10918

Szczegóły
Tytuł 10918
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10918 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10918 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10918 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Laura Restrepo Delirio Przekład: Ewa Morycińska–Dzius Mojemu synowi Pedro ofiaruję tę książkę, która jest w równym stopniu jego, jak i moja Henry James zawsze rozsądnie zwracał uwagę pisarzom, by głównym bohaterem powie- ści nie robili osoby szalonej, gdyż człowiek szalony pozbawiony jest odpowiedzialności mo- ralnej – a zatem nie ma do opowiedzenia prawdziwej historii. Gore Vidal To, że wydarzyło się coś nieodwracalnego, wiedziałem już w momencie, gdy jakiś męż- czyzna otworzył mi drzwi pokoju hotelowego; w głębi zobaczyłem swoją żonę, patrzyła jakoś bardzo dziwnie przez okno. Wróciłem właśnie z krótkiej czterodniowej podróży w interesach, opowiada Aguilar i zapewnia, że kiedy wyjeżdżał, zostawił żonę w dobrym stanie. Kiedy od- jeżdżałem, nie działo się z nią nic dziwnego, no, przynajmniej nic, co odbiegałoby od normy, a już z pewnością nic zwiastującego to, co się miało wydarzyć podczas mojej nieobecności, no, może jej własne przeczucia, to jasne, ale jakże Aguilar mógłby im wierzyć, skoro Agusti- na, jego żona, zawsze przewiduje wszystko, co najgorsze, wszelkimi sposobami próbował naprowadzić ją na drogę rozsądku, ale ona twardo upiera się przy swoim i twierdzi, że od ma- łego ma coś, co nazywa darem przewidywania lub wizją tego, co ma nastąpić w przyszłości, i jeden Bóg wie, mówi Aguilar, jak bardzo ta właściwość jej charakteru zburzyła nasze wspólne życie. Tym razem, jak zwykle, moja Agustina przepowiedziała, że wydarzy się coś złego, a ja, jak zawsze, zlekceważyłem jej przepowiednię; wyjechałem z miasta w środę, zo- stawiłem ją malującą ściany mieszkania na zielono, a w następną niedzielę, po powrocie, zna- lazłem ją w hotelu, w północnej części miasta, a właściwie nie ją, ale istotę przerażoną i budzącą przerażenie, w której z trudem rozpoznałem własną żonę. Nie zdołałem się dowiedzieć, co zaszło podczas mojej nieobecności, bo za każdym razem, gdy ją o to pytam, obsypuje mnie stekiem wyzwisk, a trzeba wiedzieć, jakie okropności potrafi wygadywać, kiedy się wścieka, traktuje mnie, jakbym to nie był ja ani jakby to nie była ona, próbuje wyja- śnić Aguilar, a jeśli nie bardzo mu się udaje, to dlatego, że sam nie do końca rozumie. Kobie- ta, którą kocham, straciła kompletnie głowę, szukałem jej przez czternaście dni bez przerwy, w końcu znalazłem, ale sprawa jest trudna, śmiertelnie smutna i cholernie trudna; to tak, jakby Agustina żyła w wymiarze równoległym do rzeczywistości: bliskim, ale nigdy niestykającym się z nią, tak, jakby mówiła w obcym języku, z którego Aguilar coś niecoś rozumie, ale nie jest w stanie pojąć, o co chodzi. Pomieszany umysł mojej żony jest jak pies, który chce mnie ugryźć, ale równocześnie szczekaniem wzywa mojej pomocy, której nie umiem mu dać. Agu- stina jest jak pies, wygłodniały i poraniony, który chciałby wrócić do domu, ale nie potrafi, a już w następnej minucie jest jak pies włóczęga,, który nawet nie pamięta, że kiedyś miał jakiś dom. Chcę ci o tym opowiedzieć bez ogródek, bo masz prawo wiedzieć, mówi Midas McAli- ster do Agustiny, bo w końcu co mi zależy, mogę ci opowiedzieć wszystko, to już nieważne. Twój mąż kręci się teraz jak gówno w przeręblu, próbując dojść, co u diabła stało się z tobą, a i ty sama też niewiele wiesz, bo pomyśl tylko, moja piękna Agustino, wszystko to jest jak wielki tort: każdy zna dobrze tylko ten kawałek,, który zjada, a jedynym, który zna cały tort, jest cukiernik. Ale zanim zacznę, pozwól, że ci powiem, jak się cieszę, że mogę być tu z tobą, zawsze miło mi było być z tobą, a prawdę powiedziawszy po tym, co się wydarzyło, jesteś ostatnią osobą, jaką spodziewałem się zobaczyć. Czy uwierzysz, jak ci powiem, że całe to okropieństwo zaczęło się od zwykłego zakładu? Midasowi wstyd zwierzać się z tego Agusti- nie, która przyjmuje wszystko poważnie i w rezultacie jest taka nieszczęśliwa. Chodzi o najprostszy w świecie zakład, zwykłe świństwo, jeśli mamy nazwać rzeczy po imieniu, pa- skudny kawał, który skończył się krwawo. Nazwano to Operacja Łazarz, bo szło o to, czy Midas i jeszcze inni trzej koledzy dokonają wskrzeszenia ptaszka Pająka Salazara; od wypad- ku w klubie polo „Na Wzgórzach” ten jego ptak zwisał mu jak martwy między nogami. Przy- pominasz sobie, śliczna Agustino, ten skandal? Bogiem, a prawdą sam wypadek był idiotycz- ny, kretyński i pospolity, chociaż potem próbowali nadać mu pozory godności i nawet boha- terstwa, rozpuszczając wersję, że Pająk spadł z konia podczas partii polo przeciwko ekipie chi- lijskiej, ale naprawdę, wyjaśnia Midas, to wypił ten kielich goryczy już potem, podczas pijac- kiej awantury, bo mecz odbył się rano i Pająk uczestniczył w nim z trybun, z pierwszego rzę- du, bo jest taki gruby, że nie może się wspiąć do wyższych rzędów, zapewniam cię, że cała jego rola polegała na kibicowaniu Chilijczykom, a nie swoim, bo Pająk był zawsze grubasem i zdrajcą ojczyzny. Chilijczycy wygrali, urządzono im przyjęcie z tradycyjnymi daniami, któ- re chyba łykali przez grzeczność, ale niechętnie, kto wie, jakie im tam cuda podawali, prosię, wieprzowinę w liściach bananowca, pączki, figi i co tam jeszcze, a po tym wszystkim poje- chali do swojego hotelu walczyć z własnymi żołądkami, tymczasem w klubie impreza trwała dalej, a nawet rozwijała się, coraz bardziej rozbuchana. Whisky płynęła strumieniami, zapadał zmierzch i w końcu na placu boju pozostali już tylko miejscowi członkowie klubu polo, kiedy nagle Pająkowi i jego kumplom wpadło do głowy przejechać się konno, Midas McAlister podejrzewa, a może nawet wie, że kiedy ta zbzikowana kawalkada wyruszyła nocą, wszyscy byli uchlani jak kozacy, to była naprawdę banda zwariowanych pajaców, nie wiem, czy twój brat Joaco był wśród nich, mówi do Agustiny, ale chyba tak, bo Joaco nigdy nie przepuści okazji obiecującej balangi. Powsiadali na te koniki, które już z natury są histeryczne i nie lu- bią,, żeby jakieś wielokilogramowe chłopiska przygniatały im nerki i zmuszały do galopu w ciemnościach po błotnistych, wąskich ścieżkach, a za nimi procesja czterodrzwiowych toy- ot, wyładowanych ochroniarzami, na pewno możesz sobie to wyobrazić, śliczna laleczko, mówi Midas do Agustiny, przecież ty też pochodzisz z tego światka i jeśli zdecydowałaś się go opuścić, to dlatego, że już miałaś dosyć, ale czy można zapomnieć na przykład smak ja- kiejś potrawy? Nie, moja królowo, ten posmak gówna zostaje w ustach, choćbyś je płukała nie wiadomo jaką ilością listeriny. Za każdym bogaczem z klubu polo „Na Wzgórzach” snuje się jak cień przynajmniej pięciu czy sześciu ochroniarzy, a zwłaszcza w przypadku Pająka Salazara, który od czasu, kiedy opływa w złoto, każe się pilnować armii kryminalistów szko- lonych w Izraelu; i Midas zapewnia, że owej nocy Pająk, który już od miesięcy nie wsiadał na konia, bo tonie w cholesterolu i musi mu wystarczyć obserwacja gry z trybun, otóż tej nocy Pająk, zalany w trzy dupy, zażądał, by mu przyprowadzili najdzikszą bestię, niesamowicie wielkiego kasztana, który się nazywał Pietruszka i jeśli mówię „nazywał się” księżniczko Agustino, a nie „nazywa się”, to dlatego, że z powodu ciemności, szalonego pędu i błota Pie- truszka się wkurwił i wyrzucił Pająka w powietrze, tak, że ten upadł plecami na ostry kamień, a potem luminarz ochrony, facet o ksywie Lizak wpadł na kretyński pomysł, by ukarać zwie- rzaka serią z karabinu maszynowego, która podziurawiła go jak sito, tak, że padł z głową zwróconą do księżyca patetyczna scenka. Ten idiota Lizak jedną serią przeputał dwieście pięćdziesiąt tysięcy zielonych, które kosztował Pietruszka, bo takie jest życie, laleczko, jedną głupią hulanką można zmarnować forsę, o jakiej się nie śniło. Mała Agustina z całej siły przytula do siebie inne dziecko, mniejsze od niej, braciszka, nazywanego w rodzinie Robaczkiem, z główką pokrytą ciemnymi kędziorkami, ot, taki mały Jezusek z tych, których malarze przedstawiają nie z jasnymi, ale czarnymi włosami. To już ostatni raz, Robaczku, zapewnia Agustina, tatuś nie uderzy cię już nigdy więcej, zabronię mu, no, nie kul tak ramionek, jakbyś był kurczaczkiem ze złamanym skrzydełkiem, chodź tu, Ro- baczku, braciszku, musisz wybaczyć niedobrym rękom tatusia, bo serce to on ma dobre, mu- sisz mu wybaczyć, Robaczku, i nie okazywać złości, bo inaczej tatuś pójdzie sobie z domu i to będzie twoja wina, bardzo cię boli rączka?, chodź tu, już nie boli, jeżeli przestaniesz pła- kać, twoja siostrzyczka Agustina pokaże ci, jaką ma wielką moc i zrobimy to, co wiemy, wy- ciąga z ukrycia fotografie, a Robaczek kładzie na łóżku czarną chustkę, ty i ja razem przygo- tujemy mszę, która rozjaśni mi wzrok, Agustina wzywa Wielką Moc, która pozwala jej prze- widywać, kiedy ojciec będzie chciał skrzywdzić chłopczyka, ty jesteś ten Robaczek, którego tak kochałam, powtarza raz po raz Agustina, Robaczek, którego tak strasznie kocham, mój ukochany braciszek, śliczne dziecko, które odeszło ode mnie tak dawno i z którym nie wiem, co się dzieje. Wyleczę ci twoje złamane skrzydełko, śpiewa Agustina i kołysze go do snu, ach śpij kochanie, jeśli gwiazdkę z nieba chcesz, dostaniesz, niedobrze tylko, że moc przepowia- dania przyszłości pojawia się u Agustiny nie wtedy, kiedy ona ją przywołuje, a wtedy, kiedy ta moc sama chce się zjawić, dlatego czasami ceremonia się nie udaje, chociaż dzieci wkłada- ją odpowiednie stroje i robią wszystko jak należy, krok po kroku, ale nie zawsze jest tak sa- mo, skarży się Agustina, bo czasami moja Moc mnie opuszcza, wzrok się mąci i Robaczek zostaje bezbronny, nie wiedząc, w którym momencie to się może zdarzyć. Kiedy Moc ma nadejść, objawia się najpierw drżeniem powiek, ona to nazywa Pierwszym Wezwaniem, bo Moce Agustiny były i są umiejętnością widzenia tego, co jeszcze nie nastąpiło, ale nastąpi w przyszłości. Drugie Wezwanie zaczyna się wtedy, kiedy obraca głowę do tyłu, a szyja za- czyna drżeć i włosy rozsypują się jak u wędrującej po górach czarownicy. Wiem dobrze, że Robaczek boi się okropnie Drugiego Wezwania i nie chce nic wiedzieć o czarownicy ani o szalonym falowaniu jej rozwianych włosów, dlatego prosi mnie, żebym nie wywracała oczami i nie rozpuszczała włosów. Nie rób tak, Agustino, bo pójdę do swojego pokoju. Nie chodź, Robaczku, malutki Robaczku, nie odchodź, już nie będę więcej, będę uważała,, żeby cię nie wystraszyć, no przecież w końcu nasza ceremonia jest po to, żeby leczyć i dawać na- dzieję, nigdy nie zrobię ci krzywdy, ja cię tylko pilnuję, a za to ty musisz mi obiecać, że cho- ciażby tata cię bił, przebaczysz mu, tata mówi, że to dla twojego dobra, a ojcowie wiedzą przecież to, czego nie wiedzą dzieci. Aguilar mówi, że od czasu, kiedy z jego żoną zaczęło być niedobrze, starał się ze wszyst- kich sił pomóc, ale z jej strony spotyka go tylko niechęć i niewdzięczność za tę jego bezuży- teczną troskliwość dobrego samarytanina. Na przykład wczoraj w nocy Agustina zrobiła mu straszną awanturę, kiedy chciał ściereczką wytrzeć do sucha tapetę, którą ona zmoczyła, twierdząc uparcie, że brzydko pachnie. A poza tym okropnie mnie drażnią te masy naczyń z wodą porozstawiane po całym mieszkaniu, nie wiadomo po co, czy, żeby chrzcić tą wodą, czy myć, czy bo ja wiem jakie rytuały odprawiać, przyzywając jakichś wymyślonych przez siebie bogów, no, wszystko zmywa, wyciera z nieopisanym uporem, dziwna jest ta moja Agu- stina, najmniejsza plamka na ubraniu czy smuga na szybie wywołuje awanturę, cierpi głęboko z powodu kurzu na karniszu czy plam błota, które, jak twierdzi, zostawiają moje buty, nawet jej własne ręce wydają jej się obrzydliwe, chociaż myje je i szoruje co chwila, tak, że jej pięk- ne, białe dłonie są już szorstkie i zaczerwienione, bo ani na chwilę nie zostawia ich w spokoju, ani mnie nie zostawia w spokoju, ani nawet siebie samej. Aguilar mówi, że gdy jego żona odprawia swoje szalone ceremonie wydaje przy tym rozkazy cioci Sofi, która za- ofiarowała się być jej ministrantem i obie krzątają się z dzbankami pełnymi wody jakby w ten sposób chciały wygnać, wyegzorcyzmować trwogę czy odzyskać straconą równowagę, tym- czasem on nie wie, jaką rolę ma odgrywać w tym wszystkim ani jak zahamować ten mistycz- ny szał, który opanowuje dom, te szeregi misek z wodą, ustawionych pod ścianami czy na parapetach okien. Otwieram nagle drzwi i niechcący przewracam talerz z wodą, który Agusti- na za nimi schowała, albo chcę wejść na piętro i nie mogę z powodu garnków pełnych wody, poustawianych na każdym stopniu schodów. Jak mogę wejść na górę, ciociu Sofi, skoro Agu- stina doprowadziła do tego, że nie można korzystać ze schodów? Na razie zostań na dole, Aguilar, miej trochę cierpliwości i nie zabieraj stąd tych garnków, bo przecież wiesz, jakie to wywoła piekło. A, gdzie będziemy jedli, moja Agustino, kiedy cały stół zastawiłaś talerzami z wodą? Porozstawiała je na krzesłach, na balkonie i dookoła łóżka; rzeka jej szaleństwa cią- gnie się aż do regałów z książkami i do szaf, którędy tylko przejdzie, zostawia za sobą te małe oczka wodne, co to nie patrzą nigdzie lub może patrzą na jej tajemnicę? A ja, bardziej niż niesmak, czuję wyczerpanie swoją kieską, smutek, że nie wiem, co tam nurtuje ją wewnątrz, jakie trujące ryby krążą po kanałach jej mózgu, tak, że w końcu najlepsze, co mogę zrobić, to czekać na chwilę jej nieuwagi i wylewać wodę z tych szklanek talerzy kubłów i odnosić je na miejsce do kuchni, a potem pytam, dlaczego patrzysz na mnie z nienawiścią, moja miłości, Agustino, wydaje się, że mnie nie poznajesz, ale czasami tak, czasami zdaje się mnie pozna- wać, co prawda niezupełnie, jak przez mgłę, jej oczy wpatrują się we mnie przez chwilę, lecz tylko przez chwilę, bo już za moment tracę ją i znowu ogarnia mnie wielki ból. Dziwna ko- media czy tragedia na trzy głosy, Agustina ze swoimi ablucjami, ciotka Sofi, która jej sekun- duje i ja, Aguilar, obserwator pytający sam siebie, kiedy ona straciła zmysły, to, co nazywamy zmysłami i co jest niewidzialne, ale gdy tego zabraknie, życie nie jest już życiem i to co ludz- kie przestaje takim być. Co byśmy zrobili bez ciebie, ciociu Sofi. Początkowo Aguilar musiał zostawać w domu przez dwadzieścia cztery godziny, pilnując Agustiny w nadziei, że w pewnej chwili odzyska rozum, ale w miarę upływu czasu zaczął podejrzewać, że tego kry- zysu nie da się pokonać w jedną noc czy jeden dzień i pojął, że trzeba będzie, robiąc dobrą minę do złej gry, wrócić jakoś do codziennego życia. Chyba najtrudniejsze w tym wszystkim, mówi, było poznać gamę rozmaitych stanów pomiędzy rozsądkiem, a demencją i nauczyć się poruszać między jednym, a drugim; trzeciego czy czwartego dnia jej obłędu skończyły mi się pieniądze i to mnie przywołało do rzeczywistości; zwykłe potrzeby powróciły do mnie z głębi pamięci, gdzie były ukryte, jeżeli nie wyjdę dzisiaj, żeby ściągnąć kilka zaległych płatności i załatwić tygodniowe dostawy, nie będziemy mogli kupić jedzenia ani zapłacić świadczeń, ale nie miałem za co zatrudnić pielęgniarki, która zostałaby z Agustiną podczas gdy ja będę nieobecny, i pilnowała, żeby nie uciekła ani nie porobiła nieodwracalnych szkód, i właśnie wtedy zabrzmiał dzwonek u drzwi i stanęła w nich ta pani, która kazała się nazywać ciocią Sofi. Zjawiła się ni mniej, ni więcej, tylko z woli Przeznaczenia, z kilkoma walizkami, w filcowym kapelusiku z piórkiem, z tym swoim łatwym uśmiechem i swobodnym zachowa- niem Niemki z prowincji, i zanim poprosiłem ją, by weszła, stojąc jeszcze w drzwiach wyja- śniła, że od lat nie miała kontaktu z rodziną, że mieszka w Meksyku i przyleciała samolotem, by zająć się siostrzenicą tak długo, jak będzie trzeba. Nie wiem, wątpi Aguilar, żona nigdy mi nie mówiła o żadnej ciotce, a przynajmniej nie pamiętam, żeby mówiła, wydaje się jednak, że Agustina ją poznała, a przynajmniej poznała jej kapelusz. Nie mogę uwierzyć, że ciągle jesz- cze nosisz ten kapelusik z gęsim piórkiem, to było wszystko, co powiedziała, ale powiedziała to z uśmiechem i ufnością, niemniej był pewien szczegół, który zaniepokoił Aguilara, że sko- ro ta dama nie miała żadnego kontaktu z rodziną, to jak dowiedziała się o chorobie siostrzeni- cy, a kiedy zadał to pytanie, ona odparła tylko „Zawsze to wiedziałam”. O szlag, pomyślał Aguilar, albo paniusia coś ukrywa, albo trafiłem na kolejną specjalistkę od przewidywania przyszłości. Jedno jest pewne, że ciocia Sofi nie tylko w pewnym stopniu złagodziła szaleń- stwa Agustiny, ale też doprowadziła do tego, że ta zaczęła jeść, co było ogromnym krokiem naprzód, bo dotychczas odmawiała jedzenia, poza suchym chlebem i czystą wodą – to jej słowa, suchy chleb i czysta woda – pod warunkiem, żeby nie pochodziły z moich rąk. A od cioci Sofi przeciwnie, brała wszystko chętnie i jadła nawet kaszkę mannę z cynamonem, ły- żeczka po łyżeczce, jakby była dzidziusiem. Powiedz mi, ciociu Sofi, dlaczego Agustina nie chce brać jedzenia ode mnie, a od ciebie tak. No bo taką kaszkę mannę z cynamonem dawa- łam jej kiedy była chora w dzieciństwie. Co byśmy zrobili bez ciebie, ciociu Sofi, dziękuje jej Aguilar, zastanawiając się równocześnie, kim ta ciocia Sofi rzeczywiście jest. Powiedz mi, jakie jest niebo naszego lata, jak kłębią się nad nami pękate, wełniste chmu- ry, podobne do owiec; powiedz, jak moja dusza znajduje spokój w głębinach twoich oczu, wypytuje babcię Blance dziadek Portulinus, a w pamięci ma nie pejzaże, które widział, ale te, o jakich marzył, bo już wtedy był szalony; szalony jak wściekła koza. Brała go wtedy za rękę i kazała mu biec aż do zmęczenia, tak, żeby uspokoił nerwy, które inaczej mogły go zupełnie wykończyć, chociaż trudno tu mówić o bieganiu, raczej o kulawym truchcie człowieka dość tęgiego, od wielu lat niemłodego, który już dawno wkroczył na śliską ścieżkę choroby psy- chicznej. Wchodził na nią zresztą i schodził z niej, jako, że niekiedy bywał najzupełniej nor- malny i wtedy był muzykiem, niemieckim muzykiem o imieniu Nicolas i nazwisku Portuli- nus, to ten sam, który po jakimś czasie został dziadkiem Agustiny i, który po przeniesieniu się z Kaub, z miejscowości, gdzie płynie rzeka i stoi stary zamek, do skwarnej i dusznej Sasaimy, może z zachwytu, dla tej wilgotnej i gorącej ziemi, która bardzo pociąga ludzi takich jak on, łatwo ulegał marzeniom i obłędowi. Sprawa jego pochodzenia nigdy nie została do końca wyjaśniona, bo nie lubił o tym mówić, a jeżeli nawet czasem mu się zdarzało, to mówił o tym swoim dziwnym hiszpańskim, niewyuczonym jak należy, który zawsze był jego jeżykiem tymczasowym i z którego nie można było wywnioskować, czy dopiero się go nauczył, czy już zapomniał, nie było też jasne, dlaczego akurat tutaj zapuścił korzenie, chociaż on sam utrzy- mywał, że ze wszystkich miejscowości na tej planecie wybrał Sasaimę, bo żadne inne miejsce nie miało równie wdzięcznej nazwy. Czegóż bym nie dał, żeby wiedzieć, co mam zrobić, mówi Aguilar, ale jestem tylko ogromnie strapiony, czternaście nocy nie spałem, czternaście dni bez odpoczynku,, by wydo- być Agustinę z toni, wydostać ją na powierzchnię, choćby protestowała. Jest wściekła. Jest wściekła, przygnębiona i mówi niewyraźnie; jej mózg rozprysnął się w kawałki i, żeby pomóc jej poskładać go na nowo mogę tylko kierować się kompasem mojej miłości do niej, mojej niezmierzonej miłości do niej, lecz ten kompas na dzień dzisiejszy nie funkcjonuje dobrze, bo miłość kosztuje mnie dużo, chwilami nawet bardzo dużo, bo moja Agustina nie jest miła i wydaje się, że już mnie nie kocha, wypowiedziała mi wojnę na śmierć i życie, z której oboje chyba wyjdziemy poranieni i do niczego. Wojna lub obojętność, nie wiadomo, którą z nich dwóch trudniej znieść, Aguilar pociesza sam siebie, bo myśli, że to nie ona go nienawidzi, nie ona, ale ta jakaś obca osoba, która w niej tkwi jak demon, ta oszalała praczka, dla której Agu- ilar jest tylko kimś, kto brudzi wszystko, czego się tknie. Czasami Agustina wydaje się godzić na chwilowe zawieszenie broni i bazgrze jakieś rysunki, usiłując wyjaśnić Aguilarowi, co się z nią dzieje. Maluje kółeczka, mniejsze pomiędzy większymi, kółeczka, które pączkują z innych kółek, jak kiście winogron, i tłumaczy, że to są komórki jej zmartwychwstałego cia- ła, które się rozmnażają i ją ratują. O czym ty mówisz, Agustino, pyta Aguilar, a ona stara się wyjaśnić, kreśląc kolejne kółeczka, teraz malusieńkie i ściśnięte jedno obok drugiego, z pasją bazgrane ołówkiem na kartce zeszytu. To są cząsteczki mojego własnego ciała, upiera się Agustina, naciskając ołówek tak mocno, że aż drze papier, zirytowana, bo nie potrafi wytłu- maczyć, bo mąż nie może jej zrozumieć. Bo mam w sobie poczucie winy, stwierdza Aguilar, i trzeba powiedzieć, że słabo znam swoją żonę, chociaż żyjemy wspólnie już prawie od trzech lat. Poruszając się po tym niezwykłym terenie, jakim jest obłęd, delirio, Aguilarowi udało się ustalić co najmniej dwie rzeczy: po pierwsze, że z natury zżera on człowieka i może go po- chłonąć, jak to zrobił z nią, a po drugie, że przyprawiające o zawrót głowy tempo, w jakim się rozwija, sprawia, że jest to walka z czasem, która w dodatku zaczyna się za późno, bo nie spo- sób w porę przewidzieć rozwoju procesu zniszczenia. Walczę samotnie. Nie mam nikogo, kto,, by mną kierował czy czuwał nad moimi krokami w tym labiryncie, czy wskazywał, jak z niego wyjść, kiedy nastanie odpowiednia chwila. Dlatego musi być bardzo rozsądny; mimo przygnębienia Aguilar musi swoje działania planować i ustawiać w kolejności spokojnie i z zimną krwią, nie przesadzając w niczym, nie dramatyzując, szukać prostych wytłumaczeń i jasnych wyrażeń, które pozwolą odróżnić konkretne sprawy od fantazji i czyny od marzeń. Muszę uważać na ton, jakim mówię, muszę być spokojny i mówić cicho, inaczej przepadli- śmy oboje. Co się z tobą dzieje, moja Agustino, powiedz, co robiłaś w tym hotelu, kto cię skrzywdził? Skutek jest taki, że tym pytaniem rozpętuje w niej złość, krzyk nie z tego świata, a im większy jest jego niepokój, tym bardziej wzrasta jej gwałtowność. Nie chce albo nie mo- że mi odpowiadać; być może sama nie zna odpowiedzi albo nie potrafi jej wyrazić z powodu wewnętrznego wzburzenia. Ponieważ wszystko się rozprzęga i tonie w niejasnościach, Agu- ilar powinien zacząć od opisania tych niewielu rzeczy, które wie na pewno: Wiem, że idę uli- cą Trzynastą mojego miasta Santa Fe de Bogota i, że ruch uliczny, już i tak męczący, z powodu deszczu staje się nie do zniesienia. Wie, że się nazywa Aguilar, że był profesorem literatury aż do zamknięcia uniwersytetu z powodu zamieszek i, że od tej pory stopniowo stawał się właściwie nikim, człowiekiem, który, żeby przeżyć, rozwozi po domach paczki z jedzeniem dla psów. Może to zresztą gra na moją korzyść, bo nic ważnego nie zaprząta mi głowy, mówi, z wyjątkiem upartego pragnienia,, by odzyskać Agustinę. Wie również – wie to teraz, ale jeszcze dwa tygodnie temu nie wiedział –, że jakakolwiek zwłoka z jego strony by- łaby zbrodnią. Kiedy się to zaczęło, myślałem, że to koszmarny sen, z którego w pewnym momencie się zbudzimy, przecież coś takiego nie mogło się przydarzyć właśnie nam, powta- rzałem sobie w myślach i w głębi duszy wierzyłem w to, chciałem przekonać siebie samego, że stan krytyczny żony jest kwestią godzin, że zniknie, kiedy narkotyki przestaną działać, narkotyki czy kwasy, czy co tam wypiła lub zjadła i co ją tak okropnie odmieniło; że, w każdym razie, spowodowała go jakaś przyczyna zewnętrzna o niszczących, lecz krótko- trwałych skutkach, a może jakieś okropne wydarzenie, z którego nie mogła się zwierzyć,, ale o którym po jakimś czasie zapomni. A może to jeden z tych przykrych epizodów, tak częstych w tym mieście, gdzie wszyscy walczą ze wszystkimi; może ktoś sprzedał jej sfałszowane nar- kotyki w jakimś barze albo uderzył w głowę, żeby ją obrabować, albo kazał jej wypić jakieś świństwo, żeby działała wbrew własnej woli. Początkowo byłem przekonany, że wydarzyło się właśnie coś w tym rodzaju i tak naprawdę nie wykluczam takiej możliwości nawet teraz, dlatego moją pierwszą myślą było zawieźć ją na najbliższy ostry dyżur, do kliniki Country, gdzie lekarze uznali, że jest wzburzona i oszołomiona, takiej terminologii używali,, ale nie miała siadów żadnych obcych substancji we krwi. To, że tak mi trudno uwierzyć, że nie zna- leźli śladów obcych substancji w jej krwi, mówi Aguilar, to, że nie mogę uznać tej diagnozy, wynika z tego, że zakładałoby to możliwość, iż mamy tu do czynienia jedynie z nagą duszą mojej żony, że szaleństwo pochodzi wyłącznie od niej, bez pośrednictwa czynników obcych. Bez okoliczności łagodzących. „Naga dusza” to jej własne słowa, tego wieczoru, kiedy rozpę- tało się całe to piekło; w jednej chwili i jeden jedyny raz zdołała znaleźć odpowiednie wyra- żenie i błagała o pomoc, a przynajmniej starała się znaleźć z nim kontakt, wtedy powiedziała Spójrz, Aguilar, spójrz na moją nagą duszę; Aguilar pamięta to tak wyraźnie, jak rana pamięta nóż, który ją zadał. Midas McAlister opowiada Agustinie, że wśród całego tego zamieszania i pijackiej burdy gracze w polo wołali do Pająka, który nadal leżał na ziemi. Daj spokój, Pająk, nie bądź mię- czakiem, nie przynudzaj, nie psuj zabawy, a tymczasem Pająk na ziemi, w ciemnościach i w błocie usiłował wydać z siebie głos, polecając się boskiej opiece, nie mógł się ruszyć, bo, jak się potem okazało, rozwalił sobie grzbiet o ostry kamień. Parę dni później, kiedy się zorien- tował, że jeszcze żyje, kazał się zawieźć do Houston w Teksasie prywatnym samolotem, do jednego z tych gigantycznych szpitali, do którego kiedyś zawieziono też twojego tatę, mówi Midas Agustinie, bo w tym niby–kraju wszyscy bogacze, kiedy chorują, pielgrzymują do Ho- uston w Teksasie, przekonani, że tylko recepta pisana po angielsku jest skuteczna, że cuda zda- rzają się tylko wtedy, kiedy płaci się dolarami, jakby to była Fatima czy Lourdes, czy Ziemia Święta, jakby nie wiedzieli z góry, że ich zakwitające marskością wątroby nie dadzą się już wyleczyć nawet przez samego technologicznego amerykańskiego Pana Boga. I choć tam wydzierają z nich połowę majątku na elektro – i fonokardiogramy i próby odpornościowe, wszczepiają bypassy w sam środek duszy, w rezultacie wszyscy ci bogacze kończą tak samo, pod ziemią, z lilią w ustach; zauważ, moja śliczniutka, tak samo przecież było z twoim szanownym ojcem, co to kazał się wozić do Houston w Teksasie tylko po to,, by zaraz wró- cić, już w charakterze nieboszczyka, samolotem linii Avianca, akurat na swój własny pogrzeb na Cmentarzu Centralnym w Santa Fe de Bogota. Ale Midas powraca do tematu Pająka, który dotyczy także jej. Musisz wiedzieć, dzielna dziewczynko, to było to, co tobie pomieszało w głowie, a mnie spieprzyło całe moje szczęście; wierz mi, że martwi mnie twoja choroba, ty wiesz najlepiej, że jeśli kiedykolwiek w życiu zrobiłem ci krzywdę, to nie ze złej woli, za- pewnia Agustinę Midas McAlister i aż sam się dziwi, skąd mu się wzięły te wzruszające wy- znania. Cztery poważne operacje, majątek wydany na rehabilitację, i lekarze z Houston zdoła- li uratować Pająkowi skórę,, ale nie godność, bo po tym wszystkim nieszczęśnik został spara- liżowanym od pasa w dół impotentem, wciśniętym jak kwiatek w doniczkę w wózek na kół- kach, i jak podejrzewa Midas, także nietrzymającym moczu, chociaż Pająk zarzeka się, że co to, to nie, że nie móc kotłować ani chodzić to już wystarczające poniżenie i, że w dniu, kiedy jeszcze do tego się zmoczy, strzeli sobie bez zastanowienia w łeb. Gdy Pająk zaczyna tak się nad sobą użalać, twierdzi, że więcej szczęścia niż on miał ten drań Pietruszka, który teraz najspokojniej dopada klacze na niebiańskich łąkach, a być może, piękna laleczko, że to był łań- cuch nieszczęść, w którym pierwszym ogniwem, jakie pękło, był Pająk, bo to rozbiło mu psychikę, chociaż jego olbrzymi majątek pozostał nadal nietknięty, to ci chcę powiedzieć. Przeciwności zdarzają się, bo takie jest życie, i ten, co miał stracić wszystko, stracił, a w tej grze stracił Pająk, straciłaś ty i ja straciłem, nie mówiąc już o innych aktorach w tej sztuce. To było we czwartek, mówi Midas i sprawdza datę w kalendarzyku, w ten nieszczęsny czwartek, kiedy w tym samym gronie, co zawsze, jedliśmy w piątkę kolację w Esplanadzie: Pająk Sala- zar, Jorge Luis Ayerbe, twój brat Joaco, gringo Rony Silver i ja, ci czterej bardzo woniejący perfumami Hermesa i bardzo wytworni w strojach od Armaniego, wszyscy w krawatach Fer- ragamo, tych ozdobionych specjalnie dla nich motywami hippicznymi, prosto z Via Condotti, krawat Pająka był w strzemiona, twojego brata Joaco w szpicruty, krawat Jorge Luisa w siodełka, a Silvera w jednorożce czy coś w tym rodzaju, tak, jakby wszyscy czterej umówili się na tę maskaradę, do Esplanady wszyscy przychodzą w bardzo przyzwoitych strojach, wszyscy z wyjątkiem Midasa, który przyszedł do restauracji wprost z łaźni tureckiej, parujący jeszcze i świeżo opalony, zdrowiutki, w pantoflach Nike bez skarpetek i bez podkoszulka pod swetrem z surowego lnu firmy Ralph Laurent; wiesz przecież, jak się ubieram, malutka Agu- stino, nie muszę ci przecież opowiadać, a ubieram się tak,, by zawsze pamiętali o tym, że w kwestii młodości jestem lepszy niż oni, bo każdy z nich mógłby być moim ojcem, a moją matką każda z ich pięćdziesięciolatek – żon, z torebkami z krokodyla i złotymi bransoletami, w pastelowych sukienkach szytych na miarę u krawcowej, podczas gdy kobiety Midasa to jedna w drugą lalki, top modelki, gwiazdki telewizyjne, studentki architektury, instruktorki nart wodnych, ślicznotki szczuplutkie, z pięknymi loczkami, może nieco rozhisteryzowane, jak ty, Agustino. Prawda, zwierza się jej Midas, że gdybym miał wybrać jedną z nich, by stworzyć, powiedzmy, ognisko domowe, to byłabyś to ty, moja królowo bez korony; bardzo prawdopodobne, że to byłabyś ty, ty, zawsze najbardziej ze wszystkich nieokiełznana, a ciałko miałaś najsłodsze, ty moja szalona, lecz piękna. Ale co tam, co tu mówić o ogniskach domowych, niech sobie stwarza ogniska dla sierot i starców ojciec Niccolo, który chce zostać świętym; jakie niby ognisko domowe ma tworzyć Midas McAlister, skoro teraz nie jest sobą, a jego życie nie jest jego życiem? „Życie trwa zaledwie chwilkę”, jak mówi piosenka, jestem bardziej niż zadowolony z tego, co mi podarował los, mam gorącą kotkę do ogrzania się każ- dej nocy, jeśli Midas ma jakieś problemy, to brak apetytu z nadmiaru słodyczy. A co się tyczy forsy też potrafiłem wykręcić numer i twojemu słynnemu braciszkowi Joaco, i twojemu nie- boszczykowi ojcu Carlosowi Vicente i jeszcze wielu innym „old–money” z Bogoty, bo już wiedzą, że jeżeli ja zapraszam, to częstuję kawiorem,, ale na głębokich talerzach, z łyżkami do zupy i w hurtowych ilościach. Jedzcie, skurwysyny, mówię im, korzystajcie z okazji i napchajcie się tym rosyjskim kawiorem, bo w waszych znakomitych domach podajecie go w ilości po pięć jajeczek na tostach wielkości dziesięciogroszówek. Nie bój się, Robaczku, moje kochanie, mówi mała Agustina temu chłopcu, młodszemu od niej, którego trzyma w ramionach, przecież w końcu cała ta ceremonia jest po to, by cię ochronić i uzdrowić. Jak Achillesa. Tino? Pyta malec, już niemal spokojny. Tak, mój Ro- baczku malutki, tak, jak Achillesa Popędliwego, a on przerywa jej, by uzupełnić. Wolę, kiedy mówimy Achilles w welonie koloru szafranu. Zgoda, jak Achillesa w welonie koloru szafra- nu, wykąpanego w wodach Styksu, by stał się odporny na rany. Wolę, kiedy mówimy w wodach Piekielnej Rzeki. To to samo, Robaczku, to oznacza to samo, najważniejsze to nie zapominać, że dlatego, że go trzymali za piętę, to miejsce pozostało podatne na rany i tylko w tym miejscu mogą go zranić. Nie, Tino, nie mogą, bo potem, już kiedy dorósł, Achilles Popędliwy wraca nad Piekielną Rzekę zmoczyć swoją czułą piętę i od tej chwili całe ciało ma jak opancerzone. Bo ojciec ciągle gniewa się właśnie na Robaczka, mały ma to jak w banku, bo jest najmłodszy, na Joaco ojciec nigdy się nie gniewa, Joaco to mój drugi brat, najstarszy z nas trojga, ojciec ani go nie bije, ani nie krytykuje tego, co on robi, nawet kiedy dzwonią do domu z Liceum Męskiego i skarżą się na Joaco, że na przykład urządził ognisko w magazynie z narzędziami albo dokuczał psu dozorcy, a wtedy ojciec prowadzi go do swojego gabinetu i tam go karci, lecz bez wielkiego przekonania, wydaje się nawet, że w głębi duszy akceptuje to, że jego najstarszy syn jest nieposłuszny, byle miał sławę dobrego futbolisty i dostawał do- bre stopnie. Kiedy jesteś jednym z najlepszych w klasie, muszą się pogodzić z tym, że od cza- su do czasu coś przeskrobiesz, mówi Carlos Vicente Londono do swojego najstarszego syna, Joaquina Londono, który na nieszczęście nie nosi tego samego imienia, ale ma taki sam charakter, a syn patrzy na niego z ufnością. Z nas trojga, mówi Agustina, mój brat Joaco jest jedynym, który nie cierpi z powodu strachu, bo wie, że... Te żółte oczy, oczy mojego ojca, te gęste brwi, łączące się pośrodku czoła, duży nos i dziwny sposób, w jaki wskazujący palec wyciąga się, aż staje się dłuższy od środkowego, wszystkie te cechy mojego ojca powtarzają się u brata, dlatego i ojciec i syn uśmiechają się nieznacznie nawet w obecności wicedyrektora Liceum Męskiego, dokąd wezwano ojca, by mu oznajmić, że Joaco dostanie świadectwo wa- runkowe, bo pije piwo w czasie przerwy, ale Joaco i mój ojciec uśmiechają się, bo wiedzą, że w gruncie rzeczy obaj są identyczni, jedno pokolenie powtarza się w drugim, obaj chodzili do tej samej szkoły dla chłopców, upijali się z okazji tych samych świąt, może nawet obaj podpa- lali te same miejsca i tak samo dokuczali biednemu staremu psu, temu psu stróżowi, który jeszcze nie umiera i, który nigdy nie umrze, bo jego przeznaczeniem jest być tu zawsze aż do czasu, kiedy syn Joaco, wnuk mojego ojca, urodzi się i dorośnie wystarczająco, by przedłużyć na trzecie pokolenie męczarnię tego nieszczęsnego zwierzęcia, słuchaj, Robaczku, moje słod- kie, blade dzieciątko, nie możemy winić ojca za to, że woli Joaco od nas, w końcu i ty, i ja urządzamy ceremonie, których nie powinniśmy urządzać, rozumiesz, co do ciebie mówię?, popełniamy grzechy i mój ojciec chce, żebyśmy byli lepsi, po to przecież właśnie są ojcowie, mówi Agustina. Mój ojciec chciał, żeby jego pierworodny nosił to samo imię, co on, Carlos Vicente Londono, matka opowiadała mi, że to było jego wielkie pragnienie, ale ponieważ z jakichś tam powodów spóźnił się na chrzciny, a przynajmniej o to oskarża go moja matka i nie bez racji, bo ojciec nigdy nie należał do ludzi, którzy zjawiają się wtedy, kiedy się ich oczekuje, rodzice chrzestni wykorzystali jego nieobecność i nazwali chrześniaka nie imieniem ojca, ale imieniem ojca Matki Boskiej: Joachim, pewnie sądząc, że w ten sposób dziecko bę- dzie pod lepszą opieką na tym padole płaczu, matka chrzestna zapewniła, że w spisie świę- tych nie ma żadnego Carlosa Vicente bo to niechrześcijańskie imię, że nikt nie słyszał o żadnym świętym biskupie Carlosie Vicente, ani o męczenniku Carlosie Vicente, i przekonała wszystkich, że lepiej będzie dać mu na imię Joachim – i od tej chwili zaczęła się głęboka frustracja ojca. Aby go ułagodzić, Eugenia, nasza matka, zapewniała, że drugiemu synowi dadzą na imię Carlos Vicente, ale potem urodziłam się ja i jako dziewczynka zostałam nazwana Agustina, a wtedy jego nadzieje znowu się rozwiały, a kiedy w końcu urodził się Robaczek i zgodnie i bez dyskusji nazwano go Carlos Vicente Londono, właśnie tak, jak to było zapisane i zaplanowane przez mego ojca, ale życie jest takie dziwne, że nigdy nie chciał tak go nazywać, dlatego trzeba było mu wynaleźć jakieś przezwisko, jak Robak, Robaczek, Charlie Robaczek, Charlie, wszystko to półimiona, jak dla lalek. Nie jesteś przecież winien, mój Robaczku Robaczuniu, że nie przypominasz ojca, że jesteś taki podobny do matki i do mnie; ona, ty i ja wszyscy mamy białą, aż zbyt białą skórę; zadziwiające, moja matka, wy- chowana w poczuciu dumy, że jest Aryjką, wyszła za mąż właśnie za tego, który pogardzał nią za to, że jest taka wyblakła i biedna; ojciec nazywał nas bielasami, kiedy widział nas w kostiumach kąpielowych na basenie w posiadłości Gai Repos w Sasaimie, i zanim Roba- czek zdążył jak zwykle zapytać, co to znaczy Gai Repos, Agustina odpowiada „To znaczy Radosny Odpoczynek” w którymś z języków europejskich, jakimi mówił dziadek Portulinus, pierwszy, który przybył do Sasaimy, kupił tę posiadłość i tak ją nazwał; tłumaczyłam ci to już tysiąc razy, a teraz już tysiączny pierwszy raz, ale ty nigdy nie chwytasz, wieczny kłopot z tobą, Robaczku Robaczuniu, czasami myślę, że ojciec ma rację, kiedy mówi, że jesteś dzieckiem, które żyje w chmurach i nie ma nikogo, kto, by cię z nich ściągnął. Nigdy nie wybaczyła Agustinie, że ze mną żyje, mówi Aguilar o swojej teściowej Euge- nii, której nie zna i prawdopodobnie nigdy nie pozna. Przed chorobą, kiedy Agustina nie fał- szowała jeszcze rzeczywistości, a przynajmniej nie stale, Aguilar nie zawracał sobie głowy pytaniami ojej przeszłość, rodzinę, ojej dobre czy złe wspomnienia, po części dlatego, że jego zajęcia nauczycielskie zbyt go absorbowały, a po części, Bogiem, a prawdą, nie interesowało go to zbytnio. Czułem zjednoczenie z tą Agustina, która żyła ze mną tu i teraz, a nie z tamtą, należącą do innego czasu i innych ludzi, ale dzisiaj, kiedy decydującą rzeczą jest zrekonstru- ować zaułki jej pamięci, Aguilar rozpacza, że nie zadał jej tylu pytań, zastanawia się nad jej nieskończonymi powiązaniami, które dla niego brzmią głucho, nad jej walką z rodzicami lub kłopotami z dawnymi miłościami. Wyrzucam sobie i winie siebie za to wszystko, czego nie chciałem dostrzegać, chociaż ona starała się mi to pokazać, bo wolałem czytać, bo nie miałem czasu, bo nie uważałem tego za ważne, czy też dlatego, że nudziło mnie słuchanie historii dla mnie obcych, dokładniej mówiąc historii jej rodziny, które mnie niewymownie nudziły. Ci ludzie nie chcieli mnie znać, bo wydaję się im „niedojadkiem”, sama Agustina wyznała mi kiedyś, że właśnie tego słowa używają, mówiąc o mnie, niedojadek, ot, taka klasa średnia nie do pokazywania w towarzystwie, profesorek, w dodatku nie wiedzą nawet, że od jakiegoś cza- su bezrobotny; Agustina powiedziała mu, że wyliczają też jego inne wady, jak na przykład to, że nie rozwiódł się z pierwszą żoną, że nie zna języków, że jest komunistą, że nie zarabia dosyć, że wygląda, jakby ubierali go jego wrogowie. Zrozumiałe, że między tymi ludźmi, a mną wznosi się mur pogardy, mówi Aguilar, ale najdziwniejsze, naprawdę intrygujące jest to, że klasa, do której należy Agustina, nie tylko separuje się od innych klas, ale nawet oczysz- cza się ze swoich ludzi, pozbywa się części swoich własnych członków, tych, którzy z jakichś niejasnych powodów nie spełniają stawianych im wymagań, jak Agustina czy ciocia Sofi; pytam, czy ich potępienie było już zdecydowane od momentu narodzin, czy też stało się kon- sekwencją ich postępowania, czy to chodzi o grzech pierworodny, czy o inny, popełniony w drodze, która doprowadziła do ich wygnania z raju i pozbawienia tylu przywilejów, Agu- stina oprócz wielu innych błędów popełniła ten zasadniczy, którym było związanie się ze mną, bo pierwszym punktem wewnętrznego regulaminu, kierującego ludźmi z jej sfery jest nie poufalić się z tymi z niższych klas, a już absolutnie nie należy iść z nimi do łóżka, chociaż co prawda Agustina, kiedy zaczęła bywać w moim towarzystwie, już była uważana za wyklę- tą, tak, że nie wiadomo, jakie jeszcze inne zbrodnie miała już wtedy na sumieniu. Aguilar twierdzi, że nie chce więcej mówić o teściowej, bo sam temat go brzydzi, lecz, by nakreślić chociaż profil jej osobowości, decyduje się opowiedzieć, jak to na początku kryzysu zdrowot- nego Agustiny teściowa odbyła z nimi kompletnie absurdalną rozmowę telefoniczną. Moja teściowa dzwoni bardzo rzadko do naszego domu i odwiesza słuchawkę, jeżeli ja odbiorę telefon, ale wtedy raczyła rozmawiać ze mną po raz pierwszy od trzech lat, od kiedy miesz- kam razem z jej córką, i to tylko dlatego, że Agustina strasznie się denerwowała, kiedy orien- towała się, że to matka dzwoni i nie chciała odbierać telefonu. Nie chcę z nią rozmawiać, bo słysząc jej głos, zaraz jestem chora, powtarzała to i powtarzała bez przerwy, aż wpadła w jeden z tych swoich stanów najwyższego niepokoju, tak, że Eugenia nie miała innego wyj- ścia, tylko rozmawiać ze mną, nigdy jednak nie mówiła do mnie po imieniu, stosując różne sztuczki, byle tylko uniknąć zwrócenia się do mnie wprost jak do osoby będącej w związku z Agustiną i przemawiając bezosobowo, jakbym był na przykład telefonistą czy pielęgnia- rzem, czyli mówiąc po prostu, niczym; zostawiała wiadomość jak na sekretarce automatycz- nej, tak było, kiedy zapowiedziała, że od tej chwili zajmie się Agustiną. Wszystkiego, czego potrzeba mojej córce, to wypoczynku, mówiła do mnie, a właściwie nie do mnie, tylko do tego XX, którego miała na drugim końcu linii, ostrzegam pana, że dzisiaj już zabieram Agu- stinę do wód w Wirginii. Jak to, do jakich wód w Wirginii, proszę pani, o czym my mówimy, Aguilar starał się zmienić temat rozmowy, a ponieważ Agustiną, stojąc przy nim, krzyczała, że głos matki przyprawiają o chorobę, z trudnością słuchał tego, co mówiła teściowa, która wyliczała mu teraz wszystkie nadzwyczaj skuteczne zabiegi, jakie zamierza zaaplikować cór- ce w jednym z najlepszych uzdrowisk świata, gorące kąpiele, terapia kwiatowa, masaże alga- mi, aż w końcu Aguilar przerwał jej ostro: Przepraszam panią, ale problem jest naprawdę bar- dzo poważny. Agustina źle się czuje, jest w stanie podniecenia nie do opanowania, a pani mi tu proponuje aplikowanie jej medytacji zen, A kimże to pan jest, mój panie, żeby mi mówić, co jest dobre dla mojej córki, miałby pan przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby spytać ją, czy chce, czy nie chce, Agustino, twoja matka pyta, czy chcesz jechać z nią do gorących kąpielisk w Wirginii, proszę, niech pani sama posłucha, słyszy pani, Agustina mówi, że jedyne, czego chce, to, żebyśmy natychmiast przerwali tę rozmowę. Niemniej Eugenia, która wydawała się nie słyszeć czy też nie chcieć słyszeć, zakomunikowała Aguilarowi, że tak czy siak decyzję już podjęła i jej córka ma czekać na nią na dole w portierni, z paszportem w ręku i walizką, bo za dwie godziny ona przyjedzie zabrać ją ze sobą w podróż, A, że nie będę mogła tam zapar- kować i dzielnica jest niebezpieczna, proszę z łaski swojej powiedzieć mojej córce, żeby nie kazała mi na siebie czekać, Ależ nie, proszę pani, Agustina nie wyjdzie z tego domu pod żad- nym pozorem, tak, że niech pani sobie jedzie sama na te masaże z alg w Wirginii, powiedzia- łem i od razu tego pożałowałem, lepiej było poprzestać na krótkim, ale grzecznym „nie”, po- myślałem, ta kobieta teraz uzna mnie za chama i właśnie udowodniłem, że ma rację. Roz- drażniony swoim błędem, straciłem na chwilę wątek rozmowy i kiedy zdałem sobie z tego sprawę, Eugenia już była przy „Pan nie ma pojęcia, ile nerwów mnie ta dziewczyna kosztuje”, zawsze była w stosunku do mnie bezwzględna, i Aguilar wprost uwierzyć nie mógł temu, co właśnie słyszał, teraz okazywało się, że tak naprawdę ofiarą była Eugenia i, że dzwoniła nie po to, by zaofiarować pomoc, ale, by przedstawić listę swoich krzywd, i pomimo, że był to pierwszy raz, kiedy matka Agustiny zamieniła kilka zdań z Aguilarem, koniec był taki, że kłócili się przez telefon jak odwieczni przeciwnicy i to, co się zaczęło sucho i krótko, kiedy waży się każde słowo, by nie przekroczyć granic zupełnie bezosobowej rozmowy, skończyło się powieściowym dialogiem, ostrą wymianą zdań źle zbudowanych, jeszcze gorzej pomyśla- nych i tak pełnych wzajemnych wyrzutów, że rozmowa stała się niemiłe osobista, A przynajmniej ja to tak odczułem, mówi Aguilar, to było tak, jakby ktoś obcy na ulicy nie- chcący nadepnął komuś na odcisk i teraz obaj, zapomniawszy o tym, co mieli zaraz robić, tracą cały wieczór na wzajemne opluwanie się, ja wymawiałem jej: Pani wcale nie chce wyle- czyć swojej córki, chce pani odebrać mi ją, zabrać ode mnie, a ona krzyczała To pan mi ją odebrał, mój panie, zdecydowanie obraźliwym tonem, którego jeszcze teraz powinna się wstydzić, bo patetyczność można wybaczyć takiemu drobnomieszczaninowi jak ja, ale jest ona niewybaczalna u tak wielkiej damy jak ona i w końcu w dodatku do tego wszystkiego ja w dalszym ciągu mówiłem do niej pani, a ona nie zniżała się, by nazywać mnie panem, mnie ponosiły nerwy i myślę, że ją także bo głos jej się rwał, aż w końcu Aguilar powiedział, że nie, cztery czy pięć razy pod rząd „Nie nie nie, nie proszę pani, Agustina nie wyjdzie stąd”, a wtedy Eugenia odwiesiła słuchawkę bez pożegnania i nie zadzwoniła już nigdy. Jako zawodowy muzyk dziadek Portulinus zarabiał jakoś, ucząc gry na pianinie dziew- czynki z zamożnych rodzin z Sasaimy, między innymi Blancę Mendoza, przeciętną dziew- czynę, która, jak się okazało już podczas pierwszej lekcji, nie rokowała nadziei jako pianistka z powodu słabego słuchu i niezdarnych palców, i w rezultacie Portulinus nigdy nie zdołał nauczyć jej nawet gam, ale za to skończyło się tak, że się z nią ożenił, chociaż był od niej dwa razy starszy, a zrobił tak, po części z miłości, a po części z musu, bo zaszła z nim w ciążę w czasie nierozważnego i nieprzemyślanego aktu, dokonanego w tajemnicy przed rodzicami i prawdopodobnie również wbrew woli jej samej, co każdemu małżeństwu wróżyłoby jak najgorzej, ale na dłuższą metę od złych wróżb ważniejsze okazało się to, że mąż oddał się jej całkiem i długie dwadzieścia lat niezłomnej wierności małżeńskiej udowodniło, że dziadek Portulinus ożenił się z tą dziewczyną, która potem była babcią Blancą, jednak bardziej z miłości niż z musu. Oprócz tego, co zarabiał lekcjami muzyki, Portulinus także kompono- wał na zamówienie, na śluby i inne uroczystości, pisał utwory w stylu regionu, które zdaniem jego żony wychodziły mu rytmicznie i po latynoamerykańsku i które trafiały ludziom do serc, chociaż w tekstach przeważnie była mowa o błękitnych letnich dniach, zeszłorocznych śnie- gach, sosnowych lasach, brunatnych odcieniach jesieni i innych takich tęsknotach, kompletnie nieznanych w równikowej Sasaimie,, gdzie nikt nie wątpił, że Nicolas Portulinus to dobry człowiek, i jeśli nawet wykazywał pewne dziwne cechy charakteru, przechodziło się nad nimi do