profesorze - spytałeś nagle Samotnego, który aż podskoczył, bo mówił ci już kilka- krotnie, abyś tak się do niego nie zwracał. - Panie profesorze, na zajęciach z etyki mnie i mo- 70 ich przyjaciół prześladowało pytanie, a właściwie pytanie- problem: Czy zabicie hycla jest moralne? Wybuchały zażarte dyskusje, ale ja chciałbym wiedzieć, co pan by odpowiedział? - Nie postawiłbym takiego pytania - odparł Samotny z gorzkim wyrazem twarzy. - Nie rozumiem. - Postawiłbym inne pytanie. . . Czy to, co widzi schizofrenik, jest prawdą? - Tym bardziej nie rozumiem. . . - Otóż zastanawiam się w tej chwili nad tym właśnie pytaniem, a właściwie nad logiką je- go struktury i sam sobie wyjaśniam. . . To, co widzi schizofrenik, jest prawdą schizofrenika. Jeżeli jednak otacza cię tłum schizofreników, prawda ta staje się wartością obiektywną. . . - Nadal nie pojmuję, co ma wspólnego mój hycel z pańskim schizofrenikiem? - A może są po prostu tą samą osobą. . . Zmarkotniałeś, bo nagle sam sobie wydałeś się słaby, mały, nieporadny. Samotny prze- wyższał cię mądrością, wiedzą, talentem. . . Tylko dlaczego nigdy nie było przy nim żadnej kobiety, poza tą miłością sprzed lat, bardziej legendarną niż realną. . . - A prawda, panie profesorze? Przecież wszyscy poszukują prawdy, biją się o prawdę, a niektórzy nawet za nią umierają. . . - Gardzę prawdą, bo prawdy nie ma! Czy to on krzyknął? Witek zachwiał się na siodełku i zastanawiał się, co odpowiedzieć i jak wypowiedzieć to, o czym myślał, kiedy Samotny odwrócił się i szybko zaczął mówić: - Nie wiem, czym jest prawda. Natomiast wiem na pewno, że prawda jest różna w zależno- ści od strony, z której pada światło. . . lub mrok. . . Nigdy jednoznaczna! Nigdy ostateczna! I to jest chyba klęska prawdy! Samotny wysiada z rikszy. Żegna cię ukłonem głowy, nieznacznym poruszeniem dłoni. W jego wzroku dostrzegasz przekorną wesołość. - Jeżeli twym ojcem jest hycel, to czy zabicie go jest moralne? Zabijasz przecież swego ojca. - Samotny - Witek kilkakrotnie wymienił przy tobie jego pseudonim. - Gdybym zginął, gdybyś potrzebowała pomocy, możesz zwrócić się do Samotnego, tylko do niego - mówił z głębokim przekonaniem. - Co to za człowiek ten Samotny? - Iw męczyła ciekawość. - Wspaniały człowiek, mój dawny nauczyciel. - A skąd ten romantyczny pseudonim? - Och, to wyjątkowa historia. . . I on, i jego przyjaciel w gimnazjum kochali się w bardzo pięknej i kapryśnej dziewczynie. . . Nazywała się Izabella. Byli o klasę czy dwie niżej, więc piękność zupełnie ich nie dostrzegała. Kiedy wyszła za mąż, obaj postanowili, że już nigdy nie zainteresują się żadną kobietą. . . Jeden został księdzem, a drugi zwariowanym nauczycie- lem matematyki, który wciąż rozwiązuje arcytrudne równania algebraiczne, jakich nikt przedtem nie rozwiązywał. - Izabella. . . Izabella. . . - powiedziała głośno Iw, a ja, siedząc na ławce między nimi, unio- słem głowę zachwycony wewnętrznym muzycznym rytmem tego imienia. - Przypomina Co- lombinę. Chyba lepiej brzmi, jest piękniejsze? Czy to również z commedii dell' arte? - Nie wiem, nie znam tak dobrze historii teatru. Wiem natomiast, że Samotny, kiedy usły- szy jej imię, staje się jakby inny, nawet zmarszczki na czole mu się wygładzają, a oczy patrzą łagodnie, przyjaźnie. . . O tej miłości jeszcze krążą legendy. - Nie ufam takim idealizującym opowiastkom, ale owa tajemnicza Izabella musiała być kobietą naprawdę piękną i wyjątkową - westchnęła Iw. - Głupią i kapryśną, jeżeli nie wybrała Samotnego - mruknął Witek i patrząc na mnie, do- dał: - Spójrz tylko, jak on się uśmiecha i przewraca oczami? Mały wariat. . . ! Miasto usiłowało żyć normalnie jak w czasie pokoju, ale żyło w czasie wojny, w świecie nienormalnym. 71 Przeprowadzając się, umykając, zacierając ślady, zostawiłaś za sobą nie tylko przedmioty, pamiątki i wspomnienia, gubiłaś również przyjaciół, znajomych, nawet krewnych, wszyst- kich, którzy wydawali się zbędni i niepotrzebni w tej akurat chwili. I tak z ogromnej rzeszy dawnych znajomych w twym obecnym życiu pozostali wkrótce nieliczni. Zmieniły się także obyczaje. . . Dawniej cieszyłaś się z przypadkowego spotkania ze znajo- mymi. Teraz bałaś się i unikałaś takich spotkań. . . Często, widząc kogoś z daleka, przechodzi- łaś na drugą stronę ulicy lub pospiesznie kryłaś się w bramie czy za murem. Nie chcę ich spotykać, nie potrzebuję ani ich zdziwienia, że wciąż jeszcze żyję, ani ich li- tości, że zagraża mi tyle niebezpieczeństw. - To ty, Iw? - usłyszysz cichy głos. - To naprawdę ty? Twój kuzyn, młody pisarz, prawie nie zmienił się, zewnętrznie może nieco zmężniał, spo- ważniał. . . Uśmiecha się tak samo inteligentnie, z subtelną ironią i skrywanym poczuciem wyższości. . . - Ślicznie wyglądasz, Iw - mówi wprost, a ty nie masz wątpliwości, że jest szczery. - A ty wyglądasz mądrze - odpowiadasz, byle tylko go ucieszyć. - Piszesz? - Tak, kończę powieść, na razie nie ma tytułu. . . - A ja przestałam tańczyć - słowa brzmią niemal jak skarga. - I z nikim się nie widuję. Unikam znajomych. - Rozumiem - mówi spokojnie. - Ja też omijam dawnych przyjaciół, prawie nie wychodzę z domu, to niebezpieczne. - Wiesz, Witek wrócił. . . - To cudownie. Teraz wielu nie wraca. - A co u twego starszego brata? - Przed oczami masz sztywną wyniosłą, małomówną po- stać. - Walczył, był ranny, dostał się do niewoli, jest w oflagu. . . - Nie boisz się o niego? - Niemcy nie wiedzą, że to Żyd, a więc jest bezpieczny. - Wymienimy adresy? - pytasz nieśmiało i od razu żałujesz, że zapytałaś. - A chcesz? - Nie wiem - szczerze odpowiada Iw. - A więc nie wymienimy, bezpieczniej wiedzieć o sobie jak najmniej. . . - A jeżeli będziemy siebie potrzebować, potrzebować pomocy? - Dam ci adres mojej dziewczyny - pospiesznie kreśli kilka słów na kartce wydartej z note- su. - Może rzeczywiście będziemy sobie potrzebni. Getto. Znowu odwiedzasz Dawida, profesora muzyki. . . Pamiętasz, jak grał ci własne kom- pozycje i prosił, żebyś układała do nich choreografie? Jego żona Sara i córeczka Salome bar- dzo cię lubią. Salome też chce zostać tancerką, chociaż teraz bardzo przeżywa i współczuje ci, że nie możesz tańczyć. - Zatańcz chociaż dla mnie ten taniec Colombiny i Arlekina - poprosiły cię podczas twojej drugiej wizyty w getcie i ty zatańczyłaś. Zatańczyłaś dla niej, dla Sary i dla profesora, na ostatnim piętrze starego domu, gdzie pod każdym piruetem skrzypiały stare deski. I była to jedyna muzyka, bo profesor nie miał tu pia- nina, a jedynie skrzypce, w których akurat w tym dniu postanowił wymienić struny. . . Tańczysz przy akompaniamencie dobiegającego z ulicy gwaru, nawoływań, płaczu dzieci, pospiesznych kroków, zgrzytu kół, tupotu drewnianych chodaków na bruku, gwizdów, kłótni i awantur, do których dochodzi tu stale, nawet między dawnymi przyjaciółmi. Tańczysz, wybijasz się, opadasz i nagle w tym dochodzącym zza okien gwarze zauważasz lukę, pustą przestrzeń, to brakuje ci głosu ptaków. Chociażby gruchania gołębi, krakania wron, ćwierkania wróbli. . . Nie myślisz o ich nieobecności i nie zastanawiasz się, co się z nimi stało, a jedynie dostrzegłaś przez chwilę, że nie słyszysz już ich głosów. 72 Salome oklaskuje twoje pocałunki z wyobrażonym Arlekinem, a ty myślisz o „ Adrii ” i o dniu, w którym poznałaś Witka, i powstrzymujesz łzy, które coraz trudniej powstrzymać. Król Tanga znowu przyniósł ci chryzantemy. - Pani płacze? Nie wolno płakać! - poucza profesor. - Tu, w getcie, nie wolno płakać. Pani przecież wraca do normalnego życia, więc dlaczego pani płacze? Niedawno fruwały tu wrony, gawrony, kawki, gołębie, krzykliwe sroki przylat ywał y z cmentarza. Nowi mieszkańcy getta też przywieźli mnóstwo ptaków: papugi, papużki, kanarki, zięby i wiele egzotycznych nie znanych ci okazów. . . Pani Sara, jak długo miała pieniądze, kupowała te ptaki od hodowców, którzy naiwnie wie- rzyli, że spotkali ostatnią miłośniczkę głosów papug i śpiewu kanarków. - Oni chyba wiedzieli, tylko udawali. Pani Sara bez skrupułów ukręcała ptaszkom głowy i przyrządzała rosołki dla małej Salo- me, która tak bardzo chciała tańczyć i śpiewać. Wkrótce sprzedaż ptaków w getcie ustała, ponieważ wszystkie, nawet te najbardziej kolo- rowe i najładniej śpiewające, pożarli z głodu sami właściciele. - Mięso potrzebuje mięsa. Nie ma już w getcie ptaków w klatkach. Na zewnątrz trwają polowania, łowy na gołębie, wrony, kawki, wróble, szczygły, sikorki. . . Mierzysz do nich z procy, rzucasz kamieniem, podrzucasz ziarno nasączone wódką, aby nie mogły wzlecieć. . . Zabijasz, bo chcesz żyć! I dlatego, Iw, ptaki w getcie nie siadają już na ga- łęziach, nie przysiadają na parapetach, nie spacerują po murach i dachach. Ptaki boją się cie- bie i innych, boją się o swe ptasie życie, jak ty o swój człowieczy los. Getto żyło dzięki głodnym dzieciom, dzięki przerażająco głodnym i odważnym dzieciom. Tysiące drobnych, wątłych sylwetek, smug, cieni przenikało przez mury do miasta, po to by powrócić jak najszybciej, ukrywając w workach, siatkach, kieszeniach, za koszulą przewiąza- ną tasiemką, a nawet w czapkach lub majtkach cokolwiek do jedzenia. . . Najcenniejsze: chleb, mięso, ziemniaki, warzywa, wszystko, wszystko, wszystko najcenniejsze. Początkowo wę- drowały na polską stronę do przyjaciół, krewnych, znajomych, do tych, którzy chcieli im po- móc, do tych, którym ufali. . . Później, kiedy głód wypalał myśli i stawał się coraz dotkliwszy, a na ulicach codziennie pojawiały się wciąż następne konające szkielety ich rodziców, dzieci pukały do wszystkich drzwi, często z lękiem, niepewne, ryzykujące, w każdej chwili przewi- dujące ucieczkę, przygotowane na pałki, obcasy, kulę, sznur. Przełamywały strach, przeła- mywały rozpacz, oswajały się ze śmiercią, drwiły ze śmierci, wyszydzały własny lęk i szły, przebiegały, pełzały, wspinały się, czołgały, przeskakiwały, przeciskały na polską stronę. Nie tylko dla siebie, dla siebie najmniej. . . Bardziej dla tych, których kochały, dla rodziców, bli- skich, krewnych, znajomych, a także tych wszystkich, którzy opiekowali się nimi, pomagali, troszczyli się, płacili. . . Wydawać by się mogło, obserwując ich zachowanie, że śmierć już ich nie przeraża, nie czyni na nich żadnego wrażenia. . . Nauczyły się nie płakać, nie skarżyć, nie lamentować, nie krzyczeć, bo to zdradziłoby ich obecność, obnażyło przed wrogiem, osłabiło siłę woli i wolę przetrwania. Milczenie, napięcie w twarzach, gorejące wewnętrzną siłą źrenice - tak Iw zapamiętała te dzieci codziennie umie- rające i zabijane. Ginęły wyłapywane przez żandarmów, granatowych policjantów, szmal- cowników i różnorodnych łapaczy, a także Żydów służących policyjnym formacjom, którzy niekiedy przywabiali je, kusili chlebem, herbatą, wędliną lub mlekiem. . . Dorośli nie umieli tak dostosować się do getta jak te kilku- czy kilkunastoletnie pędraki, szkraby, maluchy, codziennie szmuglujące pokarm dla tysięcy zamkniętych w getcie doro- słych, którym już chociażby ze względu na tuszę nigdy nie udałoby się przejść niepostrzeże- nie na tamtą stronę i wrócić. 73 Cośkolwiek do jedzenia dostawały, kupowały, znajdowały. Najczęściej jednak żebrały. Zdarzało się też, że kradły, podkradały, zabierały ziemniaki, pietruszkę, selery, jabłka, bura- ki. . . Tu, po polskiej stronie, też panował głód, ale tu głód jeszcze nie zabijał. W getcie na uli- cach leżeli konający, a wózki- platformy ciągnięte przez też wychudzonych grabarzy codzien- nie zwoziły trupy do głębokich dołów wypełnionych wapnem. Tu wyprowadzano na spacer zadbane pieski i koty. Tam wszystkie psy i koty już dawno zjedzono, a Żydzi o przygaszonym, obłąkanym wzroku wyłapywali nawet szczury z kanałów. Po polskiej stronie w domach śpiewały jeszcze kanarki czy zięby, podskakiwały papugi i pa- pużki, za oknami fruwały gołębie, gawrony, wrony, kawki, wróble. W getcie nie ma nawet wróbli. Salome już wie, dlaczego. Salome spoważniała i czuje się dorosła. Jest teraz takim przebiegłym małym szmuglerem jak inne dzieci, jak tysiące dzieci z różnych rodzin: dobrych i tych gorszych. Teraz już nikt nie zwraca ci uwagi, że bawisz się z Rachelą, która jest tylko córką bednarza, podczas kiedy ty jesteś ukochaną córką profesora muzyki. Matka jeszcze płacze, płacze, kiedy widzi, jak przygotowujesz się do kolejnej wyprawy tam. . . - Wyprawa po złote runo. . . Jak Argonauci - żartujesz. Matka zaciska zęby, a kiedy wy- chodzisz, zanosi się płaczem. Niedawno znajomy twojej mamy, posiwiały zacny pan Emanu- el, posadził cię na kolanach i delikatnie głaskał po włosach. . . Powróciłaś właśnie z kolejnej podróży na polską stronę, przenosząc aż dwa bochenki chleba. Teraz spoczywały na kuchen- nym stole, a cała rodzina patrzyła na nie z mistyczną zachłannością i uwielbieniem. - Zasłużyłaś na pomnik, mała szmuglerko - mówił cichutko pan Emanuel. — Ty i wszyscy ci mali szmuglerzy zasłużyliście na wielki pomnik, bo tylko dzięki wam nie umarłem jeszcze z głodu. - Niech pan nie żartuje - mruknęła matka. - Nie żartuję - zaprzeczył gwałtownie. - Czy widziała pani kiedyś odważniejsze, mądrzej- sze i inteligentniejsze dzieci? I bardziej gotowe do poświęceń, do wyrzeczeń. Grozi im śmierć, a one wciąż idą, po to, żebym ja zjadł kawałek chleba. . . Ileż przynoszą nadziei? Pocałowałaś go w usta jak dorosła kobieta i wszyscy raptem zaczęli się śmiać pomimo głodu skręcającego im kiszki. Uśmiechasz się do tych wspomnień sprzed kilku zaledwie tygodni. . . Znowu przechodzisz na polską stronę, przeskakujesz przez groby i zbliżasz się do zama- skowanego gałęziami podkopu. . . Wasza grupa liczy dzisiaj chyba z pięćdziesięcioro chłop- ców i dziewczynek. . . Baczne, niespokojne spojrzenia, słuch wyczulony na szum motoru, kroki, głosy. . . Pełznięcie krótkim podkopem w zupełnym milczeniu. . . Chłopiec przed tobą zatrzymuje się, a ty już wiesz, że chce sprawdzić, czy uliczka, którą musicie przebiec w trzech susach, jest bezpieczna. - Więcej tu nie przychodź! Narażasz mnie, rozumiesz? ! - syczy pąsowa z ukrywanego wstydu pani N. - Nie chcę cię już widzieć. Nie szantażuj mnie swoją nędzą! - Tam umiera mój braciszek, ma dwa lata. . . - starałaś się mówić spokojnie. - Masz! - wcisnęła pół bochenka chleba w nastawione dłonie i odwróciła twarz, czując na- pływające do oczu łzy. - Dziękuję. . . - Odejdź! - krzyknęła pani N. , rozłoszczona, bo przysięgła sobie i mężowi, że więcej nie pomoże żadnemu żydowskiemu dziecku. - Odejdź i nie wracaj. Zatrzasnęła drzwi, złapała się za serce i zacisnęła boleśnie usta. W lustrze dostrzegła za- wziętą, złą twarz. - Kiedy jestem podła, to brzydnę - syknęła ze złością i nagle ogarnęły ją wyrzuty sumienia. . . Podeszła do okna. . . Szaroniebieski cień rozpłynął się w szarzyźnie murów. - Czy strach jest usprawiedliwieniem? - dotknęło ją pytanie. Usiadła, skuliła się na krześle, przygnębiona, chora. - Strach na pewno mnie usprawiedliwia, bo nie wybiera się strachu. . . Strach po prostu jest, jak szaleństwo, jak obłęd. . . 74 Poczuła się jakby lepiej i pewniej, i mniej gorzko. Pocieszona? - Zgoda. . . Strach cię usprawiedliwia, ale nie rozgrzesza. Strach nigdy nie będzie twoim rozgrzeszeniem. . . Zapamiętaj! - Z kim rozmawiasz? Czyje to słowa? - Niech to się już skończy - szepnęła. - Boże, jakże jestem nieszczęśliwa. Wracasz z kieszeniami pełnymi ziemniaków i cebuli, pół chleba trzymasz na brzuchu pod swetrem. . . Skręcasz w uliczkę prowadzącą pod mur, kiedy znienacka dopada cię ciemny, pu- szysty wilczur. . . Przewraca cię na wznak i pochyla nad twą twarzą rozwarty, sapiący wściekle pysk. Czekasz nieruchomo, bo wystarczy jeden ruch, a pies rozszarpie ci policzek. Już biegną żandarmi, cywile. . . Po co skręcasz w tę boczną uliczkę, Iw? Szwargot żandarmów i naszczekiwanie psa po- winny cię raczej odpychać niż przyciągać. . . A jednak idziesz właśnie tam, jakbyś chciała sprawdzić, co się stało. Ta mała Żydóweczka, która przez podkop i szczelinę w murze - otwór, jakim nie przeci- snąłby się żaden dorosły - przechodziła w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, teraz idzie po- chylona i przerażona, pilnowana przez szmalcownika, trzech żandarmów i warczącego groź- nie wilczura. Przechodzą, mijają cię, idąc wprost w kierunku odwachu. Jak ci się udało, że cię nie zastrzelili, nie zatłukli, nie zagryźli, że jedziesz bydlęcym wa- gonem do Oświęcimia? Przecież powinnaś już nie żyć, a żyjesz! W nocy leżysz wciśnięta między zwłoki. . . W twoim wagonie od początku podróży umarło wielu. Często nie odróżniasz nawet, czy dotykasz już martwego, czy nadal żyjącego. Wolisz być między umarłymi, bo żywi mężczyźni gwałcą kobiety, niekiedy nawet martwe. Gwałcą kobietę, przy tobie gwałcą kobietę, a ty milczysz i kulisz się ze strachu, że za chwilę zgwałcą ciebie. Wygłodzone, cuchnące szkielety znalazły w sobie tyle życia i siły, aby krzyczeć z rozkoszy, poruszając się rytmicznie w wagonie wiozącym was w nieznane. Czy nie pojmujesz, że krzywda rodzi krzywdę, strach potęguje strach, a przeczucie śmierci po- mnaża wszystkie potrzeby ciała. Wtedy właśnie chcesz żyć i przekazywać życie dalej, nawet bezwzględnie i okrutnie. Kobieta nie broni się, nie krzyczy, nie błaga o miłosierdzie. . . Ona poddaje się, oddaje. . . I nagle jej jęk przeobraża się, zmienia w odgłos rozkoszy, w szept szczęśliwy. Warkot, odgłos wysoko lecących samolotów. . . Pociąg wciąż jedzie w półmroku. Wybuchy, wszystko drży, trzęsie się, dygocze, podnosi. . . Wagon chwieje się, przechyla na bok i spada, spada. . . Umarli, wśród których leżysz, przytulają się do ciebie, otaczają, przyduszają swymi cuch- nącymi ciałami, jakby cię bronili. . . Wagon roztrzaskał się, leżysz na boku wśród sosen i chaszczy. . . Cisza. Samoloty odleciały i tylko z przewróconej lokomotywy syczy uchodząca para. Zgiełk. Ranni krzyczą, jęczą, wymiotują, płaczą. Tobie nic się nie stało. Ciała umarłych, którzy cię ochronili, leżą tuż obok. Podnosisz się, wygładzasz sukienkę i idziesz przed siebie, między pnie sosen, ledwie widoczne w blasku księżyca. I nagle przypominasz sobie tamtą rozmowę o pomniku małego szmuglera, a więc i o twoim pomniku. . . I śmiejesz się, śmiejesz się z tego szalonego pomysłu i ze szczęścia, że nadal żyjesz. Getto umiera. . . Getto zniknie z mapy miasta. Na czystym niebie krąży niemiecki sportowy samolot. Odwracasz oczy, patrzysz na ulicę. Salome nie wróciła z kolejnej wyprawy za mur na aryjską stronę. . . Chodzisz zdenerwowany, niepewny, zrozpaczony. Sara przytula się do zimnego pieca i płacze. Pan Emanuel opowiada, że Niemcy urządzali ostatnio obławy na dzieci szmuglujące do getta ziemniaki, chleb, warzywa. . . 75 - Ciągle spotykam dzieci prowadzone na śmierć, na odwach, do transportu - opowiada pan Emanuel. - Wyłapują je teraz masowo. To przecież najłatwiej łapać małe dzieci i odbierać im te okruchy złotego runa. - A więc Salome może jeszcze żyć? - pyta z nadzieją Sara. - Trzeba ufać! Trzeba ufać. . . - Lada dzień otrzymamy skierowanie do transportu! Poruszone głosy. . . Ciężkie myśli. . . - Bóg chyba nie istnieje - mówi cicho Sara, ale ty i pan Emanuel udajecie, że nie słyszycie jej słów. Przez ulicę przechodzi gromadka dzieci. . . Wydają się wypoczęte i nakarmione. Idą razem, spokojnie, szeregami, prowadzone przez starego doktora. Nie oszukuje się dzieci prowadzonych na śmierć, że będą miały piękne wakacje - pomy- ślałeś. Bierzesz ze stołu skrzypce i grasz. Nie boisz się, nie litujesz, nie czekasz na nikogo. . . Nie myślisz o jedzeniu ani o przetrwaniu. Stałeś się dźwiękiem, płaczem własnych skrzypiec, ich głosem roztrzepotanym w opuszczonych, obcych ścianach. Lęk wraca z myślą, której nie chcesz. . . Co będzie, gdy przestanę grać? 3 Po co tyle marzysz, je.eli wiesz, że umierasz We wszystkich knajpach na dalekim zapleczu frontu bawią się i odpoczywają żołnierze, bohaterowie zmęczeni wojną. . . Czy nie dlatego właśnie ty starasz się zachować incognito? Przed wejściem do „ Adrii ” przebierasz się w smoking o lśniących jedwabnych klapach. Właściwie mógłbyś iść w mundurze, zostawiając szatniarzowi sztywną czapkę z daszkiem szamerowanym srebrem i trupią czaszką. . . Na tubylcach wywiera to wstrząsające wrażenie. Lubisz jednak zobaczyć siebie w ubraniu cywilnym. Lustra tu są kryształowe i doskonale odbijają każdy szczegół twej nadczłowieczej osobowości. Twój przyjaciel nigdy nie przycho- dzi tu po cywilnemu. Z dumą nosi wspaniały, najpiękniejszy na świecie mundur gestapowca. Szczyci się nim, słusznie uważając, że ten wyjątkowy uniform przesądza o jego wyższości nad pospolitymi zjadaczami chleba. W „ Adrii ” przy przyćmionych światłach, jak zwykle o tej porze, występują tancerki, tance- rze, śpiewacy, muzycy. Ach, te prześliczne Polki! A razem z nimi duet rumuński, węgierska tancerka charakterystyczna, Szwedka, akrobatka z Neapolu, płomiennie trio hiszpańskie ze śpiewaczką z Barcelony. Siedzicie wygodnie, rozparci na miękkich krzesłach i pochłaniając perliczkę, wciąż powra- cacie do tematu, który nie daje ci spokoju. Wiązał się on ściśle z ideą, której służysz, oraz z mundurem, który nosisz. - Patrzę na te dziewczyny - gestem zblazowanego Rzymianina wskazujesz pląsające w świetle rampy girlsy - i zastanawiam się, czy dorównują naszym niemieckim kobietom? - Nigdy! - odpowiada twoje umundurowane alter ego. - Wyglądają bardzo kusząco, wręcz podniecająco. - Fizycznie, owszem, ale duchowo, wewnętrznie chyba nie. . . Nasze kobiety są lojalniejsze, wierniejsze, bardziej oddane, uczciwsze i zdyscyplinowane. . . Na Niemkach można polegać. - Zastanawiam się często - precyzyjnie rozcinasz nożem białe mięso perliczkowej piersi - czy to, że Polacy są w swych odruchach i zachowaniach jak małe dzieci, oznacza, że musimy ich za to karać? I to karać tak surowo? - Nie karzemy ich za odruchy serca, lecz za krnąbrność, głupotę, złośliwość i lekceważenie tych, którzy chcą im pomóc w przyszłym rozwoju umysłowym, chociaż oni i tak nigdy nie dościgną nas, prawdziwych Aryjczyków. 76 - Może powinniśmy raczej ich wychowywać niż karać? - Wychowujemy ich - śmiejesz się głośno, rubasznie, aż odwracają się goście przy sąsied- nich stolikach. - Niekiedy wychowujemy ich szubienicami lub salwami plutonów egzekucyj- nych. To też jest wychowanie. - Czy wolno nam zabijać niewinnych tylko za to, że stoją intelektualnie niżej od nas? - O, przepraszam! Nie zabijamy niewinnych. To niewłaściwe słowo! Oni płacą za swe wi- ny. - Paluszek uniesiony w górę zaprzecza niedokładnościom twojej wypowiedzi. - Tylko Żydów zabijamy za to, że są Żydami, w ramach oczyszczenia ziemi z tych hańbiących czło- wieczeństwo chwastów. Wszystkie egzekucje Słowian są poparte wyrokami i paragrafami, o czym sam przecież doskonale wiesz, mój przyjacielu. - Czy mądrzejsi powinni pogardzać głupszymi? - A czy mogą nie pogardzać? Głupszych i stojących niżej należy po prostu trzymać w ry- zach. To naturalne, przecież głupszy zawsze uważa się za mądrzejszego, a więc trzeba mu pokazać jego miejsce. Na scenie kolejna tancerka, prawdziwa Niemka w bawarskiej scenie pasterskiej. Bijesz brawo jej różowym pośladkom wypiętym wprost na ciebie podczas wąchania wyobrażonych kwiatków. Dziewczyna odwraca się i przesyła ci całusa wraz z zalotnym, czułym spojrze- niem. - Słowianie to po prostu niesforne dzieciaki. . . Raz cukierka, raz klapsa. - Niedojrzałe dzieci. - „ Niesforne ” , to słowo bardziej do nich pasowało. - Ale zawsze jak dzieci. Inaczej nie można ich traktować. - Niekiedy udajemy przed nimi, że uważamy ich za równych sobie. Ale to jednak tylko udawanie. Zatrzymujesz wzrok na młodym mężczyźnie przechodzącym przez salę do wyjścia. - Spójrz tylko - mówisz powoli - to chyba mąż tej małej tancerki, która kiedyś tu tańczyła? - I on ma nas doprowadzić do Króla Tanga? - pytasz nieufnie, z niedowierzaniem. - Prawdopodobnie - zawieszasz głos. - Prawdopodobnie on. . . tak. . . Witek szybko przeszedł do szatni, kupił papierosy i pocałował w policzek zgrabną blondynkę, sprzedającą róże, chry- zantemy i bukieciki fiołków z wielkiej srebrnej tacy. - Jest śledzony - obracasz w palcach nóżkę kryształowego kieliszka. - Śledzony przez naj- bliższego przyjaciela. Noc. . . Twoje ludzkie serce pracuje po koniaku niestrudzenie, nie zwalniając rytmu. Krew napływająca do mózgu wciąż z tym samym przyspieszeniem nie pozwala ci usnąć, skazuje na przypominanie i rozmyślania. Śmiejesz się, chichoczesz, cieszysz swą inteligencją. Rozmowa w „ Adrii ” . . . Cudowna, groteskowa rozmowa! I te wywody, których sztuczność i fałsz są oczywiste. - Jak to wspaniale móc tworzyć fikcję swej wielkości, wyższości i opowiadać o niej tak sugestywnie, że zaczynają w nią wierzyć nawet ci, których prześladujesz, skazujesz, poniżasz. Tysiące plakatów przestrzega i grozi nam śmiercią. Okupacyjne sądy codziennie ogłaszają najwyższe wyroki. Tysiące obwieszczeń podaje nazwiska skazanych i ludzie, stojąc przed białymi płachtami przylepionymi do murów lub okrąglaków, odszukują na nich swych bli- skich i znajomych. Tymczasem ty wraz ze swym małym oddziałem rozgrywałeś kolejny brydżowy mecz. W mieszkaniu, gdzie oczekujesz na rozkazy, od dawna nie było nikogo i prawdopodobnie nikt nie próbował nawet zamieszkać tu na stałe, bo dom, odosobniony od innych, został w znacz- nej mierze zniszczony podczas bombardowań jeszcze w roku 1939 i groził zawaleniem, jak ostrzegała widoczna z daleka drewniana tablica. W przestronnych piwnicach tej rudery, urządziłeś strzelnicę dla oddziału, a w mieszkaniu na parterze odbywały się spotkania i ćwiczenia teoretyczne. 77 Twoich chłopców było zaledwie czterech, a razem z tobą aż pięciu, co pozwalało przy dłu- gim czekaniu i jednoczesnym wystawieniu wartownika grać w brydża bez dziadka. Jesteś już senny, mylisz się w licytacjach, przegrywasz, powieki stają się coraz cięższe, a purpurowe serduszka kierów mylą ci się z rombami karo. - I znowu nic? - znudzony patrzysz na zegarek. - Znowu nie było rozkazu. Chłopcy przecierają zaczerwienione od bezsenności oczy, ziewają znudzeni, nie zasłania- jąc ust dłonią. Aż tu wyczuwasz ich ostre oddechy. - Już dość mam wyczekiwania - mruczy rozgoryczony Jamb. Za oknem budzi się dzień. Przez niebo przelatują ciemne ptaki, kracząc przeraźliwie. Z oddali słychać dzwonienie pierwszych porannych tramwajów. Gdzieś w pobliżu przeraźliwie wyje pies. Wzdrygasz się nerwowo, kulisz w sobie. . . Nikt nie lubi wyjących psów. Przeciągasz się, masujesz skronie dłonią, wyczuwasz pulsowanie żył na czole. - Dosyć. Można przeczekać całą wojnę z bronią u nogi. . . Poprzedni rozkaz: likwidacja konfidenta gestapo. Twój oddział zajmuje się w zasadzie głównie likwidowaniem szpicli. . . Przed rozwaleniem powinienem przeczytać skazanemu wyrok podziemnego sądu. A później już tylko strzelić, jak na strzelnicy. Najpewniej w łeb lub w pierś. - W gruncie rzeczy jestem zadowolony, że nie otrzymałem dzisiaj polecenia, by kogokol- wiek rozwalić - zwierza się Jamb. - Zabijać w takim pięknym dniu to grzech - przypominasz sobie Iw idącą na spacer z sy- nem w taki właśnie ciepły, pachnący bzami poranek. Jeszcze godzina. . . wartownicy zmieniają się co godzinę. Za kwadrans twoja kolej: staniesz w oknie na pierwszym piętrze i będziesz bacznie obser- wował ulicę. Bezludna, zapomniana, pełna ruder i tylko ten rozwalający się dom tętni od kilku tygodni dyskretnym podziemnym życiem. - Wychodzimy - mówisz do nieprawdopodobnie znudzonych żołnierzy. Opuszczają dom pojedynczo co kilka minut. Henryk przez podwórze, Jamb i Cień błyskawicznie znikają w bramie rozświetlonej słoń- cem wpadającym ukośnie z ulicy. Wychodzisz ostatni. Szybko idziesz do rogu. Stoi tu typowy słup z ogłoszeniami. Ostatnio coraz więcej na nim wyroków śmierci i roz- porządzeń informujących, za co grozi ci czapa. - Czy wyobrażasz sobie, jak oni muszą się mnie bać, jeżeli aż tak mi grożą. . . - mruczysz nad swym własnym cieniem, padającym na biały plakat z nazwiskami kolejnych zakładni- ków. - Bardzo się o ciebie boję - Iw wpatrywała się w zdjęcie, na którym trzymałeś mnie za rę- kę, a ja kapryśnym wzrokiem mierzyłem świat, podczas gdy ona uśmiechała się nieco sztucz- nie, z nadzieją, że ta pogoda i optymistyczna fotografia będzie przez lata świadczyć o naszym szczęściu rodzinnym. - Przeczucie? Czy wierzysz w przeczucia? - A jak mogę nie ufać przeczuciom, kiedy sprawdzają się tak boleśnie i bezwzględnie? - A odrobince sceptycyzmu wobec tych niesprawdzonych zjawisk? - Dlaczego sceptycyzm ma wykluczać czy przekreślać moją intuicję, zdolność przewidy- wania i przeczuwania? - Można przecież przewidywać, przepowiadać, przeczuwać, a jednocześnie nie ufać. - Uważaj, Iw, bo oszalejesz od tych niespokojnych myśli, wrażeń, namiętności, skazują- cych cię na bezsenność, niepewność i zawstydzenie. Uważaj! - Skąd wiesz, że wstydzę się tych natrętnych podejrzeń, podpatrywania przyszłości, noc- nych rozmów z przeczuciami, skąd wiesz? 78 Cień odsuwa się, maleje, pomniejsza, aż znika za boczną krawędzią starej toaletki o trzech lustrach, z których boczne są ruchome i zależnie od ustawienia ukazują ci własny profil z róż- nych perspektyw. Prowadzona rozmowa z nim trwa jednak nadal, jak zwykle w twoich myślach. . . Dialog przeczuć i lęków, pytań, zdań natrętnych i wciąż odtwarzających te same słowa. - Boję się o ciebie, bardzo się o ciebie boję. Uważaj na siebie. Nie ufałeś Zygmuntowi i nie opowiedziałeś mu o organizacji, do której wciągnął cię Sa- motny. . . Zaufałeś mu jednak na tyle, by coraz częściej u niego nocować, a nawet spędzać w jego dużym mieszkaniu po kilka dni z rzędu, dyskutując o polityce, wojnie i przyszłości. . . Zygmunt wydawał ci się przyjazny, miły, życzliwy. . . Niewątpliwie sporo wiedział i często imponował ci inteligencją. . . Nie dziwiło cię również, że lubił pytać, wypyt ywać, dopytywać się o drobiazgi, szczegóły, zdarzenia pozornie nic dla niego nie znaczące. Często pytał cię o Iw i synka, o to, gdzie teraz są i jak się czują. . . Przeważnie odpowiadałeś, że nie wiesz, a on kiwał głową z życzl iwym uśmiechem niedo- wierzania. - Twoja żona jest wyjątkową kobietą. . . Zanim poznała ciebie, miała poważny romans z tym muzykiem. . . Jak on się nazywał? Zapomniałem. . . - Król Tanga - mruknął ze złością Witek, niezadowolony z tych przypomnień. - Właśnie. . . „ Król Tang Zagranicznych ” , tak o nim pisano. . . Pamiętam z programów „ Ad- rii ” . Ciekawe, czy obecnie interesuje się jej losem? Och, nie chciałem cię urazić. . . Udawałeś, że nie wyczuwasz delikatnej drwiny w jego głosie. - Gdyby Iw miała od niego jakiekolwiek wiadomości, na pewno by mi o tym powiedziała. - Przecież mówisz, że się z nią nie widujesz? - spojrzał na ciebie ze zdziwieniem. - Owszem, ostatnio nie widujemy się, ale wcześniej, kiedy nie byliśmy jeszcze w separacji, nigdy nie wspominała o Królu Tanga. Gdyby się odezwał, pochwaliłaby się natychmiast, chociażby po to, by wzbudzić we mnie zazdrość. Znam ją. . . - Ach, ty naiwniaku, wciąż ufasz kobietom! - westchnął Zygmunt. Przez kilka następnych dni nocowałeś u siostry. Do Zygmunta przyjechałeś dopiero po tygodniu. Przywitał cię wy- lewnie. - Witaj, jakże się cieszę. . . Czemu tak długo cię nie było? Napijemy się koniaku. Przy szachach i koniaku wojna odsuwała się w cień, wydawała daleka i nieważna. Potrafi- łeś przegadać całą noc o obronie królewskiej, roszadach i słuszności tego lub innego ruchu koniem, gońcem czy wieżą. Obudziłeś się rano z lekkim bólem głowy. - Wychodzę - zakomunikował Zygmunt - a ty zrób sobie śniadanie. W kredensie są jajka, a mąż takiej żony, jak twoja Iw, powinien jeść dużo jajek - zażartował, mrużąc znacząco oko. - Chyba wiesz, dlaczego? Leżałeś z przymkniętymi powiekami w ciepłym, wygodnym łóżku, marząc o Iw. Gdybym miał ją przy sobie, mógłbym tak przeleżeć całe życie. Ty na pewno, ale znając charakter Iw, wytrzymałaby tak tydzień, może dwa, a później znowu zaczęłaby szukać jakiejś nocnej knajpy, żeby tańczyć. . . Tańczyć? A niech tam, byle mieć ją znowu przy sobie, mieć jak najdłużej, na zawsze. Ogarniała cię senność, błoga cisza typowa dla takich właśnie el eganckich mieszkań w bocznych uliczkach, gdzie rzadko docierają śródmiejskie dźwięki. . . Usłyszysz odległy warkot silnika, szum zwalniającego pojazdu. Podobnie warczą silniki samochodów podczas ulicznych łapanek. . Przeciągniesz się, ziewniesz, z żalem popatrzysz na miękką, ciepłą pościel i podejdziesz do okna. Dom otoczyli esesmani. . . Są wszędzie. . . Widzisz ich również na przeciwległym rogu ulicy. Szybko przejdziesz do kuchni. 79 Na podwórzu dwóch żandarmów uważnie obserwuje okna. Jeden z nich skinie na ciebie dłonią, a ty cofniesz się przerażony. Dopiero teraz silniej zabije przestraszone serce. Witek zbladł. . . Błyskawicznie zastanawiał się, co robić, i zrozumiał, że nic już zrobić nie może. Może tylko czekać na dalsze wydarzenia. Czy to przypadek, że esesmani otoczyli akurat ten dom? Od razu poczułeś się lepiej i pewniej. Oczywiście! Zbieg okoliczności! Skąd mogą o mnie wiedzieć? A zatem idź do kuchni, otwórz kredens i zrób sobie jajecznicę. . . Biegniesz do łazienki, przemywasz twarz i już przygotowujesz mydło do golenia, kiedy rozlega się głuche łomotanie w drzwi. - Otwierać! Gestapo! Otwierać. . . Nie masz już wątpliwości, że to z twojego powodu otoczyli dom i wystawili straż na po- dwórzu. Czy zrozumiałeś, że nie istnieje nawet najmniejsza szansa ucieczki? Opanujesz się. Szybko wciągasz spodnie, podejdziesz do drzwi i przekręcisz klucz. - Proszę wejść - mówisz z nonszalancją. Wpadli, wbiegli, wepchnęli cię do pokoju, postawili pod ścianą. - Ręce do góry! Przeszukać go! - rozkazuje wysoki blondyn w czarnym mundurze. - To pomyłka, to pomyłka - powtarza Witek. Gestapowiec podchodzi do stojącej pod bal- konem doniczki z azalią. Chwyta okwiecione kruche gałązki, podciąga do góry. . . W doniczce leży owinięty w białe płótno rewolwer. Skąd się tam wziął? Prowokacja? Czy to możliwe, żeby podrzucił go Zygmunt? Chciał mnie wkopać? - To nie pomyłka, na pewno nie pomyłka - szydzi gestapowiec i z całej siły uderza cię w twarz. Lecz ty nie boisz się bólu i myślisz tylko o tym, że wieczorem miałeś spotkać się z Iw, a wiesz na pewno, że już jej nie zobaczysz. Kartki pocztowe z więzienia na Pawiaku nadchodziły w regulaminowych odstępach. Pisa- ne po niemiecku obcym charakterem pisma. Witek nie znał niemieckiego, więc o tłumaczenie musiał prosić współwięźniów. Tylko podpis był jego. . . Iw poznawała bez trudu ten podpis natychmiast, bo każda litera była oddzielona, odosobniona. „ Przyślijcie pulower ” - napisał, a ty przypominasz sobie, że zawsze nosił takie właśnie eleganckie swetry. Boże Narodzenie 1942 roku Iw spędziła na smutnych i gorzkich rozmyślaniach. Naburmuszona siedziała przy piecu i ocierała łzy. Spojrzenia wstecz, w pamięć, kolejne przypomnienia i wspomnienia wydawały się jej śla- dami upokorzeń, klęsk, porażek, rozczarowań. Poruszyłem się przez sen, przewróciłem na drugi bok. Nie jesteś sama, nigdy nie będziesz już sama, zawsze będziesz związana z tym blisko już czteroletnim chłopcem, który kiedyś stanie się mężczyzną i odejdzie z inną kobietą. Najprzyjemniej zapomnieć o troskach i nie pamiętać. Nie można zapomnieć o tym, co trwa, co nie jest zakończone. O nocy, która otacza twój dom, o aresztowanym mężu, od któ- rego nie ma wiadomości, o kochanku nie odzywającym się od lat, o matce ciężko pracującej w szpitalu na ciebie i twojego syna, o muzyce, której potrzebuje i słucha twoje ciało. - Pójdę do gestapo i zapytam, dlaczego aresztowali Witka - powtarzała Iw, gniewnie zaci- skając pięści. - Dlaczego? Niech odpowiedzą. . . - Co ty pleciesz, Iw? Chcesz tam zostać na zawsze? - Julia załamywała dłonie - Nie powinnaś teraz narażać siebie i chłopca - Halina włożyła mi do ust landrynkę. - Nie wolno ci zapominać, że masz syna. - Ktoś go wkopał, ktoś go wydał, ktoś doniósł - szeptała Iw i nagle uniosła głowę. - Chyba wiem, kto. . . 80 - Mógł to zrobić tylko właściciel mieszkania, któremu nic się nie stało. Nadal tam mieszka i z powodu Witka nie miał żadnych kłopotów, a Niemcy stosują przecież odpowiedzialność zbiorową. - A więc Zygmunt. . . Zawsze go podejrzewałam. - Aż dziwne, że Witek tak mu zaufał. Iw rozpłakała się, ja też płakałem, chociaż nie rozumiałem, dlaczego. Kilka dni później Iw zmierzyła się z losem. - Dokąd? - spytał wartownik. - Aresztowano mojego męża, chcę się dowiedzieć, gdzie jest. Esesman zmierzył cię taksu- jącym spojrzeniem. - Proszę iść tam. „ Tam ” wydawano przepustki. Znowu opowiedziałaś o aresztowaniu Witka i przyczynach twojej obecności tu, w Alei Szucha, w miejscu, którego mieszkańcy stolicy bali się panicznie. Łysiejący, rudawy esesman, uśmiechając się do ciebie, telefonował w twojej sprawie. - Proszę poczekać - wskazał stojącą pod ścianą ławkę. - Żandarm panią zaprowadzi - powiedział po godzinie. Żandarm wiódł cię długim korytarzem i schodami na pierwsze piętro. Słyszałaś szmery, uderzenia, krzyki i przez moment zastanawiałaś się, czy możesz się jeszcze cofnąć. Nie możesz. . . i przecież nie chcesz. Zapukał, wszedł, a ty weszłaś za nim. Na ścianie wisiał portret otyłego mężczyzny w drucianych okularach. . . Na czapce te same symbole - lecący orzeł i trupia czaszka. Przy biurku siedziała blondynka o szarych oczach i trudnym do określenia wieku. Pod oknem stał odwrócony plecami gestapowiec. - Pani jest żoną aresztowanego. . . - kobieta przyglądała się uważnie twoim nogom na szpil- kach, jakby porównywała je ze swoimi. - Pani mąż zeznał, że jesteście w separacji. A więc po co pani tu przyszła? - To prawda, że jesteśmy w separacji, chcę jednak wiedzieć, gdzie on teraz jest. Może przyniosę mu paczkę. . . - Nie z miłości, a z litości. . . - zadrwiła kobieta. - Pomagał i mnie, i naszemu dziecku, a więc należy mu się coś ode mnie - wzruszyła ra- mionami Iw. - Dlatego pytam, gdzie teraz jest? - Tu - gestapowiec odwrócił się i zobaczyłaś szarą, obojętną twarz, jakby wszelkie namięt- ności były już poza nim. - Dwa piętra w dół, w jednej z tych samotnych, małych cel. Był nie- grzeczny, nie chciał zeznawać, więc daliśmy mu odpowiednie warunki. . . - Boże! - jęknęła Iw. - Za tydzień lub dwa zostanie przewieziony na Pawiak i wtedy będzie pani mogła dostar- czyć mu paczkę. - Powiedzcie mi - Iw bała się, a jednak postanowiła zapytać - dlaczego został aresztowany? - Działał przeciwko Rzeszy Niemieckiej. Nie tolerujemy takiej bandyckiej działalności. - Ktoś na niego doniósł, tak? ! - krzyczała Iw. - To ten jego przyjaciel ze szkoły, a teraz folksdojcz i wasz konfident? ! - Gdyby nie było donosicieli, nie byłoby nas - spokojnie odpowiedział gestapowiec i poro- zumiewawczo spojrzał na siedzącą za biurkiem urzędniczkę. - Niech pani już idzie - powiedziała. - Niepotrzebnie pani tu przyszła. Proszę wyjść. Ten lekceważący gest rozgniewał cię. Na usta znowu cisnęły się niepotrzebne słowa. I wtedy dojrzałaś na jej palcu pierścionek z rubinem otoczonym drobnymi brylancikami, który wydał ci się znajomy, bo taki sam otrzymała kiedyś w dniu zaręczyn Julia. Czy to możliwe, żeby to był ten sam pierścień, którym zapłaciła za twoje fałszywe doku- menty? 81 - Wyprowadzić - powiedziała kobieta do żandarma. Szłaś niemal jak automat. . . Nie pamiętasz, jak i kiedy zeszłaś ze schodów, oddałaś przepustkę i znalazłaś się przed bu- dynkiem. Już za zasiekami z drutu kolczastego objęły cię ramiona Julii, zapłakanej i przestraszonej. - Iw! Ty wariatko! Po co jesteś aż tak odważna? Tak strasznie bałam się, że już nie wró- cisz. Za chwilę się rozpłaczesz. Rozpłaczesz się, chociaż otwierasz oczy jak najszerzej, żeby nie płakać. - Dlaczego nic mi się nie udaje? Naprawdę nic? Ze złością zagryzasz usta. Dramatyczne pytanie wydaje się śmieszne, groteskowe. Ciągle użalasz się nad sobą. Żałuję, oskarżam się. . . Po co? Dlaczego rozrywam blizny? Szukam powrotu do bólu, jakby trwał zbyt krótko? Buntujesz się przeciw słowom niewystarczającym i niepotrzebnym. Początkowo uznałaś je za słuszne i prawdziwie. A teraz? Przeciwnie. . . Pytać trzeba, tylko czy akurat słowami? Czy rzeczywiście trzeba pytać, jeżeli te pytania aż tak bolą? A czy umiałabyś nie pytać? Tylko dlaczego pytasz, jeżeli wcale nie szukasz odpowiedzi? Pytaj tańcem, Iw! Pytaj tańcem, a odpowiedź. . . Odpowiedź też znajdziesz w tańcu. Głowa opada. Zmagasz się z półsnem. . . W bombkach odnajdujesz zniekształcone odbicia. Twoje małe karykatury. Sięgasz po papierosa. Wypuszczasz szaroniebieskie kręgi dymu. . . Witek też dużo palił. Siedziałabym obok przytulona, w błękitnawym obłoku, słuchając je- go opowiadań o ucieczce z pociągu wiozącego jeńców. . . Po co właściwie uciekałeś, jeżeli znowu pozwoliłeś się schwytać i wywieźć do obozu stokroć gorszego niż tamten jeniecki? Idiotyczne pytanie! Wściekasz się, wymyślasz sobie od idiotek. Człowiek osaczony mię- dzy wolną wolą a losem jest skazany na ryzykowanie życia. . . A najbardziej ryzykowne jest zaprzestanie wszelkiego ryzyka. Białe myszy w szklanym kloszu wysłanym watą stają na tylnych łapkach i daremnie patrzą w górę. - One modlą się do ciebie, Iw, jak ty niekiedy modlisz się do mnie. - A więc i ja jestem taką białą myszką na dnie srebrzystego klosza? Też staram się zrozu- mieć, zobaczyć i poznać, chociaż potrafię pojąć więcej niż pozwoli mi przeznaczenie. - Siadajmy do wigilii - mówi Julia i zapala świeczkę na choince. - Już zaświeciła pierwsza gwiazda. Podzielmy się opłatkiem. . . - Obudzę go - mówi Iw i podchodzi do mego łóżka. Oczy mam otwarte szeroko, błyszczące, zaciekawione. Iw bierze mnie na ręce i stawia na dywanie. Biegnę do Julii, która przykłada kolejny płomyk zapałki do białego knota choinko- wej świeczki. - Uważaj - Julia stara się zachować równowagę - bo jeszcze spowoduję pożar. - I wszyscy ślicznie spłoniemy. - Iw odciąga mnie od Julii, która zamierza wyprostować drżącą świeczkę na rozchybotanej świerkowej gałęzi. Bombka wymyka się z rąk. Julia usiłuje ją schwytać. Błyszcząca kula spada na podłogę i rozpryskuje się na tysiące kawałeczków. Najpiękniejsza, największa bombka rozbita. - Och, jaka szkoda - denerwuje się Julia. - Tak ją lubiłam. - To na szczęście, może spotka nas coś dobrego - sennie mówi Iw. - Myślisz, że wypuszczą Witka? - Julia zastanawia się. - Może, chociaż. . . nie wiem. 82 Witek już od dwóch miesięcy siedzi na Pawiaku. Iw spogląda na kartki pocztowe przysy- łane z więzienia, ustawione za szybą w kredensie. Te kartki, pisane po niemiecku, ocenzuro- wane, to jedyne oficjalne wiadomości, potwierdzenia, że jeszcze żyje. . . - Nie wypuszczą Witka - kręci z powątpiewaniem głową z papilotami, których zapomniała zdjąć. Uśmiechasz się smutnie, gorzko, niepewnie. - Witek walczył, złapali go i mają dowody. Gdyby zgodził się szpiclować, miałby może szansę. - Wiesz? Modliłam się za niego wczoraj. . . - Julia zapala kolejną świeczkę, przycina no- życzkami za długi knot, wpatruje się w płomień. Jaka jest piękna! - myśli Iw. - Moja starzejąca się matka potrafi być piękna. - Przecież nie wierzysz? - I co z tego? Czy tylko wierzący mają prawo się modlić? - robi zdziwioną minę. - Chyba masz rację. . . - przytakuje Iw. - Modliłam się tak żarliwie, z takim oddaniem, z wiarą chyba prawdziwą - wyjaśnia Julia, a jej oczy płoną jak w gorączce. - Modliłam się i wtedy bardzo wierzyłam. - Bo tak naprawdę ty przecież wierzysz - mówi cicho Iw. - Potrzebowałam tej modlitwy. Nie wiem, czy Bóg jest, ale musiałam się do niego modlić. - A jeżeli twoja modlitwa nie pomoże, co wtedy? - Nie wiem. . . Płoną już wszystkie świeczki. Julia schodzi z krzesła i bierze na ręce biegającego wokół choinki szkraba, daremnie usiłującego wyrwać się z czułych objęć babci. Zapamiętasz smak opłatka. . . Barszcz. . . Kluski z makiem. I tyle małych płomyczków. Gryps. . . Zwitek zeszytowego papieru zapisany niebieskimi gryzmołami. „ Po nowym roku mają mnie przewieźć do Oświęcimia. Chyba już się nie zobaczymy, ale nie tracę nadziei. . . Pilnuj małego, dbaj o niego. . . A o mnie po prostu pamiętaj i już nie biegaj do urzędów, bo to i tak nie pomoże. Mają przeciwko mnie dowody, ale ciebie to nie dotyczy, bo wszędzie powta- rzam, że jestem z żoną w separacji i dawno już cię nie widziałem. Pamiętaj, Iw! Jesteśmy w separacji od dawna i ty nic o mnie nie wiesz. Powiedz mojej siostrze, żeby się nie martwiła, a swoją mamę ucałuj i niech się nie gniewa za te problemy z moimi rodzicami. . . Oni i tak już odeszli! Pamiętaj, że bardzo cię kocham. . . Witek. Przez człowieka, który przyniesie ci gryps, możesz mi odpisać. . . ” Iw patrzy na granatowego policjanta z nieufnością. Stara się ukryć niechęć. Policjant siedzi na kanapie i przygląda się, jak przed lustrem przymierzam jego sztywną, ciężką czapkę. - Niech pani napisze kilka słów - mówi do Iw - a ja oddam to szwagrowi. On sprząta cele i zawsze ma możliwości. . . Oczywiście, musi uważać, bo to niebezpieczne. - Rozumiem - kiwasz głową i nagle jak nóż przeszywa cię podejrzenie. A jeżeli to podsta- wiony policjant? Może kiedy odpiszę na gryps, aresztuje mnie? Może już wie, kim jestem, i zaraz odstawi mnie z małym do getta? Ogarnie cię paniczny strach, krew odpłynie z twarzy, zbledniesz. Co dalej? - Niech się pani nie boi - mówi policjant. - Ja rozumiem, że pani mi nie ufa, ale czasy są takie, że komuś trzeba zaufać. Nie ma wyboru, jest tylko ryzyko! A ryzykuje się zawsze, na- wet w zupełnej bezczynności. Czyż ja nie ryzykuję, przychodząc tu? - Napije się pan? - pyta Julia, napełniając nalewką kieliszki. - Chętnie - odpowiada policjant. - Czy pan też się boi? - Trzeba się bać, bo życie wydawałoby się za proste, za łatwe. A jak się człowiek boi, to lepiej przewiduje. Iw pochyla się nad kartką papieru i zaostrzonym ołówkiem wypisuje drobne, malutkie słowa. „ Witku, u nas wszystko w porządku, dajemy sobie doskonale radę. Kochamy cię, my- ślimy o tobie, wierzymy, że wrócisz. Wtedy będę tańczyć już tylko dla ciebie. . . Twoja Iw z mamą i twój syn ” . 83 Nie czułaś, jak łzy ściekały ci po policzkach na papierek wielkości pudełka od zapałek. - Co mi pani daje? - pyta policjant. Literki rozmyły się, rozpuściły, gryps stał się małym, fioletowym pejzażem. - Och, wszystko się rozmyło. . . To przez te moje łzy. - Iw pochyla twarz i płacze, płacze, płacze. - Napiszę jeszcze raz. - Nie! - protestuje policjant - Niech pani już nic nie pisze. Tak widocznie miało być. . . Los zadecydował. . . Niech pani już nic nie pisze, bo ja tego i tak nie wezmę. - Ależ dlaczego. . . ? - dziwi się Iw. - Widziałem już wiele dziwnych spraw. Jeżeli sama zniszczyła pani swój list, widocznie los nie chce tego listu. Wierzę w przeznaczenie. . Szwagier przekaże pani mężowi wiadomo- ści, powie, co pani chce. Wszystko. Proszę mówić śmiało. Pamięć mam dobrą. - A jednak gryps bardziej by go ucieszył - Iw patrzy prosząco. - Nie! - stanowczo protestuje policjant. - Jestem przesądny! I żadnego listu już od pani nie wezmę. - Cóż! - westchnęła Iw. - Niech pan przekaże szwagrowi, że czekam na męża, że o nim myślę, że syn też na niego czeka, że dajemy sobie radę i o nic nie musi się martwić. I że. . . - Iw już chce powiedzieć: „ Zatańczę tylko dla niego ” , ale nagle ogarnia ją najgłębsze zawsty- dzenie, bo przecież ten taniec był dla nich zawsze początkiem miłosnego spełnienia, podnie- cającym wstępem. . . Spuszczasz oczy i czujesz, jak te słowa w tobie umierają. Co powiedzieć? - Niech pan przekaże, że bardzo, bardzo go kocham - i znowu płaczesz, a policjant dener- wuje się i kręci na kanapie, zapatrzony w rozedrgane płomyczki świec. - Pójdę już - mruży oczy, jakby sam miał się rozpłakać. - Zaraz po świętach chciałabym zanieść zięciowi paczkę - mówi Julia. - Zaraz po świętach mają ich wywieźć, podobno do Oświęcimia. Może pani jeszcze zdąży - odpowiada policjant. Wkłada płaszcz, zabiera mi czapkę, salutuje i wychodzi. - Jaki uprzejmy - Julia uśmiecha się do własnych myśli. - Pofatygował się do nas w samą Wigilię. Są i tacy granatowi policjanci. Iw nie słucha matki. Siedzi w fotelu i po raz dwudziesty odczytuje gryps od Witka. „ Je- stem w separacji i dawno cię już nie widziałem ” . Zdania, które mają cię uratować, a jakże bolą. - Nie mogę tak bezczynnie siedzieć i oczekiwać, aż los rozwiąże za mnie wszystkie pro- blemy - powtarzała Iw, raz po raz zaciągając się papierosem. - Nie należę do kruchych kobie- tek, potulnie przyjmujących to, co przynosi życie. Pracujesz sama na mnie i na dziecko. Wi- tek gdzieś się zawieruszył, a zresztą, na niego nigdy nie mogłam liczyć. . . Nie umiem obojęt- nie patrzeć, jak się męczysz - mówiła, siadając do coraz to mizerniejszych posiłków. - Nie możesz utrzymywać nas w nieskończoność. . . - Muszę znaleźć jakąkolwiek pracę - powtarzała codziennie, wychodząc z domu, energicz- nym krokiem, pełna niezachwianej ufności we własne siły. Wracała niespokojna, smutna, często z wyrazem zaciekłości i determinacją w oczach. . . Za- ciskała pięści, a jej usta stawały się wąską, cienką blizną, świadczącą o narastającym rozgory- czeniu, a może już o nienawiści do świata. - Przecież trzeba jeść - powtarzała ze złością. - Nie wymagam wiele, po prostu chcę zaro- bić na jedzenie, muszę zarobić na jedzenie dla siebie i dla ciebie. . . - Iw, nie denerwuj się, proszę - w głosie Julii również słyszało się zdenerwowanie. - Na ra- zie mamy co jeść, mamy dach nad głową i papiery na tyle dobre, że nikt ani ciebie, ani chłop- ca - ruch głowy w moją stronę - o nic nie podejrzewa. Naprawdę nie przejmuj się aż tak, bo zwariujesz. 84 - Gówno! Gówno! - syczała bliska histerii Iw. - Wcale nie czuję się bezpieczna, rozumiesz. Ani bezpieczna, ani szczęśliwa, odwrotnie. . . Rozumiałaś ją. Iw była zbyt znana, by móc tańczyć w okupowanej przez Niemców War- szawie. Numer pierwszy z „ Adrii ” , „ Kaukaskiej ” , „ Colombiny ” , protegowana słynnego Króla Tanga. . . Gdybyś została anonimową girlsą, twój los byłby łatwiejszy, lżejszy. . . . Napiętnowa- no cię jednak. . . Skazano. . . Świat zwariował, odwrócił się od ciebie i w świetle nowego prawa nie byłaś już normalnym człowiekiem, tylko gnidą, wszą, szczurzycą z niemieckich, antyse- mickich pisemek, dowcipów i opowieści. . . Przyglądałaś się tym karykaturom i szukałaś podobieństwa, odczytywałaś szyderstwa i za- stanawiałaś się, patrząc na siebie w lustrze, czy nie ma w nich czasami ziarna prawdy, bo mo- że rzeczywiście jesteś aż takim potwornym, haniebnym monstrum, wszą roznoszącą tyfus, obrzydliwym szczurem, chcącym nazywać się człowiekiem. Płakałaś, płakałaś, płakałaś i przytulając mnie do piersi, zlewałaś moją twarz słonymi łza- mi, a ja nie rozumiałem, dlaczego. Zawiść, tryumf tych, nad którymi ty kiedyś tryumfowałaś, pogarda, poniżanie. . . Zazdrościły ci dawne koleżanki, tancerki, zazdrościły ci powodzenia, oklasków, rosnącej popularności, zazdrościły ci Króla Tanga, bo żadna z nich nigdy nie była aż tak kochana przez znanego, mądrego i utalentowanego mężczyznę. Zazdrościły ci również romantycznej, chło- pięcej miłości Witka, bo też żadna z nich nie zgodziłaby się wyjść za mąż za biednego, zako- chanego bez pamięci studenta. Zazdrościły ci więc tych okruchów szaleństwa, kiełkującego już w twym umyśle. A szaleństwa zazdrości się najbardziej. Zazdrościły ci nawet tego, że urodziwszy dziecko, powróciłaś na scenę „ Adrii ” , na krótko, co prawda, bo wybuchła wojna, ale jednak wróciłaś. A to wymagało siły woli i twardego cha- rakteru. Doskonale wyczuwałaś ich niechęć, a często nienawiść i zniecierpliwienie samą twoją obecnością, pojawieniem się już nie na scenie, lecz obok, w kawiarni czy gdziekolwiek, gdzie cię dostrzegały. Stawałaś się dla nich żywym wyrzutem sumienia. . . A kto to lubi? - Pani nie powinna tu przychodzić. . . Pani nie może tu przychodzić. . . Pani nas naraża. . . - ileż razy słyszałaś te okrutnie brzmiące zdania. W kawiarni, gdzie kelnerkami były gwiazdki i aktoreczki przedwojennych teatrów, kaba- retów i rewii, niespodziewanie otrzymałaś pracę. - Od jutra, co drugi dzień - oświadczyła z uśmiechem właścicielka. - Tylko proszę się nie spóźniać, bo karę potrącę z zarobków. W domu mierzyłaś sukienki i spódniczki, które nadawały się do nowej pracy. . . . Maleńki koronkowy czepeczek i zgrabnie opinający biodra fartuszek doskonale współgrały z brązami, ciemną zielenią i srebrzystą szarością twoich ubrań. - Praca kelnerki przypomina trochę występy na scenie. . . Cały czas czuję na sobie spojrze- nia mężczyzn i chwilami wydaje mi się, że tańczę - zwierzałaś się Julii, obserwującej cię ze sceptycznym uśmiechem. - Brakuje mi tylko oklasków. . . Cóż, wiem, że to nie to samo, ale. . . Cieszę się. Najbardziej cieszyły cię napiwki, bo chociaż bezczelnie zabierała je właścicielka kawiarni, to przecież część tych dodatkowych dochodów zawsze potrafiłaś ukryć. Po dwóch tygodniach pracy, tuż przed zakończeniem dnia, nastąpił nieprzewidziany finał. - Niestety, rozstajemy się - właścicielka rozłożyła ręce. - Bardzo mi przykro. Proszę wyba- czyć. - Mnie też - smutno uśmiechnęła się Iw, nie pytając nawet o prz yczynę. - Czy wiesz, dlaczego cię zwalniam? - Sądzę, że tak - w głosie Iw zabrzmiała nutka wisielczego humoru. - To oczywiste. - Trzeba mnie było uprzedzić. . . - Wtedy na pewno nie zostałabym przyjęta. 85 - Czy rozumiesz, jak bardzo mnie narażałaś? Niektórzy goście mogliby się poczuć urażeni, wiedząc, że obsługuje ich Żydówka - ściszyła głos do teatralnego szeptu, w czym zawsze była doskonała. - Przyznaję, że czułam się upokorzona, obsługując gości, o których pani mówi. . . Przez chwilę mierzyły się spojrzeniami. Właścicielka spuściła oczy. - Byłaś podobno świetną tancerką? Dlaczego zwraca się do mnie na ty. . . - Podobno tak. Iw odwróciła twarz. Ze wszystkich sił powstrzymywała płacz. Miła, przyjemna, swojska kawiarenka wydała jej się nagle odrażająca, ohydna, plugawa. . . Wyjść, wyjść stąd natych- miast. - Co teraz zrobisz? - Nie wiem. Będę szukała pracy. - Wszędzie pełno konfidentów. . . Za bardzo cię znają. . . - Już pójdę. - Zniecierpliwienie walczyło z upokorzeniem. - Wypłacę ci za miesiąc z góry. . . I nie mniej do mnie żalu, zgoda? - Zgoda - odpowiedziała cichutko Iw. - Nie mam żalu. Kłamałaś, bo żal wypalał cię we- wnątrz, łamał, niszczył, trzymał za gardło. A ty nie umiałaś sobie z nim poradzić. Cela opustoszała, zostaliście tylko we dwóch. Ty i On. - Wyobrażasz sobie choinkę, na której zamiast bombek wisiałyby posrebrzane ludzkie cza- szki? Witek ziewnął. Nie wzruszały go już dowcipy nawiązujące do śmierci. Nie chciał opowia- dać, odpowiadać, rozmawiać, kłócić się. . . Chwilami to wszystko wydawało się absurdalne, pozbawione jakiegokolwiek sensu. Przymknął oczy i udawał, że usypia. . . Tylko że tu wszyscy starali się bodaj przez chwilę być sami i nikomu się to właściwie nie udawało. - Nie udawaj, że śpisz. Powiedz lepiej, o czym myślisz? Współwięzień nie dawał mu spo- koju i Witek zastanawiał się, czy nie jest czasami podstawionym przez gestapo szpiclem. - Jesteś szpiclem, że tak się dopytujesz? - mruknął prowokująco. - Nie słyszę - warknął. - Myślę o kobiecie, o pięknej kobiecie - odparł Witek i rzeczywiście, co chwila przypomi- nał sobie Iw. Śliczną, w srebrzystych majteczkach, unoszącą się na palcach. - Opowiedz. - Nikomu o tych, których kocham, nie opowiadam. - Witek wzruszył ramionami. - Jeżeli jest piękna i została sama, to na pewno cię zdradza - odparł ze złością. Odwracasz twarz do ściany. . . Te złośliwości mogły, niestety, być prawdziwe i Witek czuł, że ogarnia go wściekłość. Wokół Iw na pewno szwenda się tłum napalonych facetów. . . Tak było zawsze, a więc dlaczego miałoby raptem być inaczej. - Głupio ci, co? - Współwięzień nie dawał za wygraną, coraz bardziej zirytowany pozorną obojętnością Witka. - Ale to i tak nie ma już dla ciebie znaczenia, bo na pewno żywy od Niemców nie wyjdziesz. Oni są skrupulatni. Witek nadal milczał. Dławiła go narastająca wściekłość, rozpacz i gorycz. Najgorsze, że ten drań wyżywał się na tobie bezczelnie. - Zastanawiam się, za co ty, chłopie, siedzisz. . . Bo tu siedzi się albo za pochodzenie, albo z donosu, albo z głupoty. . . . U ciebie pochodzenie odpada, bo na Żydka nie wyglądasz. Nato- miast każdy szpicel doniósłby na ciebie chętnie, a po mojemu słusznie, boś arogancki i prze- mądrzały. Jestem pewny, że siedzisz za głupotę, a dla mnie głupotą jest wszelkie poświęcanie się za ojczyznę, patriotyzm, walka, podziemie i podobne dyrdymały dobre dla studencików. . . Tak, tak, ty na pewno siedzisz za głupotę, za politykę, za opór wobec niemieckiej władzy. Wyglądasz na takiego nawiedzonego półidiotę! - Przestań - mruknął Witek. - Rozumiesz? Miej choć odrobinę godności. 86 - Ale parada! - parsknął ze złości i zdziwienia. - Ty mówisz o godności, tu? Czysty śmiech. . . Godność i gówno zaczynają się na tę samą literę. Nie myśl o godności, kiedy chcą cię zamordować, błaźnie. . . Zamkniesz oczy, zaciśniesz usta. . . Nie odzywaj się, nie daj się sprowokować. Szpicel tylko czyha na twoje potknięcie, na błąd. Stary spryciarz wie, że każdy popełnia błędy. . . Odwróć się i patrz lepiej na zabite deskami okno, przez które nic nie widać, ale które nadal istnieje. - I nic mi nie powiesz? - na przemian kpi, gada, wypytuje, jątrzy. Odczuwasz nagłą potrze- bę uderzenia go w twarz. Tak na odlew. . . Boże! Jakaż to byłaby radość. - Nic - syczysz. - Nic, to też o trzy litery do przodu. . . Ty lepiej opowiedz mi o twojej samiczce. Milczenie, milczenie, które ty przemieniłbyś w długą, rozciągniętą ciszę, gdzie słyszysz tylko bicie swe- go serca. Ty - tak, ale on nie. Wsadzili go tu, żeby cię wybadał, przepytał, wyczuł twe słabe punkty, sprawdził, czy ten, kto cię zadenuncjował, opowiedział o tobie już wszystko, czy też znał tylko niektóre fakty. . . Właśnie. On potrzebuje faktów, konkretnych, rzetelnych, dających się łatwo sprawdzić. . . Dostarczenie takich faktów od razu podniesie jego status do rangi ra- sowego donosiciela. Jeżeli takich faktów nie dostarczy, w oczach Niemców będzie tylko miernym szpiclem. Ciekawe, co teraz powie? Zrozumiał, że nie chcę z nim rozmawiać, a przecież jeżeli nie będę z nim rozmawiał, nie dowie się niczego. Będzie więc starał się zmusić mnie do rozmowy wszelkimi możliwymi sposobami. - Na twoim miejscu, a ty chyba już wiesz, że jedziesz do obozu, powierzyłbym swoje ta- jemnice jakiejś zaufanej osobie. - Przez chwilę rozważa, czy tak właśnie powiedzieć, ale już wie, że ty go rozgryzłeś i dlatego w ostatniej chwili zupełnie zmienia sens zdania. - Na twoim miejscu, a ty chyba wiesz, że jedziesz do obozu, odwróciłbym się do ściany i poonanizował z myślą o tej panience. Zawsze to lżej, nie tylko na duszy. - Ty gnoju, łajdaku, draniu! - rzucasz się na niego jak na wyjątkowo ohydnego wroga, chwytasz go za szyję, przyduszasz do podłogi, zaciskasz palce. - Zabiję! - Głupcze, jestem konfidentem, to będzie twój koniec! - charczy, dostając drgawek. - Puść. Natychmiast puść! Puścisz go. . . Zataczając się z wytrzeszczonymi oczami, rozmasowując gardło, podbiegnie do drzwi, uderzy pięścią, zaszwargocze po niemiecku. Czeka, czeka, aż go stąd zabiorą. . . Do drzwi nikt jednak nie podchodzi. - Ty, głupcze - mówi do ciebie pogardliwym dyszkantem. - Gdybyś był mądry, zgodziłbyś się, jak ja, na współpracę i ocaliłbyś siebie, tę kobietę i może jeszcze kogoś. A tak podpisałeś na siebie wyrok. . . Milczysz, on też milczy. . . Dopiero po kilku godzinach drzwi otworzą się i opuści celę. Jeszcze przed wyjściem wymownie popuka się w czoło i splunie pogardliwie. - Omal mnie nie udusił - będzie skarżył się niemieckiemu zwierzchnikowi. - Rzucił się na mnie, kiedy powiedziałem, że powinien szanować niemiecką władzę. Tyle w nim nienawiści, że na pewno jest bandytą. . . - Kretynie! - wrzaśnie gestapowiec. - Przecież miałeś go podejść, zaproponować, że pomo- żesz mu stąd wyjść, że zaopiekujesz się jego żoną. Przez ciebie straciliśmy ostatnią szansę. - Ależ - zaprotestuje - chciałem jak najlepiej. - Pojedziesz do obozu szpiclować. Może to wyleczy cię z tępoty, a teraz, won! - krzyknie rozjuszony funkcjonariusz. Tymczasem Witek czeka na wiadomości od ciebie jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Dawno już przesłał gryps do Iw przez strażnika, któremu zaufał. Tam, za murami, wieszają bombki na choinkach, ustawiają szopki, pitraszą wigilijne po- trawy, kluski z makiem, pierogi z grzybami. . . A ty siedzisz na Pawiaku otoczonym przez ko- nające getto i marzysz, marzysz, marzysz. . . 87 - Boże! Dlaczego? Milczysz, bo nie ma odpowiedzi. Z bardzo, bardzo daleka dochodzą do ciebie niemieckie słowa starej kolędy: Cicha noc, święta noc. . . Czas przepływa raz wolniej, raz szybciej. . . Cela znowu wypełnia się więźniami, ciasnota, zaduch, złość. . . Ktoś spycha cię z pryczy, skopuje, zwala, a ty jesteś tak senny, że nawet nie próbujesz się bronić. - Transport. . . Transport do Oświęcimia. . . Kto to powiedział? Czy to tylko plotka? Czy rzeczywiście pojedziesz? Czy ja też? Nikt nic pewnego nie wie. . . Nie wiesz, że polscy strażnicy są teraz szczegółowo rewidowani, że paczki i listy sprawdza się dokładnie, szukając w nich grypsów. Tuż po Nowym Roku w drzwiach celi staje esesman i wyczytuje nazwiska, w tym również twoje. Przechodzisz obok żandarmów, wleczesz się długim korytarzem do wyjścia na dziedziniec, gdzie oczekują was samochody, budy z warczącymi silnikami. - Ona pana kocha, żona pana kocha i myśli o panu. Są zdrowi i ona, i syn. . . Złudzenie? Czy strażnik, którego minąłeś, rzeczywiście wypowiedział tych kilka ważnych, najważniejszych dla ciebie słów? I czy naprawdę te słowa były przeznaczone dla ciebie, a nie dla innego więź- nia, podobnie jak ty spragnionego jakichkolwiek wieści od najbliższych? Odwracasz się. . . Chcesz się dowiedzieć, kto ci przekazał tę wiadomość. . . Idąc, a właściwie biegnąc, w obawie, że dostaniesz kolbą lub pałką, nie rozglądałeś się na boki, nie patrzyłeś na twarze i usta. Żandarmi i strażnicy stoją co kilka kroków i raz po raz dokładają, biją przechodzących. Któryś z nich wypowiedział tych kilka słów? A może jeszcze chciałby ci coś przekazać? Wpatrujesz się w najbliższą twarz z niemym pytaniem. Zatrzymałeś się, wygląda, jakbyś chciał się cofnąć. . . Potężne uderzenie kolbą w bok, przekleństwa i znowu uderzenie, kierują cię we właściwą stronę. Uciekasz przed siebie, naprzód, biegniesz popędzany kuksańcami, wypadasz na dzie- dziniec, gdzie oczekuje cuchnący tłum oraz ciężarówka, która zawiezie cię na rampę. . . Śnieg i słoneczny blask świdrujący pod powiekami, poszczekiwania psów, wrzask nie- mieckich komend, szuranie setek nóg. . . , - Dokąd nas przywieźli? Witek rozglądał się po obozie, mrużąc oczy. Tak naprawdę cieszył się z zakończenia straszliwej podróży bydlęcym wagonem, trwającej aż trzy doby. Strach, smród, mróz. . . I cóż z tego, że zakończył się jeden koszmar, jeżeli zaczyna się następny. . . Blask oszołomił go, czuł na sobie przygniatający ciężar światła. - I tak będzie do końca. Tuż za sobą usłyszał nerwowy, przyspieszony oddech. Obejrzał się i zobaczył ciemne, za- płakane oczy w białej, niemal bezkrwistej twarzy. - Jesteśmy w piekle po prostu. . . - Czy pan czuje, jak strasznie cuchniemy? - wybełkotał cień stojący przed tobą. - Jeszcze się pan nie przyzwyczaił? - Nigdy się nie przyzwyczaję. - Nigdy? Tu można umrzeć natychmiast. Apel. I do baraków. Po drodze pierwsze w obozie uderzenie pałką w plecy. . . Rano, po apelu, wymarsz do pracy w zakładach JG Farben Industrie ” . Wieczorem powrót. Potworne człapanie przed apelem, gdzie zawsze kogoś zabijają. Praca przynosi wytchnienie, odrobinę nadziei, że może jednak przetrwasz. . . 88 Łudzisz się. . . Litera „ P ” - polityczny - na twych plecach nie pozostawia nadziei. Zabiją cię, kiedy uznają, że niczego im już nie powiesz, że stałeś się tylko łachmanem z numerem wyta- tuowanym na przedramieniu. Wczoraj po pracy w mijającej was limuzynie dostrzegłeś twarz Zygmunta. . . Przetarłeś oczy, sądząc, że to omamy, halucynacje wywołane niedożywieniem, bezsennością, przemę- czeniem. Następnego dnia podczas apelu zobaczyłeś go ponownie wśród wyższych obozo- wych funkcjonariuszy, z którymi wydawał się zaprzyjaźniony. Pod rozchylonym płaszczem ze zdumieniem rozpoznałeś swój garnitur. A więc to on mnie zadenuncjował! - omal nie krzykniesz. Na wszelki wypadek ukryjesz twarz za stojącym przez tobą więźniem. Lepiej nie przypominać się tej kanalii. . . W ocenzurowanej kartce do Iw, jaką wolno ci wysłać, napisanej przez znającego niemiecki współwięźnia, przemyciłeś słowa: , Jest tu Zygmunt, ma się doskonale ” . Już z daleka przy silniejszych podmuchach wiatru czuć było ostry odór nie domytych ciał, uryny, umierania. Dreszcz obrzydzenia przeszył cię na wskroś. - Muzułmanie. . . Witek z lękiem przyglądał się szkieletom ciągnącym olbrzymi dwukołowy wóz, wyłado- wany zwłokami. W wychudzonych, pobladłych twarzach gasły rozszerzone ostatnim stra- chem oczy. . . Ich źrenice, chociaż zachodziły już matową mgłą, wydawały się wypełnione wewnętrznym światłem. Nonsens! Wewnętrzne światło jest po prostu odbitym blaskiem dnia. Więźniowie - chorzy i zmęczeni - potykali się, popędzani przez kapo. Wóz toczył się powoli i Witek z przerażeniem przypatrywał się nagim zwłokom kobiet. - Żydówki, zmarły z głodu. Nagle ogarnęła go słabość. Krew odpłynęła z mózgu. Wyobraził sobie Iw, zmarłą z wy- cieńczenia, zastrzeloną, zagazowaną, z igłą wbitą głęboko w serce. . . Każdą z tych kobiet, które za chwilę zsuną się z platformy do wypełnionego lasowanym wapnem dołu, mogła być Iw. To przecież czysty przypadek, że dotychczas Iw nie została aresztowana i przywieziona tu, do Oświęcimia. Może się to stać w każdej chwili. Przetarł czoło. Zachwiał się i zląkł własnej słabości. Tych, którzy się chwieją i poddają rozpaczy, natychmiast posyła się do gazu. Nie- odwołalnie! Trzymaj się, Witku! Ile jeszcze potrzeba takich kopiastych wozów, żeby zasypać zwłokami ogromną ziejącą jamę. . . ? Pytanie nie wymaga odpowiedzi. W pobliżu więźniowie wykopują następne doły, a kolej- ne są zaznaczone białym sznurkiem rozciągniętym między drewnianymi palikami wbitymi w trawę. Ciała zniknęły już w ziemi, a ty przypominasz sobie ich twarze i nagle wydaje ci się, że była tam twarz Iw, nie zapamiętana przez ciebie w szczegółach i może niedokładnie za- uważona. . . Czy to możliwe? Boże, czy to możliwe? Zastanów się. . . Myślę o niej przez cały czas, kiedy nie śpię, chociaż i moje sny też pełne są Iw. Niemożli- we, żeby to jej głowa i rozczapierzone ręce zwisały bezwładnie z tyłu ciągniętej przez widma dwukołowej platformy. Może ta twarz była i podobna, ale aż taki zbieg okoliczności wydaje się nieprawdopodobny. Chociaż. . . I tak co pewien czas dręczy cię niepewność, której nie możesz ani rozproszyć, ani rozwiać, ani wygasić pewnymi argumentami, chyba że lasowanym wapnem tam, na dnie trupiego do- łu. . . Czy twarz Iw mogłaby przeobrazić się aż tak? Zniekształcona wyostrzonymi rysami, wpadniętymi oczami, wydłużeniem nosa z jeszcze dokładniej zarysowanym garbkiem, które- go Iw nie lubiła i stale powtarzała, że jak się wzbogaci, pójdzie na operację plastyczną. . . 89 Czy możliwe, żeby to była Iw? Z tej rozterki nie zwracasz nawet uwagi na mocz ściekający z pryczy nad tobą, gdzie za- miast dwóch gnieździ się aż czterech więźniów. Dopiero kiedy cuchnąca gorycz spływa ci na twarz, rzucasz w kierunku przewracających i kotłujących się nad tobą biedaków wiązkę prze- kleństw. Umęczony, przerażony, niepewny, wciąż głodny, usypiasz w końcu, obejmując wy- chudły korpus leżącego przy tobie współwięźnia. W środku nocy powraca do ciebie tamten świat i przez chwilę znowu jesteś wolny, a raczej czujesz się mężczyzną i pragniesz. Twoja nabrzmiała męskość, pobudzona przez wyobraźnię i ciepło, domaga się zaspokojenia. Pod powiekami tańczy Iw w srebrzystych majteczkach, jej pończochy połyskują w blasku reflektorów, a ty gwałtownymi ruchami doprowadzasz do wytrysku nasienia, do złudnej chwili szczęścia, do tej najmniejszej już resztki pragnienia, jaka ci pozostała, a której zaspo- kojenie nazywamy rozkoszą. I przez tę sekundę znów stajesz się sobą, jej dawnym Arleki- nem, na przekór rozpaczy, na przekór poniżeniu, na przekór. . . Blok 11, twój blok, skąd podobno nikt już nie wraca. W celi jest was trzech i niemal zu- pełnie straciliście poczucie czasu. Ty, ja i ten stary Żyd Jozue. Ty lubisz rozmawiać, ja staram się milczeć, Jozue, który podobno jest rabinem i wygłaszał kiedyś kazania, i tu nie pozbył się patosu. Jeszcze żyje, a już z nadchodzącej śmierci stara się uczynić symbol męczeństwa. - Boję się bólu, ale nie śmierci - powtórzył kolejny raz. - Co mogę ci dać? - zapytał Witek. - Uściśnij mnie jak brat - szepnął Jozue. Witek podał mu rękę, a drugą objął wychudzone ciało i przytulił. Kościste palce zacisnęły się na jego dłoni. - Boże! - jęknął Witek wzruszony. - Co mogę dla ciebie zrobić, jeżeli niczego nie mogę zrobić dla siebie. - Zrobiłeś dużo, nie umieram sam. Jozue umilkł. Chude palce chwyciły cię jeszcze mocniej. Zimne, jakby stygły od środka. - Jeżeli kiedykolwiek wyjdziemy stąd żywi, będziesz miał we mnie przyjaciela - mówił ci- cho Witek. - Zawsze ci pomogę, zawsze się z tobą podzielę. . . Kiedyś nie rozumiałem, nie wiedziałem, dzieliłem ludzi, segregowałem ich według rasy, narodowości, religii, sfery społecznej, z której pochodzili. Teraz wiem, że mnie okłamywa- no. . . Dopiero tu zrozumiałem. - Pomyśl o swojej Iw, a ja pomyślę o Rahab - szeptał, uśmiechając się Jozue. - Bo to jest najważniejsze w naszym życiu. I chyba potrzebne Bogu. . . Przeznaczenie. . . Rozumiesz? Usnął. A może stracił przytomność? Tu nie ma to znaczenia. Człowiek, który usypia lub traci przytomność, ma szansę na odrobinę szczęścia i spokoju po drugiej stronie świadomości. A to dużo, bardzo dużo. . . - Dlaczego wciąż milczysz? - pyta Witek. - Za dużo wiem, żebym dużo mówił. Ci, którzy wiedzą najwięcej, najczęściej milczą. Noc, koszmary, wspomnienia, chwila szczęścia, kiedy marzysz o Iw. Rano Jozue nie żyje. Otwarte, szkliste oczy patrzą na ciebie z wyrozumiałością. Wywleczono go za nogi. . . Zostaliśmy tylko ty i ja, w betonowej norze, w półmroku, prze- ważnie bliskim ciemności. Ty, ja i nadzieja, zawsze nadzieja do końca. - To chyba niemożliwe, żebyśmy stąd wyszli. . . - Przecież wierzysz, że to możliwe. . . - Wbrew logice i rozsądkowi? - Odwrotnie! Właśnie dzięki logice i rozsądkowi! 90 - Nawet jeżeli odzyskasz wolność, to po obozie nigdy już nie będziesz tym samym czło- wiekiem. Będziesz żywym trupem, kaleką o chorej duszy, tchórzem wciąż nieufnym i nie- pewnym nawet siebie samego. Witek leży pod ścianą i rozmawia ze sobą przez wszystkie te dni i noce, których już nie odróżnia, nie liczy, nie potrafi nawet nazwać. - Na przesłuchanie. Znowu pytania. Bicie. Omdlenie. Budzisz się w celi. Iw z tobą na tym cudownym sylwestrze w 1938 roku. - Nie widać, że jestem w szóstym miesiącu ciąży, prawda? - Nic nie widać. - Ciekawe, czy on wie, że jesteśmy na balu w „ Europejskim ” ? - Na pewno odczuwa wstrząsy. Nie powinnaś chyba tak się wybijać. - Nie wybijam się, po prostu unosi mnie energia. . . Jak ślicznie wyglądałaś, Iw, w długiej, białej, jedwabnej sukni i prawdziwej biżuterii, ku- pionej za twoje wytańczone pieniądze. Prawdziwy naszyjnik z prawdziwych pereł. . . To ozna- czało już pełną samodzielność. Tylko ty byłeś smutny i rozgoryczony, i przez cały czas przy- gadywałeś swej żonie. . . - Kto by pomyślał, że z tańca można się utrzymać. - Iw, jaki ja byłem wtedy okropny - wpatrujesz się w betonowy mrok. - Przepraszam cię, gdybym jeszcze raz mógł z tobą zatańczyć twoje ulubione tango. . . Płaczesz. . . Płaczesz coraz częściej. Wszyscy więźniowie płaczą, popłakują, ocierają łzy. Już wiesz, że łez nie trzeba się wstydzić. Łzy trzeba szanować. . . Płacz tak długo, jak długo płyną łzy. Twoja prześliczna Colombina znowu przebiega przez koszmarnie małą celę, gdzie nawet nie możesz się wyprostować. Podnieca cię, przyciąga, niemal pieści i przez chwilę czujesz się mężczyzną, szczęśliwcem, który zdobył taką kobietę. - Boże, pozwól wrócić do niej kiedykolwiek i mieć ją przy sobie, pod sobą, zagłębiać się w jej ciało, obejmować ją i całować. . . Boże, daj mi tylko tyle. - Tylko tyle? To przecież wszystko! - Wierzyłem, że w życiu mężczyzny najważniejsza jest walka o wolność, o ojczyznę. . . - mówisz szeptem do siebie. - Czy zastanowiłeś się nad tym, co mówisz? - Tak. Przemyślałem tamte kłamstwa. Teraz po prostu chciałbym przetrwać, przeżyć, po- zostać. . . - Tylko pozostać? - Przetrwać dla miłości. . . Tak! Przetrwać dla miłości. Taki był by mój cel, gdybym żył jeszcze raz. Ale nawet gdybym stąd uciekł, nie byłbym wolny. Nawet gdyby mnie zwolniono i odesłano do domu, też nie byłbym wolny. . . Człowiek wolny to ten, który przez wszystko przejdzie i nadal kocha. Usnąłeś. I ja też usnąłem. We śnie nikt nas o nic nie pyta, a wokół panuje tylko głęboki mrok. Drzwi się otwierają i wchodzi kapo z esesmanem. Leżący pod ścianą Witek z twarzą bliską szczęścia wywołuje złośliwe uśmiechy i komen- tarze. - Po co tyle marzysz, jeżeli wiesz, że umierasz - mruczy kapo, dotkliwie kopiąc cię po no- gach. Delikatne pukanie. Jakby ten, kto puka, bał się tego, kto mu otworzy. Karzeł poderwał się z pryczy, podbiegł i błyskawicznie rozwarł oba skrzydła bramy. Przed nim stała ciemnooka dziewczynka w białej bluzeczce i granatowej spódniczce. Ucieszył się tą niespodziewaną wi- zytą, zamrugał radośnie. - Nareszcie nie muszę zadzierać głowy, mogę rozmawiać jak równy z równym. 91 Zawahał się, zbladł, przez chwilę chciał chyba zatrzasnąć tak pochopnie otwartą bramę. To przecież Żydówka! Po co otworzyłem? Chora. Jej twarz mieniła się gorączką, znużeniem, cierpieniem. . . Zakasłała. Bardzo chora i na pewno głodna, bardzo głodna, bo przecież wszyscy byli teraz głodni, a już najbardziej Żydzi, uciekinierzy, tułacze, prześladowani za istnienie. Czego szuka mała Żydówka u bram rzeźni? Nie wypowiedziałeś, pomyślałeś. Zrobiło ci się głupio. Nie uśmiechaj się, bo może uznać to za obietnicę pomocy i wyobrazić sobie, że ją nakar- misz i ukryjesz. Czego szuka ta mała u bram rzeźni? Przecież zwierząt nie zabija się tu od dawna. Bydło wyzdychało, zostało wyrżnięte, poszło na wojenne kontyngenty, rzeźnicy paradują w mundu- rach. . . Karzeł zmarszczył brwi, dotąd nie powiedział ani słowa. - Idź, dziecko, to nie jest rzeźnia dla ciebie - starał się mówić spokojnym, obojętnym gło- sem. - Twoja rzeźnia jest tam. Ręką wykonał nieokreślony ruch w kierunku odległego dymu na horyzoncie. Nie zrozumiała. Wpatrywała się uważnie w niskiego starego mężczyznę, jakby był kra- snoludkiem z prawdziwej bajki. Zdziwiona pomarszczoną, starą twarzą w sylwetce nie wyższej niż jej własna, chociaż wy- raźnie tęższej. Dobrze, że zrozumiała - pomyślał i nagle się zawstydził, poczuł, jak jeszcze maleje we własnych oczach. Własny wstyd najgłębiej nas zaskakuje. - Jestem głodna - wyszeptała. - Ja też jestem głodny - wzruszył ramionami, bo głód nie dziwił już nikogo. Każdy zajmował się zaspokajaniem własnego głodu. . . Skinęła głową. Zobaczył, że płacze, że całą jej twarz znaczą ślady łez, że jest brudna, a także zawstydzona, że taką ją właśnie ogląda. Cofnęła się, odwróciła i już, już chciała odejść. Początkowo sądziła, że tak będzie lepiej. . . Odejdzie i zginie. Nie mógł tego znieść. - Zaczekaj! - krzyknął ochrypłem głosem. Wbiegł do środka. Wyciągnął spod resztek koca ostatnią cebulę i grubą, zeschniętą kromkę chleba. Wrócił. Wyciągnął rękę. - Zjedz, więcej nie mam. Złapała i połknęła wszystko w kilku zachłannych kęsach. . . Cebulę rozgryzła i pochłonęła, nie zdejmując łupiny, a chleb zazgrzytał pod naciskiem białych ząbków i zniknął. - Uciekłaś? - Tak, z rozbitego pociągu - skinęła głową. - Tylko ja zdążyłam uciec. - Dokąd idziesz? Co za głupie pytanie? Przecież tacy uciekinierzy zawsze idą przed siebie, przeważnie nie wiedząc dokąd. - Ukryję cię - postanowił, a widząc, że patrzy podejrzliwie dodał: - Rozumiem, że mi nie ufasz, ale nie masz wyboru. Niedaleko jest posterunek żandarmerii, sprawdzają dokumenty, wyłapują wszystkich i odsyłają do obozu. Dlaczego to robię? Nie znosiłem Żydów przez całe życie, gardziłem nimi, wyśmiewałem, poniżałem, jakby rzeczywiście byli gorszą rasą. A teraz nagle l ituję się nad małą dziewczyn- ką, brudną od łez. . . Dlaczego? Pytanie leżące u początku człowieczeństwa. - Wejdź tam - uchylił zamaskowaną sianem drewnianą klapę. Przeżegnała się. . . Przestra- szonym wzrokiem zajrzała w szarą czeluść. - Jesteś katoliczką? - spytał nieco zaskoczony. - Tak. . . Cała nasza rodzina wierzyła w Chrystusa. Powoli zeszła na dół, niosąc małą świeczkę, jaką jeszcze niedawno zapalała na wigilijnej choince. 92 W lochu znajdziesz taką samą pryczę jak ta, na której śpi karzeł, z poduszką wypchaną sianem, z podartym i wytartym kocem. Skulisz się, przykryjesz i zanim uśniesz, przez chwilę będziesz nieprawdopodobnie szczęśliwa, że udało ci się przeżyć ten dzień, a, być może, prze- żyjesz i następny. I że ten brzydki, potworkowaty karzeł, którego tak się bałaś, okazał się przy bliższym poznaniu całkiem sympatycznym i przyzwoitym krasnoludkiem. Dziewczynce pod kocem śnią się lalki. Kiedy bierze je na ręce, przeobrażają się w wypie- czone, kruche kurczęta. . . Zachłannie pożera ich białe mięso jak niedawno na jawie cebulę i czerstwy chleb. Nad piwnicą, w pokoju, gdzie jeszcze przed rokiem rzeźnicy przebierali się w ceratowe fartuchy, samotny karzeł też usiłuje zasnąć. . . Zamyka powieki, lecz nie może spać. Rozmyśla o swej wielkiej miłości, o karlicy, którą zabrano do obozu. . . W całej Europie wyszukiwano karłów do eksperymentów medycznych. Jemu udało się przetrwać, a jej nie. Prawdopodobnie już nie żyje - rozmyśla karzeł, obserwując nikły od- blask, widoczny nad kominami krematorium. I nagle zaczyna okładać pięściami głowę aż do bólu. - Ona nie żyje, a ja wciąż ją kocham! Kocham, to moja wolność! Usypia. . . Pod powiekami tłumy żołnierzy, cywilów, więźniów, kobiet i mężczyzn, dzieci i liliputów, Niemców, Polaków, Rosjan, Żydów, Cyganów, wszystkich. . . W olbrzymiej, przeraźliwie zimnej hali, gdzie normalnie morduje się bydło, ludzie ci wy- wlekają z siebie własne dusze i rozwieszają na rzeźnickich hakach. Co za samobójcy! Ze strachem oczekujesz, że niebawem przyjdzie kolej i na ciebie, i budzisz się z krzykiem już w blasku dnia. - Każdy ma prawo do miłości. I żywy, i umarły. . . I to jest twoja wolność, karle. - Bóg umarł - stwierdziła Julia z patosem, a Iw uśmiechnęła się, chrząknęła i pokiwała głową ze sceptycyzmem i zrozumieniem. - Bóg nie umarł. Nie może umrzeć ktoś, kto nigdy nie istniał - odpowiedziała cichutko. Bóg umierał w ustach Julii po raz kolejny i w jej mniemaniu ostateczny. Bóg nie miał już szans, żeby nadal dla niej żyć i być duchowym autorytetem w jej świecie. Bóg pozwolił na zbrodnie tak powszechne, potworne i bezkarne, że Julia wolała, aby nie istniał, niż miałby się na to zgodzić. Najbardziej bowiem bolała Julię bezradność czy niezaradność Boga wobec zbrodni, podło- ści, beznadziejności, okrucieństwa, nędzy. - Gdyby istniał, nigdy by się z tym wszystkim nie pogodził - szeptała Julia, wpatrując się w glinianą figurkę Matki Boskiej z Dzieciątkiem i formułując tym sposobem jeszcze jeden ar- gument przeciwko istnieniu Boga. Tylko że dla Julii Bóg istniał nawet wówczas, gdy gotowa była krzyczeć i przysięgać, że już w niego nie wierzy, a jego istnienie czy nieistnienie stało się jej obojętne. Bóg bowiem był dla Julii tarczą przed poczuciem klęski i rozpaczy. . . I chociaż zaprzeczała jego istnieniu, kiedy przychodził wieczór, niespodziewanie dla siebie samej składała dłonie do modlitwy i klęcząc z półprzymkniętymi powiekami, szeptała: - Ojcze nasz, któryś jest w niebie. . . Bóg jednak umierał rzeczywiście, umierał w sercach i myślach tych, którzy wciąż próbo- wali wierzyć, ale nie umieli wierzyć jak poprzednio, bo tamten świat już nie istniał, a ich wia- ra, nadzieja i miłość dziwnie nie przystawały do okupacyjnej, wojennej rzeczywistości. - Żyjemy jak w oblężeniu - mówiła Julia. - Jest to nie tylko oblężenie miasta, ale także naszych myśli. - Kto nas oblega? - pytała z ironią Iw, ale Julia nigdy nie próbowała jej wyjaśniać, zupełnie jakby dalszą rozmowę uważała za niepotrzebną. Bóg umierał, lecz nie dla Julii, a dla Iw, która nie czuła już jego obecności i coraz mniej potrzebowała boskiej pomocy. Iw nigdy nie wykazywała nadmiernego zainteresowania jakąkolwiek wiarą. . . 93 Uwikłana między Mojżeszem a Chrystusem, uznawała w nich nie tyle przewodników du- chowych, co strażników moralności. . . A moralność stawała się dla niej pojęciem coraz bar- dziej rozciągliwym, opróżnionym z treści, pustym i fałszywym. Poznała moralność „ Adrii ” , moralność zawodu tancerki, teraz poznawała prawa wojny i przeklętego getta, które wciąż jej zagrażało. Wyznawała więc moralność uciekiniera, a może wiecznego tułacza w ucieczce nie tylko przed światem, ale i przed sobą. Moralność czy brak moralności? Życie bez przykazań i zasad. . . Żyć, aby przeżyć. Iw czuła się jednak silniejsza niż kiedyś, nawet znacznie silniejsza i równocześnie coraz bardziej samotna, co dodawało jej jeszcze poczucia siły. A Bóg? Bóg nie umiał już uśmierzyć jej samotności, Bóg był nie tylko jej Bogiem, ale również Bogiem prześladowców, oprawców, wrogów i powoli przestawała mu ufać. A ten, kto przestaje ufać Bogu, przestaje w niego wierzyć. . . Bo jaka może być wiara tych, którzy nie ufają? - myślała. Samotna, silna i. . . pełna wątpliwości. Czy można żyć wśród paradoksów i hipotez? Coraz bardziej niepewna szukała spokojnego miejsca, odpoczynku, wytchnienia. Nie potrzebowała już wiary, a przynajmniej tak się jej wydawało. - Twoja samotność wobec zwątpienia nie jest dowodem słabości, a ty nie jesteś słabą, bez- bronną kobietą - usłyszała głos z półmroku i gotowa była uznać go za słowa rozsądku. Wchodziła do swego ulubionego kościoła, stawała przed ołtarzami i z rozczarowaniem wpatrywała się w święte twarze. . . Niekiedy zaczynała nienawidzić tych oczu i ust, czasami jedynie się bała. - Po co przychodzisz, jeżeli boisz się prawdy? Odchodziła od nich, oddalała się. Tylko gdzie, tylko dokąd. . . ? Nie wiedziała, nie chciała o tym myśleć. Po kolejnej zmianie mieszkania i uniknięciu aresztowania, i zdobyciu następnego bezsku- tecznego lekarstwa dla tego brzdąca astmatyka, i po następnym znalezieniu pracy, i porzuce- niu jej, po strachu i po nadziei, znowu zaglądasz do tego samego kopulastego kościoła na pla- cu Trzech Krzyży. Wchodzisz, siadasz w ławce, przymykasz oczy, odpoczywasz. . . Pytasz? We wnętrzu pod kopułą świergolą małe szare ptaszki. Chyba wróble schroniły się tu przed chłodem. - Spójrz nie tam, gdzie patrzysz, lecz tam, gdzie chciałabyś spojrzeć oczami, których nie masz. Usłyszałam i nie rozumiem. - Nie rozumiesz najprostszego? - Czy ksiądz nie sądzi. . . ? - Witek przez chwilę zawahał się, czy wypowiedzieć do końca myśl niewątpliwie mogącą urazić siwowłosego już duchownego. - Czy ksiądz nie uważa, że Bóg to odwieczny prowokator? - Nie rozumiem. - Zobaczysz w jego twarzy lęk, a raczej podejrzliwość, jakbyś namawiał go do złego. - Nie rozumiem znaczenia słowa „ prowokacja ” . - Sądzę, że Bóg, bo wierzę w Boga - Witek mówił powoli, z namysłem, ciesząc się, że po- trafi tak jasno wyrażać myśli. - Wierzę, że to właśnie Bóg sprawdza naszą wolę, uczucia, tę- sknoty, dając nam możliwość wyboru postępowania, drogi takiej lub innej, że wprowadza nas w zdarzenia, a raczej prowadzi między wydarzeniami, a my po prostu w nich uczestniczymy. - To oczywiste - ksiądz wzruszył ramionami. - Człowiek ma wolną wolę, sam więc wybie- ra między dobrem a złem. Bóg nie jest prowokatorem, lecz sędzią. . . - Nie zawsze wybieram, niekiedy los decyduje za mnie i zastanawiam się, czy to Bóg, czy los stawia mnie na tej szachownicy. Jeżeli urodziłem się Niemcem, będę Niemcem przez całe 94 życie. Jeżeli urodziłem się Żydem, do końca zostanę Żydem. Jeżeli urodziłem się Polakiem, to jestem Polakiem. Co najwyżej mogę buntować się lub zdradzać. - Dość prosta filozofia - szydził ksiądz. - Prosta i prymitywna, a już przypuszczałem, że wyjaśni mi pan te wszystkie skomplikowane sytuacje, wobec których jestem bezradny. . . - Nigdy nie jest się bezradnym, jeżeli ma się ze sobą Boga. - Nigdy nie jest się bezradnym, jeżeli stoi się po stronie Dobra - odparł ksiądz. - A wtedy nieważne staje się pochodzenie, naród, nawet wyznanie. . . - Czasami wydaje mi się, że życie po prostu przecieka mi przez palce, że nie ma żadnego porządku, a jedynie chaotyczne wydarzenia, bo czy lot karabinowej kuli i miejsce, w które uderza, zależą od przeznaczenia, czy też wynikają jedynie ze zbiegu okoliczności? Albo. . . jeżeli wyskoczyłem z pociągu wprost na tory przez dziurę zrobioną w podłodze wagonu, czy ktoś mi pomagał w tej ucieczce, czy byłem zupełnie sam? - Wierzący nigdy nie jest samotny - szeptał ksiądz. - Chyba jednak byłem wtedy sam, każdy z nas był sam. Pędzący pociąg, półmrok i samot- ność, a wokół chaos! - Witek mówił zapalczywie, ze skargą i bólem, jakby chciał pozbyć się tych wspomnień, rozgoryczeń, złych myśli. Przerwał, umilkł, zatrzymał się w pół słowa. I wtedy dopiero usłyszał monotonny szept księdza: - Nie ma chaosu, jest tylko niepojmowanie. . . Większość więźniów tęskni za jakąkolwiek rozmową. Słowa pomagają im znieść ból i po- czucie krzywdy. Skazańcy potrzebują i poszukują słów, oczekując ich nawet od podobnych skazańców, również od tych, którym zabrano wszelką nadzieję. Jestem tu, Boże, z tobą i z nim - myślał ksiądz, patrząc na zbitą kupę łachmanów wrzuconą do celi. - Przed chwilą byłem tylko z tobą, słuchałem twego milczenia i bałem się. . . Jesteś. . . Jesteś. . . Jakie to szczęście, że jesteś. . . Witek powoli dochodził do siebie. Ksiądz dał mu pić, cierpliwie trzymał za przegub, sprawdzając puls. Witek zasnął. Kiedy się obudził, zobaczył księdza patrzącego na niego spod pokrytej ba- zgrołami ściany. - Co za zbieg okoliczności, że siedzimy tu razem - wybełkotał. - Nic nie mów - powiedział ksiądz. - Czy mówienie nie sprawia ci bólu? Masz opuchniętą twarz i popękane wargi. Witek nie odpowiedział. Zastanawiał się, o co można zapytać księdza na tym ostatnim eta- pie życia. Przetarł twarz dłonią i nagle z przekorą, ironią, rozczarowaniem zapytał przez łzy: - Czy tu, w Oświęcimiu, ksiądz nadal przestrzega wszystkich przykazań dekalogu? Spojrzał na niego ciemnymi, wygłodniałymi źrenicami. Bez wątpliwości, bez wahania. - Tak. Nadal ufam. I wierzę. - I w przykazanie „ Miłuj bliźniego swego? ” - Tak - jakby się zawahał i pewnie dlatego powtórzył dobitniej: - Tak. - Absurd! - jęczał Witek. - Ksiądz kocha gestapowców, esesmanów, kapo i tego krępego obsługującego krematorium? - Kocham to, co jest w nich ludzkie, to, co pochodzi od Boga. Modlę się, żeby Bóg im przebaczył. - A gdyby ksiądz mógł ich zabić i uwolnić nas wszystkich od tych męczarni? Czy zrobiłby to? - Bez wahania! - odparł ksiądz. - Bóg nakazuje chronić życie, a oni niszczą je codziennie, niszczą to, co Bóg stworzył najcudowniejszego. Stali się wrogami życia. . . Ich życie służy zabijaniu, stali się rzemieślnikami śmierci. Gdybym tylko mógł. - Ich życie niszczy nasze życie. . . 95 - Zabiłbym ich. . . Nie miałbym innego wyboru - mówił szeptem ksiądz, bojąc się wyraźnie, że podsłucha ich Hans lub Kurt. - Są to ludzie zwyciężeni przez zło, lecz nie przestają być dziećmi Boga, chociaż zbłąkanymi. - Jutro postawią cię pod ścianą i takie boże dziecię pociągnie za spust - Witek z jękiem usiłował się podnieść. - Człowiek nie przestaje być człowiekiem, nawet gdy zabija. - A mnie ogarnia zwątpienie - zachrypły szept pełen był bólu. - I przez chwilę pomyślałem, że Boga nie ma i nigdy nie było, że wymyślili go tacy księża, szarlatani jak ty. . . - głos prze- szedł w krzyk. - Ciszej! Niech myślą, że z wycieńczenia nie możemy nawet rozmawiać - szepnął ksiądz. - Ja wątpiłem przez lata. . . I to zwątpienie najgłębiej przekonało mnie o Jego istnieniu. Gdyby On nie istniał, jakiż byłby sens naszego cierpienia, jaki sens naszych daremnych sił i jaka na- dzieja przy tej rozpaczy? A może cierpienie i bezowocna nadzieja nie mają żadnego sensu? - pomyślałeś, lecz nie powiedziałeś. Słowa wydawały się zbędne, a zresztą słowa umierały, ginęły, drażniły i milczały. Odnaj- dywanie i wypowiadanie jakichkolwiek słów tu nie miało znaczenia i było bezcelowe. Nie odczuwam już potrzeby mówienia, przekonywania, udowadniania. . . Słowa przestają nam słu- żyć, jeżeli im nie wierzymy. Przez chwilę wydawało mu się, że znowu zaśnie, zatopi się we śnie, jak przed godziną obumierał w stanie śpiączki po pobiciu przez esesmanów. Dłonie miał szare z brudu i łez, wciąż ścieranych z opuchniętej twarzy. Ksiądz skulił się, zmarszczył brwi. Bezradność! To dopiero przekleństwo, dopiero rozpacz. . . Szare światło padało na posadzkę z okrągłego otworu pod sufitem. Przypominamy posągi, kamienne twarze, znieruchomiałe gesty. Kamienie, a nie ludzie, którzy jeszcze żyją. Nie chcę umierać, chcę zostać, chcę być. I cóż z twej nadziei, jeżeli mogą cię skazać i zabić. Po co tak się szarpałeś w życiu? Syn? On nie dowie się o twoim cierpieniu i nigdy nie wyobrazi sobie, że można tyle prze- trzymać. . . Skąd wiesz, czy twój syn jeszcze żyje? Ta Żydówka zwisająca z wozu tak przypominała Iw, że i teraz masz wątpliwości, czy to nie ona. Co dalej? Czym jest owo dalej? Boże! Dlaczego stworzyłeś słowa, które są tylko pytaniami? Pytasz o wizerunek Boga? Spójrz w twarz najbliższego ci człowieka albo tego, kto stanął na twojej drodze. . . - Nie! Witek raz po raz zerkał w twarz księdza, lecz ten unikał jego spojrzeń, wiedząc, że nigdy nie wyjaśni i nie zdoła odpowiedzieć. Odwrócił się do ściany i po raz nie wiadomo który przeczytał ten sam wydrapany paznokciami napis- zwierzenie: „ Kocham cię ” . . . I tylko to. . . Reszta słów została zatarta, a może więzień nie zdążył ich wypisać. Dlaczego ilekroć odczytuję te banalne słowa, zawsze rozumiem je inaczej? Czy jest ktoś, kto tym wszystkim rządzi, kto decyduje? Czy istnieje siła poruszająca i gwiazdy, i człowieka, i słowa? I czy jest to zawsze siła ta sama? A czy możliwa jest wiara bez niewiary, ufność bez zwątpień, pewność bez niepewno- ści? Jak długo trzeba wątpić, aby naprawdę uwierzyć? Twoje myśli, moje myśli. . . Tłum myśli między nami w zupełnym milczeniu. 96 - Nie wiem. - Ksiądz kładzie rękę na zimnej betonowej ścianie i z bezradnością skarconego chłopca powtarza: - Nie wiem. - Zrozumiałem - odpowiada Witek. - Bóg. . . - Nie dosłyszałeś odpowiedzi i nie wiesz, czy było to wyznanie, czy zaprzeczenie wiary. Jeszcze trzy dni. . . Ksiądz odszedł dzień wcześniej. Witek leżał pod ścianą i wyobrażał sobie Iw tańczącą w „ Adrii ” . A może i mnie, swego syna, trzymanego na rękach, wyrywającego się, sapiącego ze złości. . . Chciałem biegać, a on trzymał mnie i trzymał. Wyrwałem się i pobiegłem przed siebie, po to tylko, żeby zaczął mnie gonić. . . Ale on stał nieruchomo z Iw, a w ręku ściskał jedynie kępkę króliczej sierści z futerka, które Julia kupiła mi na zimę. Drzwi w celi obok otworzyły się i usłyszałeś, jak wyciągają stamtąd nie znanego ci więź- nia. . . A może go znam? Może to następny Jozue? Albo ten zwariowany komunista? To może być każdy. . . Nie wiesz jeszcze, że Hans przeciąga się rozkosznie i ziewa głęboko. Wyciąga dłoń do wiosennego słońca i cieszy się cudownością marcowego poranka. Przymyka oczy i wystawia twarz ku niebu. . . Marzy o swej Giseli w ślicznym heskim miasteczku i o kiełbaskach pachną- cych wędzoną słoninką. - Kocham cię, słońce, kocham cię, moje życie, kocham cię, oszałamiający jasnością dniu - mruczy swój poranny hymn i przygotowuje się do codziennej pracy, jak ty do swego biura, warsztatu, szkoły. Dzień jest tak piękny, że aż się chce zabijać. . . Szedł, a raczej wlókł się zimnym, czarnym korytarzem aż do schodów. Tu zgorzkniały Kurt w nie dopiętej pod szyją kurtce kopnął go lekko dla porządku, mamrocząc jakieś prze- kleństwo. Kopał tak każdego więźnia prowadzonego na dziedziniec, jak między sobą nazy- wali podwórze zamknięte wysokim murem między blokami dziesiątym a jedenastym. Kurt nie lubił wstawać rano, kiedy ciało zagłębione jeszcze we śnie i cieple trwało w roz- kosznym odrętwieniu. A tu terkotanie budzika i obowiązki! Kurt niekiedy brzydził się sam siebie, chociaż trwało to zwykle krótką chwilę, ale wtedy właśnie nienawidził swej pracy. Nie przeszkadzało mu to jednak w skrupulatnym jej wyko- nywaniu. W opinii przełożonych był wzorem zdyscyplinowanego, chociaż tępawego esesma- na, i ta opinia, o której dobrze wiedział, sprawiała mu wewnętrzne zadowolenie. Jednak po kopnięciu tej cuchnącej, nie domytej, oślepionej światłem istoty odczuł pewien rodzaj wstydu i zażenowania, a tych uczuć zawsze się bał. - Szybciej! Hans czeka - wymamrotał. Witek skulił się, pochylił. Wszyscy więźniowie z bloku wiedzieli, że Hans zabijał co rano określoną liczbę więźniów, a nazywał to ćwiczeniami w strzelaniu. Natychmiast zapomniał jednak o tych słowach, bo oślepiła go jaskrawość wiosennego dnia. . . A więc brzask może być aż tak jasny? Zmrużył oczy, a Kurt podprowadził go pod mur. Usłyszał strzał, lecz nie odczuł uderzenia kuli. Ból przyszedł sekundę później. . . Ból i słabość coraz rozleglejsza. Przypomniał sobie „ Adrię ” i tańczącą w świetlnym kręgu tancerkę w podniecającym stroju Colombiny. wyciągała drobne, białe dłonie do siedzącego pod ścianą Arlekina. Widział ją z zapadającej ciemności i usiłował się uśmiechać. - Wojna jest zaledwie marginesem naszego życia. - W moim życiu wojna jest tylko marginesem - słyszysz beznamiętne słowa. Można więc żyć spokojnie również podczas okupacji, kiedy wszystkie fronty są w zasa- dzie daleko i gdyby nie awantury, zamachy, łapanki i plakaty, zapomniałabym o tej wojnie. 97 - Wojna? A cóż to takiego? Pracuję, jak pracowałem, po prostu nadal robię to, co umiem najlepiej i dzięki temu żyję. - Czy wyobrażasz sobie kraj, w którym wszyscy walczą, biją się do ostatniej kropli krwi, a na każdego faceta w obcym mundurze wytrzeszczają nienawistnie oczy? Jak długo można żyć, nienawidząc? Czy można walczyć w nieskończoność? - Okazaliśmy się słabsi, ulegliśmy, a teraz powinniśmy się grzecznie dostosować i pogo- dzić z losem. . . Oczywiście, że to przykre, szczególnie jeżeli pomyśleć o tych nieszczęśliwych Żydach, ale czy to nasza wina, że tylu ich mieszka w Polsce? Przecież wiedzieli, że Hitler to nie baranek, więc czemu nie uciekali wcześniej, kiedy jeszcze b yło można. . . - Całe szczęście, że ciastka są teraz takie same jak przed wojną, bo kawa, niestety, staje się coraz gorsza. . . Gorsza i droższa. . . Właśnie, a może pójdziemy do tej kawiarni dla Niemców. . . - Przyznam się otwarcie. . . Trochę mi głupio, kiedy tu czy tam odczytuję wywieszkę „ Nur für Deutsche. . . ” Czuję się gorszym człowiekiem. . . Proszę zrozumieć, to mnie poniża. Rozumiem, że traktują tak Żydów, nawet uzasadniają to naukowo, ale mnie? A z tym „ Nur für Deutsche ” też można się pogodzić. Udawać, że się nie dostrzega, lub po prostu patrzeć w inną stronę. To oczywiście przykre, ale powiedzmy otwarcie: przecież jesteśmy od nich gorsi, niestety, Pola- cy nie dorastają do Niemców, więc trudno im się dziwić, że chcą być tylko wśród swoich. A że to dzieje się u nas w Polsce. . . ? Oni wygrali wojnę, a kto wygrywa, ten ma rację. Obowią- zuje prawo silniejszego, a Niemcy są silniejsi. Niestety. - A mnie tam wojna nie obchodzi. . . Ci, co chcą walczyć, powinni pamiętać, że za ich wal- kę my dostajemy w skórę, my płacimy. Nie byłoby tych łapanek, egzekucji, zakładników, aresztowań, rewizji, gdyby się wszyscy grzecznie podporządkowali. - Niestety, zawsze są zbuntowani, niezadowoleni, niedostosowani. . . - Po co drażnić Niemców? Po co prowokować silniejszego? Porządek musi być. Całe szczęście, że nasza policja to zrozumiała. Widział pan, jak ładnie wyglądają ich granatowe mundury przy zielonoszarych mundurach żandarmów. . . - Jeżeli papiery ma się w porządku, nie jest się Żydem, nie ukrywa się radia i pistoletu, a do tego chce się uczciwie pracować i nie pyskuje się niepotrzebnie, to, proszę mi wierzyć, można teraz żyć spokojnie i dostatnio. - Bawmy się, tyle naszego, ile sobie wypijemy, zjemy i przepieprzymy! Taki los! Iw próbowała tańczyć. . . Wiedziała, że bez codziennych ćwiczeń jej mięśnie stają się wiot- kie, stawy sztywne, a całe ciało coraz cięższe i niezdolne do t ych fantastycznych uniesień, wzlotów, odbić, z których tak była dumna. Rano. Kiedy Julia szła do szpitala, Iw przebierała się w kostium toreadora lub Colombiny i pląsała przed lustrem, jak kiedyś na scenie, starając się tańczyć najdokładniej i najlepiej. . . Wydawało się, że wszystko jest jak poprzednio, że stopy są tak samo sprężyste i silne, a palce z łatwością utrzymują ciężar ciała. - Nic się nie zmieniło, nic się nie zmieniło - powtarzała ucieszona. Gwałtownym, nerwo- wym ruchem uniosła ręce, odbiła się od podłogi, obróciła wokół własnej osi. . . A teraz muszę unieść nogę tak, by stopa znalazła się ponad głową. . . Jeszcze jedno odbicie i szybki ruch wy- prostowaną nogą. Już. . . - Prawie bez wysiłku. . . Jak dawniej. . . Tańczę jak dawniej! Zdyszana i dumna podglądała się w lustrze. Rozpierało ją zadowolenie i radość, świadomość własnego talentu. . . - Nadal jesteś pierwsza, Iw, pierwsza z pierwszych. Gdybyś teraz zatańczyła w „ Adrii ” , znowu byłabyś najlepsza! Bezkonkurencyjna! - Idź do „ Adrii ” ! Szept był tak wyraźny, że odwróciła gwałtownie głowę, a po plecach przebiegły jej ciarki. W pokoju jesteś przecież sama. Ty i twoje odbicie w zwierciadle, a więc kto szeptał? - Czy jeżeli widzisz siebie w lustrze, nadal jesteś sama? Zmroziło ją pytanie, które wyda- wało się zbyt oczywiste. Odbicie w lustrze to przecież ja, na pewno ja. . . 98 - Na pewno? A może jednak nie tylko ja? Pokręciła głową, zamknęła oczy i znowu zaczęła tańczyć. Taniec uspokajał, wyciszał, da- wał poczucie samodzielności, a nawet wolności. - Jak długo możesz tańczyć chociażby dla siebie, jesteś wolna. Pędziła teraz po pokoju, wykonując skoki, piruety, obroty. . . Nagle wskoczyła na stół i wykonała efektowny mostek, po czym wyprostowała się, zawi- rowała, lekko uniosła i opadła, rozsuwając nogi w szpagacie. . . Odczuła lekkie rozwarcie, a równocześnie naciągnięcie mięśni. . . Zabolało, ale był to ból przyjemny, przypominający nagłe wtargnięcie kochanka. Pochyliła głowę, włosami omiatając blat stołu. Zarumieniła się, spociła, przez chwilę odczuła rozkosz niemal bliską spełnienia. Uniosła twarz i ponownie spojrzała w lustro. Oczy rozszerzone, źrenice błyszczące, usta rozchylone w półuśmiechu. . . - Tak wygląda kobieta szczęśliwa - mówił Eduardo. - Jesteś szczęśliwa, czy było ci dobrze? - pytał Witek. Roześmiała się. . . Leżała samotnie w sa- lonie przed lustrem, na dużym, rozłożonym stole, przy którym dawno już nie zbierali się goście. - Przecież jest wojna, przecież walczą, zabijają się, nienawidzą. . . Mysi pisk ze szklanego klosza przywołał ją do codzienności. Przyciągnęła stopy, podciągnęła się na rękach, podniosła się. . . Stanęła na stole spocona, przygarbiona, posmutniała. Twarz, którą zobaczyła po tamtej stronie, wydawała się rozpaczliwie smutna, rozczarowana, niepewna. - Boże, pomóż mi! - ten szept należy tylko do ciebie. - Dlaczego nie mogę zatańczyć w „ Adrii ” ? Dlaczego nie mogę tańczyć na jakiejkolwiek scenie? Dlaczego wolno mi tańczyć tylko w samotności, tylko tu? Dlaczego? - Rozczuliła się nad sobą. . . W minionym tygodniu kilkakrotnie przechodziła obok „ Adrii ” , zawsze z tym samym bole- snym skurczem w sercu. Grupa młodych tancerek minęła ciebie, spieszyły się na próbę. . . Gdybyś mogła, pobiegła- byś za nimi, chociażby po to, aby zejść z marmurowych schodów i spojrzeć na purpurowe obicia krzeseł i białe blaty stolików. Granica! Wejście do starej „ Adrii ” jest granicą mojej wolności. . Achtung! Uwaga! Tam znają cię portierzy, na pewno zapamiętali cię muzycy i tancerki, i kelnerzy, i fordanserki, i goście. . . Jeżeli z tych przedwojennych bywalców ktoś przetrwał. Zatrzymałaś się przed bramą niepewna, spłoszona. - Nie wolno ci wejść do „ Adrii ” ! - Idź do „ Adrii ” - przywołujesz brzmienie głosu sprzed kilku minut. Wstrząs! Ten sam głos, któ- ry przed chwilą namawiał cię, abyś do „ Adrii ” poszła, przed kilku dniami powstrzymał cię, cofnął. - Czego chcesz? ! - krzyknęła z gniewem, schodząc ze stołu na krzesło i zeskakując na podłogę. - Czego chcesz i kim jesteś, jeżeli wydajesz tak sprzeczne rozkazy? Młode dziewczyny zbiegły schodami w dół i przez główną salę przedostały się do garderoby. Chciałabyś za nimi iść wprost na lustrzaną taflę parkietu, odbijającą światło Złotego Baru. . . Przenikliwe skrzypienie rikszy. Odwróciłaś się i odeszłaś szybkim, równym krokiem, ja- kim idą zdecydowane i pewne siebie kobiety. - Jesteś nadal wolna. Możesz wejść do „ Adrii ” i możesz zatrzymać się przed „ Adrią ” . . . Ty decydujesz! Moja wolność? Mogę wybrać niebezpieczeństwo większe lub mniejsze, niepewność więk- szą lub mniejszą, nawet śmierć, jeżeli zapragnę śmierci. Nie ma granic wolności, są tylko granice twojego strachu. Boisz się i dlatego uciekasz. Odwróciłaś się i odeszłaś sprzed ukochanej knajpy szybkim, równym krokiem, jakim od- dalają się pozornie zdecydowane i pozornie pewne siebie tancerki. Poprawiasz tasiemki w baletkach. Za bardzo cię uciskają. Stajesz na palcach i przebierając w miejscu stopami, obracasz się jak primabaleriny w dziewiętnastowiecznym balecie. Należy przesuwać się płynnie, bez gwałtownych ruchów i jakiejkolwiek nerwowości. Obowiązuje 99 harmonia! Ekspresja powinna wynikać z napięcia wewnętrznego, a nie z nadmiaru gestów i mimiki. Zawirowanie, szybkie obroty w miejscu. . . W lustrze stajesz się różowobiałym kokonem. . . Stój! - Dokąd tak tańczysz? - znowu echo tego samego szeptu. - Tańczę przed siebie! - odpowiesz z niechęcią, bo tak naprawdę nie za bardzo podobało ci się to pytanie, wydało się dwuznaczne i podchwytliwe, a może nawet podstępne. I znowu fruniesz wokół pokoju, wytyczając drogę tak, by zaistnieć przed sobą w lustrze i zachwycić się własnym mistrzostwem, umiejętnością obrotu w powietrzu i opadnięcia na wy- prostowane a równocześnie znakomicie sprężynujące palce stóp. - Nie wstyd ci zachwycać się sobą? Nie! Zachwyt nad sobą też jest celem tańca. . . Przelot przez pokój i ponowne wzbicie się na rozłożony blat stołu trwa zaledwie kilka se- kund. Tańczysz niemal pod sufitem i przez okno dostrzegasz gołębie przelatujące znacznie niżej, niż ty wirujesz. Cudownie tańczyć wyżej, niż fruwają ptaki. Naśladujesz ich lot, pochylając się nad prze- strzenią, falując rękami, jakbyś rzeczywiście przepływała przez wiatr, starając się utrzymać na tej samej wysokości. Dzwonek do drzwi. Ostry. Dźwięk, którego wyjątkowo nie lubisz, tym razem wydaje ci się obojętny, nieważny. Zeskakujesz ze stołu i krokiem jeszcze na wpół rewiowym wędrujesz do przedpokoju. Narzucasz szlafrok, bo przecież nigdy nie wiadomo, kto nas odwiedza, a jeżeli jest to akurat ten młody listonosz, tym bardziej trzeba zakryć przed nim to wszystko, co go podnieca, wywołuje drżenie rąk i zamglenie oczu bliskich zakochania. - Otwórz drzwi! - słyszysz za sobą rozkazujący szept. - Kto tam? - Listonosz. Otwierasz drzwi, a chłopiec w pocztowym uniformie wyjmuje z ogromnej torby jeden z tych szarych złożonych blankietów, jakie codziennie roznosi do wielu domów w Warszawie. Znasz te koperty. Są to pisma urzędowe, zawiadomienia o zgonach lub wezwania na policję. - Proszę tu podpisać - mówi cicho listonosz, starając się nie patrzeć ci w oczy. - O tu, wła- śnie. Dziękuję pani. Oddajesz mu kopiowy ołówek, który wcisnął ci w rękę, bierzesz kopertę i szybko zamy- kasz drzwi. Boisz się, wali ci serce. Chociaż podejrzewasz, jaka to wiadomość, to przecież do końca nie wiesz tak naprawdę, co w tej kopercie się kryje. Twarz ci zszarzała, odczuwasz dziwny zawrót głowy. Otwierasz, a właściwie rozrywasz kopertę. Zawiadomienie o śmierci. Informujemy, że więzień, twój mąż Witek, zmarł w dniu 21 marca 1943 roku na zapalenie płuc. . . Podpis - zygzak nie do odczytania. Świat wiruje. Podnosisz się z krzesła. Usiłujesz przejść do pokoju. Przygniata cię mroczne światło. Przewracasz się. Leżysz na podłodze w korytarzu, otoczona rozrastającą się ciemnością. - Więcej nie zatańczysz, Iw - słyszysz ten sam szept nad głową. - Już nie zatańczysz. 4 Noc, mgła i przeznaczenie. . . Stały przy moim łóżku i wpatrywały się we mnie bez uśmiechu, inaczej niż codziennie. Nie rozumiałem, co w ich wzroku tak mnie zdziwiło, ale wyczuwałem, że stało się coś bardzo ważnego i chcą, żebym o tym wiedział. - To smutne - mówiła Julia - ale ten chłopiec przez całe życie do nikogo nie będzie mógł powiedzieć „ tatusiu ” . - Chyba nie masz zamiaru wyjaśniać mu, że jego ojciec nie żyje? - Iw patrzyła na matkę ze zdziwieniem i naganą. 100 - Uważam, że właśnie teraz, dzisiaj, natychmiast trzeba mu o tym powiedzieć - z naci- skiem odparła Julia. - Moim zdaniem, to po prostu konieczne. - Przecież i tak nie zrozumie, jest za mały - tłumaczyła zniecierpliwiona Iw. - Dziś nie zrozumie, ale zapamięta słowa, że nie ma już ojca, a w przyszłości te słowa do- trą do niego i łatwiej je przyjmie, łatwiej i lżej. - Nie jestem przekonana, czy rzeczywiście masz rację. - Iw kręciła głową z powątpiewa- niem. - Twój tatuś nie żyje. - Julia wzięła mnie na ręce i powtarzała bez uśmiechu: - Twój tatuś nie żyje. Umarł w Oświęcimiu. Twój tatuś umarł w Oświęcimiu. . . - Przestań! Przestań! - z furią krzyknęła Iw i gwałtownie wyrwała mnie z ramion Julii. - Chodź do mnie, chodź, ty moja półsierotko. Rozpłakałem się, nie rozumiałem, o co chodzi tym dwóm najbliższym mi kobietom, ale zaniepokoiła mnie i rozzłościła nerwowość i dziwny ton w ich głosach. Szlochałem więc co- raz głośniej, krztusząc się i pokasłując. - On chyba zrozumiał, co do niego mówimy. - Iw marszczy brwi, jakby miała się rozpła- kać. - Żeby tylko znowu nie dostał astmy. O śmierci ojca dowiedziałem się niemal natychmiast, może godzinę po nadejściu oficjal- nego zawiadomienia z Auschwitz. I chociaż nie rozumiałem, o czym tak dokładnie chcą mi opowiedzieć Iw i Julia, to przecież pamiętałem zabitego psa leżącego na jezdni we krwi i słowa Iw: - Uważaj, nie wdepnij w te flaki, ten pies nie żyje. Przypomniałem sobie tamte słowa i powoli zaczynałem rozumieć, że spośród osób, które pochylały się dotychczas nad moim łóżkiem, jednej nie zobaczę już na pewno. Śmierć Witka dotknęła Iw znacznie głębiej, niż początkowo jej się zdawało. Jego życie tuż obok ciebie, poczucie, że on istnieje, że w trudnych chwilach zawsze mo- głaś na niego liczyć, dodawało ci dotychczas sił. Opuściła cię pewność siebie i ufność we własne możliwości, krucha wiara, że i ty masz szansę na szczęście. Świat wokół stał się bez- litosny, bezwzględny, okrutny. Ziemia zagłady, podłości, klęski i rozpaczy, skąd uciec nie można. Kraina strachu przeklinana przez ludzi i przeklęta przez Boga. Nikt tu nie był wolny, chociaż wszyscy marzyli o wolności, a wielu próbowało o nią wal- czyć. I raptem okazywało się, że nie liczy się już siła ciała i mięśni, lecz właśnie siła tych ma- rzeń, pozornie ulotna i niewidzialna. Najpierw umierali najsilniejsi, a właściwie ci, których my w naszych ludzkich ocenach uważaliśmy prawie za niepokonanych. . . Siła przetrwania to było coś głębszego, wewnętrzne- go, często nieuchwytnego, może przystosowanie, cierpliwość, świadomość niebezpieczeństw, zgoda na cierpienie, rezygnacja chwilowa, przeczekiwanie. Ta siła nie wynikała z tężyzny, wielkości ciała i bicepsów, lecz z twoich marzeń i myśli. Myśli i marzenia trzymały nas przy życiu. Chociaż wszyscy zostali skazani, to niektórzy buntowali się przeciw tej świadomości i walczyli. Walczyli i najczęściej przegrywali. Dla Iw Warszawa ponownie stała się miastem śmierci, miastem wszechobecnego pogro- mu, cichego i przebiegłego zabijania, morderstw dokonywanych w majestacie prawa i jego schludnych a nawet eleganckich funkcjonariuszy - gestapowców, esesmanów, żandarmów, folksdojczy, granatowych policjantów. . . - Prawo skazało cię na śmierć za samo zaistnienie. Czy mogę uznać prawo, które zabrania mi istnieć? - powtarzała w myślach, przechodząc obok kariatyd, które tak często niegdyś oglądała z Witkiem. . . - Już moja obecność tu, na tej ulicy, jest przestępstwem, bo przecież nie wolno tu przeby- wać nikomu z mojej rasy. Kariatydy z pałacu Kronenbergów stały się jej szczególnie bliskie po twojej śmierci. . . Bli- skie, ponieważ Witek wciąż porównywał ich urodę i kształty do ciebie i teraz przechodząc 101 obok, przypomniałaś sobie tamte porównania i wydawało ci się, że to nie wyrzeźbione figury, lecz twoje własne kamienne wcielenia, a może przyjaciółki, może siostry nie narodzone, mo- że rywalki o serce Witka, które przestało już bić. Rozpłakałaś się. . . Patrzyłaś w te jakby uśmiechnięte, nieruchome rysy i płakałaś, nie zasta- nawiając się, dlaczego. Pod pałac Kronenbergów przychodziłaś często, szczególnie często i chyba za często, bo któregoś dnia niespodziewanie ujrzałaś idących w twoją stronę dwóch esesmanów z ciężkim owczarkiem alzackim na krótkiej smyczy. Pies dyszał i patrzył na ciebie wybałuszonymi brą- zowymi oczami. - Moje oczy mają ten sam kolor. Przez sekundę chciałaś uciekać, ale przemogłaś się i z nonszalancją, z półuśmiechem na twa- rzy szłaś wprost na nich. Minęli cię, cmokając i śmiejąc się, a pies podbiegł i polizał cię po dłoni. Kiedy nareszcie znalazłaś się za rogiem ulicy, po twych plecach pot spływał strumieniami. Tak. . . Bałaś się teraz inaczej niż na początku wojny. Oswoiłaś się ze strachem. Już cię nie paraliżował, a przeciwnie - dodawał ci sił. - Nie bój się własnego strachu. - Nie boję się - odpowiedziała. - Strach to tylko instynkt, zwierzęcy instynkt, dowód, że je- stem takim samym ssakiem jak ci esesmani i pies, który polizał mi dłoń. - A jednak się boisz, wciąż się boisz. . . Musisz oswoić swój strach. Zapanować nad nim, jak nad żalem po odejściu Witka i po tylu innych śmierciach. - Nie boję się swego strachu. . . Boję się przeczucia. - Zmarszczyła gniewnie czoło, wie- dząc, że nadal będzie się bała, że nie potrafi żyć inaczej i że nigdy już nie zapanuje nad lę- kiem i przeczuciem. Po ulicach krążyli jacyś ludzie, jakieś cienie. Kiedy widzę człowieka, zastanawiam się, jak on mnie skrzywdzi - pomyślała, idąc w kie- runku przystanku tramwajowego. - I cieszę się, jeżeli mijamy si ę obojętnie. Znowu pójdziesz do gestapo. . . Przejdziesz przez zasieki. Strażnicy sprawdzą twą kenkartę. Jeszcze raz wpuszczą cię do ponurego, otoczonego złą sławą budynku przy alei Szucha. Oczekując przed drzwiami tego samego pokoju, co poprzednio, usłyszysz odgłosy bicia, wołania o pomoc, jęki i obłąkany śmiech. - Wejść! - padnie wezwanie, a może rozkaz. Ta sama wysoka blondynka o szarych oczach i wysokim czole zmierzy cię lekceważącym, choć taksującym wzrokiem. - Oddajcie mi zwłoki męża! - Palimy zwłoki. . . To świadczy o naszej kulturze, cywilizacji, postępie. . . - A więc przyślijcie popioły. Kobieta w mundurze spojrzy na ciebie z litością, raczej z pogardą, a może obojętnie, z ru- tyną, jaką daje jej stanowisko. Jak na egzotycznego motyla? Jak na szczura? - Zgoda! Przyślemy puszkę z popiołami - powie spokojnym tonem. - Dziwię się tylko, że komendantura obozu sama o to nie zadbała. U nas panuje porządek. Wyjdziesz szybko z pokoju, a z budynku niemal wybiegniesz szczęśliwa, że cię wypuścili, i natychmiast poczujesz się wolna, wolna w okupowanej Warszawie. Dopiero teraz przypomnisz sobie pierścień z rubinowym oczkiem na palcu tamtej kobiety, jakże podobny do tego, który Julia wręczyła najniższemu ze znanych ci ludzi. Popiołów twego męża nigdy nie odesłano. - Getto płonie. . . - Żydzi się palą! - Getto walczy! Północno- zachodnią stronę miasta otaczał dym, a w nocy purpurowy odblask niczym ogromna aureola. 102 - Walczą? Potrafią walczyć? Czy to możliwe. . . Oni? - Żydzi potrafili walczyć tylko w Biblii. . . - Iw z pogardą patrzyła na tych ludzi poddają- cych się biernie swemu losowi, maszerujących posłusznie w kierunku bram żydowskiej dziel- nicy. - Dokąd ich zaprowadzi ta uległość? - Nigdy taką nie będę! Nigdy się nie poddam! - przysięgałaś sobie, zaciskając pięści z obu- rzenia i gniewu. - Jak oni mogą iść aż tak pokornie? - pytałaś Julię, a ona rozkładała ręce, bo tak naprawdę cóż mogła ci odpowiedzieć? - A my, dlaczego nie walczymy? - spytała w końcu, wyraźnie niezadowolona z twoich py- tań. - My przecież walczymy - oschle odparła Iw, będąca pod wrażeniem nie tak dawnych tajemniczych wizyt i nocnych zwierzeń Witka. - Wciąż walczymy, a więc wciąż jesteśmy. - Dziwne, ale mnie się wydaje, że to są bitwy samotnych ludzi - podsumowała Julia, a ty nie zrozumiałaś, dlaczego użyła słowa „ samotnych ” . Przypominasz sobie tamtą rozmowę dopiero teraz, zbliżając się do murów getta, zza któ- rych dochodzą odgłosy strzałów, syk płomieni, wybuchy, a może okrzyki i lament, chociaż nie wiadomo, czy to nie złudzenia wywołane podmuchami rozgrzanego powietrza. Nad czarnym murem purpurowa ściana ognia. - Samotni? Czy Żydzi tam są bardziej samotni niż my tu? Czy samotny oznacza słaby? Czy, przeciwnie, samotność daje ci poczucie siły? A ja, czy nie jestem najgłębiej samotna? Tancerka, której zabroniono tańczyć. . . Czy to nie samotność? A ci tam, za murem, czy mają czas rozmyślać i zastanawiać się, czy są sami? - Ależ oni, Iw, są opuszczeni przez wszystkich, zdani na siebie! Potworna samotność, o której nic nie wiesz - chichot własnych myśli. Posuwasz się wzdłuż ulicy równoległej do mu- ru getta, a jednocześnie oddalonej od niego o dwie, trzy przecznice. . . Tam, blisko przy murze, Niemcy wyłapują uciekinierów, szabrowników, a także tych nielicznych, usiłujących pomóc walczącym. I dzieci wpółobłąkane, usiłujące uciec z piekła. - Znowu się boisz, Iw! - Nie boję się, tylko jestem ostrożna. Błądzisz w pobliżu jak zahipnotyzowana. Ogarnia cię wstyd, że t yle razy nazywałaś ich w myślach biernym, zastraszonym motłochem, tchórzami, posłusznym bydłem idącym na rzeź, że zarzucałaś im pokorę, służalczość, pogodzenie się z losem. . . Chce ci się płakać, bo przecież masz tam krewnych, o których wolałabyś zapomnieć. Ocie- rasz łzy chusteczką i nagle dobiega cię cicha rozmowa idącego za tobą małżeństwa. - To straszne. . . Wciąż mi się zdaje, że słyszę ich głosy - mówi stara kobieta. - Tak, ale Żydzi zostali skazani już dawno, więc niech się szybko skończy ten koszmar. Wyrok zostanie i tak wykonany. . . A jeżeli tragedii nie można było zapobiec i nie można jej już powstrzymać, trzeba uczynić wszystko, by dokonało się jak najszybciej, dla spokoju na- szego sumienia. - Dla spokoju naszego sumienia? Przecież to nieuczciwe! - Tak, ale lepsze od życia wśród widm. - Nigdy już nie będę miała spokojnego sumienia! - głos starej kobiety załamuje się, prze- chodzi w jęk, w szept, zamiera. - Zapomnisz - mruczy mężczyzna. - I świat zapomni, i oni też. Nędza! Smalec z cebulą to rarytas. . . Na co dzień kartkowy chleb, buraczana marmolada z puszek i brak pieniędzy. Julia wciąż pracowała w szpitalu na oddziale zakaźnym, bo tam wię- cej płacili. Dlatego też chętnie brała nocne dyżury, bo poza pensją otrzymywała dodatkowe pieniądze od pacjentów. Iw coraz boleśniej odczuwała swą bezużyteczność. Tańczyła przed lustrem tylko dla siebie, bez publiczności, nie licząc Julii i mnie, i coraz głębiej nurtowało ją przeczucie, że do tańca już nie wróci. . . Nawet jeżeli wróci, to nie wcześniej niż za kilka lat. . . 103 Ta nieokreślona przyszłość jeszcze dotkliwiej ją przygnębiała. - Nie możesz tylko tracić czasu, pracuj, rób cokolwiek, ale nie siedź bezczynnie - gderała rozgoryczona Julia. - Szukam pracy, w której czułabym się bezpiecznie. Iw rozglądała się za pracą, która dawałaby jej zarobek, a równocześnie byłaby w miarę niezależna. Chodziło o to, by nikt nie sprawdzał autentyczności jej papierów. - Naucz się robić na drutach - doradziła siostra Witka, która teraz, po śmierci brata, starała się nam pomóc. - Jeden sweter tygodniowo i można żyć. Już po pierwszych próbach Iw stwierdziła, że nie jest to praca dla niej. - Brak mi cierpliwości, a poza tym wciąż mam wrażenie, że mogę wykłuć sobie oko. . . Domowa produkcja papierosów wydawała się bardziej atrakcyjna. Na bibułkę wysypywała tytoń, skręcała, kleiła i. . . sama wypalała, jak przystało na nałogowego palacza. Julia przyglądała się ze sceptycznym uśmiechem jej usiłowaniom, ale Iw wciąż udawała, że wierzy we własne siły. Nadzieję pokładały w artystycznym cerowaniu i łapaniu oczek w pończochach. . . Ponieważ podczas wojny zdobycie jakichkolwiek nowych pończoch stawało się coraz trudniejsze, wiele pań z towarzystwa próbowało zarabiać na życie, reperując zaciągnięte, dziurawe pończochy. Praca ta wymagała dużej sprawności palców, dokładności i doskonałego wzroku. Julia wracająca z nocnych dyżurów i zajmująca się również moją małą osobą, ilekroć pochylała się nad pończochami, przewlekając jedwabne lub bawełniane niteczki wątku i osnowy, po kilku- nastu minutach zaczynała ziewać i usypiała. Iw początkowo łapała oczka z wielkim zapałem, szybko się jednak rozczarowała. Nawle- kane niteczki wymykały się, uciekały i oczka, zamiast się zmniejszać, rozrastały się i powięk- szały do wielkości ogromnych dziur. Pończochy były już nie do uratowania. - Nie zostanę na pewno łapaczką oczek. - Iw wydęła pąsowe usteczka, ze złością zerkając na Julię. - Co za los, a tak bardzo chciałam mieć własne pieniądze i być w pełni niezależna od ciebie. Również nawlekanie koralików nie stało się twoją ulubioną czynnością. Srebrzyście lśnią- ce szklane perełki nanizywałaś na konopne sznureczki. Ślamazarnie, powolnie, niechętnie, pojękując z cicha. - To nie dla mnie. . . W ten sposób nie zarobię nawet na bochenek chleba! - krzyknęłaś, wrzucając do koszyka ledwie zaczęty sznur koralików. Kilka tygodni później Julia zabrała cię do szpitala. - Nie wyobrażam sobie ciebie w roli pielęgniarki, ale jeżeli chcesz spróbować, proszę - stwierdziła sceptycznie. - Tak. Chcę spróbować. Musisz dać mi szansę. . . - stwierdziła Iw buńczucznie. - Proszę bardzo, chcę jednak, żebyś wiedziała, że nie widzę cię w roli siostry miłosierdzia - westchnęła Julia. W szpitalu otoczyła cię ostra woń lizolu, środków opatrunkowych i dezynfekcyjnych, a także kwaśny smród rozgorączkowanych ciał. Już wchodząc do budynku, omal nie zwymio- towałaś. Nie przyznałaś się jednak przed Julią do tej słabości, a przeciwnie, uśmiechnęłaś się nieco sztucznie, chcąc ją uspokoić. - Dam sobie radę. Na pewno! - oświadczyłaś dziarsko. - Chodź, przedstawię cię panu doktorowi. - Julia zaprowadziła cię do ordynatora. - Panie doktorze, to moja córka, chciałabym, żeby spróbowała pracy w szpitalu. - Rozumiem - lekarz skinął głową i zwracając się do Iw, powiedział cicho: - Pani mama cieszy się w naszym szpitalu najlepszą opinią. Jest pielęgniarką z powołania, a to zdarza się bardzo rzadko. - Och, nie wiem, czy podołam wszystkim obowiązkom, ale postaram się nie zawieść ocze- kiwań - Iw plątała się nieco w deklarowaniu swego słomianego zapału. 104 - Cóż, gdyby mogła pani ofiarować naszemu szpitalowi chociaż część takiego poświęcenia jak pani matka. - Lekarz z wyraźnym zachwytem patrzył na zgrabną figurkę nowej pielę- gniarki. - Słyszałem, że pani była kiedyś tancerką. W wojennych warunkach nie każdy ma ochotę, by na scenie oglądały go obce nam oczy. . . Czy dlatego chce pani pracować w naszym szpitalu? - Tak. . . Oczywiście. . . - bąknęła Iw niepewnie. - Podczas wojny pracy jest wiele. . . Cóż, może pani wytrwa - w jego głosie usłyszałaś po- wątpiewanie. - Niech pani pokaże córce, na czym polega nasza praca - zwrócił się do Julii. Najbliższa sala. . . Na łóżku jeszcze ciepły, brudny trup, pościel w ropie, moczu i kale. Twa- rzyczka Iw staje się coraz bledsza. . . - Włóż maseczkę - mówi Julia. - Sanitariusze wyniosą ciało za chwilę, a ty posprzątasz. - Sama? Myślałam, że będziemy pracować wspólnie! - jęczy błagalnie Iw. - Dobrze. . . Pomogę ci tym razem. . . Julia ściąga z łóżka cuchnącą pościel. Iw stoi obok nieruchomo. Nieco później w sąsiedniej sali chory wymiotuje na podłogę żółcią zmieszaną z krwią. Obok stoi nieruchomo młoda pie- lęgniarka. - Niech pani to natychmiast sprzątnie! - dyryguje przechodzący lekarz. Iw nie odpowiada. . . Ściąga fartuch. Rzuca czepek niedbale na łóżko i odchodzi. - Nie dam rady - tłumaczy Julii przez łzy. - Tak naprawdę, to wcale nie chciałam być pie- lęgniarką, ale sądziłam, że ci pomogę, że się uda. . . - Nie przejmuj się - mówi Julia. - Przecież ciągle kręcą się przy tobie różni adoratorzy i zawsze możesz liczyć na ich pomoc. Wracają. . . Odbierają mnie od sąsiadki uśmiechniętego, z błyszczącymi, szczęśliwymi oczami. - Jak pani to robi, że mój synek po każdym pobycie u pani jest taki pogodny, wesoły i nieco rozbrykany? - pyta zadowolona Iw. - Staram się - odpowiada sąsiadka, skromnie spuszczając oczy. Nieco wcześniej bawiłem się piłką w pobliżu wału, kiedy niespodziewanie zaatakował mnie pies, szaro- biały foksterier gryfon. Wyciągnąłem rękę, a on rzucił się, przewrócił mnie i złośliwie capnął, ugryzł pod pachą. Krzyknąłem z bólu, pies uciekł, a ja, przerażony i zakrwawiony, wróciłem do szukającej mnie Iw. . . Płacz, złorzeczenia. Pies należał do lekarza z sąsiedniego domu, więc Iw natych- miast pobiegła tam na skargę. Doktor zalał rękę spirytusem, założył opatrunek i wyraźnie zniecierpliwiony wypchnął nas za drzwi. - Niech pani nauczy dzieciaka, żeby nigdy nie wyciągał ręki do obcego psa! - wrzasnął na pożegnanie. Dwa lub trzy dni później na wał przyjechały niemieckie budy z zakładnikami. Więźniów wyprowadzono na brzeg. Na moście pojawili się zielono umundurowani żandarmi z karabi- nem maszynowym. Ruch samochodów na drodze prowadzącej wzdłuż wału został zatrzymany. Stałem na balkonie razem z Iw. Julia zagłębiona w bujanym fotelu czytała książkę. - Do środka! Zamknąć okna! - wołali Niemcy. Iw zamknęła drzwi balkonowe i podeszła do uchylonego okna, Julia podniosła się, odło- żyła książkę, stanęła obok za firanką. A ja pochyliłem się nad szklanym kloszem, w którym dwie białe myszki wciąż wystawały na tylnych łapkach, podskakiwały i zadzierały głowy, wlepiając we mnie czerwone spojrzenia. - Odejść od okna, bo będziemy strzelać! - ostrzegał głos przez tubę. Iw cofnęła się. Julią wstrząsnęły dreszcze. Stały nieruchomo, skulone, ukryte za firankami. 105 Wsunąłem dłoń do klosza i białe myszki z nadzieją zaczęły wspinać się po moich palcach, kiedy rozległa się seria z karabinu maszynowego. Pierwsza długa. . . Druga znacznie krótsza. . . Trzecia nieco krótsza od pierwszej. Odbijały się te dźwięki wewnątrz szklanego naczynia, potężniały. . . Myszki, spragnione wolności, wspięły się na moje ramiona. Zdejmowałem je za ogonki i wkładałem z powrotem, a one wciąż gramoliły się do góry po mojej dłoni i rękawie. Iw i Julia milczały. Zza okna dobiegały suche echa niemieckich komend. - Wrzucają ich do samochodu! - Wywożą ich - szepnęła Julia. Milczały. To była bardzo dziwna cisza i nawet ja przestałem się odzywać, bawić, naprzykrzać. Kilka godzin później, chyba już po południu, Julia zabrała mnie na spacer na brzeg Wisty. Mocno, bardzo mocno ściskała moją dłoń. Zakrwawione kamienie, galaretowate skrzepy, stłuczone okulary. . . - Zapamiętaj! Trzyma mnie za rączkę tak mocno, aż boli. Nie przypuszczałem, że ma tak silne i twarde palce. Oślepia nas słońce. Wyrywam się i biegnę nad rzekę. . . Woda jest jasna, przejrzysta, pro- mienna. - Tam nie wolno spacerować! Odejść, bo zaczniemy strzelać! - rozlega się z wysoka głos przez tubę. Julia chwyta mnie za kołnierz i szybko umykamy w stronę domu. Po nocy świętego Jana zaczynały się moje duszności i ataki astmy. Rano kolumna Hi- tlerjugend maszerowała środkiem ulicy, radośnie wybijając obcasami rytm pieśni. Śpiewali tak donośnie, że zagłuszyli nawet mój astmatyczny kaszel. Uniesione twarze pełne zapału i wiary w nowy, wspaniały ład, spojrzenia wyniosłe i dum- ne, włosy z przedziałkiem, niemal u każdego zaczesane jak u ich wodza, rytmiczny ruch rąk i nóg, znamionujący zdecydowanie. . . Spójrz, Iw, jacy są przekonani o wyższości idei, której służą. Oni wierzą, że idą w przyszłość, w przyszłość, gdzie dla ciebie nie ma miejsca. - Przed nami tysiąc lat nowego porządku, jakbym słyszała ich marzenia. - W większości to dzieci folksdojczów. - Julia przygląda się obojętnie przechodzącej pod oknami, roześmianej kolumnie. Ciebie te umundurowane dzieci ze swastykami na opaskach niepokoją bardziej niż uzbro- jone kolumny żołnierzy, bardziej niż czołgi i samoloty z czarnymi krzyżami, kiedy przed kil- ku laty bombardowały twoją ulicę. - Uważają się za dzieci przyszłości, a jaka może być przyszłość stworzona przez takie dzieci? Pytanie pada w próżnię, bo Julia wyszła już z pokoju. Przeszli. . . Znowu słychać mój kaszel, chrypienie, rzężenie. . . Iw podaje mi syrop i jakieś proszki, które siłą wpycha do gardła. Krztuszę się, płaczę, w końcu zbolały i nieprzytomny odwracam się tyłem do okna i usypiam ze zmęczenia. - Może mu to minie, jak dorośnie, ale teraz niczego więcej zrobić nie potrafię - lekarz roz- kładał bezradnie dłonie, kiedy zupełnie niespodziewanie i bez zauważalnej przyczyny zaczy- nałem się dusić, krztusić, a nawet pluć krwią. Zostawaliśmy sami. Iw siadała przy mnie, całowała w czoło, przytulała i wsłuchując się w ciężki, mozolny oddech, mówiła cichym, spokojnym głosem, starając się wpłynąć na moją chorobę matczyną perswazją. - Nie powinieneś tak chorować. . . Nie masz już ojca, a ja nie mam męża. . . Wokół trwa woj- na, a my zostaliśmy zupełnie sami i musimy być bardzo, bardzo silni, żeby przez to wszystko przejść. . . Nie wytrzeszczaj tych oczu jak ryba, nie duś się, natychmiast przestań kasłać. . . Już! Przecież nie mogę wciąż faszerować cię proszkami, miksturami, syropami. Lekarstwa nie są 106 za darmo! Gdyby twój ojciec żył, mógłby się tobą opiekować, a t ymczasem wszystko jest wyłącznie na mojej głowie. Żyjemy tylko z ciężkiej pracy twojej babci Julii. Jesteśmy bardzo biedni. . . Zapamiętasz te monologi, zapamiętasz poszczególne słowa, zwroty, gesty. Wtedy nie oznaczały jeszcze konkretnych zdarzeń, sytuacji, pozornie nie miały większego znaczenia. - Ojciec nie żyje, twój ojciec nie żyje, gdyby żył twój ojciec. . . - Iw wypowiadała te zdania tyle razy, że byłem z nimi oswojony. Przyzwyczaiłem się do ich brzmienia i wydawały się oczywiste i zwyczajne, jak dla innych dzieci słowa „ tatuś ” , „ tata ” , „ ojciec ” . . . - Twój ojciec umarł na zapalenie płuc. Niektóre choroby są dziedziczne. Musimy więc uważać i na twoje płuca. Kaszlesz i kaszlesz, a ten głupi lekarz nie potrafi nic na to poradzić, tylko przepisuje ci kodeinę, efedrynę i jakieś idiotyczne syropy. Tyle mam z tobą kłopotów. Przestań się dusić! Słyszysz! Przestań natychmiast! Urzędowy świstek informujący, że Witek zmarł w Oświęcimiu na zapalenie płuc, stał się dla mojej matki argumentem w jej rozmowach, a raczej kłótniach z lekarzami. Siadała nieru- chomo, wpatrując się w dwujęzyczny, niemiecki i polski, papier z oficjalną wersją o śmierci mojego ojca i rozmyślała. Od czasu do czasu przypatrywała się krytycznie mojej schorowa- nej, lecz wciąż ruchliwej sylwetce, zagryzała wargi i popłakiwała. - Dziedziczenie. . . Słabe płuca odziedziczone po ojcu. . . Ależ Witek nie miał chorych płuc! - Chciałabym, żebyś był silny, twardy, mądry, żebyś umiał wygrać z losem i z życiem. Bo ja wciąż przegrywam, tylko przegrywam i nie wiem, czy kiedykolwiek wygram, chociaż tak się staram. . . Gdyby twój ojciec był przy mnie, gdyby żył. . . - wyszeptywała swoją gorycz. Jakie słowa docierały wtedy do mnie? Słowa „ śmierć ” , „ nie żyje ” , „ zmarł ” , „ umarł ” , „ zgon ” , „ zabity ” przyszły najwcześniej, dotarły najbliżej; najszybciej też uznałem je za codzienne, zwyczajne, niemal pospolite i obojętne. Słowo „ ojciec ” miało dla mnie znaczenie abstrakcyjne - nie znalem i nie pamiętałem pra- wie mojego ojca. Nie kojarzyłem wtedy określenia i pojęcia „ ojciec ” z żadną znaną mi i bli- ską osobą. Żywy ojciec trzymał mnie kilka razy na kolanach, kilka razy zabrał na krótkie spacery i pocałował. . . To wszystko. Za mało, abym zatrzymał go na dłużej w pamięci. Pojęcia „ ojciec ” nie łączyłem więc z konkretną osobą. Natomiast słowo „ śmierć ” było mi znacznie bliższe, niemal swojskie. Śmierć rozgniecionego na ścianie pająka. . . I mucha konająca w pajęczynie. . . I zdechła biała mysz wyjmowana za ogon ze szklanego klosza. . . I wyschnięty, zmumifikowany kot, który przeraźliwie cuchnął za murkiem ogrodu. . . I rozjechany na jezdni gołąb. . . Śmierć docie- rała do mnie również z rozmów Julii, Iw i tych nielicznych krewnych i przyjaciół, którzy cza- sami przychodzili do naszych kolejnych mieszkań. . . Oni jednak rozmawiali o śmierci ludzi, ja zaś oglądałem śmierć różnorodnych stworzeń i zwierząt. . . Chociaż po ostatnim spacerze nad Wisłą wciąż przypominały mi się plamy zakrzepłej krwi, błysk sł ońca w rozbitych oknach i strzępki galaretowatej substancji wśród kamieni. Kiedyś wiejska baba przyniosła olbrzymią jasnorudą kurę i przez uchylone drzwi widzia- łem, jak Julia ją zabija. Kura gdakała, krew płynęła, a moja babcia tępym nożem podrzynała gardło wyrywającemu się rozpaczliwie ptakowi. Rozpłakałem się i dostałem ataku astmy. . . Uspokoił mnie dopiero odurzająco pachnący ro- sół z makaronem i nieco twarde białe mięso. - Kwoki nigdy nie są smaczne - skomentowała Julia. Słuchałem więc opowieści o umierających i zabijanych ludziach z pewnym zobojętnie- niem. O Marku, młodzieńczej sympatii Iw, który zginął na uniwersytecie w Londynie podczas bombardowania, bo zlekceważył nalot i nie zszedł do schronu. O niemieckich żandarmach zastrzelonych przez kilku młodych 107 ludzi w wartowni przy placu Inwalidów. . . Z tej śmierci Julia wydawała się zadowolona. O śmierci teściowej, matki Witka, którą los ukarał sprawiedliwie za to, że źle cię potrak- towała - tak mówiła Julia do Iw. - A więc Witek został sierotą - westchnęła wtedy Iw. O bohaterskim Jakubie, co to zawieruszył się w getcie, którego już nie ma. - I po co mu to było? Kiedy wiesz, że przegrasz, nie walcz, tylko uciekaj. - Może przeżył? - zastanawiała się Iw. - Nawet jeżeli przeżył, to nie będzie już tamtym Jakubem. - Nie rozumiem. - Kiedy się wychodzi z piekła, nie jest się już tym samym człowiekiem, a na pewno nie nadaje się na męża. - Ależ ja nigdy tak o nim nie myślałam - zaprotestowała Iw. - Co też ci chodzi po głowie! Pamiętasz tamte rozmowy, fragmenty, okruchy rozmów o wszystkich, którzy zginęli w ukryciu, anonimowo. Odeszli lub znikali wywożeni w nieznane, zabijani, nie wiadomo gdzie i przez kogo. Wciąż tyle wysłuchiwałem o przeróżnych śmierciach, aż ja - mały, wymęczony astmą chłopczyk, ziewałem i usypiałem, jakby wszystkie te sprawy zupełnie mnie nie dotyczyły. Pod sufitem zamigotał motyl. Może schronił się tu przed skwarnym popołudniem. Jest zmęczony, fruwa niemrawo i niepewnie. Drobne, czarne literki zawiadomienia oddalały się i zbliżały, zamazywały i znowu stawały się wyraźne, tak wyraźne, że odczuwałaś ból oczu. Iw przetarła zaczerwienione, przemęczone powieki. . . - Za dużo czytasz, Iw, za dużo czytasz przy słabej nocnej lampce. Zepsujesz sobie wzrok i będziesz musiała, jak ja, nosić okulary. W twych myślach łączą się zdarzenia z książek ze zdarzeniami z twego życia i często nie potrafisz ich rozdzielić. Usiłujesz więc dokładniej przypomnieć sobie tamtą scenę sprzed wojny, spotkania, randki, pocałunki, bal w „ Europejskim ” , „ Adrię ” i „ Kaukaską ” , noce w ramionach Króla Tanga, kłótnie z Witkiem, których teraz się wstydzisz, spełnienia, momenty najszczęśliwsze. Dlaczego pamięć ściera się, zanika, obumiera. . . Nie ma tam obrazów, tylko pustka, jak białe ściany wynajmowanych mieszkań. Iw płacze. . . Często, usypiając, modli się o sen o Witku. - Boże, proszę cię, spraw, niech go zobaczę chociaż we śnie. I Witek przychodzi w rozpiętym jasnym garniturze, który nosi z tą niedbałą, artystyczną elegancją, uśmiechnięty, młody i silny. Obejmuje cię, czujesz jego oddech na szyi i tuż za uchem, na karku, wśród włosów. Tańczycie walca lub tango, zawsze tak samo, zawsze zgod- nie, płynnie, rytmicznie, do taktu niesłyszalnej melodii. Pragniesz tych snów, bo czujesz się w nich bezpieczna, jakby nie było wojny, okupacji, prześladowań, łapanek, śmierci. Z pokoju obok dobiega przytłumiony suchy kaszel. To astma męczy mnie nawet przez sen. Motyl przecisnął się wąską szparą między firankami i odlatuje. Codzienna porcja donosów daje ci poczucie władzy. Jeżeli istnieje wielu donosicieli, to ten naród rozpada się od środka, skłócony, rozdyskutowany, nienawidzący się, zawistny, niechęt- ny wszystkim wybijającym się i stojącym wyżej. Cóż za wspaniała świadomość, bliska pew- ność własnych racji, bo przecież ci, którzy te donosy piszą, wiedzą, że oskarżeni mogą zginąć. I po to chyba je piszą. . . Donos! Co za cudowna broń, dająca przewagę donosicielowi już na samym wstępie! A do- nos anonimowy tym bardziej. Podpis krępuje, krępuje i zobowiązuje obie strony. Donos bez podpisu pozwala rozwinąć fantazję i wyobraźnię. Można napisać wszystko, nie troszcząc się, czy ktokolwiek zechce sprawdzić fakty i daty. 108 Na donosach piszesz „ Sprawdzić ” , „ Sprawdzić koniecznie ” , „ Aresztować bez sprawdza- nia ” , „ Rewizja ” , „ Obserwacja ciągła ” , „ Śledzić podejrzanych ” , „ Tajne ” , „ Specjalne traktowa- nie ” . Często po aresztowaniu wszystkich osób związanych z przysłanym donosem okazuje się, że najbardziej podejrzany jest sam donosiciel. . . - Przecież to ja napisałem ten donos, więc jak możecie mnie aresztować? - przyznaje się donosiciel, a tobie chce się śmiać, bo to przecież przedni dowcip sytuacyjny. Commedia la finita. - Ja doniosłem. . . - Udowodnij, że właśnie ty. - To ja! Tylko ja wiedziałem. . . - Jeżeli tak dużo wiedziałeś i tylko ty wiedziałeś, jesteś najbardziej podejrzany z podejrza- nych. Mniej więcej jeden na sto donosów bywa podpisany prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Niekiedy jednak okazuje się, że podpis należy do schizofrenika lub innej osoby upośledzonej umysłowo. W takiej sytuacji nieważne jest, czy zawarte w donosie zarzuty potwierdzają się, czy nie, chociaż oczywiście sprawdzasz je na wszelki wypadek. Kierujesz nieszczęśnika do obozu, zalecając specjalne traktowanie, co w praktyce oznacza szybką śmierć, bez oficjalnego wyroku. Obłąkanych tolerujecie, gdy są bierni. Zbyt aktywni wariaci mogą stać się niebez- pieczni nawet dla najsilniejszej władzy. O tej porze przychodzi twój najbliższy przyjaciel i opowiada ci dowcipy. - Najbardziej przerażający sen gestapowca? Budzę się rano i okazuje się, że w nocy zosta- łem obrzezany. . . A tu przyjeżdża akurat inspekcja z Himmlerem na czele, bo ktoś doniósł, że wśród wysokich funkcjonariuszy gestapo znajduje się ukrywający się Żyd. Rozkazują więc wszystkim opuszczać spodnie. Włos jeży mi się na głowie, gdy obnażam przed nim swoją obrzezaną goliznę, a on, wskazując na mnie, krzyczy: „ To właśnie ten! To jego szukamy! ” Daremnie usiłuję wytłumaczyć, że nie wiem i nie rozumiem, jak to się stało. . . „ Nie jestem Żydem! ” - krzyczę. A oni śmieją się niedowierzająco. „ Dobrze, dobrze! My wiemy swoje! ” - odpowiadają szyderczo. Ten sen wciąż się powtarza, ja zaś czuję się coraz bardziej przestraszony. - A może ty rzeczywiście jesteś Żydem? Tyle że nie obrzezanym i stąd te twoje natrętne sny? Robisz się nagle podejrzliwy i mierzysz przyjaciela uważnym wzrokiem, mrużąc oczy. - Owal twej czaszki może nasuwać pewne skojarzenia. - Idiota! - wykrzywia się pogardliwie i kręci głową, ale ty już widzisz, że ziarno niepewno- ści zakiełkowało, bo kto może na pewno wiedzieć, czy dziadek lub babcia byli stuprocento- wymi Aryjczykami i czy nie grzeszyli, nie licząc się z konsekwencjami, jakie przyniesie ich potomstwu przyszłość Rzeszy Niemieckiej. - Jesteś pewien? - pytasz przekornie, wiedząc, że każde pytanie domagające się potwier- dzenia, własnej pewności siebie, niesie tylko niepewność. Ulice wydawały się normalne, spokojne, senne. W kwietniowym słońcu mokry, podesz- czowy bruk błyszczał oślepiająco, aż przechodnie mrużyli oczy. - Dokąd tak się spieszysz? - usłyszała pytanie i odwróciła głowę, ale w promieniu kilkuna- stu metrów nie było nikogo, kto mógłby się do niej odezwać. - Czy jestem wariatką? - to tylko własny szept. - Jeżeli nie, to kto pytał? Przyspieszyła kroku. Kilku mężczyzn obejrzało się niemal równocześnie za zgrabną dziewczyną, poruszającą się swobodnie i z gracją na szpilkach. Męskie spojrzenia sprawiają ci przyjemność. Lubisz, jak na ciebie patrzą, rozbierają cię wzrokiem. . . Obojętne, czy są to kilkunastoletni chłopcy, czy staruszkowie. . . Sprawdzasz swą kobiecość w ich oczach, bo tylko to liczy się naprawdę dla prawdziwej kobiety. Cieszysz się sobą, swą urodą, wdziękiem, sposobem chodzenia, wytwornymi gestami i ru- chami, które zwracają uwagę, przyciągają, budzą westchnienia. . . Jakie to kobiece! 109 Iw! Zaledwie przed miesiącem nadeszło zawiadomienie o śmierci męża. Jak ci nie wstyd? ! Powinnaś zapomnieć o szminkach, pudrach i kokieterii! - Czy przez to, że zginął mój mąż, przestałam być kobietą? - usprawiedliwiasz siebie samą. - Stałam się wdową, ale na pewno nie przestałam być kobietą! - A jednak ci wstyd? - to podpowiada twoje sumienie, poczucie uczciwości i przyzwoito- ści. - Odejdź! - lekceważąco odpędzasz swe sumienie, ale ono wciąż ci przypomina, że jest obecne, że czuwa. Z podwórza rozlegają się dźwięki ulicznej orkiestry. Harmonia, skrzypce, flet i twardy mę- ski baryton, nieprawdopodobnie fałszujący. Skręcasz, przystajesz przy znanej ci od lat cukierni i przez chwilę zastanawiasz się, czy kupić te wspaniałe pączki, które przez witrynę przywołują cię do wnętrza. Pokryte białym lukrem, brązowe, kuliste, wypieczone, a w każdym odrobina marmolady. I jak tu się oprzeć takim pysznościom! Wchodzisz i stojąc przy ladzie, zjadasz, a właściwie pochłaniasz trzy pączki, jeden po dru- gim. - Łakomstwo zwalczam z trudem, ale ulegam mu z radością - pomrukujesz podczas przełykania. - Proszę zapakować sześć - mówisz uprzejmie do żony właściciela cukierni - albo osiem, tak dziewięć. . . dziesięć pączków. . . Na pewno wszystkie zjemy. - Dwanaście - decydujesz ostatecznie. Wychodzisz z niewielką tekturową paczuszką. Odprężona, bezpieczna, zadowolona. . . Sprzyja temu rozjaśniona słońcem, spokojna ulica, tuląca się para zakochanych, staruszka wyprowadzająca na spacer ukochanego kundla, rikszarz prostujący szprychy w pokrzywionym kole sfatygowanego wehikułu, kominiarz, na którego widok odru- chowo chwytasz się za drewniany guzik płaszcza. - Na wojnie nie ma bezpiecznych ulic - przypominasz sobie słowa Witka. - Wszystkie uli- ce na wojnie są niebezpieczne. W torebce z krokodylej skóry, przewieszonej przez rękę, masz nową kenkartę, sporządzo- ną przez najlepszych, najcudowniejszych fałszerzy. Ta kenkarta oraz fałszywa przepustka dają ci właśnie poczucie spokoju i bezpieczeństwa, nawet po godzinie policyjnej. - Czy fałszywe dokumenty mogą ci zapewnić prawdziwe poczucie wolności? - Czemu nie! - odpowiadasz czupurnie. - Iw! W mieście, gdzie nikt nie jest pewny jutra, nie można być pewną siebie. - Iw! Na wojnie nie ma bezpiecznych ulic. - Nie nudź! - usiłujesz odpędzić te bezustanne przypomnienia odległych rozmów. Jak zwykle, chcesz zatrzymać się przed wystawą z butami, ale od dłuższego już czasu nie masz pieniędzy i czujesz się poniżona biedą. Nie przystajesz. . . Przechodzisz, odwracając wy- niośle głowę, chociaż naprawdę jesteś rozzłoszczona i rozgoryczona. Łaciaty pies macha przymilnie przeraźliwie długim, wychudzonym ogonem. Wyciągasz do niego rękę, a kundel podstawia łeb; wyraźnie pragnie, abyś podrapała go za uchem. Wsuwasz dłoń w szarą, szorstką sierść. I nagle ulica zmienia się, przeobraża. Przechodnie znikają w bramach, zamykają się drzwi sklepów. Stary handlarz ucieka, zostawiając za sobą zgubione torebki z cukierkami. Nawet inwalida bez nóg, żebrzący na rogu, umyka, podpierając się rękami. Wypełnione żandarmami budy przejeżdżają przez ulicę. Łapanka! - Nie możesz być pewna siebie, gdy nie ma bezpiecznych ulic. Psiak też uciekł, zwiał z podkulonym ogonem. Szybko cofasz się i pędzisz do sklepu z butami. Przez szybę dajesz znaki ukrytemu za ladą właścicielowi, ale on kręci głową. . . Nie otworzył! 110 Wracasz do cukierni. Już zamknięta. Naciskasz klamkę, ale nikt nie odpowiada. Może boją się otworzyć? A może umknęli na wszelki wypadek? Już są. Granatowi policjanci. . . Żandarmi. . . Cywile. . . Esesmani. . . Obstawili okoliczne ulice. Uciekający, zdenerwowani, po których widać przerażenie, wy- łapywani są natychmiast, legitymowani, zatrzymywani, bici. Zachowaj spokój, Iw, bądź pewna siebie i wyniosła właśnie teraz, właśnie teraz jest to po- trzebne. Jak być pewną siebie, kiedy paraliżuje cię strach? - Tędy, tędy - popycha cię żandarm. Na rogu usiłujesz wejść do znanej ci przechodniej bramy, skąd podwórzami wydostaniesz się dalej. Pan władza w granatowym uniformie zagradza ci butnie drogę. - Bardzo proszę, niech pan mnie puści, mam małe dziecko - błagasz. - Nie wolno, proszę zawrócić. - Ależ, proszę, niech się pan zlituje. - Won! - grozi, jakby chciał cię uderzyć. Wracasz. . . Na ulicy pełno ludzi i każdy pragnąłby się wymknąć. Pod ścianami leżą pakun- ki, do których nikt się już nie przyzna. - A co będzie, jeżeli poznają, że dokumenty są fałszywe lub jeśli zrozumieją, że nie jestem całkowitą Polką! I pojadą po mojego syna? Przecież jestem podobna do Żydówki - usiłujesz się uśmiechać, ale to tylko grymas. Próbujesz się cofnąć. Niestety! Żandarmi popychają cię już w kierunku szarozielonej budy wojskowej ciężarówki. . . Zszarzałaś, łzy napływają ci do oczu. Kogoś przed tobą biją. Ktoś krzyczy. Kogoś gonią. . . Szczekają policyjne psy. . . - Proszę wziąć mnie pod rękę. . . Rozglądasz się przerażonym wzrokiem. - Proszę wziąć mnie pod rękę, szybciej! - powtarza ten sam głos po niemiecku. Stanął przy tobie. Wysoki, uśmiechnięty, w szarozielonym mundurze, pachnie wodą ko- lońską. Unosisz głowę. . . Patrzą na ciebie przenikliwe, szaroniebieskie oczy, nad nimi daszek ofi- cerskiej czapki i niemiecki lecący orzeł z wydłużonymi skrzydłami. Uśmiecha się ponaglają- co, nerwowo. - Niech pani szybko bierze mnie pod rękę i zachowuje się jak. . . jak moja żona. Zrozumia- łaś. Bierzesz pod rękę nadstawione ramię oficera, a on przyciąga cię do siebie, przytula, mówi coś miłego, ty z wrażenia już nie rozumiesz tych słów. Omal nie wypuszczasz z ręki pącz- ków. . . Oficer podtrzymuje paczkę i jeszcze raz głęboko zagląda ci w oczy. Stara się być czu- ły, troskliwy. - Niech się pani mnie nie boi. Jestem przyjacielem. . . Naprawdę! Uśmiechasz się do niego niemal radośnie. . . Przytulona, przechodzisz z nim obok żandar- mów, którzy przetrząsają właśnie płaszcz jakiegoś staruszka i drą się niemiłosiernie na kilku- nastoletnią, szarą ze strachu dziewczynkę. Granatowi policjanci i rozstawieni żandarmi salutują. Dopiero teraz widzisz, że wszyscy ci ludzie są wpychani do samochodów. Ciebie też spo- tkałby ten los. Obszar łapanki został już za tobą, lecz ty nadal idziesz przytulona do ramienia oficera. Jeszcze się boisz. Nagle ogarnia cię głęboki wstyd. Boże, przecież to Niemiec! - Czy mogę odprowadzić panią do domu? Miasto jest dzisiaj niebezpieczne. - Tak - odpowiadasz. Idziesz przy nim coraz bardziej zażenowana, chociaż wiesz, że t o on, właśnie on, uratował ci dzisiaj życie. Być może, nie tylko mnie. 111 Przez ptasie uroczyska, bagna, leśne dukty znane jedynie zwierzętom też przetacza się wojna. Wszędzie niemal docierają ludzie z karabinami, szum motorów i ogień. . . Płoną trzci- ny, chaszcze, drzewa. . . Las cuchnący dymem, spopielony, zmartwiały, przypomina szare cmentarzysko opalonych kikutów i bezkształtnych pni. Woda wokół śmierdzi padliną. Roz- kładają się zabite ptaki, dziki, g zające, lisy, wilki i ludzie. . . Ludzkiej padliny znajduje się tu najwięcej. I wyobraź sobie, Iw, wyobraź i zastanów się, co wynika z tych przewrotnych rozmyślań i ze wspomnień? Do tych cuchnących popiołów, płonących torfowisk, bezimiennych grobów, miejsc umierania i zabijania zwierząt i ludzi, wciąż powraca życie, niezapominajki, kaczeńce, zawilce, motyle, ważki i ptaki. Ptaki, które nadal chcą tańczyć. Ptaki, którym taniec jest nie- zbędny do życia, konieczny do przetrwania, potrzebny do miłości. Co może wynikać z faktu, że na wypalonych bagnach znowu tańczą żurawie, czaple, bo- ciany, gęsi, kormorany, perkozy, kaczki? Czy rozumiesz, jak silna jest w tych małych opierzonych piersiach potrzeba tańca? Czy już wiesz, kto rozkazuje im tańczyć? Jaka siła, jaka potęga drzemie w ich ciałach, dziobach, pazurach, szponach, skrzydłach? Czy ta potrzeba tańca nie pochodzi od Boga? A może właśnie ów t aniec mówi o jego ist- nieniu? Czy nie jest najpiękniejsza, najwznioślejsza, a jednocześnie ni e dostrzegana, lekceważona przez ludzi, którzy już dawno nie rozumieją samych siebie? Co łączy cię z ptakami z bagnisk? I dlaczego z uporem i zacietrzewieniem wsuwasz stopy w baletki, zawiązujesz jedwabne tasiemki, stajesz przed lustrem i tańczysz, tańczysz, tań- czysz? Strzały. . . Echa. . . Partyzanci, żołnierze dezerterzy, kłusownicy, ukrywający się po lesie Żydzi, wszyscy, którzy tu się zaszyli, teraz zabijają i zjadają ptaki, bo próbują przecież prze- trwać i przeżyć. . . A ptaki tańczą nadal. Ze mną było coraz gorzej. . . Astma, opuchnięte powieki i wargi, wysypki, kaszel, nagłe go- rączki, ciągłe zapalenia migdałków, szmery w płucach, krwotoki z nosa. . . - Czarna rozpacz - pojękiwała Julia. - Wykończy się ten pani ukochany synek - mówił lekarz, rozkładając ręce w geście zupeł- nego poddania, bo tak naprawdę nikt nie wiedział, co mi właściwie dolega. - Objawy świadczyć mogą o różnorodnych schorzeniach, ale, być może, przyczyna jest jedna. Prawdopodobnie uczulenie - mówił młody lekarz, który badał mnie po raz pierwszy, a przez cały czas przyglądał się z zachwytem szczuplutkiej i delikatnej Iw, starającej się uważ- nie słuchać jego słów, a myślami krążącej daleko, w nieznanym tanecznym korowodzie. - On nie żyje normalnie jak inne dzieci. I w ogóle jest inny. Jakiś anormalny! Wstyd mi iść z nim do przyjaciół czy do sklepu. . . Kaszle, wymiotuje, raptownie dostaje krwotoku, jakby był gruźlikiem. Okropność! - Na pewno nie ma gruźlicy. Na wszelki wypadek zrobimy rentgen płuc. Chociaż. . . Płuca są czyste. . . Nie słyszę szmerów. . . - przykłada zimną słuchawkę do moich piersi. - A skąd ta gorączka, często wieczorem i w ciągu dnia ma podwyższoną temperaturę. I te wypieki na policzkach. . . I jeszcze ta okropna pobudliwość. . . Panie doktorze, przecież to mały chłopiec, a ta trzcinka między nogami podnosi się jak u dorosłego mężczyzny. On się onani- zuje, panie doktorze. Głosy i pomruki Julii, Iw i lekarza mieszały się z moim krzykiem donośnym i silnym, jak- by nic mi nie dolegało. I rzeczywiście czułem się doskonale. W przerwach między atakami astmy, napadami kaszlu, krwotokami, wysypkami, dusze- niem się i rzężeniem mój organizm funkcjonował normalnie, zupełnie jakby nic mi nie dole- gało. Przysłuchiwałem się burzliwej dyskusji babuni i mamusi z panem doktorem, zastana- wiając się, co z niej dla mnie wyniknie. Dotychczas bowiem łykałem wiele obrzydliwych specyfików, tabletek, syropów i mikstur, obkładany byłem bańkami, w tym również ciętymi, 112 a raz nawet jakiś felczer przyniósł pijawki i Julia przykładała mi je podczas ataku kaszlu w miejscach, gdzie znajdują się oskrzela. Przyznam szczerze, że te pijawki nawet polubiłem i kiedy falistymi ruchami przesuwały się w olbrzymim słoju po buraczanej marmoladzie, cmo- kałem z zachwytu. - Tak! - krzyknął lekarz, jakby dokonał nadzwyczajnego odkrycia. - To wiele tłumaczy i rzeczywiście może być przyczyną szeregu objawów i spraw trudnych do zrozumienia. - Co, panie doktorze? - ucieszyła się Julia, która każdą hipotezę dotyczącą mojego stanu zdrowia przyjmowała jak objawienie. - Ten przedwczesny rozwój płciowy. . . To może być przyczyną. Wyciągnęli mnie z łóżecz- ka, postawili na stole i z uwagą oglądali mojego ptaszka, który pod wpływem lekarskich oględzin stał się twardą, wyprężoną trzcinką. - Przepiszę ci brom, chłopczyku, to na pewno cię uspokoi - mówił lekarz. - A powinno też pomóc na dolegliwości astmatyczne i ową nienormalną pobudliwość płciową. A ponadto będziemy przetaczać ci krew, po dziesięć centymetrów dziennie z żyły do pośladka. . . To nowa metoda, stosują ją niemieccy lekarze. . . Cóż, możemy nie lubić Niemców, ale trzeba im przyznać, że nauki medyczne mają na niezwykle wysokim poziomie. - Panie doktorze, a co pan myśli o tych analizach krwi, gdzie jest tak mało białych ciałek. I ten mocz, w którym tak dużo białka. A może on ma cukrzycę? - pytała przestraszona Julia. Lekarz, który właściwie nic nie wiedział o przyczynach moich dolegliwości, starał się, jak to zwykle bywa z niedoukami, grać przed Iw i Julią rolę niemalże ojca medycyny. - Sądzę, że organizm chłopca nie jest dostosowany do takiego anormalnego popędu płcio- wego, jaki już wykazuje. . . Dlatego też wiele objawów może wydawać się niezrozumiałych. Zastosujemy najnowocześniejszą kurację. A brom na pewno chłopcu nie zaszkodzi. W słoneczne popołudnie tamtego dnia Julia podała mi po raz pierwszy stołową łyżkę lekko słonawego płynu, którą połknąłem niechętnie, krzywiąc się i krztusząc. I tak zaczęła się okrutna bromowa kuracja, po której siedziałem naburmuszony i lekko otępiały i tylko moja różowa trzcinka nadal prężyła się jak tygrys do skoku. Przy kuracji bromowej, przetaczaniu krwi i różnych ohydnych tabletkach, które łykałem, właśnie ów przedwcześnie dojrzały narząd był jedynym źródłem miłych doznań, marzeń i przyjemności. Na szczęście, Iw i Julia powierzały mnie sąsiadce, prosząc o opiekę, a ta uczynna kobieta poświęcała mi wówczas wyjątkowo dużo uwagi, sprawiając rozkosz dotykami dłoni i ust. Wracałem od niej szczęśliwy, wesoły, rozbawiony, a Julia natychmiast wlewała we mnie brom, pielęgniarka zaś szprycowała mój pośladek moją własną krwią, przed chwilą pobraną z żyły. Usypiałem jednak szczęśliwy, marząc, że jutro, być może, znowu powędruję w rozkosz- ne ramiona pani Olimpii. Któregoś dnia nastąpiło dramatyczne wydarzenie, które po raz pierwszy pozwoliło mi przeżyć prawdziwą męską zazdrość. Iw wzięła mnie na rękę i zapukała do drzwi mojej uroczej opiekunki. Otworzył potężny półnagi dryblas o różowej twarzy i sumiastym wąsie. Zmierzył nas pogodnym wzrokiem, a tuż za nim ukazała się pani Olimpia w czarnej koszulce. - Och, dziś nie - powiedziała cicho i pieszczotliwie, opierając się o tors osiłka. - I chyba w przyszłości też już nie. . . Rozumie pani? - Gratuluję - powiedziała nieco zaskoczona i mocno niezadowolona Iw. - Ale cóż, on by chyba nie przeszkadzał. - Przeszkadzałby, przeszkadzałby - mruknął nowy narzeczony pani Olimpii i zamknął drzwi przed nosem Iw. - Cholera! Co mam z nim teraz zrobić? - pytała rozzłoszczona Iw, patrząc na Julię. - Prze- cież jesteśmy umówione. . . 113 - Trudno - Julia rozłożyła ręce. - Jakoś sobie poradzimy. Musisz dziś wrócić szybciej. A te- raz damy mu podwójną porcję bromu, to zaśnie. Podwójna porcja bromu wprawiła mnie w stan bliski letargu. Leżałem wściekły i zawie- dziony, pełen nienawiści do tłustego, białego faceta, który nas rozdzielił. Jakże teraz pragną- łem dłoni i ust naszej ukochanej sąsiadki. Kiedy kilka dni później, idąc z Julią, spotkaliśmy na schodach panią Olimpię i osiłka w granatowym garniturze i krawacie, niewiele myśląc, plunąłem mu na rękaw, śliniąc się, pą- sowiejąc i smarkając jednocześnie. - Jaki niegrzeczny chłopiec - powiedział osiłek. - A wyglądał tak przyjemnie. - Moje ty maleństwo - powiedziała czule pani Olimpia i musnęła ustami złoty loczek nad moim czołem, co wprawiło mnie natychmiast w stan nieprawdopodobnego podniecenia i niemal świadomych pragnień. - Wyrośnie z ciebie prawdziwy mężczyzna. We dnie, w nocy, podczas snu tęskniłem wtedy do tej dojrzałej, zepsutej do szpiku kości cudownej kobiety, która chroniła mnie przed wpływem bromu i głupich lekarzy. . . Daremnie. Już nigdy więcej mnie nie pocałowała, a ja mogłem tylko z daleka pluć na jej potężnego męż- czyznę. I zazdrościć. . . Wkrótce po tamtym spotkaniu wyjechali i więcej jej nie spotkałem. . . Marzyłem tylko o delikatnej dłoni, zdecydowanych czerwonych ustach i przejrzystych zielonopiwnych oczach, patrzących na mnie z miłością. Przeżywałem pierwszą głęboką depresję, gorycz, załamanie i przeogromną zazdrość. Szprycowany bromem, kodeiną na kaszel i własną krwią przetaczaną z ręki w pośladek, leża- łem, wpatrując się w sufit i bezmyślnie pociągając za sznurki tekturowego pajaca w stroju przypominającym Pierrota czy Arlekina. . . - Co się z nim dzieje? - pytała przerażona Iw. - Nie wiem. - Lekarz chyba rzeczywiście nie wiedział. - Ale może by tak zwołać konsylium. Mam dwóch wybitnych kolegów, w tym jed- nego, który zajmuje się psychoanalizą. Kilka dni później konsylium medyków zadecydowało, że powinienem zmienić nieco tryb życia, stać się bardziej aktywny, a najlepiej, żebym częściej bawił się z innymi dziećmi. . . - Taki chłopiec potrzebuje kontaktów z ludźmi - grzmiał lekarz staruszek, całując Iw po rękach. - Przy zabawie zapomina się o chorobie. - Tu niedaleko, na Francuskiej, jest przedszkole muzyczne - zaproponowała Julia. - Może nauczy się grać na pianinie. O nauce gry na tym wspaniałym instrumencie niestety mowy nie było. Nauczycielka ryt- miki stwierdziła, że nie mam słuchu, a instrumentem najbardziej odpowiadającym mojej wrażliwości muzycznej będzie bęben. Zasiadłem więc z bajecznie kolorowym bębnem pośrodku sali, a wokół mnie przesuwał się korowód dziewczynek i chłopców z flecikami, organkami, skrzypeczkami, akordeonami. . . Ktoś z boku grał na pianinie. - Uderz w bęben, chłopczyku - powiedziała nauczycielka, marszcząc brwi. Spojrzałem na nią ponuro i sennie, bo przecież nadal codziennie rano i wieczorem łykałem brom w ramach walki z moimi niezdrowymi popędami. - Uderzaj, chłopczyku, pałeczkami w bęben do taktu - powiedziała powtórnie nieco suro- wiej. - Proszę cię, baw się grzecznie razem z nami. Westchnąłem głęboko, a oczy z nagła zaszły mi łzami, bo rozczuliły mnie wspomnienia pieszczot pani Olimpii. - Wal w ten bęben! - wrzasnęła nauczycielka pąsowa z gniewu, a do stojącej z boku Iw syknęła: - Ale ma pani matoła, gratuluję. Uderzyłem ze złością, z gniewem, z nienawiścią, z rozgoryczeniem. . . Malec, który był już małym mężczyzną. Był, chociaż jeszcze nie powinien nim być. Waliłem pałeczkami z taką furią, aż bęben pękł i powstała dziura, w której utknęła jedna z pałeczek. Wszystkie dzieci, 114 nauczycielka oraz Iw patrzyli na mnie w osłupieniu. A ja przez chwilę dyszałem ciężko, a następnie zapadłem w bromową drzemkę. - Co za rozjuszony, wściekły tępol - syczała nauczycielka. - On kompletnie nie czuje ryt- mu! Więcej do muzycznego przedszkola nie poszedłem. Iw wstydziła się mnie tam zaprowa- dzić. - Chyba ten brom działa tak otępiająco - powiedziała wieczorem Julia. - Trzeba zmienić ku- rację, bo wyrośnie na idiotę. I tak pozostało mi przetaczanie krwi i inne środki antyastmatyczne. Brom chwilowo od- stawiono na półkę, a ja z jeszcze większym zapałem rozglądałem się za kobietami podobnymi do pani Olimpii. - Spójrz tylko - Lili odwróciła twarz, kierując wzrok w stronę szczupłej, nieco pochylonej do przodu kobiety, o szarej cerze i mocno podkrążonych oczach, która przechodząc przez jezdnię, z daleka pomachała jej dłonią. - Ta kobieta była fordanserką i ma na koncie aż osiemnaście skrobanek. . . Tak, opowiadała mi o tym bez zażenowania, a przecież. . . cóż. . . Ja nie umiem o tym mówić tak otwarcie. Pomyśl tylko. Każdy tak się teraz boi o swoje życie, a ona, być może, myśli już o dziewiętnastej skrobance i uważa, że wszystko jest w porządku. Trzeba mieć twardy charakter, żeby tyle znieść i to bez wyrzutów sumienia. Pobladłaś, Iw, zaschło ci w gardle. Nagle wyobraziłaś sobie, że zajdziesz w ciążę z Edwar- dem. . . A wtedy? Na pewno ją wyskrobiesz - Iw! Źle się czujesz? Co się z tobą dzieje? - pyta przestraszona Lili. - Nic. . . Po prostu boli mnie głowa - odpowiadasz z osowiałą miną i usiłujesz się uśmie- chać. - Mam lekkie zawroty. I czarny śnieg przed oczami. Lili dotyka twojej twarzy, głaszcze po skroni i przez chwilę wydaje ci się, że dostrzegasz w jej oczach pożądanie. Czyżby była lesbijką? Jest tak śliczna, że chyba bym jej uległa. - Jaka ty jesteś szczęśliwa, że tańczysz - mówisz z wyraźną zawiścią w głosie. Dłoń Lili zatrzymuje się. . . Wlepia w ciebie duże niebieskie ocz y, współczujące, posmut- niałe. - Tańczę, to prawda, tańczę w knajpie dla Niemców, ale tańczę. Gdybym przestała, to nig- dy bym już do tańca nie wróciła. . . Och, przepraszam cię, Iw, ty przecież nie tańczysz, musisz się ukrywać ze względu na pochodzenie. Zbyt wiele osób cię zna, zbyt wielu mężczyzn za- pamiętało cię z czasów, gdy tańczyłaś pierwsze solówki w „ Adrii ” . . . - Nie wrócę już do tańca - cichy szept Iw drży w uszach Lili. - Wiem, że nie wrócę, cho- ciaż będę próbowała. - Ależ wrócisz. - Wątpię. Zmieniłam się. Moje ciało się zmieniło. Kręgosłup jest nie tak elastyczny. Mo- stek wykonuję z trudem, szpagat z lękiem. Boję się piruetów. Nie jestem już tamtą Iw. . . Sta- łam się ociężała, nerwowa. Męczę się szybciej i nie mogę złapać oddechu już po kilkunastu podskokach. Zwierzasz się, odkrywasz swoje małe, gorzkie tajemnice i nagle ogarnia cię gniew, bo czujesz się zapędzona w ślepą uliczkę, bez wyjścia, bez szans. - Tańczę w domu, ale co to za taniec przed lustrem, przed tym moim ciągle głodnym boba- sem, który wciąż ma jakieś wysypki lub ataki kaszlu. - Mówisz o nim, jakbyś go nie kochała. - Kocham go, ale po porodzie tańczyłam inaczej, bez tej lekkości. . . Może bardziej ekspre- syjnie, ale już nie z taką łatwością jak poprzednio. Nie mam do niego żalu, ale gdybym go nie urodziła. . . - Przestań, Iw! Masz wspaniałego syna. - Lilii jest wyraźnie wzburzona. Niedawno trzymała mnie na kolanach. Czteroletni brzdąc wykorzystał rozchylenie bluzki i ustami musnął jasnoróżową pierś. Lili oszołomiła mnie złocistością swych włosów. - Czy on jeszcze ssie pierś? - spytała rozbawiona Lili. 115 - Ależ skąd, przecież jest za duży. - A jednak chwycił mnie ustami za pierś. . . Mały zbereźnik! Stały nade mną roześmiane, a Lili wycisnęła na moich ustach pierwszy prawdziwy kobiecy pocałunek, który obudził we mnie niezwykłe, nieznane i nie uświadomione tęsknoty. Od tamtego czasu wciąż marzyłem, że jasnowłosa przyjaciółka mojej matki znowu pojawi się w naszym domu, obejmie mnie, przytuli i pocałuje. Była jedyną blondynką wśród kobiet, które znałem, i to mnie chyba pocią- gało w niej najbardziej. Iw pokręciła głową w taki sposób, że Lili nie mogła się zorientować, czy rzeczywiście uważa mnie za wspaniałego syna, czy też za zbędny balast w swym życiu. Zmarszczyła gniewnie brwi. - Uważam, że twój syn, Iw, wyrośnie na dzielnego i silnego mężczyznę, a to, że teraz cho- ruje, to chyba normalne w tych nienormalnych czasach. - Oczywiście, że go kocham - przyznała Iw. - Ale dostarcza mi nieprawdopodobnie wielu zmartwień. Nadszedł właśnie kolejny czerwiec, a kiedy rozkwitają kasztany, robinie, jaśminy i sto in- nych drzew i traw, moje płuca nabrzmiewają, bolą, kurczą się i rozciągają w przerażającym astmatycznym kaszlu. - Koszmar! - szepnęła Iw, przypominając sobie mój ostatni atak astmy, kiedy wydawało jej się, że nadchodzą ostatnie chwile życia jej synka. - Wiesz, on ma niekiedy kłopoty z oddychaniem. Lekarz proponuje, żeby usunąć mu mig- dałki - tłumaczy zapatrzona w szeroko rozwarte oczy szczerze współczującej mi Lili. - Na szczęście, moja matka jest od dwudziestu lat pielęgniarką, a więc właściwie mamy w domu lekarza. - Biedny malec, śliczny, chociaż chorowity - Lili rozczula się nade mną. - Zazdroszczę ci takiego syna. Żegnają się, odchodzą. Lili wraca do „ Adrii ” , gdzie co wieczór tańczy tylko dla Niemców, a także dla tych, którzy w nowych czasach postanowili zostać Niemcami za wszelką cenę, wyszukując odpowiednich germańskich przodków, a nawet fałszując w tym celu dokumenty. Lili zniknęła za rogiem, a ty, smutna i zamyślona, powoli idziesz wzdłuż wystaw tej najele- gantszej ulicy Warszawy. - Właściwie to mogłabym zostać folksdojczką - stwierdziła Julia. - Gdyby nie małżeństwo z twoim ojcem, mogłabym jeździć tramwajami „ Nur für Deutsche ” , żreć w knajpie „ Nur für Deutsche ” i zachowywać się jak dama kupująca wyłącznie w sklepach „ Nur für Deutsche ” . - Jesteś obrzydliwa! - mówi z pogardą Iw. - Obrzydliwa i wstrętna. - Masz rację - Julia spuściła oczy, a ty wiesz, że myśli o Helenie, o Marku, o Witku, o wszystkich zabranych do getta, o tobie. - Przepraszam cię za to podłe gadanie. Witek! Jakże podobną sylwetkę do niego ma ten pan idący przed tobą. Przez chwilę chcesz dotknąć jego ramienia. . . Wyciągasz dłoń i nagle przypominasz sobie, że Witek umarł w Oświęcimiu, nie istnieje i nigdy nie zobaczysz go już żywego. - Co się z tobą dzieje, Iw? - dźwięczy ci w uszach zatroskany głos Lili. - Czy to możliwe, żebyś zapomniała o śmierci Witka? Wśród przechodniów nie widzisz znajomych twarzy. Jeszcze przed dwoma, trzema laty poznawałaś dawnych znajomych oraz tych licznych nieznajomych znanych tylko z widzenia. Teraz twarze są obce, napięte, przeważnie bez uśmiechu. „ Wojna przetrzebiła i twarze, i dusze ” - napisałaś to zdanie w jednym z zeszytów, w któ- rych próbowałaś pisać piosenki. - Tak, wojna niszczy i twarze, i dusze. Prosto na ciebie idzie mężczyzna w szarym prochowcu. Skąd go znasz? Wpatruje się w twoją twarz z takim uporem, że nie masz wątpliwości. To przecież. . . Czy to możliwe, żeby to był ten właśnie komunista, którego postrzelił wówczas twój znajomy agent dwójki? 116 Ręce trzyma w kieszeniach rozchylonego płaszcza. Może ukrywa tam rewolwer? Czoło ma zmarszczone, twarz pełną nerwowego napięcia. Boi się? Może mnie t ak s i ę obawi a? Uśmiechnij się, Iw, na wszelki wypadek. Uśmiechnęłam się, lekko rozchyliłam wargi, a on szybko wyciągnął lewą dłoń z kieszeni i przyłożył palec do ust. - Rozumiem - wyszeptałaś i skinęłaś głową, a on odwrócił się i szedł teraz przed tobą szybkim, zdecydowanym krokiem, jakim chodzą maszerujący żołnierze. Nie powinien tak chodzić, bo może zwrócić na siebie uwagę jakiegoś szpicla - pomyślałaś, lecz on skręcił nagle do trzeciej czy czwartej bramy, tuż za kawiarnią, do której przychodziłaś na najlepsze pączki w Warszawie. Rozglądasz się i szybko wbiegasz między pachnące świeżą farbą ściany. Nikogo nie ma. Idziesz dalej i po chwili znajdujesz się na cichej, spokojnej uliczce, gdzie jest tylko kilka nie- wielkich sklepów i postój lśniących lakierem, czarnych dorożek. Stąd wyjeżdżałaś niekiedy z Witkiem na spacery po eleganckich ulicach Warszawy. Dziś stoi tylko jedna dorożka. Stary wozak z czerwoną, buraczaną twarzą podstawia ku- bełek z wodą pod pysk konia. - Jestem tutaj. Głos dochodzi z dorożki. Twój dawny znajomy siedzi wtulony w miękkie siedzenia. - Wejdź, nie bój się mnie. . . - zaprasza uśmiechając się sztucznie, a tobie robi się głupio, bo nigdy nie byliście na ty. - Nie boję się - siadasz obok niego z duszą na ramieniu. Gdyby teraz złapali was Niemcy lub granatowi policjanci, byłabyś zagrożona podwójnie. - Przepraszam - mówi jakby zażenowany, - Ale znajduję się w dość skomplikowanej sytu- acji. . . Jestem w Warszawie od dwóch dni i kilka kontaktów mam już spalonych. Chciałem prosić panią o przechowanie tej paczki. Odsuwa koc zakrywający ceratową torbę, podobną do tej, z jaką Julia wychodzi codziennie do sklepów. Torba jest szczelnie zapięta i trudno się zorientować, co ukrywa. - Co jest w środku? - Bibuła i jeszcze coś - odpowiada, a w jego oczach pojawia się nagła podejrzliwość, jakby już żałował, że poprosił cię o tę przysługę. - Jeżeli pani nie chce mi pomóc, to możemy o wszystkim zapomnieć. - Pomogę panu - mówi Iw zdecydowanym tonem. - Ja też chcę mieć udział w tej wojnie. - Nie mam wyboru. Boję się, że pod kolejnym adresem może być kocioł. Inaczej nigdy nie prosiłbym o pomoc. - Patrzy na ciebie podejrzliwie. - Na pewno pana nie wydam - mówisz nieco urażonym tonem. Zastanawiasz się, namy- ślasz. Chce mnie zapytać, ale waha się, może boi. Czyżby zażenowanie, niepewność? Czego się obawia? - Nie wierzy pani chyba, że w Katyniu Sowieci wymordowali polskich oficerów? - zapytał i to przyniosło mu ulgę. . . - Nie wiem - odpowiada szczerze Iw. - Film był bardzo sugestywny. - Spreparowany przez niemiecką propagandę. To Niemcy ich zamordowali! - Nie wiem. . . - nie chcesz dyskutować. - Jak może pani mówić: „ Nie wiem ” ! - podnosi głos w zdenerwowaniu. - Nie sądzi chyba pani, że Rosjanie, bracia Słowianie. . . - Niechże pan przestanie! - Iw marszczy brwi. - Już pan zapomniał, że ci bracia Słowianie zajęli Polskę w zgodzie z Niemcami, ramię przy ramieniu. Gdyby nie to, że Hitler na nich napadł, do dzisiaj byliby jego wiernym sojusznikiem. - Niech pani tak nie mówi! - krzyczy z fanatycznym wyrazem twarzy. - Nie wolno! - Dlaczego? - pyta Iw. 117 Dorożkarz chrząka porozumiewawczo i kręci głową z dezaprobatą. Komunista rozgląda się wokół, jakby zdziwiony, że tak zaangażował się w dyskusję. Usiłujesz złagodzić wrażenie po tej chwilowej kłótni. - Pamięta pan. . . Wtedy. . . - Wtedy. . . Od razu przypominasz sobie postrzelonego leżącego z twarzą wykrzywioną bólem i nie- nawiścią. - Wtedy dostrzegłem w pani oczach współczucie, a może nawet pewną życzliwość. Czy to tylko pozorne wrażenie? - Nie. Rzeczywiście w tym momencie byłam po pana stronie - mówi Iw. - Mogę więc pani ufać? - Na pewno. Mój mąż zginął w Oświęcimiu. . . - Słyszałem, że widywano panią z niemieckim oficerem. Jakie surowe ma spojrzenie. - Wyprowadził mnie z łapanki. Uratował życie i mnie, i mojemu dziecku. . . - Rozumiem. . . Chociaż. . . to nie wypada. . . Długa chwila milczenia. Cisza staje się dokuczliwa. - Pożegnajmy się. Paczkę odbiorę ja lub ktoś inny. wydaje się obcy, zimny, obojętny. Głos ma rozkazujący, twardy, zdecydowany. Zastrzeliłby mnie bez mrugnięcia okiem i bez wyrzutów sumienia. Przyglądasz się jego dłoni, którą trzyma w prawej kieszeni. Unosi ją i widzisz palce zaci- śnięte na pistolecie. - To na wszelki wypadek - mruczy. - Proszę wybaczyć. Odchodząc z torbą, która nie jest aż tak ciężka, jak się spodziewałaś, czujesz na sobie jego uważne, kontrolujące spojrzenie. Tańczysz jak zwykle przed lustrem i przede mną. . . Dla lepszego samopoczucia, a może dla złudzenia, że przygotowujesz się do prawdziwego występu, włożył aś strój Colombiny, po- malowałaś usta, uróżowiłaś policzki, tuszem wydłużyłaś rzęsy, poczerniłaś brwi. Ustawiasz się jak do wejścia na rzeczywistą scenę. Patrzysz głównie w lustro, a więc nie widzisz moich oczu rozszerzonych zachwytem i pożądaniem. Wkładam palec głęboko w usta i ssę gwałtownie przy każdym twym obrocie, pochyleniu, zbliżeniu się do mnie. Gniewam się, bo dotąd nie spojrzałaś na mnie ani razu. . . Zasapana, zmęczona, niezadowolona, odchodzisz w końcu od lustra, ocierasz pot z czoła i wtedy nasze oczy spotykają się. . . Głaszczesz mnie delikatnie po włosach i nagle chwytasz za czuprynę i tarmosisz gwałtownie aż do bólu. Całujesz w czoło, wzdychasz i mówisz z niechę- cią: - Tak bardzo skomplikowałeś mi życie. Czy kiedykolwiek zatańczę jak kiedyś? Drzwi otwierają się i zaróżowiona z gniewu, zdenerwowana Julia wyciąga ku tobie szarą płócienną torbę. - Czy zwariowałaś, żeby przynosić coś takiego do domu? ! - krzyczy ze złością i wyciąga z torby garść zadrukowanych kartek. - Odezwa marszałka Stalina. O Boże! Twarz się wydłuża, blednie. Pod bibułą leżą laski dynamitu. Julia widzi je pierwszy raz w życiu, lecz od razu wie, do czego służą te żółtawe cygara. - Czy chcesz posłać nas wszystkich do Oświęcimia? Iw siada na tapczanie, obejmuje puchową poduszkę i płacze, płacze przejmująco, boleśnie, niemal skamle, jęczy, krztusi się szlochem. Jest nieszczęśliwa i załamana. - Co się z tobą dzieje, Iw? Co się z tobą dzieje? ! Julia i Iw czekały cierpliwie na zapowiedzianego posłańca. Po paczkę jednak nikt się nie zgłaszał. - Na razie schowamy ją w piwnicy i przykryjemy drewnem na opał - zaproponowała Julia. - Tam nikt jej nie znajdzie. Przeniosły, ukryły, przykryły starannie. . . I zapomniały. 118 - Trzeba się bawić. . . Właśnie teraz trzeba się bawić i starać o szczęście chociaż przez mo- ment - szeptała rozmarzona Lili, mrużąc piękne, jasnoniebieskie oczy. - Oczu zazdroszczę ci najbardziej. Tych oczu i tych słonecznych, jasnych włosów, błysz- czących jak wypolerowany, złoty hełm. Iw wpatrywała się w tęczówki przyjaciółki, odczuwając podziw wobec tej nieprawdopo- dobnej, najcudowniejszej niebieskości. - Czy nie poszłabyś w tym roku na sylwestra? - zapytała Lili, rozwierając oczy jak najsze- rzej, aby Iw mogła jeszcze dokładniej podziwiać ich piękno. - Czy wiesz, że masz oczy jak mój syn? Błękit w jego oczach jest nieco zimniejszy, chłod- niejszy o ton. Zazdroszczę ci twych oczu. Są aryjskie jak rzetelny, dobry paszport. - Nie żartuj, znałam wielu niebieskookich Żydów, a także Niemców o oczach brązowych, piwnych, ciemnych. Ty też masz piękne oczy, ciemnobrązowe, przejrzyste. Twój wzrok nie- kiedy mnie fascynuje. . . Dlatego tak podobasz się facetom. Jesteś śliczna, Iw, i nie powinnaś mi zazdrościć tych dwóch lazurowych lusterek, z których, przyznaję, jestem bardzo zadowo- lona. - Jaka ty jesteś szczęśliwa, Lili - westchnęła Iw. - Możesz tańczyć w „ Adrii ” , możesz wy- stępować, gdzie chcesz, nie musisz się nikogo bać, bo jesteś najbardziej germańska ze wszystkich tancerek, jakie znam. - O nie! - zaprotestowała Lili. - Mam za szczupłe biodra i uda, żeby móc uchodzić za ty- pową przedstawicielkę rasy germańskiej. One są potężniejsze, masywniejsze, inne po prostu. Jestem typową Słowianką i Polką. - Chciałabym się znaleźć na twoim miejscu. . . - Iw zaczęła kolejny wywód, czym wyraźnie zdenerwowała przyjaciółkę. - Dość tych skarg! - krzyknęła ostro. - Przestań narzekać. Papiery masz w porządku i nie musisz się teraz nikogo bać. Oczywiście, powinnaś uważać, z kim rozmawiasz. Nie wolno ci się afiszować, pokazywać tam, gdzie cię znają. Zapomnij jednak o rozpaczy, smutku i cier- pieniu. Zabaw się ze mną i z moimi znajomymi w sylwestra w Podkowie Leśnej. Iw patrzyła na szczebioczącą, uśmiechniętą Lili ze zdziwieniem i zakłopotaniem. Jak ona może proponować mi zabawę sylwestrową, wiedząc, że kilka miesięcy temu straciłam Witka, że jestem prawie Żydówką i mam fałszywe papiery? Dlaczego to robisz, Lili? Po co chcesz wydobyć mnie z tej studni strachu, podejrzliwości, niepewności, gdzie ukryłam się i chcę przeczekać wojnę w miarę bezpiecznie? Jestem czujna, podejrzliwa, ostrożna. . . Uważam, przewiduję, waham się, rozważam, ryzy- kuję zaś tylko wtedy, kiedy nie mam wyboru. A pójście na sylwestrowy bal, czy to nie ryzy- ko, ryzyko niepotrzebne? Dlaczego się waham? Dlaczego od razu nie odmówiłam? Dlaczego się nie oburzam? Dlaczego dyskutuję o tak absurdalnej propozycji jak ten bal? Jesteś młoda i bardzo ładna. Chcesz się bawić, kochać, być szczęśliwa, a wokół szaleje śmierć, wojna, okupacja, szmalcownicy, donosiciele, żandarmi. Chociaż o tym pamiętasz, chciałabyś zobaczyć siebie w pięknej sukni, na najwyższych francuskich obcasach, adorowa- ną przez tłum zakochanych, podziwiających cię mężczyzn. . . I tańczyć, jak tańczyłaś z Wit- kiem i Eduardem. Jak tańczyłaś na scenie „ Adrii ” , „ Kaukaskiej ” , „Colombiny ” . - Nie mam modnej sukni - mówisz wymijająco. - W co się ubiorę? - Ty nie masz sukni? - Lili chwyta się za serce. - A twoje wspaniałe kostiumy obszywane cekinami? A ta suknia ze złotej lamy do gawota? A gdybyś włożyła strój toreadora? Zresztą każda suknia leży na tobie wspaniale i obojętne, co włożysz. . . Jeżeli naprawdę masz aż takie kłopoty, to mogę pożyczyć ci którąkolwiek z moich nowych sukienek. . . Nie wymigasz się od tego balu! - Zapomniałaś chyba, Lili - mówisz szeptem i dramatycznie wstrzymujesz słowa - że je- stem wdową, noszę przecież żałobę po Witku i wciąż, wciąż o nim rozmyślam. - Ściszasz 119 głos jeszcze bardziej: - Rozmyślam też o tych wszystkich, których znałam, a którzy zginęli tam. . . - Dłonią wykonujesz nieokreślony gest w stronę dawnego getta. - Och! Zapomnij, a jeżeli nie możesz zapomnieć, powiedz sobie, że i tak nie mogłaś ni- czemu zapobiec i zaradzić, niczego zmienić, nikomu pomóc. . . - Źrenice Lili rozszerzają się jeszcze bardziej i przyciągają cię do tej ślicznej twarzy, wabią, kuszą. - Mogłabym się w tobie zakochać, Lili. . . Zapominasz o wspomnieniach, o rozpaczy, o poczuciu klęski. Przy tej jasnowłosej laleczce o przejrzystych, błękitnych oczach świat wydaje się przychylniejszy i lepszy. To nieprawda, złudzenie, fałsz! A ty, chociaż wiesz, ulegasz. - Słuchaj, Iw - głos Lili stał się niecierpliwy, jakby zagniewany. - Nie możesz wciąż roz- pamiętywać przeszłości, nie wolno ci ciągle rozpaczać. Jesteś młodą kobietą, inteligentną, elegancką, z dobrymi manierami. Musisz żyć normalnie. . . - Czy można normalnie żyć w nienormalnych czasach i w nienormalnym kraju? - Och! Bez pustosłowia, proszę. - Czy można normalnie żyć wśród nienormalnych ludzi? - Przestań, Iw. . . Wiesz, ta willa, w której będziemy się bawić, należy do jednego z moich znajomych, Niemca. . . Nie protestuj, proszę. Mogłabyś zaprosić t ego swojego znajomego z wermachtu. . . Jak on ma na imię? - Edward. - O właśnie. Mogłabyś zaprosić Edwarda. - Kiedy nie jestem z nim w tak bliskich stosunkach. Po prostu pomógł mi wtedy podczas łapanki. Unikam go. . . To on nalega, przychodzi, prosi o spotkanie, przynosi róże i tulipany. - Iw zarumieniła się, zawstydziła. - Bez kompleksów. Rozumiem twoje obawy, to przecież Niemiec. Za randki z wrogiem mogą ogolić głowę na pałę. Okropność! Łysa tancerka! - Lili, chichocząc, zakrywa twarz w udanym przerażeniu. - Naprawdę uważam, że pokazywanie się z niemieckim żołnierzem j est kompromitujące - Iw stara się mówić twardo i zdecydowanie. - Och, rozumiem cię, ale oni są tacy przystojni w tych czarnych i zielonych mundurach. Musisz przyznać, że są bardzo pociągający, eleganccy, niemal wytworni. - Owszem, ale to nie oznacza, że trzeba się z nimi pokazywać. - Przecież Edward wyrwał cię z łapanki, uratował ci życie? Czy nie powinnaś mu się teraz odwdzięczyć? Na pewno czuje się tu bardzo samotny. - A cóż obchodzi mnie jego samotność? - wzruszasz ramionami. - Samotność okupanta w okupowanym kraju? - Och, przestań! - Z błękitu padają gromy. - On może cię nie obchodzić, ale masz przecież syna i kto wie, czy twój niemiecki oficer nie przyda się kiedyś i tobie, i twemu dziecku. Już raz cię uratował. I dlatego powinnaś się zgodzić. Iw milczy. Argumenty ślicznej Lili powoli przezwyciężają wewnętrzne skrupuły Iw i wahania. - I wyobraź sobie, będzie prawdziwy francuski szampan. Kiedy ostatni raz piłaś prawdzi- wy francuski szampan? - pyta przewrotnie Lili. - Dawno. . . Jeszcze kiedy tańczyłam w „ Adrii ” . - A więc musisz przyjść, aby przypomnieć sobie oryginalny smak szampana. Dość już lę- ku, rozpaczy, rozpamiętywania. Jesteś młoda, ładna, ślicznie tańczysz. A więc. . . Dlaczego nie? Zgódź się! - Ależ, Lili - mówisz w końcu. - Oczywiście, chciałabym znowu tańczyć, bawić się i być szczęśliwa. Tylko nie wypada. . . Co ja mówię? To podle! Zaledwie kilka miesięcy po śmierci męża uwięzionego przez Niemców iść na sylwestra ze szkopami. To zwyczajne łajdactwo. . . To amoralne 120 - Jak nie chcesz, to nie. . . - Lili udaje obrażoną. - Sądziłam, że to również w twoim intere- sie, chyba warto mieć w twojej sytuacji znajomych, którzy mogą ci pomóc. Przecież masz syna. - Nie mówię, że nie chcę, po prostu dręczą mnie wyrzuty sumienia. - A więc zgadzasz się? - Chciałabym jeszcze pomyśleć, przemyśleć. . . - Rozumiem, że się zgadzasz! - głos Lili brzmi na przemian triumfująco i rozkazująco. Masz ochotę iść na tego sylwestra, bo pragniesz tańczyć, być podziwiana, piękna, podnie- cająca, chcesz pić szampana za własne zdrowie, a na pewno taki toast wzniosą zachwyceni tobą mężczyźni. Przecież zawsze tak robią. Lili wypowiada właśnie słowa, jakich oczekujesz, i dlatego tak chętnie słuchasz jej prze- wrotnych wywodów. Doskonale rozumiesz, że pójście na sylwestra z Niemcami, którzy aresztowali, uwięzili i, być może, zabili twego męża będzie moralnym świństwem. Jednak Lili swą gadaniną dostarcza ci alibi, którego potrzebujesz i szukasz. - Wiem, że chcesz iść - śmieje się złotowłosy błękit. - Gdybyś naprawdę miała skrupuły, to nie rozmawiałabyś ze mną tak długo, tylko wyszłabyś z pokoju wyniosła i zdecydowana. Mo- że nawet splunęłabyś na progu. Albo byś mi naubliżała, nawymyślała, trzasnęła drzwiami. . . Tymczasem ty chcesz, żebym cię namawiała, i zgodzisz się w końcu, mówiąc, że to ja ciebie namówiłam. To cię usprawiedliwi przed sobą. A naprawdę to nie jesteś nawet odrobinkę lep- sza ode mnie. Odwrotnie, jesteś gorsza, bo bardziej przewrotna i fałszywa, nawet wobec sa- mej siebie. Przestań grać przede mną rolę samotnej, owdowiałej patriotki i zgódź się na małą przygodę, o której przecież nikt nigdy się nie dowie. Czy nie mam racji? Lili! Lili! Jakże doskonałym jesteś psychologiem, jak dokładnie pojmujesz moje pobudki, opory wewnętrzne i kompleksy. Jak dobrze wiesz, czego chcę i czego się wstydzę! Czytasz w moich myślach. . . - Przekonałaś mnie - mówisz cicho. - Pójdę na tę sylwestrową eskapadę, trudno. - Paradna jesteś - parska śmiechem błękit i złoto. - Po prostu chcesz przeżyć przygodę z tym swoim Edwardem Kelle. Opowiedz o nim. Podoba ci się, prawda? - Tak, trochę tak. - Pochylasz główkę z obłudną skruchą. - Jest przystojny? - dopytuje się Lili. - Bardzo - rumienisz się. - Spałaś już z nim? - No, wiesz, to przecież wróg. - Wróg tych, którzy z nim walczą, ale ty chcesz mu ulec. Przecież to widać. Milczenie. . . Długie milczenie. Ona czeka na ostateczną odpowiedź, a ty starasz się odsunąć jak najdalej w czasie ten moment, kiedy powiesz „ tak ” . Chociaż już wiesz, że zgodzisz się na pewno, że chcesz się zgodzić. - Tak. Pójdę na bal i zaproszę Edwarda. . . Czy to nie dziwny zbieg okoliczności, że ten Niemiec nosi takie samo imię, jak najważ- niejszy i najbardziej kochany ze wszystkich moich kochanków? Wystarczy jego prośba lub gest, a zgodzisz się i oddasz mu siebie bez oporu. Mroźna, gwiaździsta noc i ty mocno przytulona do swojego kolejnego mężczyzny. Jak długo można bronić się przed miłością, przed pragnieniem rozkoszy, przed oczekiwaniem na małą chwilę szczęścia, dającą złudzenie, że nie jesteśmy samotni, a już na pewno nie tak sa- motni, jak sądziłaś w tych dniach rozpaczy, bólu i przerażenia po śmierci Witka. - Gwiazdy są dziś jaskrawsze, a niebo czarniejsze niż zwykle. A my. . . Edward obejmuje cię z czułością, którą przecież znasz, bo podobnie przytulali cię wszyscy twoi poprzedni męż- czyźni, wszyscy kochankowie, którzy wydawali się jedynymi, wyjątkowymi, i na pewno pra- gnęłaś ich najgłębiej i najszczerzej. 121 Jesteś romantyczny, sentymentalny, delikatny i gdyby nie ten twój obcy mundur, kochała- bym cię jawnie i szczerze, a tak będę drżała ze strachu, ze ogolą mi głowę, a nawet może i zastrzelą. Czy wiesz, o czym teraz myślę? Nie wiesz, wiem, że nie wiesz, bo żyjemy w różnych światach i t y po prostu mnie nie ro- zumiesz. . . - Iw, wiem, że straciłaś męża i że zabili go moi rodacy - stara się mówić jak najprostszymi zdaniami, bo wie, że twoja znajomość niemieckiego nie pozwala ci zrozumieć wyrażeń bar- dziej skomplikowanych. - Ale ja nie jestem twoim wrogim, nie chcę zabijać ani Polaków, ani Rosjan, ani Żydów. Mnie się nie musisz bać. Słuchasz, patrzysz mu w oczy, milczysz. Przenika cię dreszcz chłodu czy wątpliwości? Mróz jest tej nocy dotkliwy, drapieżny. Co ty tu robisz, Iw, wśród obcych? Z salonu dobiegają rozbawione głosy, śmiechy, śpiewy. - Chodź, bo się przeziębisz - otacza cię ramieniem. Otulona popielicami wchodzisz wprost do wypełnionego dymem i gwarem salonu. Lili podnosi rękę w romańskim pozdrowieniu. Czy to szyderstwo, czy tylko dostosowywa- nie się do otoczenia? Mężczyźni przebrali się na tę noc we fraki i smokingi. Tylko twój Edward i ci dwaj w czarnych mundurach pozostali sobą. - I co? Żałujesz, że przyszłaś? - pyta radośnie Lili. - Jest wspaniale! - Nie żałuję. Starasz się uśmiechać, starasz się cieszyć, pijesz szampana i tańczysz. I co z tego, skoro wciąż powraca do ciebie poczucie winy, wypełza z twoich myśli, i nawet kiedy wydaje ci się, że jesteś najbliżej zapomnienia, przecież pamiętasz. - „ Diable, pozwól mi zapomnieć! ” Skąd te słowa. . - Iw, czy ty naprawdę udajesz, czy naprawdę mnie nie pamiętasz? Ta piękna wysmukła kobieta o jasnej cerze, z długą, bursztynową lufką, na której końcu żarzy się papieros ze zło- tym napisem, wydaje ci się znajoma. Księżniczka w sukni ze srebrnej lamy - pomyślała Iw. Marszczysz brwi, starając się przypomnieć, gdzie i kiedy ją widziałaś. - Nie pamiętam, przysięgam. - Iw, przypomnij sobie! Z „ Adrii ” . . . Fordanserki. . . - Zinoczka! - Właśnie. To ja! Ogarnia cię paniczny strach, bo przecież Zinoczka wie, na pewno wie. Chyba widać to na twojej twarzy, bo Zinoczka uśmiecha się jakoś dziwnie. Zastanawia się, co powiedzieć. - Nie spodziewałam się spotkać cię tutaj - mówi nagle tonem pełnym nagany. - Nie przy- szłoby mi nigdy do głowy, że ty tutaj będziesz. Uśmiech zamiera ci na wargach. Twoje życie znalazło się w rękach, a raczej w ustach tej kobiety. Może mnie wydać? Po prostu ogłosi, że jestem Żydówką i już. . . Tych dwóch w czar- nych, gładkich mundurach zaraz się tobą zajmie. Kogo ci oni przypominają. . . ? Chyba tamtych dwóch staruszków M. i F. , znajomych Julii, tylko wygolonych, odmłodzonych i pewniejszych siebie. Typowi, rasowi Niemcy. . . - Nie bój się mnie - mówi szybko Zinoczka. - Nie denuncjuję przyjaciółek, a już na pewno nie doniosłabym na ciebie, po tym jak spałam z twoim mężem. . . Och! Nie rób takiej miny. Wtedy jeszcze był studentem. Z tobą się ożenił. Cóż, wygrałaś! Teraz nie żyje. A ty bawisz się tutaj, doskonale się bawisz, jak widzę, z tym przystojnym kapitanem. - Obrzuca wymow- nym spojrzeniem Edwarda. - Dziwię się tobie, Iw. - A sobie się nie dziwisz? - z ironią pyta Iw. - Sobie? Nie. . . Oni walczą z komunizmem. A mnie zniszczyli właśnie czerwoni, bolszewi- cy, komuniści. Mnie wolno być z Niemcami, ale tobie nie wypada. . . Twój mąż zginął. 122 - Co chcesz przez to powiedzieć? - Gorycz ściska ci gardło i mówisz spiętym, nieco pod- niesionym głosem: - Co ty wiesz o moim mężu? - Ciszej! - syczy Zinoczka, uśmiechając się sztucznie. - Powiem ci, jak się spotkamy. Ko- niecznie chcę się z tobą spotkać. Może pojutrze? - Białe tango! - ogłasza Lili, obejmując ramionami szyję F. Tak. . . To albo krewny owego naukowca- czarnoksiężnika, albo tamten stary profesor, tylko niebezpiecznie odmłodzony. Czarny mundur wysmukla, wyszczupla, przyciąga twój wzrok. - Co tak patrzysz na tego gestapowca? - oschle pyta Edward i marszczy brwi z zazdrością i wyrzutem, jakbyś chciała go skrzywdzić. - Przypomina mi kogoś - odpowiadasz niechętnie i chcąc naprawić złe wrażenie, pytasz z udaną pokorą: - Zatańczysz ze mną? - To chłystek! - Edward przytula cię w tańcu i wyczuwasz, że jest stuprocentowym męż- czyzną. - Naukowiec w mundurze. Słyszałem o jego eksperymentach na dzieciach, na karzeł- kach. - Na dzieciach? - dziwisz się i nagle ogarnia cię przerażenie. - Na żydowskich dzieciach - odpowiada Edward. - To specjalista w zakresie biologii rasy i właśnie w mózgach dzieci znajduje potwierdzenie swych teorii. On zabija dzieci dla ich mó- zgów. Liczy fałdy na korze mózgowej, porównuje, waży, mierzy. Iw blednie. Mam już cztery lata. . . Nadawałbym się zapewne do tych eksperymentów. Jestem silny, pomimo tych wszystkich uczuleń, astmy i krwotoków z nosa. Przytulasz się do Edwarda. Czujesz, jak się powiększa, przyciska do twego biodra. Tkani- nę munduru rozpycha ciepły, nabrzmiały kształt. Jeżeli twój syn trafi na F. . . ? A może jest to tamten F. , który przebył odmładzającą kurację hormonalną. Niewykluczone, że po to właśnie eksperymentuje, aby uzyskać hormon wiecznej młodości. Jeżeli trafi na F. , to zginie pocięty, pokrojony, z mózgiem zamkniętym w szklanym kloszu wypełnionym formaliną. Podniecił cię ten silny, obcy żołnierz w mundurze obficie skropionym wodą kolońską. Iw przytulona, zasłuchana w puls jego krwi, przepływając w tangu, którego nazwy nawet nie rozpozna, dojrzy w półmroku uchylone drzwi, w których, jak zdążysz się zorientować, znikały co pewien czas roznamiętnione, pragnące siebie pary, aby powrócić po pewnym cza- sie z roziskrzonymi źrenicami i lekko zburzoną fryzurą. - Chodź! - pociągniesz go za sobą, usta zamkniesz pocałunkiem, dłoń wsuniesz w spodnie i szybko rozepniesz guziki. Jego ręka już się znalazła między twoimi podwiązkami i przez chwilę zastanawiasz się, kiedy zdążył podciągnąć ci tak wysoko suknię, a ty nawet tego nie zauważyłaś. Palcami rozszerza twoje wnętrze, a ty pragniesz rozsunąć uda jak najszerzej. Szybko ściągnął ci majteczki i delikatnie popycha wprost na stojący pod ścianą tapczan. - Szybciej, szybciej - błagasz z półprzymkniętymi powiekami. Już. Czujesz w sobie twardość, sprężystość, wielkość cudownie cię rozdzierającą. Zagłębia się, zanurza gwałtownie i cofa, powtarza w nieskończoność te ruchy, dociera już niemal pod serce, aż wołasz, krzyczysz ze szczęścia. Myślisz nie tylko o nim, lecz i o tym pierwszym Edwardzie, i o Witku, i o agencie kontr- wywiadu, i o Jakubie, i o komuniście, i o lekarzu ginekologu, o wszystkich, którzy przez cie- bie przelecieli lub których wyobrażałaś sobie w roli swych kochanków, pozostawiając w tobie nie tylko nasienie, ale i odrobinę szczęścia, miłości, zaspokojenia, nadziei. Jakie to smutne, że nie jestem Niemką i nie mogę spędzić z nim reszty życia. - Kocham cię, kocham cię, Iw! - krzyczy Edward i opada na ciebie w błyskawicznym, cu- downym spazmie. Jak dotkliwie podnieca cię to, że jest wrogiem. Powinnaś go nienawidzić, a już zaczynasz kochać. 123 Nie odpowiem ci: „ Kocham ” , nie usłyszysz tego słowa, chociaż tak go oczekujesz, tak uważnie słuchasz, czy nie odnajdziesz jego śladów w moim przyspieszonym oddechu. Nie, Edwardzie, nie usłyszysz: „Kocham cię ” , chociaż przez moment chciałam to wykrzyczeć. Zawstydzisz się, Iw. Boże, jaka ze mnie kobieta, jeżeli jest mi tak dobrze z każdym face- tem! Co mogę poradzić na to, że jestem aż tak bardzo wrażliwa, wyczulona, spragniona ich męskości? Staram się udawać, że nie wywierają na mnie wrażenia, a tymczasem mogą ze mną zrobić, co chcą. . . Witek zabiłby mnie za to, że śpię z Niemcem. . . I miałby rację, miałby pra- wo, mogłabym jedynie prosić go o wybaczenie. - Iw, zdradziłaś mnie z Niemcem po mojej śmierci, jak ci nie wstyd! To hańba! - Jestem moralnym zerem, łajdaczką, prawie dziwką, całkowitą dziwką, zdzirą. Powiększa się, napręża, twardnieje, a ty zaciskasz na nim dłoń i ponownie wprowadzasz w siebie, aż do dna. . . Głębiej, jeszcze głębiej. - Kocham cię! - słyszysz jego wołanie i znowu chcesz przez chwilę odpowiedzieć mu, przyznać się, że ty też go kochasz. Gładzisz go tylko po włosach, całujesz i milczysz. - O czym tak myślisz, powiedz? Usiłujesz być jedynie szczęśliwa i zaspokojona. Uśmiechasz się. . . Być tylko szczęśliwą! - O czym tak myślisz, a może i marzysz, ty ciemnowłosa, piękna Żydóweczko? - wy- chwytujesz ostatnie słowo i twoje ciało tężeje, napina się z lęku, a źrenice rozszerzają się z przerażenia. - Mnie nie powinnaś się bać - szepcze Edward. - Naprawdę. Pojedziesz do niego, będziesz z nim, będziesz szczęśliwa. - A cień Witka? - Jak długo cień umarłego może żyć między kochankami? - Przecież nie jesteśmy winni jego śmierci, więc skąd te wyrzuty sumienia? - Dlaczego czujesz się, jakbyś go zdradziła? - Przecież nie zdradziłam go, a tylko. . . tylko - łzy napływają do oczu. - Jak możesz żyć ze świadomością zdrady, co do której nie jesteś pewna, czy rzeczywiście jest zdradą? W blasku nocnej lampki leżałaś przytulona do Edwarda, bojąc się przyczajonych pod sprzętami cieni. - Rozumiem, Iw, rozumiem - szeptał. - Ale jestem żołnierzem, a żołnierzom nie pozosta- wia się możliwości wyboru. Żołnierze nie pytają, lecz słuchają. I zawsze maszerują drogą, na którą kieruje ich rozkaz. Rozkaz jest wyznaniem wiary żołnierza. Nienawidzę Hitlera, ale nie umiałem otwarcie zbuntować się przeciw niemu. Może stało się tak dlatego, żebym dzisiaj mógł tobie pomóc? Czy to nie przeznaczenie kazało mi być wtedy podczas łapanki akurat na rogu tamtej ulicy? Iw, mnie jest wstyd, że jestem Niemcem, ale przecież jestem Niemcem i nic tego nie zmieni, a więc, proszę, nie rezygnuj ze mnie, tylko pokochaj, jeżeli możesz. Wróciła wściekła, zła, rozgoryczona zaciskała pięści. Już na schodach napluła na dłoń i za- częła wycierać usta. - Bez sensu! Po co? W lustrze zobaczyła ciemnowłosą, wytworną kobietę o karminowych, wydatnych ustach, z haczykowatym loczkiem jakby przylepionym do czoła. - Haczyk na mężczyzn! - zawsze to powtarzałaś. Jestem obrzydliwa. Zagryzła wargi aż do bólu. Wstydziła się swego uśmiechu, swej urody, krągłości bioder, nóg przyciągających męskie spojrzenia, nie zamierzonej kokieterii. Wstydzisz się swego ciała, kobiecości, uległości? Przecież nie zmienisz charakteru! - Boże, czemu jestem sobą? 124 W eleganckim, gładkim kostiumie z angielskiej ciemnogranatowej wełny. W pończochach z czarnym szwem na najwyższych francuskich obcasach podkreślających kształt podbicia twej najmniejszej na świecie stopy. Jesteś śliczną, subtelną kobietką. - Jesteś szmatą! Jesteś dziwką! - przemawiała do swego odbicia. - Dziwka sypiająca ze szkopem! Na równi pochyłej! Coraz bliżej dna! Ohyda! Powinnaś rozpłakać się, spazmować, czuć wyrzuty sumienia, błagać o przebaczenie, ję- czeć, pełzać. . . Mój mąż zginął w Oświęcimiu, a ja sypiam z kapitanem wermachtu. Wpatrywała się uważnie w swą twarz, szukając śladów zepsucia, demoralizacji, moralnego brudu, cierpienia. Zgrywasz się, Iw, sama przed sobą, a po prostu chciałaś przespać się z miłym facetem. Najbardziej wyróżniał się w jej twarzy nos, lekko garbaty, ale kształtny, który Edward na- zwał poprzedniej nocy noskiem dobrej nadziei - co za określenie! - Nosek kastylijski lub sycylijski - powtarzał, wiedząc przecież, że wywodzi się wprost od semickich przodków. - Włoski lub hiszpański - mruczysz ze złością, a w myślach przewrotnie dopowiadasz: byle nie żydowski. Rozglądasz się po pokoju, jakbyś obawiała się, że cienie podsłuchają twoje myśli. - Kto tam? Nikt. Zza okien dobiega wrzask przelatujących kawek. Siadasz na tapczanie i ogarnia cię roz- koszna senność. Słodka, cudowna ociężałość, zatrzymany dotyk mężczyzny, który wszedł w ciebie, poruszył twoje wnętrze, podporządkował cię swym pragnieniom, zaspokoił. - Boże! - jęknęła Iw. - Nawet nie mogę podzielić się radością, bo ogolą mi głowę i będę musiała kupić perukę. A teraz bardzo trudno o peruki. Roześmiała się. Nie tak dawno Lili opowiadała, jak ogolono Lidkę. A Lidka nie miała żadnych zobowiązań, była panną i po prostu szukała przygód i nowych znajomości. Co praw- da, afiszowała się z tym swoim asem przestworzy, przedstawiała go znajomym, opowiadała, że się z nią ożeni. . . Kilku smutnych facetów w długich płaszczach i kapeluszach dorwało ją na schodach, wciągnęło do wnęki i przy świetle elektrycznej latarki ogolili dziewczynie łeb na palę. A wło- sy miała kasztanowe, bujne, wspaniałe. Następnego dnia bohater Luftwaffe przyjechał i zobaczył zapłakaną dziewczynę bez wło- sów, odwrócił się, wsiadł do samochodu i więcej nikt go już na tej ulicy nie zobaczył. - Włóczysz się z hitlerowcami, zdziro, to teraz będziesz łysa. - Nadal będziesz się puszczać z Niemcami? To ogolimy znowu! - chichotał domorosły fry- zjer z twojej wyobraźni. - I tak do końca twoich podłych dni, suko! Dreszcze! Chyba dostałam gorączki. . . Takie czasy, trzeba żyć mi ędzy pożądaniem a lękiem. - Dobrze zrobiłaś - powiedziała po krótkim namyśle Julia. - Kobieta nie powinna być sa- ma. A ty wciąż jesteś sama. - Ależ to Niemiec! - Jej cynizm oburzył cię, a przecież jakby ucieszył. - I co z tego? Oby tylko koledzy Witka nie dowiedzieli się o twoim romansie. - Boję się. . . - Przecież i tak się bałaś? Ciągle się czegoś boisz. . . - Ale inaczej. Nie wiem, co robić? - Nie powinien jednak tu przychodzić - powiedziała po namyśle Julia. - Inaczej będziesz skompromitowana. - Mam mu zabronić? Powiedzieć, żeby się u nas nie pokazywał? - Nie umiem ci doradzić. - Julia rozłożyła bezradnie dłonie. - Tak byłoby lepiej dla ciebie i dla nas. I uważaj, żeby nie zajść z nim w ciążę. Edward zniknął. 125 Wyjechał na front? Nie pożegnał się z tobą. Nie przysłał żadnej wiadomości. Teraz, kiedy go już nie ma, zaczynasz za nim gwałtownie tęsknić. W nocy przewracasz się z boku na bok i przypominasz sobie jego pieszczoty, dotyki, pocałunki. Tak już jest, że kobieta wtedy najbar- dziej tęskni za mężczyzną, gdy ogarnia ją niepewność, czy zobaczy go jeszcze kiedykolwiek. Schudłaś, wciąż wymiotujesz, nie możesz dojść do siebie. Przed tygodniem usunęłaś ciążę, dwumiesięczny płód po Edwardzie. . . - Nie będę hodowała małego Niemca - powtarzałaś, leżąc na kozetce z szeroko rozłożony- mi udami, czekając, aż akuszerka o szklistych, szarych oczach przyłoży ci do twarzy chustkę z eterem, żeby uśpić cię na te najgorsze chwile. To była twoja trzecia skrobanka. Wszystko dla sztuki tańca, bo przecież chcesz powrócić do wymarzonej „ Adrii ” . Tylko że masz coraz mniej pewności siebie, a coraz więcej goryczy. 5 Zabrać pokonanym ich kobiety, to wygrać więcej niż wojnę Nie wolno ci tam wejść! Rozumiesz! Nie wolno! Ciągnęło ją do kawiarni, do dawnych rozmów, plotek, flirtów. W wyobraźni widziała się w „ Adrii ” , „ Café Clubie ” , „ Kaukaskiej ” , „ Colombinie ” , ale te najelegantsze lokale stolicy opa- trzone były teraz napisami „ Nur für Deutsche ” ! Początkowo odczytywałaś te napisy z goryczą i rozpaczą. Niebawem napięcie minęło i już nie denerwuje cię ta segregacja ludzi na lepszych, gorszych i najgorszych, do których i ciebie przecież zaliczono. Małe, biedne, zagubione tancerki nie zmieniają historii, a więc po co się przejmować i za- martwiać? Sfałszowane dokumenty dają ci poczucie bezpieczeństwa, a raczej złudzenia bez- pieczeństwa. . . - Gdybym nie była tak podobna do Żydówki, czułabym się pewniej. - Jesteś podobna do Żydówki i musisz żyć ze świadomością tego przekleństwa. - Przekleństwa? Raczej nieodwracalnego faktu. . . Może wyroku? - Godzić się na podłość, na upokorzenie, na zbrodnię. . . Tylko dlatego, że mam kasztanowe włosy i ciemne, przejrzyste oczy. Nigdy! Udało ci się osiągnąć wyższy stopień obojętności wobec śmierci. Lecz tylko wówczas za- chowujesz kamienną twarz, gdy nie dotyczy ciebie i twych bliskich. Obojętność wobec własnej klęski to po prostu rezygnacja, wstęp do przegranej, a ty nie zrezygnowałaś i nie chcesz przegrywać. - Chcę zwyciężać, nawet jeżeli wydaje się to nieprawdopodobne. - Tylko jak zwyciężyć? W obcisłej sukience z poduszeczkami podwyższającymi i tak wysokie ramiona, co jeszcze cię wysmukla, na wysokich obcasach, z tej najlepszej pary, kupionej w sklepie, obok którego rozerwała się pamiętna bomba, z rzęsami wydłużonymi dyskretnie a niebotycznie, czekasz na Zinę, bo sama boisz się wejść do wymarzonej kawiarni. Aż tu, na drugą stronę ulicy, docho- dzą dziwne tony nie znanych ci melodii. Zina wygląda prześlicznie. Lekko skośnymi oczami i wargami podkreślonymi czerwoną szminką ściąga uwagę mężczyzn. Przez chwilę zawstydza cię ostre ukłucie zawiści. . . - Wiem, wyglądam jak Azjatka, ale czuję się Azjatką, a w każdym razie jestem na pewno kobietą ze Wschodu. . . Dobrze wiedzieć, że ma się za sobą całe ogromne Bizancjum - zażar- towała. Po krótkiej przerwie muzycy wracają na podium. . . W zadymionej sali w listopadowy wie- czór słuchasz wzruszającego, przedziwnego utworu na skrzypce i fortepian. 126 Niski, szczupły skrzypek o podłużnej bladej twarzy przypomina czarnoksiężnika. Pianista przymyka oczy i porusza ustami, jakby podczas gry prowadził rozmowę z kimś niewidzial- nym. Chyba znam tę muzykę? Tylko gdzie ją słyszałam? Wpatrzona w przyćmione światła, z Ziną siedzącą naprzeciw, wrażliwa na dźwięki, usiłu- jesz odnaleźć w pamięci jakiekolwiek ślady tamtego koncertu, jeśli odbył się rzeczywiście, a nie wyłącznie w twojej muzycznej wyobraźni. Jęk, drżenie, tętno, krzyk przebiegający szcze- linę muru. Zagrzmiało, załomotało, zatętniło. Jakby struna miał a za chwilę pęknąć, zerwać się, umrzeć. . . Przypomnisz sobie szkolny koncert i skrzypka grającego na jednej tylko strunie. Wrócił do ciebie ten koncert, lecz inny, przeobrażony, odmienny. . . Nauczyciele i uczniowie stłoczeni w dusznej szkolnej sali wydawali się znudzeni, nie chcieli czy raczej nie umieli słuchać. A ty, Iw? Dlaczego wtedy nie pojmowałaś, nie słucha- łaś, a teraz się zachwycasz? Czy twoja muzyczna wrażliwość zmieniła się dzięki wojnie? Okupacji? Listopadowej mgle nad Warszawą. . . Przez moment twoje oczy spotkały się ze wzrokiem pianisty. Jego spojrzenie jest czujne, niespokojne, badawcze. Boi się jak ja - pomyślała. - A więc nie tylko ja boję się w tym mieście. - Miasto musi żyć normalnie - wielokrotnie mówiła Zina. - Czy można żyć normalnie w świecie nienormalnym? - Ile razy jeszcze to powtórzysz. - Czy podczas wojny można żyć, udając, że wojny nie ma? Pytania zadawali sobie wszyscy i natychmiast próbowali odpowiadać. - Tak! - Trzeba żyć, jakby ta wojna toczyła się poza naszym miastem. - Trzeba żyć, jak długo się da. - Nie opłakujmy śmierci! Nie nośmy żałoby! Kawiarnie, knajpy, teatrzyki, kabarety tętniły życiem, odwiedzane przez tłumy gości. Tyl- ko Żydów już wśród was nie było. Poza nielicznymi wyjątkami, do których i ty, Iw, należałaś. Zamelinowani, ukryci wewnątrz siebie, przewrażliwieni, czujni. Niekiedy próbowałaś wejść w rozbawiony, pozornie beztroski tłumek dawnych znajomych i przyjaciół, ale wtedy odzy- wał się najzwyklejszy instynkt samozachowawczy. Już po kilku minutach wydawało ci się, że wszyscy na ciebie patrzą, wymieniają porozu- miewawcze spojrzenia i gesty, ściszają głos i oczekują. . . Oczekują? Kogo? Żandarmów? Granatowych policjantów? Szmalcowników? Pociłaś się, ogarniało cię odrętwienie, a równocześnie nagła konieczność wyj ścia z zamkniętego, lecz pełnego rozbawionych gości pomieszczenia. Wiedziałaś, że na ukrywających się Żydów, a także na Żydów, którzy za Żydów już się nie uważali, urządzano wyrafinowane polowania. Tropiono ich, ścigano, podglądano, czy są ob- rzezani, wyszukiwano w archiwach semickich przodków. Ostrzejsza fraza ze starych skrzy- piec, rozciągnięty w czasie dźwięk zdążający ku nieskończoności, wyrwie cię z przykrych wspomnień, z gorzkich rozmyślań. - Iw! Obudź się! - Zina głaszcze cię po dłoni. - Iw, co się z tobą dzieje? - Nie wiem - kręcisz głową jak po przebudzeniu. - Nikt na nas nie patrzy. Nikt o tobie nic nie wie. Nie musisz się bać! - Zina nadal głaszcze twoją dłoń, a ty starasz się jej zaufać. - Chciałabym jeszcze zatańczyć kiedyś w „ Adrii ” - mówisz szczerze o twym najgłębszym, największym marzeniu. - Może zatańczysz w „ Adrii ” - odpowiada Zina bez przekonania i po chwili dodaje bar- dziej zdecydowanym głosem: - Życzę ci tego, naprawdę. . . Wiesz. . . Witek nocował u mnie kilkakrotnie - uśmiecha się i przykłada dłoń do serca. - Przyznaję, że miałam na niego ochotę, 127 ale, przysięgam, nie spałam z nim podczas tej wojny. Jesteś ciekawa, dlaczego? Bo on bardzo cię kochał, Iw, a ja mam wielki szacunek dla prawdziwej miłości. - Oczy Ziny zachodzą mgłą, ociera łzy mankietem. - Może jestem sentymentalna? Na pewno jestem sentymentalna. Jak wszyscy piękni, wysocy blondyni, świadomi wrażenia, jakie ich uroda wywiera nie tylko na kobietach, lubił obserwować swą twarz w lustrze. Czarny dopasowany mundur wydawał się w słońcu jeszcze efektowniejszy, a kontrastująca z nim bladość cery stwarzała subtelne wrażenie tajemniczości i zamyślenia. Właśnie dlatego, żeby szczegółowo obserwować samego siebie w różnych porach dnia, kazałeś umieścić lustro idealnie naprzeciw swego majestatycznego biurka o blacie tak wypo- lerowanym i lśniącym, że również widzisz w nim swe odbicie. I chociaż mniej wyraźnie niż w lustrze, to jednak ze szczegółami najważniejszymi, jak Krzyż Żelazny, lśniące guziki, sre- brzyste dębowe liście i złotą swastykę w wieńcu. . . Przeglądasz się również, do czego nikomu dotychczas się nie prz yznałeś, w portrecie Füh- rera. Dlatego właśnie zgodziłeś się na delikatną akwarelę, którą dla ochrony i czystości kaza- łeś umieścić za szkłem. Bo tylko szyba mogła uchronić tak wrażliwy obraz przed wilgocią i zabrudzeniem przez owady. . . Ileż w tym kraju sadzy, brudu, much, trzmieli, komarów, in- sektów! Szyba na portrecie Führera również daje efekty zwierciadlane. Szczególnie kiedy stajesz nieco z boku, tak by oświetlało cię silne źródło światła. Zamiast portretu wodza widzisz wte- dy siebie i masz wrażenie, że to twój portret zawisł na ścianie w siedzibie najtajniejszej ze wszystkich tajnych policji. Co za radość patrzeć na swą twarz, nakładającą się na jego mar- sowe oblicze, na głowę wypełniającą zarys jego głowy, na swą siłę na tle jego mocy. On jest tylko człowiekiem, a ja jestem jego odwiecznym cieniem - ta myśl prześladuje cię przez wieki, ilekroć przypatrujesz się jakiemukolwiek przywódcy, inżynierowi dusz, prze- wodnikowi czy sprzedawcy marzeń. - On tylko rządzi ludźmi, a ja decyduję o ich myślach. I jeszcze jedno miejsce, w którym przeglądasz się wyjątkowo chętnie, chociaż nie jest to obraz dokładny, a przeciwnie, nieco karykaturalny i wertykalnie skrzywiony. . . Szklany puchar, z którego popijasz wino rozcieńczone wodą, co zresztą zalecał sam Goet- he, twój dawny przyjaciel, w którego dramatach odnajdujesz swe poprzednie wcielenia. Kształt i wyraz twojego odbicia w pucharze zależy od gatunku i barwy wina. Inaczej od- bijasz się w ciężkich winach bordo o odcieniu bliskim krwi, jaśniej, lecz nie tak wyraziście, w winach białych i złocistych. Co za wspaniałe uczucie widzieć swą białą twarz i czarny mundur w kielichu wina. . . ! W pustym kielichu odbijasz się jakby podwójnie, bo tłem jest wówczas druga ścianka, która za- łamuje promienie w swej wklęsłości. W ten sposób widzisz się równocześnie w dwóch pla- nach - wypukłym i wklęsłym, zupełnie jakbyś wnikał w dwoistość swej natury. . . Nie. . . Nie w dwoistość, lecz w wielokrotność, wielokrotność nieskończoną. W dwoistość zwielokrotnioną, spierwiastkowaną - dopowiada ci przekorna myśl. - Ile można mieć równocześnie twarzy, wcieleń, masek? W pokoju obok, przez który trzeba przejść, aby dostać się do gabinetu, trwa wytężona pra- ca. . . To Brunhilda i Günter skrupulatnie segregują donosy. . . Napływają codziennie, jednak nieregularnie. Najwięcej dociera we wtorki. To normalne, że właśnie ten dzień obfituje nadmierną korespondencją. Autorzy tworzą swe intymne zwie- rzenia w soboty i niedziele, a wysyłają pospiesznie w poniedziałek rano, przed pierwszym opróżnieniem skrzynek pocztowych. Co za nudna lektura. . . Niemal każdy powołuje się na poczucie obowiązku i lojalności wo- bec nowej władzy. „ Z miłości do Niemców informuję, że mój sąsiad ukrywa Żydów ” . Przeważnie są to anonimy, rzadziej listy podpisane prawdziwym imieniem i nazwiskiem. W końcu trzeba mieć odwagę, żeby przyznać się nawet przed sobą do szpiclowania. Więk- szość to teksty proste i prymitywne, opisujące przestępstwa, a nawet klasyfikujące je moral- 128 nie. Czasami Günter lub Brunhilda wyławiają tekst odmienny, szczególny, sugerujący wni- kliwe zbadanie sprawy. Takich inteligentnych tekstów jest niewiele. Wyjątkowo tylko poja- wiają się w tym morzu nienawiści znaki zapytania, wątpliwości, wyrzuty sumienia, skrupuły, niepewność, zażenowanie czy wstyd. Mizerne, zamaskowane ślady t ych uczuć wychwytują z rutyną wytrawnych psychologów podlegający ci urzędnicy. Lata pracy w gestapo nauczyły ich czytać między wierszami. Niektóre donosy sprawiają wrażenie, jakby ich autorzy, pisząc o jednej sprawie, starali się zwrócić uwagę na sprawę zupełnie inną, dalszą, a nawet pozornie nie związaną z tą, którą opisują. Drobne podejrzenie może niekiedy zaowocować nieprawdopodobnymi konsekwen- cjami i stać się kluczem rozległego, drobiazgowego śledztwa, a nawet politycznej afery. Jest wtorek. Oczekujesz porannej poczty, od czasu do czasu przeglądając się w którymś ze swych ulubionych zwierciadeł. Donosy przynosił listonosz, podrzucali anonimowi przechodnie. Ich treść zmieniała się, zależała od wprowadzanych właśnie zarządzeń. Ostatnio najwięcej informacji dotyczy Ży- dów. Taki to a taki ich przechowuje. Sam jest ukrywającym się Żydem. Przechrzcił się i udaje Polaka. To nie jego córka, tylko podrzutek z getta. Rozgoryczone kobiety podają w listach adresy burdeli i bimbrowni, denuncjują zdradzających mężów oraz ich kochanki. Te tropy często są fałszywe. Ty zajmujesz się tymi o tajnych spotkaniach, posiadaniu broni lub radio- stacjach, o fałszerzach produkujących kenkarty, przepustki i kartki żywnościowe. Te są naj- cenniejsze! Nagle w twe rozmyślania o idei szlachetnego donosicielstwa i społeczeństwa opierającego swe istnienie na strachu wtacza się stara kobieta o posiwiałych włosach, zaczesanych w zgrabny kok tuż nad karkiem. Oczy ma szaroniebieskie, otoczone czerwonymi płaczliwymi obwódkami. . . Esesman prowadzi ją z wyraźną pogardą. Wyciąga rękę w pozdrowieniu i ob- wieszcza: - To wariatka! Twierdzi, że chce wycofać donos. Esesman uśmiecha się głupkowato, a ty otwierasz usta w zdumieniu, bo jeszcze nie zdarzyła ci się podobna sytuacja. - Co! - Ona chce wycofać list, który napisała do gestapo. Wyprostujesz się i ze zdumienia, a także dla dodania sobie powagi, włożysz na głowę czapkę, która srebrną, trupią czaszką umieszczoną na otoku tuż nad daszkiem sieje postrach wśród tubylców. Z ciekawością spojrzysz na zaróżowioną z emocji, zażenowania i strachu pomarszczoną twarz o bławatnym spojrzeniu. - Chcesz wycofać donos? - spytasz, pragnąc się upewnić, że to jednak nie sen. - Tak, proszę o zwrot listu, który wysłałam przedwczoraj. Przepraszam za kłopot. - Wycofać donos z gestapo? Gestapo nie zwraca listów. Twarz starowinki poważnieje, wy- dłuża się, staje się kamienna. A ty usiłujesz stłumić nerwowy śmiech, który nagle cię ogarnął. Chce ci się śmiać z lęku tej kobiety, z jej głupoty i niezdecydowania, z jej odwagi, bo prze- cież tu przyszła, i z tępoty, która każe uwierzyć, że zwrócisz jej jednak ten donos. Donos prawdopodobnie prawdziwy, bo inaczej nie miałaby w oczach takiego przerażenia. - Wycofać donos? Co za naród, ci Polacy. . . - niemal krztusisz się ze śmiechu, a esesman, zachęcony twoim przykładem, też zaczyna się uśmiechać, a w końcu chichocze radośnie, chociaż nadal stoi wyprostowany jak struna. - Czy pani rzeczywiście chce wycofać przesłaną nam informację? - Tak - jęknęła stara kobieta czując, jak jej podbródek, szyja, policzki zaczynają drżeć, ra- miona trzęsą się, nogi dygoczą. - Błagam pana, proszę oddać mi donos. Napisałam go w chwili żalu, rozgoryczenia, złości. . . Nakłamałam, nafantazjowałam, a teraz żałuję, bardzo żałuję i. . . i tak strasznie mi wstyd. 129 - Wstyd pani? Pani się wstydzi współpracy z nami? Pani wstydzi się swego poczucia obo- wiązku wobec wielkiej Rzeszy Niemieckiej? - pytasz z udanym zdziwieniem, tłumiąc śmiech, który wciąż jeszcze wypełnia całego ciebie. - Och, proszę wybaczyć, panie komendancie, źle się wyraziłam. . . Nie wstydzę się tego, że z wami chciałam współpracować - tłumaczy chaotycznie, połykając końcówki niemieckich stów, śliniąc się i pochylając głowę w dziwacznym chorobliwym odruchu. . . Raz po raz ociera usta. . . Obrzydliwość! - Wstydzę się, że doniosłam na zięcia, i to też nie tak. . . Wstydzę się, że nakłamałam, że oskarżyłam go fałszywie. - Ta baba to ewenement psychologiczny - mówisz półszeptem do esesmana. - Chciała pani oszukać nasz urząd! - niemal krzyczysz, a ona aż przysiada z wrażenia na podłodze. Jeszcze chwila i zobaczysz, jak wypłynie spod niej mokra plama moczu, co tu zdarza się często. - Nie chciałam was oszukać! Przysięgam. . . Zła byłam na zięcia, bo zbił moją córkę. Dam- ski bokser. Ciągle ją bije i dlatego napisałam, że on. . . że on jest Żydem i współpracuje z pod- ziemiem. - A nie jest? - Nie jest. . . Przysięgam. Wszystko, co napisałam, to kłamstwa wierutne. Twój żołądek ogromnieje, zmienia się w ciężki, niesmaczny kamień. Ohydna jest starość tej starej kobiety. . . Ohydny jest jej strach. . . Przestajesz się śmiać, zaczynasz nienawidzić. Brzydzisz się pod- ludźmi. - Chwileczkę - usiłujesz ukryć grymas odrazy, unosisz wskazujący palec i marszczysz czoło. - Napisała pani do gestapo na własnego zięcia, a teraz chce pani, żebym zwrócił pani to pismo i uznał sprawę za niebyłą? Czy tak? - Tak. . . Tak! Błagam pana! - jęczy kobieta, usiłując pocałować twą dłoń. - Niestety, to niemożliwe - trzeba się nad babskiem poznęcać. Potrząśniesz głową z uda- nym smutkiem. - Całą przychodzącą korespondencję ewidencjonujemy. Każdy list zostaje zarejestrowany, opatrzony odpowiednim numerem, przeczytany i skierowany do referatu, do odpowiedzialnego funkcjonariusza, który sprawdza, czy zawarte w nim informacje są praw- dziwe. Pani donos też będzie sprawdzony. - Ależ napisałam ten list w złości, skłamałam, nakłamałam w nim. . . Przysięgam. Wszystkie fakty zmyśliłam. Mój zięć nie jest Żydem, tylko antysemitą. - Podała pani inne fakty? - Nie fakty, tylko kłamstwa. Chwyta się za głowę, oczy rozszerzają się, wytrzeszczają w przerażeniu. - A więc mam rację, mówiąc, że okłamała nas pani świadomie! - Nie, nie wiedziałam, nie chciałam. Och, Boże! - starej kobiecie plączą się słowa. - Ach! Nie kłamała pani? - podchwytliwie zapytał M. - Pani napisała prawdę, a teraz pew- nie kłamie, bo żal pani tego swojego zięcia, który jest Żydem. - Nieprawda! - Co nieprawda? - On nie jest Żydem, a ja napisałem nieprawdę, przysięgam! - Klęczy przede mną, składa- jąc dłonie jak do modlitwy. - Przysięgam na rany Chrystusa. - A wierzysz przynajmniej, ty kłamczucho? - zapytasz z ironią. - Może też nie wiesz, czy wierzysz? A może kłamiesz, że wierzysz? I jak ci ufać? - Wierzę, wierzę. Naprawdę wierzę w Boga. - Jeżeli mi powiesz, że wierzysz w diabła, to może ci uwierzę. . . - Wierzę w diabła! - krzyknęła zrozpaczona stara kobieta. - Tylko proszę. - A we mnie wierzysz? Co? - Nagle poczułeś się jej panem. - Wierzę w pana, tylko proszę mi pomóc - wydawała się kompletnie skołowana. 130 Ucieszysz się, spojrzysz życzliwiej w te zapłakane, wyblakłe oczodoły, bo w twarzy tak starej wszystko widać na przestrzał. Może dać jej nadzieję, kazać jej zapłacić za chwilę złu- dzeń, a później zabrać, odebrać, lecz tak, by nie była pewna do końca. . . Co za wspaniały ból można uzyskać taką sprytną żonglerką uczuć! - Nazwisko pani zięcia, imię, wiek, adres. O tu, proszę zapisać, a ja zlecę natychmiastowe odnalezienie tego donosu. Kobieta roztrzęsioną ręką zapisuje na kartce żądane informacje. . . Bełkoce coś po polsku, patrzy błagalnie. - Czy podpisałaś ten list własnym imieniem i nazwiskiem? - Ależ nie, to anonim! - Jeżeli to anonim, to skąd będę wiedział, że pani rzeczywiście go napisała. . . ? A może do- wiedziała się pani, że ktoś poinformował nas, iż pani zięć jest Żydem i konspiratorem? A pani w tak oryginalny sposób, podając się za autorkę anonimu, pragnie go uratować. Bardzo spryt- ne! Gratuluję pomysłu! - Przysięgam, że mówię prawdę. . . To ja napisałam anonim. To ja, ja, ja! - zanosi się szlo- chem, łka, bliska histerii. . . Nienawidzisz jej, nienawidzisz tych resztek człowieczeństwa, które w niej pozostały po zadenuncjowaniu własnego zięcia. . . Trzeba jej zabrać te okruchy sumienia, zagarnąć, zdobyć ją tylko dla siebie. . . - Cóż - starasz się mówić powoli, rzeczowo, flegmatycznie. - Komplikuje się ta i tak skomplikowana sprawa. Najpierw twierdzi pani, że treść anonimu jest nieprawdzi- wa, że pani skłamała. . . Skąd więc mogę wiedzieć, czy nie kłamie pani nadal? Może napisanie tego anonimu to pani wymysł, a w rzeczywistości napisał go ktoś inny? Co jest kłamstwem? Co jest prawdą? A może wszystko jest kłamstwem. Albo wszystko prawdą? Kto wie? Udajesz bezradnego, niepewnego, zagubionego w sytuacji, która zdarzyła się dzięki jej pojawieniu się u ciebie. . . Trzeba rozbudzić w tej starej kobiecie poczucie winy, wyrzuty su- mienia, od których nie ucieknie już do końca. - A więc nie komplikuj sytuacji, stara, tępa babo - znowu mówisz jej na ty. - Tylko odpo- wiedz. Czy kłamiesz w anonimie i kłamiesz nadal, mówiąc, że go napisałaś? Czy też napisa- łaś go rzeczywiście i wszystko, co tam podałaś, jest prawdą? - Tak pan skomplikował, a ja po prostu chciałam prosić o oddanie mi tego listu, jakby go nigdy nie było. . . Co teraz będzie? - Oskarżę cię o świadomą, przemyślaną próbę oszukania gestapo, bo przecież próbowałaś nas oszukać. Nie możesz zaprzeczyć prawdzie. - Nie chciałam. . . Chciałam tylko zemścić się na zięciu. . . - Oszukując nas? Tylko że w każdym wypadku oszukane zostałoby gestapo. Czyż nie mam racji? Umilkła, jedynie wytrzeszczone oczy świadczą o przeżywanych rozterkach, o panicznym strachu, o rozpaczy, o niepewności. Załamałeś ją ostatecznie. - A co będzie z moim zięciem? - pyta w końcu, szczękając zębami. - Jeszcze dziś każę go aresztować i dokładnie sprawdzić. A teraz, won! Do celi. Esesmani wyprowadzają starą kobietę do dusznej, śmierdzącej piwniczki bez okien, a ty zastanowisz się potem, co z nią zrobić. Czy skonfrontujesz ją z zięciem, a następnie oboje wypuścisz na wolność, zobowiązując, aby donosili ci o wszystkim, co może cię interesować? A może po prostu wyślesz ich do Oświęcimia? Unosisz głowę i patrzysz w miejsce zaczarowane, szczególne, gdzie odbija się twoja szla- chetna sylwetka, promienna głowa i ostry germański profil. To przeszklony szafkowy zegar z Genewy, z wypukłym soczewkowatym szkłem chroniącym tarczę. . . - Spójrz! Zobacz w niej swą zadowoloną twarz. . . 131 Ci ludzie, z którymi możesz zrobić, co chcesz, są już twoi. W swej obłędnej nienawiści, którą im zaszczepisz, stale będą wracać do ciebie, do ciebie, do ciebie. I będą się nienawidzić wzajemnie aż do śmierci. Siadasz za biurkiem i z pękatej teczki posegregowanych listów wyciągasz pierwszy donos. Z pewną niecierpliwością odczytujesz krótkie, konkretne zdania o Żydówce tancerce, która wraz z synem mieszka pod zmienionym nazwiskiem o polskim brzmieniu. . . „ I jest kochanką Niemca, oficera wermachtu, który prawdopodobnie dobrze wie, że hańbi czystość germańskiej rasy ” . Odczytujesz ten list powtórnie i nagle uśmiechasz się, jakbyś już wiedział, o kogo chodzi. Prawdziwy piknik za miastem. . . Edward, ty, twój syn i Julia. Jesteś nieco speszona, bo z okien spoglądają sąsiedzi, oburzeni twą zażyłością z niemieckim oficerem. Cóż. . . Będziesz się starała wyjaśnić, wytłumaczyć, usprawiedliwić. . . Domysły, plotki, złośliwości otaczały cię zawsze. Komunikaty z frontu, podziemne gazety, wieści podawane z ust do ust nie pozostawiają już złudzeń, co do dalszych losów wojny. - Hitler kaputt - powtarzam, przejeżdżając palcami po gardle. - Nie pozwól mu tak mówić - Edward patrzy na Iw z udaną powagą - bo są tacy, którzy wykorzystają słowa twego syna przeciwko tobie. - Przy tobie chyba wolno mu tak mówić? - Iw podnosi wzrok na Edwarda, lecz on odwraca głowę, jakby chciał coś przed tobą ukryć. - Dokąd jedziemy? - Jak najdalej stąd. - Tam gdzie jest tylko zieleń i błękit? - komentuje Julia. - Nie ma już takich miejsc. - Edward bezradnie rozkłada dłonie. - Zieleń i błękit to tylko maski bezwzględnego i okrutnego życia. Samochód szybko mija znane ci ulice. . . Ależ tu nic się nie zmieniło! Wojna toczy się dale- ko, a tu trwa spokojne, zwyczajne życie. Matki wychodzą z małymi dziećmi na poranne spa- cery, a ciebie zawsze denerwują wełniane czapki, szaliki i swetry, gdy z nieba pada słoneczny żar. - Nie denerwuj się, to przecież ich własne dzieci - wzrusza ramionami Julia. Czarna limuzyna z niemieckim szoferem wzbudza na ulicach niewielkie zainteresowanie. . . Podobnymi samochodami jeździ przecież gestapo. Dobrze rozumiesz te ukradkowe spojrze- nia, nieufne, podejrzliwe, wrogie. . . Jedziemy wciąż na wschód. Przylepiłem nos do szyby, wytrzeszczam oczy, zachwycony zmiennością krajobrazów. - Czy Edward nie boi się partyzantów? - pyta Julia. - Nie - odpowiada szofer. - Te drogi są pod stałym nadzorem naszej żandarmerii. Tu nie ma bandytów. Julia marszczy brwi. . . Nie lubi tego określenia. Nagle czuje si ę znieważona, obrażona. Ci, którzy walczą z okupantem, są dla niej zawsze żołnierzami. Przez chwilę jest wściekła, że dała się namówić na ten wyjazd. Piknik podczas wojny, co za niebezpieczny pomysł! Jedziemy wciąż główną drogą, na Radzymin, na wschód, dalej i dalej. - Chyba nie zabierasz nas do Moskwy? - pyta przekornie Iw. A ty, Julio? Ty odczuwasz nagły ucisk pod sercem, bo przypominają ci się odległe lata, ki edy z objazdowym teatrem, podtrzymywanym przez kilka ziemiańskich rodzin, też jeździłaś na wschód i grałaś amantki w pogodnych sztukach o miłości. - Już dawno przekroczyłam pięćdziesiątkę. . . - wzdychasz. - Kiedy to się stało? Przymykasz oczy i usypiasz kołysana rytmem jazdy i warkotem motoru. 132 Limuzyna zjeżdża na pobocze. Mija nas kolumna czołgów. Otwieram usta z zachwytu. Znowu jedziemy. . . Edward zgodnie z mapą sztabową wypatruje rzeki, która ma się pojawić przed nami. - Jest! Edward i Iw zeszli po skarpie nad wodę. Julia leży na wznak na kocu i śpi. Ile jajek na twardo może zjeść mały ruchliwy chłopiec? Nieprawdopodobnie wiele! Od drogi dobiega szum, szmer, odgłosy kroków i szurania. I ten fetor. Otwórz oczy, spójrz, Julio, tam. . . Jeńcy prowadzeni przez żandarmów. Ranni, chorzy, słaniający się, pochyleni do przodu, bo w ten sposób łatwiej iść przed siebie, iść pod własnym ciężarem. . . Z tyłu wlecze się żan- darm z psem, równie osowiałym jak więźniowie. Przecierasz oczy i przypominasz sobie tamten odległy pochód sprzed lat. Wtedy otaczał cię tłum, teraz jesteś sama. Rosjanie, Ukraińcy, skośnoocy. . . Sowieccy jeńcy prowadzeni przez legionistów, też nie wiadomo dokąd. . . Twarze, twarze, twarze, a wśród nich ta znajoma, znana ci od tylu lat. . . Jego twarz. Mądra, zamyślona, o przenikliwych niebieskoszarych oczach i bujnej siwej czuprynie nad wysokim czołem. - Steceńko! - krzyczy Julia i już pędzi do tego właśnie wynędzniałego żołnierza w porwa- nym, poplamionym mundurze. Podbiega, obejmuje go za szyję. . . - Stój! Stój! Nie wolno! Bo zastrzelę! Żandarmi krzyczą, pies szczeka, wszyscy patrzą zdziwieni na oszołomionego, zdziwionego jeńca, który przypominał starzejącej się Julii jej wielką miłość sprzed trzydziestu sześciu lat. . . Obejmuje go, okrywa pocałunkami, płacze. Dłonie! Dłonie jeńca są ciężkie, pokryte ciemnym brudem, stwardniałe. . . Tamte były delikatne, wypielęgnowane, o wrażliwych palcach. Jak pięknie grały na pianinie! A te dłonie są spracowane, zniszczone, poparzone. I nagle pojmu- jesz, że to przecież niemożliwe, żeby to był on, żeby śmiertelnik przeżył tyle lat. . . Żandarm już ją dorwał i ciągnie, wymyślając i krzycząc, pies szczeka i szarpie za spódni- cę. Iw i Edward przybiegli znad rzeki. - Och, mamo! Przecież to nie może być on! - krzyczy Iw, bojąc się, że żandarmi aresztują rozhisteryzowaną, przestraszoną Julię. - Nic nie wiem! Nie znam jej! Nie znam! - tłumaczy przerażony jeniec, bojąc się, że zaraz oskarżą go o szpiegostwo i rozstrzelają na miejscu. Tak mnie rozczuliła jego twarz, jego oczy i usta, i włosy, całkiem jak u Steceńki, dlatego pomyliłam się. . . - mówi zapłakana Julia. - A więc aż tak go kochasz, jeszcze go kochasz! - Iw kręci głową z podziwem. Edward wyjaśnia żandarmom, opowiada o wielkiej miłości Julii z czasów poprzedniej wojny. Żołnie- rze kręcą głową z niedowierzaniem, cmokają z podziwem. . . - Kochać. . . Kochać tyle lat, nie widząc - mruczy żandarm i głaszcze zdenerwowanego psa. - To nie miłość, to obłęd! Julia przynosi jeńcowi chleb, jajka, kiełbasę. Żandarmi odwracają oczy i udają, że nie widzą. - Taka miłość to szaleństwo! I wszyscy, Edward, Niemcy, Rosjanie i ty, Iw, patrzycie na Julię z najgłębszym szacun- kiem. Rano Iw w błyszczącej różowej koszulce, siedząc przed lustrem, opowiadała swój sen. Edward leżał w łóżku z błogim uśmiechem na twarzy, kiedy tupiąc bosymi piętami, wbiegłem do pokoju. Wbiegałem tak znienacka dość często, bo lubiłem wskakiwać do ciepłego łóżka matki i oddychać jej zapachem. Tym razem zatrzymałem się zaskoczony, bo z łóżka patrzyła na mnie twarz mężczyzny. . . Nie tyle obca, bo Edwarda widywałem ostatnio codziennie, ile niespo- dziewana w tym miejscu i o tej porze. Wrzasnąłem i wykrzywiłem mordkę z niezadowolenia. 133 - Zabierz go! - krzyknęła Iw do Julii, która wbiegła za mną do pokoju. Chwyciła mnie wpół i wyniosła roztrzepotanego, rozwrzeszczanego. - Wspaniały chłopiec i jakie ma niebieskie oczy. To po ojcu? - spytał Edward. - Tak - odparła wyraźnie niezadowolona. - Nie powinien tu wchodzić. - Zazdrosny jest o ciebie, słyszałaś, jak krzyczał? Rozgniewał się na mnie. Iw wydęła usta, prychnęła prowokująco i roześmiała się, kręcąc przekornie główką. Udobruchała ją nieco świadomość, że oto przybył jej jeszcze jeden mężczyzna, który też może być o nią zazdrosny. To przyjemne uczucie, chociaż tym mężczyzną był jej własny czteroletni syn. - Jest to jedyny mężczyzna, o którego nie jestem zazdrosny! Rozumiesz, Iw? Poderwał się błyskawicznie, wyskoczył, podbiegł, chwycił ją i zaniósł do łóżka. - Tak, tu jest twoje miejsce. . . Po kwadransie zdyszani, szczęśliwi wsłuchiwali się w bicie swych serc. - Kocham cię - szeptał czule, a Iw milczała. - Kocham cię - powtórzył. Iw odwróciła gło- wę. W oczach miała łzy. - Kocham cię! - krzyknął po raz trzeci. - Czy nie słyszysz? Dlaczego milczysz? Chcę usłyszeć, czy mnie kochasz? Czemu nie odpowiadasz? Podniosła się, ponownie usiadła przed lustrem, zapaliła papierosa. - Nie rozumiem - twarz Edwarda stała się poważna. - Nie rozumiem cię. . . - Może kiedyś ci odpowiem, ale teraz chcę być wolna. Przynajmniej w tym momencie. Nie zmuszaj mnie do wyznań, proszę. - Dlatego że jestem Niemcem? - Nie chcę dzisiaj rozmawiać o nas. Było mi tak cudownie, a przecież nie wiemy, ile prze- żyjemy jeszcze takich nocy. Czy potrafisz wyjaśniać sny? Posłuchaj. . . Światła w „ Adrii ” . . . Jestem Colombiną. . . Nagle nadbiega, otacza i porywa mnie korowód, taneczny marsz żywych i szkieletów. Wszyscy tam jesteśmy, i ja, i ty, i mój mąż, i ten muzyk, wielki muzyk, Król Tanga, i dawni bywalcy „ Adrii ” , „ Colombiny ” , „ Kaukaskiej ” . Mój pajacyk też tańczy między uśmiechniętymi szkieletami. . . Potworny sen, a przecież już się go nie boję. Przyzwyczaiłam się do tej makabreski i przestałam się bać snów, jak na jawie przestałam bać się śmierci. Edward mierzył Iw uważnym, zatroskanym spojrzeniem. . . Szybkość, z jaką zmieniła te- mat, już go nie szokowała. Od pytania o pokochanie do prośby o wytłumaczenie powtarzają- cego się snu był tylko mały krok. Drobny, taneczny krok Colombiny - pomyślał. - Chyba znam kościół, którego wnętrze wyśniłaś - przypomniał sobie. - To katedra w Talli- nie, gdzie chodziłem z matką na nabożeństwa. - Nie mogę przysiąc, że oni tańczyli wyłącznie w kościele - zastanawiała się Iw. - Chociaż chwilami był to również kościół. Jestem pewna. . . - Zapamiętałem ów taniec śmierci, bo bałem się bardzo tych szkieletów. Matka i siostra śmiały się ze mnie, straszyły, że mnie też zaproszą do tańca. Dlatego tak dobrze pamiętam. Szczegóły, o których opowiadasz, sylwetki kościotrupów, chwytające różowe dłonie żyją- cych, podtrzymujące ich w tańcu, pochodzą stamtąd, zupełnie jakbyś widziała freski w tam- tym kościele. Kiedy zamieszkałem we Frankfurcie, również śnił mi się taniec śmierci. Ale to bardzo dawno, dawno temu. . . Matka Edwarda jest Estonką. Ojciec Niemcem. Ty masz w żyłach trochę krwi niemieckiej, obok żydowskiej i polskiej. . . Czy to łączy cię z Edwardem? Zbliża was? Bzdura. . . Po prostu kocham go, a nasze pochodzenie nie ma żadnego znaczenia. Nie ma znaczenia? Dlaczego wciąż o tym pamiętam! - Musiałaś widzieć podobny fresk i stąd te sny, niebezpieczne sny. - Nie pamiętam. . . Dlaczego mówisz, że te sny są niebezpieczne? - Bo jeżeli taki szkielet złapie cię we śnie za rękę i pociągnie za sobą, a ty nie będziesz miała sił, żeby mu się oprzeć, wyrwać i uciec, wtedy możesz już pozostać w tym śnie na zawsze. . . To taka estońska legenda, którą opowiadała mi matka. . . Nie płacz, Iw, nie chciałem cię przerazić. 134 Edward obejmuje cię, przytula, a ty płaczesz, płaczesz, płaczesz nie tyle ze strachu, ile z rozczulenia nad sobą. Zrozumiałaś, że już nawet we śnie nie będziesz się czuła bezpiecznie. - Nie boję się - tłumaczysz swój płacz. - Po prostu mam chandrę. Nasze życie wisiało wówczas na włosku. Ty jednak o tym nie wiedziałaś. Prawdopodobnie gdybyś wiedziała, zapewne i tak nie wpadłabyś w panikę. Przyzwyczaiłaś się, przywykłaś do niepewności i gróźb. Od początku wojny każdy dzień twego istnienia, twej pozornej wolności i życia twego dziecka był właściwie podarkiem losu. Wystarczyłby dociekliwy, sumienny i pracowity donosiciel, a ty, mamo, i ja ulecielibyśmy przez komin jakiegoś obozu. Na szczę- ście, szmalcownicy byli leniwi i przeważnie rozpici. Można ich było łatwo przekupić. Lecz ty nie miałaś już pieniędzy. Sprzedałaś nawet obrączkę i pierścionek zaręczynowy. Bałaś się też pracować, bo ktoś mógłby cię poznać i szantażować lub zadenuncjować. Utrzymywała nas Julia ze skromnych zarobków pielęgniarki na nocnych dyżurach. Poma- gał nam Edward, który coraz częściej martwił się o naszą przyszłość, przeczuwając, że wkrót- ce będzie musiał wyjechać. - Pomogę ci w przeprowadzce do Niemiec - proponował już kilkakrotnie, słuchając wojen- nych komunikatów. - Wcześniej czy później odejdziemy. Niemcy ponoszą teraz klęskę za klęską. Jednak zanim przegramy wojnę, będzie tu jeszcze bardzo niebezpiecznie. Jesteś nie- zwykle dzielna, ale dłużej nie ryzykuj. Tu wciąż grozi wam śmierć. Tobie i twojemu synowi. Niemcy są dokładni i drobiazgowi i pozostaną tacy do końca. Również w tropieniu, prześla- dowaniu, zabijaniu. - Przecież ty też jesteś Niemcem! Edward umilkł. - Tyle lat wojny już przeżyłam - uśmiechasz się gorzko. - Przet rwałam więcej niż mogłam sobie wyobrazić. Gdybym wtedy poszła do getta, już bym nie żyła. Getta nie ma, a ja istnieję. Pozostałam, przetrwałam. Początkowo bałam się kroków na schodach, każdego słowa, listu, cienia, spojrzenia. Dzisiaj nie boję się nawet śmierci. . . Tak się przyzwyczaiłam do świadomo- ści, że śmierć czyha tuż obok, iż nie wiem, jak będę umiała żyć inaczej, kiedy nic nie będzie mi zagrażało. - Iw! Przeraża mnie twoja odwaga. Uważam, że powinnaś wyjechać. Boję się o ciebie. - We Frankfurcie masz żonę - wzruszyła ramionami Iw. - Mogłabyś pojechać dalej, aż do Sztrasburga, do moich krewnych - daremnie usiłował namówić ją do wyjazdu. - Na pewno byłabyś bezpieczniejsza niż t u. - Nie wiem - odpowiadała wymijająco Iw. - Na razie nie wyjadę. Przyzwyczaiłaś się do wiszących nad tobą praw, zarządzeń, przepisów, do lęku, gróźb, niepewności, do zdrady, szmalcowników, donosicieli, do udawania, fałszu, kłamstwa, bez którego nie wyobrażałaś sobie życia. Warszawa łapanek, egzekucji, ruin getta, więzień, rozpaczy, rewizji i donosów stała się twoim żywiołem. Tu umiałaś żyć, wiedziałaś, jak omijać pułapki i przeszkody. Nor- malne życie ściganego, życie okupacyjne, oswojona rozpacz. . . Teren był już poznany. Wyjazd natomiast oznaczał niewiadomą. . . A ty bałaś się nieznanego, obcego, nowego, odmiennego. Tu stale groziła ci śmierć, ale ze śmiercią byłaś już niemal na ty. Tam daleko, w nieznanym kraju, oczekiwały cię same niewiadome. Esesman stanął wyprężony przed Edwardem, uniósł dłoń w faszystowskim pozdrowieniu i podał kopertę. List, właściwie kartka, zaproszenie na spotkanie. Przez dłuższą chwilę Edward starał się przypomnieć sobie twarz gestapowca, który zapra- szał go z taką serdecznością. To ten, który na sylwestrowym balu wydał ci się podobny do F. , chociaż F. z twej pamięci był prawdopodobnie dużo starszy. Edward nie znał jednak F. i dlatego przypomniał sobie tylko siwiejącego postawnego męż- czyznę, o którym wiedział, że przeprowadza badania genetyczne na karłach, Cyganach, Ży- dach i wyselekcjonowanych przedstawicielach narodów słowiańskich, „ o których niskim po- ziomie cywilizacyjnym i intelektualnym wiadomo przecież doskonale nam, czystym Aryjczy- 135 kom, najwyżej stojącym w rasowej hierarchii ludzkości ” . Tak mówił wtedy ów gestapowiec, mrużąc oczy za niebieskawymi szkłami okularów, co tym bardziej nadawało jego twarzy wy- raz głębokiego zamyślenia. - Czego ode mnie chce? - szepniesz i nagle ogarnie cię lęk o Iw, która zgodnie z zasadą o czystości ras znajduje się tak niezwykle nisko, jest bowiem mieszańcem z mieszańców, skun- dlonym kundlem, dla którego jedynym wyjściem jest komin krematorium. Oczywiście, dotyczy to również jej syna, ale ten rozbrykany chłopiec wydaje ci się w tym momencie znacznie mniej ważny. - Właściwie moglibyśmy pojechać razem - zaproponował esesman. - Mam przywieźć pana osobiście. Chyba że otrzymam odpowiedź pisemną określającą dokładnie, kiedy pan stawi się na gestapo. Z tym, że pan profesor może przyjąć pana już zaraz albo też jutro o ósmej rano. - Idę zaraz - odparł Edward. Po chwili zbiegał już ze schodów. Iw i Julia z niepokojem obserwowały, jak wsiadał do czarnej, lśniącej limuzyny. Julia zmarszczyła brwi. Po śmierci Heleny wszystkie czarne sa- mochody budziły w niej złe, trwożne przeczucia. - Dlaczego on jedzie? - spytała. - Dostał wezwanie. Zdaje się, że wezwał go ten gestapowiec, o którym ci opowiadałam, ten podobny do F. - wyjaśniła. - Bzdura! - syknęła Julia. - F. był wielkim naukowcem i nigdy nikogo by nie skrzywdził, jak więc mógłby pracować dla nich? A poza tym jest za stary, by pracować w gestapo. Iw nie podzieliła się z Julią swymi domysłami o odmładzaniu i regeneracji. Matka nie wie- rzyła w cudowne, niemal magiczne przywracanie sił za pomocą hormonów. - Nie uciekniesz przed starością - powtarzała, - Czas upomni się o swoje. Samochód odjechał z piskiem opon. - Cieszę się, że przyjechał pan od razu - gestapowiec starał się zachowywać uprzejmie. - Im szybciej wyjaśnimy nieporozumienia, tym lepiej dla nas obu. - Nieporozumienia? - zdziwił się Edward. - Och, błahostki. . . Napije się pan koniaku? - Chętnie. - Serce biło za szybko i Edward nagle zawstydził się swego lęku, instynktownie odczuwanego przed umundurowanym na czarno oficerem tajnej policji. Lęk, którego nie mógł się pozbyć, wydawał się obraźliwy i upokarzający. Edward odważnie spojrzał w jasną, wygoloną twarz, chcąc okazać, że nie boi się i jest pe- wien siebie, a pobyt tu uznaje za okazję do napicia się oryginalnego koniaku. Spojrzenie F. wyda ci się zatroskane i natychmiast zrozumiesz całe mistrzostwo tej nie- zwykłej osobowości, która pozornym zakłopotaniem umie pokryć ironię, a może i szyder- stwo, maskujące z kolei mroczną, tajemniczą i groźną treść ukrywanych myśli. Czego ode mnie chce? Czego po mnie oczekuje? Czy wie, że się go boję? Co za pytanie! Siła ich istnienia wynika z mojego strachu. Mój strach daje im potęgę. Boję się, bo uważam ich za silniejszych i nie umiem im się przeciwstawić. To ich przewaga. A co by się stało, gdybyś pomyślał inaczej? Jak? Jeżeli przestaniesz się ich bać, oni zaczną bać się ciebie! Gdyby wszyscy, którzy się ich boją, pomyśleli inaczej? Czy wtedy oni zaczęliby się nas bać? W oczach F. dostrzegasz zrozumienie. . . On czyta w moich myślach! Odwraca wzrok, rozlewa prawdziwy salignac do kryształo- wych kieliszków i podgrzewa dłonią od spodu, wciągając w nozdrza aromat. Jeżeli czyta w moich myślach, to mnie nienawidzi - ogarnia cię niepokój. - Tak - mówi przeciągle gestapowiec, a po krótkiej pauzie dopowiada: - Francuski koniak nie ma równych sobie. Czy jego „ tak ” odnosiło się do koniaku, , czy do twoich myśli? 136 - Zadomowił się pan w Warszawie, kapitanie? Ta ciemnowłosa kobietka gotowa by oczy z zazdrości wydrapać każdej rywalce - mówi flegmatycznie gestapowiec. - Pan przesadza - Edward stara się odpowiadać spokojnie, ale krew odpływa mu z twarzy i czuje w myślach dziwną, przejmującą próżnię. Co on wie o Iw? - Nic dziwnego, że jest w panu zakochana - uśmiecha się F. - Ten typ kobiet zawsze trzy- ma ze zwycięzcami. . . Przystojny, wysmukły oficer zdobywca. . . Rycerze z pańskiego rodu walczyli w wyprawach krzyżowych. Zazdroszczę. Niestety, nie pochodzę z arystokracji. Nie mogę chwalić się przodkami. - Iw nie dlatego jest ze mną, że jestem zwycięzcą. - Zaskoczony zmarszczyłeś brwi, bo raptownie i idiotycznie wypaplałeś temu funkcjonariuszowi gestapo prawdę o waszym związ- ku. - Nie chciałem pana urazić - śmieje się gestapowiec, popijając koniak. - Naprawdę nie mam takich intencji. Chociaż przyzna pan, że gdyby nie Führer, gdyby nie wojna, gdyby nie fakt okupowania Polski, to pan i ta kobieta nigdy byście się nie spotkali. Co za traf, szczęśliwy traf. - Możliwe - odpowiadasz niechętnie. - Co prawda, już przed wojną miałem zamiar przyje- chać do Polski, a wtedy. . . kto wie. . . Może bym ją spotkał. Czego on chce? Dlaczego nie mówi wprost? Kluczy, zmienia temat rozmowy, jakby naj- pierw chciał wybadać, co wiem, a dopiero potem zadać cios. Jaki cios? I po co? - W dziejach świata silniejsi, zwycięzcy, zawsze zabierali słabszym, zwyciężonym, ich ko- biety. Stawały się niewolnicami, brankami, pozornie wbrew sobie, często jednak z radością wybierały nowe życie u boku zwycięzców. Odebrać kobietę zwyciężonemu wrogowi to ko- lejne największe z możliwych zwycięstwo i ostateczne upokorzenie i podeptanie przeciwnika. Podeptanie mężczyzny, jego godności i pewności siebie. Skazuje się go na gorycz, samotność i zazdrość. A później już tylko krok do obłędu. Może ta kobieta jest pana przeznaczeniem, kapitanie - mówi F. I właśnie dlatego chcę wyjaśnić pewne szczegóły z jej życia. . . Wyjaśnić po to, aby pan czuł się bezpieczny, bezpieczny przy niej. - Ależ ja czuję się bezpieczny! - błyskawicznie analizujesz myśli. Czyżby znali prawdę o Iw? - Proszę się nie denerwować, kapitanie - F. uśmiecha się wyrozumiale. - O tym nikt nie wie poza mną. A ja nie mam zamiaru, na razie. . . - O czym nikt nie wie? Nie rozumiem. . . - Edward stara się patrzeć przeciwnikowi prosto w oczy. - Chce pan mnie zastraszyć? Chybił pan całkowicie. - Dlaczego miałbym pana zastraszyć? - W jego oczach dostrzegasz złe błyski. - Miałbym zastraszyć bohatera odznaczonego Żelaznym Krzyżem z dębowymi liśćmi? Żywię dla pana, kapitanie, najwyższy szacunek, a nasza rozmowa ma charakter poufny. . . Proszę zaufać mojej dyskrecji. Nikt o tej rozmowie nie wie i nikt się nie dowie. . . - Proszę powiedzieć w końcu, o co chodzi. - Udajesz zniecierpliwienie, chociaż strach o Iw chwyta cię za gardło i czujesz, jak krople potu zbierają ci się na skroniach. - Rozbudził pan moją ciekawość chyba nie bez przyczyny? - Otrzymałem donos. Niestety, w tym kraju jest wielu donosicieli. Przed wojną, kiedy tań- czyła w „ Adrii ” , przyjaźniła się z kapelmistrzem, kompozytorem, muzykiem, zwanym Kró- lem Tanga, emigrantem z Argentyny, który ożenił się i osiedlił we Francji. . . Zakochał się w pańskiej znajomej i związali się na długo. Och! Czyżby pan był zazdrosny o przeszłość tan- cerki? - Iw opowiadała mi o tej przyjaźni. Rozumiem ją. Była młodziutką uczennicą szkoły bale- towej, chciała szybko zrobić karierę. . . Król Tanga pomógł jej, zaprotegował ją. Czy jest w tym coś nagannego? - Twoja twarz wyraża zdziwienie, niemal oburzenie. - Oczywiście, rozumiem doskonale. Piękna, utalentowana tancerka, korzysta z pomocy sta- rzejącego się żonatego muzyka. Ona daje mu młodość, on doświadczenie i mądrość. Proble- 137 my jednak zaczynają się komplikować! Raptem okazuje się, że ów stary muzyk był angiel- skim szpiegiem - głos gestapowca brzmi twardo, bezwzględnie, drapieżnie. Twarz Edwarda blednie, szarzeje, ściąga się w trudnym do opanowania przerażeniu. - Nasze podejrzenia są uzasadnione. . . - Gestapowiec z radością obserwuje twój lęk. - Chcemy się dowiedzieć, czy pana obecna ukochana o tym wiedziała? Czy łączyło ich tylko uczucie, czy również współpraca? Oczekujemy, że ów tajemniczy Król Tanga będzie próbo- wał dowiedzieć się co robi i jak żyje tancerka, którą opiekował się gorliwie tuż przed wybu- chem wojny. Liczymy na to! - Proszę wybaczyć. . . Nie wierzę w te rewelacje! Oskarżanie Iw o szpiegostwo wydaje mi się absurdalne. Ona nie interesuje się polityką - starasz się nadać swym słowom poważny, przekonywający ton. - Ona żyje tańcem. . . Tak! On już wie, że boisz się o Iw. . . Jeżeli poznał twój strach, wykorzysta go przeciwko tobie. Obnażyłeś się, odsłoniłeś, a więc jesteś teraz słabszy. Być słabszym nie oznacza jednak bezsilności. - Jej mąż walczył z nami w podziemiu. My ich nazywamy bandytami, ale ja mam dla tych bandytów szacunek, bo kochają swój kraj i zachowują się jak prawdziwi mężczyźni. . . Dobrze wiedziała, co robił jej mąż, ale odseparowała się od niego, odcięła dla dobra syna. Szanuję matki, które kochają synów. I pan, i ja szanujemy przecież własne matki. A ta kobieta dobrze rozumie, że wojna kiedyś się skończy, że trzeba przeczekać, przeżyć. Jest więc na swój spo- sób praktyczna. Z panem, kapitanie, też związała się dlatego, że chce przetrwać. Niech pan nie protestuje, bo obaj wiemy, że tak właśnie jest. . . - jak monotonnie, beznamiętnie zadźwię- czał ten monolog. - Czego pan chce ode mnie? - pyta zdławionym głosem Edward. - A czegóż mogę od pana chcieć? - Przymilny uśmiech i wzruszenie ramion. - Po prostu chcę, żeby pan wiedział, że ja wiem. . . To wszystko. . . Czy on wie również o pochodzeniu Iw, o tej wybuchowej mieszance krwi? Jeżeli wie, to nie mówi o tym dlatego, że chce sprawdzić, czy ja wiem. Przecież za świadome kontakty z Żydówką grożą ustawy norymberskie, kary za pohańbienie rasy. . . Co za absurdy! Jakże prze- rażające są absurdy, których się boisz. . . Czemu patrzy na mnie z taką ironią? Co wie? Nie chce się przyznać, że wie, bo wtedy musiałby mnie aresztować, a tak może się ze mną bawić jak kotek myszką. . . Może podejrzewa Iw tylko o kontakty ze szpiegiem? A może ta opowieść została wymyślona po to, by mnie przestraszyć i sprawdzić moją lojalność wobec Führera? Może to prowokacja? - Moje intencje wobec pana są czyste. Uprzedziłem jedynie, że t a piękna kobieta może być wmieszana w szpiegowską aferę. Nie aresztowałem jej, po pierwsze, dlatego że stanowi dla nas jedyny kontakt z owym Królem Tanga, a po drugie, że panu bardzo na niej zależy, a ja mam słabość do zakochanych romantyków. - Niech pan nie żartuje ze mnie - mówisz zdenerwowany. - Przecież może ją pan areszto- wać w każdej chwili. A tak naprawdę, to po co pan mi o tym wszystkim mówi? Przecież pan nigdy nie działa bez celu? - Może moim celem jest, aby pan wiedział, że ja wiem, chociaż postępuję tak, jakbym nie wiedział? A może mój cel sięga dalej, poza ten czas, który obecnie nas osacza i zmusza do takiego, a nie innego postępowania? Czas wojny kończy się, żołnierze pozostają sami. Czy pan mnie rozumie? Jego twarz wydaje się znajoma, gdzie ją widziałem? W teatrze? Może wyrzeźbioną, spi- żową, w śródmiejskim zaułku? On i student? - Na pewno już pana kiedyś spotkałem. . . Tylko gdzie? Nie wiem. . . W Lipsku? Był pan w Lipsku? 138 - Może tak, może nie. . . Napijmy się jeszcze koniaku. . . Cieszę się, że mogę podyskutować ze znawcą, koneserem stojącym wyżej od innych w hierarchii ludzkich myśli, z kimś nieprze- ciętnym, jak pan, kapitanie. Unosi dłoń z kieliszkiem, jakby pił twoje zdrowie. Dlaczego jest wobec mnie tak uprzedzająco grzeczny? Dlaczego tak mu zależy na tym, że- bym uważał go za równego sobie? A może - przypuszczenie już cię rozśmiesza - może to homoseksualista, który chce uwieść frontowego bohatera? Wpatrujesz się podejrzliwie w bla- de, wyniosłe czoło, którego jasność podkreśla jeszcze głęboka czerń munduru. - Nie jestem homoseksualistą - śmieje się gestapowiec. - Jestem urzędnikiem śmierci, dla niektórych diabłem. Pan może mi jednak zaufać. . . Na razie. Czy dopowiedział to ostatnie słowo półszeptem, czy tylko ci się wydawało? - Pan czyta w moich myślach. Jak to możliwe? - dziwisz się, lecz już bez strachu. Na biurku przed nim wysmukła lampa rzuca łagodne, ciepłe światło. Nad koryncką ko- lumną z brązu zwisa abażur z jasnobrązowej, cienkiej skóry. Jak z antylopy gnu, na które po- lował kiedyś w Afryce twój ojciec. On wyciąga dłoń w hitlerowskim, przepisowym pozdrowieniu. Ty tak samo unosisz rękę. Wkrótce znowu się spotkamy - słyszysz za sobą jego myśli. Przypomnij sobie sen sprzed kilku lat, kiedy byłem jeszcze niezdarnym dzieckiem. Tancerka podnosi wydłużony cień, którego nie rozpoznajesz. Jednak chwilami jego kształt w półmroku wydaje ci się znany, jakbyś go oglądała lub o nim czytała. Muzyki, do której tańczy, dotychczas nie słyszałaś, ale w snach nie ma przecież dźwięków. Nagle traci równo- wagę, zachwieje się jak pod niewidzialnym ciosem i upadnie. . . A wtedy pejzaż pod twymi powiekami wypełnia z nagła czerwona mgiełka. Płomień, pajęczyna czy krew? A może nad- gryzione pąsowe jabłko? - Czas wstawać - mówi Julia wychodząca właśnie do pracy. - Zupa z ryżem dla małego stoi w piecyku. . . Tylko uważaj, żeby nie była za gorąca, bo poparzysz mu usta. - Tak. . . Tak. . . - odpowiadasz, bo myślami jesteś jeszcze we śnie i zastanawiasz się, co się właściwie przytrafiło tamtej tancerce i czy rzeczywiście cały t en sen rozegrał się w „ Adrii ” . - Wierzysz w sny? - Nie wierzę. - To po co zastanawiasz się nad snem, o którym wkrótce zapomnisz? Dziki wrzask przy- pomni ci o istnieniu ukochanego synka. Westchniesz głęboko i zapalisz niemieckiego papie- rosa z paczki pozostawionej przez Edwarda. Wrzask narasta i czujesz się niemal osaczona tym dramatycznym nawoływaniem chłopca przebudzonego po nocnym zmoczeniu w zimnej i wilgotnej pościeli. Przypomnisz sobie „ Adrię ” . . . Wróciłaś tam miesiąc po moim urodzeniu. Dla ciebie naj- ważniejsze miejsce na ziemi. . . Przy drzwiach, które przekraczałaś t yle razy, bł yszczy wyraź- nie kontrastowy napis - czarną farbą na białym tle: „ Nur für Deutsche! ” A gdyby napisu nie było, nie bałabyś się tam przychodzić? Przemykasz, niemal przebie- gasz, spoglądając z tęsknotą w wysokie okna parteru, szczelnie zasłonięte złocistymi storami. Nic nie dojrzysz, lecz wiesz, że przy marmurowych stolikach rozmawiają eleganckie panie i eleganccy panowie, często w zielonych lub czarnych mundurach. Krzyczę tak donośnie, że Iw odkłada papierosa, ziewa raz jeszcze i szybko podchodzi do wiklinowego łóżeczka, w którym kołyszę się na krzywych nogach, kurczowo trzymając się poręczy, i wyję, wyję, wyję. Za wszelką cenę chcę zwrócić na siebie twą uwagę. - Przestań - mówi Iw, bierze mnie na ręce, podnosi, przytula i przez kilka minut czule ko- łysze, całując po buzi i policzkach. - Zaraz cię nakarmię, ty niesforny, niedobry mężczyzno - szepcze, rozwijając pieluszkę i głaszcząc mnie delikatnie po najczulszym z męskich narządów. Sen sprzed lat już zapomniany, zasłonięty przez zdarzenia, niemal nieobecny w pamięci. 139 Twój syn już podrósł i dzielnie galopuje na drewnianym koniu z pistoletem na kapiszony w dłoni. Julia po powrocie do domu pyta znienacka: - O czym, Iw, śniłaś tej nocy? Rzucałaś się i jęczałaś jak na torturach. - Nie pamiętam - odpowiadasz i w jednej sekundzie przypominasz sobie tancerkę krążącą po wyludnionej sali z dziwacznym cieniem lub muślinowym szalem wijącym się wokół ra- mion i szyi. Wiadomość o zastrzeleniu dawnej przyjaciółki przyjmiesz zalękniona i niepewna. . . Nikt właściwie nie wie, za co ją zastrzelono na scenie w „ Adrii ” . O przyczynach egzekucji w bla- sku rampy krążą plotki, domysły, hipotezy. . . Boisz się, że za miłość do jakiegoś Niemca, a przecież ty też jesteś coraz bliższa zakochania w Edwardzie. Tańczyła z wężami. . . Występowała z ogromnym żółto- zielonym boa, otoczona splotami wijącego się cielska, w efektownym oświetleniu punktowych reflektorów. Niemieccy oficerowie, bo oni głównie wypełniali teraz „ Adrię ” , gorąco bili jej brawa. W kulminacyjnym momencie tanga unosiła dłonie przytrzymujące wypr ężonego, zesztywniałego gada, przypominającego włócznię lub naciągniętą linę kotwiczną. Obracała się powoli jak wskazówka sekundnika, aż do chwili, kiedy wąż otaczał ją znienacka błyskawicznym ruchem, obalał i obezwładniał. . . Właśnie w tym szybkim, zaskakującym ataku i skręcie grubych jak udo splotów potężnego boa kryła się najważniejsza i niezwykła siła jej występów. Przejście od rozkołysanego ramionami pozornego bezruchu do nagłego i podstępnego ze- ślizgnięcia się i spętania drobnej, kruchej kobietki, wydawało się nieprawdopodobne i bar- dziej możliwe we śnie niż na jawie. Oglądających widowisko dziwiła jednak nie tyle uroda, co wytrzymałość ciała tancerki, które, jak to się wszystkim wydawało, powinno zostać okaleczone, połamane, zmiażdżone. . . Tancerka padała, zamierała w bezruchu i dopiero po kilku chwilach wąż przestawał ją dusić, zaciskać, dławić. . . Odpełzał wolno, majestatycznie. Bohaterowie ze wschodnich i zachodnich frontów z Krzyżami Żelaznymi na piersiach pa- trzyli z podziwem, jak ta młoda i piękna kobieta przetrzymuje wszystkie te tortury, podnosi się i chociaż nieco pobladła, a jednak z uśmiechem nisko się kłania i dyga jak mała dziew- czynka, dziękując za oklaski. - Wąż ją zadusi! Zadusi ją! Och! To nieprawdopodobne! Niezwykłe! Wspaniałe! Krzyczeli jeden przez drugiego, klaszcząc z zachwytu i pożądania, bo wielu z nich ma- rzyło o znalezieniu się sam na sam z podobnie odważną kobietą. Patrzyła na salę nie tylko z dumą. Cieszyła się zazdrością tych mężczyzn, jakby naprawdę ich upokorzyła. Wielcy zwycięzcy, pewni siebie nadludzie, zazdrościli jej właśnie tego małe- go zwycięstwa nad starym, wytresowanym wężem. - Iw, czy ty ją jeszcze pamiętasz? - Tak. . . Zawsze nosiła przy sobie drobiazgi, talizmany z węża. . . Buty, torebkę, portmonet- kę, wężowy pazur na złotym łańcuchu obok krzyżyka. . . - Sądzisz, że naprawdę donosiła, szpiclowała? - Nie wiem. Mówią, że pracowała dla gestapo i wielu przez nią zginęło. - A może była to kara za łajdaczenie się z Niemcami. Ty też. . . - Jak możesz! Jak możesz! - krzyczy Iw i wybiega z płaczem. Kiedy na frontach toczyły się zacięte walki, w „ Adrii ” nie widziało się zielonych mundu- rów. Pozostawały fordanserki, żigolacy, hochsztaplerzy, cwaniacy więksi i średni. Całe towa- rzystwo świetnie obywało się bez wyprostowanych jak bagnety niemieckich bohaterów, któ- rzy teraz stali się ich głównymi żywicielami. Wieczór. Zaledwie kilku zdrowo podpitych oficerów śpiewa zwycięskie pieśni. . . Urodzi- ny? Awans? A może cieszą się, że przeżyli już kilka lat w okupowanym kraju? Cichną głosy. 140 Orkiestra zapowiada występ szczególny. Wąż - szatan kuszący z rajskiej jabłoni, uległy i po- słuszny w ramionach kobiety. . . Trzech mężczyzn w skórzanych płaszczach i kapeluszach o szerokich rondach osłaniają- cych twarze przemknęło obok portiera. Odwrócił się, udając, że nie dostrzega intruzów. Wy- chodzący z toalety niemiecki oficer cofnął się przestraszony i zamknął w kabinie. Do sali głównej weszli w momencie, kiedy tancerka kończyła występ, a jej ręce drżały z wysiłku od podtrzymywania węża, który przygotowywał się do swej słynnej, błyskawicznej metamorfo- zy. W przyćmionych światłach nad stolikami pochylały się znudzone sylwetki fordanserek i tych mężczyzn, jakby wyobcowanych z czasu, których wojna nie dotyczyła bezpośrednio. Argentyński dziennikarz, bankier z Genewy, szwedzki specjalista od odszczurzania, skandy- nawski żeglarz nie wiadomo czego szukający w Polsce, stary folksdojcz- arystokrata, który dopiero przed rokiem odkrył prawdziwą wartość swych germańskich rodzinnych koligacji. Gładziutko przylizany barman, dziś nienormalnie ożywiony, raz po raz spoglądał na zega- rek i z wyraźną niecierpliwością oczekiwał nieznanych gości. Tancerka wirowała zgodnie z ruchem wskazówek zegara, kiedy nagle zobaczyła tuż przed sobą barczystego dryblasa w błyszczącym od deszczu skórzanym płaszczu. Za nim stali dwaj inni z pistoletami wymierzonymi w salę. Dryblas wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i coś z niej odczyt ywał, a ty od razu zrozu- miałaś, że to koniec. Treść wyroku i tak zagłuszyła muzyka, bo orkiestra nie przestała grać. . . Czytał przez chwilę, rzucił kartkę na ziemię i wtedy zobaczyłaś okrągły otwór lufy. Ostatnim wysiłkiem chciałaś zrzucić na niego węża, lecz gad, również przestraszony, znie- ruchomiał i wyprężony jak lanca, zmuszał cię do dalszego wirowania. Huk wypełnił salę „ Adrii ” . Dryblas strzelił ci prosto w pierś, ale ty tańczyłaś nadal. . . Strzelił powtórnie, zachwiałaś się i upadłaś, a wąż skręcił się i zasłonił cię grubymi potężnymi splotami. Dryblas spokojnie wy- celował po raz trzeci. . . Strzelił. Schował rewolwer do kieszeni, splunął na zwłoki, odwrócił się i wybiegł, a za nim obaj pozostali. Portierzy, kelnerzy, goście starali się ich nie dostrzegać, nie zapamiętywać szczegółów. - Szkoda węża - mruknął barman, ocierając z ulgą pot z czoła. Tancerka rzęziła i pluła krwią, przytulając do siebie rozedrganego konwulsyjnie gada. . . Umierała, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia, że światła scenicznych reflektorów tak nagl e wygasają, ciemnieją. - Nie powinno się zabijać pięknych kobiet - powiedziała Iw ze złością, odkładając gazetę. - Pięknych kobiet jest zbyt mało, aby umierały tak głupio. - Nie rozumiem twego komentarza - wzruszyła ramionami Julia. - Nigdy nie mogłam cię zrozumieć. Litujesz się nad konfidentką? - Śniłam. . . - ponuro wyszeptała Iw i widząc wyczekiwanie Julii, machnęła ręką, nie koń- cząc zdania. Po co opowiadać sny ludziom, którzy są zawsze po stronie jawy? Dopiero w tej chwili zrozumiała, że śniła wówczas o kobiecie zakochanej w wężu, dla któ- rej gady znaczyły więcej niż mężczyźni i dlatego z nimi tańczył a. - Nie bój się, Iw - usłyszysz głos spod sufitu. - Nie bój się - słyszysz zza drzwi, z pokoju, w którym śpię w wiklinowym łóżeczku. Policjant z trupią czaszką na czapce ogląda zabitych. Wsuwa dłoń między ciepłe jeszcze piersi, ściąga krzyżyk i pazur węża, wiszące na tym samym łańcuszku, i chowa do kieszeni. Z nie ukrywaną ciekawością rozglądasz się po wykwintnie urządzonym gabinecie, gdzie klasycystyczne lampy z brązu rzucają łagodne światło przez abażury z cienkich, znakomicie 141 wyprawionych skór. Naprzeciw ciebie umundurowany na czarno, podstarzały gestapowiec o niemal świetlistym wejrzeniu wykręca korek z butelki francuskiego koniaku. - Tęsknię do takich ludzi jak pan, do kultury, do czystej abstrakcji, do porozumiewania się nie wprost, a przez znaki, symbole, wieloznaczności, oksymorony, aforyzmy. . . Lubię, jeżeli moje intencje i zamiary są wyczuwane wcześniej, bo to mi pozwala na niedopowiedzenia, a wtedy unikam chamskiego, brutalnego, ordynarnego rozkazywania, do którego zmuszają mnie okoliczności. Tak! Zostałem skazany na rozkazywanie! Skazany przez los i historię! Rozumie pan? Tak, pan mnie wyczuwa i usprawiedliwia. . . Podziwiam to w panu, kapitanie. Nie odpowiadasz uśmiechem na uśmiech. Stoisz oko w oko z najprzebieglejszym przeciw- nikiem twojego, i nie tylko twojego, życia, przeciwnikiem o niezwykłej inteligencji i niewy- obrażalnej intuicji. Jak to się stało, że ten wspaniały mężczyzna o twarzy starego Fausta i du- szy tak wrażliwej służy w gestapo? - Wciąż męczą pana, kapitanie, te same problemy, sny, pytania? Wystarczy pomyśleć i ro- zejrzeć się w blasku tych lamp, żeby wiedzieć. . . - Nie rozumiem. - Właśnie! Broni się pan przed najprostszymi wyjaśnieniami, co niepotrzebnie komplikuje nasz oczywisty i banalny, chociaż okrutny świat. . . Tak. . . Tak. . . To wpływ tego rozczarowane- go, ponurego, pokręconego kraju, gdzie skierowało nas przeznaczenie. Oddziaływanie tych prymitywnych ludzi, narodu mrocznych indywidualistów, jakimi są Polacy, wszędzie dopa- trujący się tajemnic, pozostawia widoczne skutki w umyśle nawet tak wyrafinowanym. Oni nie są w stanie zrozumieć tego, co ich otacza. Ale pan powinien wiedzieć. - Może nie potrafię inaczej? - rozkładasz dłonie i widzisz, jak drżą ci palce, a ty nie potra- fisz temu zapobiec, więc żeby odwrócić uwagę Tego Wcielonego Diabła od siebie, podcho- dzisz do najbliższej lampy i dotykasz delikatnej, znakomicie wygarbowanej, cieniutkiej skóry, której matowa przejrzystość nadaje światłu subtelną pozłotę. - Co to za zwierzę? Antylopa? Zapewne gnu albo nilgau, a może kudu? Znam się trochę na tym, bo mój ojciec polował kiedyś na gazele. Tak dokładnie wyprawiona skóra wymaga zna- komitych garbarzy. Widziałem skóry antylop preparowane przez Masajów. . . - Umyślnie kie- rujesz rozmowę na tory, twoim zdaniem, bezpieczniejsze. - Nie zgadł pan - śmieje się sobowtór Fausta. - Ten ssak stoi nieco wyżej. . . - Chyba to nie świnia? - Udajesz zastanowienie, ale już zaczyna cię dręczyć niepokój, jak- byś wpadł w pułapkę, której działania jeszcze nie rozumiesz. - Na pewno nie! - A może skóra białego cielęcia, albinotycznego cielęcia krowy rasy holenderskiej? Ta przezroczystość wskazuje na mistrzostwo garbarzy, znakomicie znających swój fach. - Nie jest to albinotyczne cielę - śmieje się twój rozmówca, a ciebie powoli ogarnia panika, jakbyś zbliżał się do nieoczekiwanego rozwiązania, którego nie chcesz znać. Starzejący się gestapowiec z pobłażliwością kiwa głową i teraz dopiero zauważasz obwisłą nieco skórę szyi, zwiastującą tworzące się wole. - To Żyd - przerywa nagle zniecierpliwiony gestapowiec. - Skóra z Żyda, wygarbowana przez żydowskiego garbarza. . . Mówiłem, że świat wokół jest prosty, wyrazisty i nie trzeba go komplikować niepotrzebnie fałszywymi interpretacjami. Czas wojny zmusza nas do wykorzy- stania wszystkich odpadków, wszystkich dostępnych surowców. Skór brakuje, a najbardziej dostępne są skóry żydowskie. . . Och, niech pan nie udaje, że pan o tym nie wiedział? Wiedzą wszyscy, ale tylko niektórzy boją się wiedzieć zbyt wiele. Edward skulił się w fotelu, twarz miał szarą, czoło blade, oczy rozszerzone. - Boże! To niesamowite. . . - szeptał, patrząc z przerażeniem na abażury. Szybko wychylił kieliszek koniaku, otarł usta. . . - Pan jest potworem! - niemal krzyknął. 142 - I co z tego? - Faust wzruszył ramionami. - Wiek dwudziesty to właśnie wiek elektryczne- go światła, sączącego się przez przejrzyste abażury z ludzkich skór. Edward poderwał się i szybkim zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku drzwi. - Niech pan nie wychodzi! - Trzymasz dłoń na klamce, a jego głos dopada cię i zatrzymuje. - Skóra z pańskiej tancerki i jej synka, wyprawiona przez mistrzów sztuki garbarskiej, podob- nie będzie przepuszczała światło. Odwrócisz się z twarzą wykrzywioną nienawiścią, wściekłością, pogardą. Zaskoczy cię ła- godne, jasne spojrzenie siwiejącego Fausta. Te oczy proszą, może kpią, a już na pewno oszu- kują cię swą wyrozumiałością. - Wiem o wszystkim. Ta kobieta, pańska Iw, jest Żydówką. . . - A więc po co grał pan przede mną tę ohydną rolę? - Pochylasz się nad biurkiem i z nie- nawiścią patrzysz na swego prześladowcę. - Dlaczego? Nie odpowiada. Spokojnie nalewa koniak do kieliszków. - Niech się pan napije! Czy nie brzmi to jak rozkaz, polecenie? - I niech się pan rozejrzy wokół siebie - ten sam uprzejmy, jowialny, a może szyderczy ton. - To wszystko skóry z ludzi, a raczej z Żydów, chociaż sądzę, że z Niemców, Rosjan czy Po- laków dałyby się wyprawić identycznie. Z przerażeniem przypatrujesz się wygodnym fotelom o lśniącej, gładkiej powierzchni. I nagle zastanawiasz się, czy nie zastrzelić tego łotra w czarnym mundurze ze srebrnymi liśćmi dębu na kołnierzu. - Wyprawione przez najlepszych obozowych rzemieślników w naszych chemicznych labo- ratoriach. Przyzna pan, że nie ustępują cielęcym. Pracowałem w Dachau, Oranienburgu, Sachsenhausen, Oświęcimiu, Stutthofie. Skóry ludzkie bardzo przypominają baranie, cielęce, a nawet świńskie. - Cóż, przecież ludzie są gruboskórni - żartuje ktoś trzeci, kogo jeszcze przed chwilą tu nie było. - Dopiero w takim zestawieniu widać, że jesteśmy jedynie zwierzętami: ssakami i tylko ssakami. Identyczność skór określa to jednoznacznie. Odwracasz się i widzisz tego, o którym niemal już zapomniałeś, a przecież był wtedy na balu sylwestrowym, chociaż trzymał się nieco w cieniu, nie chcąc widocznie przerażać gości swym niesamowitym wyglądem i twarzą o ostrym, niemal mefistofelicznym profilu. - W moim domu we Frankfurcie mam kanapę i fotele pokryte skórami antylop - mówisz już spokojnym głosem. - To też zapewne antylopy, a panowie po prostu chcecie ze mnie za- żartować! I udał się wam ten żart. - Usiłujesz się roześmiać i zatuszować przed nimi własne przerażenie. - Udał się znakomicie. . . Gratuluję. Ach, co za żart! - Ale dał się pan nabrać! - Świetna zabawa, prawda? - Czy nie ma pan, kapitanie, żalu do nas o te jakże prostackie dowcipy? Śmieją się, śmieją, cieszą. . . W butelce ubywa zawartości. Czy ty, głupcze, chociaż przez chwilę wierzysz, że to był żart, kpina, dowcip, kawał? Wierzysz, a raczej chcesz uwierzyć, że twoja propozycja, aby wszystko obrócić w żart, rzeczywiście dotyczyła żartu, znakomitego kawału, obmyślonego przez dwóch wysokich urzędników tajnej policji. Tylko dlaczego chcieli zrobić ten nietaktowny dowcip właśnie mnie? - Przeczuwałem - gulgoczesz radośnie - przeczuwałem dowcip, ale nie chciałem przerywać wspaniale rozwijającej się gry. - Gry z losem - kpi ten podobny do Fausta. - Gry między Przeznaczeniem a Zbiegiem Okoliczności - chichocze ten podobny do Mefi- sta. - Wiedziałem, że ta skóra to z antylop! - niemal krzyczysz. - Tak! Tak! - Oczywiście! 143 Aż zanoszą się śmiechem, podrygują, podskakują, cieszą się jak mali chłopcy. Nagle na oparciu sofy, stojącej za fotelami naprzeciw biurka, dostrzegasz dwie smugi i plamę tuż nad nimi, z daleka przypominającą granatowego pająka. Ogarnie cię niepokój, złe przeczucie, niepewność. . . Podbiegniesz do skórzanej płaszczyzny i z przerażeniem zobaczysz, że to tatuaż. Okręt z napisem „ Santa Lucia ” , a pod spodem napis łaciński: Navigare necesse est, vivere non est necesse. Tatuaż podobny do tych, jakie widziałeś na ciałach marynarzy kąpiących się na plaży w Lubece. Boże! Przecież zwierzęta nie mają tatuaży! A więc? Odwracasz się. . . Ustawili się za tobą, rozśmieszeni do końca. Dopiero teraz wpadłeś w ich pułapkę. Wpadłeś naprawdę i głęboko. - I widzisz, kapitanie, że żart ma dwa końce! - śmieje się Faust. - Teraz, kapitanie, jesteś już nasz i zrobisz, co ci karzemy. Parzą cię te meble, drażnią go- spodarze w czarnych mundurach. Nienawidzisz ich, nienawidzisz własnego losu, nienawi- dzisz czasu, w którym się znajdujesz. Chcesz krzyczeć, ale nagle zrozumiesz, że twój krzyk nie ma już najmniejszego znaczenia i byłby to krzyk daremny, wyłącznie daremny. - Albo. . . albo, kapitanie. . . Albo pańska tancerka ze swym synkiem powędrują do obozu i za mniej więcej miesiąc przyślemy panu fotel obciągnięty ich świetnie wyprawionymi skóra- mi, albo też zastrzeli ich pan osobiście, co będzie przecież zgodne z prawem. Żyda może za- bić każdy, wszędzie i o każdej godzinie. . . - Wybieraj, kapitanie. . . wybieraj. . . Albo ich zabijesz, albo pójdą na skóry, a ty za pohańbienie rasy powędrujesz jako zwykły żołnierz do karnej kompanii na front wschodni. Wybieraj. . . Włosy jeżą ci się na głowie, w oczach wirują skórzane meble i piekielne mundury, łagodne światło przypomina płomienie dogasające w ogromnym piecu. Spadasz coraz niżej, w dół, w dół bez dna. . . Przywoła cię szept firanki poruszonej chłodnym powiewem z uchylonego okna. Łagodny wietrzyk muska rozpalone czoło, policzki i dłonie. Kac. . . Dotkliwa, bolesna suchość w gardle i niepewność, lęk poprzednio nie odczuwany, lęk bez źródła. Jestem w mieszkaniu Iw. . . Przez drzwi dobiega kaszel jej synka. . . Niedobrze, prosiła, że- bym tu nie przychodził. - Jak się tu znalazłem? Przymykasz oczy i przypominasz sobie niesamowitą rozmowę z minionej nocy. Rozmowę rzeczywistą czy nierzeczywistą? Skrzypnięcie drzwi. . . Iw nie odzywa się długo, wyraźnie obrażona. W końcu wybucha: - Przestraszyłeś mnie - w zagniewanym głosiku drżą szorstkie, nieprzyjemne tony. - Przy- wlokłeś się, dopełzłeś do drzwi w strasznym stanie. Nie widziałam cię jeszcze tak pijanego. . . I wiesz, co powiedziałeś? Powiedziałeś mniej więcej tak: „ Piłem z upiorami, a z upiorami nie pije się bezkarnie ” . Wytłumaczysz mi, co to znaczy? Milczysz wystraszony, przyduszony bolesnym łomotaniem krwi w skroniach i rozterką. Zdarzyło się? Czy przywidziało? Czy to był tylko straszny sen? Czy jawa? Złudzenie? Czy spotkanie ze zbrodniarzami? - Proszę! Nie odwiedzaj mnie więcej po pijanemu. - Oczy Iw pełne są złości i rozczarowa- nia. - Po pijanemu i w mundurze! Czy wiesz, co mówią o mnie sąsiedzi? Na pewno plotkują, obgadują, a może nazywają niemiecką szmatą? Ty odejdziesz, ja zostanę, powinieneś zrozu- mieć. Mojej matce też się to nie podoba, a i on - wzrokiem wskazuje na mnie - miał przestra- szone oczy. Zaskoczyłeś nas wszystkich. Zawiodłam się. . . - Przepraszam. Przytulasz Iw. Odwzajemnia twoje pocałunki. . . Szczęśliwi zawsze wybaczają. Ty jednak ukrywasz niepokój. Prawda? Czy halucynacja? Czy. . . Nie wiesz. . . Wieczorem w komendanturze telefon. - Pamiętaj! 144 Głuchy, znajomy głos i tylko to jedno słowo. Wiadomość o śmierci Arlekina dotarła do Samotnego z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Wysłuchał jej z pozorną obojętnością, a jednak wewnętrznie zatrwożony i zgorzkniały. Jak zwykle, siedział w biurze i podliczał swe algebraiczne nadzieje, wiedząc, że wszystkie te zestawienia i wyprowadzenia wzorów nie mają i tak większego znaczenia, jeżeli jutro mo- żesz już nie żyć. - A może właśnie dla nich warto żyć? Prowadził jednak konsekwentnie ową specyficzną buchalterię, wychodząc z założenia, że nadaje jego życiu pewien porządek i że to zdyscyplinowanie bardzo mu się opłaca, ponieważ nawet gdyby zabrakło walki i konkretnych wrogów, jego życie nadal miałoby cel. . . A czy nie o to właśnie toczy się ta przemyślna gra z losem, aby życiu nadać sens? Czy nie walczy się czasami po to, by móc wykazać się przed sobą samym odwagą, mądrością, doświadczeniem? Czy nie ryzykuje się własnego życia, aby się sprawdzić i powrócić silniejszym, albo przegrać i zginąć, chociaż nie dopuszcza się do siebie myśli o śmierci, a nawet określenia „ klęska ” używasz bardzo niechętnie. . . A klęska nie musi przecież oznaczać - „ odchodzę ” . . . Samotny tkwił więc między wyższą matematyką a walką, starając się służyć jednocześnie uniwersalnej wizji matematycznego porządku świata i swej konkretnej, jedynej, bliskiej oj- czyźnie. . . Matematyka dawała poczucie ładu, zbliżania się ku doskonałości, natomiast walka niosła cierpienie, wahania, gorycz i konieczność wybierania między życiem a śmiercią. Każde wykonanie wyroku, nawet najgłębiej uzasadnione, budziło głębokie wyrzuty sumienia. . . - Arlekin nie żyje, zmarł w Oświęcimiu na zapalenie płuc. Takie zawiadomienie otrzymała jego żona chyba ze trzy miesiące temu - zwięźle informował Cień. Samotny pochylił się nad zapisanym arkuszem, cyfry unosiły się, krążyły, rozpływały. Przypomniał sobie niewysoką, ciemnowłosą dziewczynę w zielonkawym kapeluszu z seledy- nową wstążką. . . Za ręce trzymali ufryzowanego chłopca z wykrzywioną kapryśnie miną. . . Arlekin pożegnał się z rodziną przed bramą parku, gdzie miał się tego dnia spotkać cały wasz oddział. - Twój chłopiec? - spytałem. - Mój chłopiec i moja kobieta - odpowiedział z dumą. - Ładna. . . - Jest tancerką, naprawdę wspaniale tańczy - Arlekin akcentował słowa mające podkreślić wyjątkowość zawodu swej żony. - I bardzo ją kocham. Samotny przetarł dłonią czoło, jakby chcąc zetrzeć zmarszczki. Spojrzał na młodą, gładką twarz Cienia. - A wdowa? Jak to zniosła? Trzeba jej pomóc? Cień spuścił oczy, zasępił się, uśmiechnął nienaturalnie, wstydliwie, nerwowo. - Co się stało? - Wdową i synem po Arlekinie zajął się kapitan wermachtu - wypalił po krótkim wahaniu. - Jak to „ zajął się ” ? Nie rozumiem. . . - Spotykają się, odwiedzają, on u niej pomieszkuje, chyba ze sobą śpią. . . - Niemiec z wdową po naszym żołnierzu? - Tak - skinął głową Cień. - Dlaczego? - Nie wiem. Dowiem się! - Koniecznie. Czas, jaki mi jeszcze pozostał. . . Czas równania, którego niewiadomą jesteś ty. Czas, który mam dla siebie dziś. . . Czas w miarę pewny. . . Czas jutra. . . Czas zupełnie niepewny. . . Czas najbliższej godziny, przewidy- walny i ten nieco dalej, nieprzewidywalny i do końca niejasny. Algebra własnego czasu z tysiącem niewiadomych. Czas w matematyce, jeżeli istnieje, nie ma granic i stale zbliżasz się 145 do nieskończoności. Czas na wojnie przypomina przesuwanie granicznych słupów o każdą godzinę życia, wciąż ku śmierci. W matematyce życie i śmierć wydają się odległe, nieuchwytne, ni e istniejące. Czas też bu- dzi wątpliwości. . . Czas wojny to te godziny, doby, tygodnie oczekiwania między życiem a śmiercią. Ci chłopcy, którzy chociaż ubierają się jak cywile, j uż z daleka przypominają żoł- nierzy, odchodzą, giną, umierają w zawrotnym tempie. Właściwie zmienił się już cały stan osobowy twojego oddziału. Spośród tych, z którymi zaczynałeś walkę, zostałeś już tylko ty. Nie żyje, zaginął, aresztowany, wywieziony. . . Równania z niewiadomymi, których nie przeczuwałeś. Stoją przed tobą w marynarkach, pulowerach, kurtkach, wyprężeni, na bacz- ność, wyprostowani, z twarzami skierowanymi w prawo. Cieszą się twoim zadowoleniem, kiedy ich tak dokładnie lustrujesz wzrokiem. Całe to rozdyskutowane, senne, zniewieściałe, skłócone bractwo podporządkowało ci się i oczekuje rozkazów. - Zginął nasz żołnierz o pseudonimie Arlekin - mówisz z przejęciem. Pochylają głowy. I to już wszystko, co mogą mu ofiarować. - Dziękuję - mówisz i patrząc na nich, odczuwasz ogromną radość, że cię słuchają i mają do ciebie zaufanie. . . - Chciałbym, żebyście wszyscy przeżyli. - Ci z pierwszej linii umierają pierwsi. . . - Po wojnie, kiedy wszyscy zapomną, jak było naprawdę, pojawią się nowi bohaterowie i będą chodzić w glorii, i domagać się sławy większej niż ci, którzy zginęli. Zaboli cię ta myśl i wyda ci się do pewnego stopnia nieuczciwa, krzywdząca wobec tych naprawdę odważnych, dzielnych, zdolnych do brawury, poświęcenia, szaleństwa. - Bohaterowie giną pierwsi i pierwsi odchodzą w zapomnienie. - Człowieku! Ile w tobie goryczy - mówi ksiądz w pocerowanej sutannie, z którym raz w tygodniu spotykasz się przy brydżu. - Nie wolno aż tak nie ufać, bo wtedy nie zrozumiesz tych, którzy potrzebują miłości. Chodziliście do tej samej klasy. Pomagał ci w łacińskiej gra- matyce i w tłumaczeniach Owidiusza, Horacego, Wergilego. . . Pisał piękne wiersze. Kochali- ście się w Izabelli, kapryśnej i wyniosłej, lecz najpiękniejszej uczennicy z pobliskiego gimna- zjum żeńskiego. Ona jednak nie zwracała na was zupełnie uwagi. Dla ciebie tak ważne były matematyczne równania, że kiedy wyszła za mąż, po prostu jeszcze głębiej zanurzyłeś się w dociekaniach. Pochłonęły cię funkcje, różniczki, całki. On przeżył prawdziwy dramat, bo spodziewał się, marzył i oczekiwał zbyt długo. Żył między nadzieją wielkiej miłości a lękiem przed samotnością. Wielka miłość zniknęła, rozprysła się, umarła. A on nie umiał i nie chciał być samotny, i chyba dlatego nosi dziś sutannę. - Każdy marzy w życiu o swej Izabelli, lecz Izabella przeważnie nie marzy o tobie. . . Wte- dy jedni wybierają religię, a inni poszukują rozwiązania matematycznych zagadek. . . - powie- dział mi tuż przed odejściem do seminarium duchownego. Siedzicie we dwóch nad kartami rozłożonymi dla czterech osób. . . Brydż, w którym każdy z was ma swego nieobecnego. Gra z dziadkiem trwa właściwie przez całą wojnę, bo zawsze kogoś brakuje: ktoś zginął, ktoś nie dojechał, ktoś uciekł. . . Na tym właśnie polega wojna! Grać dalej wśród nieobecnych i udawać, że to normalne. Zebrać komplet graczy pewnych, kiedy nic wokół nie jest pewne, to wielkie szczęście. Do- tychczas udało się wam to zaledwie kilka razy. . . Pół godziny temu wyspowiadałeś się. . . Wyspowiadałeś się przed przyjacielem ze swej pra- cy, z wykonywania wyroków śmierci na szpiclach, konfidentach, donosicielach. Po każdym wykonanym wyroku boli mnie serce. Staję cię coraz bardziej nerwowy i niepewny. 146 Wiem, że muszę strzelić, ale każdy strzał zawsze uderza we mnie rykoszetem i zabijając zdrajcę, zabijam cząstkę swej moralności. . . Później idę na wódkę albo zagłębiam się w mate- matyce, ale równocześnie wciąż myślę o tym, którego zabiłem, myślę jak o człowieku, któ- remu odebrałem wszelkie szanse. Może on też miał swoje równanie z niewiadomymi? Tłu- maczę sobie, że racja jest po mojej stronie, że trwa wojna i postąpiłem słusznie. Jednak to mi nie wystarcza. . . Nigdy już nie uwolnię się od tych wyroków, które wykonałem, nigdy. . . Śmieszy cię wasza licytacja z dwoma nieobecnymi, kiedy przesiadasz się od kart do kart. Tu nie ma żadnych niewiadomych. - Właściwie, po co gramy, wiedząc wszystko? - Nie wiemy wszystkiego, tylko wydaje się nam, że znamy karty, ale przed nami są nasze własne błędy, pomyłki, absurdy. . . To jest dopiero gra! Izabella! Kochałeś ją, księże proboszczu, będąc młodym gimnazjalistą. . . Starsza od ciebie o rok, nigdy nie zwracała uwagi na poważnego, zamyślonego chłopca, stale noszącego na piersi medalik z Najświętszą Panną. Byłeś o klasę niżej, więc czego się spodziewałeś? Patrzy na ciebie. Patrzysz na niego. Przeszłość wraca? Niech wraca przeszłość! - Chyba ty im udzieliłeś ślubu? - pytasz z wahaniem, bo mógł to przecież być inny ksiądz z kościoła na placu Trzech Krzyży. - On był moim żołnierzem i niedawno zginął w Oświęci- miu, a ona tańczyła w „ Adrii ” . . . Już wiesz! - Tak. . . Odwiedza często nasz kościół. . . I ona, i jej matka. Bardzo przeżyła śmierć męża, chyba naprawdę go kochała. . . - Mówisz, że bardzo przeżyła? - Samotny spogląda pytająco, wydaje się zaskoczony. - W jej sytuacji, kiedy wszystkie dokumenty są sfałszowane, kiedy wciąż się ukrywa, chroni nie tylko swój los, ale i życie jego syna. . . - tłumaczy ksiądz i nagle pyta: - Dlaczego interesujesz się losem tej kobiety? - Cóż. . . Chłopcy z oddziału chcą jej ogolić głowę, bo podobno puszcza się ze Szwabem, a jej mąż kilka miesięcy temu zginął w Oświęcimiu za ojczyznę. . . . Jak ją musiał kochać, jeżeli nawet pseudonim wybrał sobie związany z jej tańcem. . . Arlekin! - mówisz nieco chaotycznie, ale ksiądz patrzy na ciebie z wyraźnym niepokojem i jakby obawą, że stało się już coś, czego nie można odwrócić. - Nazywają ją ostatnią dziwką i twierdzą, że zasługuje na kulę w łeb. Ma przy sobie dzieciaka. . . Tylko dlatego ogolą jej głowę, a nie rozwalą. . . Mówię ci o tym, bo udzieliłeś jej kiedyś ślubu, a ja mam wrażenie, że o czymś nie wiem. - Nie wolno ci dopuścić do samosądu - denerwuje się ksiądz. - A jeżeli to będzie wyrok? - pytasz. - Niesprawiedliwy i okrutny. Nie wolno ci do tego dopuścić! - Dlaczego? - Ta kobieta jest pół- Żydówką i wciąż się ukrywa. Boi się o siebie i dziecko. Zapewne dlatego romansuje z Niemcem, że łatwiej będzie jej przetrwać. . . Nie poszła do getta, nie włożyła opaski z gwiazdą, nie zlękła się, nie zawahała. Sam jej pomagałem w zdo- byciu odpowiednich dokumentów. - Ale teraz żyje z Niemcem. Nie wszystkie kobiety tak postępują. - Mąż właściwie nigdy jej nie pomagał. Cała jego rodzina potępiła go za ten mezalians, za małżeństwo z tancerką i pół- Żydówką. . . Bardzo cierpiała z tego powodu, a teraz prawdopo- dobnie chce przeżyć wojnę. . . I sądzi, że ten Niemiec jej w tym pomoże. . . Czy wiesz, ile razy przeprowadzała się z mieszkania do mieszkania. . . Z dzielnicy do dzielnicy. . . Jak ścigana. I wciąż ktoś za nią idzie. . . I znowu przeprowadzka, ucieczka. Obłęd! - Powiem chłopcom, żeby zostawili ją w spokoju. Nie wiem jednak, czy oni zrozumieją te subtelności. 147 - Nigdy nie byłeś w takiej skomplikowanej sytuacji jak ta kobieta. Nie powinieneś jej są- dzić. Jest bardziej samotna niż ktokolwiek z nas. . . I naprawdę nie ma łatwego życia z tym astmatycznym dzieckiem, które stara się ocalić. Obiecaj mi, że nie pozwolisz, żeby stała się jej krzywda - ksiądz podniósł głos. - Postaram się, żeby włos nie spadł jej z głowy - mówisz bez przekonania, bo wcale nie je- steś pewien, czy uda ci się powstrzymać rozgorączkowanych młodych żołnierzy. Wokół trwa wojna, a ty szukasz czterolistnej koniczyny, bo wciąż wierzysz, że przynosi szczęście. Zastanów się, jakie szczęście może ci dać kilka deli katnych listków na wiotkiej, krótkiej łodyżce. Między kartkami twojego sztambucha znowu zasuszyłaś kilkanaście takich listków. A gdzie szczęście? Straciłaś kilkoro dzieci, które kazałaś usuwać opłaconym, usłużnym ginekologom. Dopro- wadzałaś swego nieszczęsnego męża do ataków zazdrości, a raz nawet do samobójczej próby, a w końcu straciłaś go na zawsze w Oświęcimiu. Wkrótce po jego śmierci położyłaś się do łóżka z Niemcem i wciąż masz wyrzuty sumienia, że jesteś szmatą, dziwką, zdrajczynią. . . Ten mały bez przerwy kaszle, dusi się w atakach astmy, a ty nie możesz mu pomóc. . . I najgorsze! Przestałam tańczyć. Nie jestem już zawodową tancerką. A zerwane listki koniczyny spokojnie leżą między stronami pamiętnika, jakby rzeczywi- ście wywierały wpływ na mój los. - Nonsens, jesteś przesądna i śmieszna, wierząc w magiczną silę jakichkolwiek listków. . . Wyrzuć je i przestań zadręczać się podobnymi rozmyślaniami. - Przeciwnie, Iw. . . Odniosłaś olbrzymi sukces. . . - Tak! Największym twoim sukcesem jest to, że jeszcze żyjesz. . . I ty, i twój chorowity syn nie powinniście już żyć, a tymczasem żyjecie. Przeżyłaś i chcesz żyć dalej. Wierzysz, że przetrwasz. Przetrwasz nie dlatego, że masz szczęście, ale że myślisz! Nadal szukasz listków koniczyny, wciąż ufając w dziecinne zaklęcia i wróżby? Może wła- śnie w tej ufności leży twoja największa siła? - Nieszczęścia podobno chodzą parami, ale co robić, jeżeli maszeruje na ciebie oddział nieszczęść? Sąsiadka, która niegdyś pluła na ciebie i Witka, na ciebie i Eduarda, na ciebie i każdego, z kim przystanęłaś po jej oknem, znowu obserwuje cię z kamienną twarzą wiecznej moralistki. Bystry, bezwzględny i ciekawy wzrok! Ona wie o tobie wszystko. Uważa, że ma prawo cię potępiać. Chce, żebyś się jej bała. I ty ulegasz, ulegasz, kiedy boisz się tych oczu świdrują- cych, tych ust plujących i plotkujących, tej gęby plugawej i ohydnej, która uważa się za świętą. . . Boisz się, Iw, lecz nie przegrywasz. Po prostu przechodzisz kilka kroków dalej, gdzie wzrok moralnego upiora już nie sięga i całujesz się, z kim chcesz. Staruszka nienawidzi cię za krótkie spódniczki, umalowaną twarz, zgrabną figurę, spojrzenia mężczyzn łagodnieją- ce na twój widok. . . Nienawidziła i nadal będzie cię nienawidzić, bo taki odziedziczyła moral- ny kod genetyczny i tak pojmuje sens swego istnienia na ziemi. Stop. Nadchodzi oddział nieszczęść. . . W zielonych mundurach, w hełmach, z karabinami przewieszonymi przez plecy. Maszerują ze śpiewem, pozostawiając za sobą smugę żołnier- skiego zapachu. - Bałaś się? - Gdybym przestała się bać, przestałabym żyć. Edward w sportowym, cywilnym ubraniu nie przypomina oficera wermachtu. Przebiera się w garnitur, bo zauważył, że mundur bardzo cię krępuje, jesteś spięta wewnętrznie i nieufnie rozglądasz się wokół. - Ty mnie rozumiesz? - patrzysz pytająco. - Jesteś mądry, więc rozumiesz na pewno. . . Edward odwraca twarz, bo przypomina sobie ostatnią rozmowę z Diabłem i szantaż, z któ- rego chce się wyplątać. 148 Rani cię każde spojrzenie na jej pogodną i ufającą twarz. Ufa, a mnie nie wolno opowie- dzieć jej o narastającym wokół półmroku, o tych, którzy ją śledzą, sprzedają jej myśli i słowa, dziwiąc się zapewne, że tylekroć opisali ją w swych raportach i donosach, a ona nadal żyje, chodzi do kawiarni, spotyka się z tymi samymi donosicielami i uśmiecha się do nich, nie wiedząc, że już dawno skazali ją na śmierć. - Rozumiem, Iw - odpowiadasz jej myślom. - Rozumiem więcej niż sądzisz. - Widziałeś? Oglądają się za nami - daje ci znak ramieniem mocniej przyciśniętym do twej ręki. - Jesteśmy ładną parą. - Tak - potwierdzasz. - Oglądają się za tobą, Iw. - Och! Za mną też się oglądają, ale tym razem były to kobiety, trzy stare kobiety. . . - Nie zwracam uwagi na stare kobiety. Nagle wyławiasz pośród otaczających was przechodniów wpatrzone w ciebie spojrzenie. Trwa to przez chwilę i nawet nie zdążysz się zorientować, kim był ten, kto patrzył na was z taką przenikliwością i nienawiścią. - Zazdroszczą nam, zazdroszczą mi, bo mam ciebie, i wi- dzą, że czuję się przy tobie bezpieczna - mówi Iw, wyraźnie podniesiona na duchu. - Bez- pieczna i pewniejsza siebie. Odwróciłeś twarz, by nie widzieć jej chwilowego szczęścia. Nagle przypomniała sobie Witka i wydało się jej, że jak powracał wielokrotnie, powróci i teraz. . . A właściwie znów jest przy tobie. To on trzyma cię pod rękę, kiedy przechodzisz przez ruchliwe skrzyżowanie, jego ciepły oddech muska twoje włosy, jego krok zrównał się z twoim krokiem. Obronię cię przed światem, zasłonię przed ciosem - myśli Edward. Jak dobrze, że znowu jesteś przy mnie - myśli Iw. Przymknie oczy, aby jeszcze bardziej przeżyć jego powrót. - Witku! - wyszeptałaś. - Dlaczego nazywasz mnie jego imieniem, dlaczego? ! - Edward zdenerwował się i patrzy na ciebie, jakbyś chciała go skrzywdzić. - Dlaczego mi o nim przypominasz! - Nie chciałam, przepraszam. . . - Przypominasz mi, że on nie żyje, że zabili go Niemcy, że jestem Niemcem. Chcesz pogładzić go po dłoni. Otwierasz usta, żeby odpowiedzieć, wyjaśnić, wytłumaczyć. Przecież Witka już nie ma, a ty nadal żyjesz, nadal chcesz się kochać, bo potrzebujesz miło- ści. Tak! Żyjący potrzebują miłości. A Witek już nie żyje i nie powróci. - Ty wciąż o nim myślisz - szepnął Edward. - Tak - spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Jesteś zazdrosny o cień umarłego? Odwrócił twarz ze złością. - O pamięć - odparł wyraźnie zagniewany. - Jestem zazdrosny o t woją pamięć o nim. . . Wiem, że nigdy nie wygrywa się z pamięcią. - Mój Boże! - szepnęła wystraszona, bo znowu zabrakło jej słów. Edward zazdrosny o cień, o wizerunek, o zabitego chłopca, przez którego ma teraz t yle wyrzutów sumienia i głę- bokie poczucie winy. Spuściła głowę bliska płaczu. . . - Nie powraca się z Hadesu! Kto to powiedział? Ogarnia cię rozpacz, poczucie grozy. Jakby twe serce ściskały obce, nieżyczliwe dłonie. - Dlaczego, dlaczego, dlaczego. . . ? Ogarnia cię wściekłość na samą siebie za te łzy, za rozczulanie się nad sobą, nad nieuda- nym losem, za absurdalne pytania, które niczego nie zmieniają. Dlaczego? Przecież wiesz, Iw. . . - Chodźmy szybko do domu, chcę się z tobą kochać. . . Wracacie tą samą ulicą, którą doszli- ście aż tu. Wracacie i ty już wiesz, że musisz obronić Iw, uchronić przed zagładą i ją, i jej syna. I chyba wiem, jak. . . - Uratuję cię, przysięgam. 149 Edward płakał. . . Ocierał twarz ręcznikiem i siedząc przy otwartych drzwiach balkono- wych, obserwował ostre cienie gałęzi przesuwających się po lśniących od wiosennego desz- czu podjazdach, wyłożonych wypolerowaną, granitową kostką. Łagodne, czyste światło pełni księżyca zakrywają raz po raz chmury przepędzane przez chłodny północny wiatr. - I co dalej, panie kapitanie? - spytała wczoraj Iw, kładąc mu palec na ustach, jakby pro- sząc, by nie odpowiadał. Nie odpowiedziałeś, ale Iw od razu wyczuła, że stało się coś poważnego. Usiłowałeś się uśmiechać, lecz były to uśmiechy wymuszone. Iw spoważniała, odsunęła się, a jej spojrzenie z zakochanego stało się nagle podejrzliwe. - Masz mnie dosyć? Powiedz otwarcie. Nie cierpię dwuznacznych sytuacji. - Ależ, Iw. . . Skąd takie myśli? - Poznaję po twoim niepewnym spojrzeniu. Masz mnie dość? Powiedz! - Nigdy nie będę miał cię dość! - krzyknął oburzony i nagle uświadomił sobie, że w tym wykrzyczanym gwałtownie zaprzeczeniu obok miłości krył się przemożny strach o Iw i że to on właśnie zapanował nad jego głosem, narzucił mu ton i dziwaczne piętno, które ją jeszcze bardziej zmroziło. - Może spotkałeś inną kobietę? Co się dzieje? Wyjaśnij. . . - dopytujesz się zdenerwowana. Przez kilka chwil zastanawiasz się, czy nie opowiedzieć wszystkiego, nie wyjaśnić, że ci dwaj czarno umundurowani mężczyźni ze srebrnymi symbolami trupich czaszek na czapkach wymagają od ciebie posłuszeństwa w zamian za jej życie, za twoje życie, Iw. Chcą twojego życia! Szantażują mnie. - Co może zdziałać zwykły człowiek, jeżeli szantażują go Mefistoles i Faust? Wpatrujesz się w półmrok i rozchwiane kręgi światła rzucane przez dwie latarnie oświe- tlające podjazd do willi, w której od wczoraj mieści się komendantura. Co robić? Wykupić los Iw z ich rąk? Za ile i na ile czasu? Gdzie gwarancje, że dotrzymają słowa? Nie ma gwarancji? A zresztą powiedzieli przecież wyraźnie, że zniszczą cię za każdy ruch niezgodny z ich oczekiwaniami. - Zachowaj się jak mężczyzna. - Ojciec spogląda na ciebie z twej pamięci. - Jak mężczy- zna. - Co to oznacza? - Nie bój się! - Tylko tyle? - A uważasz, że to mało? On także służył w wojsku, w pruskiej armii. . . Nie lubił oficerskich nakryć głowy, ciążyły mu sztywne czapki, a pikielhaubę najchętniej nosił pod pachą. Do dziś nie możesz zrozumieć, jak taki indywidualista doszedł do rangi generała w armii nie znoszącej indywidualistów. - Nie bój się - powtarza z twej pamięci. - Uczyń wszystko, co uważasz za konieczne, tylko się nie bój. Mężczyzna przegrywa, jeżeli nie panuje nad swym lękiem. Mija północ, zmieniają się wartownicy, wiatr świszcze pod plandekami stojących na pod- jeździe samochodów. Księżyc stał się jaśniejszy, a przejrzyste, delikatne chmury już nie są w stanie zasłonić jego blasku. Stojący na warcie żołnierze palą papierosy i rozmawiają. Rozma- wiają jak zwykle o nadziejach i szansach powrotów do swych kobiet, które tam, gdzieś dale- ko, na nich czekają. . . Jeżeli czekają. . . Szczęśliwi mężczyźni, kochający kobiety, które za nimi tęsknią. . . Czy Iw na mnie czeka? Czy pół- Polka, pół- Żydówka, której męża zabili w Oświę- cimiu Niemcy, której krewnych zamknęli w getcie Niemcy, może pokochać Niemca bez wy- rzutów sumienia? - Nie bój się! To takie proste. Zrozum, kiedy ty przestajesz się ich bać, oni zaczynają bać się ciebie. . . Strach działa w wielu kierunkach. Strach ma kilka wektorów. . . 150 Podnosisz się z fotela, wyjmujesz z futerału najlepszy pistolet, wyciągasz magazynek i uzupełniasz go nabojami. Z tej broni zawsze trafiasz bezbłędnie. - Teraz wiesz, co robić? - Tak. - Już zdecydowałeś, jak i kiedy? Poświata księżyca sprzyja twoim planom, okrywa je swym niepełnym światłem. Skryte, sekretne zamiary nabierają w takim blasku rozleglejszego i głębszego znaczenia. Zastanów się, dlaczego tak wiele jest powieści o wpływie księżycowego światła na życie. Na życie i śmierć. Chyba już zrozumiałeś, że ten półmrok może cię zamaskować, uczynić niewidocz- nym, uchronić od rozpoznania. Księżyc sprzyja nie tylko zakochanym. Księżyc sprzyja sza- leńcom, mordercom, zabójcom w dobrych i złych sprawach. Otwierasz szafę, wyjmujesz długi płaszcz w ciemnych, ochronnych barwach, taki sam, jaki noszą wartownicy. W blasku księżyca zobaczyłeś białą, delikatną twarz i złote włosy pochylone nad kierow- nicą. . . Musi przejeżdżać właśnie tędy. . . Sprawdziłeś dokładnie kilkakrotnie i wiesz, że innej drogi do siedziby gestapo nie ma, a więc właśnie tu będziesz na niego czekał. - Nie bój się! - Już się nie boję! Na zakręcie samochód zbliża się do starego kasztana zawalidrogi, za którym kryje się twój cień. Ruch kierownicą w lewo i za sekundę znajdzie się jeszcze bliżej. Już! - Strzelaj! Celujesz wprost w tę jasną, spokojną twarz, którą znasz tak dobrze, tak dokładnie, jakby stale obecna była w twym życiu. Wasze oczy spotykają się i przez chwilę wydaje ci się, że mierzysz w czoło prawdziwego diabła lub jego gorliwego sługi. Naciskasz spust raz, drugi, trzeci. . . Z tyłu wychyla się lekko przygarbiona sylwetka tego drugiego, posiwiałego, jakże podobnego do Fausta, którego zapamiętałeś z opery. Trzyma pistolet, ale chyba nie wie, skąd strzelasz. . . Już dosięgła go twoja kula. Osuwa się do tyłu. Pierwszy leży na kierownicy z krwawiącą skronią, drugi upadł w cień. . . Samochód skręca i uderza w drzewo, za którym na nich czekałeś. Uciekasz. . . Ściga cię pogłos włączonego klaksonu i brzęk sypiącego się szkła. Już za ro- giem słyszysz wybuch, a za tobą na niebie drży purpurowy odblask. Wtedy nie wiedziałaś, Iw, co wisiało nad twą głową. Prawdopodobnie specjalnie byś się nie przejmowała groźbami tych młokosów, bo przecież wciąż żyłaś z wyrokiem śmierci na siebie i na mnie. Czego więcej miałaś się obawiać, jeżeli każdy mógł zabić nas na ulicy na oczach wszystkich i spokojnie odejść, bo przecież działał w majestacie prawa. A tu raptem obok tego straszliwego topora kilku chłopców wywija ci nad głową nożyczkami, maszynką do golenia i mydłem. Tylko że ty bardzo lubiłaś swoje kasztanowe, gęste włosy i czesząc je co rano, zachwycałaś się ich blaskiem, jedwabistą gładkością, a także niezwykłą szybkością, z jaką rosły. I uważnie sprawdzałaś, czy nie pojawiły się w tej kasztanowej dżungli białe nitki. - Zostawcie w spokoju żonę Arlekina - Samotny mówił tonem bliskim wściekłości. - Ona nie ma wyboru i dlatego związała się z tym Niemcem. Zrozumcie ją. . . I przebaczcie. Cień i Jamb wymienili porozumiewawcze spojrzenia i patrzą spode łba, jak starasz się bro- nić wiarołomnej wdowy po ich współtowarzyszu walki. Opowiedziałeś im, że jest pół- Żydówką i musi się ukrywać, bo przecież wystarczy jedna szesnasta część tej wrednej, zgod- nie z niemieckim prawem, krwi, aby powędrować do gazu. Początkowo słuchali nieufnie, a nawet ze zdziwieniem. W końcu jednak twoje argumenty dotarły do nich. - Tak - przyznali niechętnie. - W tej sytuacji nie można wdowy po Arlekinie potraktować jak zwykłej dziwki, ponieważ i tak stale zagraża jej śmierć. . . 151 - Nic dziwnego, że zachowuje się jak uciekający szczur, który wykorzystuje wszystkie możliwości, byle przetrwać. Spojrzałeś na nich z uznaniem, jednak nie do końca pewny, czy cię posłuchają, czy rze- czywiście ich przekonałeś i czy nie przyznają ci racji tylko dla świętego spokoju. - Czy mogę więc być pewny, że nie wyrządzicie jej krzywdy? - Może pan spać spokojnie - skinął głową Cień. - Nie dotknę tej osoby. - Ręczę za siebie - mruknął Jamb. - To dobrze - odetchnąłeś z ulgą. - Wiem, że mogę wam ufać. Czy naprawdę mogę im ufać? - Niepokój dręczy cię nadal. Omawiasz jeszcze kilka spraw związanych z najbliższą akcją - zlikwidowaniem kolejnego konfidenta gestapo. Tych wyroków śmierci twój oddział wykonał już kilkadziesiąt. . . Donosiciele boją się, maskują, prowokują i często, kiedy przy- chodzicie ich zabić, wpadacie w zasadzkę. . . Są to podstawowe reguły gry zwanej wojną, do których zdążyłeś się już przyzwyczaić. Odprawa kończy się. . . Cień i Jamb są już na progu. . . - Pamiętajcie! Wdowie po Arlekinie nie może włos spaść z głowy. . . Ściskając ich dłonie, patrzysz im prosto w oczy. Nie odpowiadają, tylko zgodnie kiwają głowami. . . Wychodzą. Zamykasz drzwi i jeszcze przez chwilę słyszysz ich ciche kroki zamierające na schodach. Czujesz się wyczerpany, w skroniach pulsuje krew, w lustrze widzisz starzejącą się twarz pełną gorzkiego smutku, jakby ci się coś nie udało. - Dlaczego? - pytasz sam siebie i opadasz na fotel w poczuciu głębokiej, a przecież nieuza- sadnionej niemocy. - Dlaczego? Już na ulicy Jamb kładzie ciężką dłoń na ramieniu Cienia. - Dziwki nie ruszymy - mówi spokojnie. - Ale kto nam zabroni stuknąć tego kapitana? - Ja też o tym myślałem - odpowiada Cień i uśmiecha się ze zrozumieniem do współtowa- rzysza walki. W zaspane źrenice słońce zaświeciło aż do bólu. Przetarłem piąstkami twarz. Nad sobą zobaczyłem biały sufit i szybko przemykającego pająka, zdążającego w kierunku stiukowego, kwietnego gzymsu. Wyciągnąłem dłoń przed siebie i już, już miałem krzyknąć, kiedy pająk nagle oderwał się od gładkiej powierzchni i opadł na podłogę, niedaleko mojego łóżka. Przestraszony usiadłem, opierając się dłońmi o poduszki spiętrzone za mną, ułożone jedna na drugiej przez Julię, która słusznie uważała, że w pozycji półleżącej łatwiej znoszę astmę i mniej cierpię. Uniosłem głowę jak najwyżej, chcąc dojrzeć, w którą stronę kieruje się pająk. Poranne słońce oświetlało mi głowę i ramiona. . . Przeciągnąłem się. . . Brzęk szkła, przytłumiony huk strzału, świst pocisku i nad czołem dostrzegam iskry z mo- ich palących się włosów. Dotykam głowy i cofam dłoń, wyczuwając dziwne ciepło i swąd spalenizny. Nie boję się, nie czuję bólu. . . Jestem bardziej zdziwiony niż przerażony. Brzęk szkła i huk, a także uderze- nie kuli o ścianę usłyszały i Julia, i Iw. Wbiegają i rzucają się do mnie. - Mój Boże! - Julia okrywa mi głowę jaśkiem. - Ktoś chciał zabić mojego synka! - krzyczy Iw. Kiedy Julia kładzie poduszeczkę na łóżku, na białej poszewce widać wąską, purpurową smugę krwi. Kula przebiła szybę, kawałki szkła leżą pod oknem, przeleciała przez moje włosy, zapala- jąc je, rozcięła delikatnie skórę na czaszce i wbiła się w ścianę tuż nad łóżkiem. Okruchy tyn- ku osypują się ze ściany. Iw trzonkiem łyżeczki wydłubie spłaszczony pocisk, ołów stopiony z miedzią. Ogląda go, waży w dłoni. - To zbrodnia! Ktoś chciał zabić mojego synka! Obejmują mnie, głaszczą, przytulają, obficie skraplając łzami. - Gdyby trzymał głowę centymetr wyżej, już by nie żył - mówi Julia. - Bandyci! - krzyczy Iw. - Mordercy! 152 Julia odwraca się i spogląda na Iw ze złością, z nienawiścią. - - Gdybyś nie spała z Niemcem - szept jest głośny, zły, gniewny - gdybyś nie spała z Niem- cem, nikt by nie strzelał do twojego dziecka. - Jak śmiesz tak mówić! W tym mieszkaniu Edward był tylko kilka razy. . . - Ten, kto strzelał, sądził, że mierzy do Niemca. Jestem tego pewna! - A może to ktoś, komu przeszkadza dziecko! - krzyczy Iw. Patrzą na siebie niepewnie. . . Są przestraszone. . . Przeniesiemy jego łóżko do tamtego po- koju. Tam nie ma domów po drugiej stronie ulicy, więc nie ma skąd strzelać. - Ten pocisk będzie moim talizmanem - Iw przyciska usta do kawałka metalu. Patrzę na Julię i Iw ze zdziwieniem i zaskoczeniem, bo tak naprawdę nie wiem, o co im właściwie chodzi. Wzrok Julii błądzi po sprzętach, ścianach, podłodze. Schyla się, podnosi podłużny, biały kształt. - Spójrz! Na dłoni leży maleńka rączka odtrącona ze stojącej na nocnej szafce przy łóżku porcela- nowej figurki Matki Boskiej, pochylającej się nad kołyską z Jezusem. Po szybie, była to dru- ga przeszkoda, jaką przelatujący pocisk napotkał na swojej drodze. Edward czuł na sobie niechętne, zimne spojrzenia wiernych. Gdyby mogli, zabiliby mnie. . . Ale nie tu! Rozejrzał się po kolistym wnętrzu kościoła, wypatrując jakiegokolwiek księdza. W konfesjonale pod pozbawioną okien ścianą dostrzegł fioletową stułę. Powoli, trzymając czapkę w dłoniach, ruszył w kierunku konfesjonału. Boże, spraw, aby ksiądz mówił po niemiecku - pomyślał. Podszedł i wydało mu się, że zza ciemnobrązowej kratki obserwują go oczy księdza oczekującego spowiadających się wier- nych. Ukląkł, przeżegnał się, uniósł twarz. Ksiądz pozostał prawie niewidoczny. - Czy ksiądz mówi po niemiecku? - Tak - cień pochylił się, a jego głos przypominał szmer, może szept. Poczuł niezwykłą ulgę. Z trudem zapanował nad łzami. Zbliżył usta do kratek i zaczął się spowiadać. Począt- kowo z zawstydzeniem, bo bał się własnych słów, lękał się, że nie powie tego wszystkiego, z czym tu przyszedł, że zapomni i sensu, i celu swej obecności w tym kościele. Kiedy opowia- dał, jak kierował egzekucją kilkunastu chłopców podejrzanych o przynależność do partyzant- ki, ksiądz poruszył się niespokojnie. - Nie mogłem inaczej - tłumaczył Edward. - Teraz też musiałbym tak postąpić, gdybym otrzymał rozkaz lub wymagały tego okoliczności. Milczenie. . . Twarz ukryta w dłoniach. Czyżby w modlitwie za mnie? - Wiem, że nie mogłem postąpić inaczej, ale dlatego jeszcze bardziej brzydzę się samego siebie. Ogarnia mnie coraz więcej wątpliwości - szeptał głośno. - Nie sądź, że złu służy się bezkrytycznie. Złu służy się pomimo wątpliwości i na tym po- lega potęga zła. Głos wydawał się bliski, jakby znany, tylko pochodzący z bardzo daleka, a przecież cień księdza znajdował się vis- a- vis twojej twarzy, może piętnaście, może dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów. Skąd znasz ten głos? Skąd? Zastanów się. . . - Najbardziej przeraża mnie nie tyle potęga zła, co świadomość okrucieństwa, do jakiego jestem zdolny, a przecież kiedyś nawet nie podejrzewałbym, że mogę, że stanę się tak bez- względny, bezwzględny aż do zaprzeczenia sobie. Często myślę, że człowieczeństwo to prze- rażająca pułapka, której koniecznie chcemy ufać do końca, a tak naprawdę to nie ma więk- szego oszustwa niż moralność i strachu potworniejszego niż strach człowieka przed człowie- kiem. 153 Twarz zalewają ci łzy, bo to, z czego próbujesz się zwierzyć, o czym usiłujesz opowie- dzieć, brzmi dziwnie obco i chociaż są to twe własne słowa, ty sam nie umiesz im ufać. Moje winy, moje grzechy, moja rozpacz. . . - Spraw, by twoja samotność wobec zwątpienia stała się twoją siłą. Ten głos, głos mówią- cy najczyściej w twym języku, głos nieznanego spowiednika. - Chcę być dobry, a nie czuję się dobry, i to mnie boli. - Dobro powinno wynikać nie z nakazu, a z wewnętrznej wolności. Głos nie płynie z konfesjonału, głos pochodzi z daleka, z wysoka, z moich nadziei. . . Za kratką tuż przed tobą jest pustka! Podrywasz się z klęczek i widzisz, że na drzwiczkach wisi fioletowa stuła, lecz wewnątrz nie ma nikogo. Odwracasz się i biegniesz przez kościół do wyjścia jak ścigany. Czas płynął, front przesuwał się, zbliżał nieuchronnie. . . Edward znikał na długie dni. Wpa- dał na krótko, podrzucając czekoladę, suchary, cukier, marmoladę, mleko w proszku. . . Iw nudziła się przeraźliwie. Mieszkając w śródmieściu, wciąż spotykała dawnych znajomych, odwiedzała znane kąty. . . Tu okoliczne ulice przypominały prowincjonalne miasteczko, a wi- dok płynącej rzeki wkrótce działał już tylko usypiająco. - Ile dałabym za to, aby znowu zatańczyć tango w „ Adrii ” - Iw wzdycha nad moim łóżecz- kiem, całując mnie wieczorem, przed snem. Tęskniła. . . I często zabierała mnie na spacery na tamten brzeg, brzeg „ Adrii ” . . . Tory! Dworce! Pociągi! Zwrotnice! Magazyny! Wiadukty! Każdy transport stawał się nie- pewny. . . Mógł wylecieć w powietrze, spłonąć, zwalić się z nasypu. Otaczała was coraz dotkliwsza nienawiść i ty czułeś ją tuż obok siebie każdego dnia i no- cy. Tylko przy Iw przeżywałeś chwile wytchnienia. . . I dlatego drżałeś o jej życie jak o swoje. Marzyła o czarnej aksamitnej sukni, z przodu z rozcięciem, tak żeby widać było kolana. Podpatrzyła ten fason tuż przed wojną w jednym z amerykańskich filmów i postanowiła ubrać się w podobną kreację. . . - Oczywiście, z dekoltem mniej wyciętym i niezupełnie o kształcie serca, a raczej owal- nym. I o długich, wąskich rękawach, zakończonych mankietami, które podkreślają linię dło- ni. . . Na ekranie aktorka- wamp miała ramiona i ręce odkryte, a dekolt bardzo głęboki zarówno z przodu, jak i na plecach. Zastanów się, Iw, czy ten fason nie odpowiadałby ci bardziej? - Dekolt z tyłu można zmniejszyć, a rozcięcie powinno być z boku. Edward kupił od przy- jaciół z kwatermistrzostwa kilkumetrowy kupon francuskiego aksamitu o wyjątkowo pięk- nym, głębokim odcieniu czerni. . . Wyobrażał sobie swoją Iw w aksamitnej kreacji wyczaro- wanej przez jej wyobraźnię. I tylko o tym właściwie rozmyślał, wracając wieczorem do War- szawy. Postanowił też, że jeszcze raz spróbuje nakłonić ją do wyjazdu na Zachód. - Lepiej, Iw, żeby wyzwolili cię cywilizowani Amerykanie niż czerwoni barbarzyńcy - wielokrotnie powtarzał w myślach zdanie, którym chciał rozpocząć wywód, ostatecznie roz- strzygający jej wątpliwości. - Zmuszę ją do wyjazdu! Ona musi wyjechać. . . Niech zabierze ze sobą i matkę, i syna, byle tylko wyjechała. . . - mruczał do siebie. Motocykl z przyczepą znacznie wyprzedził jadącą za nim, wypełnioną żołnierzami cięża- rówkę. Działo się tak często i nie obudziło twego niepokoju. Motocykl podjechał przed bramę willi, gdzie urzędowałeś. Strażnicy otworzyli już bramę, kiedy niespodziewanie od szpaleru kasztanów rosnących po obu stronach ulicy oderwały się cienie. . . Kilku mężczyzn pomknęło na rowerach w twoim kierunku. Godzina policyjna. . . Przecież jest godzina policyjna - pomyślałeś, patrząc, jak się zbliża- ją. . . 154 - Padnij! - krzyknąłeś, sięgając po pistolet. Nie zdążyłeś nawet wyjąć broni. . . Nie czułeś uderzenia pocisku. . . Tylko huk, szum, terkot karabinów maszynowych. . . Ogarnęła cię słabość i mrok. Nie usłyszałeś też słów, jakie wykrzyczał jeden z zamachowców, strzelając do ciebie. - Za pohańbienie naszych kobiet, draniu! Huk, szum, terkot karabinów, wicher, świszczące wokół kule. . . Wszystko urwie się nagle, skreślone, stłamszone. . . Koniec. . . Ciemność. I niemal natychmiast pojawiają się w tej ciemności ci dwaj gestapowcy, tak bardzo podob- ni do Fausta i Mefista z twoich gimnazjalnych wyobrażeń. - Lemury kopią grób. . . a ty wciąż wierzysz, że to ludzie udoskonalają, przeobrażają świat. - Czy naprawdę sądzisz, że mnie zabiłeś? - pyta szyderczo starzejący się Faust. - Czy wciąż się łudzisz, że twoja kula mogła mnie zabić? - śmieje się Mefisto. - Jestem nieśmiertelny! Nie mogę umrzeć. . . - Jestem nieśmiertelny! I wciąż powracam. . . - Dopadniemy jeszcze twoją Iw i tego bachora. - Schwytamy ich w naszym przyszłym życiu, schwytamy, osaczymy, zniszczymy. - Przed nami nie ma ucieczki, - A teraz, kapitanie, włożymy ci maskę. . . - I będziesz nosił ją do końca. . . - I nikt już nie pozna twej prawdziwej twarzy, bo będzie widział maskę. . . - Tak! Tak! Tak! Szamoczesz się, wyrywasz, protestujesz. . . A dwa upiory w czarnych mundurach ze srebr- nymi liśćmi wyhaftowanymi na kołnierzach wciskają ci twarz w ci emną, zimną materię. . . Tkanina czy metal? Maska! - Chcę pozostać sobą! Odnalazłeś się w ich oczach. . . Spójrz! Masz ich twarze! Raz jednego, raz drugiego, a raz obu jednocześnie. . . Stałeś się nie tylko podobny do tych dwóch, lecz stałeś się nimi, nosisz ich twarze i każdy uzna cię za któregoś z nich. - O Boże! - jęknął. - O Boże! - Uważaj, by maski, którą wkładasz, nie uznano za twą jedyną twarz - przestrzega ojciec. Leżysz na tapczanie, a oni pochylają się nad tobą, coraz bliżej, coraz głębiej, jakby chcieli wypełnić cię własnymi ciałami. . . Jak duszno! Odwracasz się i już wiesz, że leżysz na tym samym tapczanie z ludzkiej skóry. . . Tatuaż jest wyraźny, a litery bardziej ciemnogranatowe. - Teraz już zapamiętasz - mówi Faust. - Wojnę mogą nam przebaczyć, ale tego nam nie zapomną. - Dlaczego mnie? Dlaczego! - krzyczysz w malignie. - Dlaczego właśnie mnie! Śmieją się, jakby zrobili ci doskonały kawał. Śmieją się i uciekają, a ty nie masz nawet si- ły, by ich gonić, bo wciąż starasz się ściągnąć z twarzy znienawidzoną, przyrośniętą aż do bólu maskę, która wciąż się przeobraża. Nie znasz jej, nigdy nie zrozumiesz, jak zmieniła się twoja twarz. Wyczuwasz ją jednak, bo nie możesz jej zrzucić. - Wyjdzie z tego, ale chyba nie wróci szybko na front - mówi niemiecki lekarz, przygląda- jąc się z zachwytem twoim nogom. - To chyba dobrze, że nie będzie już walczył. . . List i wiersze adresowane do ciebie, znalezione przy rannym oficerze wermachtu, otwo- rzyły ci drzwi szpitala. . . Koperta nie została jeszcze zaklejona i wszyscy mogli czytać zwie- rzenia zakochanego oficera i robili to z prostej ciekawości, - Uznałem, że jest mu pani równie bliska jak żona i dlatego będzie mogła go pani odwie- dzać aż do ewakuacji - wyjaśnia lekarz, wciąż patrząc na twoje opalone łydki i uda dokładnie rysujące się przez sukienkę. - Do ewakuacji? 155 - Tak. . . Szpital będzie niedługo ewakuowany. Zbliża się front. . . Pani też chyba powinna wyjechać na Zachód. . . Tu będzie niebezpiecznie. . . Nie radzę pozostawać. . . Lekarz uważa cię za tak mocno związaną z Niemcami, że ostrzega, przestrzega. . . Wyjedź, bo ogolą ci głowę, ponieważ jesteś niemiecką dziwką. Dopuściłaś się zdrady. . . Zdrady? Zdradziłaś pamięć własnego męża, zamęczonego w obozie! - Gdyby pani chciała, mógłbym znaleźć miejsce w naszym szpitalu. . . Bardzo potrzebujemy pielęgniarek, a list niemieckiego oficera jest najlepszą rekomendacją. I list, i te czule, liryczne wiersze - wzdycha lekarz. - Zastanowię się - odpowiadasz cicho. - Przemyślę pana propozycję, teraz chciałabym zo- baczyć Edwarda. - Tak, oczywiście, siostra zaraz panią zaprowadzi do rannego. Ach, zapomniałbym. . . - Ze szpitalnej szafy wyjmuje dużą paczkę, owiniętą szarym papierem. - To wiózł przy sobie wraz z wierszami i listem do pani. . . Na pewno chciał ofiarować pani ten materiał. . . Proszę. Przez rozcięcie w papierze dostrzegasz gładką czerń wymarzonego aksamitu. - Cudowne - szepczesz zachwycona i nagle łzy napływają ci do oczu. Idziesz za pielę- gniarką. Długim, długim korytarzem, schodami na piętro pierwsze, drugie. Trzecie. . . I znowu korytarz, i sale wypełnione jękami, zwidami, majaczeniami, prośbami. Zapach jodyny, amo- niaku, zgnilizny, chyba octu, smród przenikliwy, wyziewy. . . Bandaże, opatrunki, krew, ropa na strzępach waty, gazy, ligniny wypełniającej metalowe kubły. Kręci ci się w głowie, robi ci się słabo. A czego się spodziewałaś po wojskowym szpitalu, do którego nieuchronnie zbliża się front? - To tu - mówi pielęgniarka. Wchodzisz do niewielkiej sali, gdzie znajdują się tylko cztery łóżka. Zajęte są jednak jedy- nie trzy, bo na czwartym piętrzą się materace o kwaśnym zapachu moczu. Stos z przegniłej słomy i trawy jak dla czarownicy, jak dla ciebie. Od razu go poznajesz. . . Leży przy oknie z na wpół przymkniętymi oczami, oddycha cięż- ko. . . Przyszłaś w chwili, gdy po raz kolejny usiłuje zdjąć maskę, która stała się już częścią jego twarzy, jego ciała, jego lęku. Zacisnął powieki. Siadasz przy łóżku i odgarniasz włosy ze spoconego, białego czoła. Jest gorące, chore, pełne lęku, myśli, grozy. . . Nie wiesz, Iw, nic o jego snach, a w tej właśnie chwili dwaj gestapowcy, Mefisto i Faust, stoją nad nim w rozkroku i obsikują dokładnie jego twarz. - Edwardzie! - szepniesz. - Obudź się. Edwardzie, odzyskaj przytomność, proszę. . . Bła- gam. . . Otwórz oczy i spójrz na mnie. Ogarnia cię rozczulenie, pragnienie ofiarowania siebie, zrekompensowania mu tych ran, rozpaczy, klęski. Chciałabyś dać mu siebie, dawać mu siebie w nieskończoność, a przecież nie możesz i wiesz, że to niemożliwe. . . Płacz, Iw, płacz, może łzy pomogą i tobie, i temu wynędzniałemu niemieckiemu żołnie- rzowi, który umiał dać ci trochę szczęścia. Płacz, Iw. . . I nagle pochylasz się, przyciskasz usta do jego rozchylonych warg i odsuwasz się równie szybko jak oparzona. Co chcesz wyznać, Iw, co masz do ujawnienia? - Kocham cię - szepniesz. - Przecież wiesz, że cię kocham. Wypowiedziałaś słowa, które bałaś się wypowiedzieć, których nie chciałaś wypowiedzieć, których nie wolno ci było wy- powiedzieć. A jednak stało się, już. . . Nieodwracalnie! - Zabiłam cię, Arlekinie, zamordowałam powtórnie. . . I jak tu żyć, tyle o sobie wiedząc? 156 6 To ty ! W gorączce, w chorobie, w mdłościach, osłabiona biegunką, z oczami zmętniałymi jak po wielkiej wódce, bredzisz w malignie, mówisz do widm, nie wiem, co pani jest, lekarz rozkła- da ręce, egzekucja, kwiaty rzucone pod mur przez anonimowych przechodniów, łapanki, na- zwiska zakładników na słupie z ogłoszeniami, zamach, łapanka, egzekucja, dansing, areszto- wanie, miłosna noc, odwracanie elektrycznego licznika, by mniej płacić za światło, obowiąz- kowe zaciemnienie okien, walka dwóch samolotów tak wysoko, że nie odróżniasz znaków, dłoń opuchnięta po ukłuciach zastrzyków, ciocia Hela i ciocia Punia, ciocia Hela przyniosła ci landrynki i czekoladę, ciocia Punia uczy łapać na balkonie w nasturcjach pająki kosarze i puszczać je na lśniący parkiet, ich długie kończyny rozjeżdżają się, łamią, idę z Julią do ko- ścioła, po co Bozia zeszła z nieba na ziemię, czy każdy ma swego anioła stróża, Żyd udający nie- Żyda jest skazany na wysłuchiwanie z uśmiechem antysemickich kawałów, czerwoni gwałcą wszystkie kobiety, nawet staruszkom nie przepuszczają, burżujów i wrogów ludu wy- syłają na Sybir, ty też wyglądasz na wroga ludu, bo masz umalowane paznokcie, białe dłonie i palisz papierosa w lufce, nie dziw się, że kot cię podrapał, jeżeli czeszesz go pod włos, mam ciotecznego brata, wczoraj przyprowadziła go ciocia, usiłował widelcem wydłubać żółwia ze skorupy, mądry żółw ukrył się pod kredensem, dlaczego gołębie nie płaczą, udajemy, że nas nie ma, chociaż ktoś dobija się do drzwi, przyniosła schab, rąbankę, słoninę, zapłacę później, dlaczego Bóg spokojnie patrzy na ludzkie łajdactwo i nie przeszkadza, nie powstrzymuje, nie karze, terror, rozstrzeliwują masowo w dawnym getcie, ach, więc tak wyglądasz, diable, człowiek jest już tylko workiem do bicia, nie rozumiem, dlaczego się powiesił, jeżeli i tak mieli go zastrzelić, czy komunizm jest możliwy w kraju indywidualistów, indygo to odcień niebieskości, kiedyś ci pokażę, myślisz, że Niemcy przyszli do nas sami, są z nimi elfy, trolle, germańscy bogowie i wojownicy, z Walhalli, a także Faust, Mefisto i szczurołap z Hameln, zazdroszczę ci odwagi, wielu księży traci dziś wiarę, a ilu ją odzyskuje, zwycięzców drażni duma zwyciężonych, stosy czarownic, to był zaledwie wstęp do tego, co się dzieje tutaj, naj- bardziej zabolało mnie, kiedy zabrali do getta mojego fryzjera, jak szybko uczysz się czytać, jestem z ciebie dumna, człowiek, który zjada małpę, popełnia ludożerstwo czy małpiożerstwo, wywoływanie duchów przez pięć zwariowanych kobiet i jednego zwariowanego hipnotyzera, nie pozwól kotu, by gryzł elementarz, znowu o nim śniłaś, o nim czy o nich, utonęła w Wiśle, porwał ją wir, to córka tej pani, u której kupujesz landrynki, wafle i chałwę, Idiota Dostojew- skiego, dlaczego czytasz tę powieść właśnie teraz. W ciepłe, wiosenne dni nasilały się ataki duszności i nerwowego kaszlu. Bezustannie też łykałem przeróżne syropy, mikstury, tabletki i proszki w grubych opłatkach. . . Kiedy stawałem się zbyt nerwowy lub gdy Julia zauważyła, że znowu się podniecam włosami i obnażonymi ramionami którejkolwiek z sąsiadek, natychmiast aplikowała mi stołową łyżkę, a niekiedy i dwie bromu. Krztusiłem się po bromie jeszcze bardziej przejmująco, a Julia z Iw wymieniały porozu- miewawcze spojrzenia i uwagi o mojej chorobie i przedwczesnej dojrzałości. - Któregoś dnia umrze od tego kaszlu. Biedak! - Jest strasznie pobudliwy, zupełnie jak dorosły. - Brom może mu pomoże! - zapamiętałem mimowolny wierszyk Julii. Odwiedzał mnie ko- rowód medyków, z których każdy przepisywał kolejną porcję ohydy, skwapliwie wtłaczanej do mojego gardła przez Julię. Brodaty okularnik wymyślił, że trzeba mnie nacierać terpentyną i teraz dwa lub trzy razy dziennie w moje rozkasłane piersi, plecy i grzbiet wcierano ten dziwny preparat, po którym pachniałem jak młody kredens. Inny lekarz zapisywał mi środki nasenne, luminal i fanodorm. Przez następny dzień byłem lekko odurzony i półprzytomny. Wystarczyło jednak, aby zajrzała do nas sąsiadka, blondynka 157 o jabłkowatych piersiach sterczących spod czarnej błyszczącej bluzki, a senność natychmiast ustępowała. I znowu byłem sobą. . . Do kłopotów z oddychaniem i kaszlem doszło wkrótce bolesne i chroniczne zapalenie gar- dła. - Trzeba wyciąć chłopcu migdałki z gardła i polipa z nosa – oświadczył laryngolog. . - Będzie bolało? - zapytała Iw, która chciała mi oszczędzić cierpienia. - Nie mam narkozy, ale znieczulenie miejscowe wystarczy - zawyrokował lekarz. Siedziałem w fotelu, a obok krzątał się doktor w białym fartuchu i otyła pielęgniarka. Julia została w poczekalni. Iw weszła ze mną do gabinetu i usiadła w kącie na krześle. Ze zmarsz- czonymi brwiami i napiętą twarzą obserwowała białe emaliowane miseczki i podłużne po- jemniki. Lekarz zbliżył się i skórzanymi paskami przywiązywał mi ręce do fotela, a następnie po- dobnymi rzemykami unieruchomił klatkę piersiową i głowę. . . Szarpnąłem. . . Nie puściły. . - Czy te paski nie wpijają się za bardzo w ciało? - zatroszczyła się Iw. - Muszę chłopca unieruchomić. Wycięcie migdałków to właściwie zabieg łatwy, ale jednak w pobliżu strun głosowych. Byle drgnięcie, niespokojne poruszenie i nieszczęście na całe życie. - Rozumiem - skinęła głową Iw, lecz jej wzrok skierowany na chirurgiczne narzędzia wyrażał przerażenie. - Proszę tylko o znieczulenie. - Oczywiście, za chwilę. . . - skinął głową lekarz. - Przecież nie skrzywdzę małego chłopca. Pielęgniarka zakrztusiła się, chrząknęła porozumiewawczo i przygryzając język, zaciekle przecinała pilniczkiem nasadę ampułki. - Już! - krzyknęła, wciągając zawartość do dużej, błyszczącej strzykawki. - Otwórz usta, chłopcze - polecił lekarz, a kiedy posłusznie otworzyłem, wepchnął kciu- kiem mięśnie policzka między zęby, tak że już ust zamknąć nie mogłem. Wbił mi igłę gdzieś głęboko w gardło. . . Poczułem smak krwi i ostry ból ukłucia. . . Chcia- łem krzyknąć, jęknąłem, zacharczałem. Lekarz powtórnie wbił igł ę, cały czas przytrzymując moje rozwarte szeroko szczęki. Ból był przytłumiony, tępy, a jednak do zniesienia. . . Postanowiłem, że wytrzymam. Prze- cież za chwilę na pewno przestanie boleć, jak obiecywała mi Iw. Lekarz odłożył strzykawkę. Otarł pot z czoła. Okrwawiona igła wystawała poza krawędź pojemnika. . . Pielęgniarka podała mu dziwaczny druciany aparat, który umocował w moich ustach, uniemożliwiając ich zamknięcie. . . Spojrzał na zegarek. - Za kilka minut - powiedział. - Jak znieczulenie zacznie działać. Z przerażeniem patrzy- łem na ostro zaokrąglone metalowe łyżeczki, nie do końca chyba przeczuwając, że za chwilę zagłębią się w mojej krtani. - Czy czujesz drętwotę w gardle, chłopcze? - zagadnął lekarz dziwnym tonem. Odruchowo zamrugałem oczami, co doktor uznał widocznie za potwierdzenie. Pochylił się nad moim rozwartym gardłem, obejrzał dokładnie, zdezynfekował kawałkiem waty umoczo- nej w spirytusie i zagłębił podłużny, błyszczący przedmiot. Potworny ból wstrząsnął moim ciałem, pot wystąpił na czoło, z oczu popłynęły łzy, ręce przypięte rzemykami drżały na poręczach. Jeszcze chwila, jeszcze tylko chwila! - Nie histeryzuj, mały! - mruczał lekarz, drżącymi rękami wsuwając do gardła tampony. Po chwili powtórnie zanurzył w gardle łyżkę. . . Ból oszołomił mnie. . . Okrwawione ochłap- ki wrzucał do miseczek. . . Z wyciętych tkanek wypływały strużki krwi. Zachrypiałem. Czarny śnieg zasypywał wnętrze gabinetu. Chyba zemdlałem. . . Na krótko. . . Obudziły, ocuciły mnie krzyki Iw. Tkwiłem wciąż przywiązany do fotela. . . Julia wygrażała wściekle lekarzowi pięścią. Iw trzymała w dłoni błyszczący kawałek szkła z przepiłowanej ampułki. - To przecież woda destylowana. Tylko woda, a nie znieczulenie! - krzyczała. - Jak pani mogła? Zbrodniarka! 158 - Pomyliłam ampułki, pomyliłam. Nie wiem, jak to się stało, ale pomyliłam. Przepraszam - jąkała się przestraszona, pobladła pielęgniarka. - Na żywca taki zabieg! Dzielny chłopak - lekarz patrzył na mnie z uznaniem. - A pani niech sobie szuka innej pracy - chyba mrugnął do pielęgniarki, a może to był tik nerwowy? - Ty, suko! - krzyknęła Iw, wymierzając tłustej kobiecie silny policzek. - Proszę bez rękoczynów! - Powieki lekarza zadrgały rytmicznie, wzrok miał rozbiegany, przestraszony. - Oczywiście za ten zabieg nie przyjmę żadnej opłaty - dodał pospiesznie. - A któż chce ci, konowale, płacić? ! - twardo stwierdziła Julia. - Uważaj, bo zaskarżę cię do lekarskiego sądu. . . Lekarz odwrócił się, podszedł do okna i drżącymi rękami zapalił papierosa. . . Znowu wy- mienił znaczące spojrzenia z pielęgniarką. - Jest wojna i żaden lekarski sąd nic mi nie zrobi - mruknął pod nosem. Odwiązały mnie. . . Z trudem zgramoliłem się z fotela. - Zniesiemy go - powiedziała stanowczo Iw, biorąc mnie na ręce i natychmiast puszczając. - Jaki ciężki! - Proszę dawać małemu lody i niech do jutra nie je nic ciepłego - pouczył doktor. Razem z Julią splotły z dłoni siodełko, na którym zasiadłem, chociaż chciałem iść. Tro- skliwie zaniosły mnie do naszego domu dwie przecznice dalej. Usnąłem zbolały, na wpół przytomny. Po raz kolejny czułem się skrzywdzony przez świat i lekarza. Kilka dni później na podwórku, koło domu, żołnierz w zielonym mundurze grał skocznie na piszczałce, a stojące pod ścianami dzieci biły mu brawo. Żołnierz opowiadał, gestykulował, pokazywał palcami przy samej ziemi. - On mówi, że kiedyś do miasta Hameln przybył szczurołap i grą na takiej samej piszczałce wyprowadził wszystkie szczury z miasta. . . A kiedy nie chciano mu zapłacić, zagrał tak, że pobiegły za nim wszystkie dzieci i już nigdy nie wróciły - tłumaczyła Iw. - To sfałszowana bajka - potrząsnęła głową sąsiadka z najwyższego piętra. - U nas, w piw- nicach, przecież pełno jest szczurów wielkich jak króliki, ale żaden nawet ogonem nie ruszy, słuchając tego piskliwego zawodzenia. Dzieci próbowały nucić i śpiewać do przejmująco wygrywanej melodii. Żołnierz zauważył moje okręcone gardło i smutek w oczach. Podbiegł, podskoczył, zagrał mi nad samym uchem. Uśmiechnąłem się. . . Otworzyłem usta i chciałem coś powiedzieć, ale był to tylko najcichszy szept. Wieczorem przy nocnej lampie Iw zwierza się Julii. - Kiedy oglądałam te instrumenty i rynienki - mówiła ze smutnym uśmiechem - przypo- mniałam sobie wszystkie skrobanki i pomyślałam, jak to cudownie, że chociaż raz mi się nie udało. . . Jesteś piękna jak Lorelei. . . Tak mnie nazwał podczas pierwszego spotkania, a później wiele razy powtarzał „ moja Lorelei, tylko moja Lorelei ” . . . Gdyby zaproponował mi małżeń- stwo, wyszłabym za niego bez wahania. - Zostałabyś żoną tego gestapowca? - Iw unosi brwi. - Nie bałabyś się? Przecież oni prze- grywają, właściwie to przegrali już wtedy, kiedy do wojny przystąpiły Stany Zjednoczone Ameryki. . . I ta klęska pod Stalingradem. . . Ciesz się, Lili, że nie zostałaś jego żoną. Dzisiaj byłabyś wdową po gestapowcu. - Najbardziej zachwycały mnie jego oczy, nieprawdopodobnie błękitne i jasne. - Nie wyobrażam sobie oczu błękitniejszych niż twoje, Lili. Słucham tych rozmów w mieszkaniu na Saskiej Kępie, zachwycony i zapatrzony w jasnowłosą kobietę o subtelnych rysach twarzy i niewyobrażalnie niebieskich, przeogromnych oczach, jakie widziałem tylko u niej. 159 - Czy anioły mają takie oczy jak Lili? - zapytałem wczoraj Julię. - Anioły są jeszcze piękniejsze - odpowiedziała niechętnie Julia. - To niemożliwe - wysepleniłem. - Anioł Stróż na serwecie jest brzydki. I tak boska Lili, u której mieszkaliśmy przez kilka tygodni, podczas gdy ona wynajmowała pokój tuż obok „ Ad- rii ” , gdzie tańczyła, stała się moim ideałem kobiety, pożądanej i wytęsknionej. Wystarczyło, żebym popatrzył na jej fotografię, a zaczynałem drżeć, dyszeć, pocić się, pragnąć. . . Nie umiałem ukryć zachwytu i podniecenia. - On nie jest normalnym pięcioletnim chłopcem - mówiła Julia do Iw. - Za wcześnie doj- rzewa. W jego wieku chłopcy nie zdają sobie jeszcze sprawy, po co to mają, a on patrzy na Lili, jakby rzeczywiście wiedział, czego chce. - Trzeba chyba znowu sięgnąć po brom - westchnęła Iw. - Tylko żeby nie wyrósł na tępa- ka. Odwracałem twarz do ściany, obejmowałem kolanami i ramionami kołdrę i wydawało mi się, że przytulam do siebie pachnącą pudrem i perfumami jasnowłosą kobietę. Nieco otyły chłopiec marzący nocami o niebieskookiej koleżance swojej matki, zanoszący się dychawicznym kaszlem, niechętnie bawił się z innymi dziećmi. Zresztą Iw nie szukała dla mnie towarzystwa, uważając, że w „ naszej sytuacji rasowej ” lepiej unikać dawnych znajo- mych i nie poszukiwać nowych. Wkrótce Lili powierzyła opiece Iw swe piękne mieszkanie, również na Saskiej Kępie, a sama postanowiła wyjechać na Zachód. . . Ze wschodu nadciągały już żądne odwetu wojska sowieckie i wszyscy współpracujący z Niemcami starali się wyjechać do Niemiec lub Austrii, gdzie prawdopodobnie wyzwolicielami mogli stać się Amerykanie. Lili nie czuła się winna, uważała jednak, że powinna zniknąć na dłuższy czas z Warszawy. - Nie chcę, by ogolono mi głowę - powtarzała. - Najważniejsze, że utrzymałam się w zawodzie, że cały czas tańczę. . . To prawda, że dla Niemców, ale dla kogo mogłam tańczyć? Musiałabym zrezygnować z tańca jak ty, Iw, i być podobnie nieszczęśliwa. . . Och, wybacz mi, nie płacz, nie chciałam cię dotknąć. Przepra- szam. . . - Wrócę jeszcze do tańca, zobaczysz - mówiła Iw z gorzkim błyskiem rozterki w oczach. - Gdyby tylko mój los był niepewny, tylko mój, wtedy. . . - wskazała mnie wzrokiem - również przetańczyłabym wojnę, a ty nie mówiłabyś o mnie w taki sposób. - Nie gniewaj się, Iw. . . Jesteś moją najbliższą przyjaciółką, a właściwie jedyną przyjaciół- ką. - Ilekroć przechodziłam obok „ Adrii ” , „ Kaukaskiej ” , „ Colombiny ” , płakałam z tęsknoty za tańcem, z rozpaczy, że nie mogę być z wami, jakbym stała się nagle trędowata. Tańczyłabym na fałszywych papierach, zaryzykowałabym, gdyby gra toczyła się tylko o moje, a nie o jego życie, ale. . . Inaczej przecież nie mogłam. - Jesteś wspaniałą matką, Iw, wspaniałą matką wspaniałego syna, który nie zawiedzie cię w przyszłości. Sama chciałabym mieć takiego brzdąca - uśmiechnęł a się olśniewająco i pogła- dziła mnie po włosach, a ja ze wszystkich sił chwyciłem jej śliczną, gładką, jedwabistą dłoń i przywarłem do niej drżącymi, wilgotnymi ustami. - Ależ nie śliń się tak, ty mały erotomanie. - Ożenię się z tobą, Lili, jak dorosnę! - krzyknąłem. Od tamtego czasu Lili patrzyła na mnie z podziwem. Wyczuwała prawdopodobnie, że nie patrzę już na nią oczami dziecka, i wprawiało ją to w zdumienie. Obok lazurowookiej Lili moją drugą miłością był wymodelowany w srebrze zaprzęg kon- ny ciągnący armatę i wóz z amunicją. Cacko stało na kredensie, a ja, gdy nie było Liii, nie odrywałem od niego oczu. Ta srebrzysta armata budziła we mnie znacznie więcej uczucia niż jej potężne siostry przejeżdżające z groźnym dudnieniem pod naszymi oknami. Przeżyłem tamtą obławę czy łapankę z Julią. . . I chociaż miałem zaledwie pięć lat, pamię- tam dokładnie wszystkie zdarzenia. Kupiliśmy jabłka, trochę ziemniaków, kawałek słoniny. Padał drobny deszczyk i schroniliśmy się pod drzewem. Wtedy nadjechały samochody, poja- 160 wili się zieloni żandarmi i granatowi policjanci. Wszystkie ulice zostały obstawione, a oni sami przypominali ołowianych żołnierzy, którymi bawiłem się wtedy codziennie. Twarz Julii przypominała kolorem papierową torbę. . . Zacisnęła wąskie usta, chwyciła mnie za rękę i patrząc prosto w oczy, powiedziała: - Nic nie mów! Jak będą cię pytali, nie mów nic. . . Rozumiesz? - Kiedy lubię mówić - odpowiedziałem zaczepnie, z nonszalancją. - Nie wolno ci mówić! Słyszysz! Nie wolno! Zabili twego ojca, a teraz mogą zabić i ciebie, i twoją matkę. Zachowuj się jak niemowa. Jakbyś nie miał języka! Szliśmy spokojnie. Julia prowadziła mnie za rękę, starała się uśmiechać. Na rogu zapamiętałeś granatowego policjanta. - Chodźmy, wygląda na porządnego człowieka - szepnęła niepewnie Julia. - Proszę pana - podeszła z przymilnym uśmiechem i tylko ja wiedziałem, jak dygocze jej dłoń zaciśnięta na mojej rączce. - Wybiegłam z domu po zakupy, zapominając dokumentów. Niech mnie pan przepuści z dzieckiem. . . To chore dziecko. . . kaszle. . . Proszę pana. . . Policjant spojrzał na Julię taksującym spojrzeniem, wydął pogardliwie wargi. - Zapłać, to przepuszczę! - Nie mam już pieniędzy. . . Wydałam na ziemniaki i te jabłka - rozchyliła torbę, pokazała kilka groszy w portmonetce. - Niech się pan zlituje. - Odejdź, babo, bo zawołam żandarmów! - wrzasnął policjant i patrząc na mnie, powie- dział niespodziewanie: - A ten mały wygląda trochę na Żydka. . . Łapaliśmy takich przy getcie. Jesteś Żydkiem? Powiedz. . . Julia pociągnęła mnie w drugą stronę. . . Niestety, wylotu następnej ulicy pilnował również granatowy policjant. - Nie mogę - rozłożył dłonie. - Przeszukujemy dom po domu. Podobno ukrywają się tu Żydzi i bandyci. Wysoki, tykowaty żandarm z karabinem na piersiach stał na szeroko rozstawionych no- gach. Spod hełmu wyzierały ledwie widoczne, szare oczy. . . Julia trzy razy zbliżała się do nie- go i zawracała wystraszona. Budził w niej nieufność i strach. . . Kilka domów dalej wybuchło zamieszanie. Usłyszałem suchy strzał, krzyki. Żandarmi prowadzili barczystego mężczyznę w szarym swetrze. Z ramienia ciekła krew. Julia przeżegnała się, złapała mnie ze wszystkich sił za rękę i ruszyła wprost na żandarma. Jej twarz skurczyła się w napięciu, nieufności i złości. W ostatniej chwili wykrzywiła usta w nieokreślonym grymasie, który miał przypominać uśmiech. . . Dopiero z bliska zobaczyłem, jak niebotycznie wysoki był ten żandarm. - Proszę pana - bełkotała Julia z przerażeniem, spoglądając na ulicę, gdzie żandarmi i poli- cjanci legitymowali i rewidowali przechodniów. - Zapomniałam z domu kenkarty. . . Wyszłam po zakupy. . . To bardzo chore dziecko. Ma astmę, a może i gruźlicę. . . Proszę się zlitować i przepuścić nas. Błagam pana. Zadarta głowa Julii- drżała przy każdym wypowiedzianym sło- wie. Żandarm pochylił się i zobaczyłem jego długi nos, podbródek i poruszający się w ustach język. . . - Też mam takiego synka - pochylił się i ciężka, twarda dłoń przejechała po moich wło- sach. - Niech pani przejdzie. . . Tylko szybko, żeby nikt nie zobaczył, i proszę zaraz skręcić w pierwszą boczną ulicę. . . Odwrócił głowę, przeszedł dwa kroki w bok. Stanął do nas plecami. Julia natychmiast pociągnęła mnie za sobą. . . - Nie oglądaj się! Nie patrz za siebie! - syknęła, pędząc do przodu. Skręciła w boczną ulicę i w następną, i szliśmy, jakby nas popychał wiatr, coraz dalej i dalej, od obławy, lęku, nie- pewności i ludzi, którzy chcieli być źli. Głód! Poznawanie głodu. . . Margaryna i suchary, suchary i łój. Ziemniaki! 161 Kartki na chleb, na mąkę, na smalec, na buraczaną marmoladę, na cukier. . . Pragnienie mięsa. . . Potrzeba mięsa. . . Mięso daje siłę. . . Ciągłe plotki o handlu mięsem z lu- dzi. . . Czy prawdziwe? U rzeźnika, zniecierpliwieni czekaniem, patrzymy na siebie pytająco. Czy to na pewno wołowina i wieprzowina? - Ludzina, proszę pani, ma smak świniny, a golonki to już się nie odróżni. - A skąd pani tak dokładnie zna ten smak? Jadła pani? Śmieją się, szydzą, plotkują, obrażają, poniżają. . . Na chwilę milkną z nienawiścią, obser- wując przez okno przechodzącą trójkę niemieckich żandarmów. Patrzą podejrzliwie, zerkają po sobie. Chwilami wydaje się, że wszyscy tu zebrani nienawidzą nie tylko wroga, ale boją się również siebie. - Jadłabym ludzkie mięso - zwierza się zażywna, otyła starsza pani. - Gdybym nie miała już żadnego wyboru, ale musiałby to być mężczyzna, i to młody. - A jaką jego cząstkę pożarłaby pani najchętniej? - ryczy ze śmiechu oparty o ladę podsta- rzały, wąsaty rzeźnik, aż żyły nabrzmiewają mu na łysej czaszce Nawet się nie zarumieniła - myśli Iw. - A właściwie to dlaczego ma się rumienić? - A ja kiedyś jadłem ludzkie mięso, chyba jadłem - przyznaje si ę z pewnym niezdecydo- waniem staruszek opierający się na lasce ze srebrną gałką. - Chyba? Więc jadł pan czy nie? - wszyscy wytrzeszczają na niego zdziwione oczy. - Podczas wojny w 1914 roku służyłem w pruskiej armii. . . Długie miesiące sterczeliśmy w okopach i głód był coraz większy. . . Ale głód to jeszcze pół biedy, bo dowodził nami taki ofi- cer, bydlak i sadysta. Przychodził ze szpicrutą i bił, i kpił, i karał za byle co głupawą musztrą. Baczność, spocznij, padnij, powstań w błotnistej brei. A kiedyś, chociaż widział, jak jesteśmy wygłodzeni, ze złości napluł nam do kotła, gdzie gotowała się jakaś wodzianka na skórze z butów i kilku zgniłych buraków. „ I tak zeżrecie, boście bydło, a nie ludzie! ” - krzyczał. Tego już było nam za wiele. . . Co z takim zrobić? - pytali wojacy. „ Najlepiej do kotła i zjeść tłu- ściocha ” . Myślałem, że to żarty. Aż tu trzy dni później zamiast wodzianki niemal gulasz, i to pyszny. „ Skąd to mięso, pytam naszego kucharza? ” A on się śmieje. . . „ Wieprza dorwaliśmy ” - żartuje. „ Wieprza? Tu w okopach na linii frontu? ” „ Oficerskiego wieprza ” - odpowiada. A oficer zniknął, rozpłynął się jak kamfora. . . Niektórzy mówili, że po pijanemu zabłądził i do- stał się do rosyjskiej niewoli, ale ja sądzę, że zjadłem go z innymi wojakami. . . - Ale z pana łgarz - roześmiał się niepewnie rzeźnik. - Słyszał em o podobnym zdarzeniu w wojsku rosyjskim. . . - Jak żołnierze głodni, to wszystko zeżrą - chichocze kobieta, która przed chwilą mówiła o golonce. - To coś wam, kochani, opowiem - śmieje się rzeźnik. - Koło naszej warszawskiej trupiarni albo prosektorium, jak kto woli, jest knajpa, gdzie podają na zagrychę wątróbki, nereczki, pierogi z dutkami, gulasz z serc. . . I podobno pewien student, całkowity głąb z matematyki, zjadł tam kiedyś solidną porcję móżdżku, a następnego dnia zdał najlepiej ze wszystkich eg- zamin z algebry. . . A wiecie dlaczego? - obrzucił nas pytającym spojrzeniem. - Cóż, kilka dni wcześniej do prosektorium przywieziono zwłoki profesora matematyki. - Zepsuł mi pan apetyt - mruknął starszy pan. - Ohyda! - A jak anioły w niebie jedzą drób, to czy są kanibalami? - nagle spytała Iw. - Co też pani mówi? - uniosła się oburzona, dotychczas milcząca pani w czerni, przypomi- nająca wdowę. - Proszę nie bluźnić. Iw spuściła oczy, wszyscy patrzyli na nią z niechęcią. Po półgodzinie każdy wracał do siebie, niosąc ochłap kartkowego mięsa, potrzebny do przeżycia. Chwilami wydawało się, jakby okupacja nas nie dotyczyła. Do łapanek, nagłych areszto- wań, rozstrzeliwań, komunikatów z frontu, obwieszczeń, ulotek różnych podziemnych orga- 162 nizacji oraz różnorodnych plotek i ploteczek byliśmy już tak przyzwyczajeni, że bardziej nu- dziły nas niż pobudzały. Przyzwyczajeni do śmierci. . . Oswojeni ze śmiercią. . . Przyzwyczajeni do krzywdy. . . Oswojeni z krzywdą. . . Ty, Iw, też się przyzwyczaiłaś, czujesz się znieczulona, znieczulona własnym cierpie- niem. . . Wyrzuty sumienia po tylu skrobankach. . . Śmierć Witka. . . Płonące getto, w którym zginęli twoi bliscy i znajomi. . . Teraz na każdą kolejną śmierć, na każdą następną krzywdę patrzysz przez świadomość swego bólu. Jesteś już uodporniona, zaszczepiono ci najsilniejszą surowicę. Własne cierpienie jest bowiem najpełniejszym znieczuleniem, szczepionką na wszystkie inne rodzaje cierpienia. Julia staje się znana. Po okolicznych domach rozeszła się wieść, że w pobliżu mieszka wróżka, a może raczej czarownica, w każdym razie osoba znakomicie wróżąca z kart. I teraz wciąż przychodzą sąsiedzi, a nawet stacjonujący po kwaterach niemieccy żołnierze, przeważ- nie z młodymi tłumaczkami. . . Płacą pieniędzmi albo bardziej praktycznie: paczką zbożowej kawy, dwoma jajkami, sucharami, kilkunastoma kostkami cukru, słojem marmolady, konser- wą mięsną, malutką puszką słonego masła. . . Ktoś przyniósł nawet paczkę ołówków, twar- dych, piszących matową czernią. . . Wystarczy poślinić i litery zmieniają barwę na ostry fiolet. Wystarczy trochę wody, a pismo rozmywa się w rozległe, nieczytelne plamy. Te kopiowe ołówki zachwyciły Julię do tego stopnia, że będzie ich już używać przez najbliższych kilka- naście lat. Iw przygląda się z ironiczną zazdrością karierze jasnowidzącej Julii. - A ty, dlaczego nie założysz szkoły tańca? - Od miesięcy dręczy cię to pytanie. - Nie ufasz swym marzeniom? I talentowi? - Sądziłam, że ludzie myślą teraz o jedzeniu, o przeżyciu, o ocaleniu - odpowiada swym niespokojnym tęsknotom. - Czy naprawdę sądzisz, że ludzie podczas wojny nie tańczą? Iw! Ludzie chcą się bawić, bo nikt nie jest pewny, czy najbliższa chwila nie będzie chwilą ostatnią. . . Ogłoś tylko, że za- kładasz szkolę tańca towarzyskiego, a zobaczysz, jaki tłum zbierze się pod twoimi drzwiami. - Nie mam odpowiedniego partnera. . . Nie mogę przecież uczyć tańca w parach bez męż- czyzny. - Och, Iw! To nie problem. Syn właściciela tego domu ładnie gra na pianinie i na gitarze, i wciąż wodzi za tobą rozmarzonym wzrokiem. Zaproponuj mu, żeby został twym partnerem. Wysoki, zgrabny, będziecie śliczną parą. - Nie chcę z nim spać! - A musisz z nim spać? - Będzie nalegał, prosił, przytulał w tangu i walcu. . . A wtedy? Cóż. . . Nie wiem. Jest przy- stojny, miły. Znam siebie! Nie odmówię. - Iw! Masz koszmarny charakter. . . - Wiem - wzdycha Iw i zwracając się do Julii zapisującej w kratkowanym zeszycie kopio- wym ołówkiem domowe rachunki, oświadcza z dumą: - Postanowiłam jednak założyć szkołę tańca. . . Dlaczego właściwie ludzie nie mieliby tańczyć podczas wojny? To dobry pomysł! „ Szkoła tańca towarzyskiego ” - głosiła tekturowa tabliczka z rysunkiem przytulonych w tańcu zakochanych. Iw oraz Darek, syn właściciela domu, pogodnie uśmiechnięci, oczekiwali amatorów pierwszego, wstępnego kursu. Iw z zachwytem patrzyła na olśniewająco białe zęby swego nowego partnera. Prawdziwy uśmiech filmowego amanta. Co za mężczyzna! Przycią- gnie tłumy dziewcząt. - Na razie nie widzę kandydatów - sceptycznie uśmiechnął się Darek. - Może sami zatańczymy? - Zgoda, sprawdzę cię - odpowiedziała zaczepnie. 163 Tańczył rzeczywiście dobrze, chociaż nie poruszał się płynnie i pewnie jak profesjonalny tancerz. Wyraźnie starał się narzucić jej swój sposób tańczenia. Obejmował ją mocno, przy- tulał i przyciągał, jakby chciał zaimponować siłą. - Słuchaj, Darku - usiłowała go odsunąć od siebie delikatnie. - To ja jestem tancerką i pro- szę cię, zachowuj się elegancko i taktownie. . . Nie obmacuje się partnerki w tańcu, a już na pewno nie obmacuje się nauczycielki w szkole tańca. - Och, przestań, Iw, przecież wiem, o co ci chodzi - wyszeptał, wsuwając jej język do ucha i przyciągając do siebie tak gwałtownie, że straciła oddech. - Za chwilę może ktoś wejść, więc przestań! - krzyknęła, odpychając go. - Czy nie rozu- miesz, jak bardzo zależy mi na tej szkole. Być może, w przyszłości będę prowadziła własną prawdziwą szkołę tańców nowoczesnych. Marzę o tym. . . - Po co ci to? - wydął pogardliwie wargi. - Lepiej wyszłabyś za mnie. Żyłabyś jak królowa, a jak chciałabyś tańczyć, to zawsze możemy wyskoczyć na dansing do dobrego lokalu. - Ty nic nie rozumiesz - odskoczyła i usiadła na krześle pod ścianą. - Zupełnie jak mały chłopiec. Podbiegł, ukląkł, objął jej biodra. Czuła, że za chwilę też zacznie go całować. Pukanie do drzwi. Iw podrywa się. Darek wygładza pożyczony frak. Pierwsza para. . . Córka właścicielki sklepu z owocami i chłopak, którego nie znasz. Lekko utyka na prawą nogę. Patrzy pytająco, niepewnie. . . - Za kilka miesięcy chcemy wziąć ślub. . . Chcemy ładnie zatańczyć na weselu. - Damy sobie radę - odpowiadasz. Wkrótce po nich przychodzą kolejno dwie dziewczyny, które przez twoją szkołę tańca chcą poznać interesujących chłopców. Marszczysz brwi. . . Chłopcy są przecież na wojnie, na przymusowych robotach, w obo- zach, w partyzantce, na lądach i morzach. - Podczas wojny nie ma chłopców w szkołach tańca. . . Czy będziecie tańczyć ze sobą? - pytasz obu dziewcząt. - Tak - odpowiadają z zakłopotaniem i zalotnie spozierają na Darka. - Oczywiście - przytakujesz ze zrozumieniem. - Mój partner będzie z wami tańczył, nie wiem jednak, czy jutro nie przyjdą następne samotne panienki. A ja mam tylko tego jednego partnera. Pod koniec dnia przybywa trzech niemieckich żołnierzy. Darek nie ukrywa pogardy. Twoje uczennice są wyraźnie zażenowane, niepewne. . . Podobają im się eleganckie zielone mundury, ale to przecież Niemcy, okupanci, wrogowie. - Nie wypada. . . - Nie wiem, czy jutro przyjdziemy - wyjaśniają. - Rozumiem - odpowiadasz ze smutkiem. - Do szkoły tańca każdy może się zapisać. Następnego dnia nie przychodzą. Zjawia się natomiast młoda wdówka z kamienicy na- przeciwko, wyraźnie mająca dość samotności, oraz starsza pani, która trzyma w swym miesz- kaniu mnóstwo kotów i wyraźnie nudzi się w ich towarzystwie. Na razie wszystko przebiega dobrze i nikt nie pietruszkuje pod ścianami. Mija następny dzień i jedna z dziewcząt powraca. - Rodzice mi nie pozwalają, ale ja lubię tańczyć i jestem młoda - niemal usprawiedliwia się przed tobą. Przychodzi jeszcze kilka nie znanych ci osób. . . A tobie nie wypada przecież wypytywać, skąd są i dlaczego chcą uczyć się tańca w twojej szkole. Pierwszy tydzień napawa cię optymizmem. Tylko Julia kolejny raz zagląda w karty i kręci głową z powątpiewaniem. - Nic z tego nie będzie. Widzę krach! - wyjaśnia z zakłopotaną miną. - A ja wierzę, że pierwszy raz przezwyciężyłam swój pech - oświadcza z dumą Iw. 164 Jeszcze kilka dni. Jak zwykle oczekujesz uczniów. . . Pukanie. . . Żandarmi! - Natychmiast ma pani zlikwidować szkołę tańca! - Dlaczego? - Zakaz jakichkolwiek zebrań. Panuje tyfus, czerwonka. Nie wolno! - Mam zezwolenie waszych władz - Iw pokazuje żandarmowi papierek otrzymany za so- lidną łapówkę. - Proszę. Żandarm z ironicznym uśmieszkiem na twoich oczach drze dokument, z którego byłaś tak dumna i który przez dziesięć dni pozwalał ci ufać we własne siły. Zrywają tabliczkę z nazwą szkoły. Uczniowie pospiesznie wychodzą. Mieszkanie zostaje zamknięte i zaplombowane. Siadasz na schodach i płaczesz. - Co się martwisz, Iw - pociesza cię Darek. - Od dawna mam znacznie lepszy pomysł od szkoły tańca. Pewniejszy i pieniędzy więcej przyniesie. Zamierzam ze znajomym założyć bimbrownię. Możesz wejść ze mną do spółki, jeżeli chcesz. To pewny interes! - Chcę! - krzyczysz przepełniona goryczą i radością jednocześnie. - Bardzo chcę! I nagle uświadamiasz sobie, że od kilku miesięcy przestałaś się bać, a właściwie zapo- mniałaś, co to strach, strach przed wciąż grożącą ci śmiercią, strach przed Niemcami, strach przed epidemią tyfusu, strach przed strachem, który kiedyś cię obezwładniał. Jak to jest - rozmyślasz - że kiedyś tak bardzo się bałam, a teraz nie boję się już zupełnie? Z bimbrowni zapamiętasz szczegóły. . . Delikatny zapach zacieru unoszący się w pobliżu piętrowego budyneczku z czerwonej cegły. Wdychałem go pełną piersią z widocznym zado- woleniem. - Śmierdzi, prawda? - spytała Iw. - Mnie się podoba - zaszczebiotałem nieco zachrypniętym głosikiem, wciągając z upodo- baniem w płuca rozchodzący się fetor. Zapamiętałem też wannę wypełnioną po brzegi wodą, w której pływały utopione myszy. Darek wyjmował je za ogony i wyrzucał do kubła ze śmieciami, a wodę po zmieszaniu z bim- brem rozlewał blaszanym lejkiem do butelek. Niezapomniane wrażenie wywarła na mnie bulgocąca i prychająca aparatura, złożona z ol- brzymiego kotła oraz szklanych i metalowych rurek skręconych, przenikających się, popląta- nych, a zakończonych kranem, z którego ściekały błyszczące, jaśniejące krople. . . Tuż obok stały metalowe beczki, a wokół dreptał rozchwiany mężczyzna o mętnym spojrzeniu, nucąc nie znane mi melodie. Dokładnie też pamiętam dzień, w którym Iw, mocno trzymając mnie za rękę, szła uliczką, gdzie znajdowała się wykryta przez Niemców bimbrownia. Na zaprzężonej w osowiałe konie platformie odjeżdżał w nieznaną dal potężny kocioł, rury i rurki, beczki, a także wanna. - Już myszki nie będą się topiły - pokazałem palcem i wrzasnąłem tak głośno, aż siedzący na koźle żandarm odwrócił się ze zdziwieniem w naszą stronę. - Ciszej! My nie mamy z tym nic wspólnego! - syknęła zaróżowiona ze złości Iw, pocią- gając mnie w odwrotnym kierunku. - Co za pech, znowu pech, bezustanny pech. . . - szeptała przez zaciśnięte wargi. Spieszyłem się. . . Pod dębem zawirowała biała sukienka Joli, córki lekarza z sąsiedniego domu, z którą chętnie się bawiłem. Wybiegłem, przemykając tuż pod wysokim parterem. Ba- łem się, że matka zauważy mnie z okna i zawróci. Już miałem odbić się od ściany i popędzić w stronę drzew, kiedy na twarz opadła mi cien- ka, ciemna tkanina. Zasłoniła oczy, nozdrza, usta. . . Odruchowo przytrzymałem ją dłonią, wdychając tajemniczą woń. Ciepły, wilgotny powiew kobiecości i tęsknoty za nieznanymi spełnieniami poruszył moją wyobraźnię. Delikatny, miły zapach miejsc przeważnie zakry- tych, które drażnią, kuszą, wabią, rozbudzają chłopięce marzenia już od pierwszych chwil świadomości. Zwietrzałe, podniecające, obiecujące. Ogarnia mnie dziwne ciepło, krew uderza 165 pod czaszką, serce bije silniej. Pragnę dotrzeć do źródła tych wszystkich oszałamiających przewidywań, nieznanych i tajemniczych przeżyć. Ściągam z głowy błyszczące, czarne majtki z koronkowymi wstawkami. Pieszczę jedwab palcami, mnę delikatnie, przytulam do warg, wącham, całuję. . . Podobną woń wyczuwasz czasami, zbliżając się do matki. . . - Berbeć z majtkami na głowie! Przynieś to natychmiast, smarkaczu - słyszysz roześmiany głos z góry. Podnoszę wzrok, dalej przytulając twarz do rozkosznej czarnej tkaniny. Z trzeciego piętra wychylają się jaskrawo umalowane, piękne twarze kobiet. One! Te wyperfumowane, eleganckie panie, spacerujące w futrach ze srebrnych lisów, któ- re, jak opowiadała babcia, prowadziły przed wojną szkołę angielskiego, a teraz pewnie czymś handlują. . . Nikomu się nie kłaniają, nikogo nie chcą znać, podobno widziano je z niemieckimi oficerami. . . - Spójrz, co on wyprawia z moimi majtkami! Rozkoszny mały zboczeniec! - Ale masz amanta! - śmieje się druga. - Wcześnie zaczynasz, mały. - Natychmiast przynieś majtki! Powiem mamie i dostaniesz w skórę - grozi kobieta. - Marsz na górę, szczeniaku! W oknach, piętro niżej, dostrzegasz szeroko rozwarte oczy. Usłyszały! Iw groźnie potrząsa palcem, Julia ma wzrok baby- jagi. Na pewno odbiorą mi czarodziejskie majtki. Chcąc je odnieść na trzecie piętro, muszę przejść przez drugie, obok drzwi naszego mieszkania. Szkoda. Na schodach, w sieni, na ulicy pozostawiały za sobą delikatny obłok perfum, pudrów, szminek. Chciałbym chociaż na krótko znaleźć się w ich mieszkaniu. Rozmarzony, powoli wchodzę na schody. Ustami i nozdrzami zbieram ślady dotyków, per- fum, tajemnic. Jak przewidywałeś, Iw i Julia, rozzłoszczone, czekają już w półotwartych drzwiach. - Boże, on to całuje! - matka wydziera mi jedwabną szmatkę. - Oddaj! Sama im odniosę. - Powiedz im, żeby nie rozsiewały majtek po ogródkach - syczy Julia. - Jakiś ty czerwony i zadyszany - krzyknęła Iw, patrząc na mnie z oburzeniem. - Łajdaczki. . . Deprawują mi wnuka! Nie wstyd ci? - Nie - odparłem, a Julia wymierzyła mi silnego klapsa. Zaszyłem się w pokoiku. Siedzia- łem nad słojem z białymi myszkami i patrzyłem, jak dwie samiczki wspinały się na siebie, przytulały, goniły. Zapach myszy, bijący ze słoja, nie przypominał zapachu dojrzałej kobiety, jaki jeszcze przed chwilą wciągałem w nozdrza. A jednak wydawało mi się, że między sa- miczkami myszy i mieszkającymi wokół kobietami istnieją nieznane, a ważne dla moich lo- sów podobieństwa. Wchodzisz piętro wyżej, przygotowując sobie odpowiednie zdanko, które wypowiesz przy zwrocie koronkowych, jedwabnych majteczek. Oglądasz je z zawstydzającą ciebie samą za- zdrością i niechęcią do tajemniczych sąsiadek. W kogo wdał się mój pięcioletni syn, że tak oszołomiły go te majtki? Czy nie iść z nim do lekarza? Czy nie powinien nadal codziennie brać bromu? Tylko że brom otępia. Pilnujcie swoich majtek! Tak im powiem. Albo. . . To się pierze, a nie wietrzy. Lub. . . Jak pani nie wstyd wyrzucać majtki oknem i to na twarz mojego syna? Tak robią kurtyzany, a nie porządne ko- biety. Mój syn ma alergiczną astmę i nie powinien wąchać pani majtek. Prostujesz się wyniośle. Podchodzisz do drzwi. . . Są uchylone. Otworzyły, spodziewając się dziecka, mojego dziecka z majtkami w dłoni. Pukasz. . . Wsłuchujesz się w dochodzące stamtąd śmiechy, dźwięki, szmery. - Wejdź, ty smyku - to głos tej ufarbowanej na rudo. Kładziesz dłoń na klamce. Wchodzisz do przedpokoju. Owiewa cię podniecający zapach perfum, dymu papierosowego, kawy. Wy- sokie ściany pokrywają rysunki, mapy; staroświecka lampa z kolorowego szkła odbija wpa- 166 dające z pokoju światło. W półotwartych drzwiach do salonu staje wysmukła rudowłosa ko- bieta. I przez moment patrzy na ciebie ze zdziwieniem. Spodziewała się małego brzdąca, a widzi jego matkę z zaciętym grymasem złości na twarzy. - Ach, to pani - mówi z wyraźnym niezadowoleniem. - Przyniosłam to. . . - z obrzydzeniem trzymasz w palcach majtki. Już masz jej powiedzieć, co myślisz, już otwierasz usta. . . Drzwi od łazienki otwierają się i na twych wargach zamierają wszelkie słowa. Czarny rozpięty mundur ze srebrnymi oznakami. . . Rozweselona, różowa, wygolona twarz, mocny zapach wody kolońskiej. Patrzy na ciebie ze zdziwieniem. - Kto to jest? - pyta jakby zaniepokojony. - Nie denerwuj się, to tylko matka tego chłopca z piętra niżej - odpowiada rudowłosa. - Przyniosła mi majteczki. Mimo czterech lat wojny rozumiesz niemiecki piąte przez dziesiąte. A jednak wyczuwasz w ich głosach zagniewanie, zniecierpliwienie, obawę. Bzdura. . . Kogo może się bać człowiek w mundurze? To ja powinnam się bać. Czemu on tak na mnie patrzy. . . ? Może odnalazł w moich rysach cechy semickie? Lekko migdałowe, ciemne oczy, wydatne, mięsiste wargi. Ciemne włosy upięte nisko nad czołem. - Przepraszam za syna - opanowujesz się natychmiast. - On uznał pani majteczki za za- bawkę. Nie chciałam, żeby panią niepokoił, dlatego odnoszę zgubę sama. . . Co ja plotę! Przecież szykowałam sobie całe przemówienie, a tymczasem uśmiecham się grzecznie, niemal pokornie. . . Patrzysz na rudą kobietę i odczuwasz nagłe zażenowanie. Jeszcze niedawno sypiałaś z Edwardem, z oficerem wermachtu, jakie więc masz prawo ją potępiać. . . ? Edward był, co prawda, tylko żołnierzem, a ten jest esesmanem. Twarz rudowłosej stężała. Chyba wyczuwa twoje myśli. Marszczy czoło, znalazła się w przykrej sytuacji. Uśmiecha się sztucznie. - Dziękuję pani. Położyłam je na oknie i wiatr zwiał - usiłuje się tłumaczyć. - Do widzenia - mówisz i odwracasz się, by nie patrzyć na mężczyznę zaczepnie gapiącego się na ciebie z łazienki. Widzi we mnie kobietę! Kiedy wychodzi sz, rudowłosa wychodzi za tobą. Przymyka drzwi. - Bardzo panią proszę o dyskrecję - mówi ściszonym głosem. - Rozumiemy się? Kiwasz głową. Jej słowa są zamaskowaną groźbą. Szybko zbiegasz ze schodów. Julia wita cię pytaniem: - Powiedziałaś tej flądrze, że nie rozsiewa się damskiej garderoby? - Nie powiedziałam, nic jej nie powiedziałam. . . Tam jest esesman! Milkną. Zza drzwi do- biegają ściszone, przestraszone głosy. - Tej wojny zostało już chyba niedużo. Czy warto umierać w końcówce? Białe myszy wciąż krążą wzdłuż zimnych ścian olbrzymiego słoja. A twój wspaniały czar- ny kot kroczy bezustannie wokół stołu, zastanawiając się, jak na nie zapolować. Te dwie kobiety wciąż wracają we wspomnieniach. - Niezwykle jaskrawo wymalowane, nawet mój mały chłopczyk ogląda się za nimi. - Iw wska- zuje na mnie spojrzeniem. - Czarne brwi, rzęsy jak w teatrze, usta purpurowe, róż na policzkach, złocisty puder w nadmiarze. . . I te paznokcie, a raczej szpony o rubinowym odcieniu. - Kiedy tańczyłaś, też się malowałaś. . . Wtedy nie raził cię ostry makijaż? - Owszem, jednak w tym teatrze nazywanym codziennością wybieram inny typ charakte- ryzacji. . . O, spójrz, przyjechały, i znowu w doborowym towarzystwie. . . Dwie bajecznie kolorowe kobiety wysiadające z samochodu w towarzystwie oficera SS wywołują mój chłopięcy entuzjazm. Kocham perfumy, szminki, tusze, pudry, kremy. . . Ach, jak odurzająco pachniała tamta są- siadka o delikatnych palcach, i Lili, kiedy pochylała się nade mną. Zachwycony wdychałem zapach złotych włosów i chętnie zlizałbym cały puder z jej twarzy. 167 Błyskawicznie wyrywam się z rąk Iw i biegnę ku tym jaskrawym, cudownie pachnącym damom. . . Wymijam czarny mundur esesmana i moja twarz zderza się z pulchnym udem opiętym jedwabną suknią. - Bardzo przepraszam, bardzo przepraszam za mojego robaczka. - Iw purpurowa ze wstydu odciąga mnie od dziwnie roześmianej kobiety. Esesman szwargocze wesoło i zapłakanym wzrokiem widzę, jak poklepuje obie panie po prześlicznie okazałych, okrąglutkich pośladkach. . . Niemal wyję z zazdrości. - Narobiłeś mi wstydu - gromi Iw, a ja udaję, że nic nie rozumiem. Pozostawiły puste mieszkanie. . . Wyprowadziły się tak szybko i po cichu, że nikt ze współlokatorów nie zauważył, prawdopodobnie w nocy. Kilka dni po ich wyjeździe przyjechała żandarmeria i gestapo. Gruntownie przeszukali mieszkanie, zdarli podłogi i rozebrali piece, szukając widocznie czegoś bardzo ważnego. . . W mieszkaniu pozostało kilku cywilów, czekając na przyjaciół i znajomych obu pań. A cała kamienica oczekiwała w napięciu dalszego rozwoju wydarzeń. . . Właściciela domu wi- docznie gryzło sumienie, bo często wystawał w sieni, i kiedy ktoś nie znający sytuacji szedł w kierunku trefnych drzwi, chrząkał porozumiewawczo. Zaczajeni w mieszkaniu cywile nudzili się więc przeraźliwie. Ich spokój przerwało jedynie niespodziewane nadejście oficera SS, prawdopodobnie tego samego, którego zapamiętałaś. W mieszkaniu na drugim piętrze zapanował nieprawdopodobny zgiełk, padł strzał, a po kilkunastu minutach po schodach zniesiono broczącego krwią esesmana. Kocioł wkrótce zli- kwidowano. Niemcy postanowili jednak przepytać wszystkich lokatorów domu. Kiedy przyszli do nas, pokazali Julii i Iw zdjęcia obu kobiet. - Te kobiety współpracowały z bandytami, działały na szkodę Niemieckiej Rzeszy, proszę powiedzieć wszystko, co pani o nich wie. Może zostawiły jakieś adresy, wymieniały imiona, nazwiska, nazwy miast? - Nie przypominam sobie. . . Z nikim nie nawiązały tu bliższej znajomości. A jeżeli już ktoś je odwiedzał, to przeważnie w mundurach podobnych do tych, jakie panowie nosicie - wyja- śniała ze słodkim uśmiechem Julia, ogarniając czułym wzrokiem czarne stroje funkcjonariu- szy gestapo, zwieńczone czapkami z błyszczącą trupią główką. - Nie zaprzyjaźniły się z nikim. Stwarzały dystans. Patrzyły wzrokiem niewidzącym, jak- byśmy były przezroczyste - mówiła Iw. - Jeśli cokolwiek sobie pani przypomni, proszę nas zawiadomić. Gdyby pojawił się kto- kolwiek i wypytywał o te kobiety, proszę nas zawiadomić, a także gdyby coś podejrzanego zwróciło pani uwagę. . . Z dziecinnej perspektywy pięciolatka podpatrywałem zdjęcia dwóch pięknych kobiet o wyrazistych oczach i misternie utrefionych fryzurach, zdając sobie sprawę, że więcej już ich nie zobaczę. Z tego powodu było mi okrutnie smutno, gorzko i samotnie. Tłusty bobas, skrzywdzony przez los, siedział w kącie nastroszony, zbuntowany i popłakiwał. Nikt nie interesował się i nie przejmował przyczynami smutku małego chłopca. Potłuczone kolana, porozbijane łokcie. . . Ręce podrapane przez ukochanego kota Julii, któ- ry miał mnie w najgłębszej pogardzie. Paniczna ucieczka przed nieposkromionym kogutem- sadystą, który podobno pobił i oślepił pięcioletnią dziewczynkę, a dzieci nienawidził tak zajadle, że ścigał chłopców- pędraków, gdy tylko dojrzał nas w okolicznych ogródkach. Stadko białych gęsi, które kiedyś poszczypywały mnie, omijam z daleka. Ile przygód może przeżyć mały chłopiec, jeżeli wciąż ich szuka! - Natychmiast wracaj do domu! - wzywa mnie z okna rozkazujący głos Julii. - Prędzej! Obiad stygnie. . . 168 Zadyszany, z bólem rezygnacji w oczach, powracam rozczarowany, starając się iść jak najwolniej. Minęła kolejna krótka chwila wytchnienia od ciągłej obecności Iw i Julii. A ja chciałem przecież być samodzielny, ożenić się z Lili, panią Olimpią lub którąkolwiek ze zna- nych mi ładnych kobiet i dokonywać czynów niezwykłych jak bohaterowie książek, o których opowiadała mi Julia. - Nie marudź! Szybciej! Obiad czeka! - Twarz Julii znowu ukazała się w oknie. Przyspieszyłem, wbiegłem na schody, próbując przeskakiwać po dwa stopnie. Na podeście między parterem a pierwszym piętrem otoczyło mnie trzech starszych chłopców, synów na- szych sąsiadów z drugiego piętra. - Dokąd tak się spieszysz? - zapytał może dziesięciolatek, mały 0. - Na obiad - odparłem, usiłując przecisnąć się między zastawiającymi mi drogę chłopcami. - Na obiad? To poskacz przed obiadkiem, ty Żydku! - wrzasnął chłopak i smagnął mnie wierzbową witką po łydkach. - Skacz! Skacz Żydłaku! - zawtórowali mu tamci dwaj i też przyłożyli witkami. Bili, a ja podskakiwałem w zupełnym milczeniu, chociaż uderzenia bolały mnie i piekły. Nie były zbyt silne ani zaciekłe. . . Siekli mnie jakby od niechcenia, dla śmiechu, dla żartu, dla ugruntowania swego autorytetu w moich załzawionych oczach. Pochyliłem się i uderzyłem jednego z nich głową w brzuch, aż odskoczył pod ścianę. Szybko wbiegłem do naszego mieszkania. - Zapamiętaj, Żydku - usłyszałem za sobą. - Czemu tak długo? - powitał mnie w drzwiach zagniewany głos Julii. - Co się stało? - Iw skierowała palec w kierunku moich nóg, na których rysowały się wy- raźnie czerwone pręgi. - To mały 0. bił mnie witką i krzyczał „ ty Żydku ” - poskarżyłem przez łzy. Iw i Julia zbla- dły. Wymieniły znaczące spojrzenia, posmutniały. - Jeżeli oni wiedzą, to musimy się wyprowadzić - jęknęła Julia, która zdążyła się już przy- zwyczaić do wygodnego mieszkania na Saskiej Kępie. - Pójdę do nich! - zadecydowała Iw. - Pójdę i wyjaśnię na miejscu! Mieszkamy tu ponad dwa lata, więc gdyby chcieli, mogliby już dawno nas zadenuncjować. - Idź! Idź, koniecznie! Trzeba wyjaśnić. . . Nie mogę dopuścić, by bezkarnie bili mojego wnuka. Iw pobiegła piętro wyżej do państwa 0. , a Julia z troską obejrzała moje nogi. W kilku miejscach z zaczerwienionych pręg sączyła się krew. Julia przyniosła spirytus i wacikiem przetarła zranienia. Iw wróciła po kwadransie. Minę miała niepewną, patrzyła na mnie podejrzliwie. - Mały 0. zaprzeczył, jakoby nazwał cię Żydkiem. Przyznał, że bił cię po nogach, ale tylko po to, żeby zobaczyć, jak wysoko umiesz podskoczyć. - Nazwał mnie Żydkiem, przysięgam! - krzyknąłem oburzony. - Stary 0. przetrzepał skórę małemu 0. własnym paskiem od spodni od razu przy mnie. . . - opowiadała Iw. - I zapowiedział, że jeżeli jeszcze raz cię zaczepi, to tak go spierze, że przez tydzień nie będzie mógł usiedzieć na dupie. Oczywiście, bardzo przeprosili za syna. . . Niepo- koję się, że oni o nas wiedzą, a już na pewno podejrzewają, że jesteśmy ukrywającymi się Żydami - mówiła dalej Iw. - I na pewno o nas rozmawiają, bo skąd ten mały 0. nagle nazwałby cię Żydkiem. - I co z tego, że podejrzewają? - Julia wzruszyła ramionami. - Gdyby chcieli nas wydać, zrobiliby to już dawno. Moim zdaniem, to bardzo uczciwi ludzie. I nie powinnyśmy się ich bać. . . - A te pręgi na jego łydkach? - Iw spojrzała na mnie. - Zagoi się. . . Przeprosili cię przecież. W końcu każdy ma prawo nie lubić Żydów, byle nie czynił im wielkiej krzywdy. Jedni nie lubią Żydów, inni Niemców, a jeszcze inni Rosjan, 169 Ukraińców czy Polaków. Zawsze kogoś się nie lubi. . . - Julia rozgadała się w swych rozważa- niach. - Gdyby donieśli o tym na gestapo, byłaby to podłość, ale kilka uderzeń gałęzią po no- gach to. . . śmieszne. - Tak. . . Tak. . . - zastanawiała się Iw. - Ja też przysięgłam sobie, że znienawidzę wszystkich Niemców, a w końcu zakochałam się w kapitanie wermachtu. - To niezupełnie tak samo - roześmiała się Julia, ale kiedy potrzebujemy argumentów, przyj- mujemy wszystkie argumenty. O czym jeszcze z nimi rozmawiałaś? Dość długo cię nie było! Julia patrzyła na Iw badawczo, jakby wyczuwała, że córka ukrywa przed nią szczegóły rozmowy z rodzicami małego 0. - Och, nic - roześmiała się Iw. - Pani 0. stwierdziła tylko, że z całej rodziny osobą o naj- bardziej semickim wyglądzie jesteś ty. - Co? Przecież nie mam w sobie nic żydowskiego! - Julia aż podskoczyła ze zdenerwowa- nia. - W jakim kontekście padły te słowa? - Pani 0. oświadczyła, że nawet gdybyśmy były Żydówkami, to ich nic to nie obchodzi. A wygląd o niczym jeszcze nie świadczy. I tu wymieniła ciebie. . . - Mój Boże - westchnęła Julia. - I co dalej? I nagle roześmiały się, zaniosły śmiechem. A ja śmiałem się razem z nimi. Zbliża się front. Echa kanonady ciężkich dział budzą panikę, niepewność chwili. Nie tylko w Niemcach, w folksdojczach, granatowych policjantach, szpiclach i tych wszystkich, którzy trwale związali swe nadzieje z rządami panów świata. Będą uciekać, maskować się, udawać, że w gruncie rze- czy tak naprawdę ukrywali swą miłość do ojczyzny i nikomu nie chcieli wyrządzić krzywdy, a jeżeli już ktoś ucierpiał, to nie z ich winy, lecz przez tragiczny zbieg okoliczności, przypadek i oczywiście przez okrutne rasistowskie ustawy i bezwzględne zarządzenia. Ci najbardziej prze- biegli i przewidujący wycofali się znacznie wcześniej, już od chwili, kiedy daleko na wschodzie nie poddały się oblegane sowieckie miasta i losy wojny odwrócił y się niespodziewanie. . . Niemal natychmiast przypomnisz sobie cesarza Napoleona, jego kampanię wojenną z roku 1812 i tragiczną ucieczkę spod Moskwy. To najbardziej oczywiste porównanie napełni cię optymizmem. Potrzebujesz go jak i inni mieszkańcy zniewolonego kraju. - Dawno nie widziałam takiego strachu. - Dawno nie widziałam takich tchórzy. - Nie wiedziałam, że aż tak można się bać. - Należało im się! - Trzęsą im się ręce, dygoczą szczęki, boją się, srają w portki. Czy nie odczuwasz zadowolenia, patrząc na ich strach? Nie cieszy cię popłoch uciekają- cych? Przerażenie twoich wrogów? - Nie! Strach zaraża, trzeba uważać, by nie zarazić się strachem. - Granatowi policjanci przenieśli się na tamtą stronę Wisły - mówi Julia. - I wyobraź sobie, nagle jeden z nich kłania mi się z daleka. . . I wiesz, poznałam go. To ten sam, który nie chciał przepuścić mnie podczas łapanki. Kręcisz głową. . . Niemieckich żandarmów i polskich policjantów zawsze można było przeku- pić. Oni po prostu na to czekali. Łapówki to był ich wojenno- okupacyjny żywioł. Niemcy gardzili granatowymi policjantami. . . To przecież Polacy, a więc ludzie stojący niżej rasowo, a ponadto służyli wrogom ojczyzny, wykonując często rozkazy najokrutniejsze skwapliwiej niż hitlerowcy. - Podludzie o mentalności podwórzowych psów - określił ich kiedyś Edward, a ty zawsty- dziłaś się, że sypiasz z niemieckim oficerem, który tak mówi o twych rodakach. Pomyślałaś wtedy, że też jest rasistą, a twoja sytuacja wydała ci się jeszcze bardziej skomplikowana. Po tamtym postrzale w głowę Edward nie odzyskał już przytomności i odjechał z ewaku- owanym lazaretem. 170 Niemcy uciekają, a razem z nimi cały ten ohydny fraucymer hien, jak nazywała ich Julia, rasistów, folksdojczów, szpicli, szmalcowników, łowców ludzi. Tylko że ty też nie do końca czujesz się w porządku. . . W parku, gdzie chodzisz ze mną na spacery, przysiadł na ławce wysoki, siwiejący mężczy- zna i ty zbliżając się, już wiesz, intuicyjnie wyczuwasz, że czeka na ciebie. - Pan na mnie czeka? - Chociaż serce zabiło ci szybciej, patrzysz mu prosto w oczy z uda- ną pewnością siebie. - Tak, nazywam się Samotny. - Wiem. - Skąd pani wie? - Mój mąż opowiadał mi o panu, tylko o panu. Był pan jego ukochanym profesorem i do- wódcą. Nigdy o nikim nie mówił z takim entuzjazmem. Drobna, ciemnowłosa, o uśmiechu niemal natychmiast zamierającym na ustach. Delikatna, jakby przestraszona tym spotkaniem, a przecież władcza, nieustępliwa, silna. . . Czy nie przy- pomina ci zachowaniem i sposobem bycia tamtej dziewczyny z odległych czasów, o których chciałbyś zapomnieć? Oczy Izabelli rozjaśniał czysty błękit, a oczy wdowy po Arlekinie są jasnobrązowe, przejrzyste. Zniecierpliwiony, silnie pociągam Iw w stronę ławki. . . - Usiądźmy - proponuje Samotny. - W jakim celu spotkał się pan dzisiaj ze mną? - pyta Iw, lekko zaniepokojona. - Arlekin był kiedyś moim uczniem, uczniem, którego zapamiętałem. Bardzo kochał i pa- nią, i swego syna. Dlatego chcę wyjaśnić, opowiedzieć. . . - zatrzymał się w połowie zdania. - Proszę mówić - Iw nagle poczuła się skrępowana. - Śmierć Arlekina bardzo mnie do- tknęła, przeżyłem ją głęboko - mówi Samotny. - Dla nas - Iw przytuliła mnie, pogłaskała po włosach, ucałowała - to ogromna strata. - Czyżby? - w głosie Samotnego zabrzmiała ironia, a Iw zesztywniała. A więc wie o Edwardzie? I na pewno mnie potępia? Może z krzaków wypadną nagle dzielni bojownicy i ogolą mi głowę za sypianie z niemieckim żołnierzem. . . - Przepraszam, nie chciałem urazić pani, ale. . . wiem o pani wiele i przyznaję, że byliśmy zaskoczeni. . . - Jego twarz wyrażała współczucie. - Rozumiem - skinęła głową Iw. - Czy chciał pan nazwać mnie niemiecką dziwką? Proszę się nie powstrzymywać! Śmiało! - Niech pani posłucha. - Mocno złapał ją za rękę, a ja spojrzałem wściekle spode łba, za- stanawiając się, czy nie ugryźć go w palec. - Proszę się nie denerwować, bo z mojej strony nic już pani nie grozi. - Już! A więc groziło mi niebezpieczeństwo? - Proszę mnie dopuścić do głosu. . . Wyjaśnię kolejno. . . Po pierwsze, Arlekina zadenuncjo- wał jego przyjaciel, też mój uczeń, Zygmunt. To dla mnie wielki cios, wiedzieć, że mam i takich wychowanków. Podziemny sąd wydał na niego wyrok śmierci, ale ukrył się, a właści- wie ukryli go jego przełożeni z gestapo. - Znalazł się w Oświęcimiu. . . Na specjalnych prawach. . . Witek napisał, że widział go w swoim garniturze w samochodzie z gestapowcami - ze smutkiem szepnęła Iw. - A więc pani już wie. . . To dobrze. Ten Zygmunt współpracuje z gestapo od początku oku- pacji, wydał im wiele osób, donosił, szpiclował, prowokował. . . Podpisał volkslistę. Teraz nie mogę go dosięgnąć. . . - Umilkł, Iw też milczała. - Arlekin nie zmarł na zapalenie płuc, za- strzelono go - mówił dalej Samotny. - Dowiedziałem się o tym dopiero przed trzema dniami i pomyślałem, że pani też powinna o tym wiedzieć. Niemcy zawsze podają łagodniejszą, bar- dziej humanitarną przyczynę zgonu. . . Trudno im się dziwić? Boją się napisać „ zastrzelony ” , „ powieszony ” , „ zagłodzony ” . Twarz Iw zmieniła się. Przetarła oczy dłonią, lecz nie zapłakała. 171 - Czy to już wszystko? Jeżeli nie, proszę mówić dalej. . . - starała się zachować spokój. - Ten Niemiec Edward. . . - Twarz Samotnego skurczyła się, między brwiami pojawiła się pionowa bruzda. - On został postrzelony przez moich chłopców. . . Nie wydałem im takiego rozkazu, po prostu postanowili go zabić z zemsty za Arlekina, za pohańbioną godność. . . Po- czątkowo chcieli zabić panią. Potem wychłostać i ogolić głowę. . . Oburzyło ich, że wdowa po bohaterze związała się z Niemcem. Nie wiedzieli, że pani jest pół- Polką, pół- Żydówką i że po prostu chce pani przetrwać. Kiedy im tego zabroniłem, postanowili wziąć odwet na tym ofice- rze. Zdaje się, że nie udało im się go zabić. Resztę pani zna. - Boże, więc Edward jest ranny z mojej winy! - jęknęła Iw. - Cóż, takie są prawa wojny. Twarz Samotnego wydała się Iw obojętna, obca, drwiąca. Ogarniała ją wściekłość, złość, gorycz. - Niech mi pan ogoli głowę albo niech poleci swym bohaterom, żeby mnie zastrzelili! - krzyknęła zduszonym głosem. - Bo ja pokochałam Niemca, broniłam się przed tym uczuciem, udawałam obojętność, ale teraz już wiem, że go kocham, rozumie pan? Kocham. . . Edward okazał się tak czuły, troskliwy, tak bardzo pomógł i mnie, i jemu. - Ucałowała mnie w czoło, a z rozchylenia bluzki wyłuskała medalik z Matką Boską. - Podarował mi ten medalik, żeby mnie chronił przed złem. Opowiadał, że dostał go od matki. Pochodzi z Tallina, jest Estonką. . . Edward nienawidzi Hitlera. . . - I cóż z tego, że go nienawidzi, jeżeli mu służy! - Samotny wzruszył ramionami. - Niech pan posłucha - głos Iw drżał ze zdenerwowania. - Wojna brutalnie rozwiała moje marzenia. . . Tańczyłam, a dziś nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę do tańca. Wojna zabrała mi mężczyzn, których kochałam, i zabiera każdego, którego próbuję kochać. Ten chłopiec już do nikogo nie powie: „ Ojcze ” . Ta wojna będzie trwała do końca mojego życia, bez względu na to, kto ją wygra. Tak! Wojna to rzeź marzeń, pozostaje tylko pustynia. A pan przyszedł mi wypominać, że spałam z Niemcem, który ocalił mi życie i którego naprawdę pokochałam. . . Czy uważa pan, że powinnam spać tylko z bohaterami, z patriotami z pańskiego oddziału? Czy pan nigdy nie był zwyczajnym człowiekiem, nie kochał pan? Samotny skulił się, przy- garbił. - Proszę, niech pani przestanie. Bardzo proszę. . . - Przepraszam - Iw zagryza usta. - Witek opowiedział mi o Izabelli. I znowu to imię. Pod- skoczyłem, uniosłem głowę, roześmiałem się jak wtedy, kiedy Iw daje mi cukierki. - Zapomnieliśmy o nim - Samotny uśmiechnął się i zmrużył do mnie oko. - On stał się teraz dla mnie najważniejszy. - Nie gniewa się pani na mnie za te przykre wiadomości? - Nie. . . Pan musiał mi o tym powiedzieć. - I jeszcze. . . Proszę. . . Niech pani nie jeździ już na zachodni brzeg Wisły. - Nie rozumiem? - Ze wschodu przyjdą czerwoni i, być może, front zatrzyma się na Wiśle nawet na kilka miesięcy. . . Przygotowujemy powstanie. Chcemy sami wyzwolić miasto, zanim oni przyjdą. . . Jego wybuch mógłby zaskoczyć panią i chłopca po tamtej stronie. I już by pani nie wróciła na wschodni brzeg. Radzę nie ryzykować. Tu jest najbezpieczniej. - Będziecie walczyć? Słychać już odgłosy dział z frontu. A więc po co? - Walczymy nie po to, by zwyciężyć, lecz by istnieć. Uścisnął jej rękę, palcami musnął mnie po włosach. Odchodzi, a Iw, widząc, jak się oddala, pomyślała, że kobieta, którą pokocha taki mężczy- zna, może naprawdę czuć się szczęśliwa. Tylko że szczęście to albo złudzenie, albo chwila zaledwie. Grajek z Hameln już nie zabawia dzieci na podwórzu grą na piszczałce. Rozbieganym, nieufnym wzrokiem wodzi za tubylcami. 172 - Dokąd zaprowadzisz teraz wojenne szczury, szczurołapie? - pytają, kpią, śmieją się z cie- bie matki, żony, wdowy, babcie. . . - Czemu nie grasz? Graj! Grałeś tak pięknie. . . - Nie słychać! Front zagłusza. . . - dłonią dotyka ucha, wskazuje na wschód. Bezradny, osowiały wódz szczurów. Huk armat nadciągającej Armii Czerwonej potężnieje i mieszkańcy Saskiej Kępy liczą już dni do wycofania się Niemców za Wisłę. . . Krążą plotki o powstaniu, które wybuchnąć może lada godzina, i zamierzonym przez Niemców wysadzeniu w powietrze wszystkich mostów Warszawy. - Czy nie sądzi pani, że okupację niemiecką zastąpi teraz okupacja sowiecka? - zastanawia się przygarbiony staruszek filozof. - To nie okupanci, to wyzwoliciele - protestuje Iw, a starszy pan krzywi się sceptycznie. - Do schronu! Zejść do schronu! Żołnierze spędzają wszystkich mieszkańców do piwnicy. W suchym, mrocznym i nieco dusznym pomieszczeniu natychmiast przestaję kasłać. Siedzimy i czekamy. . . Są tu wszyscy lokatorzy domu, wszystkie dzieci, nawet psy i koty. Na chwilę wpadł jeszcze grajek z Hameln i Willi z Wiednia. Przynieśli cukierki i jakieś su- chary. . . - Już się nie zobaczymy. Czyżby tłumaczyli się i usprawiedliwiali przed nami? - Po wysadzeniu mostów nas już tu nie będzie. . . Wycofujemy się. . . - To dziwne uczucie - wyjaśnia Willi. - Kiedy wysadzam most, dzieje się ze mną coś nie- zrozumiałego, czego nie umiem wytłumaczyć. . . Wiem, że postępuję źle, bo powinienem bu- dować mosty, a nie rozwalać je dynamitem. Ludzie w pocie czoła budują, a ja wysadzam w powietrze. To okrutne, bardzo okrutne. - Co za cynizm! - mruczy Julia. - Wysadzają w powietrze nasze mosty i proszą o wybacze- nie! Czy to nie ty, Willi z Wiednia, a może ty, grajku z Hameln, wciśniesz rączkę detonatora podłączonego do ładunków rozmieszczonych w przęsłach mostu Poniatowskiego? Iw aż drży. Nie potrafi już dłużej czekać. I chociaż Julia protestuje, bierze mnie za rękę i wychodzimy przed dom. Ulica opustoszała. Nie ma żołnierzy, tylko wszędzie walają się po- rzucone meble, mundury, skrzynki, szmaty, gazety. Firanka powiewa w pustym oknie. Most ledwie widoczny spoza drzew. Most nagle zadrżał, uniósł się i runął do rzeki. Przez chwilę zdawało ci się, że niewidzialny olbrzym uderzył cię w pierś, zakneblował usta. Zachwiałaś się, zbladłaś, oparłaś o mur. Gwałtowny podmuch, ciśnienie zwielokrotnione wybuchem i nagłym przemieszczeniem ogromnych brył żelaza i betonu. Twarz Witka. . . Tamta twarz wówczas, kiedy odchodził na wojnę. I twarz, kiedy widziałaś go ostatni raz. Omamy. . . Zwidy. . . Majaki. . . Przywoływanie duchów! Wargi masz spękane, zagryzasz usta i czujesz smak krwi. Krew cię uspokaja. Rozdziela nas rzeka, Arlekinie, rzeka bez mostów. Twoja przeszłość, twoja opowieść, wszystko, co wiąże się z tobą, moja kobiecość i twoja chłopięcość, miłość, nasze zachwyty i zdrady pozostaną na tamtym brzegu. A twój taniec, Iw? Jestem tu, po tej stronie, z twoim chorowitym, kaszlącym synem i niepokoję się, i wciąż tęsknię, wierzę, oczekuję. . . - Na kogo? Na co? Czego szukasz? - Jeszcze jednej, może już ostatniej szansy. . . Szansy tańca, życia, istnienia. . . - Chcesz tańczyć? - Chcę być. . . 173 Ściana ognia na zachodnim brzegu Wisły. Wiatr przenosi popioły, strzępy, strony płoną- cych książek i gazet. Niekiedy dolatują głosy i śpiewy, a nam zaciskają się gardła i pięści. Nawet ja mam w oczach łzy, chociaż nie wiem, dlaczego. Powstanie trwa, Warszawa płonie, a ty płaczesz, bo tam umiera twoja młodość, przeszłość, wspomnienia, miłości. . . Wracasz do piwnicy, kładziesz skołataną głowę na poduszce i usiłujesz zasnąć. Nie możesz. . . Wyobrażasz sobie tych wszystkich ludzi, z którymi zetknął cię los na dłużej, na krócej, na mgnienie oka. Agent kontrwywiadu, student, nauczyciel muzyki. . . Przez moment pojawia się w twych myślach młody jasnowidz. Nie doceniłaś go, zlekce- ważyłaś, a przecież powiedział ci tak wiele. Nie przypuszczałaś, że może przewidywać taką daleką przyszłość. . . - Gdzie on jest? Gdzie go zapędziła, zagnała wojna? Dokąd doszedł w swych przepowied- niach i jasnowidzeniach? W długim tunelu dostrzegasz wysypaną żwirem drogę między barakami i cień. . . Podobny? - Czy to on? Czy to możliwe? Przed snem na zimnej, twardej pryczy przewracał się, odwracał, unosił to nogę, to rękę, starając się ulżyć odparzeniom, odleżynom, siniakom, zranieniom, krostom swędzącym po ukąszeniach pluskiew i wszy. W półśnie starał się okryć nie istniejącym kocem, jak kiedyś w domu okrywał się puchową kołdrą. Wtedy przypomniał sobie lekcje filozofii i łaciny, które cenił najwyżej. Nawet tu mógł cytować z pamięci całe strony z Tacyta, Flawiusza czy Cezara, bo teksty historyczne lubił szczególnie. Przypominał sobie kobiety, z którymi spał, i te, z którymi nie spał, bo go nie chciały, wy- śmiewając, szydząc lub poniżając. Początkowo te przywoływane przez wyobraźnię wspo- mnienia przynosiły ulgę, wytchnienie i radość. . . Był niemal szczęśliwy, przypominając sobie ich ciała, oddechy, pieszczoty. Młodzieńcze zachwyty, marzenia, upojenia. . . W szarości baraku, w smrodzie i wyziewach, skulony między dwoma współwięźniami, marzył o wielkiej miłości i szczęściu, którego byłby głównym bohaterem, a które dotychczas zawsze przechodziło obok niego. Wystarczyło kilka szybkich poruszeń dłoni. . . Przeżywał chwilę rozkoszy, która tu, na roz- mytej granicy życia i śmierci, wydawała się wyjątkową chwilą wolności niemal absolutnej. Usypiał natychmiast. A może nie był to sen, lecz utrata przytomności? Śnił rzadko, lecz trapiły go sny przedziwne, prorocze, złożone z majaczeń i rozmów. . . - Jak długo chciałbyś żyć? - pyta twarz jakże podobna do Jezusa, a może do Judasza, a może do każdego z apostołów, a może do nas wszystkich. - Chcę żyć tak długo, jak długo będę mógł kochać - odpowiadam. W dzień, w swym upiornym komandzie spalającym zwłoki z przyzwyczajenia oglądasz dłonie pozabijanych i aż skręca cię rozpacz, bo widzisz w nich przyszłość, spokojną, dostat- nią, długowieczną, wielkie rodziny, stateczne macierzyństwo, dostojne ojcostwo, spełnienie marzeń, rodzące się dzieci, powstające fortuny, zwycięstwa, wielki, wspaniały świat. . . Jakim jesteś chiromantą, jeżeli nadal dostrzegasz przyszłość w dłoniach pomordowanych? Czy cała twoja wiedza zawodowego jasnowidza nie poniosła dziś klęski? Jak będziesz wróżył, patrzył ludziom w oczy po tym, co tu widziałeś? Ładujesz zwłoki na wózki i wtaczasz do wielkiego pieca, takiego samego, w jakich przy- rządza się pieczyste w tak wielu kuchniach na świecie. . . Zapach pieczonego mięsa budzi głodowe drgawki i mdłości we wszystkich współtowarzy- szach krematoryjnego komanda. To naturalne, że chcemy jeść, chociaż ten głód zawstydza nas i jakby krępuje. A kiedy tak boleśnie ściska w żołądkach, niechętnie patrzymy sobie w oczy. I przysięgamy, każdy po cichu, że jeżeli wyjdziemy stąd ż ywi, nigdy nie będziemy opowiadali o tym przemożnym, uciskającym wnętrzności głodzie. Pod ścianą siedzi człowiek. . . 174 Wychudzony, szary więzień o nienaturalnie wielkiej głowie i błyszczących, ogromnych oczach. . . Kiedy nikt nie widzi, roztrzęsioną dłonią wpycha sobie do ust świeże, zakrzepłe skrawki mięsa, wycięte, wyrwane, wyszarpane z leżących wokół zwłok i połyka pospiesznie. To ty! Podziękowanie Serdecznie dziękuję panom Rudolfowi Gołębiowskiemu i Lechowi Terpiłowskiemu za in- formacje i wyjaśnienia dotyczące okresu, w którym rozgrywa się akcja moich powieści , , Król Tanga ” i Śmierć Arlekina ” . Panu Mieczysławowi Jahodzie natomiast dziękuję za przypomnienie epizodu „ tancerki z wężem ” , rzeczywiście zastrzelonej za kolaborację z okupantem. Andrzej Zaniewski