10847

Szczegóły
Tytuł 10847
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10847 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10847 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10847 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

William Horwood W STRONĘ DUNCTON Kroniki Duncton tom 02 księga 02 Przekład Anna Dobrowolska i Roman Palewicz Tytuł oryginału DUNCTON QUEST vol. 2 Wydanie angielskie: 1988 Wydanie polskie: 1995 CZĘŚĆ CZWARTA PODRÓŻE W CISZĘ ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Z POCZĄTKIEM LISTOPADA upłynęło niemal sześć kretolat od czasu, gdy Tryfan wraz z trzema dzielnymi kretami opuścił Kamień Ży wokosta, udając się w podróż na wschód, w samo serce Wola. Żywił głęboką nadzieję, iż właśnie tam odkryje sekret tajemnej wyprawy, na którą wysłał go Biały Kret, że zdobędzie wiedzę, która swym blaskiem oświeci całą kreciość... Jednakże wszelkie oczekiwania i nadzieje na łatwą i szybką przeprawę wkrótce się rozwiały. Ich pierwotny entuzjazm szybko przygasł i gdy posuwali się naprzód, ku owemu niezmierzonemu, opustoszałemu miejscu, zwanemu przez krety Wolem, ogarniała ich coraz większa rezygnacja i zniechęcenie. Uzdrowiciele określają mianem wola guzy, naroślą lub raka toczącego dolną część twarzy. Wole może mieć wiele postaci, zawsze jednak oszpeca. Dla kretów takich jak wspomniana czwórka, przywykłych do leśnych dróżek i kredowych wzgórz, gdzie ryczące sowy kryją się gdzieś w oddali, póki jakiś kret się ku nim nie zbliży, gdzie dwunogi pojawiają się rzadko lub są całkiem nieznane, przerażająco niebezpieczne, emanujące bladym, trupim światłem Wole było czymś, co zniewalało ich umysły i ciała. W tej chwili przywykały do niego bardzo powoli. Tryfan, przewidziawszy, iż taki problem może pojawić się już w pierwszych dniach podróży, wysłuchał rad Psiego Rumianka, który nigdy przedtem nie widział podobnych dróg i korytarzy, po czym roztropnie postanowił, iż będą się posuwać niezbyt pospiesznie i z zachowaniem najwyższej ostrożności. Jeśli natrafią na jakieś nieznane niebezpieczeństwo, to postarają się zgłębić jego naturę, jeśli zaś będzie to pogoń grików, to będą musieli jakoś się od niej uwolnić, ale pod żadnym pozorem nie mogą gwałtownie uciekać naprzód. W ten sposób bowiem zostaliby odkryci, a to oznaczało pewną śmierć. Tak więc Tryfan, pozostawiwszy za sobą wschód, wkrótce zboczył na północ i wybrał trakt, który leżał na samym skraju Wola, co dawało im okazję poznania jego istoty, zrozumienia jego odgłosów i pułapek. Ponadto tym sposobem cała czwórka mogła nauczyć się wędrować razem, bezszelestnie jak jeden kret. Tryfan był przekonany, iż w nadchodzących kreto-latach, jeśli będą chcieli przeżyć, wielokrotnie będą musieli porozumiewać się bez słów. I tak z czerwca zrobił się lipiec, a z lipca sierpień. Wędrowali przez twarde korytarze, podobne do tych, które dziurawiły Wole niczym jakieś rzeszoto, odkrywali nowe źródła pożywienia w miejscach, o których wcześniej nawet im się nie śniło, i uczyli się od siebie wzajemnie, ile tylko mogli. Tryfan zaznajamiał ich z historią Duncton i legendami starych kretów, umilając chwile odpoczynku opowiastkami i wspomnieniami, które i jemu kiedyś opowiedziano. Psi Rumianek przekazywał wiedzę potrzebną do wyszukiwania drogi, która - tego Tryfan był całkiem pewien - w przyszłości będzie im bardzo potrzebna. Wrzecian zarażał wszystkich ciekawością otaczającego ich świata, wskazując na to, czego kret, lub krecica, może się z niego nauczyć, Wole bowiem stanowiło dotąd dla nich wielką tajemnicę. Być może właśnie dlatego nigdy przedtem nie zbliżył się aż tak bardzo do dwunogów, niepostrzeżenie rzecz jasna, bo te nie widzą, co się dzieje na ziemi i z rzadka zauważają kreta. Ponadto nie posiadają pyszczków i nie węszą, choć samerozsiewają dość niemiłą woń. A przy tym dwunogi są niebezpieczne, albowiem są niezdarne i rozgniatają wszystko, co im wejdzie pod nogi. Poznawali także drugą tajemną dla kretów rzecz - ryczące sowy. Gdy nie spały, były dla kretów wielkim zagrożeniem, kiedy zaś spały, były jedynym znanym kretom bezdźwięcznym stworem, cichym niczym śmierć. A potem huk! Uhhu! Ohoo! Auu! I rycząca sowa budzi się ze snu. Nie przeciąga się, nie myśli o nadchodzącym dniu, jak to czyni każdy rozsądny kret, tylko ryczy i pędzi naprzód! O tak, ryczące sowy były bardzo groźne. Dwunogi wszakże, pomimo swych licznych ułomności, zdawały się doskonale rozumieć ryczące sowy. Chyba nawet były z nimi dość zaprzyjaźnione. Czy jednak nie pożerają się nawzajem od czasu do czasu? Tego Wrzecian nigdy nie był pewien. Czwartym towarzyszem ich wyprawy była Szpaczka, która przypominała im raczej o tym i owym, niż uczyła. Budziła w nich myśli o dorastaniu i beztroskim życiu, a jej dobry nastrój i młodzieńczy śmiech sprawiał, iż również na ich pyszczkach od czasu do czasu gościł uśmiech. Jej przemożna wiara w to, że wszystko będzie dobrze, dodawała im sił, dzięki którym posuwali się naprzód. Choć pogoda znacznie się pogorszyła i nadszedł październik, miesiąc, w którym każdy szanujący się kret myśli o tym, jak pogłębić korytarze i urządzić zimowe leże, grupkę Tryfana ożywiało podniecenie nowym odkryciem. Teraz kiedy już to poznali, pragnęli jak najszybciej posuwać się dalej. Biorąc Psiego Rumianka za przewodnika i słuchając wywodów Wrzeciana, odkryli, do czego służą odnalezione przez nich tunele. Niektóre, jak na przykład te mniejsze, biegnące poniżej drogi ryczących sów koło Lasu Duncton, odprowadzały wodę deszczową i choć z początku się ich bali, kiedy je rozszyfrowali i gdy wiedzieli, jaka będzie pogoda, były dla nich całkowicie bezpieczne. Inne z kolei także służyły do osuszania terenu, były jednak większe, głębsze i często wypełnione stojącą wodą. W tych korytarzach zdarzało się, że kret musiał płynąć. Poza tym musieli w nich zachować ostrożność, gdyż posługiwały się nimi również inne stworzenia, głównie nornice i szczury. Trzecią grupę stanowiły tunele najgłębsze i najbardziej paskudne. Płynęło nimi wszelakie plugastwo i nieczystości: odchody dwunogów i choroby. Każde z nich w pierwszych dniach podróży niedomagało, a właściwie poważnie chorowało. Byli dziwnie podnieceni, ciekło im z nosa, bolały ich oczy, nie mieli apetytu, a brzuszki wydawały niekontrolowane dźwięki. Wrzecian i Szpaczka doświadczyli tego najciężej. Tryfan lekko zaniemógł na jakiś czas, Psi Rumianek zaś, choć nie miał ani gorączki, ani kataru jak inni, skaleczył się w brudnej wodzie, a rana się zaogniła. Szpaczka oczyściła ją, nadgryzając jej brzegi i wyszarpując zarażone ciało. Ta metoda, choć dość brutalna, okazała się jednak skuteczna. Po tym zajściu krety wystrzegały się ran i unikały, jak je nazywały, nieczystości. Tak wielkich tuneli, jak owe kanały z plugastwem (nazywali je bruda-rzami), nigdy przedtem nie widzieli. Z początku trudno im było się w nich poruszać, gdyż przenosiły dźwięk zupełnie inaczej niż ziemno-kredowe korytarze, do jakich krety były przyzwyczajone. Niemal każdy szelest odbijał się w nich donośnym echem, a ponadto co jakiś czas rozlegały się odgłosy spadającej wody i metalu uderzającego o kamień. Z dala dochodziły pohukiwania ryczącej sowy i coś, co wydawało się być krzykiem dwunożnych. Dodatkowo wprowadzały ich w błąd jakieś dziwne prądy powietrzne. W owych większych kanałach prądy te były o wiele silniejsze niż te, które znali. Spychały ich do tyłu, prawie zrywając z nich futerka. Krzyczeli wtedy z przerażenia i każdy mógł ich usłyszeć. Poświata również była inna: wszędzie rozchodził się zimny blask, gdyż zalegające na dnie kanału nieczystości odbijały świetlne smugi dochodzące z przyległych korytarzy lub przeciskające się przez szczeliny biegnące wysoko nad krecimi głowami. Najbardziej dziwiło ich to, iż nocą to światło wcale nie gasło, tylko się zmieniało, a czasem świeciło nawet jaśniej, toteż nocą dany tunel mógł wyglądać zupełnie inaczej niż w dzień. Psi Rumianek gruntownie badał wszystkie te zjawiska, pouczając resztę towarzyszy. Polecał im w takim dziwnym tunelu znieruchomieć i posługując się łapkami, pyszczkami i ogonkami, przebadać te ściany, do których są w stanie dosięgnąć; radził najpierw wczuć się w korytarz, wywęszyć zapach, posłuchać dźwięków i właśnie je wziąć za przewodnika po rozległym, niknącym w mroku, labiryncie kanałów. Nauczył ich również, choć nie przyszło mu to łatwo, jak posługiwać się kierunkami wiatru. Szczególnie dużo czasu poświęcił na wykształcenie w nich zdolności zapamiętywania przebytej drogi, by w razie konieczności bez problemu potrafili znaleźć trasę powrotną. Krety zazwyczaj żyją w jednym miejscu i nie pamiętają, jak odnajdywać drogę w korytarzach, zwłaszcza gdy same je kopią. Psi Rumianek posiadał jednak tę niezwykłą umiejętność. Umiał robić to, co tylko z rzadka przydawało się kretom: szybko rozpoznawał nowe tunele, odnajdywał wzajemny związek pomiędzy całymi systemami podziemnych kanałów i ustalał, jak przebić się z jednego do drugiego, nie tracąc orientacji. Tego lata pozostałe krety powoli uczyły się tych wszystkich sztuk, odnajdując co bardziej znajome miejsca, punkty orientacyjne na polach i grupy drzew. Wykorzystywały je jako bazę, z której udawały się na ryzykowne wyprawy w tunele Wola, by uczyć się, jak w nich przeżyć. Pożywienia nie brakowało. I choć dżdżownice były cienkie, czerwonawe i pozbawione smaku, to było ich całe mnóstwo. Czasami udawało im się natrafić na tłustsze robaki, a wraz z rozkwitem lata na jednego czy dwa dorodne chrabąszcze, które urozmaicały ten jednostajny jadłospis. Często znajdowali pożywienie pod przewróconymi dziwacznymi przedmiotami, na które natrafiali w tunelach. Wrzecian nadawał im nazwy zaczerpnięte z pewnego średniowiecznego manuskryptu. Niegdyś miał szczęście usłyszeć, jak debatował nad nim Brevis. Księga nazywała się Podróże zakazane, a napisał ją nie znany z imienia kret, wędrujący w pobliżu Alban - dawno opuszczonego Starożytnego Systemu. Ten anonimowy podróżnik ośmielił się spenetrować go poniżej szlaków dwunogów. Opisywał przeszkody, które musiał pokonać, wykonane z takich materiałów, jakich nigdy nie widział żaden kret i jakie od tej pory znajdowano jedynie na zaoranych polach i przy drogach ryczących sów: zakończone gładkimi brzegami kawałki drewna o prostych kątach, odłamki tego, co w owym starym tekście zwano skłem, a co jest tak ostre i niebezpieczne, że sam Psi Rumianek kiedyś się tym skaleczył. Skło stanowiło także materiał, z którego były wykonane, zwykle większe od kretów i z jednej strony otwarte, krągłe przedmioty wypełnione ziemią, w której krety czasem dostrzegały pędraki, ale nie mogły się do nich dostać. Wreszcie było tam też coś, co - jak uważał Wrzecian - musiało być „tkania”: było barwne i miękkie, zwykle mokre i cuchnące. Przybierało dziwaczne kształty - raz było rozciągnięte, kiedy indziej skręcone, a czasem miało po-przyczepiane połyskujące krążki. Znajdowali również wiele metalu, twardej, ostrej, przeważnie zardzewiałej substancji, którą krety spotykały już wcześniej od czasu do czasu, choć nigdy nie tak twardą i błyszczącą jak ta w Wolu. Jednak najdziwniejsze ze wszystkiego i zupełnie im nie znane było coś, co nazwali cienką korą, a co było prawie tak cienkie jak srebrzysta kora brzozy, zazwyczaj czarne lub białe i wodoodporne, choć łatwo się rwało. Szpaczka całkiem nieźle to coś poznała, gdyż sama natknęła się na taki przedmiot. Był biały, powyginany i wiotki. Gdy tylko szturchnęła go pazurkiem, wylała się z niego woda, nieomal ją zatapiając. Z czasem cienka kora zaczęła oznaczać dla kretów wszystko, co wodoszczelne, gładkie, pozbawione zapachu i pachnące jedynie tym, co w sobie zawiera. Niekiedy znajdywali przedmioty nie większe od kreciej łapki, a kiedy indziej znów za duże, by kret mógł je w całości ogarnąć wzrokiem. Mogli jedynie zgadywać, do czego służą, i żywić nadzieję, że za jakiś czas, w miarę postępu ich podróży, przedmioty te nabiorą dla nich jakiegoś konkretnego znaczenia. Drapieżników do tej pory napotkali zaledwie kilka. Wyczuwali zapach szczurów, lecz nigdy nie musieli z nimi stanąć twarzą w twarz. Kilka razy zaledwie przebiegały im drogę łasice i gronostaje, za to często natykali się na brzegowe i wodne nornice. To samo tyczyło się lisów, lecz tym kret zawsze może łatwo uciec, głęboko się zakopując. Poza tym lisy nie gustują w krecim mięsie - potrafią raczej zamęczyć kreta, niż go zabić. Gorsze były psy, których w Wolu było całe mnóstwo, i koty, które jedynie Tryfan kiedyś widział. Te naprawdę im zagrażały. W takich przypadkach postępowali jednak bardzo roztropnie. Potrafili już zauważyć niebezpieczeństwo wystarczająco wcześnie i przyglądać mu się z daleka w oczekiwaniu na moment, w którym Tryfan uzna, że muszą dla zmylenia wroga skręcić na południe, a dopiero potem ponownie na wschód, by zacząć podróż we właściwym kierunku... Wrzecian pozostawił nam opis Tryfana w tej historycznej chwili, w której krety w końcu skierowały się w samo serce Wola. Oto on: Troszczy się o nas wszystkich. Trapi go, gdy któregoś z nas nie ma, martwi, gdy któreś’ czuje się nieswojo, podnosi na duchu, kiedy ktoś odzyskuje siły. Do tej pory pod takim czy innym pozorem trzymał nas z dala od Wola, lecz wydaje mi się, że czynił tak tylko z obawy, że jeszcze nie jesteśmy gotowi. Wszelako teraz, kiedy już jesteśmy, on i tak będzie się o nas martwił. Ostatnio jest jakiś dziwnie małomówny i skryty. Spędza czas samotnie, na powierzchni lub w jej pobliżu. Obserwuję go. Gdybym usłyszał jakiś niepokojący dźwięk lub odgłos drapieżnika, natychmiast mu przeszkodzę. W takich chwilach modlitwy i medytacji Tryfan zdaje się nie zauważać niczego. Wzdycha, kiedy się doń zbliżam, ale jest dla mnie nadzwyczaj dobry. Prosi, bym spędzał mniej czasu z nim, a więcej z innymi, gdyż czują się zagubieni i opuszczeni. Zapewniam go, że tak nie jest. Wszyscy wiemy, jak ciężko przeżył rozstanie z Lasem Duncton, wiemy, iż wciąż przeżywa tragiczną śmierć tylu kretów, że boleśnie odczuł odejście Datki i swego przyrodniego brata Żywokosta. Jedynie niezłomna wiara Szpaczki w to, że Częstokół żyje, łagodzi trochę przepełniający go smutek i pozwała ufać, że paru z tych, których pozostawiliśmy przy Kamieniu Żywokosta, pomimo wszystko udało się przeżyć. Czasem prosimy go, by nam opowiedział coś o Kamieniu, lecz mówi wtedy, że jeszcze za mało o nim wie, wymawia się, twierdząc, że jest za młody i niezbyt doświadczony... Powtarza, że nadejdzie jeszcze na to czas. Boswell przykazał mu wiele myśleć, kontemplować i tak też czyni. Jednakże, choć Tryfan twierdzi, iż jest młody, postarzał się bardzo tego lata. Jego twarz jest teraz poorana bruzdami, a oczy pełne niepokoju. Jest silniejszy, ale znacznie schudł. Zaczyna zachowywać się tak jak pozostające w bez-żennym stanie skrybokrety - z pozoru jest twardy, lecz tak naprawdę spragniony czułości. Potrzebuje jej bardziej niż inni. Tryfan jest niezwykle wrażliwy, choć nie chce się do tego przyznać. Wszyscy czworo jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Jakiś przypadkowo napotkany kret mógłby nawet pomyśleć, że wszyscy jesteśmy w sobie zakochani! Mam nadzieję, że Kamień obdaruje kiedyś Tryfana z Duncton miłością samiczki, o której marzy, choć wątpię, czy życzyłby sobie, abym się o to modlił! Cóż, ja, który dzięki Macierzance poznałem, co to miłość, pragnąłbym, aby i on jej zaznał. Miłość zbliża krety ku Ciszy. Tego jestem pewien. Jednakże czasami zdarza się, że Tryfan nadal przemawia tak, jak to zrobił w Biedołku, uzdrawiając Waligórę i Psiego Rumianka... Brevis dobrze wiedział, że jest to skrybokret, o którym długo będzie się pamiętać... W swoim słynnym opisie żywotu Tryfana Wrzecian zawarł również wiele innych celnych spostrzeżeń. Wyczuł, iż skrybę nęka smutek, że dokucza mu prześladująca go przez całe życie samotność. Dostrzegł na jego licu cień, którego, poza nim, nie były w stanie dostrzec inne krety, ponieważ widziały w Tryfanie przede wszystkim przywódcę. Skupiały się jedynie na własnych potrzebach i nie zauważały cierpień skrybokreta, który je prowadzi. Dwa dni po tym jak Wrzecian spisał i zakopał tę część swojej relacji, znaleźli się znowu niedaleko punktu, w którym po raz pierwszy dotarli do Wola. Wtedy to właśnie Tryfan orzekł, iż nadszedł już czas, by ruszyli w samo serce tego miejsca. Tunel, w którym znajdowali się, kiedy im to oznajmiał, drżał bezustannie, wstrząsany przez potężną drogę przebiegającą na wschód od ich kryjówki. Wznosiła się ona na ogromnych, szarych, tkwiących w ziemi nogach, wznoszących się wysoko w górę poza zasięg wzroku kreta. Nocą ścigały się na niej światła emanujące ostrym, przenikliwym blaskiem, tuż zaś przy jej powierzchni ciągnęła się plątanina niemożliwych do przebycia rur i ścian zalatujących szczurami, psami i odpadkami. Pomiędzy nimi szybko przemykały ciężkie dwunogi. Rozlegały się tam dziwne, powtarzające się echem i mylące dźwięki: ryki, piski, wycia i wrzaski. Jednakże tuż przy brzegu strugi, na który Psi Rumianek wkrótce natrafił i który zdawał się być najlepszym z traktów pod drogą, było cicho i spokojnie, a ściany pięły się w górę, ku niebu, które migotało w cienkiej szparce przypominającej szczeliny w tunelach młodych, niedoświadczonych kretów. Pomimo to jednak czuli się dość nieswojo, gdyż żaden kret nie lubi odkrytych tras, na których można przeoczyć czyhającego w ukryciu nieprzyjaciela, dając mu okazję, by uderzył znienacka. Tak więc szli owym traktem szybko i czujnie się rozglądając. Posuwali się stopniowo naprzód od jednego napotkanego bezpiecznego postoju do drugiego. Czasem przystawali w sterczących ze ścian rurach odprowadzających wodę, czasem - te były mniej pewne - na drewnianych półkach, spod których dochodził zapach psich tropów, innym razem na białawych, bezkształtnych kupach śmieci, po których goniły śmierdzące szczury, a także na skrawkach cienkiego metalu, wiotkiego, zardzewiałego żelastwa, przenoszącego wibracje pohukujących sów pędzących nad nimi. Z jednej kryjówki do drugiej przeskakiwali pojedynczo: jeden czekał, aż przybędzie drugi i dopiero potem prowadził go dalej. Zachowywali prawie całkowite milczenie, a jako że dobrze się już rozumieli, posuwali się płynnie, osłaniając siebie nawzajem, wsłuchując się w dźwięki i wyczuwając możliwe zagrożenia. Prześlizgiwali się tam, gdzie trudno ich było zauważyć - w cieniu i wzdłuż ciemnych powierzchni. Nad przysłaniającą widok ścianą, na prawo od siebie, krety czuły zapach płynącej kanałem na wschód mrocznej i głębokiej wody, niosącej podły odór dwunogów. Był to brudarz. Ponad nimi sterczały wysokie, betonowe filary drogi, nad którą jakieś dziwne wiatry unosiły brudne, poszarpane papierzyska i strzępy cienkiej kory. Gnały je za załomy i ciskały na stosy w co bardziej osłoniętych miejscach. Wędrowcy nie zważali na to i pośpiesznie i zdecydowanie postępowali dalej, dopóki nie pozostawili za sobą najpierw jednej drogi, a potem drugiej i trzeciej. Wreszcie dotarli do tuneli porośniętych namiastką trawy i upstrzonych kałużami paskudztwa. Wraz z nadejściem zmierzchu rozległ się ryk sów, poczuli dochodzące zewsząd wstrząsy, a w górze pojawiły się przedziwne i oślepiające światła. - Dwunóg! Ostrzeżenie Psiego Rumianka błyskawicznie przebiegło szereg i każdy z kretów zamarł w bezruchu. Chwilę później tuż obok przewalił się wysoki, nieregularny dźwięk dwunoga. Ziemia była zbyt twarda, by przenosić drgania, lecz wędrowcy poczuli słodkawy, mdły zapach. To im w zupełności wystarczyło. Wielka szarawa rzecz, dużo większa od kreta, spadła na wilgotny kurz tuż obok Szpaczki, która - gdy tylko dwunóg odszedł - aż sapnęła z wrażenia. — To łapa - rzekł Wrzecian. — Nie widział nas - odrzekła Szpaczka. — Nie. Ślepy, głupiec - przytaknął jej z niezwykłą zajadłością Wrzecian. Przez ostatnie dwa tygodnie przebywał dostatecznie blisko dwunogów, by przekonać się, że muszą być ślepi, albowiem czasem okrywała go jedynie cieniutka warstewka runa, oni zaś spokojnie przechodzili obok. Psi Rumianek wyrażał się o nich jeszcze bardziej pogardliwie. Mówił, iż są za wysocy, by spoglądać tak nisko. Zupełnie odwrotnie niż koty, a szczególnie te z Wola, które potrafiły przejrzeć kamień na wylot, koty, przed którymi kret nie miał właściwie szans umknąć, chyba że zdążył wykopać tunel zbyt głęboki i za wąski dla kociej łapy, taki, by nie mogły w nim go dosięgnąć kocie pazury. Ze szczurami i łasicami rzecz przedstawiała się jeszcze inaczej. Gdy dwunóg odszedł, Tryfan powiedział: — Cóż, jesteśmy w Wolu. Każdy spędzony tutaj dzień jest dniem pełnym niebezpieczeństw. Tak więc nadal będziemy iść szybko, utrzymując ciała i umysły w ciągłym pogotowiu. — Czego szukamy? - zapytał Psi Rumianek. — Dokąd zmierzamy? - dodała Szpaczka. — Szukamy kretów lub choćby ich śladów. Wierzę, iż je znajdziemy. Dotarliśmy tutaj bez większych przeszkód, choć przyznaję, że wykazaliśmy wiele sprytu i odwagi. Inni mogli w przeszłości uczynić to samo. Pytanie jednak, jak daleko doszli, czy jeszcze żyją oraz czy posiadają jakieś cenne dla nas informacje. Co się tyczy... ale, nie. Wierzę, że Kamień będzie nas prowadził, choć go w sobie nie czuję, jako że Wole jest zbyt skomplikowane, by kret bez trudu wyczuł dobroczynne działanie Kamienia. Ufam jednak, że znajdziemy wsparcie, gdyż jest On wszędzie, a więc także i w Wolu. Tam zaś, gdzie jest On, będą i krety, których szukamy. Każdy z nas musi zdobyć się na spokój i milczenie. — Kamień tutaj? - szepnął Wrzecian, gdy tunelem, w którym się właśnie ukryli, wstrząsnęła rycząca sowa. — Tutaj - powtórzył Tryfan. Wówczas ruszyli dalej. Zbili się w zwartą, ciasną grupkę i tak jak to czynili dotąd, trzymali się miejsc ukrytych i zacienionych, unikając otwartej przestrzeni. Czasami gdzieś z góry pikowały w ich stronę mewy, a kiedyś wywęszyli lisa. Od czasu do czasu napotykali na kępę zielonej, lecz zawsze zanieczyszczonej psim łajnem trawy. Innym razem natknęli się na drzewo, jednak jego naziemne korzenie zalatywały dwunogami, więc je ominęli. Szli czterogodzinnymi etapami, tak szybko, jak tylko potrafili, odpoczywając w miejscach wyznaczonych przez Tryfana. Utrzymywali jednak dobre tempo. Psi Rumianek rozpoznawał drogę. Przeważnie udawało im się iść na wschód, jedynie raz musieli skręcić na południe, wybrawszy betonowy tunel, który ich przewodnik sobie upodobał. Wędrowali w nocy i za dnia. Cztery godziny marszu, parę godzin przerwy, dalej i dalej, świadomi tego, że z każdym krokiem Wole osacza ich coraz bardziej. Znany wiejski krajobraz znikał w oddali. Czuli się tak, jakby ich rzucono na głęboką wodę, jakby płynęli nie wiadomo dokąd i jakby nigdy więcej nie mieli wyjść na stały ląd. W piątym dniu owej tułaczki, wczesnym popołudniem, kiedy już prawie zwątpili, że kiedykolwiek natrafią na kreta, po raz pierwszy ujrzeli szczątki korytarzy. Nic wielkiego: powierzchniowy ślad tunelu, zakończony kopcem w miejscu, gdzie kret się zagłębił. Te resztki były stare i opuszczone - zniszczone przez nornice i rozgrzebane przez psy, niemniej był to pierwszy namacalny znak, który zapowiadał, iż być może ich poszukiwania nie okażą się nadaremne. Psi Rumianek rwał się naprzód, lecz Tryfan powiedział: - Wykopiemy tu tymczasowe nory i odpoczniemy. Możliwe, że już jutro ich odnajdziemy... Przeszył ich dreszcz emocji. Zdawało się, iż ich Wyprawa w końcu przyniesie efekty. Godzinę później, gdy zapadał zmierzch, Tryfan zapytał, gdzie jest Psi Rumianek. Nadchodzący mrok oznaczał, iż betonowe, zrujnowane pustkowie, w którym się znajdowali, rozbłyśnie strzelającym w niebo żółtym światłem, oświetlającym ostre krawędzie i załamania kreciej kryjówki. Niebo jednak wciąż było jasne, o ile w ogóle jaskrawy fiolet Woli można uważać za kolor zalanego dziennym blaskiem nieba. — Robi rozpoznanie - odrzekła Szpaczka. - Poszedł sprawdzić, co tu można znaleźć. — Cóż, szkoda, że trochę nie poczekał - mruknął Tryfan. - To nieprzyjazny teren. Gdy tylko Tryfan wypowiedział owe słowa, usłyszeli dochodzący z rozciągającej się przed nimi czerni wieczoru chrobot, potem odgłos szybko człapiących łapek, wreszcie zaś głos samego Psiego Rumianka. - Chodź! - mówił do kogoś za sobą. - No chodź, trwożliwy, nieśmiały, bojaźliwy i nieufny Panie. Chodź i poznaj przyjaciół pokornego kreta! Kimkolwiek był ów jegomość, który miał nadejść, czynił to niezmiernie powoli i niechętnie, albowiem Psi Rumianek zbliżał się do nich tyłem, najwyraźniej usilnie nakłaniając owo stworzenie, by do nich podeszło... Nagle za zdziwieniem ujrzeli postępującego za nim z wahaniem chudego, żylastego kreta. — Cóż... - zaczął Tryfan. — Czyż nie jestem najmądrzejszy, najinteligentniejszy, najwspanialszy? - spytał Psi Rumianek, zbliżając się szybko i nadstawiając grzbiet do poklepania. - To ten zacny kret mnie odnalazł! - oświadczył. Przybysz wpatrzył się w nich uważnie. - Wżdyżeś Olśnion i Uwielbion - powiedział dość głośno, jakby byli głusi. Spojrzeli po sobie pytająco. Wżdyżeś... - powtórzył jeszcze głośniej. Nic innego nie mówi - wyjaśnił Psi Rumianek. Wżdyżeś Olśnion i Uwielbion! - krzyknął kret, spozierając wyczekująco na każdego z nich z osobna. I wtedy gdzieś w zakamarkach pamięci Tryfana odżyło jakieś odległe wspomnienie. To samo przytrafiło się Wrzecianowi. Obydwaj bezwiednie wysunęli się na czoło, jakby czując, iż należy coś odpowiedzieć, nie bardzo jednak wiedząc co. — Wżdyżeś! - powtórzył kret. Wrzeszczał tak głośno, że z wysiłku aż podskoczył w górę. — On mówi... mówi... — On mówi „Zawżdyś Natchnion i Uświęcon” - rzekł Tryfan, szepcząc słowa rozpoczynające powitanie skrybokreta, słowa, które ostatnio wypowiadał, gdy spotkał Brevisa w Koźlandii. — Tak - przytaknął Wrzecian i nagle trudy minionego dnia ustąpiły miejsca ogólnemu podnieceniu. - On po prostu uroczyście nas wita. Kret przybliżył się. — Wżdyżeś... - powtórzył raz jeszcze. — Tak... - westchnął Tryfan. - Och, tak. Zawżdyś Natchnion i Uświęcon... - wyrecytował tubalnym głosem, ponieważ wymawiał starożytną odpowiedź, którą, jak sądził, znają jedynie skrybokrety. Kret jednak najwyraźniej zdawał się jej nie rozumieć i jedynie znowu powtórzył: - Wżdyżeś... - Zawżdyś... Wżdyżeś Olśnion i Uwielbion! - zawołał Wrzecian, przekręcając właściwą odpowiedź. Wtedy kret odetchnął, popatrzył uważnie na każdego z osobna, po czym powiedział: — Chodźcie za mną! — Idziemy - zdecydował Tryfan. Kret energicznie i bez słowa wyprowadził ich na zewnątrz i powiódł przez odsłonięty zagajnik. Spojrzał pogardliwie na parę czarnogłowych, piskliwych mew krążących nad ich głowami po świetlistociemnym niebie, aż wreszcie, obrawszy drogę przez zupełnie nagi i pozbawiony kryjówek teren, po dobrej półgodzinie dotarli do tuneli, jakich nigdy przedtem jeszcze nie widzieli. ŚMIECI! - przerwał w końcu milczenie Wrzecian. - Dwunogi i ryczące sowy to śmieci! Oto czym są...! Korytarze czasami tylko biegły w ziemi. Przeważnie wzniesiono je ze wszystkich tych dziwnych rzeczy, które krety odkrywały przez całe przeszłe lato i jesień, tyle że zgniecionych i spłaszczonych, przemieszanych i zepchniętych na kupę. Tak więc ściany pokrywało na przemian szkło, cienka kora, długie drewniane belki służące za zadziwiająco silne umocnienia oraz przerdzewiałe żelastwo. W tunelach tych dźwięk rozchodził się w przedziwny, głośny i wibrujący sposób. Krety popatrzyły na Wrzeciana, a ten uśmiechnął się w sposób, który pojawia się na krecich pyszczkach, gdy uda im się rozwiązać zadanie, do jakiego inni dopiero się zabierają. - Zastanawiałem się, dlaczego w tych korytarzach jest tak wiele różnych rzeczy, i pomyślałem najpierw, iż stworzenia, do których należą te tunele, z jakichś przyczyn je zbierają. Teraz sądzę jednak, że wcale nie: wszystko to zostało tu wyrzucone przez dwunogi. Oto, co tu mamy: miejsce, które kret mógłby nazwać wszechśmietniskiem. Śmieci. Krótko mówiąc, to, co kret wyrzuciłby z leży wraz z nadejściem wiosny. Zatrzymali się na chwilę, prowadzący ich kret podszedł zaś kawałek dalej, po czym odwrócił się i zawołał, przekrzykując osaczający ich hałas: - Chodźcie, poznajcie Bulwę. Ruszyli dalej, obeszli naroże i oto w wysokiej, sklepionej komnacie, wyłożonej kanciastą, metalową siatką, ujrzeli tłustego i całkiem mokrego kreta. Gdy przybyli, miał pełny pyszczek. Prawy pazur tkwił w leżącej tuż przed nim na ziemi strawie, którą właśnie spożywał. Wyglądała niczym jajowate, pomarańczowe chrabąszcze bez nóg, powleczone gęstym pomarańczowym sokiem i pachnące słodyczą. Spojrzał na nich świńskimi oczkami i szeroko się uśmiechnął, ukazując zęby, pomarańczowe od tego czegoś, co pochłaniał. — Wżdyżeś Olśnion i Uwielbion! - krzyknął przyjaźnie, opluwając kuleczkami pomarańczowego paskudztwa futerka Wrzeciana i Tryfana. — Wżdyżeś - odrzekł Tryfan, gdy tymczasem Wrzecian szybko doprowadzał swoją sierść do porządku. — Witamy! A niech to! Nie widzieliśmy obcych kretów od... Od kiedy Murr? - zagadnął zabiedzonego kreta, który ich tu przyprowadził. — Było to tak dawno, że jest to właściwie bez znaczenia, lecz nie aż tak dawno, bym o tym zapomniał! Przybyli zachodnim ruromostem. - Oba krety zaczęły coś sobie wyjaśniać pełnym zadziwienia półgłosem i Tryfan domyślił się, że mówią o dziwnym przejściu ponad wodą, które tego ranka odnalazł Psi Rumianek. Doszedł do wniosku, iż Murr musiał ich obserwować już od dobrych kilku godzin. I dali radę? Niech mnie Kamień! - zaklął kret, popatrzywszy na przybyłych z nieskrywanym podziwem. - No, cóż. Zwą mnie Bulwą, a Murra już poznaliście... Ich głosy były straszliwie donośne! Tryfan spojrzał na swoich towarzyszy. Może też zaczęlibyśmy tak głośno mówić, gdyby wciąż otaczał nas tumult i zgiełk, pomyślał. Zaraz potem przedstawił siebie i resztę kretów, jednego po drugim, wyjaśnił coś niecoś, jakby od niechcenia wspomniał o grikach i wytłumaczył, po co przybyli. Gdy wyjawiał jedynie część prawdy, zawsze czuł się nieswojo. Postanowił jednak, przynajmniej na początku, uważać na to, co mówi. Zgodnie z jego wiedzą napotkane krety mogły śmiało należeć do Słowa... - Grikowie? Słyszeliśmy o nich, a jakże! - rzekł Bulwa. - Z tego co wiemy, są niczym wrzód toczący zadek. Bezkamienni, czy tak? Tryfan i jego kompani odetchnęli z ulgą i potakująco skinęli pyszczkami. — Tu jesteście całkiem bezpieczni. Nie dostaną się tu bez pomocy, a tej na pewno nie otrzymają. Brak im waszej wytrwałości i uporu. Co do nas zaś... Nie udajemy się na zachód. Poza Wolem jest niebezpiecznie. Grasują tam grikowie, zarazy i pożogi. — Skąd o tym wiecie, skoro nie opuszczacie Wola? - roztropnie spytał Wrzecian. — Kochasiu! To prawda, że trzeba być stukniętym, aby tutaj przyjść, ale nie tylko wam się to udało. Szczególnie od czasu gdy zaczęły się kłopoty. Są łatwiejsze drogi od tej, którą obraliście. Gdy jutro sobie pójdziecie, obecny tu Murr wam je pokaże. Ja sam, podobnie jak i inne okoliczne krety, nie za wiele podróżuję. - Poklepał się po wydatnym brzuszku i wyszczerzył zęby. — My nieee... Uh... my nie zamierzamy odchodzić stąd jutro - odpowiedział Tryfan. - A przynajmniej nie zawrócimy na zachód. Ruszymy dalej. — Znowu. No, proszę! Murr, a nie mówiłem ci, że nieraz jeszcze przyjdzie nam się zająć następnymi nieustraszonymi poszukiwaczami. Z rezygnacją wzniósł oczy ku górze, sięgnął po jedzenie, a następnie głośno czknął, wydając z siebie niemiłą woń. Znów poklepał się po brzuchu, jakby chcąc przybrać wygodniejszą pozę i czknął ponownie. Tym razem jednak ciszej i ładodniej co zabrzmiało niczym echo. Wreszcie gdy poczuł się już całkiem dobrze, a Wrzecian, nie gustujący w takim zachowaniu, nieśmiało odsunął się na bok, Bulwa rzekł: — Wystarczy... wystarczy... Szukacie samego serca Wola. Ufacie, iż znajdziecie tam krety, które zaprowadzą was do pewnych miejsc. — Sporo wiesz - przyznał z uznaniem Tryfan. — Znam wszystkich zboczeńców, koleżko - odpowiedział Bulwa. Odepchnął łapę Murra od niedojedzonych resztek i burknął: - Jeszcze nie skończyłem. - Skubnął od niechcenia trochę strawy, jakby tylko po to, by dowieść, iż ma prawo zjeść tyle, ile tylko zapragnie. Wreszcie odwrócił pyszczek i wielkodusznie skinął łapą, przyzwalając, by Murr wyjadł jedzenie do końca, po czym dodał: - Jednego jestem pewien: bez względu na to, czego szukacie i tak tego nie znajdziecie. Sami zginiecie i jeszcze przyczynicie się do śmierci tych kretów. Dzięki temu żaden kret nie zmądrzeje ani na jotę. To strata kreciego czasu. — Próbowałeś tam dotrzeć? - zagadnął go Tryfan z ciekawością. — Ja? Coś ty! Narażam się na niebezpieczeństwo jedynie wtedy, gdy muszę zdobyć pożywienie, ale tutaj, rozejrzyj się tylko... Tylko głupiec by go nie znalazł. To nadzwyczaj ciekawe miejsce dla kreta kochającego jadło. — Czy to tutaj dwunogi z Wola znoszą swoje śmieci? - spytał Wrzecian. — Mądrze powiedziane! Bardzo mądrze! Długo myślałem, nim sam na to wpadłem. Ale nie! To nie tak! To tylko jedno z tuzina takich miejsc, setek, a może i tysięcy, co oznacza, iż jest ich sakramencko wiele. Dlatego też nigdy nie znajdziecie samego serca Wola. Ono nie istnieje. Macie przed sobą kreta, który niegdyś był chudy. Kret, któremu się przyglądacie, postanowił kiedyś zaryzykować i podobnie jak wy wyruszył ku sercu Wola. Przybył tutaj, zaczął jeść i nie przestał do tej pory. Nie poszedł dalej, albowiem odnalazł szczęście. — Tłusty i otyły Panie, krecie obfitości. Psi Rumianek, kret wielkiej szlachetności, ale i kret ciekawy, zada ci pytanie, dobrze? Na te słowa oczka Bulwy prawie że wyskoczyły z orbit. Uniósł łapę, odwrócił się do Tryfana i zapytał: - Czego on chce? Tryfan uśmiechnął się szeroko i wzruszył ramionami. — Pękaty włóczęgo - ciągnął Psi Rumianek. Podszedł do Bulwy i popatrzył mu prosto w oczy. - Czy próbowałeś udać się na wschód? — Nie - odpowiedział Bulwa - ale znam kreta, który próbował. — Wspaniałego Murra? - zapytał Psi Rumianek, posyłając chudzielcowi cudowny i ujmujący uśmiech. — - Przestań! - mruknął Murr. - Jeśli nie trzeba, nigdy tam nie chodzę. Na wschodzie zdarzają się okropne rzeczy. A więc, brzuchaty i opuchły Bulwo, kimże jest ów kret, który zapuszcza się na wschód? Przychodzi tu, by się trochę pożywić, a potem znowu odchodzi. Bulwa ziewnął. Rozmowa go męczyła. Przewracał oczkami we wszystkie strony, tak jakby jego umysł z trudem skupiał się na rozmowie, pochłonięty przede wszystkim jedynym naprawdę interesującym go tematem - jedzeniem. — No więc, nadobny Bulwo? - wypytywał Psi Rumianek, najwyraźniej świetnie się bawiąc. Szpaczka zaczęła chichotać, bo Bulwa zdawał się być oczarowany. Urzekły go słowa Psiego Rumianka. Powtarzał niektóre z nich, mamrocząc do siebie pod nosem, gdy tymczasem sen przymknął mu nieco powieki. — Opasły... nadobny... i co tam jeszcze? — Pękaty - powtórzył Psi Rumianek. — Mmm - wymruczał Bulwa, znów się klepiąc i uśmiechając. - Tak, pękaty. — A zatem, głodny Panie? - Psi Rumianek nie dawał mu spokoju. — Nie mów, iż cię nie ostrzegałem... Parę mil stąd znajduje się pewien kret... Mówię mil... który zapuścił się w Wole dalej niż ktokolwiek ze znanych mi kretów i czekał wciąż, by przekazać komuś swoją opowieść. Tego biednego wariatuńcia zwą Jarząb. - Czemu... - zaczął Wrzecian. Bulwa niecierpliwie machnął łapą. — Spytajcie jego. On wam z przyjemnością wszystko opowie. Będzie was przestrzegał przed dalszą wędrówką, ale z tego co widzę, nie słuchacie dobrych rad innych kretów. Mogę wam jedynie zaproponować, byście poszli i pogawędzili z nim trochę. Życzę wam szczęścia. Do widzenia. I żebyście potem nie mówili, że was nie przestrzegałem. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zaczekamy do świtu - rzekł Tryfan. — Nie. Jeżeli idziecie na wschód, to nie. Możecie tu poczekać, ale to bardzo ryzykowne. Rankiem psy zjedzą was żywcem. Teraz irh nie spotkacie. Pojawiają się o wschodzie słońca. Są wstrętne. Murr, poprowadź ich! — Ale., ja nigdy nie chadzam na wschód. Nienawidzę tego! — Murr! - warknął Bulwa. — No, już dobrze. Żałuję, że się w ogóle na was natknąłem. Zaprowadzę was tam. — — A oto moje rady - mruknął Bulwa, gdy opuszczali komnatę. - Po pierwsze: uważajcie na koty. Wbijajcie im pazury w nos i czmychajcie w korytarz. One, w przeciwieństwie do psów, nie zjadają jednym kłapnięciem pyska. Po drugie: Jarząb popłacze się, ale nie zważajcie na jego łzy. Koniecznie powiedzcie, że się spieszycie, bo w innym wypadku będziecie go słuchać aż do Najdłuższej Nocy. — Dłużej - westchnął Murr. — Po trzecie: jeśli odnajdziecie coś wartego uwagi i przeżyjecie, z radością wysłucham waszej opowieści. To zaiste niezmiernie ciekawe. — Gdzie będzie cię można znaleźć? - grzecznie zagadnął go Tryfan. — Nigdzie się nie wybieram - odpowiedział Bulwa. DROGA DO MIEJSCA, w którym mieli spotkać Jarząba, zajęła im całą noc. Z pewnością dotarliby tam szybciej, gdyby Psi Rumianek od czasu do czasu nie zatrzymywał się, by sprawdzić, w jakim idą kierunku. Trasa wiodła bowiem przez zagmatwane korytarze i trakty naziemne, Psi Rumianek zaś lubił takie rzeczy zapamiętywać. Tak więc, zanim dotarli do celu, zaczęło świtać, nadal jednak żaden kret się nie pojawił. — Przyjdzie - oświadczył Murr, niepewnie rozglądając się dookoła. Po chwili nerwowo poklepał Psiego Rumianka po ramieniu i powiedział: - Do zobaczenia, bracie! — Bracie? - powtórzył uradowany Psi Rumianek. - Prześmieszne, bardzo zabawne, a Psi Rumianek to ceni! Odpowiada ci: „Do zobaczenia, kamracie!” - I głupawo roześmiał się sam do siebie, jako że Murr zdążył się nieco oddalić. — Przymknij się, Rumianku - burknął Tryfan. Był zmęczony, a więc i skory do gniewu. Nadszedł świt, a wraz z nim pojawiły się psy. Szczekające, wyjące, cuchnące, węszące i ciągnące za sobą dwunogi. Wszędzie wokół była trawa i beton. Bliżej i dalej wznosiły się wielkie, wysokie murowane ściany. Jednakże grupa Tryfana była dobrze ukryta. Zaszyli się w korytarzach, w pobliżu których, w wykopanym w ziemi, szerokim i brudnym kanale, płynął strumień zmierzający ku północnym krańcom trawnika, znikający pod potężnym łukiem, aż w końcu z zastraszającym hukiem ginący w ciemnościach. Dzień wlókł się ospale. Psy i dwunogi odeszły, a w górze tłukły się jedynie niewidoczne ryczące sowy. Nagle usłyszeli jakieś sapnięcie, wstrząs i niedaleko miejsca, które obrali na odpoczynek, z pęknięcia w ścianie wyjrzał jakiś kret. Szedł prosto na nich. Ciężko sapiąc, wpadł w ich korytarz i zlustrował ich wzrokiem. Witam wędrowców... wszystkich i każdego z osobna. Jarząb to ja. A wy? Przedstawiali się kolejno, on zaś w tym czasie mruczał pod nosem: - Dobrze!... Tak!... Cóż więc!... Wspaniale! Choć miał młody głos i bystre oczy, był starym, pomarszczonym i siwym kretem. Widać było, iż podobnie jak Bulwa, nie stroni od jedzenia, ale nie był otyły, a raczej niezgrabny. Od razu usadowił się blisko wejścia do nory, skąd mógł obserwować sklepienie, pod którym znikał strumień. Często spoglądał w tę stronę, tak jakby lada chwila spodziewał się mającego stamtąd nadejść kreta. Poświęcał tej czynności tak wiele uwagi, iż Tryfan, nim rozpoczął rozmowę, zapytał go, czy na kogoś czeka. — Tak... już zaraz... za minutkę, za minutę. - Jarząb zasępił się i spochmurniał. - Tak, w każdej chwili mogą nadejść. Chociaż raczej powinienem powiedzieć, że wydaje mi się, iż przyjdą. — Kto? - zagadnął Wrzecian. — Krety, które ongiś znałem - wyjaśnił mu Jarząb. To „ongiś” zabrzmiało tak, jakby mówił o czymś, co wydarzyło się bardzo, bardzo dawno temu. — Dokąd one poszły? - spytał Tryfan. — Tam, gdzie niegdyś i ja się udałem - odrzekł Jarząb. - O tak! Niegdyś. Przed wielu, wielu laty. Jego głos przepełniała tęsknota i straszliwy smutek, albowiem większość swego życia zmarnował pod sklepionym łukiem, a teraz oczekiwał, iż ten obdaruje go czymś w zamian. — Jak oni się zwali? - spytała łagodnie Szpaczka, podchodząc nieco bliżej. Na chwilkę odwrócił ku niej zaciekawiony wzrok, spoglądając na nią tak, jakby tylko ta jedna krecica wśród wszystkich obecnych zrozumiała to, co miał do powiedzenia. — Leszczyna była moją siostrą, Wrzosiec przyjacielem. Mam wam opowiedzieć? Tym razem jego głos brzmiał niepewnie i cicho, jakby nie dowierzał, że mu przytakną. Ponownie spojrzał na łukowate sklepienie. Tryfan, pomny rad Bulwy, popatrzył w skupieniu na swych towarzyszy. W ich oczach ujrzał współczucie dla staruszka, życzliwość i zainteresowanie. Nie wyczuł w nich nawet cienia zniecierpliwienia czy wyższości. Zobaczył krety, które nauczył wiary i poważania, krety, które nauczył miłości. Wiedział, iż nigdzie nie znalazłby innych trzech, z którymi chętniej i śmielej wyruszyłby w tę podróż w głąb Wola, przemierzając biegnący pod łukowatym sklepieniem korytarz, w który Jarząb tak tęsknie się wpatrywał. — Sądzę, iż wszyscy chcielibyśmy cię posłuchać - odpowiedział z uśmiechem. — Naprawdę? - spytał nieco zdziwiony Jarząb. — Prosimy... - zaczęła Szpaczka. — Tęskny Panie - przerwał jej Psi Rumianek. - Będę zaszczycony, mogąc cię wysłuchać. — Jestem pewien, iż nam wszystkim spodoba się twoja opowieść - dodał Wrzecian. — A więc dobrze! - zgodził się Jarząb. - Spełnię waszą prośbę. - Usadowił się wygodnie, przestał nieustannie obserwować sklepione wejście i zaczął opowieść o tym, jak pewnego razu przybył w to miejsce, spędził tu dzień i już tu pozostał. I zostanie tu, dopóki nie nadejdzie upragniona chwila - a wiedział, że w końcu nadejdzie! - gdy krety, na które czeka, powrócą z Wola. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI NADAL KRÓLOWAŁ ten sanrmokry i wietrzny miesiąc listopad, w którym krety nerwowo szukają schronienia, niemal już tracąc nadzieję na odmianę paskudnej pogody. Tryfan wraz ze swymi kretami odważył się wreszcie wejść w najbardziej niebezpieczną część Wola, Olcha zaś i Piaskownica zbliżali się do kresu swej podróży ku przerażającemu Siabod. Wiedzieli o nim niewiele. Właściwie jedynie to, co przekazał im Tryfan, który znał je z opowiadań rodziców, oraz inne krety napotkane już przy końcu wędrówki. Używając zmyślonych imion, szczęśliwie szli naprzód, zachowując niezłe tempo. To, że byli grikami, przynosiło im pewną korzyść, większość bowiem systemów, które mijali, była kontrolowana przez krety Słowa, więc straże przeważnie sprzyjały i ufały osobnikom swego własnego gatunku. Wszystkim było wiadomo, iż od wielu miesięcy planowano ostateczny szturm na Siabod i choć główne siły wyruszyły już wcześniej, Olcha i piaskownica potrafili przekonać krecich strażników, iż wypełniają tajną misję, a także że posiadają nadzwyczajne umiejętności, które mogą tam się przydać. Mówili im, że zostali wysłani z Koźlandii, by pokazać, co potrafią - Tak więc podczas swojej wędrówki ku miejscu przeznaczenia bez trudu wszędzie znajdowali wsparcie. Zaledwie kilka radczyń coś podejrzewało, a paru grików nie przyszło im z pomocą, ale cała podróż na ogół przebiegała pomyślnie. Cieszyli się z tego, bo choć jesień powoli ustępowała już miejsca zimie, śnieg jeszcze nie spadł i mogli bez przeszkód podążać do celu. Wiedzieli, że powinni dotrzeć do Siabod, zanim lód skuje ziemię i śnieg przysypie wszystko, a wraz z nadejściem grudnia rozszaleją się śnieżyce i zamiecie. - Dojdziemy tam przed nastaniem Najdłuższej Nocy i dostaniemy kwatery wygodne niczym letnie leża - przez cały czas wesoło powtarzał Olcha. Piaskownica nie był tego taki pewien. Nie był też tak wytrwały jak jego towarzysz. Należał do tych licznych kretów, które, gdy nimi dowodzono, potrafią dokonać cudów, bez przewodnictwa zaś nie stać ich na nic. Trudno dziś orzec, czy w zakamarkach umysłu Olchy tkwiły już wtedy plany bitew i kampanii, które pewnego dnia miał przedsięwziąć i poprowadzić, stając się jednym z największych, o ile nie największym, krecim dowódcą swoich czasów. Niektórzy uparcie twierdzą, iż rozmyślnie wyruszył na wyprawę do Siabod, chcąc w ten sposób zgromadzić informacje o stanie kreciości, informacje, które później tak bardzo mu się przydały. Jakkolwiek by było, podczas tej długiej podróży faktycznie dość dobrze poznał kreciość, a szczególnie pewne systemy, którymi później posłużył się ku chwale kretów Kamienia. Póki co, przekonał się, jak potężne są w rzeczywistości obwarowania grików i stwierdził, że Tryfan uczynił bardzo mądrze, wycofując się, aby w rozproszeniu doczekać takich czasów, w których okoliczności zaczną sprzyjać wyznawcom Kamienia i na powrót wyłonią się oni z mroku. Kolejne systemy Słowa, które mijał Olcha czy to w pobliżu, czy też przez nie przechodząc, były dobrze zorganizowane, posiadały silną i zdolną do walki starszyznę, posłuszną młodzież, lecz nie było w nich najmniejszych pozostałości po wierze w Kamień. Tak jakby ją całkowicie odrzuciły. Zamieszkujące je krety czyniły bowiem dokładnie to, co polecili im side-em. Przeklinały Kamień za lata zarazy, Wilczą Jagodę zaś i grików uważały za swych zbawców, a co najgorsze i najbardziej przerażające, brały okres Mieszania, rzezi i wygnań za czas potrzebny do tego, by przy pomocy zbawiennej Pokuty Słowa odeprzeć zło tkwiące w tolerancyjnych poglądach i wierzeniach wyznawców Kamienia. Od czasu do czasu zarówno Olchę, jak i Piaskownicę dochodziły wieści o upadku Duncton czy opowiastki o tchórzostwie i zdradzie zamieszkujących go kretów. Ponieważ jednak obydwaj wiedzieli, iż są one nieprawdziwe, puszczali mimo uszu także o wiele straszliwsze historie, które tu i ówdzie słyszeli. Mówiono bowiem, iż Tryfan zdradził swych towarzyszy i że został pojmany. Wśród kretów słabszej wiary owe fałszywe pogłoski siały zniechęcenie i wrogość. Olchę wszakże jedynie utwierdzały w przekonaniu, iż trzeba nawiązać kontakt z innymi kretami Kamienia i zorganizować zbrojny opór. Podczas swojej wędrówki Olcha i Piaskownica nie tylko przyglądali się różnym systemom. Przy okazji poznawali, czym była kreciość, nim zanikła wiara w Kamień, albowiem sami pochodzili z systemów Słowa, nie znali ani rytuałów, ani tradycji kretów Kamienia, więc ich wiara opierała się jedynie na instynktach. Byli niezwykle dociekliwi i ciekawi. Właśnie z tej przyczyny w drodze do Siabod zaczęli tu i ówdzie zbaczać z obranego szlaku, by spenetrować miejsca, które niegdyś łączyła z Kamieniem silna więź i w których - jak twierdził Tryfan - musiały wciąż stać Kamienie. Ponadto mieli nadzieję odnaleźć w nich paru jego dzielnych wyznawców, byli bowiem mocno przekonani, iż owe krety, o ile w ogóle istnieją, w przyszłych kretolatach