William Horwood W STRONĘ DUNCTON Kroniki Duncton tom 02 księga 02 Przekład Anna Dobrowolska i Roman Palewicz Tytuł oryginału DUNCTON QUEST vol. 2 Wydanie angielskie: 1988 Wydanie polskie: 1995 CZĘŚĆ CZWARTA PODRÓŻE W CISZĘ ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Z POCZĄTKIEM LISTOPADA upłynęło niemal sześć kretolat od czasu, gdy Tryfan wraz z trzema dzielnymi kretami opuścił Kamień Ży wokosta, udając się w podróż na wschód, w samo serce Wola. Żywił głęboką nadzieję, iż właśnie tam odkryje sekret tajemnej wyprawy, na którą wysłał go Biały Kret, że zdobędzie wiedzę, która swym blaskiem oświeci całą kreciość... Jednakże wszelkie oczekiwania i nadzieje na łatwą i szybką przeprawę wkrótce się rozwiały. Ich pierwotny entuzjazm szybko przygasł i gdy posuwali się naprzód, ku owemu niezmierzonemu, opustoszałemu miejscu, zwanemu przez krety Wolem, ogarniała ich coraz większa rezygnacja i zniechęcenie. Uzdrowiciele określają mianem wola guzy, naroślą lub raka toczącego dolną część twarzy. Wole może mieć wiele postaci, zawsze jednak oszpeca. Dla kretów takich jak wspomniana czwórka, przywykłych do leśnych dróżek i kredowych wzgórz, gdzie ryczące sowy kryją się gdzieś w oddali, póki jakiś kret się ku nim nie zbliży, gdzie dwunogi pojawiają się rzadko lub są całkiem nieznane, przerażająco niebezpieczne, emanujące bladym, trupim światłem Wole było czymś, co zniewalało ich umysły i ciała. W tej chwili przywykały do niego bardzo powoli. Tryfan, przewidziawszy, iż taki problem może pojawić się już w pierwszych dniach podróży, wysłuchał rad Psiego Rumianka, który nigdy przedtem nie widział podobnych dróg i korytarzy, po czym roztropnie postanowił, iż będą się posuwać niezbyt pospiesznie i z zachowaniem najwyższej ostrożności. Jeśli natrafią na jakieś nieznane niebezpieczeństwo, to postarają się zgłębić jego naturę, jeśli zaś będzie to pogoń grików, to będą musieli jakoś się od niej uwolnić, ale pod żadnym pozorem nie mogą gwałtownie uciekać naprzód. W ten sposób bowiem zostaliby odkryci, a to oznaczało pewną śmierć. Tak więc Tryfan, pozostawiwszy za sobą wschód, wkrótce zboczył na północ i wybrał trakt, który leżał na samym skraju Wola, co dawało im okazję poznania jego istoty, zrozumienia jego odgłosów i pułapek. Ponadto tym sposobem cała czwórka mogła nauczyć się wędrować razem, bezszelestnie jak jeden kret. Tryfan był przekonany, iż w nadchodzących kreto-latach, jeśli będą chcieli przeżyć, wielokrotnie będą musieli porozumiewać się bez słów. I tak z czerwca zrobił się lipiec, a z lipca sierpień. Wędrowali przez twarde korytarze, podobne do tych, które dziurawiły Wole niczym jakieś rzeszoto, odkrywali nowe źródła pożywienia w miejscach, o których wcześniej nawet im się nie śniło, i uczyli się od siebie wzajemnie, ile tylko mogli. Tryfan zaznajamiał ich z historią Duncton i legendami starych kretów, umilając chwile odpoczynku opowiastkami i wspomnieniami, które i jemu kiedyś opowiedziano. Psi Rumianek przekazywał wiedzę potrzebną do wyszukiwania drogi, która - tego Tryfan był całkiem pewien - w przyszłości będzie im bardzo potrzebna. Wrzecian zarażał wszystkich ciekawością otaczającego ich świata, wskazując na to, czego kret, lub krecica, może się z niego nauczyć, Wole bowiem stanowiło dotąd dla nich wielką tajemnicę. Być może właśnie dlatego nigdy przedtem nie zbliżył się aż tak bardzo do dwunogów, niepostrzeżenie rzecz jasna, bo te nie widzą, co się dzieje na ziemi i z rzadka zauważają kreta. Ponadto nie posiadają pyszczków i nie węszą, choć samerozsiewają dość niemiłą woń. A przy tym dwunogi są niebezpieczne, albowiem są niezdarne i rozgniatają wszystko, co im wejdzie pod nogi. Poznawali także drugą tajemną dla kretów rzecz - ryczące sowy. Gdy nie spały, były dla kretów wielkim zagrożeniem, kiedy zaś spały, były jedynym znanym kretom bezdźwięcznym stworem, cichym niczym śmierć. A potem huk! Uhhu! Ohoo! Auu! I rycząca sowa budzi się ze snu. Nie przeciąga się, nie myśli o nadchodzącym dniu, jak to czyni każdy rozsądny kret, tylko ryczy i pędzi naprzód! O tak, ryczące sowy były bardzo groźne. Dwunogi wszakże, pomimo swych licznych ułomności, zdawały się doskonale rozumieć ryczące sowy. Chyba nawet były z nimi dość zaprzyjaźnione. Czy jednak nie pożerają się nawzajem od czasu do czasu? Tego Wrzecian nigdy nie był pewien. Czwartym towarzyszem ich wyprawy była Szpaczka, która przypominała im raczej o tym i owym, niż uczyła. Budziła w nich myśli o dorastaniu i beztroskim życiu, a jej dobry nastrój i młodzieńczy śmiech sprawiał, iż również na ich pyszczkach od czasu do czasu gościł uśmiech. Jej przemożna wiara w to, że wszystko będzie dobrze, dodawała im sił, dzięki którym posuwali się naprzód. Choć pogoda znacznie się pogorszyła i nadszedł październik, miesiąc, w którym każdy szanujący się kret myśli o tym, jak pogłębić korytarze i urządzić zimowe leże, grupkę Tryfana ożywiało podniecenie nowym odkryciem. Teraz kiedy już to poznali, pragnęli jak najszybciej posuwać się dalej. Biorąc Psiego Rumianka za przewodnika i słuchając wywodów Wrzeciana, odkryli, do czego służą odnalezione przez nich tunele. Niektóre, jak na przykład te mniejsze, biegnące poniżej drogi ryczących sów koło Lasu Duncton, odprowadzały wodę deszczową i choć z początku się ich bali, kiedy je rozszyfrowali i gdy wiedzieli, jaka będzie pogoda, były dla nich całkowicie bezpieczne. Inne z kolei także służyły do osuszania terenu, były jednak większe, głębsze i często wypełnione stojącą wodą. W tych korytarzach zdarzało się, że kret musiał płynąć. Poza tym musieli w nich zachować ostrożność, gdyż posługiwały się nimi również inne stworzenia, głównie nornice i szczury. Trzecią grupę stanowiły tunele najgłębsze i najbardziej paskudne. Płynęło nimi wszelakie plugastwo i nieczystości: odchody dwunogów i choroby. Każde z nich w pierwszych dniach podróży niedomagało, a właściwie poważnie chorowało. Byli dziwnie podnieceni, ciekło im z nosa, bolały ich oczy, nie mieli apetytu, a brzuszki wydawały niekontrolowane dźwięki. Wrzecian i Szpaczka doświadczyli tego najciężej. Tryfan lekko zaniemógł na jakiś czas, Psi Rumianek zaś, choć nie miał ani gorączki, ani kataru jak inni, skaleczył się w brudnej wodzie, a rana się zaogniła. Szpaczka oczyściła ją, nadgryzając jej brzegi i wyszarpując zarażone ciało. Ta metoda, choć dość brutalna, okazała się jednak skuteczna. Po tym zajściu krety wystrzegały się ran i unikały, jak je nazywały, nieczystości. Tak wielkich tuneli, jak owe kanały z plugastwem (nazywali je bruda-rzami), nigdy przedtem nie widzieli. Z początku trudno im było się w nich poruszać, gdyż przenosiły dźwięk zupełnie inaczej niż ziemno-kredowe korytarze, do jakich krety były przyzwyczajone. Niemal każdy szelest odbijał się w nich donośnym echem, a ponadto co jakiś czas rozlegały się odgłosy spadającej wody i metalu uderzającego o kamień. Z dala dochodziły pohukiwania ryczącej sowy i coś, co wydawało się być krzykiem dwunożnych. Dodatkowo wprowadzały ich w błąd jakieś dziwne prądy powietrzne. W owych większych kanałach prądy te były o wiele silniejsze niż te, które znali. Spychały ich do tyłu, prawie zrywając z nich futerka. Krzyczeli wtedy z przerażenia i każdy mógł ich usłyszeć. Poświata również była inna: wszędzie rozchodził się zimny blask, gdyż zalegające na dnie kanału nieczystości odbijały świetlne smugi dochodzące z przyległych korytarzy lub przeciskające się przez szczeliny biegnące wysoko nad krecimi głowami. Najbardziej dziwiło ich to, iż nocą to światło wcale nie gasło, tylko się zmieniało, a czasem świeciło nawet jaśniej, toteż nocą dany tunel mógł wyglądać zupełnie inaczej niż w dzień. Psi Rumianek gruntownie badał wszystkie te zjawiska, pouczając resztę towarzyszy. Polecał im w takim dziwnym tunelu znieruchomieć i posługując się łapkami, pyszczkami i ogonkami, przebadać te ściany, do których są w stanie dosięgnąć; radził najpierw wczuć się w korytarz, wywęszyć zapach, posłuchać dźwięków i właśnie je wziąć za przewodnika po rozległym, niknącym w mroku, labiryncie kanałów. Nauczył ich również, choć nie przyszło mu to łatwo, jak posługiwać się kierunkami wiatru. Szczególnie dużo czasu poświęcił na wykształcenie w nich zdolności zapamiętywania przebytej drogi, by w razie konieczności bez problemu potrafili znaleźć trasę powrotną. Krety zazwyczaj żyją w jednym miejscu i nie pamiętają, jak odnajdywać drogę w korytarzach, zwłaszcza gdy same je kopią. Psi Rumianek posiadał jednak tę niezwykłą umiejętność. Umiał robić to, co tylko z rzadka przydawało się kretom: szybko rozpoznawał nowe tunele, odnajdywał wzajemny związek pomiędzy całymi systemami podziemnych kanałów i ustalał, jak przebić się z jednego do drugiego, nie tracąc orientacji. Tego lata pozostałe krety powoli uczyły się tych wszystkich sztuk, odnajdując co bardziej znajome miejsca, punkty orientacyjne na polach i grupy drzew. Wykorzystywały je jako bazę, z której udawały się na ryzykowne wyprawy w tunele Wola, by uczyć się, jak w nich przeżyć. Pożywienia nie brakowało. I choć dżdżownice były cienkie, czerwonawe i pozbawione smaku, to było ich całe mnóstwo. Czasami udawało im się natrafić na tłustsze robaki, a wraz z rozkwitem lata na jednego czy dwa dorodne chrabąszcze, które urozmaicały ten jednostajny jadłospis. Często znajdowali pożywienie pod przewróconymi dziwacznymi przedmiotami, na które natrafiali w tunelach. Wrzecian nadawał im nazwy zaczerpnięte z pewnego średniowiecznego manuskryptu. Niegdyś miał szczęście usłyszeć, jak debatował nad nim Brevis. Księga nazywała się Podróże zakazane, a napisał ją nie znany z imienia kret, wędrujący w pobliżu Alban - dawno opuszczonego Starożytnego Systemu. Ten anonimowy podróżnik ośmielił się spenetrować go poniżej szlaków dwunogów. Opisywał przeszkody, które musiał pokonać, wykonane z takich materiałów, jakich nigdy nie widział żaden kret i jakie od tej pory znajdowano jedynie na zaoranych polach i przy drogach ryczących sów: zakończone gładkimi brzegami kawałki drewna o prostych kątach, odłamki tego, co w owym starym tekście zwano skłem, a co jest tak ostre i niebezpieczne, że sam Psi Rumianek kiedyś się tym skaleczył. Skło stanowiło także materiał, z którego były wykonane, zwykle większe od kretów i z jednej strony otwarte, krągłe przedmioty wypełnione ziemią, w której krety czasem dostrzegały pędraki, ale nie mogły się do nich dostać. Wreszcie było tam też coś, co - jak uważał Wrzecian - musiało być „tkania”: było barwne i miękkie, zwykle mokre i cuchnące. Przybierało dziwaczne kształty - raz było rozciągnięte, kiedy indziej skręcone, a czasem miało po-przyczepiane połyskujące krążki. Znajdowali również wiele metalu, twardej, ostrej, przeważnie zardzewiałej substancji, którą krety spotykały już wcześniej od czasu do czasu, choć nigdy nie tak twardą i błyszczącą jak ta w Wolu. Jednak najdziwniejsze ze wszystkiego i zupełnie im nie znane było coś, co nazwali cienką korą, a co było prawie tak cienkie jak srebrzysta kora brzozy, zazwyczaj czarne lub białe i wodoodporne, choć łatwo się rwało. Szpaczka całkiem nieźle to coś poznała, gdyż sama natknęła się na taki przedmiot. Był biały, powyginany i wiotki. Gdy tylko szturchnęła go pazurkiem, wylała się z niego woda, nieomal ją zatapiając. Z czasem cienka kora zaczęła oznaczać dla kretów wszystko, co wodoszczelne, gładkie, pozbawione zapachu i pachnące jedynie tym, co w sobie zawiera. Niekiedy znajdywali przedmioty nie większe od kreciej łapki, a kiedy indziej znów za duże, by kret mógł je w całości ogarnąć wzrokiem. Mogli jedynie zgadywać, do czego służą, i żywić nadzieję, że za jakiś czas, w miarę postępu ich podróży, przedmioty te nabiorą dla nich jakiegoś konkretnego znaczenia. Drapieżników do tej pory napotkali zaledwie kilka. Wyczuwali zapach szczurów, lecz nigdy nie musieli z nimi stanąć twarzą w twarz. Kilka razy zaledwie przebiegały im drogę łasice i gronostaje, za to często natykali się na brzegowe i wodne nornice. To samo tyczyło się lisów, lecz tym kret zawsze może łatwo uciec, głęboko się zakopując. Poza tym lisy nie gustują w krecim mięsie - potrafią raczej zamęczyć kreta, niż go zabić. Gorsze były psy, których w Wolu było całe mnóstwo, i koty, które jedynie Tryfan kiedyś widział. Te naprawdę im zagrażały. W takich przypadkach postępowali jednak bardzo roztropnie. Potrafili już zauważyć niebezpieczeństwo wystarczająco wcześnie i przyglądać mu się z daleka w oczekiwaniu na moment, w którym Tryfan uzna, że muszą dla zmylenia wroga skręcić na południe, a dopiero potem ponownie na wschód, by zacząć podróż we właściwym kierunku... Wrzecian pozostawił nam opis Tryfana w tej historycznej chwili, w której krety w końcu skierowały się w samo serce Wola. Oto on: Troszczy się o nas wszystkich. Trapi go, gdy któregoś z nas nie ma, martwi, gdy któreś’ czuje się nieswojo, podnosi na duchu, kiedy ktoś odzyskuje siły. Do tej pory pod takim czy innym pozorem trzymał nas z dala od Wola, lecz wydaje mi się, że czynił tak tylko z obawy, że jeszcze nie jesteśmy gotowi. Wszelako teraz, kiedy już jesteśmy, on i tak będzie się o nas martwił. Ostatnio jest jakiś dziwnie małomówny i skryty. Spędza czas samotnie, na powierzchni lub w jej pobliżu. Obserwuję go. Gdybym usłyszał jakiś niepokojący dźwięk lub odgłos drapieżnika, natychmiast mu przeszkodzę. W takich chwilach modlitwy i medytacji Tryfan zdaje się nie zauważać niczego. Wzdycha, kiedy się doń zbliżam, ale jest dla mnie nadzwyczaj dobry. Prosi, bym spędzał mniej czasu z nim, a więcej z innymi, gdyż czują się zagubieni i opuszczeni. Zapewniam go, że tak nie jest. Wszyscy wiemy, jak ciężko przeżył rozstanie z Lasem Duncton, wiemy, iż wciąż przeżywa tragiczną śmierć tylu kretów, że boleśnie odczuł odejście Datki i swego przyrodniego brata Żywokosta. Jedynie niezłomna wiara Szpaczki w to, że Częstokół żyje, łagodzi trochę przepełniający go smutek i pozwała ufać, że paru z tych, których pozostawiliśmy przy Kamieniu Żywokosta, pomimo wszystko udało się przeżyć. Czasem prosimy go, by nam opowiedział coś o Kamieniu, lecz mówi wtedy, że jeszcze za mało o nim wie, wymawia się, twierdząc, że jest za młody i niezbyt doświadczony... Powtarza, że nadejdzie jeszcze na to czas. Boswell przykazał mu wiele myśleć, kontemplować i tak też czyni. Jednakże, choć Tryfan twierdzi, iż jest młody, postarzał się bardzo tego lata. Jego twarz jest teraz poorana bruzdami, a oczy pełne niepokoju. Jest silniejszy, ale znacznie schudł. Zaczyna zachowywać się tak jak pozostające w bez-żennym stanie skrybokrety - z pozoru jest twardy, lecz tak naprawdę spragniony czułości. Potrzebuje jej bardziej niż inni. Tryfan jest niezwykle wrażliwy, choć nie chce się do tego przyznać. Wszyscy czworo jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Jakiś przypadkowo napotkany kret mógłby nawet pomyśleć, że wszyscy jesteśmy w sobie zakochani! Mam nadzieję, że Kamień obdaruje kiedyś Tryfana z Duncton miłością samiczki, o której marzy, choć wątpię, czy życzyłby sobie, abym się o to modlił! Cóż, ja, który dzięki Macierzance poznałem, co to miłość, pragnąłbym, aby i on jej zaznał. Miłość zbliża krety ku Ciszy. Tego jestem pewien. Jednakże czasami zdarza się, że Tryfan nadal przemawia tak, jak to zrobił w Biedołku, uzdrawiając Waligórę i Psiego Rumianka... Brevis dobrze wiedział, że jest to skrybokret, o którym długo będzie się pamiętać... W swoim słynnym opisie żywotu Tryfana Wrzecian zawarł również wiele innych celnych spostrzeżeń. Wyczuł, iż skrybę nęka smutek, że dokucza mu prześladująca go przez całe życie samotność. Dostrzegł na jego licu cień, którego, poza nim, nie były w stanie dostrzec inne krety, ponieważ widziały w Tryfanie przede wszystkim przywódcę. Skupiały się jedynie na własnych potrzebach i nie zauważały cierpień skrybokreta, który je prowadzi. Dwa dni po tym jak Wrzecian spisał i zakopał tę część swojej relacji, znaleźli się znowu niedaleko punktu, w którym po raz pierwszy dotarli do Wola. Wtedy to właśnie Tryfan orzekł, iż nadszedł już czas, by ruszyli w samo serce tego miejsca. Tunel, w którym znajdowali się, kiedy im to oznajmiał, drżał bezustannie, wstrząsany przez potężną drogę przebiegającą na wschód od ich kryjówki. Wznosiła się ona na ogromnych, szarych, tkwiących w ziemi nogach, wznoszących się wysoko w górę poza zasięg wzroku kreta. Nocą ścigały się na niej światła emanujące ostrym, przenikliwym blaskiem, tuż zaś przy jej powierzchni ciągnęła się plątanina niemożliwych do przebycia rur i ścian zalatujących szczurami, psami i odpadkami. Pomiędzy nimi szybko przemykały ciężkie dwunogi. Rozlegały się tam dziwne, powtarzające się echem i mylące dźwięki: ryki, piski, wycia i wrzaski. Jednakże tuż przy brzegu strugi, na który Psi Rumianek wkrótce natrafił i który zdawał się być najlepszym z traktów pod drogą, było cicho i spokojnie, a ściany pięły się w górę, ku niebu, które migotało w cienkiej szparce przypominającej szczeliny w tunelach młodych, niedoświadczonych kretów. Pomimo to jednak czuli się dość nieswojo, gdyż żaden kret nie lubi odkrytych tras, na których można przeoczyć czyhającego w ukryciu nieprzyjaciela, dając mu okazję, by uderzył znienacka. Tak więc szli owym traktem szybko i czujnie się rozglądając. Posuwali się stopniowo naprzód od jednego napotkanego bezpiecznego postoju do drugiego. Czasem przystawali w sterczących ze ścian rurach odprowadzających wodę, czasem - te były mniej pewne - na drewnianych półkach, spod których dochodził zapach psich tropów, innym razem na białawych, bezkształtnych kupach śmieci, po których goniły śmierdzące szczury, a także na skrawkach cienkiego metalu, wiotkiego, zardzewiałego żelastwa, przenoszącego wibracje pohukujących sów pędzących nad nimi. Z jednej kryjówki do drugiej przeskakiwali pojedynczo: jeden czekał, aż przybędzie drugi i dopiero potem prowadził go dalej. Zachowywali prawie całkowite milczenie, a jako że dobrze się już rozumieli, posuwali się płynnie, osłaniając siebie nawzajem, wsłuchując się w dźwięki i wyczuwając możliwe zagrożenia. Prześlizgiwali się tam, gdzie trudno ich było zauważyć - w cieniu i wzdłuż ciemnych powierzchni. Nad przysłaniającą widok ścianą, na prawo od siebie, krety czuły zapach płynącej kanałem na wschód mrocznej i głębokiej wody, niosącej podły odór dwunogów. Był to brudarz. Ponad nimi sterczały wysokie, betonowe filary drogi, nad którą jakieś dziwne wiatry unosiły brudne, poszarpane papierzyska i strzępy cienkiej kory. Gnały je za załomy i ciskały na stosy w co bardziej osłoniętych miejscach. Wędrowcy nie zważali na to i pośpiesznie i zdecydowanie postępowali dalej, dopóki nie pozostawili za sobą najpierw jednej drogi, a potem drugiej i trzeciej. Wreszcie dotarli do tuneli porośniętych namiastką trawy i upstrzonych kałużami paskudztwa. Wraz z nadejściem zmierzchu rozległ się ryk sów, poczuli dochodzące zewsząd wstrząsy, a w górze pojawiły się przedziwne i oślepiające światła. - Dwunóg! Ostrzeżenie Psiego Rumianka błyskawicznie przebiegło szereg i każdy z kretów zamarł w bezruchu. Chwilę później tuż obok przewalił się wysoki, nieregularny dźwięk dwunoga. Ziemia była zbyt twarda, by przenosić drgania, lecz wędrowcy poczuli słodkawy, mdły zapach. To im w zupełności wystarczyło. Wielka szarawa rzecz, dużo większa od kreta, spadła na wilgotny kurz tuż obok Szpaczki, która - gdy tylko dwunóg odszedł - aż sapnęła z wrażenia. — To łapa - rzekł Wrzecian. — Nie widział nas - odrzekła Szpaczka. — Nie. Ślepy, głupiec - przytaknął jej z niezwykłą zajadłością Wrzecian. Przez ostatnie dwa tygodnie przebywał dostatecznie blisko dwunogów, by przekonać się, że muszą być ślepi, albowiem czasem okrywała go jedynie cieniutka warstewka runa, oni zaś spokojnie przechodzili obok. Psi Rumianek wyrażał się o nich jeszcze bardziej pogardliwie. Mówił, iż są za wysocy, by spoglądać tak nisko. Zupełnie odwrotnie niż koty, a szczególnie te z Wola, które potrafiły przejrzeć kamień na wylot, koty, przed którymi kret nie miał właściwie szans umknąć, chyba że zdążył wykopać tunel zbyt głęboki i za wąski dla kociej łapy, taki, by nie mogły w nim go dosięgnąć kocie pazury. Ze szczurami i łasicami rzecz przedstawiała się jeszcze inaczej. Gdy dwunóg odszedł, Tryfan powiedział: — Cóż, jesteśmy w Wolu. Każdy spędzony tutaj dzień jest dniem pełnym niebezpieczeństw. Tak więc nadal będziemy iść szybko, utrzymując ciała i umysły w ciągłym pogotowiu. — Czego szukamy? - zapytał Psi Rumianek. — Dokąd zmierzamy? - dodała Szpaczka. — Szukamy kretów lub choćby ich śladów. Wierzę, iż je znajdziemy. Dotarliśmy tutaj bez większych przeszkód, choć przyznaję, że wykazaliśmy wiele sprytu i odwagi. Inni mogli w przeszłości uczynić to samo. Pytanie jednak, jak daleko doszli, czy jeszcze żyją oraz czy posiadają jakieś cenne dla nas informacje. Co się tyczy... ale, nie. Wierzę, że Kamień będzie nas prowadził, choć go w sobie nie czuję, jako że Wole jest zbyt skomplikowane, by kret bez trudu wyczuł dobroczynne działanie Kamienia. Ufam jednak, że znajdziemy wsparcie, gdyż jest On wszędzie, a więc także i w Wolu. Tam zaś, gdzie jest On, będą i krety, których szukamy. Każdy z nas musi zdobyć się na spokój i milczenie. — Kamień tutaj? - szepnął Wrzecian, gdy tunelem, w którym się właśnie ukryli, wstrząsnęła rycząca sowa. — Tutaj - powtórzył Tryfan. Wówczas ruszyli dalej. Zbili się w zwartą, ciasną grupkę i tak jak to czynili dotąd, trzymali się miejsc ukrytych i zacienionych, unikając otwartej przestrzeni. Czasami gdzieś z góry pikowały w ich stronę mewy, a kiedyś wywęszyli lisa. Od czasu do czasu napotykali na kępę zielonej, lecz zawsze zanieczyszczonej psim łajnem trawy. Innym razem natknęli się na drzewo, jednak jego naziemne korzenie zalatywały dwunogami, więc je ominęli. Szli czterogodzinnymi etapami, tak szybko, jak tylko potrafili, odpoczywając w miejscach wyznaczonych przez Tryfana. Utrzymywali jednak dobre tempo. Psi Rumianek rozpoznawał drogę. Przeważnie udawało im się iść na wschód, jedynie raz musieli skręcić na południe, wybrawszy betonowy tunel, który ich przewodnik sobie upodobał. Wędrowali w nocy i za dnia. Cztery godziny marszu, parę godzin przerwy, dalej i dalej, świadomi tego, że z każdym krokiem Wole osacza ich coraz bardziej. Znany wiejski krajobraz znikał w oddali. Czuli się tak, jakby ich rzucono na głęboką wodę, jakby płynęli nie wiadomo dokąd i jakby nigdy więcej nie mieli wyjść na stały ląd. W piątym dniu owej tułaczki, wczesnym popołudniem, kiedy już prawie zwątpili, że kiedykolwiek natrafią na kreta, po raz pierwszy ujrzeli szczątki korytarzy. Nic wielkiego: powierzchniowy ślad tunelu, zakończony kopcem w miejscu, gdzie kret się zagłębił. Te resztki były stare i opuszczone - zniszczone przez nornice i rozgrzebane przez psy, niemniej był to pierwszy namacalny znak, który zapowiadał, iż być może ich poszukiwania nie okażą się nadaremne. Psi Rumianek rwał się naprzód, lecz Tryfan powiedział: - Wykopiemy tu tymczasowe nory i odpoczniemy. Możliwe, że już jutro ich odnajdziemy... Przeszył ich dreszcz emocji. Zdawało się, iż ich Wyprawa w końcu przyniesie efekty. Godzinę później, gdy zapadał zmierzch, Tryfan zapytał, gdzie jest Psi Rumianek. Nadchodzący mrok oznaczał, iż betonowe, zrujnowane pustkowie, w którym się znajdowali, rozbłyśnie strzelającym w niebo żółtym światłem, oświetlającym ostre krawędzie i załamania kreciej kryjówki. Niebo jednak wciąż było jasne, o ile w ogóle jaskrawy fiolet Woli można uważać za kolor zalanego dziennym blaskiem nieba. — Robi rozpoznanie - odrzekła Szpaczka. - Poszedł sprawdzić, co tu można znaleźć. — Cóż, szkoda, że trochę nie poczekał - mruknął Tryfan. - To nieprzyjazny teren. Gdy tylko Tryfan wypowiedział owe słowa, usłyszeli dochodzący z rozciągającej się przed nimi czerni wieczoru chrobot, potem odgłos szybko człapiących łapek, wreszcie zaś głos samego Psiego Rumianka. - Chodź! - mówił do kogoś za sobą. - No chodź, trwożliwy, nieśmiały, bojaźliwy i nieufny Panie. Chodź i poznaj przyjaciół pokornego kreta! Kimkolwiek był ów jegomość, który miał nadejść, czynił to niezmiernie powoli i niechętnie, albowiem Psi Rumianek zbliżał się do nich tyłem, najwyraźniej usilnie nakłaniając owo stworzenie, by do nich podeszło... Nagle za zdziwieniem ujrzeli postępującego za nim z wahaniem chudego, żylastego kreta. — Cóż... - zaczął Tryfan. — Czyż nie jestem najmądrzejszy, najinteligentniejszy, najwspanialszy? - spytał Psi Rumianek, zbliżając się szybko i nadstawiając grzbiet do poklepania. - To ten zacny kret mnie odnalazł! - oświadczył. Przybysz wpatrzył się w nich uważnie. - Wżdyżeś Olśnion i Uwielbion - powiedział dość głośno, jakby byli głusi. Spojrzeli po sobie pytająco. Wżdyżeś... - powtórzył jeszcze głośniej. Nic innego nie mówi - wyjaśnił Psi Rumianek. Wżdyżeś Olśnion i Uwielbion! - krzyknął kret, spozierając wyczekująco na każdego z nich z osobna. I wtedy gdzieś w zakamarkach pamięci Tryfana odżyło jakieś odległe wspomnienie. To samo przytrafiło się Wrzecianowi. Obydwaj bezwiednie wysunęli się na czoło, jakby czując, iż należy coś odpowiedzieć, nie bardzo jednak wiedząc co. — Wżdyżeś! - powtórzył kret. Wrzeszczał tak głośno, że z wysiłku aż podskoczył w górę. — On mówi... mówi... — On mówi „Zawżdyś Natchnion i Uświęcon” - rzekł Tryfan, szepcząc słowa rozpoczynające powitanie skrybokreta, słowa, które ostatnio wypowiadał, gdy spotkał Brevisa w Koźlandii. — Tak - przytaknął Wrzecian i nagle trudy minionego dnia ustąpiły miejsca ogólnemu podnieceniu. - On po prostu uroczyście nas wita. Kret przybliżył się. — Wżdyżeś... - powtórzył raz jeszcze. — Tak... - westchnął Tryfan. - Och, tak. Zawżdyś Natchnion i Uświęcon... - wyrecytował tubalnym głosem, ponieważ wymawiał starożytną odpowiedź, którą, jak sądził, znają jedynie skrybokrety. Kret jednak najwyraźniej zdawał się jej nie rozumieć i jedynie znowu powtórzył: - Wżdyżeś... - Zawżdyś... Wżdyżeś Olśnion i Uwielbion! - zawołał Wrzecian, przekręcając właściwą odpowiedź. Wtedy kret odetchnął, popatrzył uważnie na każdego z osobna, po czym powiedział: — Chodźcie za mną! — Idziemy - zdecydował Tryfan. Kret energicznie i bez słowa wyprowadził ich na zewnątrz i powiódł przez odsłonięty zagajnik. Spojrzał pogardliwie na parę czarnogłowych, piskliwych mew krążących nad ich głowami po świetlistociemnym niebie, aż wreszcie, obrawszy drogę przez zupełnie nagi i pozbawiony kryjówek teren, po dobrej półgodzinie dotarli do tuneli, jakich nigdy przedtem jeszcze nie widzieli. ŚMIECI! - przerwał w końcu milczenie Wrzecian. - Dwunogi i ryczące sowy to śmieci! Oto czym są...! Korytarze czasami tylko biegły w ziemi. Przeważnie wzniesiono je ze wszystkich tych dziwnych rzeczy, które krety odkrywały przez całe przeszłe lato i jesień, tyle że zgniecionych i spłaszczonych, przemieszanych i zepchniętych na kupę. Tak więc ściany pokrywało na przemian szkło, cienka kora, długie drewniane belki służące za zadziwiająco silne umocnienia oraz przerdzewiałe żelastwo. W tunelach tych dźwięk rozchodził się w przedziwny, głośny i wibrujący sposób. Krety popatrzyły na Wrzeciana, a ten uśmiechnął się w sposób, który pojawia się na krecich pyszczkach, gdy uda im się rozwiązać zadanie, do jakiego inni dopiero się zabierają. - Zastanawiałem się, dlaczego w tych korytarzach jest tak wiele różnych rzeczy, i pomyślałem najpierw, iż stworzenia, do których należą te tunele, z jakichś przyczyn je zbierają. Teraz sądzę jednak, że wcale nie: wszystko to zostało tu wyrzucone przez dwunogi. Oto, co tu mamy: miejsce, które kret mógłby nazwać wszechśmietniskiem. Śmieci. Krótko mówiąc, to, co kret wyrzuciłby z leży wraz z nadejściem wiosny. Zatrzymali się na chwilę, prowadzący ich kret podszedł zaś kawałek dalej, po czym odwrócił się i zawołał, przekrzykując osaczający ich hałas: - Chodźcie, poznajcie Bulwę. Ruszyli dalej, obeszli naroże i oto w wysokiej, sklepionej komnacie, wyłożonej kanciastą, metalową siatką, ujrzeli tłustego i całkiem mokrego kreta. Gdy przybyli, miał pełny pyszczek. Prawy pazur tkwił w leżącej tuż przed nim na ziemi strawie, którą właśnie spożywał. Wyglądała niczym jajowate, pomarańczowe chrabąszcze bez nóg, powleczone gęstym pomarańczowym sokiem i pachnące słodyczą. Spojrzał na nich świńskimi oczkami i szeroko się uśmiechnął, ukazując zęby, pomarańczowe od tego czegoś, co pochłaniał. — Wżdyżeś Olśnion i Uwielbion! - krzyknął przyjaźnie, opluwając kuleczkami pomarańczowego paskudztwa futerka Wrzeciana i Tryfana. — Wżdyżeś - odrzekł Tryfan, gdy tymczasem Wrzecian szybko doprowadzał swoją sierść do porządku. — Witamy! A niech to! Nie widzieliśmy obcych kretów od... Od kiedy Murr? - zagadnął zabiedzonego kreta, który ich tu przyprowadził. — Było to tak dawno, że jest to właściwie bez znaczenia, lecz nie aż tak dawno, bym o tym zapomniał! Przybyli zachodnim ruromostem. - Oba krety zaczęły coś sobie wyjaśniać pełnym zadziwienia półgłosem i Tryfan domyślił się, że mówią o dziwnym przejściu ponad wodą, które tego ranka odnalazł Psi Rumianek. Doszedł do wniosku, iż Murr musiał ich obserwować już od dobrych kilku godzin. I dali radę? Niech mnie Kamień! - zaklął kret, popatrzywszy na przybyłych z nieskrywanym podziwem. - No, cóż. Zwą mnie Bulwą, a Murra już poznaliście... Ich głosy były straszliwie donośne! Tryfan spojrzał na swoich towarzyszy. Może też zaczęlibyśmy tak głośno mówić, gdyby wciąż otaczał nas tumult i zgiełk, pomyślał. Zaraz potem przedstawił siebie i resztę kretów, jednego po drugim, wyjaśnił coś niecoś, jakby od niechcenia wspomniał o grikach i wytłumaczył, po co przybyli. Gdy wyjawiał jedynie część prawdy, zawsze czuł się nieswojo. Postanowił jednak, przynajmniej na początku, uważać na to, co mówi. Zgodnie z jego wiedzą napotkane krety mogły śmiało należeć do Słowa... - Grikowie? Słyszeliśmy o nich, a jakże! - rzekł Bulwa. - Z tego co wiemy, są niczym wrzód toczący zadek. Bezkamienni, czy tak? Tryfan i jego kompani odetchnęli z ulgą i potakująco skinęli pyszczkami. — Tu jesteście całkiem bezpieczni. Nie dostaną się tu bez pomocy, a tej na pewno nie otrzymają. Brak im waszej wytrwałości i uporu. Co do nas zaś... Nie udajemy się na zachód. Poza Wolem jest niebezpiecznie. Grasują tam grikowie, zarazy i pożogi. — Skąd o tym wiecie, skoro nie opuszczacie Wola? - roztropnie spytał Wrzecian. — Kochasiu! To prawda, że trzeba być stukniętym, aby tutaj przyjść, ale nie tylko wam się to udało. Szczególnie od czasu gdy zaczęły się kłopoty. Są łatwiejsze drogi od tej, którą obraliście. Gdy jutro sobie pójdziecie, obecny tu Murr wam je pokaże. Ja sam, podobnie jak i inne okoliczne krety, nie za wiele podróżuję. - Poklepał się po wydatnym brzuszku i wyszczerzył zęby. — My nieee... Uh... my nie zamierzamy odchodzić stąd jutro - odpowiedział Tryfan. - A przynajmniej nie zawrócimy na zachód. Ruszymy dalej. — Znowu. No, proszę! Murr, a nie mówiłem ci, że nieraz jeszcze przyjdzie nam się zająć następnymi nieustraszonymi poszukiwaczami. Z rezygnacją wzniósł oczy ku górze, sięgnął po jedzenie, a następnie głośno czknął, wydając z siebie niemiłą woń. Znów poklepał się po brzuchu, jakby chcąc przybrać wygodniejszą pozę i czknął ponownie. Tym razem jednak ciszej i ładodniej co zabrzmiało niczym echo. Wreszcie gdy poczuł się już całkiem dobrze, a Wrzecian, nie gustujący w takim zachowaniu, nieśmiało odsunął się na bok, Bulwa rzekł: — Wystarczy... wystarczy... Szukacie samego serca Wola. Ufacie, iż znajdziecie tam krety, które zaprowadzą was do pewnych miejsc. — Sporo wiesz - przyznał z uznaniem Tryfan. — Znam wszystkich zboczeńców, koleżko - odpowiedział Bulwa. Odepchnął łapę Murra od niedojedzonych resztek i burknął: - Jeszcze nie skończyłem. - Skubnął od niechcenia trochę strawy, jakby tylko po to, by dowieść, iż ma prawo zjeść tyle, ile tylko zapragnie. Wreszcie odwrócił pyszczek i wielkodusznie skinął łapą, przyzwalając, by Murr wyjadł jedzenie do końca, po czym dodał: - Jednego jestem pewien: bez względu na to, czego szukacie i tak tego nie znajdziecie. Sami zginiecie i jeszcze przyczynicie się do śmierci tych kretów. Dzięki temu żaden kret nie zmądrzeje ani na jotę. To strata kreciego czasu. — Próbowałeś tam dotrzeć? - zagadnął go Tryfan z ciekawością. — Ja? Coś ty! Narażam się na niebezpieczeństwo jedynie wtedy, gdy muszę zdobyć pożywienie, ale tutaj, rozejrzyj się tylko... Tylko głupiec by go nie znalazł. To nadzwyczaj ciekawe miejsce dla kreta kochającego jadło. — Czy to tutaj dwunogi z Wola znoszą swoje śmieci? - spytał Wrzecian. — Mądrze powiedziane! Bardzo mądrze! Długo myślałem, nim sam na to wpadłem. Ale nie! To nie tak! To tylko jedno z tuzina takich miejsc, setek, a może i tysięcy, co oznacza, iż jest ich sakramencko wiele. Dlatego też nigdy nie znajdziecie samego serca Wola. Ono nie istnieje. Macie przed sobą kreta, który niegdyś był chudy. Kret, któremu się przyglądacie, postanowił kiedyś zaryzykować i podobnie jak wy wyruszył ku sercu Wola. Przybył tutaj, zaczął jeść i nie przestał do tej pory. Nie poszedł dalej, albowiem odnalazł szczęście. — Tłusty i otyły Panie, krecie obfitości. Psi Rumianek, kret wielkiej szlachetności, ale i kret ciekawy, zada ci pytanie, dobrze? Na te słowa oczka Bulwy prawie że wyskoczyły z orbit. Uniósł łapę, odwrócił się do Tryfana i zapytał: - Czego on chce? Tryfan uśmiechnął się szeroko i wzruszył ramionami. — Pękaty włóczęgo - ciągnął Psi Rumianek. Podszedł do Bulwy i popatrzył mu prosto w oczy. - Czy próbowałeś udać się na wschód? — Nie - odpowiedział Bulwa - ale znam kreta, który próbował. — Wspaniałego Murra? - zapytał Psi Rumianek, posyłając chudzielcowi cudowny i ujmujący uśmiech. — - Przestań! - mruknął Murr. - Jeśli nie trzeba, nigdy tam nie chodzę. Na wschodzie zdarzają się okropne rzeczy. A więc, brzuchaty i opuchły Bulwo, kimże jest ów kret, który zapuszcza się na wschód? Przychodzi tu, by się trochę pożywić, a potem znowu odchodzi. Bulwa ziewnął. Rozmowa go męczyła. Przewracał oczkami we wszystkie strony, tak jakby jego umysł z trudem skupiał się na rozmowie, pochłonięty przede wszystkim jedynym naprawdę interesującym go tematem - jedzeniem. — No więc, nadobny Bulwo? - wypytywał Psi Rumianek, najwyraźniej świetnie się bawiąc. Szpaczka zaczęła chichotać, bo Bulwa zdawał się być oczarowany. Urzekły go słowa Psiego Rumianka. Powtarzał niektóre z nich, mamrocząc do siebie pod nosem, gdy tymczasem sen przymknął mu nieco powieki. — Opasły... nadobny... i co tam jeszcze? — Pękaty - powtórzył Psi Rumianek. — Mmm - wymruczał Bulwa, znów się klepiąc i uśmiechając. - Tak, pękaty. — A zatem, głodny Panie? - Psi Rumianek nie dawał mu spokoju. — Nie mów, iż cię nie ostrzegałem... Parę mil stąd znajduje się pewien kret... Mówię mil... który zapuścił się w Wole dalej niż ktokolwiek ze znanych mi kretów i czekał wciąż, by przekazać komuś swoją opowieść. Tego biednego wariatuńcia zwą Jarząb. - Czemu... - zaczął Wrzecian. Bulwa niecierpliwie machnął łapą. — Spytajcie jego. On wam z przyjemnością wszystko opowie. Będzie was przestrzegał przed dalszą wędrówką, ale z tego co widzę, nie słuchacie dobrych rad innych kretów. Mogę wam jedynie zaproponować, byście poszli i pogawędzili z nim trochę. Życzę wam szczęścia. Do widzenia. I żebyście potem nie mówili, że was nie przestrzegałem. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zaczekamy do świtu - rzekł Tryfan. — Nie. Jeżeli idziecie na wschód, to nie. Możecie tu poczekać, ale to bardzo ryzykowne. Rankiem psy zjedzą was żywcem. Teraz irh nie spotkacie. Pojawiają się o wschodzie słońca. Są wstrętne. Murr, poprowadź ich! — Ale., ja nigdy nie chadzam na wschód. Nienawidzę tego! — Murr! - warknął Bulwa. — No, już dobrze. Żałuję, że się w ogóle na was natknąłem. Zaprowadzę was tam. — — A oto moje rady - mruknął Bulwa, gdy opuszczali komnatę. - Po pierwsze: uważajcie na koty. Wbijajcie im pazury w nos i czmychajcie w korytarz. One, w przeciwieństwie do psów, nie zjadają jednym kłapnięciem pyska. Po drugie: Jarząb popłacze się, ale nie zważajcie na jego łzy. Koniecznie powiedzcie, że się spieszycie, bo w innym wypadku będziecie go słuchać aż do Najdłuższej Nocy. — Dłużej - westchnął Murr. — Po trzecie: jeśli odnajdziecie coś wartego uwagi i przeżyjecie, z radością wysłucham waszej opowieści. To zaiste niezmiernie ciekawe. — Gdzie będzie cię można znaleźć? - grzecznie zagadnął go Tryfan. — Nigdzie się nie wybieram - odpowiedział Bulwa. DROGA DO MIEJSCA, w którym mieli spotkać Jarząba, zajęła im całą noc. Z pewnością dotarliby tam szybciej, gdyby Psi Rumianek od czasu do czasu nie zatrzymywał się, by sprawdzić, w jakim idą kierunku. Trasa wiodła bowiem przez zagmatwane korytarze i trakty naziemne, Psi Rumianek zaś lubił takie rzeczy zapamiętywać. Tak więc, zanim dotarli do celu, zaczęło świtać, nadal jednak żaden kret się nie pojawił. — Przyjdzie - oświadczył Murr, niepewnie rozglądając się dookoła. Po chwili nerwowo poklepał Psiego Rumianka po ramieniu i powiedział: - Do zobaczenia, bracie! — Bracie? - powtórzył uradowany Psi Rumianek. - Prześmieszne, bardzo zabawne, a Psi Rumianek to ceni! Odpowiada ci: „Do zobaczenia, kamracie!” - I głupawo roześmiał się sam do siebie, jako że Murr zdążył się nieco oddalić. — Przymknij się, Rumianku - burknął Tryfan. Był zmęczony, a więc i skory do gniewu. Nadszedł świt, a wraz z nim pojawiły się psy. Szczekające, wyjące, cuchnące, węszące i ciągnące za sobą dwunogi. Wszędzie wokół była trawa i beton. Bliżej i dalej wznosiły się wielkie, wysokie murowane ściany. Jednakże grupa Tryfana była dobrze ukryta. Zaszyli się w korytarzach, w pobliżu których, w wykopanym w ziemi, szerokim i brudnym kanale, płynął strumień zmierzający ku północnym krańcom trawnika, znikający pod potężnym łukiem, aż w końcu z zastraszającym hukiem ginący w ciemnościach. Dzień wlókł się ospale. Psy i dwunogi odeszły, a w górze tłukły się jedynie niewidoczne ryczące sowy. Nagle usłyszeli jakieś sapnięcie, wstrząs i niedaleko miejsca, które obrali na odpoczynek, z pęknięcia w ścianie wyjrzał jakiś kret. Szedł prosto na nich. Ciężko sapiąc, wpadł w ich korytarz i zlustrował ich wzrokiem. Witam wędrowców... wszystkich i każdego z osobna. Jarząb to ja. A wy? Przedstawiali się kolejno, on zaś w tym czasie mruczał pod nosem: - Dobrze!... Tak!... Cóż więc!... Wspaniale! Choć miał młody głos i bystre oczy, był starym, pomarszczonym i siwym kretem. Widać było, iż podobnie jak Bulwa, nie stroni od jedzenia, ale nie był otyły, a raczej niezgrabny. Od razu usadowił się blisko wejścia do nory, skąd mógł obserwować sklepienie, pod którym znikał strumień. Często spoglądał w tę stronę, tak jakby lada chwila spodziewał się mającego stamtąd nadejść kreta. Poświęcał tej czynności tak wiele uwagi, iż Tryfan, nim rozpoczął rozmowę, zapytał go, czy na kogoś czeka. — Tak... już zaraz... za minutkę, za minutę. - Jarząb zasępił się i spochmurniał. - Tak, w każdej chwili mogą nadejść. Chociaż raczej powinienem powiedzieć, że wydaje mi się, iż przyjdą. — Kto? - zagadnął Wrzecian. — Krety, które ongiś znałem - wyjaśnił mu Jarząb. To „ongiś” zabrzmiało tak, jakby mówił o czymś, co wydarzyło się bardzo, bardzo dawno temu. — Dokąd one poszły? - spytał Tryfan. — Tam, gdzie niegdyś i ja się udałem - odrzekł Jarząb. - O tak! Niegdyś. Przed wielu, wielu laty. Jego głos przepełniała tęsknota i straszliwy smutek, albowiem większość swego życia zmarnował pod sklepionym łukiem, a teraz oczekiwał, iż ten obdaruje go czymś w zamian. — Jak oni się zwali? - spytała łagodnie Szpaczka, podchodząc nieco bliżej. Na chwilkę odwrócił ku niej zaciekawiony wzrok, spoglądając na nią tak, jakby tylko ta jedna krecica wśród wszystkich obecnych zrozumiała to, co miał do powiedzenia. — Leszczyna była moją siostrą, Wrzosiec przyjacielem. Mam wam opowiedzieć? Tym razem jego głos brzmiał niepewnie i cicho, jakby nie dowierzał, że mu przytakną. Ponownie spojrzał na łukowate sklepienie. Tryfan, pomny rad Bulwy, popatrzył w skupieniu na swych towarzyszy. W ich oczach ujrzał współczucie dla staruszka, życzliwość i zainteresowanie. Nie wyczuł w nich nawet cienia zniecierpliwienia czy wyższości. Zobaczył krety, które nauczył wiary i poważania, krety, które nauczył miłości. Wiedział, iż nigdzie nie znalazłby innych trzech, z którymi chętniej i śmielej wyruszyłby w tę podróż w głąb Wola, przemierzając biegnący pod łukowatym sklepieniem korytarz, w który Jarząb tak tęsknie się wpatrywał. — Sądzę, iż wszyscy chcielibyśmy cię posłuchać - odpowiedział z uśmiechem. — Naprawdę? - spytał nieco zdziwiony Jarząb. — Prosimy... - zaczęła Szpaczka. — Tęskny Panie - przerwał jej Psi Rumianek. - Będę zaszczycony, mogąc cię wysłuchać. — Jestem pewien, iż nam wszystkim spodoba się twoja opowieść - dodał Wrzecian. — A więc dobrze! - zgodził się Jarząb. - Spełnię waszą prośbę. - Usadowił się wygodnie, przestał nieustannie obserwować sklepione wejście i zaczął opowieść o tym, jak pewnego razu przybył w to miejsce, spędził tu dzień i już tu pozostał. I zostanie tu, dopóki nie nadejdzie upragniona chwila - a wiedział, że w końcu nadejdzie! - gdy krety, na które czeka, powrócą z Wola. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI NADAL KRÓLOWAŁ ten sanrmokry i wietrzny miesiąc listopad, w którym krety nerwowo szukają schronienia, niemal już tracąc nadzieję na odmianę paskudnej pogody. Tryfan wraz ze swymi kretami odważył się wreszcie wejść w najbardziej niebezpieczną część Wola, Olcha zaś i Piaskownica zbliżali się do kresu swej podróży ku przerażającemu Siabod. Wiedzieli o nim niewiele. Właściwie jedynie to, co przekazał im Tryfan, który znał je z opowiadań rodziców, oraz inne krety napotkane już przy końcu wędrówki. Używając zmyślonych imion, szczęśliwie szli naprzód, zachowując niezłe tempo. To, że byli grikami, przynosiło im pewną korzyść, większość bowiem systemów, które mijali, była kontrolowana przez krety Słowa, więc straże przeważnie sprzyjały i ufały osobnikom swego własnego gatunku. Wszystkim było wiadomo, iż od wielu miesięcy planowano ostateczny szturm na Siabod i choć główne siły wyruszyły już wcześniej, Olcha i piaskownica potrafili przekonać krecich strażników, iż wypełniają tajną misję, a także że posiadają nadzwyczajne umiejętności, które mogą tam się przydać. Mówili im, że zostali wysłani z Koźlandii, by pokazać, co potrafią - Tak więc podczas swojej wędrówki ku miejscu przeznaczenia bez trudu wszędzie znajdowali wsparcie. Zaledwie kilka radczyń coś podejrzewało, a paru grików nie przyszło im z pomocą, ale cała podróż na ogół przebiegała pomyślnie. Cieszyli się z tego, bo choć jesień powoli ustępowała już miejsca zimie, śnieg jeszcze nie spadł i mogli bez przeszkód podążać do celu. Wiedzieli, że powinni dotrzeć do Siabod, zanim lód skuje ziemię i śnieg przysypie wszystko, a wraz z nadejściem grudnia rozszaleją się śnieżyce i zamiecie. - Dojdziemy tam przed nastaniem Najdłuższej Nocy i dostaniemy kwatery wygodne niczym letnie leża - przez cały czas wesoło powtarzał Olcha. Piaskownica nie był tego taki pewien. Nie był też tak wytrwały jak jego towarzysz. Należał do tych licznych kretów, które, gdy nimi dowodzono, potrafią dokonać cudów, bez przewodnictwa zaś nie stać ich na nic. Trudno dziś orzec, czy w zakamarkach umysłu Olchy tkwiły już wtedy plany bitew i kampanii, które pewnego dnia miał przedsięwziąć i poprowadzić, stając się jednym z największych, o ile nie największym, krecim dowódcą swoich czasów. Niektórzy uparcie twierdzą, iż rozmyślnie wyruszył na wyprawę do Siabod, chcąc w ten sposób zgromadzić informacje o stanie kreciości, informacje, które później tak bardzo mu się przydały. Jakkolwiek by było, podczas tej długiej podróży faktycznie dość dobrze poznał kreciość, a szczególnie pewne systemy, którymi później posłużył się ku chwale kretów Kamienia. Póki co, przekonał się, jak potężne są w rzeczywistości obwarowania grików i stwierdził, że Tryfan uczynił bardzo mądrze, wycofując się, aby w rozproszeniu doczekać takich czasów, w których okoliczności zaczną sprzyjać wyznawcom Kamienia i na powrót wyłonią się oni z mroku. Kolejne systemy Słowa, które mijał Olcha czy to w pobliżu, czy też przez nie przechodząc, były dobrze zorganizowane, posiadały silną i zdolną do walki starszyznę, posłuszną młodzież, lecz nie było w nich najmniejszych pozostałości po wierze w Kamień. Tak jakby ją całkowicie odrzuciły. Zamieszkujące je krety czyniły bowiem dokładnie to, co polecili im side-em. Przeklinały Kamień za lata zarazy, Wilczą Jagodę zaś i grików uważały za swych zbawców, a co najgorsze i najbardziej przerażające, brały okres Mieszania, rzezi i wygnań za czas potrzebny do tego, by przy pomocy zbawiennej Pokuty Słowa odeprzeć zło tkwiące w tolerancyjnych poglądach i wierzeniach wyznawców Kamienia. Od czasu do czasu zarówno Olchę, jak i Piaskownicę dochodziły wieści o upadku Duncton czy opowiastki o tchórzostwie i zdradzie zamieszkujących go kretów. Ponieważ jednak obydwaj wiedzieli, iż są one nieprawdziwe, puszczali mimo uszu także o wiele straszliwsze historie, które tu i ówdzie słyszeli. Mówiono bowiem, iż Tryfan zdradził swych towarzyszy i że został pojmany. Wśród kretów słabszej wiary owe fałszywe pogłoski siały zniechęcenie i wrogość. Olchę wszakże jedynie utwierdzały w przekonaniu, iż trzeba nawiązać kontakt z innymi kretami Kamienia i zorganizować zbrojny opór. Podczas swojej wędrówki Olcha i Piaskownica nie tylko przyglądali się różnym systemom. Przy okazji poznawali, czym była kreciość, nim zanikła wiara w Kamień, albowiem sami pochodzili z systemów Słowa, nie znali ani rytuałów, ani tradycji kretów Kamienia, więc ich wiara opierała się jedynie na instynktach. Byli niezwykle dociekliwi i ciekawi. Właśnie z tej przyczyny w drodze do Siabod zaczęli tu i ówdzie zbaczać z obranego szlaku, by spenetrować miejsca, które niegdyś łączyła z Kamieniem silna więź i w których - jak twierdził Tryfan - musiały wciąż stać Kamienie. Ponadto mieli nadzieję odnaleźć w nich paru jego dzielnych wyznawców, byli bowiem mocno przekonani, iż owe krety, o ile w ogóle istnieją, w przyszłych kretolatach będą im potrzebne nie tylko dlatego, że mają silne pazury. Udało im się je spotkać dopiero przy końcu podróży. Miast tego teraz poświęcali się kontemplacji, z lękiem i grozą wpatrując się w wielkie, opuszczone Kamienie i medytując nad tym, skąd pochodzi ich moc. Olcha nigdy nie zapomniał, jak niegdyś, na powierzchni Koźlandii, dzięki jakiejś dziwnej, emanującej z Tryfana mocy, ujrzał wszystkie ułomności Słowa tak jasno, jakby przesuwały się przed jego oczyma. Pamiętał także spokój, jaki go później ogarnął, i dalekie tchnienie Ciszy. I choć z natury był trzeźwo myślący, wspomnienie owej chwili pozostawiło w nim trwały ślad. Zapragnął poznać krety natchnione wiarą, której mógłby się od nich nauczyć, a także bliżej wniknąć w Ciszę, którą przez moment dane mu było usłyszeć. Trudno powiedzieć, dlaczego akurat w tej kwestii Piaskownica całkowicie go rozumiał. Być może promieniował z Olchy blask owych wspomnień, który Piaskownica widział i chciał podążyć jego śladem. Dość często, gdy Olcha był pochłonięty rozpracowywaniem systemów, przez które wędrowali, i wyszukiwaniem ich mocniejszych i słabszych stron, jego, zdawałoby się, srogi towarzysz potrafił odnaleźć miejsca, w których stały Kamienie i poprowadzić go ku nim, jakby chciał przez to rzec: „Popatrz... Niewiele mam z tym wspólnego, lecz może chciałbyś obejrzeć ten głaz...” W efekcie podczas podróży ku Siabod poznali wiele mrocznych, otaczających Kamienie ustroni. Większość z nich była zupełnie opuszczona, w paru widać było nowe korytarze i oznaki kreciego osadnictwa, jednak żaden kret nie wyszedł nigdy z ukrycia, by powitać podróżnych. - Wydaje mi się, że często przy tych Kamieniach ktoś nas obserwuje powiedział Olcha. — To więcej niż prawdopodobne, lecz nie należy ścigać cieni, albowiem te krety, o ile tu są, przywykły do krycia się i unikania kogokolwiek. — Co racja, to racja. Chyba już wyrobiły w sobie ten nawyk. Inaczej tak długo nie opierałyby się grikom. Po jakimś czasie Olsze zaświtała w głowie pewna myśl. Zaczął się zastanawiać, czy nie istnieje jakiś sposób, by jednak nawiązać kontakt z wyznawcami Kamienia. - Gdybym był naprawdę uczony w Kamieniu, jak Wrzecian czy Tryfan - rzekł pewnego dnia - i obserwowałbym w takich miejscach podobne nam krety, to co zapragnąłbym zobaczyć? Powiem ci Piaskownico: zapragnąłbym zobaczyć coś, dzięki czemu byłbym w stanie uwierzyć, iż odwiedzające Kamień krety w niego wierzą. Tak więc od tej pory, w jakiekolwiek wejdziemy ustronie, dotkniemy Kamienia i postaramy się, byśmy wyglądali na jego wyznawców. Dobrze? I tak też czynili podczas dalszej wędrówki. Dotykali każdego z napotkanych Kamieni, przycupując przy nich tak długo, jak długo byli całkiem pewni, iż w pobliżu nie ma żadnych grików, i zachowywali się tak, jak według nich powinni zachowywać się wyznawcy. — Zadziwiające - rzekł Olcha do Piaskownicy pewnego listopadowego dnia, gdy dochodzili do wzniesień Walijskich Kresów i zaczynali przeczuwać, iż wkrótce dotrą do Siabod. - Lubię dotykać tych Kamieni. Dzięki nim naprawdę czuję się lepiej. Może jednak tkwi w nich ta moc, w którą wierzy Tryfan? — Może - przytaknął Piaskownica, chociaż bardzo niechętnie dopuszczał do siebie taką myśl. Niemniej jednak on także dotykał każdego z napotkanych Kamieni i tęsknie spoglądał w ich stronę, gdy opuszczali ustronia, a już szczególnie gdy Olcha na niego nie patrzył. - No cóż. Jutro zawitamy do Caer Caradoc, a to jeden z siedmiu Starożytnych Systemów, choć jak twierdzi Tryfan, jest niezamieszkały od wieków. Jeśli jednak faktycznie jakiekolwiek Kamienie w ogóle przekazują nam jakąś moc, to te z Caradoc powinny to zrobić o wiele silniej od pozostałych - oświadczył. I tak też się stało. Caer Caradoc powitali z nadejściem pierwszych śniegów, lśniących czystą bielą i sypkich, rozświetlających i oczyszczających roztaczające się wokół wzgórza z niewdzięcznych barw jesieni, podczas której więdną paprocie, a liście drzew kruszą się i tarasują uczęszczane przez krety drogi, czyniąc z nich trakty trudne do przebycia. Przybyli do Caradoc i spiesznie przemykając pomiędzy wznoszącymi się tam Kamieniami, szukali jakiegoś schronienia przed smagającym wiatrem. Bacznie rozglądnęli się wokoło, węsząc, czy gdzieś nie czai się wróg, ale nie znaleźli nikogo. Potem, jak zawsze biorąc pod uwagę przyglądających się im wyznawców Kamienia, wybrali najpiękniejszy z wielu stojących tam głazów, po czym drżąc odrobinę i odwracając pyszczki od wiatru, dotknęli go i głęboko mu się pokłonili. Dokładnie w tym momencie obaj jednocześnie wyczuli w pobliżu przypatrującego się im kreta. Nerwowo wciągnęli nosem powietrze, gotując się do ataku. Olcha uczynił prawie niewidoczny gest, by Piaskownica nie ruszał się, póki nie zostaną sprowokowani. Czuł, że w cieniu Kamienia wierzący weń kret nie odważy się uderzyć pierwszy. Zamarli w napięciu. Szmery najpierw się wzmogły, później zaś ucichły, jakby ów obserwujący ich skądś kret wahał się albo czegoś się bał. Oczekiwanie zdawało się ciągnąć w nieskończoność, aż w końcu usłyszeli jakiś szelest i rozległ się głos: - Witajcie w Caer Caradoc, krety! Olcha wykonał obrót, Piaskownica zaś zrobił krok do tyłu, przyjmując pozycję obronną. Kret liczył sobie najwyżej dwie wiosny, miał stargane lodowatym wiatrem futerko i piskliwy głosik z dziwnym akcentem. Przycupnął tuż przed nimi, wcale się nie kryjąc, choć widać było, że aż drży ze strachu. — Spodziewałem się was! Jesteście kretami, które... — Spodziewałeś się? - przerwał mu Olcha. — Wieści szybko się rozchodzą, szczególnie jeśli mówią o kretach, które tak jak wy oddają Kamieniom należną im cześć. Początkowo nie wiedziałem jednak, coście za jedni. Wyznawcy czy szpiedzy grików. - A teraz już wiesz? Kret roześmiał się nerwowo. Sądzę i ufam, że jesteście wyznawcami Kamienia! Lecz jeśli się mylę, to i tak z waszych słów niebawem się o tym dowiem. A wtedy nie wyjdziecie stąd żywi. - A ty jak się zwiesz, krecie? - spytał Olcha, odzyskawszy właściwą sobie odwagę. — Możecie mnie zwać Caradoc. Doglądam tych dobrych Kamieni. Robię to od śmierci mego ojca. Jestem ostatnim kretem tego systemu, albo pierwszym... o ile nastanie szczęśliwy dzień. — Szczęśliwy dzień? - powtórzył Olcha. — Wielki, szczęśliwy dzień, w którym nadejdzie Kret Kamienia. Tego dnia Caradoc się odrodzi. — On zmierza w te strony? - zapytał Olcha, rozglądając się ze zdziwieniem po opustoszałych ruinach. - Czyż nie ma lepszych miejsc, w które mógłby się udać Kret Kamienia? — Lepsze miejsca? Tak, są. Nie wątpię, iż je odwiedzi wcześniej. Lecz to jest jeden z Siedmiu Starożytnych Systemów, więc pewnego dnia przybędzie i tutaj. Powtarzał to mój ojciec, dziadek i pradziadek, a teraz ja to powtarzam. I gorąco w to wierzę. Cóż! Będę ostatnim, dopóki nie będę miał młodych i póki któreś z nich nie uwierzy w to co ja. Jeśli będzie trzeba, to będzie to powtarzał także i mój potomek. Mam jednak nadzieję, że sam ujrzę Kreta Kamienia. Zamilkł i zaległa cisza. Tylko wiatr dął nadal i choć kret wyglądał na zmarzniętego, a pyszczek posiniał mu z zimna, on wydawał się na to nie zważać. — Dokąd to zmierzacie, krety, i po cóż? - ciągnął. - Doniesiono mi, co mówiliście w mijanych systemach, ale to nie może być prawdziwy powód. — A co takiego mówiliśmy? - zagadnął go Piaskownica. — Że podążacie z nadzwyczajną misją do Siabod. Chyba nie jesteście szpiegami grików, co? — Nie, nie jesteśmy - szczerze odparł Olcha, świadom tego, że kret mu uwierzy. Wiedział, że w obliczu Kamienia kretom niełatwo przychodzi kłamstwo. Caradoc na pewno też dobrze o tym wiedział, ale mimo to nieustannie patrzył Olsze w oczy. — Widzę, że mówisz prawdę - powiedział. — Pochodzimy z daleka, z bardzo daleka. A zdążamy do Siabod, gdyż słyszeliśmy, iż opiera się ono grikom. Przyłączymy się do zamieszkujących je kretów i pomożemy im, jeśli wyrażą na to zgodę. — — Skąd jesteście? - spytał Caradoc. — Myślałem, że wiesz o nas wszystko! - dociął mu z uśmiechem Olcha. — Nie, wszystkiego nie wiem. Powiedziano mi o was dopiero w sierpniu, a nigdzie nie wspominaliście, skąd pochodzicie. — Z Lasu Duncton - odpowiedział Olcha. Kret usłyszał jego słowa, ale, o ile w ogóle można było cokolwiek o nim powiedzieć, to chyba w nie nie uwierzył. — Macie północny akcent - stwierdził. - W Duncton mówią z południowym. — On wcale nie powiedział, że się tam urodziliśmy, a jedynie że stamtąd przychodzimy - wtrącił się Piaskownica. — Nie kpisz sobie ze mnie? - upewnił się Caradoc, a jego oczy nagle ożywiły się i zalśniły nadzieją. — Nie... - zapewnił go Olcha. - Skądże znowu. — Jesteśmy diabelnie zmęczeni, zbyt zmęczeni, by kpić sobie z dobrego kreta - dodał Piaskownica. — Ale... ale... - zaczął Caradoc. Najwyraźniej chciał zadać im zbyt wiele pytań naraz. Był tak podniecony, iż nie bardzo wiedział, od czego zacząć. — Zaufałeś nam, krecie, a więc i my obdarzymy cię zaufaniem. Powiemy ci, kim jesteśmy i co pragniemy uczynić - przemówił Olcha. - Być może zdołasz nam pomóc. Zostaliśmy wysłani z Duncton do Siabod przez kreta zwanego Tryfanem. — Tryfan! - wykrzyknął Caradoc. - Niemożliwe! — A jednak. Wysłał nas Tryfan - ciągnął Piaskownica. - Podążamy do Siabod i... — ...mamy wiele do przekazania żyjącym tam kretom, lecz mamy też wiele pytań. Teraz jedynie one opierają się grikom i, jak nam mówiono, czynią to niezwykle odważnie i śmiało. Lecz grikowie rosną w siłę, a my znamy doskonale i ich taktykę, i słabości. Moglibyśmy się im przydać. Tryfan nakazał powtórzyć im posłanie nadziei i wytrwania i posłanie Kamienia, które im niesiemy. To nasz przywódca. Jesteśmy jego wysłannikami. — Jakie to posłanie? - spytał Caradoc. Olcha uniósł wzrok, spojrzał na otaczające ich Kamienie, na przysypane śniegiem wzgórza i rzekł: - To posłanie mówi, że choć dziś kreciość okrywa mrok, a rządy grików są silne i rozciągają się szeroko, to kiedyś powróci światłość, wraz z nią dźwięk odmienny od odgłosu mrocznych pazurów dotrze do wszystkich kretów. A co to będzie za dźwięk? - wyszeptał Caradoc. Brzmienie Ciszy - wyznał Olcha. Gdy tylko Caradoc usłyszał owe słowa, jego oczy napełniły się łzami. Nie mógł oderwać wzroku od Olchy i choć wokół nich wciąż huczał lodowaty wiatr, żaden z nich nie czuł jego porywów. - Jednakże choć przybywamy od Tryfana, sami niewiele wiemy o Kamieniu - ciągnął Olcha - i pragniemy się czegoś więcej o nim dowiedzieć. Podczas naszej wędrówki zbaczaliśmy wszędzie tam, gdzie był. Czuliśmy, iż obserwują nas inne krety. Ty jednak jesteś pierwszym, który przyszedł z nami porozmawiać. Tak więc pomóż nam. — Uszczknąć rąbka własnej tajemnicy? To najwięcej, co może uczynić kret - odrzekł Caradoc. - A to nie przychodzi łatwo. Opowiem wam, jak się tutaj znalazłem i dlaczego wyszedłem z ukrycia, by spytać was, kim jesteście... — Wiele kretolat temu, podobnie jak wy, przywędrowały tutaj dwa krety. Było to jeszcze zanim przyszedłem na świat i chyba zanim wy się urodziliście... Zwali się... Widzę, że wiecie... zwali się Bracken i Boswell. Jeden pochodził z Duncton, drugi z Uffington. Przyszli tu podczas Najdłuższej Nocy, modlili się u stóp Kamieni i, tak jak ja wam, również i im przyglądał się pewien kret. Był nim mój ojciec. Był bojaźliwy, ale pełen wiary. Dlatego odwiedzał to opuszczone miejsce przez wiele Najdłuższych Nocy, dopełniając rytualnych obrzędów zgodnie z tym, czego go nauczono. Owej nocy też tu przybył, natknął się na stojące przed nim krety i wielce się przeraził. Bał się, że mogą go zranić. Rozumiecie, za długo przebywał sam na sam ze swą wiarą. — Tak więc bacznie im się przyglądał, słuchając słów, jakie szeptał, modląc się do Kamienia, Boswell. Mówił, iż czegoś podobnego nigdy przedtem nie słyszał... że były przepiękne. Wówczas pojął, iż tych kretów nie należy się lękać. — I je powitał? - przerwał mu Olcha. Caradoc potrząsnął głową i spuścił pyszczek, tak jakby było mu wstyd za swego ojca. - Widzisz, poczuł, że nie jest tego wart... że jest niczym, że wstydzi się swego systemu. Przeczuwał, iż Boswell to nadzwyczajny, wspaniały kret, choć nie był to ktoś, na kogo warto patrzeć. Miał obumarłą łapę i utykał. A jednak mego ojca przejęła trwoga. — Dopiero później, kiedy poszli, dowiedział się, kim byli. Że zmierzali do Siabod i że pojawił się inny zwany Rebeką... O wszystkim mu doniesiono. Tutejsze krety dobrze znają tę opowieść. Wielu z nich sądzi, że to początek, że już niedługo nastanie Kret Kamienia. Większość w to wierzy. — No... a mój ojciec zmienił się po tej Najdłuższej Nocy. Gdy tylko nadeszła wiosna, znalazł samiczkę, co wcale nie było łatwe dla tak nieśmiałego kreta. Była nią moja matka. Z trzech młodych, które powiła, ja byłem tym, któremu przekazał wiarę. A uczynił tak dlatego, iż z całej trójki, podobnie jak on, byłem najbardziej zalękniony. - Wspominając to, Caradoc czule się uśmiechnął. - Taa... ja miałem być jego następcą. Wyjawił mi to, co wiedział. Zwykł był mówić, że ubolewa tylko nad jednym: że nie zebrał się na odwagę i nie przemówił do Boswella. Że nie poprosił go o błogosławieństwo. Zawsze powtarzał: „Słuchaj, synu! Gdy przywędrują tu krety, będziesz się bał. Ale nie zrób tego co ja i się nie chowaj. Zaufaj Kamieniowi i ich powitaj. Przyrzekasz?” A więc mu obiecałem. — I gdy dzisiaj tu przyszliśmy, spełniłeś tę obietnicę? - upewnił się Olcha. — Tak - przytaknął Caradoc. - I jestem z tego rad. Mimo to coś wam powiem. Nagłe pojawienie się dwóch ogromnych kreto w, takich jak wy, z silnymi pazurami i zawziętym wyrazem pyszczka, to wielki wstrząs dla kreta. Nie dlatego, byście byli aż tak wielcy jak niektóre krety z Siabod... ale i tak mi to wystarczyło! — No, ale teraz potrzebujecie pomocy, by dostać się do Siabod, z północnej bowiem i wschodniej”strony, tam gdzie jest ono łatwo przystępne, okopali się grikowie. Nawet jeśli udałoby się wam przedostać do tamtejszych korytarzy, trudno by wam było odszukać przyjazne krety. — Pomożesz nam? - zapytał Olcha. — Pomogę! - zawołał podniecony Caradoc. - Zaprowadzę was do Capel Garmon. Leży w pobliżu Siabod. To najdalej, dokąd można zajść bez przewodnika. Znam tam parę kretów. Poprowadzą was do celu waszej misji. Wiem, iż zesłał was Kamień. Wiem to na pewno! — Ale skąd to wiesz? - zapytał Olcha. — Teraz potrzebne są bowiem podobne do was krety. Domyślacie się, po co tutaj dzisiaj przyszedłem? Przyszedłem, żeby się modlić. Żeby prosić o pomoc. - Czemu właśnie teraz? - wtrącił się Piaskownica. - Bo prawdziwego Siabod właściwie już nie ma. Zamieszkujące je krety są zmęczone, pozbawione ducha i prawie pobite. Wiele z nich uciekło, część przeszła na stronę grików. Są waleczni i śmiali. Tak. To wojownicy. Krety latami mogą sobie radzić same, lecz te zbyt długo już są pozbawione wsparcia. Wszelkie okoliczne krety są tego świadome, jednakowoż w obliczu grików niewiele mogą zdziałać. Lecz Kamień... Pomyślałem, że jeślibym przybył... — Dopóki jest tam choć jeden jedyny kret gotów przybrać pozycję obronną i walczyć, dopóty można odnieść zwycięstwo - przerwał mu Olcha. — A więc podążajcie za mną, Olcho i Piaskownico. Natychmiast. Istnieją bowiem krety, które pragną to usłyszeć i którym trzeba pokazać, jak mają się bronić. To krety, których nigdy się nie powstydzicie. - No to prowadź! - zadecydował Olcha. Ruszyli na północ, prosto ku Siabod. KOŃCOWY ETAP ich podróży do Siabod wiódł przez górzyste, surowe krainy i zajął im parę kretotygodni. - Doszlibyśmy tam szybciej, gdybyśmy podążali dolinami rzek, którymi posuwali się Bracken i Boswell. Obecnie jednak te tereny są kontrolowane przez grików. Może i paru z nich dałoby się wywieść w pole, lecz sądzę, iż nie jest to warte ryzyka - wyjaśnił Caradoc. - Poza tym chyba będzie najlepiej, jeśli ani grikowie, ani nawet krety z Siabod, nie będą się was spodziewać. Usłyszawszy to, Olcha bezwiednie zrobił zdziwioną minę, gdyż Caradoc enigmatycznie dodał: — Zdrajcy i tchórze. Dowiedziałem się, iż oblężenie grików złamało ducha w wielu tamtejszych kretach. W zamian za obiecaną nietykalność gotowe są dostarczyć wszelkich informacji dotyczących systemu. Jak dotąd jednak grikowie na to nie przystali. — I nie przystaną - krótko orzekł Olcha. - Zwykle tak zastraszają krety żyjące w systemach, że gdy w końcu tam wchodzą, poddają się one bez walki. Sprzeniewierzają się samym sobie, donoszą na swoich przyjaciół i służą Słowu. — I nie inaczej jest teraz w Siabod. Mówiono mi, iż korytarze komunalne są aż ciężkie od atmosfery podejrzliwości. Nie wiadomo, kto jest kim w rzeczywistości. Ale my, wyznawcy Kamienia, mamy swoje sposoby. Potrafimy rozpoznać lojalnych i oddanych. Jeśli tylko doprowadzę was do Garmon, przejmą was krety, którym można zaufać. — Być może owo „jeśli” było w tej chwili słowem szczególnej wagi, albowiem pogoda się pogorszyła, co w Północnej Walii oznacza, iż ze złej zmieniła się w okropną. Sypki śnieg pokrył okolicę, dzięki czemu krajobraz tchnął chłodem, choć także i spokojem. Caradoc zaś parł naprzód, przez lodowate wichry niosące śnieg z deszczem i grad, wdzierające się w pyszczki i oczy zmagających się z nimi kretów, osłabiające zarówno ich wzrok, jak i ducha. Żywili głęboką nadzieję, iż szybko ujrzą Siabod, ale się rozczarowali. — Gdzie to Siabod? - pytali niecierpliwie co jakiś czas Caradoca. — Nie opodal - odpowiadał. - Może i pragniecie je zobaczyć... ale wszelkie krecie nadzieje gasną na jego widok. To nie jest miejsce dla normalnego kreta. — Kiedy ostatni raz tam byłeś? - spytał Piaskownica. — Ja, krecie? Nigdy tam nie byłem. I nigdy nie będę. Mój ojciec przestrzegł mnie przed tym. — Co o nim wiedział? - Mój ojciec? Nic! Zabronił mu tam chodzić jego ojciec. Olcha głośno się roześmiał. — Musi być rzeczywiście przerażające, skoro krety żyjące w pobliżu nigdy nie odważyły się tam zapuścić. — Tak jest w istocie - przytaknął mu Caradoc. - Tamtejsze zaś krety, choć nie wszystkie są wiarołomne, też napawają lękiem i trwogą. Zobaczycie. To takie miejsce, które dziwnie wpływa na krety. Budzi w nich ostrożność, powagę, czujność i gotowość do ataku. Trzeba by nimi pokierować. Rozważnie, ale skrycie. — Skrycie? — Są niczym przewrażliwiona matka, trzeba się z nimi obchodzić ostrożnie. — Cóż... Porywczość i wrażliwość. To chyba nic złego, jeśli te cechy idą w parze. Może właśnie je trzeba mieć, by oprzeć się grikom. Ale czy da się nimi ich pokonać, to już inna rzecz. Powiedz mi, czy to prawda, że tam nie mówią krecim językiem? — Posługują się językiem Siabod. Ale nie trap się. Potrafią mówić krecim, kiedy zechcą... przynajmniej większość, oprócz tych, które postanowiły skryć się daleko w górach... Tych jednak nigdy się nie widuje. Zaczęli schodzić halami w dół. Caradoc wiódł ich najwyraźniej znajomą mu trasą. Prowadziła przez nagie, kamienne ściany, które szpeciły zbocza i wprowadzały nie znające ich krety w zakłopotanie. Tych wszakże, co je znali, jak Caradoc, owe skaliste ostępy obdarowywały bezpiecznym, acz przydługim traktem. Wokół zionęło pustką. Widać było jedynie nieliczne kruki i gawrony, toczące spór o padłe owce. Od czasu do czasu młode mewy rzucały się na zdobycz, ożywiając monotonny krajobraz biało-brązowymi plamkami. Wzmógł się wiatr i te nieliczne oznaki życia zamarły, ptaki bowiem zbiły się w ciasną gromadę na jakiejś niżej położonej, osłoniętej półce skalnej, rozsiewając dokoła purpurowo-białe łajno. - Purpurowe czernice - rzekł Caradoc. - Przydają się kretom w tej ubogiej w robaki ziemi. Padlina także się przydaje, jeśli odważysz się wejść między gawrony. Ostatecznie można się do niej podkopać, jeśli trzeba. Tyle że to dość ryzykowne. Olcha odwrócił się, popatrzył na Piaskownicę i wyszczerzył zęby. W tych stronach nie było łatwo przeżyć, kret zaś dawał sobie radę, gdy słuchał, co mówią miejscowi. Szare niebo wciąż wisiało nisko nad ich głowami, gdy nagle skręcili w opuszczone pole i weszli w tak żałosne zbiorowisko Kamieni, jakiego ani Olcha, ani Piaskownica jeszcze nigdy w trakcie swej długiej wędrówki nie widzieli. - Capel Garmon - krótko oświadczył Caradoc. - Jedno z rodzimych dzikich pustkowi. Ale są tu Kamienie, a to oznacza, że musiały tu ongiś być i krety. Teraz jednak żaden na stałe tu nie mieszka. Jedynie wędrowni wyznawcy Kamienia wykorzystują je jako bezpieczne miejsce zebrań. Rozglądnęli się dookoła, zbili w chroniącą przed zimnem grupkę i popatrzyli na Kamienie, po czym ukryli się w wielkiej, pustej norze, którą Caradoc chyba znał. — Czasem myślę, iż w tym miejscu zagościło zło i dlatego opuścił je duch Kamieni. A może krety wymarły na jakąś zarazę samotne i opuszczone? Któż to może wiedzieć? Nawet grikowie tu nie bywają, odkąd poznali to miejsce. Wie o nim jedynie kilka kretów z Siabod. Przychodzą tutaj, jeśli chcą porozumieć się ze światem zewnętrznym. — A więc już niedaleko do Siabod? - spytał Olcha, spoglądając poza zwietrzałe i mroczne kamienie ku zachodowi, na chmury i spowity lekką mgiełką krajobraz. — Jakieś pięć dni drogi. Teraz muszę przekazać wiadomość, a to potrwa dzień lub dwa. Potem zaś nadejdzie kret lub krety i was stąd zabiorą. To także może trwać jeden czy dwa dni. Tak więc zatrzymacie się tu na trochę. Nie zabłądźcie, gdy was opuszczę. — Żartujesz, kamracie - rzekł Piaskownica. - Chętnie odpoczniemy. — Na powrót Caradoca czekali pięć długich dni. Wreszcie pojawił się w towarzystwie paru kretów. Wszystkie oprócz jednego były tak wychudzone i stargane wiatrem jak on sam. Wyglądały tak, jakby zmarzły bardzo przy narodzinach i nigdy się już nie ogrzały. Wyjątek stanowił muskularny i milczący kret, który stał w tyle i groźnie im się przyglądał. - Pewien kret z Siabod przyjdzie tu tak szybko, jak to możliwe, i poprowadzi was dalej - oświadczył Caradoc. - Lecz tymczasem... - zrobił skruszoną minę - te krety chciały się wam przyjrzeć. Powiedzcie im to, co mnie powiedzieliście - poprosił i szeptem dodał: - Nie bójcie się tego dużego za nimi. Zwie się Troedfach. Później wam o nim opowiem. — Można im zaufać? - spytał z powątpiewaniem Olcha, stanowili bowiem pożałowania godną, niepociągającą gromadkę. — Poprzysięgną to! - z namaszczeniem odrzekł Caradoc. - Nie ma tu nikogo, kto by nie dotknął Kamienia. - To mówiąc, skinął na krąg kretów, cicho wpatrujących się w Piaskownicę i Olchę. Wtedy jeden po drugim podeszły do najbliższego głazu, położyły na nim łapę i patrząc na pozostałe, powtórzyły: — Jeślim krzywoprzysiężcą, niechaj ma łapa uschnie, me serce zaś zgaśnie. Z utęsknieniem oczekuję nadejścia Kreta Kamienia. Niech nam nastanie. Jużci! Przemawiały po kolei i choć zdawały się być nędzne i żałosne - widać było, iż niektóre, wiodąc wędrowny, łowiecki żywot, jadają niewiele - wymawiając owe słowa, ożywały, ich oczy zaś rozbłyskały nie tylko wiarą, lecz także dumą i namiętną miłością. Końcowe „Jużci!” wypowiadały chórem, czyniąc z przysięgi rytmiczną i miarową pieśń. Gdy ucichły, rzuciły Olsze i Pisakownicy wyczekujące spojrzenie, a Caradoc szepnął: - Teraz wy to musicie uczynić. Wtedy uwierzą w waszą szczerość. Wówczas obaj ślubowali uczciwość, wpatrując się w wyznawców, zaklinając na gasnące serca i uschnięte łapy, tudzież przywołując Kreta Kamienia. Gdy zaś dopełnili rytuału, Olcha opowiedział im, co się zdarzyło w Duncton i jak pod przewodnictwem Tryfana je opuszczali. Wielu zadawało pytania. Chcieli dowiedzieć się czegoś o grikach i Wilczej Jagodzie, kilku wypytywało o Whern. Głównie jednak ciekawiło ich to, co Tryfan mówi o Krecie Kamienia. — Nadejdzie wkrótce? - pytał jeden z tęsknotą w oczach. — By zabić grików? I poprowadzić nas z powrotem w niegdyś zamieszkałe przez nas doliny? - dodawał drugi. — Zanim minie pełny cykl pór? - wtórował mu trzeci. Olcha zaś odpowiadał: - Nie wiem doprawdy, jak, gdzie i kiedy może przybyć Kret Kamienia. Jednakowoż mniemam, że zapewne wszyscy wyznawcy Kamienia go teraz szukają. Ufam też, iż bezkresne Wole, z którego istotą, na tyle na ile ją znam, już was zapoznałem, obdarzy penetrującego je Tryfana pomocną nam wiedzą. Kret Kamienia przyjdzie, gdy nadejdzie właściwy czas. Póki co poszukuje go każdy wierzący kret. A tymczasem musimy posiąść wiarę i odwagę. Siabod nie padnie. Jestem przeświadczony, że grików da się powstrzymać. Zaprawdę, tam, w Duncton, też ich powstrzymaliśmy. Przynajmniej na jakiś czas. Jestem pewien, iż można ich pokonać i że pierwszą wielką klęskę poniosą właśnie tu, w Siabod. Nadejdzie wasza godzina. Godzina kretów wielkiej odwagi, kretów umykających z dolin i podtrzymujących wiarę w Kamień. Bądźcie cierpliwi, trzymajcie się razem, z nadzieją wpatrując się w przyszłość. Wierzcie w nią tak, jak wierzycie sobie wzajem, a mnie i Piaskownicę, choć nas prawie nie znacie, obdarzcie zaufaniem. Nastała nasza długa zima. To czas wielkiej próby. Czy jeśli nie wykrzesamy z siebie dość sił i wiary, by ją przeżyć, Kret Kamienia powinien nam pomóc? Przybędzie on do kretów, które są jego warte, do systemów, w których krety, choć szeptem, nieustannie wołają, iż pewnego dnia usłyszą wielki dar Kamienia - Ciszę. Oto, co wam kazał przekazać Tryfan z Duncton. Wysłuchawszy tego, krety rozmawiały z Olchą i Piaskownicą do późnej nocy. Zwierzały się ze swych nadziei i obaw, ślubując Tryfanowi swe oddanie i wierność jego sprawie. Kret za kretem wyznawał, że choć nie jest zbyt silny i nie potrafi walczyć, to oddałby swe własne życie, gdyby Tryfan czy Olcha go o to poprosił. Wiedzieli bowiem, iż pewnego dnia - „Jużci! Pewnego dnia!” - Kret Kamienia nadejdzie. Owo spotkanie zwane jest Konklawe w Capel Garmon. Krety mówią o nim z czcią i poważaniem, chętnie przypisując sobie wspólnotę więzów krwi z tamtymi zacnymi, pełnymi odwagi kretami, które wówczas wyszły Olsze i Piaskownicy na spotkanie. Tak więc, niech nam będzie wolno je wymienić, aby pamiętano o nich po wsze czasy. Byli to: Caradoc, Clun, Mynydd, Cwmifor, Manod, Sitt z Ratlinghope, Wentnor z Mynd i Pentre, bliźniacy Gaelri oraz Lymore, i w końcu trzy krety z południowych Bagien: Blaen-cwm, Dowre i Troedfach z Tyn-y-Bedw. Z całej dwunastki zaledwie jeden jedyny udał się później z Olchą w dalszą podróż. Był nim Troedfach z Tyn-y-Bedw, którego Olcha zauważył, gdy cała grupa przybyła powitać ich w Garmon, gdyż wyglądał niczym dąb o świtaniu, królujący wśród pomniejszych drzew. Nie uszło też jego uwagi, iż inne krety odnoszą się do niego z szacunkiem, aczkolwiek nie wypływającym z uniżoności czy pokory, lecz z poszanowania hartu ducha i siły przewyższającej ich własną. - Przywędrował tu z dalekiego południa, by dostać się do Siabod - objaśnił Caradoc. - I choć przeważnie milczy, wiem, iż nikt bardziej niż on nie oczekuje Kreta Kamienia. Odzywa się rzadko, lecz jest lubiany i cieszy się zaufaniem. Stając przeciw grikom, ocalił więcej niż jedno życie. Ze wszystkich obecnych tam kretów jedynie on powtórzył słowa przysięgi w języku innym niż kreci, dziwnym, głębokim i gardłowym, przywarłszy pyszczkiem do Kamienia, tak jakby niewiele widział, a wiele czuł. To także on, kiedy już odchodzili, przemówił w imieniu pozostałych. Rzekł: - Oczekiwaliśmy was przez długie miesiące, teraz zaś będziemy czekać, aż wrócicie z Siabod. Każdy z obecnych tu kretów chętnie by tam z wami poszedł, lecz będzie lepiej, jeśli najpierw jedynie wy się w to miejsce udacie. A gdy nas przywołacie, będziemy gotowi! Jużci! Będziemy! - Wtedy pozostałe krety zawtórowały mu głośnym chórem. Owo spotkanie dało początek wielkiej armii kretów, o której Olcha od dawna marzył, widząc siebie na jej czele. Każdy kret odegrał w nim swą rolę, każdy odnalazł innych i natchnął ich, by odegrali swoją. Każdy do ostatka zmagał się ze spowijającą Kamień zimą i hołubił w sobie wiarę w to, iż znajdzie w sobie dość siłyfby walczyć, gdy po raz ostatni zerwie się burza, po której powróci jasność, by znów oświecić całą kreciość. Jużci! Tak brzmiał pełen nadziei krzyk z Garmon. Gdy zaś nadszedł szary świt, garstka uchodźców odeszła w milczeniu, by oczekiwać dnia, w którym Olcha ich przywoła. Parę godzin później w Garmon pojawił się pokaźny kret. Miał dziobaty pyszczek i przymknięte oczy. Mrużył je nieustannie, jakby chroniąc się i przed wiatrem, nawet wtedy gdy przebywał w bezpiecznym podziemnym schronieniu. Powiedział, iż nazywa się Cwm. Wyraził ubolewanie, iż kazał na siebie czekać i wyjaśnił, że gdy dowiedział się, iż przybywają z Lasu Duncton, zapragnął osobiście się tu stawić. Obejrzał ich od stóp do głów, sprawdzając, czy przypadkiem nie są zdrajcami, a następnie najmocniej ich przeprosił, pytając, czy nie zechcieliby jeszcze raz przysiąc na Kamień. Chętnie to uczynili. - Teraz twoja kolej - rzekł stanowczo Olcha, gdy skończyli. Wówczas Cwm powtórzył śpiewne i miarowe słowa przysięgi, wykrzykując swe „Jużci!”, jakby było zarówno przekleństwem rzuconym na grików, jak i pełną czci pochwałą lepszego przyszłego świata. A teraz słuchajcie, słuchajcie uważnie. Znam już waszą opowieść. Słyszałem ją od innych i od tych, których spotkałem, idąc tu tego ranka, od kretów, które spędziły tu noc. Sam Troedfach przyznał, iż mogę wam zaufać i to mi wystarczy. Zabieram was teraz do Siabod, ale ostrzegam: to ciężka podróż. — To daleko? - spytał Piaskownica. — Nie... jeśli oczy widzą dzień nie przyćmiony przez chmury... Lecz gdy widzą wlokące się łapy, uchodzącą odwagę i wiarę, to daleko... prawie dla wszystkich za daleko. Ale my go ujrzymy, nieprawdaż? Zwykle idzie się tam pięć dni. Lecz my musimy dojść w trzy, jeśli chcemy uniknąć mrozów. Mówił zwięźle i szybko, spoglądając na nich spod oka, jakby wątpił, czy rzeczywiście pragną udać się z nim w tę drogę. — Jesteśmy gotowi! - oświadczył Olcha. — Trakt, którym was poprowadzę, biegnie prosto przez szeregi grików. Kiedy więc powiem, aby się nie odzywać, ma być cicho. Ani słowa. Zrozumiano? Ale to łatwy odcinek. Później pójdziemy wyżej. Tam zrobi się naprawdę zimno i zaczniecie być głodni. Nie chcę o tym słyszeć! Zjecie, gdy będziemy u celu. Niewiele, ale zjecie. Wtedy rzucili Caradocowi krótkie „Żegnaj!”, on zaś przypomniał, iż gdyby mógł się im przydać, będzie gotów, oczekując, jak długo będzie trzeba, czy to w Garmon, czy w Caer Caradoc, czy gdziekolwiek na ich wezwanie. — Niech Kamień będzie z tobą, krecie! - rzekł Olcha. — Iz tobą! - odpowiedział Caradoc potężnym głosem. Bojaźliwy i nieśmiały kret, którego poznali zaledwie parę dni temu, stał teraz przed nimi dumny i zdecydowany. Oto co potrafił zdziałać Olcha, przemawiając do napotkanych kretów. Zaiste, było w nim coś z wielkiego wodza. CHOĆ CWM był zwięzły i małomówny, przez następne trzy dni podróży usłyszeli od niego wiele opowieści z najnowszej historii Siabod. Grikowie po raz pierwszy zbliżyli się tam jakiś pełen cykl pór roku temu. Nieustannie posuwali się dolinami w górę. Z początku krety z Siabod zupełnie ich zignorowały. To był pierwszy błąd, jaki popełniły, albowiem dzięki temu nieprzyjaciel stanął w systemach przyległej doliny, które - pominąwszy drobne potyczki - zdobył prawie bez przeszkód i tam się obwarował. Mieszkające tam krety pozbawił wiary, a garstkę tych, którzy próbowali mu się oprzeć, zgniótł. W owym czasie paru dzielnych włóczęgów zwróciło się do kretów z Siabod o pomoc, prosząc, by opuściły swe warowne korytarze i zaatakowały grików. Odniesiono parę zwycięstw, lecz pozbawione koordynacji ataki nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Nie odparto wroga. W rzeczy samej, gdy nadeszło lato, krety z Siabod przeniosły się do wyższych partii systemu, pozostawiwszy niższe korytarze oraz trakty wiodące ku obfitującej w robaki dolinie Nantgwryd samym sobie, grikowie zaś krok po kroku je przejęli. To błędne posunięcie znacznie osłabiło krety z Siabod, gdy bowiem nadeszła zima, nie mogły powrócić w pełne dżdżownic ziemie. Zostały niejako uwięzione w ubogich w pokarm korytarzach. Jednakowoż i wtedy krety z Siabod mogły odnieść zwycięstwo, gdyż grikowie potrzebowali posiłków i byli rozproszeni. Lecz znowu, choć atakowano zawzięcie i śmiało, czyniono to zbyt rzadko. Zabrakło dowódcy, który uzgodniłby plan działania. Tak więc i ta okazja została zaprzepaszczona. Krety ogarnęło niezadowolenie i rozczarowanie. Zapanowało zamieszanie. Lecz Cwm nie rzekł o tym prawie ani słowa. Wspomniał jedynie, iż wiele młodych, silnych kretów z Siabod poległo w walce. — Starzy wyginęli z niedożywienia - ciągnął. - Jeszcze inni udali się na południe, do brudnego, szarego i przygnębiającego Ffestiniog, miejsca, które wysysa z kretów całą żywotność i zwraca je przeciw sobie samym. Tam krety usychają i umierają młodo. — A więc to, co mówią na południu o zaciętym oporze stawianym przez Siabod, nieco mija się z prawdą - wtrącił Olcha. - Wygląda mi na to, że w rzeczywistości grikowie mieli za mało kretów, by uderzyć w samo serce Siabod i jego legendarne Kamienie. Cwm całkowicie się z nim zgodził. Lato dało im chwilę wytchnienia. Mogli poprowadzić młódź na wyżyny, by tam choć trochę odzyskała siły. — Lecz teraz znów nastała zima, a grikowie stacjonujący w naszych niższych korytarzach są jeszcze silniejsi niż poprzednio. Przysłano im posiłki i prowiant, a nam brakowało żywności. Sporo z naszych uznało, iż najlepiej ulec, poddać się grikom i czekać na nastanie dnia, w którym odzyskamy naszą siłę i dumę. — A ty, Cwm, co byś uczynił? — Zgładzę ten miot z nieprawego łoża. Zabiję, jeśli będę musiał. — Wielu jest takich jak ty? — - Dostatecznie wielu..- Kto wami dowodzi? - Myślałem, że Caradoc wam powiedział - zdziwił się Cwm. - Zwą go Glyder. Krety, czyż nie wiecie, kto zacz? Olcha i Piaskownica przecząco potrząsnęli głowami. — Ale myślałem... — Tak? - powiedział Olcha. — Więc niech sam wam to powie! Trzeciego dnia zeszli w rozciągającą się z lewej strony dolinę i przeszli przez Nantgwryd po moście dwunogów. Każde napotkane pole nosiło ślady okupacji grików. Nikt jednak ich nie zauważył, gdyż przekraczali linie nieprzyjaciela cichuteńko, podążając za Cwmem. Na prawo od nich teren gwałtownie wznosił się w górę. Jak wyjaśnił im ich przewodnik, był to masyw Siabod. - Nawet jeśli chmury odpłynęłyby w dal i tak byście go stąd nie ujrzeli - powiedział. - Zasłaniają go strome zbocza doliny. Główne korytarze Siabod zaczynają się nieco wyżej, ale ponieważ są zajęte przez grików, pójdziemy wzdłuż rzeki na zachód, a potem, gdy dotrzemy do północnych krańców głównego systemu, skorzystamy z pewnego prawie nieznanego traktu. Pogoda wciąż była zła. Chmury nieustannie wisiały nisko nad ich głowami, dął ostry wiatr przynoszący ze sobą płatki śniegu i grudki lodu. Jednak gdy przekroczyli rzekę i zaczęli piąć się w górę, było im na tyle ciepło, iż nie musieli przerywać wędrówki, choć i tu ziemia była mokra. Cwm dobrze o tym wiedział, toteż znalazł im solidną tymczasową norę. - Gdy opuścimy dolinę, zrobi się zimno. Tak więc dobrze wypocznijcie tej nocy - przykazał - i najedzcie się do syta. Odtąd trudno będzie znaleźć jakąś strawę. Dalszą wspinaczkę rozpoczęli o świcie. Zmierzali ku szarym krajobrazom i przejmująco zimnym wiatrom. Niebo w górze jaśniało chłodnym, zwiastującym śnieg blaskiem. Poniżej, pomiędzy drzewami, wiła się ku wschodowi czarniawa wstęga rzeki, którą przekroczyli. Nagle na północy chmury się rozpierzchły, po raz pierwszy odsłaniając dzielące Siabod od morza olbrzymie skaliste turnie, którym listopadowe śniegi nadały szarawy ton, i stargane przez wiatr wrzosowiska, jakich nigdy dotąd nie widzieli. Miejsca, w których kret skazany jest na śmierć. Tu i ówdzie wznosił się jakiś szczyt wyższy od innych. - To Carneddau - wyjaśnił Cwm. - Krety tam nie mieszkają. Olcha i Piaskownica wpatrywali się w nie jak oniemiali, szybko bowiem przeciągające po niebie chmury odsłaniały to nagie, pionowe ściany, to osypujące się piargi, to granie nie do zdobycia. - Wydają się wam groźne? Nie widzieliście jeszcze Siabod! - powiedział, śmiejąc się Cwm, po czym obrócił się, by wyprowadzić ich z doliny i powieść ku północnym zboczom systemu, za który pragnął oddać swe życie. Najpierw poraził ich wiatr sunący od okrytych mgłą skalnych zboczy. Potem przejmujące zimno. A za jakiś czas jeszcze przeczucie przeraźliwego, czającego się zewsząd niebezpieczeństwa, mrok jakby gęstniejącej i tężejącej mgły, wznoszącej się ku niewidzialnym skalnym szczytom, nakazujący kretom raz po raz wyczekująco spoglądać w ich stronę. Szli poprzez sosnowe bory, ziemie jałowe i kwaśne, nasiąkłe lodowatą, brudną wodą, ociekającą spomiędzy kęp trawy i korzeni. Drzewa nad ich głowami niespokojnie kołysały się w podmuchach wiatru. Miejsca takie jak to przyprawiały kreta o drżenie. Szybko je opuszczał i podążał dalej. Wkrótce jednak wspięli się wyżej i weszli na drogę biegnącą pomiędzy rozciągającym się po lewej łapie lasem a wartkim potokiem po prawej. Po jakimś czasie drzewa zdały się wymierać, aż w końcu całkowicie znikły, ustępując miejsca jałowym wrzosowiskom, oni zaś wciąż pięli się w górę. — Tu nie ma ni jednej dżdżownicy - rzekł Olcha, gdyż Piaskownica niespokojnie rozglądał się dookoła. — Znajdziesz i tu pożywienie, jgśli tylko wiesz, dokąd się udać. Wyżej też są korytarze. Takie, jakich nigdy przedtem nie widzieliście. — Powiedzieliśmy, że nie będziemy narzekać i dotrzymamy słowa, ale gdzież jest ów Glyder i inne krety z Siabod? — Glyder? Odnajdzie nas. Nie martw się o to. Wisząca nad nimi mgiełka zgęstniała i opadła niżej. Teraz po ich prawej stronie, za potokiem, grunt gwałtownie opadał w dół, przepuszczając przepełniony kłębiącą się mgłą wiatr. Wokół było przeraźliwie szaro, jedynie złotobrązowa zwiędła paproć jaśniała w oddali. Oni zaś pięli się dalej, wciąż wyżej i wyżej. Wiatr coraz częściej się zmieniał, taszcząc ze sobą zmarznięte płatki śniegu i lodu. Jednakowoż śnieg nie spowił jeszcze całej ziemi. - Nie podoba mi się to - mruknął Piaskownica, ponownie rozglądając się dokoła. Był świadom, iż w każdej chwili i z każdej strony mogą zostać zaatakowani przez niewidocznego wroga. — Mnie też - dodał Olcha. - Ale nie mamy wyboru. Trzymaj się blisko i ufaj, iż Kamień prowadzi nas do celu. — Patrz! - krzyknął nagle Piaskownica, wskazując przed siebie pazurem, jakby zobaczył olbrzyma. - Myślałem... to było ciemne, Olcho... i ogromne. Owo coś jednak rozpłynęło się we mgle. Parli naprzód. Z minuty na minutę zmęczenie i chłód dokuczały im coraz bardziej, ale żaden z nich się nie skarżył. Wóczas Cwm, nie wiadomo dlaczego, przystanął. Wokół nie było bowiem ni śladu korytarza, ani czegokolwiek innego. — Mgła wkrótce opadnie - powiedział. — Wydaje mi się, że raczej robi się coraz gęstsza - mruknął Piaskownica. Ich futerka były mokre, spowite mgłą i pełne grudek lodu. — Musisz poznać, kiedy mgła się rozchodzi w tych stronach, bo inaczej zginiesz, młodzieńcze - ponuro odpowiedział Cwm. - Zacznie ustępować od północy. Odwrócili się, by spojrzeć w dół. Wtem powoli, prawie niezuważalnie, mgła zaczęła znikać. Nie obok nich - tuż poniżej ich linii wzroku miotane wiatrem, ścielące się w dolinie kłęby mgły unosiły się w górę - lecz za doliną w oddali. Tam, ponad oparami zalegającymi skalne otchłanie, wyczuli, ale nie ujrzeli, błyskawicę... i zaraz się przejaśniło, ich oczom zaś ukazał się zadziwiający widok. Gdzieś tam daleko świeciło słońce. Oświetlało sterczące na horyzoncie szczyty i tylko jeden, położony za nimi, krył się w cieniu. Jednak dwa bliższe i nawet trzeci, wznoszący się nieco dalej niż ów spowity mrocznym kirem, były całkiem nieźle widoczne. — Jak się zwą? - spytał Olcha. — Ten najodleglejszy leży jeszcze w Carneddau i nazywa się Carnedd Dafydd, lub krócej Dafydd. Dwa bliższe to, po lewej, GlyderFawri Glyder Fach po prawej. — Glyder! - powtórzył Olcha, gdyż było to imię przywódcy Siabod. — Ten tonący w chmurach, to... - zaczął Cwm. Piaskownica przerwał mu ten wywód, gdyż obrócił się, by popatrzeć za siebie, i ujrzał coś, co przejęło go taką grozą, iż zaniemówił z wrażenia i tylko odruchowo dotknął boku Olchy, tak jakby się obawiał, że najmniejszy szept sprowadzi na nich lawinę kamieni. Prawie cała mgła się rozproszyła, przed nimi zaś wyrosły strzeliste ściany ponurego, straszliwego i pełego majestatu Siabod. Pionowy, ciemny masyw zdawał się nie do zdobycia. W jego wyższych partiach igrały chmury. Przewalały się przez jego lico, od czasu do czasu przesłaniając sam wierzchołek. - Jużci! To Siabod! - rzekł Cwm z należną czcią w głosie. Wpatrywali się w niego przez dłuższą chwilę, po czym Olcha znów się odwrócił, by ponownie spojrzeć na góry, których nazwy zaczął wyliczać ich przewodnik. Mgła znad doliny wciąż unosiła się w górę. Raz się przerzedzała i tańczyła na wietrze, raz znów siniała, by zaraz okryć się bielą, mknąc radośnie przed nimi po ziemi. Przybierała najrozmaitsze kształty, ciemne i przerażające, przypominające owce czy krety. Wszyscy ucichli i tylko wicher dziko dął w oddali, mknąc przez dolinę ku czterem wyniosłym szczytom, z których jeden wciąż spowijały chmury. Cwm w milczeniu patrzył przed siebie. Piaskownica przysunął się do Olchy i obaj przybrali pozycję obronną, gdyż wyrosłe z mgły zjawy sunęły ku nim i poruszały się, nieustannie prąc w górę, wielkie i groźne. A było ich trzy. Trzy krety. Wtedy mgła ustąpiła, trzy olbrzymie krety zaś gotując się do ataku, przycupnęły tuż przed nimi, niczym majestatyczne wznoszące się w ich tle szczyty, dwa po lewej i jeden po prawej, rozstąpiwszy się tam, gdzie wzbijał się w niebo niższy, przysłonięty mglistą zasłoną wierzchołek. Ujrzawszy je tam, Olcha domyślił się ich imion. — To krety, które przywędrowały z Duncton - powiedział Cwm, a Olcha i Piaskownica z szacunkiem pochylili pyszczki. — Nazywam się Dafydd - rzekł największy z kretów, za którym w oddali majaczył Camedd Dafydd. — A ja Fach - dodał tubalnym głosem drugi. — Ja zaś Glyder - przedstawił się ostatni, ten, za którym królował Glyder Fawr. - Miło mi was powitać. - Mówił powoli, akcentując pewne dźwięki, przybrawszy ton głęboki i pełen powagi. Wszyscy trzej byli wielcy, posiwiali, ale nadal sprawni i dziwnie do siebie podobni. Nie tylko do siebie nawzajem, lecz, jak się Olsze zdawało, do któregoś z kretów, które znał. Dużego, ciemnego, pełnego autorytetu, acz młodszego. - Wiesz, kim jesteśmy, czy tak? - spytał Glyder. Olcha oniemiał. Wyłonili się bowiem z mgły, przybrali imiona gór piętrzących się za nimi, a wydawali mu się tak znajomi. Czuł, iż musi wiedzieć, kim są. Wtedy, gdy tak się im przypatrywał, ujrzał, jak z samotnego szczytu umykają dotychczas otulające go chmury. A gdy mgła ustąpiła, Olcha ujrzał wzbijający się w powietrze wierzchołek, ciemny i szary, gdyż jedynie na nim nie gościło słońce. Sterczał tam mroczny, potężny i groźny. Glyder spostrzegł, na co patrzą Olcha i Piaskownica, i obrócił się nieco, by też spojrzeć w tę stronę. To Tryfan - wyjaśnił. - Krety w Siabod narodziły się, by strzec stojących na nim Kamieni. Tak, krety. To Tryfan! I wtedy gdy Olcha ujrzał, że oto pomiędzy olbrzymim Dafydd a wielkim Fach wznosi się Tryfan, domyślił się, kim są owe krety. Tak, teraz już wiedział. Czyż nie o tym wspominał mu Tryfan? Czyż jego matka, przybywszy do Siabod, tu na tych stromych zboczach nie powiła młodych? I czyż każdy z nich, mimo iż zrodzono je w otwartej przestrzeni, nie przeżył? — Wiesz, kim jesteśmy? - powtórzył Glyder. W jego głosie pobrzmiewała niezmierzona wiara i tęsknota. — Narodziliście się z Rebeki - odpowiedział Olcha. - Jesteście przyrodnimi braćmi Tryfana z Duncton. — Jesteśmy - przytaknęli. — Ale czwarty... Przecież był jeszcze czwarty - cicho zapytał Olcha. — Zabrał go Kamień - odrzekł Fach. - Zabrał go, gdy byliśmy młodzi. Był większy i silniejszy od nas. Odszedł, lecz pozostawił w nas swą miłość. — Jak się zwał? - wyszeptał Olcha. Obejrzeli się za siebie, tam gdzie wznosił się Tryfan. — Nasza matka nazwała go Y Wyddfa, od orłów, które niegdyś tu latały. Lecz zgasł. Zginął w naszej obronie. Wkrótce wam o tym opowiemy. Dlatego kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o Tryfanie i jego czynach, dowiedzieliśmy się, skąd pochodzi, od razu wiedzieliśmy, co to za kret i czego dokona. Wiedzieliśmy, że to nasz brat, tylko później zrodzony. — Wiedzieliśmy to aż nadto dobrze. — A co takiego on uczyni? - spytał Piaskownica. — Przygotuje całą kreciość na nadejście tego, co nastąpi! Na swych barkach poniesie najprawdziwszą Ciszę Kamienia niczym szczyt, którego imieniem został nazwany, szczyt, który dźwiga Kamienie strzeżone przez nas trzech i cały ten system. Jednakowoż będzie potrzebował pomocy. Żaden kret nie może sam zrobić tego, czego on spróbuje dokonać. — Mieliśmy nadzieję - mówili, a szalejący wiatr ich zagłuszał i nie wiadomo było, kto właściwie mówi, zespolone zaś głosy niosły się wśród skał niczym hymn ku chwale nadziei i wiary. - Marzyliśmy, iż sam tu przybędzie. Teraz jednak wiemy, że posłał w to miejsce kogo innego, kogoś, kto ma nas prowadzić, nauczać i pokazać nam, co musimy robić! — — Mnie? - spytał zaniepokojony Olcha, tak jakby to same góry obrały go sobie za przywódcę. Góry zaś, widząc jego przerażenie, odpowiedziały mu śmiechem. — Ciebie! - odrzekł Glyder. — A gdzież są inne krety z Siabod? - zapytał Olcha i się uśmiechnął, albowiem dostrzegł, iż słusznie prawią i wyczuł królującą wokoło moc Kamienia. — Pokażemy wam. Po czym powiedli ich jeszcze wyżej, aż do korytarza tak wielkiego, jakiego ani Olcha, ani Piaskownica nigdy jeszcze nie widzieli. Był to wybrany w kamiennym łupku, łukowato sklepiony tunel dwunogów. Gdy inni ruszyli naprzód, Olcha przystanął u wejścia, by obejrzeć się za siebie i jeszcze raz rzucić okiem na kłębiące się chmury. W oddali ujrzał najpierw jeden szczyt, a potem drugi. W końcu i Tryfan odsłonił swe zbocza. Na chwilę, tylko na nim, rozbłysło słońce. A potem nadpłynęły chmury i szczyt zniknął, Olcha zaś poczuł się bardzo samotny. - Chodź, krecie! - z tunelu krzyknął ciepło jakiś głos. - Siabod czeka, by cię powitać! Olcha wspomniał lodowatą, zimową aurę, zatrząsł się z grozy, odwrócił od spowitego mgłą dnia i wszedł w ciemność pod ziemią. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI PODRÓŻ TRYFANA, SZPACZKI, PSIEGO RUMIANKA I WRZECIANA ku peryferiom Wola zaczęła się bez ruszenia łapą. Siedzieli i słuchali, jak stary Jarząb prawi o kretach, na które czeka przy wstrętnym, śmierdzącym, prowadzącym na wschód tunelu i tłumaczy, czemu to robi. — Przyszliśmy tu pewnego lata we trójkę, od tego czasu minęły już ponad cztery Najdłuższe Noce. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody. Wszyscy wychowywaliśmy się w Ickenham, leżącym na zachód od przybytku tłustego Bulwy. Ongiś był to pyszny system. Jednak parę kretolat przed naszym przyjściem na świat, dwunogi zbudowały tam trakt ryczących sów i prawie wszystkie korytarze zostały zniszczone. — Owo lato było nadzwyczaj gorące i mój przyjaciel, Wrzosiec, namówił mnie i mą siostrę, Leszczynę, na wyprawę naukową na wschód. Krążyły o nim legendy. Znaliśmy je wystarczająco dobrze. Opowiadały o żyjących tam kretach i zbawicielach. Jednak prawdę mówiąc, wyruszyliśmy tam dla zabawy, a nie po to, by go spenetrować. Wrzosiec był silniejszy i bardziej żądny przygód niż ja. Być może chciał jedynie, by ktoś mu przez parę dni towarzyszył... - Leszczyna poszła z nami, bo go lubiła, ja zaś przez wzgląd na lojalność. Niegdyś, gdy prawie już roztrzaskała mnie rycząca sowa, Wrzosiec uratował mi życie. Ja wpadłem w panikę... ale nie on. Zepchnął mnie na pobocze i o mało sam nie zginął. Nie był zbyt duży, ale odważny. Szalenie odważny. Czasem spotyka się takie krety, co? Tryfan spojrzał na swych przyjaciół, uśmiechnął się i cichutko mu przytaknął. - Tak! Rzeczywiście sieje spotyka! Może i bardziej szalone. Śmiałe i nieustraszone! - mruknął pod nosem. Tak więc trzy beztroskie młode krety wyruszyły w drogę. A ponieważ pogoda była ładna, a jedzenie łatwe do zdobycia, nie przeszkadzały im ani drapieżniki, ani dwunogi. Szybko posuwały się naprzód i wkrótce przekonały się, że opowieści o groźbach wschodu są mocno przesadzone. Natknęły się nawet na parę kretów, które chętnie spędziły z nimi parę chwil i doradziły im, którędy pójść, by przejść jeszcze parę mil. Dzień gonił dzień i nasze krety nagle spostrzegły, iż wędrują już cały kretomie-siąc, a jeszcze ani nie zawróciły, ani nie widziały niczego godnego uwagi. — Owszem, napotykaliśmy różne niebezpieczeństwa, lecz nie było to nigdy coś, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić - rzekł Jarząb. Na wspomnienie owych czasów oczy wypełniły mu się ciepłem i spokojem. Mimo to nie zniknął z nich cień jakiegoś straszliwego wydarzenia, o którym pamięć wciąż nosił w sobie. Cień czegoś, co pozostawia trwały ślad, jak dźgnięcie pazurem w pyszczek zostawia bliznę na całe życie. I choć z jego oczu promieniowała łagodność, na twarzy Jarząba gościły strach i rozpacz z powodu utraty bliskich, z którą nie był się w stanie pogodzić. - Niektóre korytarze były zagmatwane - ciągnął - lecz Wrzosiec wymyślił, by znaczyć drogę pazurem, tak więc, gdy się krzyżowały, wiedzieliśmy, skąd przybyliśmy. Może i był szalony, ale dokładny. Te znaki później uratowały mi życie. — Pogoda, jak to w sierpniu bywa, znacznie się pogorszyła. Nadciągnęły chmury. Zaczęło padać. Lecz i z tego się cieszyliśmy, albowiem przeklęta susza zaczęła wyniszczać dżdżownice, a co gorsza, gorąco przyciągało coś, czego przedtem nigdy nie widzieliśmy: szczury. Gdy Jarząb po raz pierwszy wymówił to słowo, a wymówił je z wyszukaną odrazą, przerwał swą opowieść, tak jakby zapragnął, by na chwilę zawisło w powietrzu, tuż obok nich, i nabrało kształtów. - Widzieliście kiedyś szczura? - zapytał. Jeden po drugim przecząco pokręcili głowami. — Ich zapach wdzierał się nam w nozdrza, czuliśmy je, ale ich nie widzieliśmy. — Szczury i wartko płynące wody. Przez nie żaden kret nigdy nie dotrze do środka Wola. Nigdy! Żaden! - Gromki głos Jarząba przeszedł w przerażający szept, a wyrzeźbione udręką, pokrywające pyszczek bruzdy przybrały paskudny, ciemny odcień. Teraz Tryfan już był pewien, że to coś, co odmieniło życie starego kreta, cokolwiek to było, miało związek ze szczurami, wodą i śmiercią. Jarząb wyjrzał z podkopu, w którym się ukryli, zerknął na sklepione wejście do kanału, które tak go zajmowało, i spojrzał na niebo, skąd dolatywały ryki sów. I nagle się uśmiechnął. - Wtedy też zauważyłem, że moja siostra Leszczyna i Wrzosiec mają się ku sobie - ciągnął. - Nie chciałem im przeszkadzać. Doszliśmy do miejsca, w którym właśnie wam to wszystko opowiadam, i tu spędziliśmy noc. Nie miałem ochoty iść dalej, lecz Leszczyna i Wrzosiec byli odmiennego zdania. Mówili, że za parę dni moglibyśmy razem wrócić do Ickenham, do domu. Tak więc zgodziłem się pójść z nimi. - Znów zamilkł, popatrzył na swoich słuchaczy i z niebywałą powagą ciągnął dalej: - Niech to, co wam teraz powiem, będzie dla was przestrogą. Zawróćcie, póki nie jest jeszcze za późno. Nie posuwajcie się ani o krok dalej. Ani o jeden krok. Gdy wejdziecie do tego kanału, tak jak niegdyś my, wkroczycie w świat, który nie został stworzony ani dla kreta, ani, jak sądzę, dla jakichkolwiek innych normalnych istot. Stworzono go dla tych, którzy pławią się w plugastwie i mroku, dla tych, którzy lubują się w zabijaniu i czerpią pożytek z czyjejś śmierci. Wrzecian kręcił się niespokojnie; Psi Rumianek na wpół drzemał; jedynie Tryfan nie poddawał się zmęczeniu, wsłuchując się z uwagą w każde słowo. Szpaczka wpatrywała się w Jarząba szeroko otwartymi oczami, jakby nie dowierzała, że to, co słyszy, w ogóle się wydarzyło, przekonana, iż jej samej na pewno się to nie przytrafi. — Mów dalej! - pisnęła z przejęciem, lecz Wrzecian skarcił ją i kazał się jej uspokoić. — To, o czym prawi Jarząb, to nie jakieś tam bajdy, to historia - rzekł z powagą. — Ten kolebkowo sklepiony kanał, na który dzień i noc patrzę, nie jest zbyt długi. Wiedzie ku wyludnionej, niezrozumiałej dla kreta krainie. Rzeka paskudztwa, którą słychać i czuć, płynie dalej na wschód, tworząc północną granicę ziemi niczyjej - ciągnął Jarząb. - Tak więc odważyliśmy się tam wejść i podążaliśmy wzdłuż kamiennego występu, ciągnącego się przez całą długość tunelu, a w końcu wyszliśmy na wielkie, otwarte pole. Było bezpańskie i zapuszczone, ale pełne najprzeróżniejszych stworzeń, częściowo wybetonowane, choć nie pozbawione całkiem zieleni, otoczone przez budowle dwunogów, lecz pośrodku dzikie. Z początku zdawało nam się, iż obfituje w robaki i jest całkiem niezłe, mimo iż łuzy ziemi były oddzielone od siebie zwałami nienaturalnej, czerwonej skały i trującego piasku, w którym gnieździły się jedynie marne bławatki. W paru miejscach pomiędzy owymi skałami rozlewały się kałuże wody, gdzie indziej znów wznosiły się wzgórza zardzewiałego żelastwa i stosy padłych ryczących sów. Szpaczka aż ciężko sapnęła ze zdziwienia i trwogi, wyrażając głośno uczucia, które ogarnęły również jej współtowarzyszy. Żadne z nich nawet przez chwilę nigdy nie przypuszczało, iż Wole może być tak perfidne, by zabić ryczącą sowę. - Nocą toczyło się tam życie, które było dla nas śmiertelnie groźne. Zalatywało lisem, ale żywego ani razu nie widzieliśmy. Zdechłe tak, lecz żywych nigdy odkryliśmy bowiem (za późno!), że Wole zabija wszystko. Było tam też sporo nornic, na obrzeżach szalały łasice, w dzień krążyły, a nocą siedziały w swych gniazdach czarnogłowe mewy, pustułki i sowy. Pożywienia było w bród i z pozoru wydawało się, że przezorny kret może tu łatwo przeżyć. Niektóre miejsca porastała bujna roślinność, cudownie i słodko pachnąca piołunem. Z braku lepszej nazwy ochrzciliśmy to miejsce Piołunowym Pustkowiem. To właśnie tam po raz pierwszy natknęliśmy się na szczury i pojęliśmy, że nasza podróż staje się nadzwyczaj niebezpieczna. Zrozumieliśmy, że im dalej się zapuszczamy, tym więcej ryzykujemy. Tak więc nasza trójka postanowiła zatrzymać się przez jakiś czas na bogatych w pożywienie terenach, po czym udać się ku ich wschodniej granicy, by po jej spenetrowaniu prawdopodobnie zawrócić. Marudziliśmy i niezbyt nam było spieszno do domu, nawet ja sam zapomniałem, iż niegdyś odnosiłem się z rezerwą do odkładania czegokolwiek na później. Tymczasem nadszedł kojący serca wrzesień. Dzień przyjemnie upływał za dniem, gdy wtem - na szczęście wszyscy byliśmy wtedy razem - obchodząc naroże jednego ze skalnych rumowisk, stanęliśmy oko w oko ze szczurem. Był wielki, miał czerwone oczka i przeokropnie śmierdział. Ziemia wokoło lśniła od dziwnej mazi. Zaczęło mi się robić niedobrze ze strachu i z obrzydzenia, lecz Wrzosiec nie stracił zimnej krwi, rzucił się do przodu i krzyknął, byśmy podążyli za nim. Szczur prychnął, podskoczył i czmychnął, ciągnąc swój ogon za sobą, przypominający oddzielne stworzenie. Wpadł między dwie skały, wcisnął się gdzieś i zniknął. Powinniśmy byli niezwłocznie umknąć, ale spieszny odwrót szczura umocnił naszą wiarę w siebie. Przycupnęliśmy na opustoszałym polu, by nieco odpocząć i nagle usłyszeliśmy jakiś dochodzący spod ziemi szmer, przypominający szum płynącej wody. Po krótkich poszukiwaniach, podczas których dbaliśmy o to, by w pobliżu zawsze było się gdzie ukryć, na wypadek gdybyśmy znów natknęli się na szczury, znaleźliśmy wąski dren. Jego niegdyś pionowe, zbudowane z kamiennych czworoboków ścianki były w opłakanym stanie. Bez trudu mogliśmy się wcisnąć do środka, jednak obawiając się pułapek i szczurów, nie zrobiliśmy tego, tylko powoli ruszyliśmy jego krajem, czujnie nadsłuchując i bacznie rozglądając się dokoła. Podejrzewaliśmy, iż dren może nas poprowadzić do prawdziwego strumienia, który nas w to miejsce przywiódł, toteż podążyliśmy wzdłuż niego. Nastała noc. Niebo nad naszymi głowami jaśniało trupim blaskiem świateł i rozbrzmiewało gwarem. W pobliżu tłukł się kot, rozprawiający się z siedzącą w gnieździe mewą. Po chwili w mrocznej poświacie księżyca ujrzeliśmy unoszące się na powierzchni sączącej się drenem wody białe ptasie pióra. Nieco później doleciał nas mdlący zapach zgnilizny. Dochodził z drenu, w którym ścieliły srę teraz cierpkie, gryzące opary, wyciskające z oczu łzy i przyprawiające o suchość w gardłach. O świcie wody spieniły się, wyrzuciły pianę na brzeg i smród się ulotnił. Wędrowaliśmy dalej. Opustoszałe pole zwężało się, musieliśmy więc zsunąć się w dół i iść wzdłuż plugawego, czarnego ścieku. Tuż przy nas oślizgłe skaliste ścianki drenu pięły się w górę. Wydawało nam się, iż jesteśmy nimi otoczeni. Raz natknęliśmy się na szczurzy tłuszcz, a raz na gnijące ścierwo kosa, w którym roiło się od larw i robali. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że naprawdę jesteśmy w Wolu. Zdawało się ono przywoływać nas do siebie, wieść nas ku śmierci, wsysać w swoje brudne, podziemne wnętrzności, podobnie jak to czyniło z zamierającym wkoło życiem. Wrzosiec dał się opętać, a Leszczyna była pod jego urokiem. Zapragnęli iść dalej i złościli się na mnie, gdy próbowałem im to wyperswadować. Ja zaś bardzo chciałem już wracać, lecz nie miałem dość odwagi, by opuścić leszczynę i włóczyć się samotnie po tym strasznym miejscu. A poza tym gdzieś tam we mnie, na dnie, tliła się ciekawość. Tak! Byłem ciekawy! Ciekawy, co się nam jeszcze przydarzy... Zaczęło brakować pożywienia, lecz udało nam się wyciągnąć spod skalistego gruzu parę jeszcze żywych, aczkolwiek obrzydliwych, śmierdzących dżdżownic. Potem nie było już nic prócz otaczających nas zewsząd ścian. Ledwie sączące się wody przyłączyły się do większego ścieku. Wtedy zorientowaliśmy się, iż znów znajdujemy się w pobliżu ohydnego, przesklepionego kamienną kolebką kanału, w którym ongiś się zatrzymaliśmy. Jeżeli któraś z dróg miała prowadzić nas w samo serce Wola, to właśnie ta. Po namyśle niechętnie zgodziłem się iść dalej. Pamiętam otaczający nas zewsząd mroczny chłód. Zeszliśmy w dół i ostrożnie posuwaliśmy się korytem, którym spływała woda. Po części było suche. Tam znowu poczuliśmy szczury i przepełniła nas trwoga. Nie wiem, dlaczego wtedy nie zawróciliśmy. Poczynając od wejścia, regularnie znaczyliśmy drogę, tak wysoko jak tylko mogliśmy, z pozostawionego osadu łatwo bowiem można było wywnioskować, iż woda czasem wzbierała. A że ściany były miękkie i zwietrzałe, nie mieliśmy problemów z wydrapywaniem znaków. Przez odległe szczeliny przecinających sklepienie, pnących się w górę tuneli sączyło się światło. Przechodziliśmy od jednej smugi cienia do drugiej i nawet przyzwyczailiśmy się do przyprawiającego o mdłości smrodu. Zewsząd dochodziły nas nieznane dźwięki, jakieś pomruki i szmery, ale szybko podążaliśmy dalej. Tunel raz po raz dokądś skręcał, wciąż jednak nieco opadał na dół, inne zaś się do niego przyłączały. Aby się nie pogubić, nadal znaczyliśmy drogę. Nad nami, na powierzchni, zapadał wieczór. Znaleźliśmy dojście na występ w murze, położony nieco powyżej koryta, które już zaczynało się wypełniać odpadkami i plugawą mazią. Teraz szło nam się łatwiej. Nastała głęboka noc, lecz nadal panował półmrok, gdyż w podziemne korytarze docierało jarzące się na powierzchni światło. Gdy stało się żółtopomarańczowe - zasnęliśmy. W nocy Leszczyna wyrwała mnie nagle ze snu, przykładając mi pazur do warg. Poniżej nas przemknęła jakaś wielka zjawa, brązowoczarna i lśniąca. Najpierw jedna, potem druga, trzecia i czwarta. Stąpały ciężko, ale miękko, nieustannie popiskując i węsząc. Szczury. Ich smród błyskawicznie rozchodził się w ciemnościach. Mimo iż występ w murze był za wąski i za śliski, by takie duże zwierzęta mogły nas dostać, ich obecność przepełniła nas trwogą. Chyba nas wyczuły, gdyż biegały w kółko, wyciągając pyszczki w naszą stronę. A potem nagle gdzieś sobie poszły, by po jakimś czasie powrócić znowu. Walczyły ze sobą lub się parzyły, trudno orzec. W każdym razie trwało to krótko i zaraz zaległa cisza. Długa cisza. Choć jeszcze nie dniało, ruszyliśmy dalej, znacząc każde skrzyżowanie. Byliśmy głodni i zdecydowani powrócić na powierzchnię. Odnaleźliśmy mniejszy korytarz, opadający w dół, ku rzece, i wyczuliśmy zapach świeżego powietrza unoszącego się znad płynącej nim strużki wody. Po stosie śmieci przeszliśmy na drugą stronę i zaczęliśmy wspinać się w górę. Prowadził na powierzchnię i oto... nieoczekiwanie ujrzeliśmy soczystą trawę, czarną lepką glebę i przeróżne krzaki. Wszystko było oblepione brudem, porażone Wolem. Jedynie ptasi śpiew, dochodzący z oddali, brzmiał czysto i pięknie. Świt oświetlił wznoszące się wysoko nad nami ściany, lecz nim doszedł nas promyk słońca, minęło sporo czasu. Wtedy zobaczyliśmy, że jesteśmy ze wszystkich stron ogrodzeni. W pobliżu kręcił się jakiś wróbel i nic ponadto. Żadnych śladów życia. Za strawę posłużyło nam parę larw, a potem długo odpoczywaliśmy. W tym miejscu postanowiliśmy zakończyć naszą podróż i wrócić tą samą drogą, którą przybyliśmy. Ale gdy już mieliśmy wchodzić w mniejszy korytarz, Wrzosiec przycupnął na kępie trawy i przystanął. Wyczuł korytarze, zaczął kopać i na jeden z nich natrafił. Kreci korytarz! Stary, poprzerastany korzeniami, prawie nie do przebycia, lecz bez wątpienia wykopany przez kreta! Zeszliśmy nim w dół. Korytarz biegł prosto i kończył się komnatą zatarasowaną budowlami dwunogów. Poszliśmy w drugą stronę. Natrafiliśmy na-to samo. Był to fragment zaginionego systemu. Żałuję, że go w ogóle znaleźliśmy, ponieważ pobudził ciekawość Wrzo-śca. Po krótkiej drzemce na powierzchni wszyscy czuliśmy się dużo lepiej, więc mój przyjaciel uparł się, by zawrócić i pójść dalej kanałami dwunogów. Miał nadzieję odnaleźć więcej korytarzy starego systemu. Myślał, iż nas gdzieś poprowadzą. - Jarząb przerwał i zamilkł. — Snujący opowieści Panie, Psi Rumianek z zaciekawieniem i uwagą oczekuje na dalszy ciąg, sądząc, iż ów Wrzosiec to - jest lub był, tego nie powiedziałeś, Psi Rumianek obawia się zaś najgorszego - zawzięty i nieprzejednany kret szlachetnego serca, badacz, naukowiec, podróżnik! A więc krótko rzekłszy, samotny Panie, mów dalej! — Tak... - wystękał Jarząb, drapiąc się po grzbiecie, albowiem wielce go zadziwił ten nagły wybuch emocji. - Cóż., znaleźliśmy te korytarze. Leżały nieco poniżej miejsca, z którego mogliśmy wyjść na powierzchnię..- Pełno korytarzy, lecz wszystkie opuszczone i zastawione betonowymi ścianami, wzniesionymi przez dwunogi. Te budowle zasłaniały je zupełnie, tak więc korytarze były zupełnie odcięte od świata..- Czy było w nich światło? - spytał Tryfan. — Tylko blisko wejść. Tam dochodziło światło dwunogów. Lecz dalej nic. Tylko ciemność i cisza. Nic prócz odgłosów naszych pazurów oraz... — Tak? - zachęcił go Wrzecian. — ...smolistej czerni, żadnego prądu powietrza, żadnego dźwięku... nic. Przeczuwaliśmy, że to bardzo stare korytarze. Tu i tam przechodziły w komnaty o szorstkich, chropowatych ścianach. I jeszcze coś... Gdy przejechało się po nich pazurami, jak to uczynił Wrzosiec, a później i ja, rozlegał się dziwny dźwięk. Niesamowity! — Ponury Dźwięk - wymamrotał Wrzecian, wspomniawszy napisy u wejścia do Biblioteki, z których korzystał, próbując przestraszyć Boswella i Tryfana, gdy zawitali w Uffington. — To był prastary dźwięk, odległy, starożytny i głęboki. I nie było w nim nic z grozy. Był niczym krecia pieśń, niczym błaganie... czy wezwanie... na które nigdy nie potrafiłem odpowiedzieć. — Odpowiedzieć? - zdziwił się Tryfan. — Tak... dawał sygnał do dalszej wędrówki. Byłem tego pewny, jak tylko go usłyszałem. Wrzosiec wciąż na nowo wywoływał ten dźwięk. Chciał pójść za jego głosem, byłem tego świadom. Ale miało stać się zupełnie inaczej. Wreszcie powrócili do głównego kanału dwunogów, tego, w którym płynął strumień. I tam dosięgło ich nieszczęście: zaatakowały ich trzy szczury. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, rzuciły się na nich z prawej strony, lecz w zamieszaniu wydawało się, że każdy nadbiega z innego kierunku. Zapanowała panika i zamęt. Jarząba ogarnęła trwoga. Poczuł bolesne ugryzienie i bezwiednie zawrócił tam, skąd z takim lękiem przybyli. Biegnąc usłyszał przejmujący pisk kreta, ale czy był to Wrzosiec, czy jego siostra, nigdy się nie dowiedział. Goniące go szczury zawróciły i pomknęły w kierunku krzyku, on zaś skorzystał z okazji i choć był ranny, uciekł, zmierzając ku występowi w murze, w którym nocował przed dwoma dniami i skąd po raz pierwszy przyglądał się szczurzym bestiom. Jak tylko wdrapał się na górę i wślizgnął do środka, szczury wróciły. Jakimś sposobem wspiął się tak wysoko, że nie były w stanie go dosięgnąć. Nie było śladu jego dwojga towarzyszy, ale część szczurów tłoczących się w dole i usiłujących go dostać miała krew wokół pysków i na szponach. Były tak blisko, że Jarząb czuł ich ohydny oddech. Jednemu wbił pazur w oko, drugiego ugryzł w łapę. Inny, by do niego dotrzeć, wspiął się któremuś na grzbiet i prawie że wywlókł go z nory, ale Jarząb jakoś mu się wymknął. Dwa następne dni przeżył targany koszmarnym strachem. Coraz bardziej opadał z sił, gdyż olbrzymie szczury nadal próbowały go dosięgnąć. Zmęczone ustępowały krzepkim i żwawym, tworząc bezkresny szereg splątanych szponów. Gdyby ścian nie pokrywała wilgotna, gęsta i niesmaczna maź, byłby zginął. Stanowiła ona bowiem jedyną dostępną mu strawę. A i tak brak przyzwoitego pożywienia przyprawił go prawie o śmierć. Po dwóch dniach zaczęła ogarniać go słabość i zniechęcenie, lecz zdołał jakoś odeprzeć szczurze ataki, przesuwając się to w jedną, to w drugą stronę po występie. Trzeciego dnia, pod wieczór, gdy opór Jarząba ograniczał się już tylko do słabych pchnięć łapą i nieco silniejszych szturchnięć pazurem, odpierających ataki czerwonookich, podle śmierdzących szczurów, wróg nagle ustąpił. Bestie ześlizgnęły się do koryta, głośno wciągały nosem powietrze i niepewnie zerkały na siebie. Potem przysiadłszy na zadach, skierowały pyski w stronę długiego korytarza biegnącego na zachód, którym onegdaj przybyli Jarząb i jego przyjaciele. Dwa wybiegły do przodu, jednak zaraz zawróciły w popłochu. Wreszcie wszystkie odwróciły się i nawet nie zerknąwszy na Jarząba, zniknęły w podziemnych głębinach Wola. Nastała cisza. Potem do tunelu wdarł się wiejący z zachodu wiatr, rozległ się potężny huk i Jarząb już wiedział, że nadpływają wezbrane wody. Prześcigał je unoszący się z nich przyprawiający o omdlenie i torsje odór. Wdarł mu się w nozdrza, podrażnił oczy, lecz mimo to kret ujrzał toczące się ku niemu olbrzymie, pieniące się fale. Brunatne, gęste i skłębione. Rwały kanałem, sięgając do występu, na którym siedział, o ile nie wyżej. Nie miał czasu na zastanowienie, nie zdążył nawet pomyśleć, czego się chwycić w tej oślizgłej norze, a już parszywe plugastwo, rozlewając się po nim i wokół niego, pociągnęło go ze sobą. Głośne, potężne, ohydne w dotyku, maziste i lepkie, ziejące parszywą, duszącą parą. Przepełnione głośnym rykiem i świstem powietrze drżało, wirując dziko wokół jego zadu i łap. Oderwał najpierw jedną łapę, a potem drugą, fala uniosła go w górę. Kręciła nim, obracała, targała i ciskała, brunatna zaś, wstrętna ciecz wciskała się mu do nozdrzy i pyszczka. Poczuł, że tonie, gdzieś leci, o coś uderza! - Ściek zgarnął mnie ze sobą, prawie że zatopił, aż w końcu wessał w wir i nieco dalej wepchnął w ten sam występ, z którego mnie wcześniej wyciągnął. Tam, tak bliski śmierci, jak tylko może być kret, wczepiłem się pazurami w ścianę i trwałem tak, póki nie opadły wody. A stało się to równie szybko i nagle, jak się zaczęło. - Stamtąd osunąłem się w brudne koryto, słaby i półprzytomny. Wokoło nadal sączyła się woda. - Jarząb zamilkł i wykrzywiwszy pyszczek z niesmakiem, jakby znów oblepił go cuchnący muł i płynące z plugastwem odchody, spojrzał na słuchaczy. Po czym, chcąc się uwolnić od tego niemiłego wspomnienia, wzdrygnął się z obrzydzenia i ciągnął dalej: — I co mnie uratowało? Jak uciekłem? Usłyszałem dochodzące gdzieś z głębi tunelu to samo wezwanie, czy też pieśń, którą grały ściany korytarzy odnalezionego przez nas zaginionego systemu, gdy się je znaczyło pazurami. Spojrzałem w tę stronę i zobaczyłem wpatrzone we mnie szczurze oczy, jedne, drugie i trzecie. Czerwone, zawzięte, chciwe. Ujrzałem w nich śmierć. Lecz pieśń rozbrzmiewała nadal, ja zaś czułem, iż to Leszczyna lub Wrzosiec daje mi znać, że wciąż jeszcze żyje. Nie wiedziałem jedynie, które to z nich. Wołanie było kuszące i przepiękne. Szczury, które skryły się przed zalewem plugastwa w jakimś obrzydliwym miejscu, a teraz znów powróciły, też je słyszały i nagle... najpierw jeden, potem drugi, wreszcie trzeci, odwróciły się i odeszły, tupiąc pazurami i wlokąc za sobą błyszczące ogony. — Zawróciłem i pobiegłem owym długim tunelem, byle dalej od tego straszliwego miejsca, pozostawiając samemu sobie owego kreta, który wciąż jeszcze żył. Odnalazłem wydrapane przez Wrzośca znaki i podążyłem za nimi w drogę powrotną. Czasem słyszałem odgłosy pościgu, ale może tak mi się jedynie zdawało. Nie przystawałem ani na chwilę. W końcu doszedłem do Piołunowego Pustkowia i stamtąd przywędrowałem tutaj. Nigdy nie odważyłem się wrócić do tych przerażających tuneli, ale nadal tu czekam, bo ufam, iż Kamień daruje mi winy i pewnego dnia kret, którego ongiś opuściłem, pojawi się pod tym sklepionym łukiem. Jarząb skończył i zapadła głucha cisza. Każdy ze słuchaczy szukał jakichś słów, by go pocieszyć, jednakże nikomu nic odpowiedniego nie przychodziło na myśl, jeśli bowiem kret sam sobie nie potrafi przebaczyć, na nic się zda rozgrzeszenie ze strony innych. Po chwili Jarząb popatrzył na nich i powiedział: - Nie idźcie tam. To nie jest miejsce dla kreta. Jeżeli spróbujecie to uczynić, gniew Kamienia zawiśnie również nad wami. W końcu odezwał się Psi Rumianek, wszem i wobec oświadczając swym pytaniem, że cokolwiek Jarząb by rzekł, to i tak wszyscy tam Podążą. — Pokonany Panie - wyrecytował - twój uniżony sługa, wiedziony przez swą własną dociekliwość i ciekawość, pragnąłby się dowiedzieć, jak wyglądają znaki, które twój przyjaciel Wrzosiec wydrapywał na ścianach, a które przywiodły cię w to bezpieczne miejsce. — Znaki? - spytał Jarząb nieobecnym głosem, jakby wciąż przeżywał opisaną przez siebie tragedię. - Taaak... taaak... jeszcze potrafię je wy drapać. Mówiąc to, wyciągnął zniszczony pazur i na zalegającym dno korytarza kurzu nakreślił długi, powykręcany, zakończony pętlą znak. Przyjrzeli mu się z uwagą, po czym Tryfan obszedł Jarząba, obwąchał rysunek i ostrożnie przejechał po nim pazurem. - No, no! - powiedział z nutą zdziwienia w głosie. Wrzecian także dotknął znaku i wydawał się zaskoczony. Psi Rumianek obejrzał go najpierw z jednej, potem z drugiej strony i odezwał się w te słowa: - Możni Panowie i ty, urocza damo, wasz uniżony sługa przez krótki czas studiował niegdyś pismo, lecz w jego mniemaniu to jedynie znak, nieprawdaż, wielce uczeni Panowie? Szpaczka przesunęła po nim łapą i pytająco spojrzała na Tryfana. Nie znała jeszcze pisma, zauważyła jednak, iż ów tajemniczy znak go intryguje. — Jarząbie, powiedz mi, czy w Ickenham znano pismo? - zapytał skryba. — Byłem za młody, by dokładnie to wiedzieć. Ale coś tam przepisywano. Gdy nastała Najdłuższa Noc czy Środek Lata, odmawialiśmy jedną lub dwie modlitwy i rysowaliśmy jakieś znaki. Ja nigdy ich nie zapamiętałem, sądzę jednak, iż kret taki jak Wrzosiec mógł je znać dość dobrze. Wszyscy popatrzyli na Tryfana, wyczuwając, iż coś jeszcze kryje się za tym pytaniem. — Znak, który kreślił twój przyjaciel Wrzosiec, to nie taki tam sobie obrazek, to pismo. — Wcale go tak nie odbieram! - powiedział Wrzecian, który w owym czasie był już równie uczony w piśmie jak Tryfan. — To bardzo stary zapis. Chyba tak stary, jak odnalezione przez was korytarze i zasłyszane w nich dźwięki. Oznacza średniowiecznego kreta. To pierwszy ryt, jakiego uczył się starodawny skryba od swego mistrza, niczym ja od Boswella. Ale to nie wszystko - wyszeptał Tryfan, zapatrzywszy się w rysunek Jarząba, jakby zobaczył w nim własną przeszłość. - To znak, który kreśli Biały Kret, by przekazać, że tędy przechodził. — — Czy coś oznacza? - spytała Szpaczka głosem pełnym respektu. — O tak! Bardzo wiele. Prawie wszystko. Pismo zrodziło się z pojęć i mimo że obecne krecie wyobrażenia są zawiłe i złożone, z początku były całkiem proste. Kret powinien dobrze o tym pamiętać. Ten ryt to ni mniej, ni więcej, tylko dżdżownica. Dżdżownica zaś, to pożywienie. W starokrecim napis ten symbolizuje pewne słowo... Tym słowem jest ŻYCIE. Twój przyjaciel, Wrzosiec, nie mógł wymyślić nic bardziej odpowiedniego. Ów ryt jest jakby stworzony do tego, by znaczyć nim drogę poprzez korytarze Wola. Jednakowoż musiał się go nauczyć, ponieważ sądzę, że nie kreślił go instynktownie. Choć wątpię, czy znał jego znaczenie, wybrał jednak symbol stworzony przez Białego Kreta. Symbol życia, który uratował twoje życie, Jarząbie, wyprowadził cię bowiem z kanałów. Niech nam będzie wolno pomodlić się do Kamienia, by uratował także Leszczynę i Wrzośca, by ich też dokądś poprowadził. — A szczury... - westchnął Jarząb. — Nie możemy z góry zakładać najgorszego, ale jeśli wyryłeś to słowo tu, na tej ziemi, nie znając nawet jego znaczenia, utwierdziłeś mnie w przekonaniu, że należy iść naprzód. Myślę, że moi towarzysze podążą za mną, ty zaś nadal będziesz tu czekał. Teraz jednak to oczekiwanie wypełni wiara i nadzieja, gdyż postaramy się wrócić lub choćby przesłać ci dobre nowiny, dzięki którym być może wyzbędziesz się uczucia lęku przed tym, co ujrzałeś i usłyszałeś, trwogi, od której do tej pory nie mogłeś się uwolnić. — Pójdziemy z tobą! A jakże! - zapewnił go Wrzecian. — Najdostojniejsi Panowie i Panienko! Psi Rumianek, choć go owa penetracja strasznych korytarzy wcale nie zachwyca, uda się z wami także. — Całe szczęście! - oświadczyła Szpaczka. - Kiedy ruszamy? WYRUSZYLI DWA DNI PÓŹNIEJ, drogą, którą wskazał im Jarząb. Przeszli Piołunowe Pustkowie i wślizgnęli się w korytarz, z którego on uciekał z takim zapamiętaniem. Wszyscy czworo posuwali się ostrożnie i bezszelestnie niczym jeden kret. Psi Rumianek podążał na przodzie, Tryfan na tyłach, pomiędzy nimi zaś, tuż obok siebie, kroczyli Szpaczka i Wrzecian. Prawie natychmiast Psi Rumianek odnalazł jeden z starych znaków, które zostawiał Wrzosiec, mimo iż do połowy pokrywał go pozostawiony przez wodę osad. Z tego miejsca zeszli w dół, w wilgotny, plugawy mrok. Podczas letnich wędrówek przywykli do takich miejsc, dziwnych refleksów światła, ścian odbijających każdy dźwięk echem. Nie zwracali na nie uwagi i skupili się jedynie na drodze przed nimi. Znaleźli występ, na który, uciekając przed szczurami, wdrapał się Jarząb, i uświadomili sobie, co ryzykował. Popatrzyli na mokre ściany, na łukowate sklepienie i na przeciskającą się między zwałami szlamu i śmieci strużkę nieczystości. Odnieśli wrażenie, iż wszędzie czają się szczury. Żaden jednak się nie pojawił. Nie było ani ich odoru, ani śladów, więc wyznawcy Kamienia śmiało ruszyli naprzód. Koryto było tak zawalone plugastwem, że zrobili to, co uczynili ich poprzednicy: wspięli się na ciągnący się wzdłuż tunelu występ w murze. Po nim szło im się dużo łatwiej. Psi Rumianek narzucił stałe tempo, a ponieważ było tam dość czysto, prawie w ogóle nie musieli się zatrzymywać. Tu i ówdzie tunel rozwidlał się, czasami przyłączały się doń inne, raz po raz zjakiejs rury zamocowanej w krzywej ścianie tryskało pomarańczowe szkaradztwo. Od czasu do czasu natrafiali na jeden z pozostawionych przez Wrzośca znaków. Czuli wtedy zadziwiającą ulgę, albowiem świadomość tego, iż ktoś już niegdyś tędy szedł, dodawała im otuchy i odwagi. Najbardziej jednak ten widok radował Tryfana, sądził bowiem, że innym kretom taka podróż w nieznane wydaje się ciężka, o ile w ogóle możliwa do odbycia, przede wszystkim dlatego, że nigdy nie odbył jej żaden kret, a przynajmniej, że nic o tym nie wiadomo. Jednakowoż, gdy już ktoś raz tego dokona, inni pewniej podążą jego śladem. Być może Olsze i Piaskownicy łatwiej będzie się przedostać do Siabod tylko dlatego, że wiedzą, iż Bracken i Boswell dotarli doń bezpiecznie kilka kretolat temu. Czyżby więc podróż w Ciszę-niczym nie różniła się od tej? Czyż jest łatwiejsza tylko przez to, iż wiemy, że inni przed nami odeszli? Czy misja jego i Wrzeciana miała polegać na uświadomieniu kretom, że jeśli tylko mają w sobie wiarę, bez problemu są w stanie odbywać takie podróże serca i duszy? Kiedy ponure ściany brudnych tuneli Wola zdawały się doń zbliżać, Tryfan powoli zaczynał rozumieć, czym dla całej kreciości mógłby być ich szczęśliwy powrót z owej wyprawy. Pojął, że można tego dokonać, a także wygrać walkę ze Słowem. - No dalej! - zwykł w takich natchnionych chwilach wykrzykiwać do swoich kompanów, jakby pragnąc samego siebie przekonać, iż za wszelką cenę pragnie dojść do tajemniczego serca Wola, a następnie z niego szczęśliwie powrócić. Noc zastała ich prawie w tym samym miejscu, co ongiś Jarząba i jego przyjaciół. Rozbłysły obrzydliwe światła, sącząc się do kanału poprzez zwały śmieci. Odpoczywali, raz po raz zmieniając się na warcie. Z góry dochodziły odgłosy dwunogów i ryczących sów. Poza tym nigdzie nie było śladu życia. Drugiego dnia wiódł ich sam Tryfan. Doprowadził ich do punktu, o którym wspominał Jarząb, a w którym kanał wychodził na powierzchnię, ale nie zatrzymali się tam i ruszyli dalej. Chcieli jak najszybciej odnaleźć stare krecie tunele. Nadal było widać ryty pozostawione przez ich poprzedników. Wrzosiec najwidoczniej był równie dokładny, co „szalony”. Dzięki nim łatwo dotarli do celu. Psi Rumianek wszedł do środka, inni zaś czekali przy wejściu. Po chwili z powrotem się do nich przyłączył. Korytarze nie były tak rozległe, jak mówił Jarząb, choć w istocie panował w nich zupełny mrok. Komnata i ryte napisy na ścianach nieźle się zachowały. Psi Rumianek wolał ich jednak nie ruszać, pozostawiając to Tryfanowi, natknął się wszakże na coś innego. W owej komnacie, tam gdzie poniżej rytów dno nieco opada w dół, leżało wysuszone ciało kreta. Samiczki, sądząc po wielkości. Zapewne Leszczyny. Psi Rumianek przywykł do - takich widoków podczas pobytu na Zboczu, ale i tak owo odkrycie niezmiernie go zasmuciło. Doszli do wniosku, że kreciczka uciekła szczurom i ukryła się w tych korytarzach, że prawdopodobnie była ranna i że to ona wywołała ze ścian to śpiewne, starożytne wezwanie, które jej brat usłyszał, lecz nie był w stanie na nie odpowiedzieć. A gdy nie przyszedł po nią żaden kret, umarła w tych korytarzach sama i opuszczona. Prawdopodobnie była zbyt ciężko ranna, by się stąd ruszyć. Czterem kretom aż ciarki przeszły po grzbietach. Poczuły się jeszcze gorzej, gdyż po chwili pojęły, że to oznacza, iż Jarząba doszedł krzyk zabijanego Wrzośca. W drodze do tego miejsca każde z nich ufało, że któreś z nich jeszcze żyje. Teraz jednak wydawało się to mało prawdopodobne. - Dobrzy Panowie i zbolała Pani, przypuszczam, iż Wrzosiec uciekł. To zupełnie możliwe - oświadczył Psi Rumianek z nadzieją w głosie. Jednak Tryfan i Wrzecian smutno potrząsnęli głowami, rzekłszy, że o ile wkrótce nie odnajdą kolejnych znaków, trzeba będzie pogodzić się z myślą, iż już od dawna jest martwy. Skrybokret i kleryk udali się do starych korytarzy i przesunęli pazurami po ścianach. Rozległ się dziwny, natrętny jęk. Od tej pory badacze Ponurego Dźwięku utrzymują, iż owe ryty są dziełem samego Scyrpiusza, któremu być może pomagał Dunbar, albowiem noszą w sobie znamię światła i dobroci. Uczeni zgodnie twierdzą, iż właśnie ta zachowana część systemu była miejscem sporu Dunbara i Scyrpiusza. Stąd też, jak się przypuszcza, zwolennicy Dunbara wyruszyli ze swoim łagodnym przywódcą ku Wolu, na wschód. Z układu korytarzy wynika, iż w owych zamierzchłych czasach Wole nie przybrało jeszcze swoich późniejszych rozmiarów. Tak więc niewykluczone, iż Dunbar odbył swą podróż po powierzchni, chociaż dziś nie można już tego w żaden sposób potwierdzić. Tryfan, usłyszawszy głos starych murów, żywił nadzieję, że nawet tu, w tej mrocznej, zapomnianej komnacie, dobry duch Kamienia nie opuścił pokonanej, umierającej kre-cicy, że przyniósł jej ulgę, a także pozwolił ujrzeć światłość i usłyszeć Ciszę. Odmówił zatem modlitwę, dotknął ciała Leszczyny i poprosił Kamień o opiekę nad innymi i sobą samym. Krety ogarnął smutek i przygnębienie. Mimo to postanowiły, że wytrwają i doprowadzą rozpoczętą wyprawę do końca, ostrożnie i rozważnie posuwając się wolno naprzód, ale przede wszystkim nie ryzykując pochopnie swojego życia. Gdy minęli najdalszy punkt, do jakiego dotarł Jarząb i jego przyjaciele, dno korytarza jakby się obniżyło, wyjścia zaś na powierzchnię przebijające sklepienie wzniosły się wyżej, tak że były zaledwie punkcikami światła nad ich głowami. I oto znaleźli się tam, gdzie ściele się chłód, straszą przepastne cienie, szumią wartkie, skłębione, spienione i sączące się wody, gdzie zbiegają się korytarze, czasem ciemne, czasem przepełnione bladym sinoszarym blaskiem, wydzielające rozmaitą woń. Znaleźli się tam, gdzie wilgotne ściany, po których igra mdłe światło, odbijają echo. Ale i teraz ów wielki korytarz wiódł ich naprzód, zawsze na wschód, a wiejący im w plecy wiatr zdawał dodawać odwagi. Chwilami jednak, gdy jego świst mieszał się z odgłosami Wola, przystawali na jakimś betonowym wzgórku lub stercie śmieci, przyjmowali pozycję obronną i czekali, aż wszystko się uspokoi. Szli owym bezkresnym brudarzem w dół, do nadejścia następnej nocy, potem zaś, po krótkiej, niespokojnej drzemce, aż do świtu. Jedyny przejaw życia, jaki zobaczyli, był martwy: był to biało-czarny kot, ze stężałym, rozdziawionym, sinoróżowym pyszczkiem i gnijącymi, zaszłymi bielmem oczyma. Jakiś drapieżnik rozdarł mu wystający ponad powierzchnię wody brzuch i wybebeszył jelita. Gdzieniegdzie wiły się tłuste, białe larwy i minęło sporo czasu, nim którekolwiek z nich było w stanie coś przełknąć, zwłaszcza że wokół nie było do jedzenia nic prócz obrzydliwych, cienkich glist, żerujących na odpadkach zalegających ujścia rur. Choć Psi Rumianek węszył we wszystkie strony, zerkał w każdą napotkaną rurę i co chwila przystawał, by zapamiętywać prądy powietrza oraz zapachy, nie ulegało wątpliwości, że ich trasa nadal powinna wieść głównym brudarzem na wschód. Niespodziewanie tunel skręcił w prawo, po czym biegł stromo w górę i kończył się solidną kratą. Pionowe metalowe pręty łączące dno z powałą zatrzymywały przegniłe śmieci i przepuszczały tylko mazistą, plugawą ciecz. Zza nich dochodził szum spadającej wody. Udało im się prześlizgnąć na drugą stronę i poszli wzdłuż ścieku w dół. Brunatne plugastwo płynęło teraz nieco żwawiej po wyłożonym kamieniami dnie, wzdłuż którego ciągnęły się liczne występy i uskoki, wciskające się we wklęsłe ściany. Krety poczuły się nieswojo, w razie niebezpieczeństwa nie miały bowiem dokąd uciekać. Rury tkwiły za wysoko, by kret mógł się na nie wspiąć po śliskich ścianach. Tam też po raz pierwszy wywęszyli szczury i ujrzeli ślady pozostawione przez ich łapy. Chociaż zapach dochodził z daleka i był stary, napawał ich lękiem i nakazał im poruszać się szybciej. Trzeciego dnia, późnym popołudniem, głodni i zmęczeni, doszli do wielkiej komnaty, wyższej i szerszej niż wszystkie, które dotąd widzieli. Tam kanał, którym wędrowali, kończył się i łączył z trzema innymi. Wszelkie dźwięki były tu fałszywe i zagmatwane, brunatne plugastwo zaś tworzyło rozszalały wir, zbyt wzburzony, by mogli w nim płynąć. Niknący w mrocznej dali wylot zamykała kolejna krata. Ku niej podążały, czy raczej były przez coś wsysane, szumiące i pędzące w ciemną otchłań wody. Gdzieś z zewnątrz dochodził ryk i dudnienie. Z pewnością nie była to droga dla kreta. Którędy jednak należało pójść? Przecież nie mogli wejść w żaden z czterech kanałów, gdyż te pięły się ku północy, wiodły na południe lub wracały tam, skąd przyszli, na zachód. Psi Rumianek obwąchał drogę, ostrożnie obszedł wir i podszedł do kraty, do której spienione ścieki przyparły przywleczone z innych tuneli kawałki drewna i cienkiej kory. Owe śmieci utrzymywał na miejscu prąd przetaczającego się obok i po nich brunatnego paskudztwa. Kret zbliżył się do pierwszej kupy tych odpadków, oparł się prawym bokiem o kratę, wyciągnął łapy i przeszedł ponad wartką strugą na drugą, a potem na trzecią kupę. Drewno czy cienka kora to uginały się pod jego ciężarem, chowając się pod rwącą wodę, to go opryskiwały, to zdawały się ściskać i chwytać za łapy, jakby chciały go zepchnąć, przecisnąć pomiędzy prętami i wciągnąć w przepastną toń. On jednak coraz pewniej posuwał się dalej, aż w końcu utrzymując już stałe tempo, dotarł tam, gdzie stykała się krata i wody. Wokoło grzmiały skłębione fale, huczało echo, a pokryte rdzą metalowe drągi pięły się w górę ku posępnym łukom sklepienia. Wędrowcy zobaczyli, że Psi Rumianek przystaje i zerka w dół, w głębiny, których sami nie mogli dojrzeć z miejsca, gdzie przycupnęli. Wpatrywał się w nie przez dłuższy czas, po czym bardzo ostrożnie zawrócił tą samą drogą, którą przyszedł. Sterty śmieci tańczyły mu pod łapami, co rusz zalewała go woda. Po chwili był znowu przy nich. Drżał z zimna, lecz oczy jak zawsze płonęły mu wesołym blaskiem, na pyszczku zaś gościł ów znany uśmiech, wyrażający ni to nadzieję, ni to błaganie. — Wciąż-nie-zmoczeni Panowie, jak-dotąd-elegancka Damo, widzieliście, czegom dokonał. Teraz możecie uczynić to samo. Psi Rumianek wyznaje, iż był pełen obaw, Psi Rumianek przyznaje, iż to szaleństwo, lecz instynkt Psiego Rumianka podpowiada mu, że trzeba, że należy, że musimy to zrobić, jeśli mamy kontynuować naszą wyprawę w nieznane. — Czy po drugiej stronie jest jakaś droga? - spytał z powątpiewaniem Wrzecian. Z nich wszystkich on najgorzej poruszał się na wysokościach, miewał też kłopoty z utrzymaniem równowagi. Był jednym z tych kretów, dla których najszerszy występ jest za wąski i gdy widział coś takiego, zaczynały mu drżeć łapy i kręciło mu się w głowie. — Wspaniały Wrzecianie! Nadzwyczajny podróżniku! Psi Rumianek wyzna ci szczerze i otwarcie: być może! Tak więc... Naprzód! Dalej! Nigdy w tył! Ruszyli. Prowadził Tryfan, za nim szedł Wrzecian, potem Szpaczka i wreszcie Psi Rumianek. Gdy któreś z nich się poślizgnęło czy prawie zsunęło w dół, pomagało mu drugie. Byli mokrzy, łomotały im serca, lecz przyspieszyli kroku i w końcu zdobyli odległą, wsysającą plugastwo kratę. Tam zaś się okazało, iż rzeczywiście można tędy iść dalej. Tak jak domyślił się Psi Rumianek, zgłębiając rozciągającą się za kratą ciemną otchłań. Od miejsca, w którym stali, na drugą stronę prętów wiodły bowiem przelewowe rury. Mały, lecz doświadczony kret mógł śmiało nimi przemknąć, gdyby nie coś, co Psi Rumianek pewnie zauważył, ale zataił: krągłe dna owych rur pokrywał śliski szlam i gdy kret już na nie wszedł, trudno mu było się nie poślizgnąć, gdy zaś się już poślizgnął, trudno było nie zsunąć się w dół, a kiedy już się zsuwał, ów ślizg wymykał mu się całkowicie spod kontroli. Kret zjeżdżał, pędził na łapu- capu, podskakiwał, turlał się, tłukł o ścianki i spadał, spadał, aż wypadał z rury i z chlupotem lądował w wirującej w dole wodzie. I tak oto rozległ się jeden plusk, potem drugi, a po dwóch kolejnych wyłoniły się z wody wszystkie krety. Mokre, oblepione plugastwem, z trudem łapiące oddech. - Cudownie, zadziwiający Panowie i ociekająca Damo! Psi Rumianek oddaje wam cześć! Obejrzeli się za siebie, unieśli głowy i ujrzeli ponad sobą kratę, którą pokonali, przelewające się przez nią niczym kaskada wody, tworzące wir, w który prawie że wrzuciła ich rura, którą Psi Rumianek przykazał im podążać. Wkoło przebiegały i inne, wychodzące z różnych miejsc rury. Jedne oślizgłe, inne suche. Ta, którą wybrali oni, zdawała się być najobrzydli-wsza. Dłuższą chwilę czyścili sobie futerka, nim ktokolwiek zdołał coś powiedzieć. Najbardziej rozjuszony był Wrzecian, był bowiem wręcz przewrażliwiony na punkcie czystości. Nagle jednak się rozpromienił, wskazawszy na ślad pazura, pozostawiony tuż przy wejściu do rury, którą przybyli. Szpaczka aż krzyknęła z zachwytu. Teraz wszystko było jasne niczym światło dnia: był to znak, który pozostawił Wrzosiec! Znak życia i radości. — Ale jak...? - zwrócił się do nich Tryfan. — Zaiste! Jak, rozważny Panie? - rzekł Psi Rumianek, uśmiechając się jednym z tych swoich zwycięskich uśmiechów, które o wiele częściej gościły na jego pyszczku, nim opuścił Las Duncton. Wskazał na ślady pazurów, które biegły dalej wzdłuż dudniącego kanału, najpierw ku drugiemu rytowi na ścianie, a potem trzeciemu. W ciągu następnych paru dni krety przekonały się, iż Wrzosiec istotnie przeżył szczurzy atak i, co więcej, ruszył naprzód tymi samymi korytarzami, co oni teraz. Raz po raz kluczył, szukał różnych dojść do tych tuneli, którymi w końcu podążał, i sądząc, że pewnego dnia Jarząb być może pójdzie jego śladem, dwukrotnie, a czasem potrójnie znaczył drogę. Wyglądało to tak, jakby pragnął przekazać następnym podróżującym tędy kretom, które szlaki są dobre, a które złe. Przypuszczali, iż przeżył gdzieś niżej przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, może i całe kretolata, a może nawet nadal żyje, gdyż pierwotnym, pojedynczym znakom towarzyszyły inne, o wiele bardziej skomplikowane. Tryfan doszedł do wniosku, że zakrzywiony niczym hak ryt ostrzega przed szczurami, faliste linie to przestroga przed wodą, a coś mniejszego, czego znaczenia nie byli w stanie odgadnąć, przed jeszcze innym zagrożeniem. Ponadto pierwotny znak czasem się powtarzał, dalej zaś był wykreślony po trzykroć. Tryfan wierzył, iż to oznacza, że biedny Wrzosiec, uwięziony na wieki w korytarzach Wola, ucząc się, jak pokonywać niebezpieczeństwa, z których oni dotąd napotkali zaledwie parę, ujrzał przynajmniej trzy Najdłuższe Noce. Niemal cały kretomiesiąc wędrowali od jednego potrójnego znaku do drugiego, mniemając, iż są w pobliżu miejsca, w którym osiedlił się i przypuszczalnie dalej przebywa Wrzosiec. W owym czasie wiedza zdobyta podczas wędrówek po północnych peryferiach Wola okazała się nadzwyczaj przydatna. Zaczęli odnajdywać wyjścia na powierzchnię, ale rzadko kiedy można było wymknąć się nimi na górę, zwykle bowiem były całkowicie zatarasowane. Zamykały je śliskie, betonowe zbocza, pionowe ściany albo kraty, zbyt gęste, by kret mógł się przez nie przecisnąć. Nigdy nie usłyszeli śpiewu żadnego ptaka, nigdy też nie zapachniała trawa czy drzewo. Przez całe dnie i noce słychać było jedynie ryczące sowy i tupot dwunogów. Pożywienie było bardzo kiepskie: dżdżownice, larwy, ćmy, liche pająki i obrzydliwe, gnijące resztki, nad którymi kret nie powinien zbyt długo się rozwodzić, jeśli miał je przełknąć i nie zwymiotować. Czasem sadowili się tam, gdzie im wskazał Psi Rumianek - zazwyczaj wysoko na rurach - i stamtąd obserwowali szczury. Doszli do wniosku, iż tak prześmierdli plugastwem, przez które się przeprawiali, i spożywaną strawą, że wydzielają jedynie nie zwracający uwagi szczurów zatęchły odór śmieci. - W spokojniejszych kanałach prawdopodobnie wyczułyby drgania i natychmiast nas dopadły - twierdził Tryfan, ale tak czy inaczej zdołali ich uniknąć. Wiedzieli jednak, iż pewnie w końcu nadejdzie dzień, w którym będą musieli się z nimi zmierzyć. Tak więc nadal szli razem, zawsze czujni i gotowi się bronić, wspominając lekcję, jakiej udzielił im Jarząb, gdy opowiadał o tym, co się wydarzyło w Piołunowym Pustkowiu i jak instynktownie zaatakowany przez Wrzośca samotny szczur przestraszył się i uciekł. Chwilowo dużo poważniejsze zagrożenie stanowiły wypływające raz po raz z rur strugi brunatnego paskudztwa. Zorientowali się jednak, po czym poznać nadejście owych powodzi, i odpowiednio wcześniej wdrapywali się na położone wyżej występy w murze. Jeszcze bardziej niebezpieczne były zalewy napotkanej tu po raz pierwszy, wrzącej, palącej, przemieszanej z gryzącym ściekiem wody, drażniącej nozdrza i oczy. Fala owego świństwa dopadła raz Wrzeciana i poparzyła mu tylne łapy. Cierpiał przez parę dni. Innym zagrożeniem były rany. Wszyscy byli pokaleczeni, a owe zacięcia goiły się powoli lub wcale, ropiały, zamieniały się w bolesne wrzody i dokuczały, powodując, według Tryfana, ogólną niemoc. W paru miejscach mogliby iść po powierzchni, jednakże gdy zaczęli węszyć, okazało się, że tam, w górze, grudzień zadomowił się już na dobre. Powietrze było mroźne i wiał ostry wiatr. Do jednego z kanałów przez zamocowaną wysoko w sklepieniu kratę napadał zmarznięty śnieg, który utworzył białoszare, wzorzyste niczym owa krata koło. Ciekawie przyglądali się zmrożonym płatkom i dotykali ich, zdawały się bowiem nienaturalnie czyste i białe. Ich blask przywodził im na myśl wspomnienia z zamierzchłych, dziecięcych czasów, kiedy buszowali po powierzchni, wśród trawy, drzew, śpiewu ptaków i szumu łagodnego, roznoszącego miłą woń wiatru. Były to wspomnienia o świecie nie znającym ciemności, w której się teraz zgubili i pogrążali. Zgubili? Nigdy głośno nie wypowiadali tego słowa, jednak patrząc na wiodące ich, pozostawione przez Wrzośca znaki, rozważali i taką możliwość. Wędrowali na wschód i dotarli daleko, aczkolwiek skrybokrecie wyczucie szlaku Kamienia nieustannie przekonywało Tryfana, by zboczyć w północne korytarze, przecinające im czasem drogę. I pewnie by tak uczynili, gdyby nie to, że ryty Wrzośca prowadziły ich tak pewnie przed siebie, jakby chciał gdzieś ich przywieść i pokazać coś niezwykle istotnego. Tak więc Tryfan i Psi Rumianek prowadzili ich na razie na wschód, nie zważając na wzywający ich na północ, silniejszy z każdym nowym grudniowym dniem zew. A tymczasem zbliżała się Najdłuższa Noc. Gdy wreszcie dotarli do miejsca, w którym osiedlił się Wrzosiec, ogarnęło ich zdziwienie i rozczarowanie. Trakt, który znaczył, nagle i niespodziewanie skręcał na południe i przez jakiś czas wiódł wąskim, kanciastym kanałem, biegnącym niebezpiecznie blisko dróg ryczących sów. Tak blisko, iż podskakiwał razem z nimi, gdy te przejeżdżały obok. Tam też po raz pierwszy zostali okopceni spalinami, co przyprawiło ich o zawroty głowy i mdłości. Ze ścian sączyły się brudne ścieki i woda; zewsząd dochodził nieustanny huk. Wiedzieli, iż nad nimi, pod nimi i obok rozciąga się beton. Robaków nie było wcale, jedyną zaś oznakę życia stanowiły gołębie. Czuli, że są w pobliżu, i słyszeli je, lecz nigdy ich nie widzieli. Tylko jeden raz, gdy ptak pewnie ich wywęszył, w szczelinie nad ich głowami pojawił się złowrogi, szarawoniebieski dziób. Wsuwał się coraz niżej i niżej, ale w końcu zniknął. Wędrowali dalej wąskim kanałem, szczęśliwi, że choć przez chwilę nie zagraża im woda. Dzielnie pokonywali chłód i radzili sobie ze szlamem, gdy nagle całkiem niespodziewanie spotkało ich coś cudownego. Ryt znaczył szczelinę w murze. Przecisnęli się przez nią i ujrzeli coś, czego nie widzieli od kretomiesięcy: ziemię. Prawdziwą, choć zbitą, zimną i jałową, jednakże korytarz Wrzośca był w całkiem niezłym stanie, tak więc ruszyli dalej, aż doszli tam, gdzie ziemia była lepsza. Po raz pierwszy od długiego czasu znaleźli prawdziwe pożywienie. Nazwali to miejsce Korytarzami Wrzośca. Wkrótce jednak okazało się, iż ich twórcy tam nie ma i nie było od dłuższego czasu. Rozległe korytarze ciągnące się pod porosłym krótką trawą polem, które mieli w przyszłości spenetrować, pokrywał pył, a gdzieniegdzie obsuwały się ściany, lecz to, że mogli znów wdychać świeże powietrze, czuć wiatr, że w końcu znaleźli czystą wodę, wiele wody, było wielkim błogosławieństwem. Tam też spędzili Najdłuższą Noc, dochodząc do siebie po trudach podróży, wdzięczni, że przeżyli, i zadowoleni, iż mogą wreszcie odpocząć. Wiedzieli doskonale, że wkrótce będą musieli wyruszyć dalej i wszyscy byli zgodni co do tego, iż muszą skierować się tam, gdzie instynkt kazał wyruszyć Tryfanowi - na północ, mimo to spędzili w korytarzach Wrzośca sporo czasu. Gdy wychodzili nocą na powierzchnię, oglądali niezapomniany widok. Otaczały ich jasne, migoczące światła, wzbijające się wysoko w niebo, a wkoło spacerowały dwunogi, okrążając miejsce, z którego ich obserwowali, dalej zaś sunął nieprzerwany, nigdy nie kończący się łańcuch ryczących sów. To straszne i przerażająco piękne miejsce napawało ich lękiem i trwogą, dla kreta oznaczało bowiem śmierć. Śmierć za życia. To właśnie tu, jak stwierdzili, Wrzosiec wiódł swój samotny żywot. Odnalazł tu swą oazę, lecz nie spokój. Tu zbudował korytarze, które u wejścia były solidne i mocne, kończyły się zaś tak, jak musiał się zakończyć jego dziwny, osobliwy, odosobniony, samotny do szaleństwa pobyt w tym miejscu. Jednakże, jak odkrył Psi Rumianek, owe korytarze nie były pozbawione pewnej logiki i choć zdawały się bezładnie wić i skręcać, tworzyły otaczający coś wzór. Nie mogli jednak odgadnąć, co leży pośrodku, gdyż żadne tunele tam nie prowadziły, wszelkie zaś podziemne drogi tarasował beton. Pewnej nocy Tryfan i Wrzecian udali się naziemnym przejściem do centrum owych korytarzy i odnaleźli coś nad wyraz przedziwnego i żałosnego. Był to kamień, ale nie ten prawdziwy: był to kamień z betonu. U jego stóp biegł korytarz i rozciągała się komnata. Tu musiał dojść biedny Wrzosiec i urządzić zadowalające go leża, natrafili bowiem na suchą trawę i zapas długich, wysuszonych dżdżownic. - Pewnie wyobrażał sobie, że to Kamień - rzekł Tryfan. - A może przychodził tutaj, by szukać natchnienia, szukał rady, co robić dalej? - Ale dlaczego po prostu nie wyruszył w dalszą podróż? - zapytał Wrzecian. - Dotąd świetnie sobie radził. Stąd pewnie wiedzie mnóstwo dróg. Mógł iść dalej. Czemu w kółko chodził po swoich śladach, znacząc kolejne, mijające kretolata? - Sądzę, że z jakiegoś powodu, którego na razie się nie domyślamy, opuściła go odwaga. Coś musiało mu się przydarzyć. Może samotność doprowadziła go do tego... Maleńka komnata, położona poniżej betonowego słupa, który zastępował kretowi Kamień, tchnęła przeraźliwą pustką i cierpieniem. — Ale i tak dokądś poszedł - wtrącił Wrzecian. — Albo został porwany przez jakiegoś drapieżnika, umarł lub po prostu zginął w wodach głównego kanału. Parę dni później, gdy świętowali swą dziwaczną i bezładną Najdłuższą Noc, rozmyślając o Spłukanym i Waligórze, których mieli powitać w Roll-right, pojęli nagle ze smutkiem, jak niedorzeczne, a przede wszystkim niemożliwe jest takie spotkanie, i odkryli, dlaczego Wrzosiec w końcu się załamał. A zaraz potem uświadomili sobie, że dlatego, iż dotąd są żywi, przestali być ostrożni i zapomnieli, że wciąż zagraża im wielkie niebezpieczeństwo. Najpierw znienacka pojawił się pies, wielki i śmierdzący. Grzebał łapami i wsadzał pysk w korytarz, w którym siedziała Szpaczka. Prawie udało mu się ją wyciągnąć, ugryzł ją w łapę i zadał wiele bólu. Jeden, a może dwa dni później, gdy wyszli na powierzchnię, by popatrzeć na niebo, nadeszły szczury. Wrzecian pozostawił pełny i przerażający opis owej ponurej potyczki. Nadeszły nagle, z prawa i z lewa, ciemne, tajemnicze, krwiożercze. Krety zbiły się w krąg i próbowały wkopać się głębiej, ale bez skutku, bo gleba była zbyt twarda i zmarznięta. Najbliższe wejście w korytarz było kontrolowane przez szczury. Jacyż byli nieostrożni! Nie mieli innego wyjścia, więc zaczęli walczyć. Walczyć o życie. Tryfan na przodzie, Szpaczka na tyłach, walczyli tak, jak walczy każde stworzenie, gdy waży się jego los. Najpierw ze strachu, później ze złości, potem znów ze śmiertelnej trwogi, podczas gdy wróg jest górą, gryzie, wbija zęby i szpony, czerwone oczy wypełniają świat, a każda chwila wydaje się ostatnią. Szare niebo nad ich głowami najpierw było trupioblade, potem zdało się czerwone, a ryczące sowy, dowiedziawszy się o śmiertelnej potyczce czterech kretów ze szczurami, które przyszły i odeszły w mrok, triumfalnie grzmiały. Ile ich było? Może sześć, dziesięć, a może i sto. Nie zginęli, ale ledwo żyli. Wszyscy byli ranni, najciężej Tryfan. Miał otwarty bok i wpół urwaną łapę. Pomimo to jednak to właśnie on do końca trwał na polu bitwy, a gdy wreszcie dotarli do wejścia w korytarz, wepchnął ich do środka. Chwilowo byli uratowani. Pomagając sobie nawzajem, powoli dreptali przez tunele, przygnębieni i autentycznie przerażeni, jednak nie na tyle, by zawrócić... Szczury wróciły. Krążyły w górze, nasłuchiwały, czy nie ma kretów, zrywały sklepienia korytarzy, wypatrywały, śledziły i gdy tylko mogły, atakowały, ani na chwilę nie pozwalając im spocząć. To samo prawdopodobnie przydarzyło się Wrzoścowi. Musiały go wciąż nachodzić, doprowadzać do rozpaczy. Tak jak teraz Tryfana i jego przyjaciół. Na dodatek poważnie zapadli na zdrowiu, tak jakby szczury uraczyły ich jakimś trującym jadem. Jedynie Psi Rumianek czuł się w miarę dobrze. Widocznie był bardziej wytrzymały. Tryfan umierał. Przez jakieś dwie godziny majaczył, a gdy już się ocknął z maligny, poczuł, iż uchodzi z niego życie. Jednak gdy już stało się jasne, że skryba odchodzi, reszta kretów zaczęła jakby szybciej powracać do zdrowia. Ogarnął ich straszny lęk, nie wiedziały, co dalej robić. I znów nadeszły szczury. Próbowały się do nich dokopać, więc musieli wlec Tryfana w bezpieczne miejsca, wciąż dalej podążając i popadając w coraz większą rozpacz. Korytarze stały się węższe i wyglądało na to, że wszystkie stworzenia na powierzchni uznały krety za swe ofiary. Wielkie, śliniące się psy rozkopywały ziemię nad nimi. Mewy pikowały w dół. Wątłe sklepienia ich korytarzy zdawały się pękać od jazgotu szczurów, wycia psów i przejmującego krzyku mew. Drapieżne Wole wreszcie powstało z martwych, a jedynym jego wrogiem był kret. Wtedy do działania przystąpił Wrzecian. Choć nadal był niezdrów, oświadczył, iż nie bacząc na niebezpieczeństwa, zabiera Tryfana z tego miejsca, które początkowo wydawało się tak bezpieczne. Z powrotem, przez kanał, drogą oznaczoną przez Wrzośca, a potem... — A potem, czcigodny Wrzecianie? - zapytał Psi Rumianek. — Na północ - odparł kleryk. — Tak! - zawtórowała mu Szpaczka. - Tryfan już dawno mówił, że powinniśmy się tam udać, a teraz musimy go stąd wydostać. Musimy! — Ale... wdzięczna panienko, zanim Psi Rumianek ci przytaknie, chce wiedzieć dokąd?! — W krecim życiu często zdarzają się takie chwile, w których bliscy widzą, iż mają do czynienia z kretem rozważnym i dojrzałym. Wtedy wszelkie nauki, jakie pobierał, scalają się w nim w jedną całość, szczenięce zagrywki ulatują w dal, kret zaś staje dostojnie i mówi: „Słuchajcie! Teraz oto przemówię, jakem kret, i uczynię wszystko, by dokonać tego, w co wierzę!” Taka chwila przydarzyła się wówczas Szpaczce, a Psi Rumianek dojrzał w niej piękno, którego nigdy przedtem nie zauważył, dostrzegł troskę, jaką okazała niegdyś rodzeństwu: Częstokołowi i Lorren, oraz to, że nadal by się o nich trapiła, gdyby tu byli. Teraz zaś był tu jedynie ich przywódca Tryfan, umierający, pokryty nie gojącymi się ranami, z pogryzionymi, ropiejącymi bokami, z futerkiem sklejonym od gorączki, umęczony zbyt długą podróżą. Szpaczka przycupnęła koło niego i rzekła: - Zabierzemy go na północ. A jeśli będziemy wierzyć tak mocno jak on, gdy był zdrowy, odnajdziemy miejsce, które mamy odnaleźć. Odnajdziemy! Psi Rumianku! Wybierzesz dla nas najlepszą z dróg i poprowadzisz najlepiej, jak potrafisz, tak jakby jedynym sensem twego życia było dokończyć tę wyprawę. Ty zaś, Wrzecianie, zajmij się Tryfanem, tobie ufa on bowiem najbardziej i kocha cię najgoręcej. Ja zaś zrobię co w mojej mocy, by strzec wasze tyły, jak niegdyś nauczył mnie Waligóra. Niosąc go między nami, możemy wydostać się z leży Wrzośca. Co więcej... uważam... czuję... myślę, że to niedaleko. Sądzę, iż Kamień słyszy wezwania kretów, które w niego wierzą, a my przecież wierzymy. Wierzę, że nam pomoże. Zaczynam już słyszeć jego dźwięk... Tak, Wrzecianie! Och, Psi Rumianku! Słyszę go! Wysunęła ku nim swe łapy i wszyscy dotknęli Tryfana, on zaś otworzył schorowane oczy i popatrzył na nich, a wtedy dostrzegli w nich strach. - Jesteśmy tutaj, Tryfanie, wszyscy. Zabieramy cię w bezpieczne miejsce - wyszeptał Wrzecian, delikatnie kładąc na nim łapy. Tryfan zadrżał i zaczął majaczyć. Pomrukiwał, krzyczał coś i mamrotał, oni zaś nieśli go poprzez owe niespokojne korytarze, omijając bezpiecznie szczurze kły, psie szpony, groźne dzioby mew, spaliny ryczących sów i nieustanne, straszliwe dudnienie dwunogów. Byle dalej od korytarzy Wrzośca, poprzez biegnące na północ, wypełnione wodą kanały, a potem w starsze, mniejsze, krągłe korytarze. Pogrążony w malignie Tryfan wykrzykiwał znajome mu imiona, wspominał wydarzenia, których był świadkiem, zdradzał, czego się lęka. Przywoływał nieustannie Boswella, swego ojca Brackena, brata Żywokosta, inni zaś musieli się z tym zmagać, prowadząc go przez koszmar, jakim stało się dla niego Wole. Szli pod prastarymi sklepieniami, pokonując ciemności, trujące opary i brudne spienione wody. Na północ, ciągle na północ, krok za krokiem, pomagając sobie nawzajem na tym strasznym szlaku, gdzie żyły szczury, ścielił się plugawy szlam, a wielkie i śmierdzące jamy zdawały się ich wsysać w swą otchłań. Tryfan zaś rozprawiał o wszystkim, co przeżył, cofał się pamięcią do czasów, gdy był kreciątkiem, tak jak kiedyś, zagubionym w sercu Lasu Duncton, u stóp samego Kamienia, zagubionym tak jak Boswell, gdy jego rodzice odnaleźli samo centrum Kamienia i spłynęło na nich światło, białe i piękne. Właśnie tam zdawał się podążać Tryfan, choć jego ciało krwawiło, a rany ropiały coraz bardziej. — Dokąd mnie zabieracie? - krzyczał ze swoich ciemności głosem pełnym trwogi, myśląc pewnie, iż niosą go w najczarniejszy mrok Wola. Wrzecian zaś próbował znaleźć odpowiednie słowa, by go uspokoić. — Zabieramy cię tam, gdzie Kamień przyniesie ci pomoc - odpowiadał. - W miejsce, które niegdyś przykazał odnaleźć ci Boswell, w miejsce tajemne i pełne prawdy, mimo że otoczone przez Wole, albowiem nawet w największych ciemnościach można ujrzeć światło. Gdy inni spoglądali na Tryfana pozbawionym nadziei wzrokiem, krok po kroku wiodąc go owym piekielnym szlakiem, biedny Wrzecian gorzko nad nim zapłakał. Skryba zaś wyszeptał, jak bezbronne krecie, którym się teraz stał: - A więc prowadzicie mnie tam, gdzie pewnego dnia nastąpi Cisza... Tam mnie prowadzicie? - Tak - odpowiadali szeptem, uspokajając go. - Tak... tak. I modlili się wszyscy, aby rzeczywiście tak się stało. Tak więc cztery krety odważyły się pójść w mroczne serce Wola, tam gdzie włóczą się tylko szczury, a wszystkie inne stworzenia umierają. Im bardziej byli wycieńczeni, tym bardziej parli naprzód ku owym starożytnym ruinom, gdzie zaczynają ginąć nawet tunele dwunogów, gdzie pękają ściany, wody wymykają się spod kontroli, a ziemia obsuwa się tam, skąd ją niegdyś wybrano. Pokonane, słabe, chore, prowadząc konającego przywódcę, szły dalej, póki widziały przynajmniej na odległość jednej łapy. Póki dzień nie zamienił się w noc, a noc z powrotem w dzień, póki nie usnęły w marszu, a sen nie zamienił się w śnienie o dalszej drodze. Tak właśnie krety szły przez ciemność. Nie widziały światła, gdy wreszcie zapłonęło przed nimi, nie słyszały rozlegających się wkoło dźwięków. Nie zauważyły, iż są obserwowane. Nie wyczuły innych, śledzących je kretów, dziwnych, zerkających zza rogów starożytnych korytarzy stworzeń, kretów, które szeptały i prowadziły dysputy, starożytnych kretów, z szarobiałym futrem i pomarszczoną skórą, kretów, które się bały. Kretów mruczących w języku, który znał jedynie Tryfan. Języku starym, języku znanym tylko skrybokretom, języku martwym. Był dziwny w brzmieniu, ale piękny, nie tak twardy jak ten z Siabod, ale nie był też miękki; był silny i stanowczy, składał się z dobrych słów, oznaczających świętość i niosących w sobie ducha Kamienia. W końcu więc, nic o tym nie wiedząc, Tryfan przybył w tajemne serce, otoczone tajemnicą i strzeżone przez Wole od wieków. Wówczas ze starego, oświetlonego styczniowym blaskiem korytarza podszedł ku niemu pewien kret i powitał go załamującym się ze starości i zdumienia głosem: - Skądżeśkolwiek przybył, jakakolwiek by cię gnębiła słabota, gdziebyśkolwiek... Kamń tu jezd! I wtedy oczy starożytnych kretów wbiły się w nich i ujrzały, iż zmierza ku nim nie wróg, a ktoś chory, cierpiący i bliski śmierci. Jeden po drugim wyszły z ukrycia i odważyły się ich dotknąć. Nawet jeśli kompani Tryfana nie pojęli ich pierwszych słów, bez wątpienia zrozumieli następne. Owe krety bowiem powiodły ich na powierzchnię, w magiczne, jak im się wtedy zdawało, miejsce, leżące ponad rykiem sów i hukiem łap dwunogów. Tam szarobiałe krety ich witały, dotykały i szeptały słowa, zrozumiałe dla wszystkich kretów, obojętnie czy wypowiada się je w staro-, czy w nowokrecim języku: - Witajcież nam! Witajcie! I odtańczyły rytualny taniec powitania, godny i pełen majestatu niczym stary las w złotej jesieni wieku. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY CZYŻ NIE MA TU UZDROWICIELA? - odezwała się Szpaczka poirytowanym tonem, w którym oprócz zniecierpliwienia wyczuwało się żałość. Jednak krety w tej dziwnej komnacie wydawały się nieskore do rozmowy. Mruczały coś do siebie, rzucały chytre spojrzenia, lecz żaden nawet nie ośmielił się zerknąć w jej stronę. — Czyż nie widzicie, że on umiera? A wy tylko szepczecie i szepczecie, zanosicie modły i... — Starożytni i wątli Panowie, usychające Damy, moja przyjaciółka i towarzyszka podróży, zgryźliwa Pani, wielce się smuci i boleje z powodu choroby Tryfana, więc przebaczcie jej pro... - zaczął Psi Rumianek, próbując zjednać zgromadzenie kretów. Lecz Szpaczka wcale nie miała takiego zamiaru. — Cóż! Założę się, że gdybyście tylko przerwali te prastare, przydługie obrzędy i uświadomili sobie, że Tryfan z Duncton kona, znalazłby się tu gdzieś jakiś uzdrowiciel - warknęła, lekceważąc mowę Psiego Rumianka i spędzając z jego pyszczka wymuszony uśmiech. - Mam go sama poszukać, skoro żaden inny kret nie chce tego zrobić? Wyrzekłszy te słowa, wypadła z komnaty na powierzchnię i nie wiedząc, gdzie się ma udać, popędziła korytarzem na zachód. Przystanęła dopiero wtedy, gdy usłyszała za sobą odgłos czyichś łap. Jeden ze starożytnych kretów zrównał się z nią i z trudem łapiąc oddech, powiedział: — Pódź za mnom bystrze, a powiedę cię ku mej córze. Pódź, idźmy tam wespół! — Wreszcie jakiś rozsądny kret! - odetchnęła Szpaczka i pozwoliła się poprowadzić gdzieś, gdzie, jak przypuszczała z tych paru słów, jakie zdołała zrozumieć, miała zastać jego córkę. Była to dla niej wspaniała wiadomość, jako iż zaczynała już podejrzewać, że w całym tym miejscu nie ma czegoś takiego jak młody kret... PO WSTĘPNYCH POWITANIACH zatroszczono się o nich dość dobrze i przez kilka pierwszych dni nie ruszali się z wielkiej, wygodnej nory, do której zabrano ich, aby przyszli do siebie po trudnej i niebezpiecznej podróży. Tryfanowi odstąpiono osobne pomieszczenie. Stan skryby był tak poważny, że umieszczono go w pojedynczej, mniejszej norze, gdzie dbano o to, aby było mu ciepło, i doglądano go troskliwie. Wydawało się, że jak na razie nie można dla niego nic więcej zrobić. Ile czasu upłynęło od chwili, gdy opuścili Korytarze Wrzośca? Tego żadne z nich nie było w stanie dokładnie określić, ale co najmniej kreto-miesiąc, a zapewne więcej. Teraz mieli już styczeń i na powierzchni na zewnątrz leżał śnieg. Gdy zaczęli odzyskiwać siły, dowiedzieli się coś niecoś o systemie, do którego przybyli, jednak tak naprawdę mogli się porozumieć ze swoimi gospodarzami dopiero wtedy, gdy Wrzecian ozdrowiał i odzyskał dawną krzepkość, albowiem dzięki naukom, które pobierał w Świętych Leżach, łatwiej pojmował ich język. W istocie jest to jeden z najszczęśliwszych trafów w najnowszej historii kreciości: fakt, że Kleryk Wrzecian był jednym z tych, którzy spenetrowali Wole i dotarli do jego żyjących od dawna w odosobnieniu mieszkańców. Opisał on bowiem wszystko, co widział i poznał, nim uległo to rozproszeniu i przepadło na zawsze (Patrz: Niezwykłe odkrycie i historia Wola z appendixem tyczącym proroctw Dunbara. Spisane przez Wrzeciana z Siedmiu Pagórków). Póki co, dość stwierdzić, iż krety z systemu, który odkrył na nowo Tryfan, były potomkami niewielkiej grupy przybyszów, którą przed wiekami przyprowadził tam nie kto inny, jak sam Dunbar, co nastąpiło po słynnej schizmie i odejściu jego samego oraz Scyrpiusza z Uffington. Dunbar, biorąc bunt Scyrpiusza za początek oddalania się kreciości od wiary w Kamień i ufając, że jedynie Kret Kamienia może przywrócić pokój i wiarę, postanowił zachować stare wierzenia w tym systemie, którego krety Słowa (a sądził, iż pewnego dnia zawładną one całą kreciością) nie będą w stanie nigdy zdobyć. Założył tę wspólnotę i osiedlił się nie opodal samego serca Wola, na wzgórzu wychodzącym na jego środkową, pozbawioną robaków część. W czasach gdy tam przybył, owo wzgórze od południa graniczyło z Wolem, ale od północy przylegały doń otwarte pola, więc zdawało się być miejscem równie dobrym, jak wszystkie inne, jeśli nawet nie lepszym. Przed swoją śmiercią Dunbar poczynił pewną liczbę proroctw dotyczących przyszłości. Spisał je i pozostawił jako teksty, które jego zwolennicy mieli przechowywać. Było tych proroctw dwadzieścia jeden, ale najważniejsze były następujące trzy: pierwsze, że Święte Leża Uffington pogrążą się w upadku, a skrybokrety się rozproszą; drugie, głoszące, iż nadejdzie czas (w mniemaniu starożytnych kretów, czas wybrany przez Niego), gdy Kret Kamienia opuści Wole i da się poznać wszystkim kretom; oraz trzecie, mówiące, że aby w przyszłości zapewnić kreciości duchowy spokój, wystarczy znaleźć jednego jedynego kreta, na tyle odważnego, aby usłyszał całą Ciszę Kamienia. Wielu mogło się starać ją usłyszeć, a niektórzy mogli zbliżać się do niej, ale dopiero gdy jeden zdoła w pełni zaznać jej w swym sercu, wszystkie będą w stanie dosięgnąć tego wielkiego światła płynącego z Kamienia. W pewnym momencie, dość wcześnie, złożone przez liczne spośród kretów Dunbara śluby czystości, z konieczności uznano za niebyłe. Jest wielce prawdopodobne, iż część jego zwolenników była nowicjuszami bądź klerykami, nie zaś zaprzysiężonymi skrybokretami, więc zwyciężyły w nich prawa natury. To, co początkowo miało stanowić męską wspólnotę skrybów, przeobraziło się w system mieszany, jedyny, w jakim (co było unikalne w kreciości) wszystkie krety posiadły sztukę pisania i w istocie oczekiwano od nich układania własnych tekstów. Wtedy to ów system został odcięty od reszty świata, najpierw od północnego wschodu, następnie od północy i w końcu od zachodu. Drożne pozostały jedynie biegnące na północ korytarze, które wiodły ku dzikim terenom zwanym Hampstead. Tam też przez wieki dunbarowe krety obojga płci udawały się na poszukiwanie partnerów. Musiały być wówczas silne i zawzięte, gdyż zachowały swoją tożsamość, przestrzegały nadzwyczaj surowych zakonnych reguł i zasad dyscypliny, ustanowionych jeszcze przez samego Dunbara, mądre zaś Prawo, które ułożył on dla dobrego funkcjonowania systemu, utrzymywały przez wiele dziesięcioleci. Być może także dlatego, że przez wieki oddziaływało na nie Wole, wypluwające wszelkie drapieżniki, dunbarowe krety były czujne i ostrożne, a ich liczba utrzymywała się na wystarczająco wysokim poziomie, by zachować zakon i wiarę w Kamień. Każdy kret musiał uczyć się pisać, każdy kret musiał układać teksty. W ciągu dwóch stuleci w owym systemie miał miejsce niesłychany rozwój piśmiennictwa, choć przez cały ten czas pogrążał się w odosobnieniu i odchodził w coraz większe zapomnienie. I jedynie z systemu Hampstead docierały opowieści o owych osiągnięciach. Lecz jako że krety z Hampstead wciąż borykały się z narastającą, zrakowaciałą naroślą Wola, mieszkańcy Wola w końcu przestali je zajmować. Krążące o nich opowieści zamieniły się w baśnie i mity, przekazujące jedynie strzępy wieści z przeszłości. Wiadomo było, że gdzieś w Wolu żyją starożytne krety, które pewnego dobrego dnia wydadzą na świat legendarnego Kreta Kamienia. Tak więc, skryte w oddali, zupełnie zapomniane, dunbarowe krety żyły swym własnym życiem, stworzywszy jedyny w kreciości system, w którym pisma musiały się uczyć wszystkie krety. W takim stanie rzeczy, przy obowiązującym tak surowym Prawie, nie zmieniono ani liturgii, ani języka. Nie rozwijał się on jak normalny, żywy język, wskutek kontaktów z przeróżnymi kretami czy rozmaitym zastosowaniem słów. A jednak rozwijał się sam w sobie, aż wreszcie trudno go było z miejsca zrozumieć, nawet takim kretom, jak Wrzecian czy Tryfan, choć ci mieli możność studiowania pisanych w nim tekstów. Trzeba przyznać, iż w całkiem niedalekiej przeszłości dunbarowe krety usiłowały porozumieć się ze światem zewnętrznym, ale im się to nie udało i ani jedno spotkanie nie przeszło do historii. Krety biorące udział w tych wyprawach prawdopodobnie przepadły w korytarzach Wola. W niezbyt odległej przeszłości, chyba mniej niż dziesięć pokoleń przed przybyciem Tryfana, do systemu Dunbara wkradł się podstępny i, jak się w końcu okazało, straszliwy wróg, wróg, któremu nie można się było przeciwstawić. Niewykluczone, iż przy wlokły go zatrute wody lub robaki Wola, a może też jego źródło tkwiło w samej populacji kretów, odciętej od przypływu nowej krwi. Trudno powiedzieć. Pomińmy przyczynę, dość powiedzieć, że krety stały się mniej płodne. Nie tylko zmniejszyła się liczba miotów, ale też spadła ilość kreciąt w każdym z nich. W efekcie tego procesu społeczeństwo kretów zaczęło się stopniowo starzeć. Młode krety znalazły się w otoczeniu starych, częstokroć zgorzkniałych, bezdzietnych samców i samic. Zaczęły szerzyć się dziwaczne i nienaturalne zwyczaje, dzięki którym nastąpił dalszy spadek liczebności kretów. Zaostrzono prawo. Nakazano młodym parzyć się z najstarszymi. Nieliczne szczęśliwe pary zaczęły być otaczane zawiścią, to zaś pociągnęło za sobą mordercze walki i powszechną nienawiść. Nastał okres straszliwego gwałtu i przemocy, w którym, co najgorsze, przeciwko rzeszom starców stanęła młodzież. Wielu przypłaciło to życiem. System Dunbara, z którego, jak przepowiedział jego wielki założyciel, miał wyjść Kret Kamienia, wstąpił na drogę samounicestwienia. Po jakimś czasie z niewiadomego powodu konflikt sam wygasł i w owym podupadłym systemie w końcu nastał pokój. Wtedy jednak spadła nań jeszcze gorsza klęska: zaraza. Zaraza, która wcześniej nawiedziła pozostałą część kreciości, przedostała się jakoś również do kretów z Wola. Jak? Na to pytanie nie jest w stanie odpowiedzieć nikt. Na nieszczęście jej ofiarą padło więcej młodych kretów niż starych. A gdy już wszystko minęło, system był spustoszony, pogrążony w żałobie i zdziesiątkowany. Cóż jednak stało się z wiarą w Kamień? Z kultem i uwielbieniem? Ów system nie posiadał własnego Kamienia, aczkolwiek pamięć o nim przetrwała pokolenia. Jednakowoż było w nim miejsce, któremu oddawano cześć. Było nim wzgórze, pod którym umieszczono coś, co stanowiło dumę i chwałę owego systemu, coś, czego pilnie strzeżono: Bibliotekę. Bibliotekę, w której przechowywano spisane przekazy kretów z Wola, całkiem inną od tej w Uffington, gdyż zawierającą teksty w ogóle nie znane innym systemom, spisane na przedmiotach, których dotychczas nie widział żaden kret. Tam też, w ukryciu i odosobnieniu, pozbawione nadziei na przetrwanie, spoczywały prawie zapomniane dzieła sprzed wieków, sławiące narodziny, rozkwit, chwałę i ogromną radość, dające świadectwo upadku i żalu. Dzieła mówiące o wiośnie, lecie i jesieni, wielkie dzieła o formach, jakim nigdy nie było dane powstać w Świętych Leżach, gdyż żyjące tam skrybokrety za bardzo kochały tajemnice i były zbyt religijne, aby - może z wyjątkiem paru - pisać dla samej przyjemności tworzenia. Znajdowały się tam poezje, opowieści, prace z zakresu filozofii, fantastyki, a nawet przyrody - albowiem to krety z Wola pierwsze opisały dwunogi, kilku zaś śmiałków opisało nawet ryczące sowy. To właśnie tam, na powierzchni, ponad Biblioteką, w której przechowywano owe unikalne teksty, przez wiele minionych wieków odbywały się rytualne obrzędy. Krety, jak je niegdyś pouczono, zwracały się pyszczkami na zachód, tam gdzie, jak twierdzili ich bracia- założyciele, leżał legendarny Uffington i Święte Leża. Tam też miały się wznosić wielkie Kamienie siedmiu Starożytnych Systemów: Avebury, Uffington, Caer Ca-radoc, Siabod, Rollright, Fyfield, a także, najbliższego im, Lasu Duncton. Ich starożytne nazwy były otaczane czcią, przekazywane z pokolenia na pokolenie, a odprawiane obrzędy wyrażały ogromną tęsknotę tych samotnych kretów, które ponad wszystko pragnęły ujrzeć owe siedem Kamieni. Z niej to zrodziła się wiara i przekonanie, że nadejdzie taki dzień, w którym znajdą przywódcę zdolnego ich powieść z powrotem w to dobre miejsce, z którego przybyły. Owym przywódcą zaś miał być sam Kret Kamienia albo ktoś, kto miał się zaraz po nim pojawić. Gdy Tryfan przybył do Woła, system ów był jedynie cieniem swej dawnej świetności. Całe partie zionęły pustką, kilka zaś kretów, które przeżyły zagładę, zamieszkiwały zbyt rozległe jak dla siebie nory i korytarze. Były samotne i zagubione niczym ostatnie, trzymające się tu i tam gałęzi buka liście, które pomimo wichrów nie opadają przez całą zimę. Pod tym względem system ten nie różnił się bardzo od innych spustoszonych przez zarazę systemów, które widzieli Tryfan i Wrzecian. Do czasu gdy Tryfan i jego towarzysze przywędrowali do Wola, dun-barowe krety prawie całkiem wyginęły. Żyła tylko jedna płodna samiczka, która była najmłodszym z wszystkich pozostałych przy życiu kretów. Poza tym było tam jeszcze paru samców, ci jednak stanowili zbiorowisko zasuszonych, zgorzkniałych, bezdzietnych staruchów, zazdrosnych o młodszych, tym bardziej że samiczka była potomkiem ostatniej szczęśliwej pary kretów z Wola: Leine i Pastona, tego starego kreta, który poszedł za Szpaczka, gdy wyszła z komnaty i namówił ją, by raczyła poznać jego „córę”. Gdy dojrzała, zgorzkniali starcy, zalotnie łypiąc na boki i futro owej córy”, staczali między sobą zacięte boje. Rozgoryczenie mieszało się z pragnieniem, gdyż niewielu z nich kiedykolwiek posiadło samiczkę i jedynie kilku było w stanie sprostać temu zadaniu. Lecz nawet gdyby mogli to uczynić, czy byliby w stanie spłodzić potomstwo? Raczej wątpliwe. Tymczasem ta biedna, młoda krecica musiała z owej rozżalonej, nadąsanej i wiekowej hałastry wybrać partnera. W końcu udała się na Biblioteczne Wzgórze i uczyniła tak, jak ją uczono. Modliła się do Kamienia i prosiła o wsparcie. Potem zaś oświadczyła, iż kazano jej „czekać”. Żaden z samców nie okazał się na tyle śmiały, by wymusić na niej siłą respektowanie ustanowionego wcześniej Prawa, które nakazywało jej wybrać sobie spośród nich towarzysza życia. Na co czekała? Czyżby miała zamiar czekać przez całe życie? A może czekała, aż wydarzy się cud? W każdym razie czekała przez dwie okrągłe pory roku. Nieprzejednana i pełna nadziei, mając jedynie swego ojca Pastona za opiekuna i tylko z nim rozmawiając. Samce nie miały prawa się do niej zbliżać, samice zaś wolały tego nie robić. Wszyscy jej nienawidzili. Długie i męczące oczekiwanie, ze świadomością, iż tylko od niej zależy przyszłość systemu. Oczekiwanie... I właśnie do takiego ginącego systemu, systemu skazanego na zagładę, przybyły wiedzione przez Tryfana krety. Nie znały jego historii, nie rozumiały, czemu starcy rzucają im takie dziwne spojrzenia, nie pojmowały, dlaczego młodą Szpaczkę tak łapczywie obmacują i dręczą siwe łapy. Nim jeszcze powrócili do zdrowia, pokurczone krecie staruszki uśmiechały się i przymilały do nich, pochylając się nad ozdrowieńcami niczym młode samiczki, to nad otumanionym i zadziwionym Psim Rumiankiem, to nad zakłopotanym Wrzecianem. Chciały ich posiąść?! Skąd w ogóle taka myśl mogła się zrodzić w tych umęczonych głowach i udręczonych ciałach? Na Tryfana zupełnie nie zwracano uwagi. Każdy kret widział, że kona, i nikt nie miał dla niego czasu, zaprzątały ich bowiem ważniejsze sprawy. Tak więc przez następne dni system Dunbara, daleki od okazania jakiegoś większego zainteresowania czterema nowymi przybyszami, zaczęła nękać jedna jedyna skryta myśl. W korytarzach słychać było ciche szepty i plotki. Zastanawiano się, kim mogą być owi przybysze, rozpuszczano kłamstwa, snuto domysły i zamyślano intrygi, aż wreszcie Psi Rumianek i Szpaczka musieli stanąć na straży, by Wrzecian mógł w spokoju doglądać Tryfana, który nie był w stanie nawet się poruszyć. Dalej leżał w ciężkiej niemocy, cuchnąc ropą gnijących ran, które nie chciały się goić. Z rzadka tylko odzyskiwał świadomość. Biedny Wrzecian spędzał przy nim całe dni i noce. Doglądał go, czyścił, nieustannie prosząc o zioła, uzdrowiciela czy pomoc, lecz stare, zrozpaczone krety nie odpowiadały na jego prośby. Wciąż tylko usiłowały okazać to jemu, to Psiemu Rumiankowi, to Szpa-czce swoją obrzydliwą i odrażającą przychylność. Wreszcie Wrzecian chyba zaczął domyślać się całej prawdy o owych dunbarowych kretach, posługując się bowiem znajomością obrzędów odprawianych w starych systemach, zwołał, w przyległej do Biblioteki komnacie, naradę. Powołując się na rzekome modlitwy i wymyślone naprędce dogmaty, które by jasno wyraziły cel jego próśb, domagał się, by zaprzestały kłótni i wskazały jakiegoś znającego powierzchnię kreta, który byłby w stanie odnaleźć lecznicze zioła, gdyż jedynie one mogły uzdrowić Try-fana. Wiedział, że bez nich Tryfan wkrótce dokona żywota. Ponieważ jednak nie chciał zostawiać Tryfana samego, więc zadanie przekonania starców pozostawił Psiemu Rumiankowi i Szpaczce. Dunba-rowe krety rozprawiały, rozmawiały i debatowały, nie dochodząc do żadnych wniosków. Wtedy to właśnie Szpaczka w końcu straciła cierpliwość i wybiegła z komnaty, a z nią ruszył Paston. Nie była pewna jego zamiarów, lecz będąc krecicą silną, doprowadzoną do kresu wytrzymałości i gotową pochwycić się wszelkich sposobów, aby tylko znaleźć potrzebną pomoc, ruszyła za nim. Poprowadził ją w dół zbocza na zachód, wpierw po powierzchni, później korytarzem. Szpaczka, dowiedziawszy się, iż ma poznać jego córkę, nie miała najmniejszego pojęcia, czego może się po niej spodziewać. Przypuszczała, iż pewnie jest dość stara, on bowiem był wiekowy, ale czy w czymś jej pomoże? Tak więc wędrowali razem, dopóki nie dotarli do niewielkiego wejścia wiodącego w nieduży korytarz. Weszli do niego i ruszyli dalej. Paston krzyknął ostrzegawczo, aby uprzedzić córkę, że nadchodzą. Po chwili przykazał Szpaczce, by pozostała tam, gdzie była, a sam wszedł do komnaty. Korytarze pachniały przyjemnie i słodko. Były suche, skromne i dopiero co zbudowane. To musi być jakaś bratnia dusza, pomyślała Szpaczka. Po chwili Paston powrócił, wprowadził ją do środka i z nieskrywaną dumą, ciągle się uśmiechając, zaprosił do nory, w której już na nich czekała milutka, łagodna z wyglądu, lecz jakby trochę zalękniona krecica. - Moja córa Maruna - powiedział. - Witaj! - zawołała Szpaczka, rozchylając pyszczek w serdecznym uśmiechu. Maruna otworzyła szeroko oczy, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ku zaskoczeniu Szpaczki wyglądała całkiem młodo. Miała piękne futro i była zadbana. Nieśmiało odwracała wzrok, lecz gdy już zdobyła się na odwagę, by spojrzeć na nowo przybyłego kreta, okazało się, iż ma inteligentne i szczere oczy. Była zgrabna, tak jakby, na przekór kretom tego systemu, spędzała czas w korytarzach i na powierzchni, poznając nowe miejsca i wciąż znajdując sobie zajęcie. W jednym ze schludnych zakątków swojej nory posiadała nawet parę tekstów, obok zaś widać było ślady rozpoczętego pisma. Skrybokrecica! Szpaczka, nieco zmieszana owym odkryciem, rzekła: - Hmmm, miło mi cię poznać. Nazywam się Szpaczka. Rozumiesz mnie? U boku Maruny Szpaczka poczuła się wielka i ociężała, odniosła też wrażenie, że ma o wiele za dobry nastrój. Lecz to spotkanie przyniosło jej wielką ulgę, gdyż po raz pierwszy od tak długiego czasu zobaczyła krecicę, wprawdzie trochę starszą, ale bardzo podobną do siebie. Inne krecice tego systemu były tak stare, że Szpaczka prawie nie dostrzegała ich płci. Zaległa długa cisza. Maruna zdawała się zbierać myśli. W końcu odezwała się w te słowa: - Szpaczko! Polycam ci siebie, a smyrt mnye nye grozi, Kamń niech będzie pochwalon... Szpaczka powoli rozważała te słowa i gdy w końcu pojęła, o co chodzi, odpowiedziała: - Cóż! Cudownie! Cieszę się, że nie masz zamiaru umierać. Ale czy to znaczy, że miałaś taki zamiar? Maruna zdecydowanie potrząsnęła głową, popatrzyła na Pastona, skinęła, ponownie spojrzała na ojca i zamilkła. Nastała nieprzyjemna cisza, a Szpaczka stwierdziła, iż powinny zostać same. Należało szczerze porozmawiać z ową Maruną i zmusić ją do działania. - Widzisz - zaczęła. - Dwoje to towarzystwo, troje to już tłum... - Obróciła się w stronę Pastona, dając mu grzecznie znać, że będzie miło z jego strony, jeśli na chwilę wyjdzie. Nie skrzywdzę twej ukochanej córki, nie sprowadzę na nią nieszczęścia, myślała, czarująco się doń uśmiechając, co go tak urzekło, że wygłosił pełną serdeczności i czułości tkliwą mowę, przy końcu której Szpaczka delikatnie wypchnęła go z komnaty, po czym wróciła do Maruny. Ta zaś tymczasem nieco odetchnęła i uśmiechała się nieśmiało. Zdawało się, że już już o coś zapyta, lecz miast to uczynić, nagle wysunęła łapę i dotknęła nią futerka Szpaczki. — Młede, głedkie i lśnięce! - zanuciła radośnie. — To bardzo ładne - wtrąciła się Szpaczka, natychmiast dochodząc do wniosku, iż z pewnością Marunę niezmiernie polubi. Rozsiadła się wygodnie, skonstatowawszy, że zajmie jej to trochę czasu i powiedziała powoli i wyraźnie: - Bardzo się cieszę, że cię poznałam. Po chwili, albowiem Maruna najwyraźniej jej nie zrozumiała, powtórzyła to jeszcze raz, wskazując na siebie przy „ja”, chichocząc przy „szczęśliwa” i wreszcie dotykając Maruny, powiedziawszy „cię”. Trochę to trwało, lecz gdy w końcu tamta pojęła, co Szpaczka tak cierpliwie chce jej wytłumaczyć, powiedziała coś podobnego w starokrecim języku, poczekała, by Szpaczka powtórzyła jej słowa, a wówczas niespodziewanie jej oczy wypełniły się łzami i rozpłakała się jak kret, który latami czekał, by móc zapłakać. Ze szczęścia, że jakiś inny kret jest w stanie ją polubić, i z żalu, że przez tyle lat żaden tego tak naprawdę nie zrobił. Krecice gawędziły, opanowując sztukę wzajemnego porozumienia, odkrywając, iż owa pogawędka z drugą samicą, w świecie starych, naprzykrzonych i zbyt poufałych samców, sprawia im czystą i niezmąconą radość. Gdy dużo później Szpaczka zdołała wyjaśnić, iż przyprowadziła kreta imieniem Tryfan, który potrzebuje ziół i leczenia, Maruna uśmiechnęła się i powiedziała spokojnym i łagodnym tonem, że zaraz rusza w drogę i uczyni cokolwiek w jej mocy. — Yego myano? - spytała. — Tryfan. — Nadobny? - nieśmiało zagadnęła Maruna. — Tak! - odpowiedziała Szpaczka i roześmiała się ze zdziwieniem. Tak, Tryfan był przystojny! Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, iż skryba może być obiektem zainteresowania innych samic. Roześmiały się obie, po czym opuściły norę i wybiegły na powierzchnię, nie rzucając ani słowa wyjaśnienia Pastonowi, który ciągle jeszcze czekał na zewnątrz. Wsłuchał się z zaskoczeniem w pełną śmiechu rozmowę, której, nawet gdyby ją zrozumiał, nigdy, pomimo swego wieku i całej mądrości, nigdy nie byłby w stanie pojąć. Gdy samice dotarły do leży, w których leżał Tryfan, stwierdziły, że skryba jest już bardzo słaby. Z jego otwartego pyszczka zdawał nie wydobywać się żaden oddech. „Nadobny” może i był, tyle że nie obecnie. Prawy bok spuchł mu i ropiał, wydzielając brudnożółtą, zalegającą na futrze maź. Tam gdzie ciało gniło, wydając trupi odór, rany przybrały białoszary odcień. Nękające go w czasie podróży omamy już go opuściły. Teraz leżał nieruchomo, z wpół otwartymi oczami. Czasem coś szeptał cicho czy próbował coś rzec, lecz jego słów nie dało się zrozumieć. Wrzecian nie opuszczał go prawie ani na chwilę. Czyścił, jak umiał, i podtykał jedzenie, którego ostatnio skrybokret nawet nie dotykał. Zrozpaczony kleryk próbował robić wszystko, by w obecności Tryfana zachować spokój, lecz kiedy pozwalał, by Psi Rumianek zastąpił go na krótko, wiercił się nerwowo, nie mógł spać ani nawet słuchać, o czym rozmawiają inni. Zupełnie nie zwracał już uwagi na starsze, nagabujące go krety i nikt nie był w stanie go pocieszyć. Jego przyjaciel umierał, on zaś, Wrzecian z Siedmiu Leży, któremu sam Boswell przykazał go strzec, czuł, że zawiódł. Miał nadzieję, że ta hałastra wstrętnych, średniowiecznych kretów wskaże kogoś, kto będzie mógł im pomóc. Kogokolwiek! Lecz doczekał się jedynie Psiego Rumianka, który przyniósł wiadomość, iż Szpaczka zbeształa staruchów, po czym sama wyruszyła na poszukiwanie uzdrowiciela. Niemal stracił wszelką nadzieję. Tutaj na pewno nie ma nikogo takiego, myślał. Teraz Psi Rumianek czuwał przy chorym, Wrzecian zaś siedział na powierzchni, rozglądając się to tu, to tam, cierpiąc straszliwie i zżymając się na własną bezradność. Tam właśnie odnalazła go Szpaczka, wycieńczonego, rozpaczliwie mruczącego coś do siebie pod nosem, i stanowczym tonem powiedziała: — Wrzecianie! Chciałabym, abyś się przywitał z tą krecicą i był dla niej szalenie miły, gdyż jest nadzwyczaj nieśmiała. — Jeszcze jedna, która przyszła, żeby... - zrzędził Wrzecian, dopóki nie ujrzał Maruny przed sobą. Przestał protestować. Ta samica była przynajmniej młodsza od innych, a to już było coś. Co więcej, wyglądała na inteligentną. — Ale czy to uzdrowicielka? - zapytał z nagłą otuchą. — Naprawdę nie wiem - odpowiedziała Szpaczka, tracąc trochę pewności siebie. - Zna się na ziołach. Sądzę, że jeśli zdobędziesz się na miłe słówko i dodasz jej odwagi, postara się uczynić wszystko, co w jej mocy. Teraz z kolei Maruna spojrzała na nich, niezbyt pewna, czy dobrze rozumie tę rozmowę. Wrzecian zdobył się na blady uśmiech i burknął: — No cóż! Jestem ci wdzięczny. Hmmm. Witaj! Lepiej już chodźmy i zobaczmy, co się da zrobić. — Yako yż wyznawam błogosławieny Kamń, tedy uczynię wszechno dla waszeci umiełowanego Tryfana - odpowiedziała łagodnym tonem, kładąc na nim łapę i spoglądając mu w oczy. — No cóż! - powtórzył speszony Wrzecian, jedyną bowiem samiczką prócz Macierzanki, która go kiedykolwiek tak czule dotknęła, była Szpaczka, ale ona była przez nich wszystkich traktowana właściwie jak córka. W dotyku tej samiczki Wrzecian wyczuł tak wiele szczerej życzliwości i uczucia, że nie wiadomo dlaczego zrobiło mu się nieswojo. — Hmmm! Dzięki! - wydusił, a potem nagle, poczuwszy się lepiej niż ostatnimi czasy, nieoczekiwanie dodał: - Tak! Tak! Dobrze! A więc chodźmy! Poprowadzili Marunę do leży Tryfana. Bez wahania weszła do cuchnącej nory, gdzie szybko przedstawiono ją Psiemu Rumiankowi. Zaraz też poprosiła ich, by się odsunęli i przystąpiła do oględzin chorego. Przykucnęła i przyglądała mu się w milczeniu, nie wydając żadnych dźwięków poza dość głośnym, współczującym westchnieniem. Potem poczęła obchodzić go dokoła, węsząc tu i ówdzie, szepcząc coś do siebie, wzdychając i wypowiadając jakieś średniowieczne „och!” i „biedactwo!” I tak oględziny postępowały dalej, aż zakończyła je słowami „straszne” oraz „to się nie uda”. Psi Rumianek rozglądnął się dokoła i żywo pokiwał głową, tak jakby chciał rzec: „Wielmożny Wrzecianie i Magiczna Pani, ten kret Psiego Rumianka roztkliwił, doprawdy mamy w nim oddanego przyjaciela”. Maruna podeszła jeszcze bliżej, położyła łapę na boku Tryfana i wyszeptała taką oto cichą modlitwę: Krecie umiełowany, K’tobie przybywamy. Kiey zbrakło leta z yego kwieciem, Kiey noc zimowa y zamyecie, Twe serdce mroczne, sklopotane Mięły Tryfanie, krecie, Mieyże kontenans przecie. Zważ! Żywot to rzecz zacna, Tyś zaś miełowan, wszędy druhów mrowie, Iżbyś ozdrowieł, przybylim k ‘tobie. Trudno powiedzieć, czy Tryfan w jakikolwiek sposób zareagował na jej piękny głos. Oczywiście, bajarze, snując dzisiaj opowieści o tym, jak to Tryfan z Duncton po raz pierwszy napotkał Marunę, krecicę, która miała odmienić jego życie, a za jakiś czas całą kreciość, twierdzą, iż drgnął, otworzył oczy i ujrzał ją obok siebie. Niektórzy nawet uważają, że przemówił. Przekaz Wrzeciana jest mniej romantyczny, lecz chyba bliższy prawdy. Pisze on bowiem jedynie, że natenczas Maruna odwróciła się od miejsca, gdzie spoczywał Tryfan, przepełniona nowym życiem i żarem, jakby cała słabość kreta z Duncton zamieniła się w przepełniającą ją moc. - Zdołaszli wesprzeć yego ozdrowienye? - zapytał Wrzecian w starokrecim języku, mając nadzieję, iż Maruna go zrozumie. Uśmiechnęła się, słysząc te słowa, i odrzekła: - Nye wyem tego yeszcze, atoli ufay, yż łaska błogosławienego Kamnia, nim siedmionoc przeydzie, oczyści yego z wszech ran, nam zaś godzi się w on czas mieć wierę i pyeczę nad nim odprawować. Od tego momentu poczniemy robić to, co uczynił był Wrzecian w swoim przekazie i uwspółcześnimy nieco starożytny dialekt Maruny. Dokonawszy oględzin, Maruna zawyrokowała, że Tryfana należy przenieść, i to szybko, do miejsca, w którym są lepsze szansę na powrót do zdrowia. — Jest zbyt chory, by go ruszać - zaprotestował Wrzecian. — Ułożymy naszego kreciego brata tak, by Kamień roztoczyi nad nim jak najlepszą opiekę - odpowiedziała z uporem Maruna. — Aaa... w którą stronę powinno się obrócić chorego kreta? - zapytał Wrzecian. — Na łapy i boki jest zachód, na bóle serca wschód słońca. — No nie wiem - odrzekł z powątpiewaniem Wrzecian. — Nie rób z siebie takiego staruszka i przestań się dąsać - upomniała go Szpaczka. - Robisz się taki sam, jak wszystkie krety w tym systemie. Przecież widać, że Maruna dobrze wie, co mówi. Sądzę, że należy skrupulatnie przestrzegać jej poleceń. A im szybciej je wypełnimy, tym lepiej. Zgadzasz się, Psi Rumianku? — Przecudowna i zdumiewająca Panienko... - zaczął Psi Rumianek. — Tak czy nie? - przerwała mu Szpaczka. — Tak... - odrzekł z niebywałym wysiłkiem Psi Rumianek. - Oczywiście, że tak. — A więc dokąd mamy go przenieść? — Do moich leży - odpowiedziała nieśmiało Maruna. — Co też uczynili, wprawiając inne krety w osłupienie. Przetransportowali Tryfana poprzez cały system, a potem dalej, na zachodnie zbocze wzgórza i złożyli go w ciepłych, słodko pachnących leżach Maruny, gdzie też poczęła go doglądać. Obróciła go pyszczkiem ku zachodowi i z pomocą innych, nocą, wyprowadzała go na powierzchnię, aby choć trochę poczuł powiew zachodu, tam bowiem stały wielkie Kamienie. Najbliższy zaś był w Lesie Duncton. Gdzieś w górze rozciągało się trupioblade niebo Wola, z dala dochodził, tłumiąc tupot dwunogów, huk ryczących sów. A jednak czasem, w owe czyste, zimne, styczniowe dni, kiedy Tryfan był bliski śmierci, księżyc świecił tak jasno, że rozpraszał światła Wola, a wtedy odległy horyzont nabierał wyraźnych kształtów. Wzgórze przechodziło tam w wielki las, jakby pragnąc nieco przybliżyć stojący tam Kamień. Tryfan z Duncton powoli wracał do zdrowia. Kryzys minął, ból zelżał. Spłynęły nań spokój i ukojenie, nawiedzające kreta, który słyszy w oddali coś, na co czekał i chciał usłyszeć przez całe życie, lecz nie mógł, bo potrzebował innego kreta, by mu to coś wskazał. Tak więc Tryfan począł słyszeć dźwięk Ciszy, lecz podróż przez ową niemoc była o wiele cięższa od tamtej długiej wędrówki, którą niegdyś zaczął w Uffington. Ponadto teraz u jego boku kręcił się jakiś obcy kret. Od czasu do czasu do Tryfana dolatywał jego słodki głosik, przedzierający się przez otaczający zamęt, raz po raz czuł kojący ból dotyk i wyczuwał pokrewnego ducha: znękanego, pełnego wątpliwości i choć jeszcze nie do końca świadomego swojej misji, to nawet w najciemniejszych godzinach swego żywota oddanego wierze w Kamień. TRYFAN NIEDOMAGAŁ o wiele dłużej niż owe przepowiedziane „siedem nocy”. Zanim nadeszły dni, gdy w pełni powrócił do świadomości i zaczął wreszcie czuć się tak, że można go było nazwać zdrowym, minął styczeń i luty miał się ku końcowi. Nadal był słaby, nękały go nocne mary, często płakał, tak samo jak podczas najgorszej gorączki, a przed oczyma pojawiały mu się obrazy z przeszłości, które przyjmował za prawdę. Mówił tylko do siebie, lecz musiała mu częściowo wrócić świadomość, gdy bowiem dotykała go Maruna, zapadał w głęboki sen, wiedział, kiedy jest przy nim, i protestował cicho, gdy miała go choćby na chwilę opuścić. Tak więc córka Pastona doglądała go, wciąż będąc w pobliżu, Wrzecian zaś przebywał opodal i troszczył się o nich dwoje. A że pokochał kiedyś swoją Macierzankę i dzięki niej wiedział, co to miłość na wieki, zauważył, iż tymczasem Tryfan począł pojmować, że dwa krety mogą się pokochać, jeśli tylko wzajemnie otworzą dla siebie swe serca. I Wrzecian skierował swój pyszczek ku zachodowi, dziękując Kamieniowi, że zesłał Tryfanowi Marunę. Z kroniki Wrzeciana jasno wynika, że ani przez chwilę nie był zazdrosny o Marunę, co łacno mogłoby się przydarzyć innym kretom w jego sytuacji. Zauważył też, iż dała ona skrybie coś, czego nie mógł mu ofiarować żaden inny kret, a ponieważ dobrze znał Tryfana, wiedział, nawet lepiej od samej Maruny, iż na nękające go przez tyle kretomiesięcy udręki ciała i ducha złożyło się wiele wydarzeń z przeszłości. Gdy już prawie konał bowiem, przywoływał w pamięci chwile z dalekiej młodości, wspominał, jak to narażał życie, by chronić rodzeństwo, czasy, w których dorastał z dala od Rebeki i Brackena, wiodąc samotny żywot na pastwiskach w pobliżu Lasu Duncton, owe długie lata, kiedy to ochraniał Boswella podczas nie kończącej się podróży do Uffington. Lata, w ciągu których musiał się poświęcać, by zapewnić bezpieczeństwo innym. Lata, w których widziano w nim jedynie silnego i twardego kreta. Dołączyły do tego również rozpacz i żal nad kretami, które cierpiały i zmarły na Stoku Koźlandii (Wrzecian dopiero teraz odkrył, iż Tryfan tak boleśnie to przeżył), groza ucieczki z Lasu Duncton, za którą siebie obwiniał, a wreszcie coś, co go doszczętnie zdruzgotało - przeświadczenie, że przez to, iż namówił Wrzeciana, Psiego Rumianka i Szpaczkę na wyprawę do Wola, jego przyjaciele stracą życie w szponach i zębach szczurów. Do tego dochodziło jeszcze zwątpienie, poczucie własnej nicości w obliczu Kamienia i przeraźliwa samotność, nieodłączna towarzyszka przywódców, z powodu której bardzo cierpiał przez te wszystkie lata, każdy bowiem kret potrzebuje partnera i miłości, jaką on go obdarza. Być może Tryfana z Duncton należało uwolnić od odpowiedzialności i pozwolić mu przez jakiś czas poświęcić się temu, w czym się kształcił: pisaniu i rozmyślaniu. Więc teraz, dzięki niemocy, zażywał takiego spokoju. Wędrował przez otchłań, samotnie, choć bowiem przyjaciele wciąż byli przy nim, nie mogli z nim podążyć w tę duchową podróż. Wrzecian dobrze wiedział, że Tryfan sam jeden kroczy koszmarną, wiodącą ku śmierci drogą, przedziera się przez swe cierpienie i boleść, aby jakoś wreszcie pojąć, w jaki sposób kret może usłyszeć Ciszę. Gdy zaś z końcem lutego nastały owe lepsze dni, Tryfan wyrzekł niewiele słów, lecz uparcie wyglądał poprzez zachodnie wejście, przy którym Maruna kazała go ułożyć. Oczy mu złagodniały, schudł i postarzał się na pyszczku, a także zrobił się bardziej dobroduszny, tak jakby lepiej rozumiał teraz krecie cierpienie. Pewnego dnia, o zmierzchu, obrócił się do Maruny i spytał: — Zwą cię Maruną? — Jamci yest - wyszeptała w odpowiedzi. - A tyś yest Tryfan kret. - I obydwojgu się zdawało, iż niezmiernie długi czas wzajemnego oczekiwania na siebie dobiega końca, a ich marzenia mają się wreszcie ziścić. — Chcę wyjść na powierzchnię - powiedział cicho. Potem powoli, z wielkim bólem, powlókł się przy pomocy Maruny na górę. A kiedy dotarli już tam, gdzie pragnął dojść, skierował pyszczek na zachód, w stronę zachodzącego słońca. Na południu zaś zaczęły zapalać się światła Wola. On jednak chciał pokazać jej zachód, więc spoglądając na pociemniałe niebo, rzekł: — Tam oto, daleko stąd, leży Las Duncton, Maruno. Z niego pochodzę. — Wyem - odpowiedziała. - Chodziłeś z dala, by tu przybyeżać. — Chcę ci o tym opowiedzieć. — Tedy mi opowyedz - wyszeptała, przytulając się do niego bokiem, podczas gdy na wschodnim niebie zamigotała pierwsza gwiazdka. — Opowiem - rozpoczął na dawną modłę. - Z mojego serca do twego opowiem ci o systemie, który zagubił się w chwili, gdy zagubiła się cała kreciość, i o tym, jak Kamień go nie porzucił, i o paru kretach, pragnących odnaleźć Ciszę i pomóc wszystkim innym ją usłyszeć. — A kiedy już tego dokonasz - odrzekła Maruna - ja opowiem z mego serca do twego o tym, jak D.unbar przepowiedział nam nadejście Kreta Kamienia, o tym, jak pomoże on wszystkim kretom usłyszeć dźwięk Ciszy i o krecie pokornym i nieznanym, któremu pierwszemu będzie dane poznać pełną Ciszę Kamienia i pokazać, czego wszystkie krety mogą doświadczyć, jeśli tylko zapragną. Potem oba krety gawędziły ze sobą, dotykając się delikatnie, gdy tymczasem słońce zaszło, gotując się już do następnego dnia, a na niebie, wysoko, tam gdzie leżało przeznaczenie zarówno ich dwojga, jak i całej kreciości, pojawiły się gwiazdy. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY WKRÓTCE WSZYSTKIE KRETY z systemu Wola spostrzegły to, co Wrzecian przeczuwał już od początku, a mianowicie że Tryfan i Maruna połączyli się w parę i jeśli Kamień pozwoli, będą mieć młode. Wrzecian wcale się też nie zdziwił, gdy zauważył, iż ich pogodny, choć skrywany związek, uspokoił inne krety. Niewykluczone też, że było już dość późno jak na gody. Minął styczeń oraz luty, kiedy to szukające partnerów krety są drażliwe i łatwo wpadają w złość, więc teraz, kiedy można już było dostrzec pierwsze oznaki wiosny, wszystkich pochłaniały sprawy ciekawsze niż kontynuowanie waśni, zwłaszcza że walka najwyraźniej nie miała szans powodzenia. Zarówno Psi Rumianek, jak i Wrzecian wszem i wobec ogłosili, iż pragną pozostać sami, Szpaczka zaś, która z każdym dniem wydawała się coraz silniejsza i bardziej pełna życia, tak wystraszyła podłe samce z Wola, że, z wyjątkiem Pastona, który traktował ją jak ojciec, żaden nie odważył się do niej przemówić. Tak więc Tryfan i Maruna połączyli się w parę, a system, pojąwszy, iż tak właśnie być powinno, zdawał się być z tym pogodzony. Mogli zatem cieszyć się spokojem domowego zacisza i rozkoszować nadchodzącą wiosną, która zawsze radowała, raduje i będzie radować wszelkie, nawet najstarsze i najmniej wrażliwe krety. Te jej pierwsze, tak długo nieobecne tchnienia, błyszcząca blaskiem słońca rosa, ptasie trele w zaroślach, niespodziewanie pojawiająca się zieleń młodych roślin, jeszcze raz powracały niespodzianie, świeżo i ochoczo, tym bardziej chwytając za serce w systemie otoczonym przez drogi ryczących sów, betonowe budowle, szlaki dwunogów, w systemie ukrytym wśród to brudnych, to nieskazitelnie czystych tuneli. Gdy na powierzchni rozkwitały białe przebiśniegi, fioletowe krokusy i piękne, żółte chelidonie, krety dostrzegały już wiosnę pod ziemią, gdzie kiełkowały korzonki pierwiosnków, łąkowej rzeżuchy i z wolna budziły się do życia pędraki. Powietrze także się ociepliło i zrobiło się jaśniej. A tymczasem Tryfan i Maruna wiedli zrazu leniwe, potem coraz to gorętsze dysputy, gawędząc tak, jak to czynią krety poznające miłość: o wszystkim i o niczym, od świtu aż do nocy. Wrzecian już nie musiał się obawiać, że Tryfan będzie walczył z tym uczuciem, które najwyraźniej go przepełniało, próbując dochować ślubów czystości, oddając się martwej skrybokreciej regule i zamęczając z powodu fałszywego poczucia honoru. Skryba zmienił się bowiem zarówno cieleśnie, jak i duchowo. Był teraz chudszy, tu i ówdzie futerko mu posiwiało, zachował jednak silną, potężną sylwetkę, w jego oczach zaś pojawiła się nieobecna do tej pory stanowczość i pewność siebie. Poznał ból, wiele wycierpiał i teraz patrzył na świat z nową u siebie prostotą. Wyglądał też nieco starzej, gdyż choć wygoiły mu się rany, pozostałe po nich blizny na łapie i obu bokach dodawały mu przynajmniej jednej wiosny, gdy zaś się podeszło bliżej, można było zauważyć, iż owe blizny są głębokie i nagie, nie porośnięte nowym futrem. Stanowił przeciwieństwo Maruny, która, jak się okazało, była mu równa wiekiem. Ta często marszczyła czoło, przybierając srogą minę, jakby zbyt długo ślęczała nad swymi tekstami, jednak gdy podnosiła wzrok, pyszczek jej łagodniał, ukazując pełne ciepła oczy. Poruszała się z tym samym młodzieńczym wdziękiem, co niegdyś Tryfan. On jednak utracił go podczas wędrówek i długiej choroby. Razem zdawali się stanowić jedność i to dość potężną, jakby nie byli po prostu zwykłą parą kretów, ale wcieleniem siły i zdecydowania. Nigdy dotąd związku dwojga kretów nie przepełniała w większym stopniu wiara w Kamień, którą podzielali oboje. Każdego dnia udawali się na szczyt wzgórza, kierowali pyszczki na zachód i modlili się cicho o to, by liczne krety zamieszkujące Wole na powrót jęły oddawać mu cześć. Co dziwne, ani Tryfan, ani Maruna jakby nie dostrzegali wpływu, jaki wywierają na innych, zdawali się czynić to nieświadomie, naturalnie i szczerze. Wiedli wspólne życie z radością i miłością wszystkiego i wszystkich wokół, co napełniało oczy Psiego Rumianka i Wrzeciana, a z czasem i innych kretów z Wola przystających na ich związek, łzami. Czasami jednak wygłaszano też i podłe sądy, nie wygasła bowiem całkiem zazdrość, której teraz towarzyszył także i strach. Tryfan modlił się bowiem nie z przyzwyczajenia, a z codziennej potrzeby, używając krecich, a nie starokrecich słów, co drażniło niektóre uszy. Owym podłym intencjom był potrzebny jedynie pretekst, by się objawić, tam zaś gdzie istnieje niechęć, taki pretekst zazwyczaj znajduje się łatwo. Na to wszakże trzeba było jeszcze trochę poczekać. Na razie Maruna i Tryfan mogli spokojnie się kochać. A cóż się działo ze Szpaczka? Od kiedy stało się jasne, że Maruna i Tryfan połączą się w parę, jakoś zmarkotniała i przestała szukać towarzystwa. Stare samice rozumiały to aż nadto dobrze. Wiedziały, co w takiej chwili może odczuwać kreciczka w systemie takim jak ten, więc złośliwie uśmiechały się do siebie. Natomiast samce tak nie postępowały, a przynajmniej nie Wrzecian i Psi Rumianek, którzy nigdy przedtem nie widzieli takiej Szpaczki. Tak więc, podczas gdy oni zaprzątali sobie głowy odkrywaniem zawartości Biblioteki Wola, zaczynali spisywać historię zamieszkujących je kretów, a także zbierali dane o uchodźcach z Lasu Duncton, Szpaczka przeszła na wschodnią stronę wzgórza i zajęła się kopaniem korytarzy i leży w stylu Duncton. Równych, wygodnych, praktycznych i trwałych. - Nie wieda, co ta wiedźma uczynią i skuli czego! - szeptały stare samice, wymieniając zjadliwe spojrzenia. Wyglądało bowiem na to, iż Szpaczka gotuje się na przyjęcie towarzysza. Ale kto niby miałby nim być? Pewnego dnia, gdy już silnie przypiekało marcowe słońce, do nowych leży Szpaczki przywędrował Wrzecian i chrząkając i wzdychając obwieścił jej dobrą (jak mu się zdawało) nowinę, że Maruna ma powić młode. Jakże radośnie przyjęła Szpaczka te wieści, jakimiż pełnymi ukontentowania uśmiechami, jakże serdeczne były życzenia, o których przekazanie poprosiła kleryka. Odniósłszy takie wrażenie, Wrzecian zawrócił, lecz gdy opuścił jej leża, począł się zastanawiać na swój klerykalny sposób, czemu w istocie wyglądała na podenerwowaną i przez cały czas nie poczęstowała go ani jedną larwą. Poirytowanie to zbyt łagodne słowo. Szpaczkę ogarnęła prawdziwa wściekłość. Wpadła w szał, jakiego doznaje krecica, gdy druga dostaje to, czego ona pragnie, i nie można jej za to obwinie! Przez całe półtora dnia Szpaczka włóczyła się po swych korytarzach i zaciekle kopała nowe. Potem zaś postanowiła wyznać Kamieniowi, co o tym wszystkim sądzi. - Słuchaj - rzekła, przybrawszy pozycję obronną, obracając się pyszczkiem w zupełnie złym kierunku, ku Wolu. Lecz to, co miała do powiedzenia, było tak bolesne, że w którą stronę by się obróciła, Kamień i tak by ją usłyszał. - Nie podoba mi się to. Najpierw kazałeś mi zaopiekować się Lorren. Potem Częstokołem. Czy się skarżyłam? Nie! Nigdy! Doglądałam ich, póki mi ich nie odebrałeś (za co jeszcze odpowiesz, jeśli ich znów nie zobaczę zdrowych i całych). Czy to ci nie wystarczy? Czy po to wędrowałam przez te straszne, śmierdzące szczurami korytarze, by skończyć w tym okropnym, pozbawionym samców miejscu?! Chyba nie oczekujesz, bym poważnie pomyślała o Wrzecianie czy Psim Rumianku, bo to byłaby ostateczność. Nie, nawet ty nie mógłbyś być aż tak głupi. Tak więc chcę, byś mi znalazł samca. Większego ode mnie, nie zgrzybiałego, mówiącego normalnym krecim językiem i będącego w stanie spłodzić młode, które wkrótce zamierzam powić. A teraz, proszę, przemyśl to tak szybko, jak tylko możliwe, nigdy bowiem jeszcze nie widziałeś mnie naprawdę wściekłej. Uczyniwszy to szczere wyznanie, Szpaczka odeszła, znalazła mnóstwo pożywienia i rozkoszując się wiosennym słońcem, urządziła sobie ucztę. Wówczas poczuła się o wiele lepiej. Poczłapała w swe leża i zapadła w sen. Następnego poranka, jasnym i pogodnym świtem dokonała ostatecznych zabiegów, dzięki którym jej już i tak gęste i lśniące futerko przybrało nadzwyczaj błyszczący wygląd, a niezbyt delikatne pazury lśniły czystością. Wówczas wyszła na powierzchnię i rzekła do Kamienia: - W porządku. Jestem gotowa. Proszę, teraz twoja kolej. Przeszedł dzień, potem dwa, a Szpaczka nadal spokojnie czekała. Minął trzeci. Zaczęła się denerwować. Gdy skończył się czwarty, wpadła w rozpacz i krótko zapłakała z ponownej złości i żalu. Piątego dnia słońce zaświeciło jasno, Szpaczka zaś wzdychając spędziła czas, wmawiając sobie, iż należy przestać myśleć o młodych. Tego wieczoru odwiedził ją Psi Rumianek. - Idź sobie - burknęła. Następnego ranka pokazał się Wrzecian. — Nienawidzę was wszystkich - oświadczyła. - Proszę, zostawcie mnie raz na zawsze w spokoju. — Hmm. Tak. Dobrze - odrzekł Wrzecian. A Szpaczka nagle i nieoczekiwanie poczuła się pełna nadziei. Ponownie wyczyściła pazury, oporządziła futro i ruszyła na obchód okolicy. Rzeżucha łąkowa zaczynała kwitnąć, parę żonkili odwróciło główki do słońca, lecz nawet ich nie zauważyła. Ogarnęło ją jakieś szczególne i przerażające zdecydowanie. Węsząc przed sobą, ruszyła z determinacją naprzód niczym lis podkradający się do ofiary. Zdawało jej się, iż coś wyczuła. - Samiec - mruknęła. - Lub coś w tym rodzaju. Usłyszała w trawie jakiś hałas i przycupnęła, przybrawszy dziwnie lekceważącą pozycję, nie zwracając uwagi na otaczający ją świat, choć tak naprawdę w całej kreciej historii nikt nigdy nie wyczuwał otaczającego świata tak mocno, jak wtedy ona. W szczególności zaś pewnych sapli-wych odgłosów niewinnego, nieświadomego samca, radującego się z samotnej uczty w piękny wiosenny dzionek i mruczącego coś do siebie pod nosem. - To najwyraźniej samiec - stwierdziła i cichutko, na ugiętych łapach, zaczęła posuwać się do przodu, ku miejscu, z którego dochodził ów dźwięk. Serce poczęło jej bić dwa razy mocniej niż zwykle, lecz łapy nie odmawiały posłuszeństwa. - Jest! - szepnęła sama do siebie na widok tego, co zobaczyła, okrążywszy wzgórze, u którego stóp rozciągało się Wole. - Jest! Ujrzała bowiem najprawdziwszego kreciego samca. Wygrzewał się w słońcu, zajadając dżdżownicę. Nie był on jednak urzeczywistnieniem jej samiczych modlitw. Na pierwszy rzut oka widać było, że ani nie jest młody, ani duży, ani też nie posiada błyszczącego futra czy szczególnie czystych pazurów. Zmierzwiona sierść śmiesznie sterczała mu na wszystkie strony. Był... dziki. Prawdę mówiąc, dość zaniedbany, ale krzepki i spokojny. Nieciekawy błahych spraw. Typowy wędrowny kret, zadowolony ze swego własnego towarzystwa. Jadł powoli i ze smakiem. Potem zanucił coś pod nosem, pełnym zadumy wzrokiem spojrzał na Wole, po czym znów jadł i znów coś zanucił. - Witaj! - odezwała się Szpaczka, nagle bardzo zdenerwowana. Kretem aż zatrzęsło. Upuścił ostatni kęsek dżdżownicy, odwrócił się, cofnął o krok, otworzył szeroko oczy i przyjął pozycję obronną. Jego skądinąd wesoły pyszczek wyrażał niezmierne zdumienie. — A niech to Kamień! - powiedział. - Przestraszyłaś mnie. Nigdy więcej tego nie rób! — Przykro mi - odpowiedziała Szpaczka z niespotykaną u niej pokorą w głosie. — I powinno ci być - stwierdził kret i już spokojniej powtórzył: - I powinno ci być, i powinno. O rety! Brrr! Naprawdę ledwie żyję! - Wreszcie przysiadł i zaczął się jej przypatrywać. — Nie jesteś zbyt młody - mruknęła Szpaczka. Kret milczał. — I okropnie zapuszczony - ciągnęła. Kret niepewnie uniósł kawałek robaka i dalej się jej przyglądał. — Właściwie to trochę mnie rozczarowałeś - orzekła Szpaczka. — Wiesz, kim jesteś? - zapytał kret. — Nie - szepnęła, wdzięcząc się, jakby takie „trochę” samca i tak było lepsze niż nic. — Jesteś wrzodem na tyłku - dokończył. Zapadła niezmiernie długa cisza, podczas której Szpaczka usiłowała rozwiązać (co zresztą się jej nie udało) jeden z wielu paradoksów krecich przyjaźni, kiedy to samiec, wyrażając to, co myśli, aczkolwiek w sposób dość niedelikatny, mówi prawdę, przez co dla samicy stanowiącej obiekt jego obelg staje się jeszcze bardziej pociągający. Tak też odebrała to Szpaczka. — Och! - westchnęła, gdyż jedynie na to mogła się zdobyć. - To podłe tak mówić! — Chyba tak, ale nie jest miło słyszeć z pyszczka dopiero co poznanego kreta, że przypomina się szczurzą przekąskę. A jest to tym bardziej przykre, gdy ów kret jest pierwszym, jakiego napotkało się od tak dawna... tak dawna, że nawet nie wiadomo od kiedy. — Wiem, kim jesteś! Jesteś Wrzoścem! - wybuchnęła. - Kamień cię ocalił! Przeze mnie! To niesamowicie romantyczne, nawet jeżeli jesteś stary! — Nie tak szybko - niezmiernie ciepło odrzekł Wrzosiec. Im dłużej jej słuchał i przyglądał się jej, tym bardziej ją lubił. - Skąd znasz moje imię? No i, właściwie, co tu robisz? — Założę się, że chciałbyś wiedzieć - odpowiedziała chichocząc. — Owszem, prawdę mówiąc, chciałbym. Wtedy Szpaczka, nie bardzo dowierzając swemu szczęściu, przybrawszy uczciwą i poważną minę, wyznała: - A moi przyjaciele Tryfan i Wrzecian stwierdzili, że najprawdopodobniej postradałeś zmysły albo coś, bo... Zawahała się, gdyż Wrzosiec spochmurniał i mruknął sam do siebie: - Postradałem zmysły? To ona jest szalona. Zupełnie mi to niepotrzebne! Wyglądało na to, że zamierza odejść, lecz Szpaczka tak łatwo nie dawała za wygraną. - Oni powiedzieli, że twoje-korytarze są jakieś śmieszne, że błądzą w różne strony, nie prowadząc do celu, a więc, będąc tak długo sam, musiałeś zdziwaczeć. Wrzosiec ponuro się uśmiechnął. — Czy wyglądam dziwnie? — Tak - przyznała. - Bardzo. Ale mi to nie przeszkadza. — Tak naprawdę to ci twoi przyjaciele, Trycian i Wrzefan, mieli trochę racji. Ale kiedy kreta całymi miesiącami ścigają szczury, błądzi w strasznych kanałach i tunelach, brakuje mu wody i towarzystwa przez długie kretolata, to czego się można po nim spodziewać? Jakkolwiek pewnego dnia, wkrótce po tym, jak opuściłem te korytarze, które widziałaś, powiedziałem sobie: dość. Powiedziałem: gardzę szczurami. Powiedziałem: gwiżdżę na korytarze. Od tej chwili jestem spokojny, od tej chwili spoglądam na życie oczami mędrca. Wrzosiec będzie szczęśliwy. Przykucnąłem i siedziałem cichutko, póki się nie opanowałem. I wówczas przybyłem tutaj. Oczywiście, innych kretów unikałem, jak mogłem. Krety oznaczają kłopoty, krety są równoznaczne ze szczurami, korytarzami i samotnością. Wrzosiec zaś odkrył szczęście i nie miał ochoty się go pozbyć. I oto nagle, dzisiaj, kiedy ja nie narażam na szwank innych kretów, pojawiasz się ty... Szpaczka przez jakiś czas uważnie przysłuchiwała się owej długiej mowie, po czym westchnęła z zadowoleniem i oświadczyła, całkowicie pomijając milczeniem wszystko, co powiedział Wrzosiec: - Czy nie czujesz dziś w powietrzu czegoś szczególnego? Kret rozglądnął się z powątpiewaniem, powęszył tu i tam i znów na nią zerknął. — Czy mam odpowiedzieć uczciwie, czy powiedzieć to, co chcesz usłyszeć? — Jedno i drugie - westchnęła. — Według mnie powietrze jest nader zwyczajne, lecz owszem, w tym dniu wydarzyło się coś nadzwyczajnego. A więc co będzie dalej? Przez chwilę Szpaczka wydawała się onieśmielona, lecz nie trwało to zbyt długo. — Miłość i krecięta - oświadczyła. — Najpierw musisz odpowiedzieć na moje pytania - odrzekł Wrzosiec. - A głównie na to, skąd się tu wzięłaś. A potem, jak szybko można się stąd wydostać. — Czy nie zechciałbyś mnie wysłuchać w moich leżach? - zaproponowała grzecznie. — Wielce niechętnie i z bólem serca - odrzekł Wrzosiec, lecz poczłapał za nią, usiłując po drodze doprowadzić do porządku swoje futerko. JEDNAKŻE były wówczas i takie miejsca, w które jeszcze nie dotarła wiosna, zaloty i miłość. Jednym z nich było lodowate, oblężone Siabod. Po rozmowach z Glyderem i innymi kretami Olcha i Piaskownica zostali wprowadzeni w podziemną, wysoką i niebezpieczną południowo-wschodnią część systemu, z zimnymi, zbudowanymi przez dwunogi tunelami, przez które zawsze przetaczały się zamarzające jedynie zimą wody. Wtedy też, miast odgłosu spadających kropel, w głębi ciemnych i ponurych czeluści rozlegał się trzask pękającego lodu i huk osuwających się skał. A jednak całe pokolenia kretów z Siabod zakładały tu swe dziwne nory i drążyły korytarze, które wykorzystując ubytki łupku, pięły się w górę, poprzez pozbawione dżdżownic łachy torfu, ku nielicznym bogatym w pożywienie terenom, gdzie budowały swoje komnaty, niejednokrotnie otwierające się ku stromym uskokom i podziurawionym tunelami otchłaniom. Było tam zaiste niebezpiecznie. Pożywienie spotyka się tam tak rzadko, że kret, aby nie umrzeć pomiędzy jednym a drugim postojem, musi dokładnie znać drogę przez te opustoszałe, zasypane śniegiem ustronia. Pyszczek zamiera mu z zimna, organizm przestaje funkcjonować i nie może już dalej zmagać się z rozszalałym żywiołem. W końcu całe ciało zaczyna go boleć, łapy przyma- rzają do powierzchni, a wkrótce potem zdziobują go z niej kruki i wrony. Są dwa rodzaje kretów z Siabod. Te, które zamieszkują niższe, pomocne zbocza, wychodzące na Dolinę Nantgwryd, są mniejsze, chudsze, bardziej uparte i zmyślne. Skąpią innym zarówno słów, jak i dżdżownic. Na przybyszy patrzą spode łba, ucinają wszelkie dyskusje i od razu przechodzą na swój rodzimy dialekt Siabod. To obserwatorzy, kombinatorzy i spryciarze. Przeważnie gardzą drugim rodzajem mieszkańców Siabod, choć zazwyczaj brak im odwagi, by się do tego przyznać. Jednakowoż z owych dziwaków wywodzą się bajarze i krety z wyobraźnią. Stamtąd pochodził też Bran. To właśnie on pierwszy nawiązał kontakt z Brackenem, gdy ten przybył do Siabod, a potem towarzyszył Rebece w drodze powrotnej do Duncton, w którym też na jakiś czas pozostał. Drugi gatunek kretów z Siabod to mieszkańcy wyższych partii gór, wśród nich Glyder wraz ze swymi braćmi, a także nieszczęsny Mandragora. Ci są silniejsi, więksi i śmielsi, nie liczą się ze słowami, aczkolwiek większość z nich mówi krecim językiem. To prawdziwe krety z Siabod. Krety, o których opowiada się legendy. To z nich, począwszy od czasów Balagana, wywodzą się strażnicy wspaniałego dziedzictwa Siabod, świętych Kamieni Tryfana. Być może w każdym systemie są krety słowa i krety czynu, krety wielkiego umysłu i krety wielkiego serca, lecz jakimś dziwnym trafem w Siabod jest ich mrowie. A mimo to trzymają się razem od pokoleń i zwykle jakoś udaje im się znaleźć akceptowanego przez wszystkich przywódcę, należącego czy to do jednej, czy drugiej grupy. Jednakowoż wtedy, gdy dotarł do nich Olcha, w całym systemie panowało zamieszanie i zamęt, owe przebiegłe chytrusy z niższych zboczy zaczęły bowiem powoli iść na ustępstwa i mięknąć pod naciskiem grików, w zamian za nikłą nadzieję ocalenia żywota. Z tej to właśnie przyczyny krety, które zwołał Glyder, by powitać mieszkańców południa i podzielić się z nimi swą wiedzą o grikach, wywodziły się jedynie z mieszkańców górnego Siabod. Glyder ostrzegł też Olchę, że wielu z nich może się odnosić do niego wrogo, i sugerował, że będzie trzeba dopiero pozyskać jakoś ich przychylność. Olcha skwitował to tylko uśmiechem. Pamiętał bowiem, jak zdobywał zaufanie kretów z Duncton, nie wiedział więc, dlaczego miałby mieć szczególne trudności tutaj, w Siabod. — Pozostaw to mnie! - poprosił. - Zrób tak, jak to uczyniłby Tryfan, gdyby był wśród nas. — Zaufam ci, tak jak jemu - obiecał wielki Glyder. Zanim krety się zebrały, minęło parę dni. Jednak gdy już przybyły na miejsce, nie traciły czasu na zbędne słowa i formalności. Nigdzie w górnym Siabod nie było dość dżdżownic, by na długo zapewnić pożywienie tak wielu kretom, zwłaszcza w zimie, gdy wkoło panował chłód. Kiedy Glyder ich przedstawiał, Olcha i Piaskownica ujrzeli wpatrzone w siebie ponure oczy niełatwych w obcowaniu samotników, wielkie i brzydkie pyszczki, przysadziste grzbiety, pazury zdające się wgłębiać w ziemię, nawet wtedy gdy trwały w bezruchu. Cwm był jedynym obecnym tam kretem z niższych zboczy i choć można by rzec, iż w porównaniu z mieszkańcami innych systemów jest słusznej postury, w owym zbiorowisku olbrzymów wydawał się mały. Wokoło panował nastrój wzruszającej powagi, modlitwa zaś, którą krety powtarzały za Glyderem gardłowymi, pełnymi uwielbienia głosami, poruszyła Olchę do głębi. Skończywszy modły, krety z Siabod przez chwilę kołysząc się prze-stępowały z nogi na nogę, a następnie jeden zaintonował niezwykle piękną pieśń, której melodia i słowa zdawały się głosić sławę i wieczny pęd do Kamienia. Z tych to kretów pochodził sam wielki Mandragora. To właśnie on, wiedziony swym dziwnym przeznaczeniem, opuścił Siabod i idąc za głosem mądrości i płodności Kamienia, udał się do Lasu Duncton, gdzie spłodził matkę Tryfana, Rebekę. Słuchając owego śpiewu i patrząc na wykonujące go krety, Olcha pojął coś więcej. Zrozumiał, skąd się wzięła owa fizyczna moc Tryfana i dlaczego w tym silnym i czasem niewzruszonym krecie można było odnaleźć tę samą namiętność, którą rozbrzmiewały korytarze Siabod, gdy jego mieszkańcy zgodnym chórem obwieszczali swoją wielką i głęboką wiarę. A przecież kiedy zamilkli, Olcha poczuł, iż owe nieufne i podejrzliwe spojrzenia pozbawiają go wszelkich pozytywnych uczuć, które przed chwilą do nich żywił. Ich twarze zdawały się pytać: „Co też wy możecie mieć nam mądrego do powiedzenia? Jużci, i coście wy za jedni?” Olcha w odpowiedzi patrzył na nich spokojnie i nie odzywał się ani słowem. Wystarczająco dobrze wiedział, iż stanowisko, jakie zajmie, wytworzy hierarchię, która być może będzie musiała trwać przez długie kretolata. Nie spieszył się do przegranej. — Cóż, krecie? - odezwał się jeden z największych i najgroźniejszych kretów, który najwidoczniej czuł się przywódcą równie ważnym jak Glyder. - Widzisz? Oto czekamy! — To Clogwyn z Y Wyddfa - wyszeptał Cwm. - Lepiej go nie obrażaj. Lecz Olcha wcale nie miał zamiaru okazywać uległości. - Na cóż czekacie? - spytał stanowczym i silnym głosem. - Na radę? Nie wiecie, jak zaprowadzić porządek, gdy wokoło panuje chaos i zamęt? Rozległ się szmer niezadowolenia. Ciche z początku szepty w języku Siabod stawały się coraz bardziej głośne, aż w końcu rozgorzał spór między Glyderem a resztą kretów, którym przewodził Clogwyn. Olsze zaś zdawało się, iż każdy ma w nim coś do powiedzenia i nikt nie stoi po niczyjej stronie. Niestety, ani on, ani Piaskownica, nie wiedzieli, czego owa dysputa dotyczy, tak więc usadowili się wygodnie, dając za wygraną i przyzwalając, by wymieniane racje przetaczały się dźwięcznie po komnacie. Nagle pewna część kretów wpadła we wściekłość. Złowieszczo wysunęły pazury, a wznoszące się tuż ponad ich głowami sklepienie zdało się drżeć od podniesionych głosów. Bracią Glydera przeszli na jego stronę i stanęli przed Olchą i Piaskownicą, tak jakby chcieli ich chronić, reszta zaś, z Clogwynem na czele, gotowała się do ataku. Wtedy jednak wyłoniła się trzecia grupa, a potem jeszcze czwarta. Zebrani przekrzykiwali się nawzajem, niektórzy zaś zabierali się do prawdziwej walki. — I to wszystko przez twoją jedną gorzką uwagę - wyszeptał Piaskownica. — To właśnie jest ich problemem - spokojnie odrzekł Olcha. - Nic innego. Nigdy jeszcze nie widziałem naraz, w jednej komnacie, tylu upartych i zatwardziałych kretów. Gdyby tylko udało się ich zmusić, by postępowali zgodnie, żaden wróg nie dałby im rady! Dalej przysłuchiwali się owej sprzeczce, gdy tymczasem Glyder wraz z braćmi gdzieś sobie poszli, a część kretów zwróciła się wprost do Olchy. Wykrzykiwali coś do niego w narzeczu Siabod i tak zaciekle potrząsali mu przed pyszczkami pazurami, iż stojący u jego boku Piaskownica przybrał pozycję obronną. Olbrzymi, zadziorni napastnicy zapewne przestraszyliby każdego kreta, lecz ani Olcha, ani Piaskownica nie cofnęli się choćby o krok. Olcha stopniowo uświadamiał sobie, iż pierwsze wrażenie, jakie wywarł na nim Clogwyn, było słuszne. Tak jak przeczuwał, w miarę ostrej wymiany zdań (a stało się jasne, że to sposób prowadzenia kampanii przeciwko grikom wzbudzał tak wiele emocji) głównie właśnie on sprzeciwiał się Gly-derowi. Clogwyn nie wyglądał na głupca. Był największym ze zgromadzonych tam kretów i miał najpotężniejsze pazury. Zarazem też krzyczał najgłośniej ze wszystkich. Raz nawet trzepnął Glydera niby to dla zabawy, lecz w istocie dając mu znak, iż ma poważne zamiary i nie żartuje. Wówczas Olcha instynktownie uczynił coś, czego później prawie nie był w stanie racjonalnie wytłumaczyć. Coś, o czym ci, co tam byli, będą opowiadać swym kreciętom, a i inne krety nie zapomną tego nigdy. Odepchnął bowiem stojących obok mieszkańców Siabod, w ferworze dyskusji wymachujących żywo łapami, i ruszył w kierunku Clogwyna. Zanim jednak mógł spokojnie przed nim stanąć, musiał pozbyć się jeszcze jednego dysputanta i przejść koło Glydera. W miarę jak krety dostrzegały, co ma zamiar uczynić Olcha, podniesione głosy z wolna przycichały. Sam Clogwyn jednak z początku ledwie go zauważył. A gdy już go dojrzał, widząc ten nagły gest, prawie zaniemówił ze zdziwienia, lecz nie przybrał żadnej specjalnej pozycji. Był większy od Olchy, ale chyba nie tak dobrze zbudowany. Najwyraźniej też nie przywykł do tego, by ktoś stawiał mu czoło. Olcha wybrał odpowiedni moment. Gdy toczące się wkoło sprzeczki milkły, ale jeszcze do końca nie ustały, i co naważniejsze, nim którykolwiek kret zorientował się, co się dzieje, Olcha żywo skoczył do przodu, wystawił twarde pazury, rzucił się na olbrzyma i pchnął go na ścianę, po czym, mimo iż zaległa śmiertelna cisza i jedynie tu i ówdzie słychać było tłumione okrzyki zdumienia, ruszył dalej, wymierzając dwa potężne ciosy. Polała się krew. Clogwyn zachwiał się, potknął i upadł na ziemię, nie zdążywszy odparować nawet jednego uderzenia. Olcha przystąpił do ostatecznej rozgrywki. Wcisnął wielkiego kreta między podłogę a ścianę, przytrzymał go lewą łapą, podniósł prawą i spytał w krecim języku, zimnym, spokojnym tonem: - Mam go zabić? Krety otrząsnęły się z letargu, wiele podbiegło bliżej i odciągnęły Olchę, przytrzymując tak, by nie mógł się ruszyć. Inne dopadły Piaskownicę. Zewsząd dało się słyszeć gromkie „Nie!” oraz „Czy nie widzisz, że już to uczyniłeś, krecie!” Tymczasem wściekły Clogwyn odzyskał równowagę i wstał. Sierść zjeżyła mu się z wściekłości i wysunął ku Olsze swe potężne pazury. - A więc - rzekł spokojnie Olcha głosem pełnym powagi - jednak potraficie zachować się zgodnie i dojść do rozsądnego porozumienia. - Po czym beztrosko zawołał przez ramię: - Piaskownico! Dla tych kretów z Siabod tli się jeszcze iskierka nadziei! Zaległa pełna wątpliwości cisza. Olcha uwolnił się z uścisków, Clogwyn zaś postąpił naprzód, jakby szykując się do ataku. Z lekkiej, zadanej mu przez Olchę rany, sączyła się krew. - Krecie - odezwał się Olcha. - Zechciej mi wybaczyć. Wybrałem ciebie, gdyż wydawałeś mi się najsilniejszym ze wszystkich tu zgromadzonych, tym, który w uczciwej walce byłby mnie z łatwością pokonał. - Słysząc owe słowa, Clogwyn uspokoił się nieco i schował pazury. - Lecz widzisz - ciągnął Olcha - zarówno mój przyjaciel Piaskownica, jak i ja sam zaczynaliśmy już sądzić, iż nie ma łatwiejszego systemu do zdobycia niż wasz. Grikowie bez trudu zwyciężyliby tak zwaśnione krety. Taki system jest niemal bezbronny wobec najeźdźców. Taki system nie jest w stanie stawić skutecznego oporu. Taki system nigdy nie ustali własnych planów działania. Taki system padnie pod naporem świetnie zorganizowanych i świadomych celu wyznawców Słowa, bez względu na swoją szlachetną i wielką przeszłość. Żaden kret nie odezwał się ani słowem, dopóki Clogwyn, wciąż nie mogąc się otrząsnąć z doznanego szoku i nje pojmując chyba zbyt dobrze słów Olchy, wymamrotał wściekle: - Okaleczyłeś mnie, krecie! Olcha rozbrajająco się uśmiechnął, ostrożnie podszedł do rannego i dotknął opuszczonego ramienia Clogwyna w zranionym miejscu, następnie lekko przytknął swój zakrwawiony pazur do pyszczka. Po czym odwrócił się do innych i powiedział: - Wiele kretów musiało rozmyślać nad tym, jaki jest smak krwi z Siabod, lecz dopiero mnie było dane go poznać. Jest dobra! Raz jeszcze szeroko się uśmiechnął, a część zgromadzonych, akceptując jego czarny humor, odpowiedziała mu śmiechem. - Krecie z południa, rana nadal boli - przerwał im warkliwie Clogwyn. Olcha gwałtownie odwrócił się ku niemu. - Więc teraz ty uderz mnie w zamian. Zapomnijmy o tym, co nas dzieli. Zacznijmy wreszcie się zastanawiać, jak pobić grików. Clogwyn z Y Wyddfa z przeraźliwym krzykiem rzucił się naprzód i uderzył pazurami Olchę tak mocno, iż ten aż oparł się o Piaskownicę, którego inne krety wciąż jeszcze nie wypuszczały z obezwładniających objęć. Przez chwilę Olcha zdawał się być zamroczony. Znowu zapadła cisza. Krety czekały na niechybne kontrnatarcie i szykowały się do obejrzenia okrutnej walki. Jednakże Olcha szybko przyszedł do siebie, popatrzył, gdzie został trafiony i skąd cieknie krew, przytknął do niej swe pazury, potem zaś, podobnie jak to uczynił poprzednio, uniósł je do pyszczka i rzekł nieco poruszony: - Krety! Wyznam wam jedno, a wierzcie mi, że się nie mylę. Krew grików jest dużo lepsza! Na te słowa wielu zebranych wybuchnęło gromkim śmiechem, a kiedy przyłączył się do nich i gburowaty Clogwyn, któremu nastrój wyraźnie się poprawił, zawtórowali mu pozostali. Poklepywali się z Olchą przyjaźnie, aż wreszcie przybysz z południa odezwał się w te słowa: - Zaprawdę powiadam wam, krety, jeśli w ten sposób wojujecie z przyjaciółmi, to kiedyś, z woli samego Kamienia, właśnie wy, a nie inne krety, które znam, będziecie stać u mego boku w nadchodzącym dniu zwycięstwa! Chwila ta wyznacza rzeczywisty początek przywództwa Olchy nad walczącymi kretami Kamienia. I choć na ziemiach Siabod zawsze ustępował on miejsca Glyderowi, ograniczając się jedynie do podsuwania mu różnych rad, to jednak owego pamiętnego dnia tamtejsze krety przystały na to, że właśnie on będzie nimi dowodził, gdy stawiający opór wojownicy wielkiego systemu opuszczą surowe szczyty Siabod. Teraz wszyscy chcieli wysłuchać tego, co południowiec ma do powiedzenia i byli gotowi przyznać mu rację, iż zwycięstwo osiąga się nie przez waśnie i swary, a dzięki zgodzie i współdziałaniu. - Nie potrafię jeszcze orzec, jak najlepiej poprowadzić nasz atak na grików, ale jedno wiem na pewno - oświadczył Olcha. - W żadnym wypadku nie możemy walczyć ich własnymi metodami. Musimy wymyślić coś, co da nam przewagę. Musimy utworzyć krecie oddziały. Świadome celu i zdyscyplinowane, walczące z większą skutecznością niż dotychczas. Widziałem grików na obrzeżach Siabod i sądzę, że gdybyśmy od razu ruszyli do otwartego boju, ponieślibyśmy sromotną klęskę. Przegralibyśmy na pewno i nawet gdyby na moim miejscu był tu Tryfan z Duncton, on także by przegrał. Krety z Siabod dokonały do tej pory wiele bohaterskich czynów, ale, wybaczcie mi, postępowały głupio. — Nie chcesz więc, byśmy stanęli do otwartej walki? Unikanie walki nie jest w naszym stylu, krecie, wiesz? - zagadnął go któryś. — Czyż nie chcecie mieć młodych tej wiosny? Czyż nie pragniecie, by przeżyły? Chcecie, by te korytarze, a także korytarze kretów z niższych zboczy pozostały nietknięte? Chcecie się w nich czuć bezpiecznie? Czy może wolicie, by wasze samiczki parzyły się z grikami wbrew swojej woli i żeby narodzone z nich mieszańce pogardzały wiarą w Kamień? Chcecie jednym powodowanym dumą odruchem zrujnować cały Siabod, zaprzepaścić jego język i chwałę na wieki? Wtedy spotkałoby was to, co spotkało prawie całą kreciość. Właśnie aby tego uniknąć, Tryfan nie pchnął swego systemu do walki, tylko się wycofał. Odłożył tę bitwę, a także bitwę całej kreciości na później. — Czemu nosi to imię? Opowiedz nam o nim i jego bohaterskich czynach - poprosił Clogwyn, Olcha zaś z ochotą zadośćuczynił jego żądaniom, powtarzając to, co mówiło mu wiele kretów z Duncton i co wyjawił mu sam Tryfan. Opowiedział o wyprawie do legendarnego Uffington, o potyczkach z grikami, najpierw w Koźlandii, a potem w Duncton, o tym, jak Tryfan, wypełniając wolę Białego Kreta wytrwale poszukuje Ciszy, o tym, że właśnie udał się na wyprawę, tam dokąd jeszcze nie dotarł i skąd nie powrócił żaden kret: w samo serce Wola. — Dzielne krecisko - rzekł Clogwyn. - Widać, że ma w żyłach naszą krew! - Przez komnatę’przebiegł pomruk aprobaty. Wówczas odezwał się Glyder: — Zarówno ja, jak i moi bracia uważamy go za brata. Przysłała nam go do nas nasza matka Rebeka, aby zastąpił Wyddfa. Wielu z was go znało. Ufamy mu i wierzymy, iż jest sprzymierzeńcem Kamienia. Wierzymy, iż potrafi stawić czoło grikom tam, gdzie nie jesteśmy w stanie tego zrobić my, krety z Siabod. My znamy bowiem góry i życie wśród zamieci, on zaś zna południe, drogi dwunogów i ryczące sowy, o których my nie mamy najmniejszego pojęcia. Tryfan walczy o coś więcej niż tylko o swój system: walczy o całą kreciość. I my także musimy to uczynić. Musimy powściągnąć nasz temperament i przez wzgląd na naszą godność zapomnieć o tym, co nas dzieli. Liczy się tylko jeden cel: Kamień. — Słyszeliście, co mówił Olcha. Widzieliście śmiałą postawę, jaką wykazał się Piaskownica. Mógłby się zmierzyć z każdym z nas. Przybywa tu zamiast Tryfana, cieszy się jego zaufaniem, tak więc i my go nim obdarzmy. Powinniśmy go słuchać, przyjąć jego rady i jak najlepiej wykonywać jego polecenia! - Jużci! - zgodziła się spora grupa kretów, lecz wieloma wciąż jeszcze targały wątpliwości. Nie chcieli tak łatwo dać mu wiary, pogodzić się z tym, że wypracowane od pokoleń metody działania są błędne. Inni z kolei słabo znali kreci, a posługując się jedynie dialektem Siabod, niezupełnie rozumieli, o co dokładnie chodzi. Natychmiast rozgorzała wielka dyskusja w języku Siabod. Z przeciwległych krańców komnaty dochodziły to zagniewane okrzyki, to znów śmiechy, a wokół słychać było rozochocone głosy. Olcha i Piaskownica, nie bardzo wiedząc, co się właściwie dzieje, robili, co tylko mogli, by nie stracić hartu ducha. Wielu z obecnych bowiem przyglądało im się złowrogo, paru starców zaś podeszło nawet bliżej, zjeżyło futra i mrucząc coś pod nosem, wlepiało w nich swe ślepia. Najwyraźniej jednak Glyder twardo stał po stronie Olchy i widać było, że jest to kret, na którego w przyszłości można liczyć. W końcu rozmowy ucichły, a miast nich rozległy się śmiechy i nastąpiła wymiana sredeczności. - Sprawiła to twoja śmiała postawa - szepnął spiesznie Glyder. Na jego pyszczku malowała się radość. Wreszcie sam wielki Clogwyn wyszedł przed innych i zaręczył wszem i wobec, tak by wszyscy mogli to zobaczyć i usłyszeć, iż przystaje na warunki Olchy, zebrani zaś przytaknęli mu zgodnym chórem. — Twierdziłeś wszakże, iż należy zaniechać walki - dodał po chwili Clogwyn - a dla nas oznacza to śmierć. Tyle, że nieco wolniejszą. — Nie, jeśli mnie posłuchacie - zaprotestował Olcha zdecydowanie. - Możemy wycofać się tak, by nie tylko zachować własne siły, ale nawet je wzmocnić. Przeprowadzimy odwrót, który zastraszy wroga, zmusi go do rozciągnięcia wojsk i wystawi go na nasze wypady. W końcu znajduje się w kraju, do którego to wy przywykliście, a nie on. Dzięki takim właśnie odwrotom narazimy ich krety na szwank, podkopiemy ich morale i przygotujemy sobie pole do przyszłego zwycięstwa nad grikami... Tak więc Olcha zaczął przewodzić kretom z Siabod. Poczynając od listopada, kiedy tam przybył, aż do marca opracowywano długoterminowe plany działania i czyniono dokładnie przemyślane wypady na grików, w trakcie których obrońcy trzebili ich szeregi i powstrzymywali natarcie, sami niemal nie tracąc wojowników. Dzięki owym udanym wyczynom natychmiast pozyskano mieszkańców niższych zboczy. Wtedy to wysłano tam kilka dzielnych kretów, z Cwmem na czele. Miały one „współpracować” z grikami, gdyby ci ponownie zaatakowali korytarze Siabod, a także dostarczać im fałszywych danych opóźniających ich postęp. Tymczasem w wyższych korytarzach budowano zasadzki. Ufano, iż wprowadzą one w błąd nieprzyjacielski wywiad i przysporzą Siabod jeszcze więcej niemiłej sławy. Kopano prowadzące donikąd, kończące się przerażającymi uskokami korytarze i zmieniano kierunek płynących wód, krety zaś, które je znały, były w stanie wyprowadzić grików na lodowe pustynie i pozostawiwszy ich tam, zniknąć. Olcha, podobnie jak to uczynił wcześniej Tryfan w Lesie Duncton, obrał taktykę długoterminowego odwrotu. To było istotą jego plftnu. Wierzył bowiem, iż dzięki temu grikowie pomyślą, że padło więcej kretów z Siabod, niż ich zginęło w istocie, gdy tymczasem oni powędrują na północ i skryją się w mroźnym Carneddau, by tam oczekiwać na czas sprzyjający natarciu. Z nadejściem stycznia krety z Siabod wyruszyły na północ. Wiele odbywało w drodze gody. Samice powiły młode na mrocznych, tajemnych pustkowiach, leżących na północ od Nantgwyrd, grikowie zaś napadłszy na wyższy system, pobili jedynie kilku maruderów, przez co w ich szeregi wkradło się jeszcze większe przygnębienie. Tymczasem paru wybrańców Olchy, wyróżnionych ze względu na swą mądrość i zdolność do pracy w małych grupach, powędrowało na południe, by nawiązać współpracę z pewnym kretem, którego zdolności Olcha ocenił niegdyś wysoko. Kret ten zwał się Troedfach z Tyn-y-Bedw. Istniała szansa, iż tym sposobem pozyskają mieszkańców obrzeży Walijskich Bagien i przygotują ich do ostatecznej bitwy z grikami. Sam Olcha wraz z Piaskownicą także udali się do Carneddau, by dalej szkolić wojska i układać plany. Tam też, w kwietniu, oddawszy nasienie i krew sprawie Siabod, zostali ojcami, a budując z kretami takimi jak Caradoc sieć kontaktów na północnych wzgórzach Walii, jeszcze bardziej zbliżyli się do swych gospodarzy. Wszyscy gotowali się do dnia, w którym wyznawcy Kamienia będą mogli pokazać, iż są w stanie stawić czoło grikom, pyszczek w pyszczek, ostry pazur w pazur. W końcu marca wyższe korytarze Siabod świeciły pustką, gotowe wpuścić grików, gdyby ci odważyli się w nie zapuścić. Przemierzyło je paru takich śmiałków, paru zginęło i choć do kwietnia oczyszczono je z sideł i matni, jako że były wymarłe, przestały przedstawiać jakąkolwiek wartość dla grików. Kamienie Tryfana zaś majaczyły w oddali, jak zwykle strzeżone przez pozbawione dżdżownic szczyty Glyders, na których zagościły dotąd jedynie nieliczne krety. Właśnie wtedy, w kwietniu, dwa krety z wysiłkiem wspięły się na zachodnie zbocze Siabod, tak wysoko, jak tylko się dało, i stamtąd rozglądały się dookoła. — To kraniec terytorium grików - rzekł jeden. - Nie pamiętam, bym kiedykolwiek pragnął dojść aż tak daleko. W takich miejscach kretom ciarki przechodzą po grzbietach. Jakoś’ tu za pusto. Coś mi się zdaje, że to jedynie ułuda. — Zgadzam się! - przytaknął mu drugi. — Kiedy szedłem przez te opuszczone korytarze, było w nich coś, co przywodziło mi na myśl nasze wkroczenie do Lasu Duncton. Zorganizowany odwrót! Ciekaw jestem, czy to ten sam kret maczał w tym łapy! — Olcha? - zapytał jego towarzysz. Pierwszy kret, starszy i bardziej doświadczony, odwrócił się, spojrzał na czarne, niezdobyte ściany Siabod, na olbrzymią dolinę, którą musiałby przemierzyć każdy, kto chciałby zdobyć odległe zbocza Glyders i Kamienie Tryfana, których strzegą, a potem na północ, ku Carneddau. Owym kretem był Wrekin, dowódca kreciej gwardii grików. Drugi nazywał się Ginnell; był jego młodym zastępcą. Niegdyś bywał już w Siabod i teraz powoli obracał w zwycięstwo to, co z początku zapowiadało się raczej na porażkę. W marcu nagle opór ustał i choć wycofujące się krety zastawiły zasadzki, nie poczyniły one zbyt wielu szkód. - Czy niczego nie dowiedzieliśmy się od przesłuchiwanych kretów z Siabod? Wrekin wzruszył ramionami. — Przez wszystkie te długie lata naszych podbojów nigdy nie natrafiłem na system, którego mieszkańcy byliby mniej rozmowni niż owe krety z Siabod. Są chyba za dumni, by otworzyć pyszczek. Zresztą, nie mam teraz ochoty na rozmowy. Zbyt wiele kretolat spędziłem w marszu... — Przecież Siabod to ostateczne zwycięstwo... - przerwał mu Ginnell. — Zwycięstwo? Może. Choć w to wątpię. Czy kiedykolwiek pokonano krety z Whern? Utrzymywały ostatnią twierdzę, oczekując na właściwy moment, dopóki nie znalazły przywódcy - Runa. Wyznawcy Kamienia uczynią podobnie. Ukryją się na krańcach kreciości i będą czekać. Zwłaszcza takie krety jak te z Siabod czy te z Lasu Duncton. Szczególnie te z Lasu Duncton, wspomagane przez Kamień, który tam stoi. A potem, pewnego dnia, tak jak niegdyś u nas, i u nich pojawi się przywódca. Wrekin odwrócił się i zerknął na masyw Tryfana. - Wiesz, jak zwą ten szczyt? Ten wysoki, szary? - zapytał. - To Tryfan. Wiesz, co na nim ponoć stoi? Tam gdzie prócz samego Balagana nie stanął żaden kret? Święte Kamienie Tryfana. Powiedz mi, Ginnellu, czy słyszałeś kiedyś o krecie, o którym oni wciąż mówią, o Krecie Kamienia? — No przecież! Jeśli mocno przyciśniesz krety z tych stron, od razu ci o nim opowiedzą. Postraszą cię nim. Krzykną: „Nadchodzi!” Być może mają rację. Czyżbyś sądził, że twoi gwardziści nie dadzą mu rady? — Słyszałeś o Tryfanie z Duncton? — Każdy kret o nim słyszał. Uciekł Wilczej Jagodzie w Koźlandii, a potem wystrychnął nas na dudka w Lesie Duncton. Jednak w końcu przecież go pojmano i nawrócono na naszą wiarę. — To kłamstwo. Ani go nie nawrócono, ani go nie pojmano, i tak jak ja, wielu wyznawców Kamienia nigdy w to nie uwierzyło. Właściwie nawet nie został pobity. — Zatem to on jest tym przywódcą, który cię trapi? — Może tak, może nie. Chcę jedynie, byś pojął, iż takich przywódców nie zwycięża się łatwo, nawet wtedy, gdy prowadzone przez nich krety oddają nam całe swe ziemie. A wierzaj mi... one to uczyniły. Wilcza Jagoda o to zadbała. Żaden kret nie powróci teraz do Lasu Duncton. To miejsce przypomina zropiały czyrak. Po jego korytarzach włóczą się zdeprawowane szumowiny rodzące ułomne młode. Rozsadzają ten system od środka skuteczniej niż my Uffington. — Mimo to imię Tryfana ciągle żyje. Dlatego też boję się owego Kreta Kamienia. Jeśli nadejdzie, nieprędko go pokonamy. Ziści się marzenie wyznawców Kamienia. Ruszą za nim niczym my za Scyrpiuszem. Tak, krety kamienia będą czekać, tak’jak niegdyś my, na właściwy moment. A nadejdzie on wraz z Kretem Kamienia. — Twierdzą, że wkrótce! — Według mnie nie - ponuro odparł Wrekin. - Walka z południowymi kretami może i jest całkiem wygrana, nie ma już liczących się systemów, które nie należałyby do Słowa, byłbym jednak o wiele spokojniejszy i szczęśliwszy, wiedząc, iż nadszedł już ów Kret Kamienia. Kimkolwiek by był. Jeśli bowiem zepchniemy go w niepamięć, jak to niegdyś zrobili Run i Wilcza Jagoda z innym kretem, który stanowił dla nas zagrożenie... — Masz na myśli Boswella? — Tak. Boswella. Jeśli postąpimy z Kretem Kamienia podobnie jak z nim i odpowiednio wcześnie zaprowadzimy w kreciości porządek, uznawszy prawo Słowa za wszechpanujące i zatarłszy pamięć o Kamieniu, to wtedy nie będziemy mieli się już czego bać. A właściwie ty nie będziesz się miał czego bać. Wątpię, czy ja doczekam tych czasów! - Ginnell uniżenie zaprotestował, Wrekin jednak machnął tylko łapą i ciągnął dalej: i - Póki co, najlepiej być czujnym i ostrożnym. Nadchodzą niespokojne czasy, czasy rozprzężenia, czasy, w których starszyzna przejmie od nas rządy nad kreciością, co zresztą jest zupełnie naturalne. Zanim jednak owo przejmowanie władzy się zakończy, póki nie zostanie odkryta tajemnica Kreta Kamienia, należy być ostrożnym. Zapamiętaj moje słowa, jeśli bowiem nadejdzie ów kret, Słowo wie, jaką będzie miał moc. Dopóki zaś po świecie będą się kręcić takie krety jak Olcha i Tryfan, inne mogą się zorganizować i powstać przeciwko nam. - Czyżbyś więc, Wrekinie, tak jak przykazała ci Wilcza Jagoda, miał zamiar wyruszyć z powrotem do Koźlandii i wysłać kogoś do Whern, by przestrzec ją przed tym pozornym zwycięstwem nad Siabod? Wrekin smutno się roześmiał. - Nie przeżyłbym tylu kretolat, gdybym był tak głupi. W Koźlandii rządzi Wyre. Jestem pewien, iż Wilcza Jagoda i Chwast kazali mu mnie zgładzić. Nie. Jak tylko stopnieją śniegi, wyruszę na północ, do Whern, tam, skąd rozpoczynaliśmy tę długą wyprawę. Sam zaniosę im wieści z Siabod. Ty zaś, Ginnellu, nauczysz się żyć w tym świecie, pozostawszy tu, gdzie tkwi nasza moc. Ja muszę być tam, gdzie Wilcza Jagoda i Chwast. Tylko z kim powinienem rozmawiać? Chyba ani z nią, ani z nim. Muszę rozmawiać z samym Runem. On mnie nie zabije, jak z pewnością uczyniłaby Wilcza Jagoda. Ginnell spojrzał na niego z powątpiewaniem. — Mówiono mi, iż nie dopuszcza do siebie absolutnie nikogo - powiedział. — Z wyjątkiem młodych samic i Białego Kreta - zagadkowo odparł Wrekin. - Tymczasem proponuję ci, byś umocnił nasze linie obrony na północy. — Ale przecież te krety z Siabod, które przeżyły, prawdopodobnie poszły na południe. — Możliwe, choć wietrzę w tym wszystkim jakiś podstęp. Tu także, podobnie jak podczas obrony Lasu Duncton, odwrotem kierował jakiś kret wyszkolony przez grików. Czuję, iż Olcha jest w pobliżu. Przygotuj się na atak od północy. To rozkaz! A teraz zabierajmy się z tego zapomnianego przez Słowo miejsca. Kreciości być może się zdaje, iż ostatnia bitwa została już wygrana, lecz ja jakoś dziwnie w to wątpię. Gdy nadejdzie właściwy czas, zwycięstw nie będziemy odnosić na krańcach, a w samym sercu kreciości. Zapamiętaj sobie to i strzeż się Kreta Kamienia, kiedy się pojawi! — — Jak na kreta, który właśnie odniósł ostateczne zwycięstwo, przemawiasz dość ponuro. — Jestem kretem-wojownikiem, a nie takim jak Chwast czy Wilcza Jagoda. Byłem im potrzebny ze względu na moje dowódcze talenty. Cóż, mam jednak nadzieję, iż podobnie jak ja przeczuwają, że kiedyś może nadejść inna kreciość, taka, która będzie walczyć sercem, a nie pazurami, nie złowieszczymi przekleństwami, lecz miłością i modlitwą. Gdy skończyli rozmowę i Wrekin już miał wejść w mroczne korytarze Siabod, niebo na zachodzie się przejaśniło i nad Glyder Fach i Glyder Fawr, a wreszcie nad samym Tryfanem rozbłysło słońce. Śnieżnobiałe szczyty pięły się ku niebiosom, pozostawiwszy w dole strome, szare skały. — Niezwykłe - rzekł Ginnell. — Piękne! Oto właściwe słowo. Ale kretom, takim jak my, nie wolno głośno wypowiadać takich rzeczy. Wyobraź sobie kreta, który potrafi władać takim pięknem! W jaki sposób pobiłaby go nasza gwardia? — Słowo jest mądre. Pouczy nas, jak pokonać zagrażające nam krety. Wrekin gorzko i głośno się roześmiał. Spojrzał na pasmo Tryfana z zadumą kreta, któremu w obliczu takiego majestatu dzieło jego życia wydało się nagle wręcz mikroskopijne. — W każdym razie - dodał Ginnell, przemyślawszy sprawę - jakiż kret, jak to trafnie ująłeś, mógłby „władać” czymś takim? — Nie wiem. Jestem wyznawcą Słowa, ale trapi mnie, i mam nadzieję, że sam Run też się tym niepokoi, że są tacy, którzy nawet w chwili gdy ich wieszamy, przywołują imię owego kreta. Wierzą, iż potrafi on dokonać więcej niż kiedykolwiek zdołały paznry, i są pewni, że już niedługo nadejdzie. — Zatem, Wrekinie, ruszaj na północ, ku niższym zboczom, lecz powiedz mi najpierw, jak ty byś przygotował gwardzistów do ataku z północy... Po tych słowach oba krety odwróciły się od wierzchołków Tryfana i weszły pod ziemię. Jednakże jeszcze długo po ich odejściu słońce lśniło jasno na tych zachodnich szczytach, a potem przesunęło się ku północy, przydając koloru nadziei także tajemniczym wyżynom Carneddau. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY SKORO ZEW WHERN dotarł aż do Wrekina, podobnie jak dużo wcześniej do Wilczej Jagody, niech żaden kret nie dziwi się więc, że rychło został on też usłyszany w korytarzach zamieszkałych przez krety Dunbara. Dla dwojga kretów, które krótko przedtem pokochały się wielką i gorącą miłością, oznaczał utrapienie, mrok i rozłąkę. Już w końcu marca zarówno po Marunie, jak i po Szpaczce widać było, że spodziewają się potomstwa, Szpaczka była jednak grubsza i bardziej ociężała. Jej pożycie z Wrzoścem układało się dobrze, acz trochę dziwacznie, jej partner bowiem nie należał do kretów, które na dłużej zagrzewają miejsce w korytarzach, a już szczególnie w tak dziwnych i niesamowitych jak te, na jakie natrafił w sercu Wola. Wkrótce potwierdził, iż to on pozostawił znaki w tunelach nazwanych przez Tryfana i jego towarzyszy „Korytarzami Wrzośca”. Wyjaśnił też, iż podobnie jak oni opuścił je z powodu ciągłego śmiertelnego zagrożenia ze strony szczurów. Natomiast o swych wcześniejszych i późniejszych podróżach wspominał mimochodem, jakby te wszystkie przewędrowane kretolata zlały się w jego pamięci w jedno zagmatwane wspomnienie, nierozerwalnie związane z nadejściem niemiłej dla kreta samotności, kiedy to każdy nowy dzień przyjmuje się bez większych emocji, nie tęskniąc szczególnie za tym, co było i nie troszcząc się specjalnie o to, co nastąpi. Wszystko to odbijało się na jego stosunku do Szpaczki i spodziewanych młodych, gdyż zdawało się, iż niezbyt mu na nich zależy. Zachowywał się tak, jakby w ogóle niewiele miał z nimi wspólnego. Ożywienie, jakie zapanowało wśród mieszkańców Wola, gdy tylko się pojawił, zbijało nieco z tropu i jego, i owe krety, choć, ku swemu własnemu zdziwieniu, ich towarzystwo całkiem mu odpowiadało. Krety z Wola natomiast zupełnie nie wiedziały, co o nim sądzić ani co uczynić, kiedy z upodobaniem pojawiał się w ich norach i rozsiadał, aby zjadać ich zapasy, zupełnie nie zwracając uwagi na pielęgnowane od dziesiątków kretolat, precyzyjnie i misternie skonstruowane reguły współżycia. Jeden czy dwa krety próbowały zmienić jego charakter, lecz były od niego starsze i słabsze, więc na nic to się nie zdało. Wrzosiec nieustannie pożerał każdego robaka, jakiego udało mu się dopaść, gdy tymczasem ogołacany z zapasów kret skarżył się i lamentował, póki pożywienie się nie skończyło. Jednak kreta, który szczęśliwie przeżył w brudarzach Wola tak wiele kretolat, który stawiał czoło szczurom, powodziom i po wielokroć o mało nie utonął, widział więcej dwunogów i ryczących sów, niż większość kretów jest w stanie sobie chociażby wyobrazić, jeden czy drugi poirytowany starzec tak łatwo nie odstraszy. - No i co? Już dobrze? - mawiał, gdy jakiś kret wił się przed nim, jakby miał atak kolki. - Możemy już trochę pogawędzić? - A jeśli owa pogawędka wkrótce zeszła na temat godów i kreciąt, miotów i przeżycia, zwykł odpowiadać: - Nie pytaj mnie. Spytaj jej. Ona ci odpowie. - I dodawał z satysfakcją: - Szpaczka zna się na i-Ltczy. Oj, zna. Należy tu także dodać, iż Jarząb prawie nie interesował Wrzośca, w każdym razie nie tak bardzo, jak zakamarki korytarzy kretów Wola. Tymczasem ów biedaczyna niewątpliwie tkwił nadal na samym końcu korytarzy Wola. Wrzośca nie ciekawiło nawet, co się stało z Leszczyną, którą ledwie już pamiętał. Jeżeli wszakże potraktowało się go jako przechodnia, którym w istocie był, stanowił niezwykle miłe towarzystwo. Oczywiście, podczas ciąży Szpaczki Wrzosiec, wcale się do tego nie przykładając, zawojował krety z Wola, wśród których głównie samice, w wyszukanie sztywny sposób, w jaki starcy czasami przystają na prostacki i przekorny sposób bycia młodych, przyjęły ich oboje, nieprzerwanie i niemądrze zagadując o krecięta. Wrzosiec pogarszał jeszcze całą sytuację, wspaniałomyślnie przytakując Szpaczce, gdy ta przyjmowała każdą ofiarowaną pomoc. Tym sposobem prawie każdej mieszkance systemu przyobiecano, iż będzie mogła czuwać przy Szpaczce, gdy nadejdzie ów wielki dzień lub noc powicia młodych. « Tryfana i Marunę natomiast traktowano o wiele gorzej. Zanim ich kreciątka przyszły na świat, nastawienie do nich stało się wręcz wrogie. Po pierwsze dlatego, że owe dwa krety zamieszkiwały w norach Maruny, położonych na zachodnich krańcach systemu, daleko od centrum, a bliżej Biblioteki. Tryfan, choć przeciwny gościom, nie mógł żyć w zupełnej samotności czy zmienić zastanej tradycji, która kazała, podobnie jak w Lesie Duncton, troszczyć się o ciężarną samiczkę, aby nie urodziła kalekich kreciąt, którymi trzeba by się opiekować. Niewiele matek chciało zabijać swoje własne dzieci. Sąuail, zabiedzona krecica, którą przysłano Marunie do pomocy, z początku wydała się zupełnie nieszkodliwa. Jak większość krecie systemu, nigdy nie miała młodych, tak więc praktycznie niewiele mogła Marunie doradzić. Pomimo to prawiła jej o bólach porodowych i umierających kreciętach, o związanych z tym niebezpieczeństwach, robiąc przy tym zadowoloną minę, jakby chciała powiedzieć: „A nie mówiłam!”, czy też cieszyła się ze złego samopoczucia i dolegliwości Maruny. Ta zaś, o dziwo, znosiła to całkiem dobrze, pewnie dlatego, że w pobliżu był Tryfan, który od czasu do czasu znajdował dla Sąuail jakieś zajęcie. Niepokoiło ją jednak co innego. Stara samica lubiła wtykać nos w nie swoje sprawy, podsłuchiwała rozmowy, zaglądała w każdy zakątek i roznosiła plotki, toteż ani Tryfan, ani Maruna nie mogli jej znieść. Nie mieli jednak wyboru, gdyż takie sprawy regulowało prawo pierw szeństwa, a poza tym tyle innych samic objęło pieczę nad Szpaczka, iż nikt inny prócz Sąuail nie zdawał się Maruną interesować. Tryfan i Maruna spierali się tylko o jedno: czy w ogóle jej potrzebują. I tym razem Tryfan musiał ustąpić. Nawet wtedy nic pewnie nie zakłóciłoby ich pożycia, gdyby nie to, że pewnego dnia Sąuail zauważyła coś strasznego. Mianowicie na krótko przed rozwiązaniem odkryła (czy też tylko powiedziała, że odkryła) na boku Maruny oznaki choroby. Zacisnęła pyszczek, zmarszczyła czoło, udając zatroskanie, lecz w jej oczach można było dostrzec iskierki zadowolenia. - Hmmm! - westchnęła niby to niezadowolona i wyszła, udając się do głównych korytarzy, by tam omówić sprawę ze swymi równie wścibskimi i podłymi jak ona sama przyjaciółkami. Zanim Tryfan odkrył, co się stało, czy zdołał coś przedsięwziąć, owe niegodziwe samice przyszły obejrzeć Marunę. Wpierw domagały się, by opuścił leża swojej partnerki, potem mruczały coś o „cyctykon forfeblit”, szeptały o początkach zarazy, aż w końcu oświadczyły, iż kreciątka Maruny będą „łomne”. - To znaczy jakie? - spytał Tryfan, gdy stare jędze już sobie poszły, a on musiał uspokoić Marunę. Ona jednak była zbyt roztrzęsiona, by mu to powiedzieć i dopiero Szpaczka musiała mu to przetłumaczyć na kreci. Słowo to oznaczało kalekę. Od tego czasu mroczny cień ogarnął szczęśliwe dotąd leża, Sąuail zaś rozochocona i ożywiona, niby to strosząc futro ze zgryzoty, rzucała to tu, to tam zwycięskie spojrzenia, w których kryło się owo „A nie mówiłam”. Maruna wszakże nie chciała jej oddalić, jakby obawiając się, iż to powiększy jedynie jej wątpliwości i wrogość otoczenia. Niedługo później jednak zalała się łzami, a zaniepokojony Tryfan poczuł się zupełnie bezradny. I tak oto w ostatnich dniach ciąży Marunę ogarnęła niemoc, która Tryfanowi wydawała się niepokojąco podobna do skalposkóru i to w dodatku w wielce złośliwej postaci. W niedługim czasie bok Maruny pokrył się suchą skórą, a potem pękł i zaczął krwawić. Pyszczek jej schudł ze zgryzoty i zdawało się, że nie na wiele się teraz przyda jego pomoc, bo coraz bardziej umęczona i udręczona zaczęła się w końcu sadowić w norze porodowej, do której żaden samiec nie miał wstępu. I właśnie wtedy Tryfan, włócząc się bez celu, natknął się na Psiego Rumianka. Jego towarzysz spacerował pogrążony w myślach. Wyjaśnił, że poszukuje... Tak naprawdę żaden z członków ekipy Tryfana aż do końca lutego, dopóki ich przywódca nie wyzdrowiał, nie zajmował się badaniem systemu. Najpierw sami byli za słabi, a gdy już przyszli do siebie, byli z kolei zbyt zajęci doglądaniem przyjaciela, by przeprowadzać badania. Nawet Psi Rumianek, który nigdy nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu, jeśli można było choćby nieznacznie zgłębić okoliczne tajemnice, trzymał się w pobliżu, póki nie pojawiła się Maruna, a i potem nie był zbyt skory do dalszych wędrówek, nim Tryfan zupełnie nie wydobrzał. W efekcie więc Psi Rumianek dopiero z nastaniem marca zaczął ponownie przeszukiwać dawno opuszczone przez krety z Wola korytarze. Postanowił bowiem odnaleźć leża samego wielkiego Dunbara, o ile jeszcze istniały. Początkowo krety z Wola trochę się temu sprzeciwiały, lecz wkrótce dały spokój, co więcej, kilka przyjaznych samców podzieliło się z nim swymi przypuszczeniami, wskazując miejsca, gdzie mogły się one znajdować. Dało się tam dostrzec ruiny jakichś starych tuneli, którymi nikt się nigdy nie zajmował i nawet teraz, gdy już im o nich przypomniano, nikt się za bardzo nimi nie interesował. Jedno wszakże było pewne i co do tego wszyscy się zgadzali: nory Dunbara miały znajdować się w zachodniej części systemu i wychodzić na Uffington. Wkrótce też wyszło na jaw, dlaczego tak zaciekawiły Psiego Rumianka, odsunąwszy w cień teksty z Biblioteki, które dotąd czytał z takim zapałem: nie mógł zapomnieć zasłyszanych dźwięków, wołania, czy raczej wezwania, którym rozbrzmiewały ściany starożytnych korytarzy, na które natrafili, idąc do Wola, i w których umarła Leszczyna, siostra Wrzośca. - Psi Rumianek to pamięta, Psi Rumianek sądzi, iż może ich być więcej, Psi Rumianek pragnie usłyszeć je znowu! - powiedział Wrze-cianowi. Tak więc wyruszył w korytarze Wola, by je spenetrować i zobaczyć, co da się w nich znaleźć. Posiadały swą własną urodę. Były mniejsze niż korytarze nowszych systemów, tak że czasami kret, by dostać się do jakiejś nory, musiał schylić głowę. Były porządnie zbudowane, musiały też niegdyś wspaniale przenosić dźwięk, nadal bowiem świetnie przenosiły drgania, wskazując kretowi, gdzie jest, jak to zresztą powinny czynić wszelkie dobre korytarze. Ruchy innych kretów wędrowały po nich niczym szept, dobitny, wyraźny, acz niezbyt nachalny. Były dość zagmatwane. Skręcały to tu, to tam, rozdwajały się, biegnąc to w dół, to w górę, wykorzystując na starożytny sposób pokłady żwiru i łupku, tak że kret odnosił w nich wrażenie, że odbywa podróż w czasie. Widać było, iż korytarze komunalne były niegdyś tłumnie uczęszczane i choć teraz zalegał w nich pył, a tu i ówdzie obsuwały się ściany, ich wypolerowane bokami przechodzących kretów naroża lśniły nadal, stopnie zaś prowadzące z jednego poziomu na drugi zaokrąglały się płynnie. Z czasem Psi Rumianek odkrył, iż korytarze prowadzące z części zachodniej na północ są starsze. Natrafił nawet na parę zaplombowanych gliną komór, w których, po rozbiciu plomb, ujrzał szczątki pojedynczych kretów. Najwidoczniej chowano je tam, gdzie zmarły. Z rosnącą nadzieją przeszukał cały ten rejon, lecz na nic nie natrafił. To właśnie tego pełnego rozczarowań dnia Psi Rumianek wędrował w pobliżu nory Maruny, gdzie spotkał go Tryfan, a ponieważ od dawna go nie widział, niezmiernie się uradował. Był już potwornie zmęczony oczekiwaniem na młode, bajdurzeniem Sąuail, a przede wszystkim tym, iż jedyne co może zrobić, to bezczynnie siedzieć i cierpliwie czekać. — Prawie już ojcowski Panie, nic tu w tej chwili po mojej niegodnej osobie. Pękata Szpaczka nie zwraca na mnie uwagi, Wrzecian, od kiedy uczy się starokreciego od Pastona, widzi jedynie czubek swojego pyszczka, ty zaś i brzemienna Maruna jesteście sobą bardzo zajęci! Tak więc Psi Rumianek wałęsa się i goni za mrzonkami. — Daj mi znać, kiedy je już odnajdziesz. Chciałbym obejrzeć owe Dunbarowe leża, o ile w ogóle jeszcze istnieją, w co zresztą wątpię. — Psi Rumianek na pewno da ci znać, wspaniały Tryfanie. Psi Rumianek cię powiadomi! — Maruna już wkrótce powije młode - oświadczył smutno Tryfan. — Psi Rumianek życzy jej wszystkiego najlepszego - szczerze odpowiedział poszukiwacz - i ma nadzieję, iż owe młode będą zapowiedzią długich, szczęśliwych lat. — Zapowiedzią? Trochę już późno na zapowiedzi. — Psi Rumianek może jest samotny, przychylny Panie, Psi Rumianek może jest niegodny, ale nie jest głupi. Gody to tylko zapowiedź. — Czego? — Psi Rumianek wzruszył grzbietem. — Czegoś znacznie lepszego - westchnął. - Psi Rumianek chciałby wiedzieć czego, lecz nie wie. Psi Rumianek jest zupełnie nieświadom takich rzeczy, lecz zamierza się poprawić. — Czyżby to oznaczało, że masz jakąś samiczkę na oku? - spytał chichocząc Tryfan. W towarzystwie Psiego Rumianka poczuł się znacznie lepiej. Mały kret uśmiechnął się tajemniczo. - Droga Psiego Rumianka jest jak długie oczekiwanie, jak samo życie. Jednego dnia stawiasz łapę na Stoku, drugiego przemierzasz korytarze Wola. I czekasz. Teraz Psi Rumianek wzdycha do samiczki, więc być może jutro ją napotka. Ale musi czekać. Długo czekać. Co się zaś tyczy twego zabawnego pytania, wielki Tryfanie, to uczciwa odpowiedź brzmi: „nie”. Nie mam jeszcze jakiejś konkretnej samiczki na oku, ale kiedy ją spotkam, to cię natychmiast powiadomię. Będziesz drugim, który się o tym dowie. Nieco później tego samego dnia, gdy Tryfan powrócił do leży Maruny, by sprawdzić, czy przypadkiem czegoś nie potrzebuje, na Psiego Rumianka natknął się Wrzosiec. — Wiem, czego szukasz - mruknął. — Wie to również twój uniżony sługa - odrzekł Psi Rumianek - ale to niczego nie zmienia. Wiedzieć, to niezupełnie to samo, co znaleźć, choć Psi Rumianek wielce żałuje, że tak nie jest. — Cóż, kamracie. Próbuję ci jedynie powiedzieć, iż wiem, gdzie się ciągną stare korytarze. Bardzo stare i nadzwyczaj wygodne. Wiem, gdyż w nich mieszkałem i mieszkałbym tam nadal, gdyby nie przyuważyła mnie nasza przyjaciółka Szpaczka i nie podeszła do mnie, kiedy to cieszyłem się nadchodzącą wiosną, rozmyślałem o własnych sprawach i najspokojniej w świecie wyciągałem na powierzchnię dżdżownicę. — Psi Rumianek nieśmiało pyta, czy już się zbliża wielki dzień owej zadziwiającej niewiasty? — Jeżeli masz na myśli dzień, w którym urodzi młode, to wiem mniej więcej tyle samo co ty. Nie wolno mi nawet wetknąć pyszczka za próg korytarzy, by zaraz nie pojawiła się jakaś głupio uśmiechnięta starucha i nie kazała mi się wynosić. — A więc, nieszczęsny Wrzoścu, prowadź w te stare korytarze, o których wspomniałeś. Popatrzmy, co skromny kret jest w stanie o nich powiedzieć. — No to ruszaj - rzekł Wrzosiec, kierując się na wschód. — Wybacz mi po dwakroć, Panie, lecz idziesz na wschód. — — Tam właśnie rozciągają się korytarze, które pragniesz zobaczyć. — Opisz je, Wrzoścu budzący nadzieję! Zagadnięty wyjaśnił wścibskiemu kretowi, że stare korytarze są prawie takie same jak pozostałe ruiny innych starożytnych systemów Wola, ale znajdują się w nich też komnaty, których pokryte rytami ściany wydają dziwne dźwięki. - Hmm. Krótko mówiąc, Psi Rumianek ma ochotę mocno uderzyć głową o sklepienie tego korytarza, Panie - odparł z namysłem i natychmiast to uczynił, a następnie smętnie rozejrzał się dookoła i zerknął na zachód, jakby chciał jednym spojrzeniem ogarnąć niezliczone mnóstwo korytarzy, w których zmarnował tyle czasu. - Teraz Psi Rumianek jest gotów, Panie, choć tam dokąd go wiedziesz, będzie pewnie znów musiał stuknąć w coś swoim głupim łbem. Wygląda mu bowiem na to, iż to właśnie ich szukał. Ruszyli, co chwilę zbaczając i przystając, by coś niecoś przekąsić i wygrzać się w słońcu, zanim pogrążą się w ziemi na wschodnich krańcach systemu. Przemierzyli tak różne trakty dwunogów, stare korytarze i dreny, aż dotarli do następnego, wychodzącego na Wole, porośniętego trawą pustkowia. Z chwilą gdy Psi Rumianek zapuścił się w owe korytarze, poczuł, iż w pobliżu znajduje się coś bardzo starego. Tunele były niemal identyczne w kształcie i w sposobie budowania jak te, w których odnaleźli ciało Leszczyny, lecz ponieważ nie wzniesiono nad nimi siedzib i przybytków dwunogów, a także dlatego że przez kilka kretolat mieszkał w nich Wrzosiec, wejścia stały otworem, wpuszczając światło do środka. - Jest ich ogromnie dużo - oświadczył Wrzosiec. - I są dosyć stare... Psi Rumianek jednak już go prawie nie słuchał, spoglądał ciekawie we wszystkie strony zauroczony tym, co zobaczył. Korytarze łączyły ze sobą sieć komnat. Im dalej kret zapuszczał się w ich mroczną otchłań, tym bardziej go urzekały. - Za pozwoleniem, Psi Rumianku, jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu, to wolałbym tam z tobą nie wchodzić... Głos Wrzośca dochodził z oddali. Odbijał się głuchym echem po starożytnych wypukłościach i ścianach komnaty, do której Psi Rumianek właśnie dotarł. Korytarz był zagmatwany i dziwacznie powykrzywiany, więc musiał przystanąć i dobrze pomyśleć, skąd przyszedł. Po chwili zdał sobie sprawę, że skręcił w lewo i zszedł o jeden poziom niżej. Musiał bardzo uważnie stawiać łapy, by wrócić do Wrzośca. — No! Właśnie mówiłem - partner Szpaczki odetchnął z ulgą, gdy go zobaczył - że nie przepadam za korytarzami, do których się wybierasz. Wydają zagadkowe dźwięki o dziwacznych porach. Wiem... bo je czasami słyszałem. Tak więc zostałem tu, na górze, tuż przy powierzchni, w korytarzach, którymi tu doszliśmy. Zaręczam, iż także są niebywale wygodne. — I nigdy ich nie spenetrowałeś, bezradny Panie? — Nie dałem rady. Cenię sobie prosty żywot. Nie lubię niepotrzebnie zadawać sobie trudu. Ty już się zgubiłeś. Mnie też o mało co to nie spotkało. — Jednej rzeczy, Panie, tylko jednej rzeczy Psi Rumianek jest pewien: jego skromna osoba nie błądzi. Czasem tylko traci orientację, często sztywnieje ze strachu, lecz zawsze trafia do celu. A więc niech chwiejny Wrzosiec lepiej tu zostanie, Psi Rumianek zaś uda się na poszukiwanie. Wróci. - Miejmy nadzieję. Jeśli tak uważasz, nie będę się upierał. Psi Rumianek obłudnie się uśmiechnął. - Jego wielmożność Wrzosiec niech czyni, co musi. Psi Rumianek także uczyni, co musi, ale gdyby wszystkie krety postępowały w ten sposób, to równie dobrze mogłaby nie istnieć cała kreciość. Żałosny Psi Rumianek radzi Wrzoścowi, by o tym pomyślał, nim stąd wyruszy, albowiem pragnąłby, aby mu towarzyszył w powrotnej drodze. Wyrzekłszy owe słowa, Psi Rumianek zniknął pod ziemią, Wrzosiec zaś, raz po raz mrucząc coś o wolności i równości, przycupnął i czekał. O zmierzchu w korytarzach ozwały się śpiewne głosy starożytnych kretów. Nocą zaśmiały się samice. O świtaniu poczęły kwilić zatrwożone kreciątka. Rankiem rozległo się urfięczone człapanie. Jakaś samica wlokła się w swe leża, w których miała powić młode. Wrzosiec poczuł głód, ale czekał. Późnym przedpołudniem usłyszał dobiegający z korytarzy odgłos krecich kroków, a troszkę później znów pojawił się mały zwiadowca. - Psi Rumianek jest wdzięczny Wrzoścowi za to oczekiwanie. Psi Rumianek jest zmęczony. Niezmiernie zmęczony. Psi Rumianek dziękuje Wrzoścowi, gdyż Psi Rumianek nie chciałby teraz być sam. Jest umęczony... bardzo umęczony. - Mówiąc to, przysiadł, Wrzosiec zaś nie ruszał się z miejsca, spoglądając z niespotykaną jak na niego troską i oddaniem, choć był trochę zniecierpliwony i głodny. A tymczasem ponad sylwetką śpiącego Psiego Rumianka unosiła się dobiegająca z korytarzy udręczona i niespokojna pieśń kretów, zanoszona najpierw przez starych, potem młodych, a na końcu dopiero co przybyłych na świat. Psi Rumianek obudził się po południu, pożywił się i znów zasnął. I dopiero gdy ponownie zaczęło świtać, rzekł: - Psi Rumianek musi wrócić na zachód i powiedzieć Tryfanowi, co widział, słyszał i czego dotykał. Psi Rumianek bowiem, z pomocą Wrzośca, być może odnalazł to, co miał tu odnaleźć Tryfan. Psi Rumianek musi mu o tym donieść. Gdy wyszli na powierzchnię, korytarze silnie zadrżały. Po chwili drgania ustały, ale za jakiś czas powtórzyły się. Psi Rumianek przystanął. — Dwunogi - wyjaśnił Wrzosiec - oraz żółte ryczące sowy. — Nadobny Wrzosiec zechce to Psiemu Rumiankowi objaśnić - poprosił wędrowiec. — Sam je widziałem zeszłego lata. Na północ stąd. Olbrzymie ryczące sowy, całe żółte, i pełno tam dużych dwunogów. Skrzypiące po piachu, upaparane błotem. — Jakie błoto, jaki piach? Wytłumacz, nieskory Panie! - popędzał go Psi Rumanek. Jako iż słowa wydawały się nieprzydatne i choć przez dłuższy czas trzeba było wędrować na północ, Wrzosiec postanowił pokazać mu to dziwo. Gdy już doszli na miejsce, ujrzeli wielką, pustą, pozbawioną trawy przestrzeń, pokrytą żwirowatym piachem i błotem, a na niej rozkraczoną, olbrzymią ryczącą sowę. Była żółta i wielka. Wytrzeszczała blade oczy. Wokół rozlegały się krzyki dwunogów. Dwa krety wpatrywały się w nią przez dłuższą chwilę, po czym Wrzosiec powiedział: — Są bliżej niż zeszłego lata. Posuwają się wciąż w tym samym kierunku. — Psi Rumianek jest ciekaw, czy Wrzosiec podejrzewa, co to takiego. — To diablo oczywiste, koleś. To droga ryczących sów. A raczej przyszła droga. Czyż wszystkie nie prowadzą do Wola? Ta także tam powiedzie. Na pewno. — I sądzisz, że tę poprowadzą wprost nad tunele, o których mam opowiedzieć Tryfanowi? — Tak. Pewnego dnia. I nie oprze się jej żaden stary korytarz. Choć po tempie, w jakim się posuwają, obecny tu Wrzosiec czuje, że minie jeszcze parę lat, zanim dadzą mu radę. A do tego czasu, obcując z mającą co rusz to inne zachcianki Szpaczka, Wrzosiec będzie już tak wyszkolony, że niewiele go to będzie obchodzić. Psi Rumianek serdecznie się roześmiał. - Wrzoścu, Panie, rozbawiłeś Psiego Rumianka, naśladując jego mowę. Psi Rumianek wolałby, byś tego nie czynił, gdyż ze śmiechu rozbolą go boki. Wrzosiec wyszczerzył zęby. — Wiesz, za czym tęskniłem przez te wszystkie samotne lata? Za śmiechem. Oto czego brak kretom, gdy odczuwają jakąś niezwykłą tęsknotę. Przeklętego, dobrego śmiechu! — Pokorny Psi Rumianek, który jest bardziej badaczem i odkrywcą różnych traktów niż żartownikiem, wytęży swój umysł i opowie Wrzoścowi taki kawał, że ten, nawet gdy sam go sobie powtórzy, będzie się śmiał do rozpuku. To będzie podarunek od Psiego Rumianka dla Wrzośca. Za to, że pomógł mu odnaleźć owe korytarze. Wrzosiec przybrał urażoną minę i rzekł udawanie ponurym głosem: - Daj spokój, głupi wariacie. Nie musisz wymyślać kawałów, bym się roześmiał. - Po chwili dodał, parskając śmiechem: - Sam w sobie jesteś urodzonym komikiem. No, a teraz wracajmy do Tryfana. USŁYSZAWSZY NOWE WIEŚCI, Tryfan wręcz rozpromienił się z zadowolenia. Pragnął wyruszyć natychmiast, tym bardziej iż Sąuail zapewniła go, że, „jeśli byedna Maruna (niech będzie błogosławiena) nie porodzi do poł dnia, to zoczysz, iż owego dnia nie porodzi”. — Prześwietny Panie - westchnął Psi Rumianek. - Co ta leciwa Dama rzecze? — Musimy wrócić, gdy wzejdą poranne zorze. Do tego czasu Maruna nie powije młodych. — Więc śpieszmy, się Panie, Psi Rumianek cię poprowadzi. Zobaczysz, co znalazł. A potem przywiedzie cię tu z powrotem, nim wstanie świt. Być może później będziesz miał więcej czasu, zabierzesz uczonego Wrzeciana i z nim jeszcze raz udasz się do tych tajemnych korytarzy i komnat. Jednakowoż uczony Wrzecian posiadał niezawodny zmysł, dzięki któremu nieomylnie wyczuwał, kiedy jest Tryfanowi potrzebny, toteż natychmiast się pojawił, a dowiedziawszy się, dokąd wyruszają, przyłączył się do nich. Popołudniowe słońce zaczęło blednąc, lekko muskając trawę na wschodzie, by za jakąś godzinę schować się za zachodnim horyzontem, gdy trzy krety zstąpiły w odnalezione przez Psiego Rumianka korytarze. - Z całym szacunkiem dla was, wyczekujący Panowie, radzę wam, trzymajcie się blisko mnie i unikajcie samotnych wędrówek. To zwodnicze korytarze. Bardzo zagmatwane. Skromnie mniemam, że zbudował je mądry i przebiegły kret. Najwidoczniej chciał zmylić i oszukać stworzenia szukające ofiary, nie czyniąc im przy tym żadnej szkody. Pozwólcie, że wam coś pokażę. No, rosły Tryfanie, czy domyślasz się, dokąd dojdziemy? Z trudem posuwali się starym korytarzem, dopóki nie doszli do skrzyżowania trzech dróg. - Tędy - rzekł Tryfan pewnym siebie głosem, wskazawszy na korytarz łagodnie opadający ku dołowi, stanowiący przedłużenie tego, którym szli dotąd. - Słychać, że biegnie głębiej, dwa zaś pozostałe przenoszą dochodzące z powierzchni hałasy, a więc muszą wieść w górę. Uradowany Psi Rumianek ruszył tam, gdzie pokazał Tryfan. Po chwili znaleźli się z powrotem na powierzchni, rozczarowani i zdziwieni. - Zbałamucony dowódco, przygotuj się na gorsze rzeczy - ostrzegł go Psi Rumianek. - Spróbuj zawrócić i obrawszy tę samą drogę, dojść do miejsca, z którego przyszedłeś. Tryfan spróbował tak zrobić, ale po wielce nieskładnym błądzeniu znalazł się w zupełnie innym podziemnym korytarzu. - Psi Rumianek dopiął swego, chociaż jest podły i przebiegły. Psiemu Rumiankowi się zdaje, że przez całe życie sposobił się do penetracji tych właśnie korytarzy, chociaż nie tak dawno odkrył, że taki nieuważny kret jak Wrzosiec wcale się w nich nie zgubił. Lecz do tego trzeba mieć wrodzony talent i zdolność koncentracji. Jeśli tylko wasze wspaniałości zdołają powstrzymać się od gadania, Psi Rumianek spróbuje zaprowadzić was tam, gdzie zaczęliśmy naszą podróż, zanim Tryfan poczęstował nas owym badawczym interludium. Co też był zmuszony uczynić, wyprowadzając ich z powrotem na powierzchnię i schodząc wejściem, którym przybyli. Kiedy już zeszli pod ziemię, posuwali się dosyć szybko, podążając za pozostawionymi uprzednio przez Psiego Rumianka znakami. Korytarze były suche i zakurzone, co jakiś czas częściowo zawalone obsuniętym sklepieniem i ścianami, jednakże po jakimś czasie schodziły głębiej, a tam już nie naruszył ich czas. Odbijane przez nie dźwięki były niebywale zwodnicze i donośne. Raz mieli wrażenie, że zbliżają się do nich jakieś krety, innym razem zaś, że przed nimi uciekają. Wreszcie przybyli do komnaty, którą oświetlało sączące się z góry, jakby z pionowego szybu, nikłe światło. Mogli więc odczytać ryty pokrywające ściany. Miejscami było ich wiele, miejscami nie było w ogóle. Wyglądało to tak, jakby ta komnata nie została jeszcze ukończona, jakby skrybokret stawiający owe znaki nie doprowadził swego dzieła do końca. - Wypróbuj je, Panie Tryfanie - rzekł Psi Rumianek. Skryba uniósł łapę z wystawionymi pazurami i lekko dotknął rytów. Natychmiast rozległy się nieskładne, tajemnicze dźwięki: nieobecne krety podniosły rwetes, a jeden z nich próbował je przekrzyczeć. Gdy skończyły się ryty, wszystko ucichło. Tryfan podszedł do następnych po tej samej stronie komnaty i usłyszeli z kolei narzekania i pomruki samotnego kreta. Odnieśli wrażenie, że stoi tuż za nimi, a Wrzecian nawet się odwrócił, jakby sądził, iż rzeczywiście go tam gdzieś wypatrzy. Ruszyli dalej. Dźwięki milkły w oddali. Wkrótce weszli do drugiej komnaty, równie rozległej jak poprzednia. Tu także ściany tylko częściowo były zapisane. Tryfan dotknął pierwszego napisu, na który się natknął. I znowu zabrzmiał niewyraźny głos starego kreta, rozległo się jakieś wołanie. Dotknął innych rytów, posłyszał jeszcze inny prastary, zniekształcony głos. Wtedy Wrzecian dotknął pierwszego napisu, po którym przejechał wcześniej pazurem Tryfan. Rozległ się podobny, ale nie taki sam dźwięk. Podobnie stało się, gdy musnął kolejne ryty. - Wydaje mi się, że kret, który to pozostawił, wypróbowywał różne rodzaje pisma - mruknął kleryk. Psi Rumianek przytaknął mu ochoczo i szukając poparcia, zerknął na Tryfana. — Albo raczej czegoś szukał - powiedział skryba. - Psi Rumianku, czy te komnaty ciągną się daleko? — Tak, ciekawski Panie. Rozgałęziają się. Rozbijają się na mniejsze i dzielą. Parę, a może i więcej, niż odnalazła moja nierozgarnięta osoba, jest głębszych. Lecz mogę oszczędzić waszych sił i czasu, mówiąc wam, iż komnaty te są coraz bardziej rozbudowane, ich dźwięki coraz wyraźniejsze, a wszystko razem coraz bardziej zajmujące. — Czy tworzą jakiś wzór? — Psi Rumnianek nie jest tego pewien. Korytarze stają się młodsze, jeśli Psi Rumianek może to tak ująć. Głosy starych kretów przechodzą w głosy młodszych, a potem zgoła w głosiki kreciąt. — Zaprowadź nas tam jak najkrótszą drogą - poprosił Tryfan - nie możemy bowiem tu zbyt długo zabawić. Chciałbym wrócić do Maruny o świcie. Szli dalej, od czasu do czasu przystając, by podziwiać coraz to większe, bogatsze i bardziej wykończone komnaty. Odkryli, iż Dunbar - zakładając, że to był on - w pojedynczej komnacie zdawał się próbować przekazać młodzieży motyw wieku. Kret, dotykając rytów, biegnących spiralnie wkoło pomieszczenia od sklepienia po posadzkę, mógł wykrzesać z nich dźwięk wiecznej, coraz to wcześniejszej młodości. W przeciwną stronę odegrać się tego nie dało. Dotykając ich od posadzki po sklepienie, słyszało się jedynie nieprzyjemne, niewspółbrzmiące ze sobą zgrzytliwe tony, co, wziąwszy pod uwagę, iż krety rodzą się młode i starzeją, wydawało się co najmniej dziwne. Cóż więc Dunbar chciał osiągnąć czy opisać? W niektórych leżach próbował chyba wypracować ryty charakteryzujące pewien określony wiek, doskonale dobrać odzwierciedlający go dźwięk, który później mógłby wpleść w inne, podobnie opracowane tony już wykończonej komnaty. Tak więc wędrowcy powoli posuwali się naprzód, a tymczasem zapadła noc, w korytarze poczęły się sączyć odbite od nieboskłonu światła Wola, a powietrze jęło rozbrzmiewać dźwiękami ciemności. Przekonali się, iż ich wcześniejsze domysły były słuszne, że Dunbar rzeczywiście opracowywał dźwiękonośne ryty, przywiązując szczególną wagę do kończących poszczególne frazy sekwencji oznaczających młodość. Tylko po co? Tego nie potrafili na razie odgadnąć. Przepełniło ich dziwne uczucie podniosłego podniecenia. Zdało się im, iż zanim opuszczą to starożytne miejsce, muszą odpowiedzieć na to pytanie albo przynajmniej znaleźć ślad odpowiedzi. Tak więc przez całą noc bez wytchnienia dreptali i szukali, nieustannie przesłuchiwali ściany, chyba że ledwie ich dotknąwszy, wyczuwali tylko kolejne „wprawki”. Podczas gdy Tryfan i Wrzecian muzykowali i słuchali owych gam, Psi Rumianek penetrował dalsze korytarze, wiodąc ich tam, gdzie czystsze dźwięki przypominały zapisy pojedynczych krecich głosów. Były nimi w istocie, a przynajmniej był nim jeden, stopniowo nasilający się głos. Najwyraźniejszy ze wszystkich w swych starszych wersjach, lecz nie tak czysty w młodszych. Głos Dunbara? Głos kreta, który szukał samego siebie z czasów swojej młodości? W trakcie tej wędrówki odnaleźli dowody na to, że Dunbar, o ile to faktycznie był on, postarzał się podczas tej wielkiej, zapomnianej przez kreciość pracy. Ryty były położone niżej, a znaki były płytsze i miały toporniejsze kształty. Zmienił się także ich styl. Był jakby swobodniejszy, pozbawiony ogonków i zawijasów napotykanych w poprzednich komnatach. Jednakże brzmienie stało się czystsze, jakby Dunbar osiągnął w końcu to, czego pragnął. Wciąż jednak były to tylko dźwięczne głosy, ani pieśń, ani słowa. Nie było też Ponurego Dźwięku, przynajmniej w takim sensie, w jakim pojmował go Tryfan, głosu, przy którym obumiera serce kreta. Najrozmaitsze napotkane tam brzmienia niosły dobro, dociekliwość i światło. — A może szukał dźwięku Ciszy? - snuł przypuszczenia Wrzecian. - Wątpię jednak poważnie, czy kret może go w ogóle zapisać. — A może te napisy to część jego proroctw... Może prawią o Krecie Kamienia, o tym, że nadchodzi... - powiedział Tryfan w zamyśleniu. I nagle wszystko się zmieniło. Weszli do komnaty, w której samiczy głos mieszał się z kwileniem młodych. To był miękki, to znów ostry, nawet w tych samych rytach. Wyglądało to tak, jakby Dunbar kreśląc je, nie panował nad swymi pazurami. Najpierw rozlegał się płacz i krzyk, potem zaś rozbrzmiały łagodne, uspokajające dźwięki. Przez nie przewijało się popiskiwanie kreciątek, czasem ciche, czasem nawołujące, pełne łagodnego piękna. Wówczas zauważyli przedziwne zjawisko. W miarę jak szli, ryty stawały się coraz delikatniejsze, a komnaty lepiej przystosowane do tego, czemu miały służyć. Nie musieli już dotykać rytów, by te wyszeptały swoje posłanie, ściany bowiem przenosiły odgłos kroków trzech przerażonych kretów i zamieniały go w wypisane przez Dunbara tony. Niedługo później po raz pierwszy usłyszeli Ponury Dźwięk. Ciężki, przejmujący, sunący za nimi niczym plugawy ściek. Objęli się ze strachu, gdy przemykał obok nich. Teraz przewodnictwo objął Tryfan. Przykazał im trzymać się razem, przed sobą bowiem ujrzeli portal, nad nim wyłaniające się z ciemności rzeźbione nadproże, a za nim komnatę. Ruszyli ku niemu. Wszechmocny Ponury Dźwięk wystukiwany ich łapami pobrzmiewał wokoło, odbijając się echem. Nikczemny i podły, zdawał się na nich czyhać, siać w nich wzajemną nienawiść, strach, potępienie i... Tryfan bez namysłu rzucił się naprzód, pociągając Psiego Rumianka i Wrzeciana za sobą. Wpadli w straszne dunbarowe wrota i znaleźli się w komnacie, której one strzegły. Panowała tam prawie idealna cisza. Na ścianach widniało niewiele napisów. Gdzieś z wysoka dochodził mdły blask, zapowiadający nadchodzący świt. — Czcigodny Tryfanie! - zaczął Psi Rumianek, widząc, że jest później, niż myśleli. — Cśśś... Ta krótka wymiana zdań wystarczyła jednak, by rozedrgały się otaczające ich ryty. Wydało się im, że są w położonych przy krańcu korytarza leżach, z drugiego końca zaś dochodzi ich wołanie młodego i matki, kwilenie, łagodne uspokajanie. Odgłosy narodzin. Za jakiś czas znów wszystko przycichło i zblakło niczym sen budzącego się kreta. W przeciwległym zakątku komnaty majaczył kolejny portal, zastawiony w dziwaczny sposób kawałem czarnego i błyszczącego krzemienia. Otaczająca go ziemia była twarda i zbita i nie poddawała się pazurom kreta. Tryfan dotknął kamiennego bloku i wtedy gdzieś z tyłu za swoimi plecami usłyszał dudniący dźwięk. Dotknął ponownie kamienia i teraz dźwięk usłyszeli wszyscy, a przynajmniej tak im się zdawało. Rozbrzmiewał jakby z wielkiej oddali i szybko cichnął, zamieniając się w głuchą niepewność. Kret odnosił wrażenie, iż go słyszał, lecz po chwili zaczynał wątpić, czy to nie było złudzenie. Ten dziwny odgłos był niczym tupot łap dobiegający z odległych korytarzy, którego jeśli kret nie słyszy ponownie, potem długo zastanawia się, czy mu się tylko nie zdawało. Jednakże Tryfana tak nęcił ów wielki kamień, że dotknął go znowu i po raz kolejny nie mógł się rozeznać w dźwiękach. Nawoływanie, bieg, nawoływanie... Po chwili w komnacie, w której się znajdowali, nikłym echem rozbrzmiały słyszane już przez nich wcześniej pierwsze matczyne zawodzenia. Potem odezwała się samotna rycząca sowa, gdzieś niezmiernie daleko krążąca ponad ich głowami, tam gdzie brzask świtu zaczynał coraz bardziej jaśnieć. - Musimy iść! - orzekł Tryfan stanowczym głosem. Gdy tylko to powiedział, odwrócił się, jakby w ogóle nie myśląc o tym, co czyni, i odkrył kolejny szereg rytów pokrywających ściany. Przesunął pazurem po ich żylastych pasmach i jeszcze zanim skończył, ostatnie dzieło Dunbara za zatarasowanymi głazem drzwiami zabrzmiało głośno i czysto. Posłyszeli jęk, straszliwy i przeciągły, krzyk narodzin, a potem matkę toczącą bój o młode, desperacko walczącą o utrzymanie ich przy życiu. Krzyk podwoił się wokół nich, potem zwielokrotnił osiem razy, a płacz kreciątka stał się równie miaukliwy i rozpaczliwy jak głos jego matki. Następnie powietrze wypełniła znajoma wrzawa: najpierw krecią-tek, dalej młodzieży, dorosłych i krzyk matki przemieszany z wołaniami innych krecie. Wreszcie ozwał się głos starego kreta, umęczony i wiekowy, powracający w czas młodości, dzieciństwa i jeszcze wcześniej, do najkrótszej i najpiękniejszej chwili, jaką w ogóle słyszeli. Tak krótkiej, iż nie byli jej wcale pewni. Do brzmienia Ciszy. Wówczas, tłukąc się gdzieś daleko w górze nad ich głowami, przemknęła rycząca sowa i owa Cisza umilkła. Wtedy krzyki rozległy się znowu, a trzy krety na moment przepełniła trwoga, zdało im się, że słyszą płacz młodych, dźwięk narodzin, życia i śmierci, dźwięk jakiejś straszliwej utraty. - Maruna! - zawołał Tryfan. Jego głos zlał się ze zgiełkiem przepełniającym komnatę. Zadrżały ściany. Zawrócił do wyjścia, rzucił się w nie, jakby wpadał w sto korytarzy naraz; był półprzytomny, kiedy inni popędzili za nim, aby usłyszeć wszystkie zasłyszane dotychczas dźwięki, lecz już nie takie oczywiste i proste. Ponury Dźwięk starych kretów i młodych, dobrych i złych, samic i samców, ciemności i światłości. Korytarze były zagmatwane, a ich wędrówka stała się pogonią w otchłań. Każdy krok zdawał się trwać w nieskończoność. Jednakże wciąż brzmiał im w uszach krzyk narodzin i rozpaczliwe jęki, a także i jakiś nowy odgłos gwałtu i okrucieństwa. Żaden kret nie poznał smutku śmierci i towarzyszącej mu trwogi lepiej od nich. Psi Rumianku, podobno się nie gubisz? Psi Rumianek zabłądził. Wszyscy zbłądzili pośród tej coraz bardziej podnoszącej się wrzawy, rozbrzmiewającej wokół nich niczym cała kre-ciość z jej blaskami i cieniami. - Cisza! Tryfan przystanął, położył swe wielkie pazury na ramionach obu przyjaciół i przyciągnął ich do siebie. Zespolili siły. - Nie ruszajcie się - szepnął, patrząc na nich tkliwie i głaszcząc ich grzbiety. - Nie ruszajcie się teraz. To zła droga. Wtedy gdy światło dnia przepełniło korytarze, trupio blady blask udający jasność ustąpił miejsca szarym cieniom, dźwięki ucichły, a korytarz czy komnata, w której byli, zdał się rozciągać za nimi, przed i ponad nimi, obnażając swą wielkość. Gdziekolwiek spojrzeli, czuli swą maluczkość. - Cisza! - powtórzył Tryfan, lććz nie był to rozkaz, a raczej opis czegoś, co zalegało w pobliżu. A potem ten pierwszy głos, który usłyszeli, głos starego kreta rozdzwonił się gdzieś obok, stłumiony, ale coraz bardziej wyraźny. Cisza rosła i rosła, i w końcu wiedzieli, iż rozbrzmiewa w niej słowo, imię, ich imiona. Później każdy z nich twierdził, iż ów kret wypowiadał właśnie jego imię.. I każdy wiedział, co to był za kret. Dla Wrzeciana był to Brevis. Raz jeszcze wzywał go tam, gdzie jest bezpiecznie. I Wrzecian zapłakał... Dla Psiego Rumianka był to kret, który go niańczył, gdy był małym, młodym, uwięzionym w norze kreciątkiem. Raz jeszcze wyprowadzał go z nich swym szeptem i wiódł mrocznym korytarzem ku majaczącemu w oddali światełku Stoku. I pełen pokory Psi Rumianek także zapłakał. Dla Tryfana zaś był to Boswell, stary, umiłowany Boswell. Przywoływał go ku sobie, stał przed nim w ścielącym się mroku, prosił, by już przyszedł, albowiem tak wiele... tak wiele czasu upłynęło... i Tryfan był gotów ku niemu pobiec. — Chodź do mnie... chodź - powtarzał Biały Kret. Jego poorany zmarszczkami, sterany pyszczek wyłaniał się z Ciszy, szarej, leżącej poza krańcem zmysłów, Ciszy, w której tkwili. — Jesteś teraz w Whern, jesteś tam teraz - szepnął pewnie Tryfan. — Tak! - zawołał Boswell. - Jesteś już gotów, aby też tu zawitać. Wystarczy ci sił. Więc idź za mną, opuść to miejsce, poprowadź za sobą innych, krocz za mną... - Cienie nagle odeszły, wielka komnata zmalała, a Tryfan, wciąż obejmując swych przyjaciół, mimo oporu z ich strony odciągnął pierwszego, a potem drugiego od tej prawie-Ciszy, którą znaleźli, i owych zamierających głosów, mówiąc: - Chodźcie, teraz Boswell nas poprowadzi, chodźcie... Nieco później, gdy trzy zmęczone i skołowane krety wyłoniły się z dun-barowych korytarzy w tym samym miejscu, w które w nie weszły, niebo nad Wolem czerwieniało już smugami rodzącego się świtu. Tryfan wiedział już, że narodziły mu się młode i że jest zbyt późno... że nie przybył na czas do Maruny, by jej pomóc... I wiedział też, że taka właśnie jest woła Kamienia. Mimo to biegł szybko i zapamiętale po powierzchni, nie bacząc na niebezpieczeństwa. Jutrzenka świtu różowiała gdzieś za nim, a on pędził, w dół i dalej, z powrotem tą samą drogą, którą tu przywędrowali, szybciej i szybciej, ze wschodu na zachód, zostawiwszy Wrzeciana i Psiego Ru-mianka daleko w tyle. — Tryfaaan! - wołali. — Tryfaaan! Minął Wrzośca, bez słowa podążając prosto w mrok. Ściany korytarza gwałtownie się zbliżały, przed sobą ujrzał ciemność i... - Tryfan! - Usłyszał i to była ona. Jego Maruna. Przed nią, na posadzce korytarza, leżał jeden jedyny zakrwawiony kre-cik i kwilił. To był samiec. Na jej futrze, na pyszczku i na bokach czerwieniły i brązowiły się plamy krwi. Osłabiona niemocą, lecz wiedziona instynktem, oszalała ze strachu walczyła do końca. - Tryfanie! - krzyknęła, podnosząc swe ostatnie żywe krecie. Wzięła popiskujące maleństwo do pyszczka, minęła go i pobiegła ku Psiemu Rumiankowi, Wrzecianowi i Wrzoścowi, niemo przykazując mu, by został i sam zmierzył się z rozszalałymi, ścigającymi ją kretami. Nie istnieją słowa mogące opisać to, co się potem działo, choć prawdopodobnie jest to ostatnie wydarzenie w historii tego starożytnego systemu. Stare krety, krety wymierającego gatunku, wiekowe i zagubione, zgorzkniałe i wątłe, niosły na pyszczkach i pazurach jedyną żywą pośród nich rzecz: krew młodych narodzonych z Maruny, krew unicestwionych przez siebie kreciątek. Na ich czele zaś, przepełniona nienawiścią i gorzkim jadem bezpłodności, podążała Squail. Krecica oddelegowana do opieki, krecica, która zawyrokowała, iż wszystkim bez wyjątku młodym powitym ze znękanego chorobą łona Maruny należy się śmierć. Żadne słowa nie opiszą porażającego wrzasku owego pospólstwa, okrzyków nienawiści i wściekłości, albowiem nie ma słów będących w stanie odmalować zwyrodnienie i zbrodnię. Pomimo to jednak Tryfan ich nie zabił. Nie musiał. Właściwie takie krety są już martwe. Choć zbliżył się ku nim powoli, padały przed nim niczym suche drzewa pod naporem listopadowego wiatru. Tłum rozproszył się i zamienił w pojedynczych starców, zbyt żałosnych, aby zacny kret hańbił nimi swe pazury. Niegodziwcy chyłkim przemykali obok, ukradkiem oglądając się za siebie i bezskutecznie usiłując zmazać krew ze swych pyszczków i pazurów. Mordercy rozbiegli się z powrotem w korytarze, w których już niebawem mieli dokonać swojego żywota. Maruna przeżyła tę morderczą napaść. Przeżył ją i Tryfan. Ich krecie także jeszcze żyło przez jakiś czas. System natomiast sprawiał wrażenie, jakby już wymarł. I gdyby nie nocne szepty, mogłoby się wydawać, że w ogółe nigdy nie było tam żadnych” kretów. Wzeszło słońce, lecz Tryfan tego nie dostrzegł. Jego oczy były lodowate; zupełnie stracił ducha. Szpaczka powiła cztery zdrowe krecięta. Wrzosiec doglądał ich, kręcąc się w pobliżu. Te kreciątka były dobrą nowiną, w korytarzach Wola pobrzmiewał śmiech. Śmiech, który skrywał znane wszystkim okropności. To się naprawdę wydarzyło. Stało się. Przez jakiś czas ich maleństwo żyło. Nieszczęsna Maruna żywiła je najlepiej, jak mogła, nie zważając na ból ogarniętych skalposkórem sutków. Nie przyjmowała żadnej pomocy, aż do dnia gdy ich kreciątko zmarło. Od początku słabe, z każdą chwilą słabło bardziej, aż wreszcie zgasło. A potem już było jakby za późno - tam, gdzie leżało krecie, panowała wielka cisza, nieznana i jałowa. Po jednej jej stronie tkwił Tryfan, po drugiej Maruna i nie było takich słów, które mogłyby ją zapełnić. Dlaczego? - Dlaczego ja? Cóż jednak mógł mu odpowiedzieć Wrzecian albo Psi Rumianek w owe piękne majowe dni? Pozostało im tylko oczekiwanie na odejście. — O nie! - oświadczyła Szpaczka. - Ja tu zostaję. Mam młode, a poza tym nie jest mi tutaj znowu aż tak źle. No i dziwcie się, dziwcie, sądzę, że będę potrzebna Marunie. - Szpaczka uśmiechnęła się. Była teraz pełną troskliwości dorosłą samicą. — Ale ona pójdzie... Szpaczka pokręciła przecząco głową. — Jeszcze nie jest gotowa, ale wy tego prawdopodobnie nie rozumiecie. Jeszcze nie pożegnała tego miejsca. — Ależ, cudowna Pani... Szpaczka czule pogładziła Psiego Rumianka. - Nie zostanę tutaj na zawsze, głuptasie. Tylko do czasu, gdy moje krecięta dorosną. Przekonam się, że są tu bezpieczne, nauczę wszystkiego, co zdołam, i wrócę do domu, do Lasu Duncton. Naprawdę! I przyprowadzę ze sobą Marunę. Przyrzekam! Muszę odnaleźć Lorren i Częstokoła... Uwierzcie mi! Miała rację. Maruna nie przyłączyłaby się do nich. Tryfan poczuł wyrzuty sumienia, gdy stwierdził, że sprawia mu to ulgę. — Skalposkór, Szpaczko... — Psi Rumianek go przeżył i pozostało mu tylko kilka blizn. — Tak - szepnął Tryfan. - Tylko tyle. Potem podszedł do Maruny i próbował coś powiedzieć, ale żadne słowa nie przychodziły mu do głowy. Wtedy ona zbliżyła się, trąciła go lekko pyszczkiem i wreszcie odważyli się na siebie spojrzeć. Nadal jednak nie padły żadne słowa, wciąż jeszcze pomiędzy nimi, tam gdzie niegdyś leżało krecie, rozciągała się cisza. Wydawało się, że ich młode były całym bólem kreciości, wszystkimi jej nadziejami, w ich śmierci zaś zawierało się całe jego okrucieństwo i strach. Pozostała tylko pusta cisza. — Cóż możemy teraz zrobić? - zapytał w końcu Tryfan. — Niechże Kamń czyni swą wolę - odparła. - Luby Tryfanie, krejcie, danymż nam bendzie znowu byjć razem? - W jej słodkim głosie pobrzmiewała tęsknota, ale skryba nie wiedział, dlaczego się rozstają i nie znajdował słów, które mogłyby zmienić jej decyzję. — Sądzę, że jeśli będziemy wierni i oddani, Kamień znów nas połączy - powiedział. — Luby mój, otoczonś przez wyele miełości. Pragłam mieć z tobą krecięta. — - Jesteś jedyną krecicą, jaką kiedykolwiek kochałem i jaką będę kochał zawsze - wyznał Tryfan. Lecz Maruna przyłożyła mu pazur do pyszczka, jakby dając mu w ten sposób znak, by lepiej nie mówił nic, co pewnego dnia może okazać się kłamstwem. Jego oczy przesunęły się po wyniszczonych skalposkórem bokach samicy, a potem pogładził po nich łapą. Uśmiechnęła się. - Nye miey obaw, nye pomrę. Kamń myę wróci do zdrowya. Nye miey obaw, mięły mój, nye miey ich. Pomimo tej rozmowy jednak wciąż trwała między nimi cisza, cisza, której nie mogły zagłuszyć żadne wypowiadane słowa o miłości czy o nadziei na lepsze czasy. Rozstali się tak, jakby to była dla nich ulga. Każde ruszyło szukać czegoś, co byłoby w stanie wypełnić tę ciszę i na powrót ich zjednoczyć. Wkrótce potem Tryfan opuścił Wole. Towarzyszył mu Wrzecian, poczciwy Psi Rumianek zaś, trzeci uczestnik wyprawy, miał ich poprowadzić na północ, ku miejscu, z którego przyzywał ich stary Boswell, na północ, poza Mroczny Szczyt, na północ, do straszliwego Whern. Wrzosiec pożegnał ich z prawdziwym smutkiem. Na odchodne dotknął skrybę i kleryka, na końcu zatrzymując się przy Psim Rumianku, którego serdecznie polubił. — Jedna rzecz nie daje mi, Psiemu Rumiankowi, spokoju. Psi Rumianek chciałby o coś poprosić. — Wal, kamracie, wal śmiało. Jeśli będę mógł, to na pewno to zrobię - zapewnił Wrzosiec. — Opiekuj się troskliwie tą cudowną damą, a kiedy powie, że chce wrócić do domu, to pomóż jej w tym. — Wrzosiec to sobie zapamięta. A teraz zabieraj się stąd, bo inaczej Wrzosiec zacznie płakać, a to nie jest w stylu Wrzośca - oświadczył partner Szpaczki. Tak więc Psi Rumianek odszedł, zabierając ze sobą Tryfana i Wrze-ciana, aby poprowadzić ich na północ od Wola. Tymczasem po wschodniej stronie umierającego systemu Szpaczka bawiła się ze swoimi kreciętami, a w pobliżu kręciła się Maruna. Inne krety trzymały się od nich z daleka, obawiając się skalposkóru. Choć kreciątka częstokroć ocierały się o boki Maruny, Szpaczka pozwalała im na to. Zbyt długo ochraniał ją kret zwany Psim Rumiankiem, który nosił na sobie blizny po skalposkórze, aby obawiała się teraz o swoje młode. Ponadto, kiedy Maruna śpiewała kreciątkom, Szpaczka widziała, jak tamta wręcz na jej oczach zdrowieje i jakaś prastara matczyna mądrość podpowiadała jej, co jest słuszne, a co nie. Słuszne zaś było, by jej krecięta nauczyły się tego, co Maruna zechce im przekazać. Słuszne było również to, że Tryfan odszedł, by spełnić swoją misję. Jednakże to, że Tryfan rozstał się z Maruną, było niesłuszne, całkowicie niesłuszne. Lecz na ten temat przynajmniej Szpaczka nie mówiła nic, bo wiedziała, że z pomocą Kamienia zdoła może któregoś dnia wyprostować te nieprawidłowości, których była świadoma. — Maruno? — Tak, naymielejsza? — Czy kiedy przyjdzie czas, opowiesz moim kreciętom i mnie o Kamieniu? - Maruna przytaknęła łagodnie, rozmyślając o wielkiej ciszy, która panowała pomiędzy nią a Tryfanem, i uśmiechnęła się z nadzieją, bo przecież musiał istnieć jakiś sposób, aby ją wypełnić. Kamień na pewno jej w tym pomoże i Tryfan też go dostrzeże. Na pewno! — Opowiesz? - powtórzyła Szpaczka. — Opowyem. — Czy ja też mogę posłuchać, czy to tylko opowieść dla kreciąt? — Możesz, naymielejsza, możesz. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY ODSZCZEPIEŃCY zwykle tworzą swoją własną społeczność, która z kolei wznosi swe własne leża i wynajduje tajemne miejsca spotkań. Tak też właśnie działo się wówczas w całej kreciości, część wyznawców Kamienia nadal bowiem pragnęła dawać wyraz swej wierze. W niektórych miejscach, jak choćby w Caradoc, zaczynano się gromadzić przy opuszczonych od dawna Kamieniach. Podczas owych sekretnych zebrań, w których uczestniczyła garstka dzielnych kretów, odnajdywano na nowo sens życia i odnawiano stare rytuały. Jednakże w systemach Kamienia zajętych i okupowanych przez grików w pobliżu owych Kamieni było naprawdę niebezpiecznie, gdyż miejsca te często nachodziły patrole, a napotkanym w nich kretom groziło powieszenie za pyszczek. W takich systemach wierni musieli więc wybierać mniej znane zakątki, ale takie, które kret byłby w stanie odnaleźć, posłyszawszy jedynie słówko rzucone spiesznym szeptem przez innego wyznawcę podczas odbywanego w pośpiechu zgromadzenia rozpamiętującego cud Kamienia i sławiącego jego chwałę. Częstokroć miejsca takie musiały być opuszczone i nie odwiedzane przez długie okresy, dopóki najeźdźcy nie wyzbyli się podejrzeń. Dopiero wtedy można było korzystać z nich ponownie. W siedmiu Starożytnych Systemach, a przynajmniej w niektórych, takich jak Avebury, Duncton, Siabod i Rollright, które były podbite przez grików, patrole strzegące ich pełnych mocy Kamieni zawsze były czujne, a już szczególnie podczas zrównania dnia z nocą, kiedy to wyznawcy lubili takie miejsca odwiedzać. W istocie powiada się, że nawet w czasach największych restrykcji i upadku wiary do wielu z tych Kamieni w czasie Najdłuższej Nocy albo w okresie Środka Lata zbliżał się zawsze jakiś wierny. Księga Męczenników zawiera liczne imiona bohaterskich wyznawców, nieugiętych w swej wierze, którzy przybywali wówczas do Kamieni, wiedząc, iż przypłacą to życiem. Tak właśnie stało się z czcigodnym Herbertem z Avebury, zmarłym w tymże systemie w ciemnym wieku Clayne’a, a także z Ferrisem, który oddał swe życie za Fyfield w złych czasach Lewknora, a także, całkiem niedawno, z umiłowaną Brambling, zamęczoną w Siedmiu Pagórkach przez szpony grików. Teraz jednak, aby usłyszeć o prawdziwym początku misji Tryfana na północy, o tym, jak pełen odwagi i pokory szukał sposobności, by wszystkim napotkanym kretom opowiedzieć o Kamieniu, tak jak go niegdyś nauczał sam Boswell, kret musi udać się do Rollright i dojść tam, skrywając się między kępami jesionów i dębiny, które rosną nieco na południowy wschód od stojących tam Kamieni. Rollright posiada kamienny krąg, podobnie jak Avebury. Oczywiście, w czasach Wilczej Jagody ów krąg był nader czujnie strzeżony. Udaremniano wszelkie próby wyjścia na powierzchnię i pilnowano, by wierni nie znaleźli się w zasięgu jego uzdrawiającej mocy, którą, jak się powiada, posiadają wszystkie takie kamienne kręgi. Jednakże w Rollright były także i inne Kamienie. Sterczały samotnie, nie zauważone przez grików. Nosiły nazwy, które w uszach najeźdźców brzmiały złowieszczo i być może dlatego nawet nie przypuszczali oni, by któryś z odstępców Słowa mógł się przy nich spotykać. Owe dziwne Kamienie stoją na południowy wschód od kręgu, tajemniczo tuląc się do siebie, jakby chciały wzajemnie się chronić. Prawdopodobnie przed wiekami jakiś zabobonny kret stwierdził, iż przypominają one gronostaje, naradzające się szeptem przed dobraniem się do ofiary, miejscowe krety zwą je bowiem Szepczącymi Gronostajami. Dochodzące tam wiatry zaledwie je muskają, gdyż głazy te osłania wzgórze, na którym wznosi się kamienny krąg Rollright. Tam też w owych czasach potajemnie zbierali się dysydenci. Tuż pod bokiem patroli grików, niemal w zasięgu ich wzroku, cichutko odprawiali swe rytualne modły, błagając, by Kamień przywrócił kreciości blask i obdarował ją swą Ciszą. Czasem jedynie dwa, trzy krety spotykały się u stóp Szepczących Gronostajów, ponieważ wielu wyznawców, uciskanych przez okolicznych grików i szpiegów sideem, zginęło lub głęboko się ukryło. Zawsze jednak przychodzili inni, których serce zaznało światła Kamienia, tacy, którzy byli na tyle odważni, by się do tego przyznać. W owych czasach, kiedy wyznawcom zdawało się, iż Tryfan przepadł bez śladu, jakiś przypatrujący się im kret wyczułby w nich oczekiwanie i tęsknotę, droga bowiem, którą podąża odszczepieniec, jest ciężka i samotna, kret taki widzi, że jego łapy niosą go przez tunel mroczny niczym noc, i tylko nadzieja, wiara oraz miłość dodają mu sił i nie pozwalają spocząć. Nic więc dziwnego, że w tych czasach, gdy cała kreciość zdawała się przypominać wyznawcom mroczną noc, owo wyczekiwanie znalazło wyraz w przeświadczeniu, iż właśnie teraz powinien nadejść Kret Kamienia. „Och! Kamieniu, ześlij go nam teraz, żeby nam pomógł...” - Takie słowa modlitwy usłyszałby przypadkowy przechodzień w zaciszu Szepczących Gronostai. TRYFAN, WRZECIAN I PSI RUMIANEK stwierdzili, podobnie jak wielu podróżnych, że z powrotem posuwają się o wiele szybciej, a droga wydaje się znacznie łatwiejsza. Psi Rumianek obrał prowadzący z Wola trakt północny i, jak się okazało, dokonał słusznego wyboru, mimo bowiem czyhających tam licznych niebezpieczeństw i przeszkód, obrane ścieżki szybko wiodły ich naprzód, tak że po paru zaledwie dniach na powrót znaleźli się w okolicach pełnych dżdżownic i bezpiecznych kryjówek. Psi Rumianek rozmyślał nad następnym etapem. Opuścili Wole w maju, a w połowie czerwca najgorszą przeprawę mieli już za sobą, mogli więc ruszyć na północny zachód, ku Rollright. Tryfan miał nadzieję dotrzeć tam w okolicach Środka Lata. Chociaż nie zdążył w umówionym miejscu spotkać się ze Spłukanym i Waligórą podczas Najdłuższej Nocy i wątpliwe było także, by do tej pory na niego czekali, Tryfan liczył, że zostawili jakąś wiadomość albo wiedząc, że być może sami później podążą do Rollright, wysłali posłańca. Jednakże, choć na początku szli dosyć szybko, z upływem czerwca zwolnili, więc z nadejściem Środka Lata byli wciąż jeszcze spory kawałek od granic Rollright. Tryfan wszakże coś niecoś już usłyszał o Szepczących Gronostajach od Boswella (taka wiedza jest zwykle częścią nauk przyswajanych sobie przez skrybokrety studiujące księgi Kamienia), wiedzieli więc, jak iść do celu. Zarówno Psi Rumianek, jak i Wrzecian zauważyli, że Tryfan, i tak już milczący od czasu godów z Maruną i owego straszliwego porodu, po wyjściu z Wola jakby jeszcze bardziej przycichł, choć być może to słowo nie dość dobitnie obrazuje stan jego ducha. Na próżno by szukać w nim smutku czy żalu za tym, co pozostawił. Jego milczenie nie wynikało także ze zmęczenia trudami życia w Wolu. Było ono raczej przejawem niepokoju, obaw i lęku doświadczanego czasem przez kreta (lub krecicę), kiedy okoliczności każą mu wyruszyć w podróż, do której być może nie czuje się całkiem gotowy. Wrzecian, znający Tryfana jak nikt inny, wspierał go w sposób, który mogłoby zrozumieć jedynie niewiele kretów: często zdawał się kroczyć własną drogą i pilnować swoich interesów. Jednakże kiedy Tryfan go potrzebował, zawsze był przy nim, tak jak przyrzekł Boswellowi. I choć kleryk nigdy w swych kronikach nie opisał ich wspólnego żywota w tym okresie, możemy się domyślać, że im bardziej skryba zbliżał się do Ciszy, której poszukiwał, tym trudniej było spełniać Wrzecianowi jego oczekiwania. Może zatem te pełne niepokoju przekazy dotyczące wędrówki z Wola do Rollright odzwierciedlają jego własny skrywany lęk przed próbą, której miał zostać poddany, i rosnące przekonanie, iż będzie ona zaiste wielka. Tak więc, choć Tryfan nie zaniechał podjętej na rozkaz Boswella wyprawy, rozpoczętej na Wzgórzu Uffington - aczkolwiek niektórzy pewnie powiedzieliby, iż zaczęła się ona u stóp Kamienia z Duncton, kiedy u boku Boswella wyruszał ku Uffington, a inni, dociekliwsi, orzekliby, iż owa wędrówka ma jeszcze wcześniejszy początek - Wrzecian musiał być świadom, iż miłość do Maruny gruntownie odmieniła tę wędrówkę, przydając jej jeszcze głębszego sensu. Od tej pory bowiem duchowy aspekt ich wędrówki stał się dla Tryfana ważniejszy niż konkretny cel i miejsce, do którego zdążali. Tryfan obcował z samicą i zaznał miłości. Widział, jak umierają jego młode. Poczuł, że pomiędzy nim a jego ukochaną zapada cisza, wielka i pusta i ponad wszystko pragnął ją wypełnić, chociaż jeszcze nie bardzo wiedział czym. Był jedynie w stanie szukać czegoś, co by go porwało na jakiś czas, odciągnęło jego myśli od miejsca, do którego rwało się jego serce. Ale czy Boswell naprawdę przywoływał go z Whern? Może sobie to tylko wyobrażał? Może podświadomie sen stworzył tę ułudę, może miał to być pretekst do ucieczki z Wola, gdzie pozostała Maruna? I czyż w ten sposób miał pojąć znaczenie i cel dunbarowych rytów? Czy postąpił źle odchodząc? Czy nie powinien był raczej powrócić, aby ponownie posłuchać ich dźwięku? A co rzec o martwych młodych, których nie udało mu się uchronić? Takie pytania właśnie sprawiły, iż łapy kreta podążającego do Rollright stały się bardziej niż ociężałe. Takie pytania mogły doprowadzić go ku jego własnej mrocznej nocy i pozostawić tam na zawsze, wśród strapienia, niepewności i zwątpienia co do sensu jego poczynań i wiary. Gdy do tego dodamy minione kretolata, w trakcie których utracił Las Duncton i ujrzał śmierć wielu istot, które kochał i za które czuł się odpowiedzialny, to owa posępna noc zamieni się we wszechogarniającą ciemność, paraliżującą ruchy i spowijającą mrokiem całe życie. Tak więc Tryfan zaczął ku Rollright iść wolniej, tak jakby tym razem czuł, iż znów się tam czegoś od niego zażąda i że będzie musiał owym życzeniom sprostać lub przyznać się do porażki. Na domiar złego towarzyszący mu Wrzecian marudził i utyskiwał, gdyż był tak samo zagubiony jak on i podobnie zalękniony. Jednakże jednym z przejawów cudownej opieki, jaką Kamień otacza życie kretów, jest to, że pomaga im w takich chwilach opuścić mrok, z którym się zmagają, i ujrzeć światłość, jakby dzięki woli i odwadze połączonej z wiarą, szczególnie w czasach największego zwątpienia, obdarzał je nadzwyczajną i najżywszą łaską. Żywa łaska musi się jednak objawić, a do tego zwykle potrzeba właściwego kreta we właściwej chwili. Prawdą jest bowiem, o czym wielu zapomina, czy zgoła nic nie wie, iż Kamień zsyła im wtedy krety, zdolne w największej potrzebie nieść pomoc, nawet jeżeli nie są to krety Kamienia. Tylko czy pogrążony w ciemnościach kret potrafi je rozpoznać, zakładając oczywiście, iż jest kretem wtajemniczonym i w ogóle spodziewa się takiej pomocy? Najlepiej, gdy wierzy, iż uczyni to za niego Kamień! Dla Tryfana, ale także i Wrzeciana, takowym kretem był Psi Rumianek. Znaleźli go na Stoku w Koźlandii, zaopiekowali się nim, szczerze pokochali, a dzięki wyświadczanym im przez niego przysługom nieustająco odkrywali wciąż nowe jego zalety. Jednak jeśli Psi Rumianek sądził, iż przez całe życie sposobił się jedynie do tego, by poprowadzić ich przez dunbarowe korytarze i komnaty, to się mylił: Kamień przeznaczył mu znacznie ważniejsze zadania. Dzieciństwo spędzone na Stoku i późniejsze wspieranie Tryfana gotowało go do czegoś o wiele większego od mistrzostwa, jakie wykazał w systemie Dunbara. Czas płynął, a Tryfan nie odzywał się prawie wcale, aż w końcu nocą, zaledwie jakiś dzień czy dwa od Rollright, zupełnie się załamał. Był podenerwowany i milczący, Wrzecian zaś zły i niezadowolony, jednakże nie do tego stopnia, by nie wyznać tego Psiemu Rumiankowi. — Przemów do niego, bo w żaden sposób nie mogę na niego wpłynąć. Jest posępny i rozdrażniony, godzinami wpatruje się w ciemne niebo i wygląda na to, iż nie zamierza nic robić. Psi Rumianku, przemów do niego i spraw, by na jego pyszczku znów zagościł uśmiech. — Ufny Panie, Psi Rumianek uczyni to, o co prosisz, aczkolwiek nie przypuszcza, by żart czy śmiech tu coś zdziałał. Tryfan potrzebuje czegoś innego! — Cóż! Nie wiem, co by to mogło być. Wiem jedynie, iż może ty będziesz w stanie mu pomóc. — Pokorny sługa spróbuje, Panie. Tak, Psi Rumianek to zrobi. Pamięta, jak dzielny Tryfan przemierzał raz korytarz pod rzeką i jak się bał. Pamięta, iż zdołał go wtedy uspokoić. Sądzi, iż być może Tryfan znów pogrążył się w korytarzu, tyle że ciemniejszym i nieco dłuższym, pozbawionym jasnej nadziei na światło, pamięci i pociechy. Psi Rumianek spróbuje ukoić jego ból i obdarzyć go ową nadzieją. Psi Rumianek nie jest zbyt wiele wart, ale uczyni, co tylko będzie mógł. Prosi tylko, aby, zanim się do tego zabierze, mądry Wrzecian go pobłogosławił, gdyż sam także wielce się lęka, a czasem, jak choćby teraz, trzęsie się ze strachu. Obawia się bowiem, iż pewnego dnia będzie musiał powrócić w mroczne korytarze, z których niegdyś wyprowadził go Tryfan. Psi Rumianek uniżenie pochylił swój pyszczek, a Wrzecian rzekł: - Hmmmm. To nie ja powinienem cię błogosławić. Sądzę, że gdyby Tryfan był w pełni sił, położyłby ci na twojej łapie swą prawą łapę, o tak, i powiedział... - Wrzecian zamilkł, szukając w pamięci znanych mu błogosławieństw, które mógłby wyszeptać Tryfan. Potem z czułością wypowiedział następujące słowa: Kamieniu, pobłogosław złaknionego kreta. Bokiem, pyszczkiem, pazurem, Okiem, sercem się lęka. Kamieniu, poprowadź kreta, który szuka, Bokiem, pyszczkiem, pazurem, Okiem, pyszczkiem on szuka. Kamieniu, wesprzyj tego kreta, który kocha, Bokiem, pyszczkiem, pazurem, Okiem, sercem miłuje. Kamieniu, błogosław i prowadź, i kochaj Tego kreta, co ufa. Tryfan stał na powierzchni i patrzył na nocne niebo, dokładnie tak jak mówił Wrzecian. Psi Rumianek odnalazł go i przystanął nie opodal, nie odzywając się ani słowem. W nikłym świetle dostrzegł oczy skryby. Były puste i zatroskane. Psi Rumianek w milczeniu przycupnął tuż obok niego i znieruchomiał, aby Tryfan wiedział, iż przyszedł tu dzielić z nim tę noc. Wpatrywał się w otaczającą ich, zmieniającą się nieustannie i przybierającą przeróżne kształty ciemność, słyszał dźwięki, które powierzchnia dzieli z siedzącym na niej kretem. Uczynił tak, jak nauczał go Tryfan i jak jego z kolei nauczał Boswell: oddychał powoli i dotykał na przemian łapami podłoża, jakby w owym rytmie kret na powrót mógł odnaleźć swą drogę. Tak więc Psi Rumianek poczuł, iż spowija go mroczna noc, że pod sobą ma ciemną ziemię, a tuż obok usadowił się kret, którego kocha, i szepnął: - Pomóż mu, Kamieniu, pomóż! Dużo później Tryfan westchnął, obrócił się nieznacznie w stronę swego druha i powiedział: - Nie jestem tego wart, Psi Rumianku, choć jestem świadom, że masz na to pogląd wręcz przeciwny. Doznałem tylu niepowodzeń, nie zbliżywszy się ani o krok do celu, nie wypełniwszy swojej misji... Psi Rumianek nic nie odpowiedział. Po jakimś czasie Tryfan rzekł: - Jest tyle do zrobienia. Wiem, że ty i Wrzecian na mnie czekacie, że chcecie, bym zadecydował, dokąd pójść i co najpierw uczynić. Wiem, że... Psi Rumianek milczał nadal. - Ale ja nie mam pojęcia, co robić ani tym bardziej jak i gdzie. Instynktownie czuję jedynie, że muszę się udać do Whern, chociaż sam nie wiem, po co. Czuję, że tam jest Boswell. Z drugiej strony, im bardziej oddalam się od Maruny, tym bardziej jestem przekonany, że powinienem do niej wrócić! Kretom na pewno nie spodobałby się targany wątpliwościami skryba. — Znękany Panie, któremu Psi Rumianek ufa i którego kocha, czy wyobrażasz sobie, iż twój pokorny sługa odnajdzie właściwą drogę przez korytarze, gdy inni się w nich gubią? Jak mam wybrać którąś z tych dwu dróg? - zapytał Psi Rumianek. — Musisz być cicho i nasłuchiwać. Spędziłem wiele czasu z Boswellem, ucząc się słuchać, a i tak czasem myślę, iż nie nauczyłem się niczego! Co zresztą często mu powtarzałem. Wiesz, co on mi wówczas odpowiedział? Rzekł: „Nie bądź taki gorliwy! Ciesz się życiem!” Mały kret wybuchnął śmiechem. - Psi Rumianek czasem żałuje, iż nigdy go nie poznał. Ma jednak nadzieję, że pewnego dnia to nastąpi, wydaje mu się on bowiem kretem o wielkim sercu. Zaiste, sponiewierany Panie, Psi Rumianek uważa, iż Boswell doskonale by wiedział, jak w tych korytarzach znaleźć właściwą drogę. Tryfan uśmiechnął się i odparł: - Psi Rumianku, Boswell z pewnością by się ucieszył, gdyby usłyszał to właśnie od ciebie. A jak ty dokonujesz wyboru? Który spomiędzy dwóch traktów wybierasz, gdy obydwa zdają się być równie trudne lub pociągające? Targany myślami Tryfan spytał Psiego Rumianka o coś, o czym ten sam często rozmyślał i co teraz próbował mu powiedzieć. Gdy był mały i wystraszony, nauczył się czegoś nadzwyczaj przydatnego, czegoś, co zapewne Tryfanowi przysłania otaczająca go ciemość, w której teraz jest pogrążony. W obliczu wyboru jednej z dwóch dróg kret łatwo zapomina, iż zawsze ma jeszcze trzecią - może nie robić nic i czekać. Psi Rumianek odkrył, że jeśli siedzi bezczynnie, kreciość przekształca się i zmienia, a wraz z nią i to, czemu miał stawić czoło. Po jakimś czasie to, co wydawało się trudne, staje się bardzo łatwe. Psi Rumianek podejrzewał, że Tryfan nie pamięta już słów Białego Kreta, a to przecież on kazał mu przede wszystkim radować się życiem. Psi Rumianek pokornie radził, by Tryfan zapomniał o wszystkich nękających go strapieniach, a miast tego pomyślał jedynie o tym, jak wesoło stawiać do przodu łapy. I być może wtedy okaże się, iż kroczy po właściwej drodze, beztrosko buszuje wokoło i pomaleńku wkracza w blask światła. Psi Rumianek zamilkł. Tryfan zamyślił się, po czym w końcu wydusił: — Psi Rumianku, czy mógłbyś mi podszepnąć coś jeszcze, gdyż bardzo spodobała mi się twoja ostatnia rada? — Zadowolony Panie, powiem ci coś, lecz nie będzie to propozycja, a raczej wyznanie. Oto ono. Kret, z imienia Psi Rumianek, dzięki towarzystwu Tryfana odnalazł dużo szczęścia i smutno mu, iż Tryfana spotyka tak wiele nieszczęść. I naprawdę nie pragnie opuścić ani jego, ani uczonego Wrzeciana, czy też przestać wskazywać im drogę. Jest świadom, iż oba te dzielne krety chcą dostać się do Whern i choć Psi Rumianek tam nigdy nie był, zaprowadzi je tam traktem, który być może z pozoru kluczy, lecz w mniemaniu Psiego Rumianka szybko nie zawsze znaczy najlepiej. A jeśli on, uniżony sługa, przewodzi, to Wrzecian i Tryfan mogą robić to, co im wychodzi najlepiej. A oto dalsza część wyznania, część druga, która brzmi: Psi Rumianek powtarza, co już kiedyś rzekł w innych okolicznościach, a mianowicie: gdy Tryfan go odnalazł, Psi Rumianek był kretem nieszczęśliwym, jednakowoż dzisiaj, dzięki temu, iż z nim obcuje, jest nader szczęśliwy i radosny. Pokornie więc prosi, choć w istocie niechętnie to robi, by Tryfan zezwolił swemu skromnemu słudze poprowadzić go przez ten czas mroku, pozwolił tym czarnym, nękającym go myślom... sobie krążyć, a później, gdy już się od nich uwolni, będzie mógł mądrze prawić napotkanym kretom, tak jak to niegdyś uczynił, przemówiwszy do tego oto wielce skromnego kreta. W ten sposób ufny Tryfan być może znowu stwierdzi, iż jest wspaniały. — Prawić? Ale o czym? - zapytał Tryfan. — Psi Rumianek nie jest kretem, który w tej dziedzinie mógłby ci coś doradzić. Może jedynie rzec, iż nieważne jest to, co im powiesz, ale to, że ty, Tryfan, im to mówisz. Oto co sądzi uniżony sługa. Dwa krety nie odzywały się do siebie prawie do świtu, kiedy to Tryfan już znacznie pogodniejszym głosem zapytał: — A co będzie z tobą, Psi Rumianku? Na co ty czekasz? Czy dalej na samiczkę, jak to niegdyś wyznałeś, gdy byliśmy w Wolu? Zamierzasz ją znaleźć? — Łagodny Psi Rumianek nie jest kretem, na którym mogłoby spocząć czyjeś oko, lecz raduje się na myśl, iż większość samiczek także jest taka. Odnośnie do tej sprawy akurat ów pokorny kret jest całkiem spokojny. Przyglądając się bowiem innym, zauważył, iż miłość nadchodzi wtedy, kiedy kret się tego najmniej spodziewa. O czym, znękany Panie, powinieneś pamiętać nieustannie, gdy usiłujesz dokądś dotrzeć, nie będąc pewien dokąd. Tak więc Psi Rumianek sądzi, iż zakocha się w samiczce, której nigdy, ale to nigdy nie zamierzał pokochać. A gdy to już nastąpi, Psi Rumianek spróbuje wprowadzić w czyn to, czego się nauczył, i ma gorącą nadzieję, iż jego przyjaciele mu w tym pomogą, najlepiej jak potrafią. — Oczywiście, Psi Rumianku! - uśmiechnął się Tryfan. Wówczas zauważył, iż niepostrzeżenie dołączył do nich Wrzecian, więc skryba raz jeszcze powtórzył: - Oczywiście! Nieprawdaż, Wrzecianie? — — Tak - odrzekł kleryk. - Zakochany Psi Rumianek! To będzie niezapomniany widok! — Roziskrzony Wrzecianie, jeszcze przed chwilą cię tu nie było - zauważył Psi Rumianek. — Roziskrzony Wrzecian poczuł, że musi rozprostować łapy - odpowiedział wesoło Wrzecian. — Cóż - westchnął Tryfan. - Chyba wszyscy powinniśmy to zrobić. No, Psi Rumianku, dokąd to dzisiaj idziemy? Teraz ty nas poprowadzisz na północ. Wszędobylski kret wyszczerzył zęby i oświadczył: — Najpierw do Rollright. Psi Rumianek rozglądnie się dookoła, poduma, wyznaczy cel, a potem pójdzie naprzód. Proponuje, by Tryfan i Wrzecian szybko ruszyli za nim, nie pozbywając się radosnego nastroju, którego Psi Rumianek za nic nie chce przerywać. — Tak jest, Rumianku! - powiedział Tryfan. — Zaiste - dodał Wrzecian. - Zaiste masz rację! GDY W PARĘ DNI PÓŹNIEJ Tryfan przybył do Rollright, było mu już znacznie lżej na duszy, wiedział bowiem, iż poczynając od teraz, Psi Rumianek ponosi wszelką odpowiedzialność za to, dokąd idą, i czuł, iż właśnie tego pragnął Kamień. Ostrożnie weszli do systemu od południowego zachodu i bez przeszkód podeszli pod Szepczące Gronostaje. Nie dostrzegali żadnych kretów, mimo to postanowili ukryć się wśród pobliskich drzew i poczekać tam przez jakiś czas. Mieli nadzieję, iż wyznawcy Kamienia jednak przyjdą i przekażą im jakieś informacje o przyjaciołach, z którymi się niegdyś rozdzielili. Usadowili się wygodnie i czekali. Przez cały czas widzieli kręcące się w pobliżu straże i parę pojedynczych kretów, żaden z nich jednak nie zbliżał się do Gronostai. Dopiero trzeciego dnia wieczorem od zachodu chyłkiem podszedł do nich jakiś kret. Nim zbliżył się do kręgu, długo węszył i bacznie rozglądał się dookoła. Potem na krótko przycupnął, wyszeptał prostą modlitwę, popatrzył na Kamienie i dotknął jednego z nich. Wyglądał na silnego i był słusznych rozmiarów, jednakże już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, iż staczał liczne boje, boki bowiem i ryjek miał gęsto pokryte bliznami, a u lewej łapy brakowało mu pazura. Wydawał im się dziwnie znajomy, lecz żaden z nich nie był w stanie przypomnieć sobie dokładnie, kto to jest. Poczekali, aż wyjdzie z kręgu, a potem go zawołali. Na chwilę przybrał pozycję obronną, dając w ten sposób ewentualnemu wrogowi do zrozumienia, iż gotów jest do końca walczyć o swoje życie, po czym podszedł bliżej. Na jego pyszczku malowała się mieszanina zdziwienia, ulgi i radości. — Nie... chyba się nie mylę. Wszak to Tryfan i kleryk Wrzecian. Obaj żyją! A tyś co za jeden? - Zerknął na Psiego Rumianka, najwyraźniej nie znając jego imienia. — Stoi przed tobą, nieustraszony wyznawco, najskromniejszy i najuniżeńszy w całej kreciości kret. Zwie się Psi Rumianek. Chciałby jednak jeszcze szybciej się dowiedzieć, nim usłyszą nas podli grikowie, kim ty jesteś i jakie wieści nam przynosisz. — Ooo! I Psi Rumianek! No, nnnie... niemożliwe! Wierzajcie, jest tu o wiele więcej kretów, które pragnęłyby ujrzeć was trzech żywych! Nazywam się Tundra. Tryfanie, panie! Nieco zmieniłem się od czasu, kiedy mnie ostatnio widziałeś. Zastęp Spłukanego, Fortalicja Bagiennego Krańca, Las Duncton. Tryfan nagle go sobie przypomniał. To był ten kret, który w ostatniej chwili zastąpił kogoś w oddziale. — Wiesz coś o Spłukanym? — Jest bezpieczny, panie. A przynajmniej był jeszcze niedawno. Waligóra także. Czekali tu do Najdłuższej Nocy. Przybyli na spotkanie z tobą, o mało nie przypłaciwszy tego głową. Potem przez jakiś czas wałęsali się po okolicy. W końcu postanowili ruszyć dalej, mnie zaś rozkazano pozostać w Rollright i skryć się przed wyznawcami Słowa. Wierzyli, że cię spotkam i powiem, gdzie ich szukać... Zechcesz może... Znam lepsze miejsce niż to. Tam porozmawiamy. Tam też znajduje się kret pragnący was zobaczyć. Zatem teraz chodźcie za mną. Poprowadził ich w dół zbocza, oddalając się od głównego systemu. Najpierw szli suchym traktem, później przez podmokłe ziemie, wreszcie przez mokrą glebę. - Nie jest tu wprawdzie zbyt przyjemnie, lecz grikowie nigdy tu nie przychodzą - rzucił Tundra. Gdy się odezwał, z biegnącego obok korytarza wyjrzała para młodzieniaszków. Obydwa były brudne i niesamowicie upaparanie gliną. Psi Rumianek rzucił im surowe spojrzenie i uśmiechnął się niepewnie, jakby kogoś rozpoznał. Nieco dalej, zza rogu wyjrzała młoda, tak samo umorusana błotem samiczka. Żadne jednak nie odezwało się ani słowem. - Psi Rumianek sądzi, iż te korytarze są mu dziwnie znajome. Prosi, by mógł udać się naprzód. — To twój obowiązek - odpowiedział Tryfan. — Psi Rumianek ufnie idzie dalej, ku korytarzom, których kształt, zawikłane prądy powietrza i brudne błotko zagrzewają mu serce i walają łapy. Serce Psiego Rumianka nagle przepełniła nadzieja. Psi Rumianek czuje, iż niedaleko stąd jest kret, którego nie spodziewał się już nigdy zobaczyć. Psi Rumianek... Psi Rumianek nic więcej nie zdążył powiedzieć, gdyż jak tylko obeszli róg i weszli we wspólne leża, równie nieporządne co mijane korytarze, stanęli twarzą w twarz z dwoma kretami. Czyściejszy z nich był niechlujną, acz wesołą i krągłą samiczką. Jej rozczochrane futro, niedbale sterczące na wszystkie strony, przypominało pewnego napotkanego już wcześniej kreta. Towarzyszył jej samiec. I to właśnie w niego wpatrywał się Psi Rumianek z radością i niedowierzaniem. - Psi Rumianek nie może uwierzyć własnym swym oczom - wyszeptał. Owym stojącym przed nim kretem z szeroko otwartymi ślepkami był Ostrów, milczący Ostrów, z obłoconym stale futrem, oniemiały Ostrów, prawie tak samo dobry odkrywca dróg jak sam Psi Rumianek, nie-mówiący-nic Ostrów, który wskazał Psiemu Rumiankowi, jak wyjść z Lasu Duncton. Ostrów również i teraz nie odezwał się ani słowem, lecz uczynił coś, co znacznie lepiej odzwierciedliło jego uczucia. Ujrzawszy Psiego Rumianka, rozpłakał się, pochylił pyszczek, małe zaś, obłocone ciałko zachwiało się i zadrżało z emocji. Po chwili odwrócił się do samiczki i wygłosił wielce długą, jak na niego, mowę: - Jestem szczęśliwy - powiedział i po chwili dodał: - Lorren, jestem szczęśliwy. - Lorren! Siostra Szpaczki?! Była pękata i brudna... była... - Jesteśmy szczęśliwi! - zawołał Psi Rumianek, przemawiając w imieniu wszystkich. Gdy tylko to wyrzekł, trzy młode krety, które już wcześniej widzieli, wystawiły swe łebki z korytarza na końcu komnaty i zerknęły w ich kierunku przepełnione niemym strachem. - Wielmożni Panowie - zaczął Psi Rumianek. - Cała piątko Panów, z wyjątkiem ciebie, pokaźna Lorren. Ciekawskie dzieciaki, Psi Rumianek powtarza jedynie jedno warte przy tej okazji powtórzenia po dwakroć słowo: szczęśliwy. Wymawia je po raz trzeci, ponieważ widząc tych dwoje przed sobą, niegdyś pomocnego mu Ostrowa z bezpłodną kiedyś Lorren, wierzy, iż dzięki nim Wrzecian i Tryfan nabiorą potrzebnej im odwagi, a wraz z nimi cała kreciość. Więc wymówi je ponownie: szczęśliwy. Lorren roześmiała się wielkodusznie i szczerze, po czym natychmiast spoważniała i spytała o Szpaczkę, a gdy jej donieśli, że jest bezpieczna, także powiła młode i wierzy, iż pewnego dnia powróci do Lasu Duncton, zalała się łzami. Wówczas krety podzieliły się nowinami. Tryfan osobiście zaprosił do komnaty młodzież, przyszłość kreciego świata zależała bowiem właśnie od takich jak oni, więc musieli poznawać swą przeszłość i krety, które o nich walczyły, aby pewnego dnia zrozumieć, jak bardzo szczęśliwa przyszłość zależy od przeszłości. Kiedy już wszystko sobie powiedziano, trzej wędrowcy wrócili do Tundry, który z namaszczeniem opowiedział im o tym, co się stało z zastępem Spłukanego w Lesie Duncton po tym, jak Wilcza Jagoda zdobyła system i jak udało im się go opuścić. PIERWSZE PARĘ KRETOMIESIĘCY po tajemniczym zniknięciu mieszkańców Duncton przebiegało dokładnie tak, jak zaplanowali Spłukany i Tryfan. Grików zastraszano, gnębiono, a wielu zabito. Byli zmuszeni wystawiać patrole złożone co najmniej z dwóch lub trzech gwardzistów, lecz nawet wtedy kretom Spłukanego udało się kilku zgładzić. Jednakże w końcu powoli najeźdźcom zaczęło świtać w głowie, że zbiegłe krety kryją się w leśnych korytarzach i zaczęli je przeszukiwać. W Bagiennym Krańcu pojawiły się czujki. Najpierw jedna, potem druga. Włóczyły się po okolicy, próbując ich odnaleźć, ale nigdy im się to nie udało. Właściwie ani razu nie natrafili na Fortalicję Bagiennego Krańca. Co się dalej działo, Tundra nie wiedział. Tymczasem, gdy wrzesień miał się już ku końcowi, zauważyli w systemie jakieś zmiany. Najpierw przestano przeszukiwać okolicę, a gdy między drzewami pojawiły się ciągnące od bagien tajemnicze, jesienne mgły, w powietrzu zawisła jakaś nieokreślona groza. Wyznawcy Słowa co rusz gdzieś pędzili, przemykali chyłkiem i w pośpiechu, jakby się czegoś obawiali. Tu i ówdzie rozlegały się straszne krzyki bólu, a może trwogi. Krety Spłukanego to wszystko słyszały, lecz i tak raz po raz wychodziły na powierzchnię, jednakże w mgle i strugach deszczu niczego nie ujrzały. Las zdawał się opuszczony. Z czasem nawet zaczęły przypuszczać, iż grikowie Wilczej Jagody gdzieś sobie poszli. Pomimo to nad niegdyś spokojnym lasem wisiało przerażenie i strach. - Nie potrafię tego wyrazić słowami, szlachetny Tryfanie, nie mając w tym takiego doświadczenia jak ty czy obecny tu Wrzecian. Mogę jedynie stwierdzić, iż gdy grikowie kręcili się w pobliżu, kret wiedział, przeciw komu walczy - wspominał Tundra - lecz kiedy zaszły owe zmiany, czuł, iż to coś zgoła innego i próbował się ukryć. Nie wystawiał nawet ryjka, bo to coś było niebezpieczne i przebiegłe. Złowieszcze, czające się zło. - Oczywiście, postanowiliśmy dowiedzieć się, gdzie się podziali grikowie. Pewnego dnia Spłukany, zabrawszy z sobą dwóch innych śmiałków, wyprawił się na południe, w korytarze Starożytnego Systemu. Z pozoru wszystko wydawało się w porządku. Było w nich wielu grików, co najmniej tylu, ile pcheł na starym krecie. W korytarzach wschodniego zbocza także widać było ślady najeźdźców... i kryjące się krety... nie mogliśmy jednak odgadnąć, co się dzieje... Dopiero w październiku okazało się, co to takiego. Pewnego mglistego dnia usłyszeli na powierzchni, blisko swych umocnień, jakieś poruszenie. Postanowili sprawdzić, co to takiego. Jakieś krety walczyły na śmierć i życie. Duże, zrozpaczone krety. Usłyszeli śmiertelne ciosy i krzyk konających, lecz ponieważ rozkazano im nie wychodzić z ukrycia, nie włączyli się do walki. Kiedy wszystko się uspokoiło, wyszli na powierzchnię i znaleźli martwego kreta. — Nigdy tego nie zapomnę - ciągnął Tundra. - Zabiły go dźgnięcia pazurami, a jakże, lecz można by także rzec, iż legł powalony jakąś chorobą. Miał wyjedzone boki i brakowało mu wnętrzności, a przecież musiał je mieć, kiedy jeszcze był żywy. To był istny olbrzym, dobrze umięśniony i kimkolwiek był kret czy krety, które go zabiły, musiał mieć wiele siły. Spłukany nie pozwolił nam go dotykać. Zdawało się, że i sowy tego nie uczyniły, choć słyszeliśmy, jak się tłuką w pobliżu. Nie spodobał im się jego zapach, i nic dziwnego. Nasze korytarze wypełniły się smrodem, bo trup gnił tam, gdzie został. Ale to był zaledwie początek. — Czego? - przerwał mu Wrzecian. — Najazdu, jakiego nigdy jeszcze nie widział żaden kret. Prawie wszyscy nasi zostali pojmani, wielu zginęło. Cóż, stało się... a niektórzy z nas... Zastęp Słukanego mógł się dokładnie przyjrzeć początkowi tragedii Lasu Duncton, jako że właśnie wtedy Wilcza Jagoda nakazała przyprowadzić wszystkich heretyków, odszczepieńców i chorych, jacy znajdowali się na tyle blisko, aby tam dotrzeć. Wszystko poszło zadziwiająco sprawnie, co po części należy przypisać jej genialnemu, acz podłemu umysłowi, przykazała bowiem, by ich do tego nie zmuszać, lecz raczej łudzić mirażem lepszego, pełnego swobody życia. Podążali więc tam, gdzie mieli sami decydować o swoim losie i podporządkować się jedynie stworzonemu przez siebie samych prawu. Tyle że prawo to musiało być zgodne z pewnymi wydanymi przez Wilczą Jagodę wytycznymi, wprowadzanymi w życie w Lesie Duncton przez jej następcę Wyre. Owe wytyczne były dość proste: żaden kret nie miał prawa postawić łapy na ziemiach Starożytnego Systemu, żadnemu pod groźbą śmierci nie było wolno próbować podchodzić do Kamienia i w końcu żaden z przybyłych nie mógł systemu opuścić. Grikowie skutecznie odizolowali się od przybyszy. Gdy tylko ci się pojawiali przy podziemnym przejściu dla krów, o które krety z Duncton biły się tak zaciekle, grikowie natychmiast kierowali ich na północ systemu. Nowi przybysze szli w jedną stronę, grikowie w drugą, a trakty wiodące do Starożytnego Systemu odłączono od innych korytarzy. A co działo się w niższych korytarzach, o których grikowie nie wiedzieli, albo też nie zwracali na nie uwagi? Najmniej ze wszystkich interesowała się nimi najstarsza rangą Radczyni Dzioba. Była najbardziej zawziętą krecicą, jaka kiedykolwiek zjawiła się na świecie. Z radością uśmiercała swymi cienkimi pazurami wszelkie krety z niższych zboczy, które odważyły się pogwałcić obowiązujący kodeks. Niektóre spotkało to dość wcześnie, po prostu dlatego, że go nie znały, ale inne wystarczająco szybko się z nim zapoznały, oglądając śmierć tamtych, a straszne widoki zakłutych ciał, wleczonych przez gwardzistów z powrotem na niższe zbocza, stanowiły niezłe przypomnienie. Jednakże pośród nich były też krety zbyt chore na ciele czy umyśle, by w ogóle zdawać sobie sprawę, gdzie są. Te również zabijano, gdy tylko naruszyły prawo. Kilka kretów wygnanych za to, iż są wyznawcami Kamienia, zaczęło w końcu pojmować, iż zwabiono je do miejsca kaźni. Próbowały podejść pod Kamień, wierząc, iż może on je wyprowadzić. Takie krety także zgładzono. Spłukany i jego zastęp powoli zaczynali rozumieć, co się dzieje. Przez jakiś czas sądzili, iż uda im się z nowo przybyłych utworzyć armię i pokonać grików. Wkrótce jednak okazało się to niemożliwe, osiedleńcy bowiem nie kierowali się żadnym prawem, a im więcej ich nadchodziło w październiku i listopadzie, tym większy panował chaos i anarchia. Krety łączyły się w bandy i zaczęły rywalizować o przywództwo, zabijając się nawzajem. Cała trójka wędrowców aż zadrżała z trwogi, a Tundra opowiadał dalej. O rzeziach, których był świadkiem, okrucieństwie szaleńców, o nowo osiadłych w Duncton chorych umysłowo i toczonych przez najstraszliwsze choroby kretach, tworzących własną złożoną z morderców i głupców społeczność. Słyszeli odgłosy wieszania za pyszczek, widzieli potworne rany, sceny zabójstwa i gwałtu, ujrzeli szajki kretów torturujące i pastwiące się nad krecicami, a także znaleźli ślady samiczych hord mszczących się na samotnych samcach. Silniejsi i sprawniejsi zostawali przywódcami i zawiązywali oddziały kretów, będące wściekłą parodią zgraj z czasów młodości Brackena. Wtedy najsilniejszymi kretami byli Zachodniacy, tam bowiem znajdowały się najbogatsze w dżdżownice ziemie. Podobnie stało się i teraz - silniejsze zajęły Zachodni Kraniec. Tam teren zdobywano w krwawej walce, pazurem i zębami. Natomiast pełen kredy Wschodni Kraniec stanowił żywy cmentarz. Zamieszkiwały go schorowane krety, tam prowadzono wywłaszczonych. Tam, zanim ich zabito, uciekali wygnańcy. Tam się umierało. Dolina Legowisk, tradycyjna kolebka systemu, stała się terenem, na który żaden kret nie ważył się wchodzić samotnie. Przemierzano ją grupami, by móc się obronić przed napadem. Z kolei Bagienny Kraniec zamienił się w miejsce kryjące pozostałych przy życiu dekowników, krety słabe fizycznie, ale inteligentne i pomysłowe, znoszące dobrze bagienny klimat i ubogie w pożywienie ziemie niższej części lasu. Tak więc w Lesie Duncton dość prędko zapanował swego rodzaju porządek, Spłukany zaś stwierdził, że najlepiej się stamtąd jak najszybciej oddalić. Decyzję przyspieszyła utrata dwóch kretów, Skrzypka i Yarrowa, które zostały pojmane przez jakichś Zachodniaków, a następnie zgładzone. Spłukany próbował z nimi pertraktować, jednakże on także dostał się do niewoli i o mały włos nie zginął. Ledwie udało mu się zbiec, lecz nim zdołał połączyć się z Tundrą i pozostałą trójką towarzyszy, przeleżał nieruchomo w ukryciu całe dwa dni. Listopad miał się już ku końcowi, Spłukany zaś nie chciał się spóźnić na umówione spotkanie, w Rollright bowiem miał oczekiwać go Tryfan. Dokładnie zatarasowali wejścia, wykorzystali jeden z niewielkich, wiodących na północ przesmyków obok przejścia dla krów i chyłkiem opuścili Las Duncton, nie wiedząc, czy ich pobyt na bagnach w ogóle się na coś przydał. Grikowie aż do chwili ewakuacji nie zdążyli odkryć korytarzy, w których krety Spłukanego tak długo się ukrywały. - Do Rollright szliśmy nader wolno, panie - ciągnął Tundra - gdyż wszędzie było pełno grików. Minęliśmy niejedną grupkę kretów, wnosząc ze stanu, w jakim się znajdowały, zabieranych do Duncton. Powiadam ci, w naszych czasach tego systemu nikt już nie zasiedli i żal mi kreta, który próbowałby to zrobić. Zresztą, gdyby nawet chciał, i tak tam się teraz nie dostanie. Poza tym, z chwilą gdy zeszłej wiosny owe krety zaczęły się mnożyć, Las Duncton musiał się zamienić w istne piekło. I pomyśleć, że zajęły go tak nieszczęsne, udręczone i bezlitosne, pozbawionę tradycji istoty, hołdujące jedynie gwałtom! Muszę ci także wyznać, iż Dzioba nie żyje, a oddziały grików na powrót stoją po tej stronie przejścia dla krów. Radczyni umarła, złożona chorobą, lecz ani to, ani osiedlony tam okrutny kreci motłoch nie zachwieje silną pozycją grików, którą zdobyli. Do Duncton wciąż sprowadzane są nowe krety. Przepędza się je siłą podziemnym przejściem, za którym czeka ich obrzydliwe, plugawe życie. — A Spłukany wraz z tymi z nas, którzy przeżyli, przyszedł tutaj. Chwała niech będzie Kamieniowi. Waligóra już tu na nas czekał. Towarzyszyli mu Ostrów i Lorren. Opowiedzieli nam o tobie, ale nie były to zbyt dobre wieści. Prawili o ucieczce i korytarzu, który się zawalił. Oczekiwali cię przez jakiś czas, a potem, jak już powiedziałem, Spłukany i Waligóra powędrowali na północ, sądząc, iż uczyniłbyś to samo, posłyszawszy to, co ci mam na końcu przekazać. Wilcza Jagoda razem z kretem zwanym Chwastem udała się na północ, do Whern. Doszły nas także słuchy, iż Siabod padło, a grikowie wreszcie są całkowitymi zwycięzcami i władcami kreciości. — Żadnych wieści od Olchy i Piaskownicy? - spytał Tryfan. — Żadnych. — A co z tymi kretami, które przeżyły obsunięcie się korytarza po stronie Duncton? Tundra potrząsnął ze smutkiem głową. Tryfan na jakiś czas zamilkł, po czym powstał i jeszcze raz zagadnął o Spłukanego. - A tak obiecał, iż zostawi wiadomość w Bukowym Wzgórzu. Tam dowiesz się, gdzie można go znaleźć. Ten system leży w sercu Ciemnego Szczytu i jest zbyt mały, by grikowie zaprzątali sobie nim głowę. Żyją w nim zacne krety. Spłukany przypuszczał, iż zanim tam dotrzesz, będą już wiedzieć, co się z nim dzieje. Takie mniej więcej wieści przekazał im Tundra. Wyjawił im również, iż sam zdecydował się dzielnie pokutować, przyjąć oficjalnie wiarę w Słowo i żyć wśród grików, póki nie nastaną lepsze dni i w tym systemie znów nie przydadzą się jego pazury. — Sądzę, iż ważne będą nie pazury, a ufność i wiara w Kamień - szepnął Tryfan. — Cóż, niewykluczone - odpowiedział Tundra. - Ale grikowie zdobyli swe ziemie nie czym innym jak pazurami i przez nie je utracą. Trójka kreciąt Ostrowa, przysłuchująca się w nabożnym milczeniu owej rozmowie starszych, rzuciła Tundrze pełne podziwu spojrzenie. Tryfan chyba to zauważył, a może respekt dla brutalnej siły, który ogarnął wszystkich pozbawionych kontaktu z Kamieniem, obojętne czy był to Las Duncton, Rollright, Uffington czy nawet Wole, wzbudził w nim po prostu wstręt i oburzenie. W każdym razie przybrał stanowczą i srogą minę, po czym przemówił. A choć jego głos był delikatny i cichy, żaden z kretów nie miał wątpliwości, że skryba głęboko wierzy w to, co mówi. — Pazur nie doprowadzi nas do Kamienia. Kret Kamienia też sobie nie utoruje drogi pazurami. Widziałem zbyt wiele przemocy, zbyt wiele sam doświadczyłem, przypadkowo czy świadomie, by o cokolwiek walczyć dalej siłą. Do Kamienia poprowadzą nas trakty rozumne i spokojne, gdyż to one właśnie wiodą ku Światłu i Ciszy. Wszelako, Tundro, pokonuje się je trudniej niż te zdobywane pazurem czy szponem. By po nich stąpać, trzeba także mieć więcej odwagi... — Więcej? - przerwał mu Tundra, wystawiwszy pazury. Światło prześlizgnęło się po pokrywających jego muskularne boki bliznach, które zdobył w licznych bitwach. — Tak, więcej - odpowiedział Tryfan. - Łatwiej ugodzić kogoś pazurem, niż przeszyć myślą, myślą cięższą do przyjęcia niż zadany pazurem cios. Łatwiej zmusić dorosłego kreta do krzyku, niż uciszyć kwilące krecie. Trudniej przyznać się do winy, niż stwierdzić, iż ma się rację. Droga do Kamienia wiedzie przez myśl, przez wsłuchanie się w czyjeś żale, przez zmiany zachodzące w naturze każdego kreta. Takimi oto drogami przybędzie Kret Kamienia, a one są najtrudniejsze i najbardziej mozolne. — A co się stanie ze Spłukanym, Olchą, Piaskownicą i kretami takimi jak ja? - zapytał Tundra, nagle Wpadając w złość. - Przecież używaliśmy swych pazurów dla Kamienia. Czy to źle? Powiesz nam teraz, iż postąpiliśmy niegodnie? — Nie wiem, co powinny uczynić takie krety - odrzekł Tryfan. - Nie jestem także pewien, czy sam będę w stanie powstrzymać się od wyciągnięcia pazurów, gdy będę torturowany ja czy też ci, których kocham. Wiem, że gdybyś teraz zaatakował stojącego tu Wrzeciana, Psiego Rumianka czy któregokolwiek z innych kretów, broniłbym ich, nawet poświęcając życie. Tyle wiem. — Obdarzono nas pazurami, abyśmy mogli walczyć - ciągnął Tundra. — Nie. Dano nam je, byśmy mogli kopać. To my uznaliśmy, iż nadają się także do walki. To my uwierzyliśmy, iż za cios pazura należy odpłacać ciosem pazura. Ale gdy przemierzałem bezkresy południowej kreciości, widziałem jedynie śmierć i żałość. Widziałem krety, które tęsknie wyglądają pokoju, krety niewinne niczym stojący tu Ostrów, a mimo to ukrywające się ze strachu przed czyimiś pazurami. Czyż dżdżownic nie wystarcza dla wszystkich? Czyż brakuje ziemi na korytarze? Sądzę, iż Kret Kamienia wskaże nam inną drogę. — Ale czy on nadejdzie już wkrótce? - zapytała Lorren. — Chyba tak. Myślę, że im więcej kretów go wypatruje, tym pewniej nadejdzie. Sądzę, że przyczyni się do tego Boswell... a także my wszyscy. — Mam nadzieję, że, kiedy już tu się zjawi, zażąda od nas, byśmy ruszyli na grików - powiedział Tundra. - Przecież niejeden już kret ma na to ochotę, a w krytycznej chwili z pewnością znajdzie się wielu wyznawców Kamienia, gotowych poświęcić życie. — Zażąda, abyśmy wsłuchiwali się w Kamień. Nie będzie chciał, żebyśmy ruszali na wyznawców Słowa. — A co będzie, jeśli to grikowie nas zaatakują, tak jak to mają w zwyczaju? Zawsze tak robią, ilekroć zauważą, że gdzieś się zbieramy. — Kret Kamienia każe nam wsłuchiwać się w Kamień tym mocniej - odparł Tryfan. — Panie, jeżeli tylko tyle będzie miał do powiedzenia, nie znajdzie żadnych zwolenników... Z tobą też zapewne zgodzą się tylko nieliczni. — To znaczy, że muszę się nauczyć przemawiać z większą miłością, a zapewniam cię, Tundro, że jest to znacznie trudniejsze niż doskonalenie walki pazurem. Sądzę jednak, że teraz jesteśmy zmęczeni. Musimy coś przekąsić i przespać się. Jutro pójdziemy do Szepczących Gronostai, podziękujemy Kamieniowi za to, że dane nam było się spotkać i poprosimy Go, abyśmy w czasie naszej wędrówki do Whern równie łatwo napotkali Spłukanego i Waligórę, nawet jeśli przyjdzie nam powiedzieć im coś, czego może wcale nie życzą sobie usłyszeć. Tryfan i jego towarzysze otrzymali strawę, po czym zaprowadzono ich do miejsca, w którym mogli odpocząć. Tymczasem Lorren i Ostrów czuwali, by nic im się nie stało, a ich krecięta spoglądały na nich z respektem. Patrzyły na wielkiego kreta i jego dwóch przyjaciół, którzy wraz z nim zawitali w ich korytarze i mówili o rzeczach, o których kreciątka miały pamiętać przez całe swoje życie. Któryż kret wie, jakimi drogami wędruje wola Kamienia i gdzie można poczuć Jego łaskę? Być może tkwi ona w tych tęsknych istotach oczekujących na pokój i jasność? Tundra tej samej nocy wyszedł ze swoich nor i to samo uczyniła Lorren. Wieści, które przekazali szeptem, dotarły do okolicznych wyznawców, aż do samego Rollright. Wielki kret spał. Kret, który znał Kamień i obdarzał Jego błogosławieństwem swoich bliźnich, skrybokret, którego prawdziwe imię niebezpiecznie było wymawiać, bo czyż nie obrócił się przeciw swoim i nie uwierzył Słowu? Czyż pojmany przez grików, nie zdradził swych przyjaciół? Wszystko to kłamstwa, kłamstwa kretów Słowa. Następnego dnia o świcie Ostrów bezszelestnie powiódł Tryfana, Psiego Rumianka i Wrzeciana z powrotem do Szepczących Gronostai, gdzie oczekiwała ich już gromadka milczących kretów. Rozpoczęli spotkanie, ale kolejne krety przychodziły nadal. Przychodzili starzy i młodzi, krety pełne obaw o własne życie, krety, które o nich słyszały i pragnęły ich ujrzeć na własne oczy. W ten sposób na owo zgromadzenie przybył cały tłum milczących kretów. Tryfan, odmawiając modlitwę, wszedł pomiędzy nie i błogosławił je tak, jak nauczył go niegdyś Boswell. Zgromadzone krety wciąż go pytały, czy Kret Kamienia nadchodzi. — Tak, nadchodzi - odpowiadał niektórym. - Bądźcie cierpliwi i wierzcie, a Cisza Kamienia dotrze do was i usłyszycie ją. — Jeśli taka będzie wola Kamienia - szeptał do innych - to się o tym dowiecie i Kret Kamienia was pobłogosławi. Zaufajcie Kamieniowi. Potem przemówił do wszystkich zebranych. Powiedział im to samo, co wcześniej Tundrze. Mówił, iż czas pazurów to już przeszłość, że nadchodzi czas rozwagi i spokoju, pod którym ugnie się armia Słowa. Po tym spotkaniu Tryfan odszedł na pomoc, prowadzony przez Psiego Rumianka z Koźlandii, który obiecał mu niegdyś, że go tam doprowadzi. Krety zaś, które pozostały przy Szepczących Gronostajach, krety skromne, odważne i pełne wiary, milczały i tylko nieliczne mówiły, na przykład: „Jego dotyk ma uzdrawiającą moc. Już nie boli mnie tam, gdzie mnie dotknął. Kamień nam zesłał tego Tryfana. On mnie uzdrowił!” I tak oto dzięki tym i wielu innym kretom, które spotykał i dotykał Tryfan w czasie swej długiej wędrówki na północ, Kamień obwieszczał nadejście Kreta Kamienia i szerzył wieść o cudzie, o którym prawił im Tryfan z Duncton, o cudzie, który miał się stać już niebawem. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY SERCE KRETA, który idzie na północ, szybko zaczyna umierać. I choć trakt, którym podąża, czasem zbacza na wschód albo na zachód, gdzie ciepłe promienie pieszczą raz po raz jego pyszczek, to i tak ostatecznie musi pozostawić za sobą słońce. Przed nim sunie jedynie jego cień, a podróżnik co rusz zatrzymuje się i przystaje na wielu ostrych wzniesieniach, które wyrastają przed jego łapami, jakby chciały go przestrzec, powiedzieć mu, że mądry kret już dawno by zawrócił. Jednakże aż do Ciemnego Szczytu jest za czym węszyć, na co popatrzeć i co przekąsić, dość więc, by uwierzyć, że warto iść dalej. I choć kretowi nie podoba się to, co ma przed sobą, to ziemia jest jakoś dziwnie zasobna i dobra, gdy zaś nie świeci słońce, to przynajmniej płynące tam rzeki i strumienie szemrzą mu do ucha o pięknym życiu, jakie się wokół roztacza. Niebawem wszakże jawi się Ciemny Szczyt, owe pnące się wzwyż, pozbawione dżdżownic wrzosowiska, które przerażają krety od wieków. Nierzadko więc rezygnują one z dalszej wędrówki, jako że nie ma tam ani łatwych dróg, ani żadnych przyjaznych kretów, gotowych służyć za życzliwych przewodników. Życzliwych? Skorych do pomocy? Doświadczony podróżnik nie wymawia nazwy „Ciemny Szczyt” i tego typu określeń jednym tchem! Szare niebo ciemnieje tam od kołujących w górze, smutnych gawronich skrzydeł, królują tam wygnane z południowej kreciości płowe sowy, a ryczące sowy i dwunogi rozsiewają swe trwające wyziewy i jazgot. W otoczeniu wyżynnych wrzosowisk, które porastają trudne do przebycia, kwaśne torfy, kret niechybnie podąża ku śmierci, i to śmierci z głodu. Chyba że dobrze zna drogę, jest śmiały i zuchwały. Ale nawet wtedy zwalnia, wystawia się na żer wypatrujących go strasznych, skośnych oczu stworzeń, których pyski szepczą okrutne słowa i kłamią. Wszelako udający się na północ nieustraszony kret może osiągnąć Szczyt i spróbować odnaleźć trakt biegnący przez doliny, w których rozciągają się wielkie, nieprzyjazne tereny dwunogów, gdzie po mniejszych gościńcach szaleją ryczące sowy oświetlające nocą okolicę swym trupim światłem. Owe trakty są wąskie i niebezpieczne, czyhają tam lisy, górą włóczą się dwunogi, a jeśli kret nie padnie ofiarą ryczącej sowy, zabijają go przybrzeżne szczury. Powietrze jest chłodne, słońce z rzadka przyświeca, a deszcze są zim-niejsze i rzęsistsze niż gdzie indziej. Napływają z zachodu, otulając dolinę swoim mglisto-mokrym woalem. To deszcze, w których strugach toną dżdżownice i pędraki. Wędrujący tu kret narażony jest na dziwne i straszliwe widoki. Napotyka wałęsające się obrzydliwe czarne ślimaki, umierające ćmy, pełzające po powierzchni wyblakłe robaki. To wszystko jest jednym wielkim ostrzeżeniem: mówi mu, by zawrócił, zaniechał dalszej wędrówki, gdy tymczasem poprzez gęste, śmierdzące powietrze przemyka mroźny wiatr, który wprawia kreta w zakłopotanie, myli go, czyniąc zeń łatwiejszą ofiarę. Jakiż umęczony kret, kret ze smutnym sercem jest w stanie podążyć dalej? Chyba tylko taki, którego serce jest przepełnione wielką wiarą lub wielkim mrokiem, taki, który pragnie skryć się przed słońcem, który chce umknąć w Ponury Dźwięk. Tutaj krety nie muszą nawet zapisywać Ponurego Dźwięku, by go usłyszeć, powykrzywiane bowiem przez okrutny los skały piaskowca, ciemnożółte zlepieńce i śliskie łupki, same wytwarzają Ponury Dźwięk i ślą go w dal. Brzmi on tak, iż kret może pomyśleć, że staje przeciw niemu sama ziemia. Co zresztą może jest i prawdą. Nic dziwnego więc, że od wieków na północ udawały się jedynie skry-bokrety ze skazanego na zagładę Uffington, wykazując się wielką odwagą i poszukując wiedzy, która mogłaby wzbogacić Zwoje Systemów. Ale to wielkie dziedzictwo okazało się niestety nieprzydatne, albowiem skrybo-krety kolekcjonowały jedynie suche fakty z historii systemów, nie wsłuchując się do końca w pragnienia i tęsknoty biednych, krecich serc. Aż wreszcie skrybowie przestali przybywać i dla kretów z południa owe twierdze za Ciemnym Szczytem stały się jeszcze większą tajemnicą. Krążyły o nich jedynie straszliwe opowiadania, legendy i mity, gdyż niezbadane miejsca zawsze toną w cieniu i mroku. Nieco później z tego nieznanego miejsca na północy przyszła zaraza, niczym borsuczy fetor, śmiertelna, powolna i nieunikniona, pełznąca naprzód, nie dająca się powstrzymać. A wraz z nią nadeszli grikowie: nieznani, pozbawieni oblicza, przerażający. Prawili o Słowie, zastraszali krety, a potem je zabijali. Ale to wszystko znamy, bo dane nam było to przeżyć. Dzięki temu nasze serca drżały z trwogi, pytając: dlaczego? Dlaczego, gdy świeci słońce, a wśród świeżych wiosennych traw igra wiatr, nas spowił taki mrok? Dlaczego? Jednakże teraz wy, krety, które modliły się za Brackena i Rebekę, a później za Tryfana, powędrujcie z nim na północ, korytarzami, przez które przemyka, zaopiekujcie się nim, wspierając go swą miłością, pobłogosławcie jego i jego towarzyszy: Psiego Rumianka, kreta odwagi, i Wrzeciana, kreta pełnego dziwactw, kreta mądrego, drżącego o tych, których kocha. A zarazem kreta, który był świadkiem powierzenia Tryfanowi misji, tego, który ofiarował się mu jako pomocnik i towarzysz, a przede wszystkim jako przyjaciel. Pójdźcie z nimi za Ciemny Szczyt, lękajcie się o życie, gdy już dotrzecie na krańce Whern, a kiedy was opuści odwaga i zbraknie jej wam, aby iść dalej, poczekajcie tam na nich i gotujcie się na ich powrót, ponieważ, aby mogli wypełnić swoją misję, będą niewątpliwie potrzebowali życzliwej pomocy i waszych modlitw. GDY TRYFAN przystanął i spojrzał w noc, ku przerażającym wyżynom, na których zaczyna się wieczny mrok, przypomniał sobie wiele z tej podróży z Rollright na północ, w trakcie której nieomal nieświadomie napełnił serca wielu kretów nadzieją i wiarą, że wkrótce, że już niedługo, nadejdzie tak niecierpliwie wyczekiwany Kret Kamienia. Wiele jest dziś takich systemów, które twierdzą, że Tryfan odwiedził je wtedy. Wielu prawi o uzdrowieniach, jakich dokonał, wielu błogosławił, i mówią dziś: „Tryfan tu był!” Widzieli oni zalęknionego kreta, kreta, który ujrzał zagubienie tych, których dane mu było spotkać. Ujrzeli kreta skromnego, objawiającego swą mądrość z wolna, mówiącego jedynie o rozwadze i pokoju, proszącego napotkanych wyznawców, by dali spokój pazurom, by nie ruszali do ataku, by zostawili grików w spokoju. Ujrzeli kreta, którego los rozłączył z ukochaną, jedyną, jaką miał, zobaczyli kreta, który rozumiał popełniane przez nich błędy, sam bowiem popełniał takowe i cierpiał z ich powodu. Usłyszeli kreta mówiącego o systemie, który kochał, o utraconym domu, odebranym mu przez zarazę i grików, takich samych jak wszędzie. Usłyszeli kreta prawiącego o Boswellu, Białym Krecie, który, jak sądził Tryfan, znajdował się wówczas w Whern i czekał, aż wyznawcy zamanifestują swą wiarę. Usłyszeli kreta, który znał modlitwy i obrzędy z przeszłości, który szeptał je u stóp ich Kamieni, w miejscach, gdzie spotykali się potajemnie, czy też po prostu w ich norach, otwarcie i bezpośrednio, tak jakby dzielił swe modły z samym Kamieniem. Poznali kreta wyświęconego w Uffington, ostatniego przedstawiciela tej sztuki, skrybokreta, który nauczał pisma wszystkich, którzy chcieli je poznać, wcale nie ukrywając tej tajemnej wiedzy. Kiedy Tryfan ich odwiedzał, wyznawcy gromadzili się wokół, on zaś przemawiał do nich cicho i łagodnie, tak iż każde z nich czuło, że zwraca się jedynie do niego. Wszakże gdy pytali go, co powinni czynić, odpowiadał, iż jest zbyt maluczki, by im radzić, i że nadejdzie inny, godniejszy niż on... Kret Kamienia, który powie im wszystko. Ilekroć Tryfan przemawiał, kleryk Wrzecian przysiadał w pobliżu. Zaiste mądry był z niego kret! Psi Rumianek zaś, na którego wyniszczonym skalposkórem ciele i łysym pyszczku malowały się nieskrywana miłość i szacunek dla skrybokreta, którego prowadził na północ, krążył nie opodal. — Czemu grikowie nas nie trafią? - Dość często dziwił się Wrzecian. Faktycznie, choć podczas misji Tryfana na północ wiele kretów przybywało na tajne zebrania wiernych, wyznawcy Słowa z nieznanych przyczyn dawali im spokój. — Przecież muszą o nas wiedzieć - ciągnął Wrzecian. - Dotychczas działali nadzwyczaj sprawnie, nie mogę wprost uwierzyć, że nic nie wiedzą o naszej podróży. — Uczuciowy Wrzecianie, skromny sługa przyznaje ci rację - wtrącił Psi Rumianek. - Może to jakiś spisek! Nie wierzę, że grikowie nagle stali się dobrzy! Może chcą, abyśmy my i obecny tu Tryfan jednak na tę północ poszli? — Jestem wręcz pewien - oświadczył Tryfan. - Ale skoro nam ani wiernym nic się nie dzieje, możemy spokojnie wędrować dalej. Pamiętajcie: nawet jeśli grikowie ustawicznie muszą knuć, Kamień nigdy czegoś takiego nie robi! Gdybym miał wyobrazić sobie walkę, wiedziałbym dobrze, po której wolałbym być stronie. Tak więc posuwali się dalej, a wieści o ich nadejściu, jak to zwykle dzieje się z pogłoskami, wyprzedzały ich znacznie. Wierni zaś przybywali do miejsc, w których się zatrzymywali, wysłuchiwali słów Tryfana, a przepowiednie o Krecie Kamienia byfy dla nich ukojeniem. — Ale skąd to wiesz? - pytał z troską Wrzecian. - Przypuśćmy, że nie przyjdzie. Będziemy wyglądać raczej głupio. Może tego właśnie pragnie Wilcza Jagoda? Później zaś, jeśli faktycznie się pojawi, ona może kazać go zgładzić, aby pokazać, że Kamień jest słaby i bezradny... a wtedy wyznawcy sami rozpoczną walkę. — Być może Wilcza Jagoda ma nadzieję, iż właśnie tak się stanie. To samo pewnie mówi grikom, tłumacząc im, by zostawili nas w spokoju. Obawiam się jednak, iż nie mogę ci powiedzieć, skąd wiem o Jego nadejściu, ponieważ sam właściwie tego nie wiem. Jednakowoż czuję, iż tajemnicę owego nadejścia kryje w sobie Whern i dlatego musimy tam dojść. — Hmmm - westchnął z zadumą Wrzecian. — Cały kłopot w tym, Wrzecianie, że ty chciałbyś, aby to było gdzieś zapisane. Wtedy być może byś w to uwierzył. — Właściwie to jest to zapisane. Mówią o tym proroctwa Dunbara. Chociaż są one tak ogólne i zagmatwane, że trudno by rzec, iż uprawniają cię do wałęsania się po okolicy i opowiadania kretom... — Prawie już się nie włóczę, Wrzecianie! Jestem straszliwie zmęczony. — Nie ty jeden - odpowiedział poirytowany kleryk. Zanim podążymy za Tryfanem do samego Whern, należałoby jeszcze wspomnieć o pewnym wydarzeniu... Miało to miejsce, gdy weszli na Ciemny Szczyt i poczuli, iż wszędzie się coś czai, coś ich osacza, coś upatruje ofiary. Psi Rumianek, we właściwy sobie sposób znalazł najlepszą jego zdaniem drogę. Biegła ona niezupełnie na północ, najpierw bowiem zbaczała na wschód, łapiąc poranne słońce. Wiodła przez ziemie poorane głębokimi, wijącymi się rzekami i jałowe, w większości kwaśne i tylko z rzadka bogate i dobre gleby. Rozciągały się tam ukwiecone łąki, na których świeciło słońce i rozbrzmiewały ptasie śpiewy. Psi Rumianek z zadowoleniem stwierdził, że w wyższych partiach owych ziem, zwanych Bukowym Wzgórzem, mieszka kilku wyznawców Kamienia. Imię Spłukanego utkwiło im w pamięci, bo zostawił on u nich wiadomość dla Tryfana. Gdy tylko się tam znaleźli, skrybie zrobiło się lżej na sercu, rosły tam bowiem piękne, świeże kwiaty, zewsząd dochodziły odgłosy przyrody, a niżej szemrały strumienie i rzeki. Trzeciego dnia, zanim jeszcze natknęli się na jakiegoś kreta, Tryfan postanowił powłóczyć się trochę samotnie. — Ale... - zaczął niepewnie Wrzecian. — Ukochany Panie - przerwał mu Psi Rumianek. - Wolelibyśmy, abyś się od nas nie oddalał. Tryfan jednak tylko roześmiał się i powiedział: - W tym miejscu jest coś dobrego, coś, co wypełnia moje serce, coś... - W tym momencie obaj jego towarzysze ze zdziwieniem zauważyli, iż Tryfan ma w oczach łzy, łzy radości, jakie pojawiają się w oczach wrażliwego kreta, który na nowo odczuwa piękno i chęć życia. Tego dnia Tryfan udał się na daleką wędrówkę. I po raz pierwszy od czasów dzieciństwa ujrzał, że otacza go dobra ziemia w całej swej krasie, usłyszał odgłosy, jakie wydaje, poczuł jej strukturę i zapach, uświadomił sobie jej chwałę. Był lipiec, czas, kiedy zapomina się już o trudach i smutkach związanych z rodzeniem i wychowaniem młodych, jeszcze zaś nie myśli o mrocznej, ciężkiej zimie, miesiąc, w którym ziemia dobrze trzyma wilgoć, a nagrzana darń ugina się lekko, pieszcząc krecie łapy, w którym dojrzałe serca przepełnia szczęście i radość. Lipiec, miesiąc, w którym niebo nad głową pokrywa się to błękitem, to bielą, a w dole kreciość nabiera sił, napawa się zapachem wiciokrzewu i słodką wonią jarzębiny, w którym zając, wymachując łapkami, staje słupka, by sprawdzić, co dzieje się wokół. Lipiec, miesiąc, w którym kwitną najpiękniejsze w kreciości kwiaty, brzegi potoków porastają czyśćce i żywokosty, a na pogorzeliskach dojrzewa wierzbówka, gdzie indziej zaś, jak choćby tam, gdzie wędrował Tryfan, ściele się kurze ziele, swą żółcią rozjaśniając krecią drogę, a wonny tymianek użycza schronienia, w którym kret może odpocząć. Po drugiej zaś stronie doliny, nie tak znów odległej, by kret nie mógł tam dojść, czy choćby dosłyszeć, co się tam dzieje, zielony dzięcioł to podejmuje, to znów przerywa swój stukot, podczas gdy tuż obok brzęczą owady. Takiego właśnie lipcowego dnia Tryfan włóczył się po okolicy. A był to taki dzień, w którym kret zazwyczaj chce być sam, o ile nie ma akurat przy sobie ukochanej istoty. Jeżeli jej nie ma lub gdy jest ona daleko, kiedyś, gdy ją znowu spotka, kret, pamiętając ów dzień, nie omieszka jej zapytać, co wówczas robiła, gdyż będzie chciał się upewnić, że oboje wówczas o sobie myśleli. Tak więc Tryfan, włócząc się owego dnia po okolicy, wspominał Marunę i wiedział, iż pewnego dnia, z łaski Kamienia, zobaczy ją znowu i zapyta, co robiła w ów dzień i czy go pamięta, a ona mu odpowie, że pamięta, świeciło bowiem słońce, zła przeszłość tonęła w mroku, a on myślał o niej. Przeto w samotności przemierzając wiodące ku Bukowemu Wzgórzu doliny, natrafił na miejsce, które miał na zawsze pokochać. Leżało na tyle wysoko, by poczuł, iż niedaleko jest niebo, i na tyle nisko, by widział rozciągające się w dole doliny. Na tyle wysoko, by ujrzeć wyłaniające się tuż obok, przydające wzgórzom majestatu nagie skały, i na tyle nisko, by wśród nich, blisko i daleko usłyszeć szum strumieni ożywiających powietrze dźwiękiem szepczącej wody. Było na tyle ciepło, by kret tak bardzo niepewny przyszłości jak Tryfan poczuł, iż błąkając się w taki dzień, może się prawie wszędzie zatrzymać, przycupnąć i patrzyć, jak obok przepływa obfitość lata. Wreszcie gdy Tryfan w końcu przystanął, przyświecające mu w grzbiet słońce ogrzało złożony na łapach pyszczek. Nie robił nic, a tylko rozkoszował się przyjemną wonią i roztaczającymi się dokoła widokami. — Cśś! On śpi. — Na pewno? — — Yhm. Jest duży. — I stary. Nie. Ma tylko trochę zmarszczek. - I pełno blizn. Ale nie wygląda na kogoś, kogo trzeba się bać. Jesteś pewien, że to właśnie on? Cśś! Mów ciszej. To musi być on. Młode! Tryfan obrócił się z wolna, nie chcąc ich spłoszyć. — Cześć! - powiedział. Wytrzeszczyły oczy. Samiec i samica. — Czy jesteś tym kretem, który przyszedł tu, by nas nauczać? — Kretem z południa? — Możliwe - odrzekł Tryfan. - Kto wam o mnie powiedział? — Każdy kret wie, że nadchodzisz. Oczekiwano cię od dawna. Po co tu przybyłeś? — Szkoda, że nie wiecie - odpowiedział Tryfan. — Czasem nie po to, by nas nauczać? — Nauczać? Czego? Młode krety niepewnie spojrzały po sobie. — Nie wiem - nieśmiało szepnęło jedno. — Prawić nam o Kamieniu - mruknęło drugie. — A macie tu na Bukowym Wzgórzu Kamień? - zapytał skryba. — Pewnie że mamy. Najlepszy w całej kreciości. Nie wiedziałeś? — Oczywiście, że wiedziałem - przyznał Tryfan. - Pokażecie mi go? — Chodź - powiedziało jedno z nich i poszli, wiodąc go, jak to młodzi, poprzez swoje ulubione miejsca, przez kryjówki, które chciały mu pokazać, tak jakby był ich starym, długo nie widzianym przyjacielem. - To tutaj! - oświadczyły jakiś czas później.- Oto nasz Kamień. Tryfan spojrzał na skałę, a potem na krajobraz rozciągający się poza pastwiskiem, na którym stał Kamień z Bukowego Wzgórza. - No i co? Najlepszy! Nieprawdaż? Tryfan podszedł ku niemu i dotknął go łapą. Kamień stał dumnie i złocił się w słońcu. Był ciepły i nieco szorstki w dotyku. Tryfanowi wydało się, iż właśnie z tego głazu promieniuje cała moc kreciości. — Dzisiaj jest najlepszy - przytaknął. — Tylko dzisiaj, nie zawsze? — Skoro dotykaliście innych Kamieni i wznosiliście przy nich swe modły, to musicie to sami osądzić. — Tak naprawdę to wcale nie uważasz, że jest najlepszy. - Samiczka złośliwe wyszczerzyła zęby. - Powiem wam, co myślę - tajemniczo odrzekł Tryfan. - Znam pewien Kamień, który spodobałby się wam chyba tak samo. Drugie z młodych znacząco kiwnęło głową. — Kamień z Duncton, prawda? Wszystkie krety twierdzą, iż jest nadzwyczajny, ale przecież tam nie można się udać? — A niby dlaczego? — Bo jest za daleko, a poza tym niebezpiecznie - odpowiedziała kreciczka. — No i tam są grikowie - dorzucił samiec. — Ale ja przecież jakoś tutaj dotarłem. — Ty jesteś dorosły. — Wy również pewnego dnia dorośniecie, chociaż nie uważam, aby miało to większe znaczenie. - Uważałbyś, gdybyś był nami. Tryfan roześmiał się. — Czy chciałbyś obejrzeć nasze korytarze? - zagadnęło go jedno z nich. — Oczywiście. Szkoda jednak wchodzić pod ziemię, kiedy słońce tak wspaniale przygrzewa. Chyba zbyt długo przebywałem w cieniu, a dzisiaj znalazłem wreszcie sposób, aby się z niego wydostać. — Możemy poczekać, aż słońce zajdzie - zaproponowała kreciczka. Tryfan skinął głową i rzucił zachęcająco: — Tymczasem może mi się przedstawicie. — Jestem Jeżyn - powiedział samiec. — A ja Bukwica - dodała samiczka. — Co nam opowiesz? - zapytał Jeżyn, sadowiąc się obok w nadziei na coś przyjemnego. — Kim ty właściwie jesteś? - zagadnęła zniecierpliwiona Bukwica. — No cóż... Mógłbym wam opowiedzieć o różnych dziwach, ale chyba powinienem zacząć od samego początku - postanowił Tryfan. — Możesz zaczynać. To doskonałe miejsce - ponaglił go Jeżyn, sadowiąc się jeszcze wygodniej. I Tryfan właśnie tak zrobił - opowiedział owym dwom młodym o rzeczach, o których, jak sądził, dawno już zapomniał, o czynach, które miały miejsce dawno, dawno temu. A im dłużej prawił, tym więcej kreto w przyłączało się do nich, kretów młodych i starych, kretów poszukujących prawdy, które podobnie jak jeszcze do niedawna on sam zgubiły dobrą drogę, kretów pragnących usłyszeć słowa nadziei. Wszakże to, co mówił, odnosiło się przede wszystkim do Jeżyna i Bu-kwicy, oni byli bowiem młodzi i wciąż jeszcze mieli wiele do zrobienia. Pomyślał więc, że jeśli teraz sądzą, iż niemożliwe jest dotarcie do Lasu Duncton, to mogą nigdy nigdzie nie dojść i w ten sposób uczynić w życiu o wiele mniej, niż są w stanie. Tryfan przemawiał do nich aż do chwili, gdy słońce jęło zachodzić za Bukowym Wzgórzem, a trawy nagle oziębły i jedynie wznoszący się wśród nich Kamień zachował w sobie ciepło tego wspaniałego dnia i ślad piękna, jakie niósł on w sobie. Wrzecian i Psi Rumianek również znajdowali się pośród kretów, które owego dnia słuchały Tryfana. Niektóre z nich twierdziły później, iż wygłaszał wtedy nauki, lecz większość temu zaprzeczała. W ich pamięci ów dzień jawił się jako czas, w którym najżarliwszy ze wszystkich wyznawca Kamienia otworzył przed nimi swe serce, opowiedział im nieszczęsną historię swego życia, a wyznając, czego oczekuje, pragnie i czego się boi, dał świadectwo swemu posłannictwu. Przy końcu swojej przemowy Tryfan ściszył głos i wówczas zebrane w owym miejscu krety dosłyszały w nim obawę i lęk przed przyszłością. Wówczas wszystkie podeszły bliżej i otoczyły go ciasnym kręgiem, wyczuły bowiem, iż potrzebuje teraz duchowego wsparcia, które może mu dać ich wiara. Wreszcie pod koniec zaintonował modlitwę, prosząc Kamień, by nadszedł już Kret Kamienia i pokazał, że każdy, kto zgubił drogę, może ponownie na nią wkroczyć, kimkolwiek by był, jakkolwiek poniżony by się czuł, dokądkolwiek zawiodłyby go jego grzechy. Potem Tryfan pobłogosławił krety z Bukowego Wzgórza i wszyscy rozeszli się w spokoju do swych nor, aby położyć się spać. Nadszedł ranek, a wraz z nim szara mżawka, dalsza wędrówka i wieści od Spłukanego. - Grassington - szepnął jakiś kret. - Tam go znajdziesz. Tam też będzie Waligóra. W cieniu samego Whern. Niechaj Kret Kamienia zawsze będzie z tobą, krecie. Pamiętaj! Ty i twoi bliscy zawsze znajdziecie tu schronienie. Nieznajomy popatrzył mu prosto w oczy, a jego głos brzmiał wesoło i życzliwie. Był to opasły, ale silny kret. Miał w sobie coś, co sprawiło, że Tryfan spytał, jak się zwie, a Wrzecian zapisał jego imię. - Wołają mnie Pasibrzuch. Jeżyn i Bukwica to moje młode. Zarówno one, jak i ja, i wszystkie tutejsze krety, jesteśmy wrogami grików, a więc twoimi przyjaciółmi na wieki. Pamiętaj o nas w swoich modłach, Tryfanie z Duncton, gdyż my zawsze będziemy się za ciebie modlić. Potem, gdy ich przyjaźń została już przypieczętowana poczęstunkiem, Tryfan obrócił się do Psiego Rumianka i rzekł, że czas ruszyć już w drogę. - Wielmożni panowie! Psi Rumianek powiedzie was i siebie prosto do ukrytych leży Spłukanego. Usłyszycie śmiech dobrego Waligóry. Tak więc idźcie za mną, a ich znajdziecie! I tak właśnie się stało! Bezpiecznie minęli Ciemny Szczyt, a krety z Łaskawszej Alki potwierdziły to, co oznajmił im Pasibrzuch. Zastanawiało ich tylko, dlaczego grikowie nadal ich nie atakują. Tak minął sierpień, a nim dotarli do Grassington, ostatniego systemu przed samym straszliwym Whern, nadszedł wrzesień. SPŁUKANY bardzo się postarzał, Waligóra także. Ujrzawszy ich znowu po tak długiej przerwie, Tryfan stwierdził, iż zarówno on sam, jak i wszyscy jego przyjaciele także musieli się postarzeć. Cóż to było za powitanie, ileż mieli sobie do powiedzenia! Strasznie ich kusiło, by na trochę zatrzymać się w czystych korytarzach Spłukanego (czy nawet w niechlujnych leżach Waligóry), poleniuchowac i pogawędzić nieco! No i w końcu tej pokusie ulegli. Jednakże znaleźli też czas na wędrówkę. Przemierzyli parę kretomil, by zobaczyć nory, które zajmowała w dzieciństwie Wierzba i oddać cześć pamięci tej starej krecicy. Nigdy nie zapomnieli okrutnej śmierci, jaka ją spotkała. Spłukany przypomniał sobie gniew, jaki nim wtedy miotał, a Tryfan zauważył, że teraz targają nimi o wiele silniejsze uczucia: udręka i żal. Gniew bowiem to namiętność, której ulega młody kret, udrękę i żal natomiast mogą znieść tylko starcy. Opuścili dawne leża Wierzby, spojrzeli na północ, tam gdzie ziemia wznosi się ku Whern, i poczuli, iż gniew w tej chwili nie wystarczy. — Kiedy wyruszamy? - zapytał Spłukany. Nie stracił nic z dawnej odwagi, lecz teraz jego głos drżał. Widać było, iż nie chce po raz kolejny opuszczać swego domu. To samo dotyczyło Waligóry, jakkolwiek on także ofiarował swą pomoc i gdyby było trzeba, niechybnie ruszyłby razem z nimi, by stanąć naprzeciw pazurów Wilczej Jagody. — Pójdziemy dalej tylko we trójkę - odpowiedział Tryfan. - Psi Rumianek przyprowadził tutaj Wrzeciana i mnie. Mówiliście, iż wiedzieliście, że przybywamy... — Jużci, od tygodni o niczym innym się tu nie mówiło. Każdy kret wie, iż zmierzacie do Whern. Nawet gwardzistom przykazano zostawić was w spokoju - wyjaśnił Waligóra. - Mówią, iż Wilcza Jagoda, a może i sam Run, chce się z wami rozmówić. Żaden kret jednak nie wie, co z tego może wyniknąć. Chociaż, wszyscy się zmieniają. Kto to widział, by krety Kamienia mogły swobodnie podążać do Whern?! — Zmieniają się czy nie, nie podoba mi się to - odpowiedział Wrzecian. — Mnie także - przytaknął Spłukany. - Kret, który pastwił się nad krecicą tak starą jak Wierzba, nigdy się nie zmieni, nie zapominajcie o tym! — Nie zapomnimy - zapewnił go Tryfan. Wrzecian jednak w milczeniu potrząsnął głową i nerwowo zacisnął łapy. Wyglądało na to, iż trapi go coś jeszcze, coś, czego nie był w stanie wyrazić słowami. Tymczasem gdy Wrzecian i inni rozmawiali, Spłukany odciągnął Try-fana na stronę i rzekł: — Ale po co ty się tam udajesz? Czy tylko po to, żeby porozmawiać z kretem, który wydawał okrutne rozkazy, wykonywane potem przez Wilczą Jagodę? Zaiste, kret, którego uczyła rzemiosła czyściciela na Stoku Koźlandii, powinien mieć więcej rozumu! — Chcę odnaleźć Boswella - odpowiedział twardo Tryfan. - On tam jest, czeka i od dawna nas wypatruje. Od bardzo dawna wiem, Spłukany, dlaczego musimy się tam udać. Nie pojmuję tylko, skąd wiem, że ani Wrzecianowi, ani Psiemu Rumiankowi nic się nie stanie, ale tak właśnie czuję. Więc nie martw się o nich... — A ty, co będzie z tobą? - cicho spytał Spłukany, leciutko go dotykając. — Nie wiem - westchnął Tryfan, potrząsając głową. - Teraz i tak nie ma to większego znaczenia. Sądzę, że przez te wszystkie minione kretolata Boswell przygotowywał się do tego, co ma się stać. Nie wiem jedynie, co to będzie. Myślę jednak, iż wie to Kamień i mam nadzieję, że kiedyś i my się dowiemy. — Trzęsiesz się, krecie! Pozwól mi pójść z tobą. Przyda ci się dodatkowych parę łap. Nie jestem jeszcze tak stary, bym nie mógł ci się na coś przydać. — Nie, Spłukany. Nie tym razem - oświadczył Tryfan. - Dzisiaj nie potrzebuję pazurów. Mam najlepszych obrońców, jakich można sobie wymarzyć. To Psi Rumianek i Wrzecian. Będą wiedzieli, co robić. — No... gdybym jednak jakoś mógł ci pomóc... — Módl się za nas - poprosił Tryfan. - Będę. Na swój własny sposób, codziennie, póki nie będę wiedział, że nic ci nie grozi. Póki nie wrócisz i nie powiesz, iż plunąłeś samemu Runowi w oczy! Przecież tak właśnie zrobisz, prawda? Tryfan roześmiał się; był zmęczony. Przez chwilę o czymś dumał, potem zaś rzekł: - Wrócimy tą samą drogą. Być może podczas odwrotu będziemy potrzebować pomocy. Bądź gotów, Spłukany. Ćwicz swe pazury, ale pamiętaj: nie mamy nimi zabijać, lecz rządzić. Wyglądaj nas, a jeśli nie powrócimy tu osobiście, zamiast nas dotrą do ciebie wieści. Spłukany skinął głową. Po jakimś czasie Tryfan dodał: — Po drodze odwiedziliśmy pewne miejsce. Znasz je. To Bukowe Wzgórze. — Juźci! No i co? — Zapamiętaj sobie, Spłukany, iż przez jeden dzień mego życia byłem tam szczęśliwy. Żyją tam krety wielkiej nadziei i wiary. To one dodały mi odwagi, dzięki nim ruszyłem dalej. Zapamiętaj to sobie! — Zapamiętam - obiecał Spłukany. Był bardzo wzruszony i zakłopotany. - Nie zapomnę! Potem Spłukany i Waligóra wraz z trzema przyjaciółmi odbyli ostatnią część drogi na północ. Szli przez wrzosowiska rozciągające się u stóp Whern, za którymi z prawa i lewa zaczynały piąć się w górę jego ciemne ściany, zostawiwszy za sobą rwącą się ku słońcu i życiu rzekę, która spływała ze zbocza masywu. Wreszcie wysoko w górze, po lewej, ujrzeli piętrzące się ciemne skały, Spłukany zaś i Waligóra niechętnie przyznali, że tu muszą się rozstać. - Co to za miejsce? - zapytał Tryfan. Wrzecian niepewnie rozglądnął się dookoła, a Psi Rumianek zmrużył oczy i przyglądał się rzucanym przez skały cieniom. — To Kilnsey - odrzekł Spłukany. - Tu już rodzą się młode grików. A przed nami, za rzeką Wharfe wznosi się Whern. — Nie jest aż tak ponury i szkaradny, jak myślałem - mruknął Wrzecian. — Jużci! Posiada swoje własne piękno - przytaknął mu Waligóra, spoglądając, podobnie jak wszyscy, w górę, na oświetlone wieczornym światłem ściany masywu i przecinające je, emanujące bladym blaskiem wapienne urwiska. — W jednym świetle wydaje się całkiem ładne, w innym znów mordercze - przestrzegł ich Spłukany. Za owymi jasnymi, skalistymi występami rozciągały się srogie, pnące się w mroczną dal wrzosowiska. Tymczasem krety podziwiały ów wspaniały widok, a powietrze wokół nich stało się zimne. Gdy zapadł zmierzch, Kilnsey staje się czarny jak noc. — Czego tu szukasz, krecie? - spytał jakiś głos i nagle spomiędzy piargów i traw wyłonił się jakiś grik. - Odpowiadaj, i to szybko; bo inaczej zginiesz! — Panie o zadartym pysku, idziemy... — Jego pytam, nie ciebie - przerwał mu grik. - W jego głosie pobrzmiewała drwina. Robił wrażenie silnego i nader pewnego siebie. Najwidoczniej w pobliżu czaili się inni. I nagle owe otaczające ich żleby wydały się najgorszym miejscem, w które Kret Kamienia mógł zawędrować. — Przybywamy do Whern w pokoju - odezwał się Tryfan. — Jesteś Tryfan? Skryba skinął głową, a grik podszedł bliżej, przystawił mu swój ryjek do pyszczka i wpatrywał się weń z dziką satysfakcją. - Sakramencko długo to trwało, zanim tu przyszedłeś. Czekaliśmy na ciebie, choć ani ja, ani moi przyjaciele nie lubimy czekać. Ani trochę się nam to nie podoba, ty szumowino... ty... wyznawco Kamienia! - Splunął w nich przeżutymi dżdżownicami, a zewsząd wyłoniły się ciemne ryjki. Ujrzeli wlepione w siebie wrogie ślepia, jakby tylko czekające na to, co odpowie Tryfan. Ten wszakże nic nie odrzekł, a zamiast tego krótko pożegnał Waligórę i Spłukanego, po czym spoglądał za nimi, dopóki nie oddalili się na bezpieczną odległość. Gdy już zniknęli mu z oczu, jeszcze raz spojrzał w ich stronę, zrobiło mu się bowiem smutno i poczuł, iż mrok spowija mu serce. Wreszcie wrócił z powrotem do grików. — Dokąd nas zabieracie? - spytał Wrzecian. — Zamknij się, ruszaj i nie zadawaj pytań. Dowiesz się, jeśli wystarczy ci sił, by wspiąć się w górę. Tak więc poszli za owym grikiem, inni zaś otoczyli ich, raz po raz pokrzykując: „Ruszaj się, szumowino! Ruszaj!” i jednocześnie dźgając ich pazurami, by szybciej posuwali się naprzód. Z dołu dwaj byli czyściciele przyglądali im się z troską, zanim nie zniknęli w długich cieniach Whern. — Nie podoba mi się to, Spłukany - rzekł wzdrygnąwszy się Waligóra. — To odważne krety, ale mogą potrzebować pomocy - zgodził się jego towarzysz. - Tyle że pazury na nic się nie zdadzą. Nie tutaj. Jednak na wszelki wypadek zatrzymamy się w pobliżu, póki nie wrócą. Teraz potrzebne im będzie coś zupełnie innego. — Cóż takiego, kompanie? — Nie wiem, Waligóro - westchnął Spłukany, spoglądając na północ, tam gdzie poszli Wrzecian, Psi Rumianek i Tryf an. - Kamień jeden wie! Waligóra wyszczerzył zęby w uśmiechu, lecz mimo to na jego pooranym zmarszczkami, szczerym pyszczku pojawił się smutek. — Powinniśmy spróbować coś zrobić. Cokolwiek... - powiedział. — Możemy się modlić - ostro uciął mu Spłukany. — Daj spokój! Przecież w swym nieszczęsnym życiu nie modliłeś się ani razu! — No cóż... teraz mam zamiar to zrobić - warknął ze złością Spłukany i by nie zdradzić doprowadzającego go prawie do łez wzruszenia, odwrócił się od przyjaciela i popędził z powrotem drogą, którą tu przybyli. Waligóra niechętnie powlókł się za nim. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY WHERN od tak dawna jawił się w świadomości Tryfana, Psiego Rumianka i Wrzeciana jako coś srogiego i strasznego, że byłoby dziwne, gdyby wyruszając z gwardzistami grików ku jego północno-zachodniej ścianie, nie poczuli, iż ogarnia ich przemożny lęk. Gdy opuścili Kilnsey, by traktem dwunogów przejść przez rzekę Whar-fe, światła poczęły z wolna blednąc, wysysając barwy z pobliskich drzew i skał, jeszcze bardziej przydając czerni bezkresnej, spowijającej Whern ciemności. Nad nimi, w narastającym mroku, wisiały pnące się w górę wapienne terasy, które także biegły ku północy. W dole wyznaczały one bieg Wharfe, górą umykały ku wysokim graniom samego Whern, gdzie nie można było już ich dojrzeć. Owe terasy, na które zaczęli się wspinać, o zmierzchu zdawały się prawie świecić. Pełno w nich było wszelakich dziur i szczelin, w których płochliwy kret oczyma wyobraźni dostrzegał przeróżne nikczemne i podłe stwory. Minęli rozległe pastwisko i posuwali się ku porośniętym starymi, karłowatymi drzewami piargom, gdzie nocowały gawrony i wiodły swój żywot sowy oraz nietoperze, których kret woli się wystrzegać. Tu i tam przeciągał się staruszek-borsuk, a w dole, na pastwiskach, pojękiwały krowy. Ich pękate sylwetki wynurzały się z zalegającego dolinę cienkiego woalu mgły niczym śmieci rozsypane aż po samą rzekę. Przewodzący im grik narzucił szybkie tempo i zdawał się niezadowolony z tego, iż nikt się nie skarży. Lecz im, wędrowcom, którzy przybywali z tak daleka, którzy przemierzali doliny, wspinali się na wzgórza i przeszli przez Ciemny Szczyt, a teraz mieli zamiar zmierzyć się z samym Whern, tempo to nie sprawiało żadnego kłopotu. Psi Rumianek jak zwykle rozglądał się i węszył dookoła. Grikowie, na ogół milczący, co rusz go besztali, przykazując, by nie zbaczał z drogi. Tryfan łatwo przystosował się do tej spiesznej wędrówki. Czuł się sprawniejszy niż kiedykolwiek dotąd, więc z energią i wdziękiem parł do przodu. Nawet Wrzecian, którego chód był zwykle niedbały i niezgrabny, bez trudu dotrzymywał im kroku. Tak więc jedynie grikowie ciężko ziajali i co chwilę przystawali, by złapać oddech, z czego Tryfan wywnioskował, iż nieczęsto przemierzają tę drogę. W końcu dotarli do pierwszej terasy. W górze, nad nimi, sterczały blade, pionowe, postrzępione i poryte szczelinami ściany. Kryły w sobie wiele dróg, a kret rzeczywiście miał się tu gdzie ukryć. Tryfanowi wydawało się, iż stoją na skraju olbrzymiego, tajemniczego systemu, którego lękają się nawet gwardziści, którzy to bojaźliwie zerkali dokoła, to znów nerwowo w górę, na wapienne skały. — Gdzie się przeprawiamy? - zapytał wreszcie któryś. — Na Północnych Równinach - odpowiedział przywódca. Pierwszy grik władczo skinął głową. Zaległa cisza i po krótkiej przerwie ruszyli dalej. Minęli tryskające tuż spod rozpadliny źródełko, z którego woda pomykała raźno ku sunącej daleko w dole rzece. Powyżej ziemia była niezwykle sucha. Szum przepływającej wody rozlegał się tylko u stóp zbocza. Po jakimś czasie szmer tamtego źródełka umilkł także, krzewy i skar-łowaciałe drzewa przerzedziły się i zniknęły, a oni znaleźli się na odsłoniętej hali. Brzeg urwiska zdawał się rozpadać na strzępy; jak okiem sięgnąć piętrzyły się skalne zasłony i wznosiły wapienne piargi. W świetle ostatnich promieni zachodu rzucały złowrogi blask. Gdzieś daleko, w dolinie, ujrzeli ślepia ryczącej sowy. Przyglądali się jej, póki nie znikła, nie wiadomo gdzie, czy pomiędzy drzewami, czy też w ścielącej się mgle. Bliźniacze oczyska zamigotały, a potem zapadł mrok. W pobliżu głośno zahukała płowa sowa. Usłyszeli, jak drapie pazurami o wyschniętą gałąź. Gdzieś w górze posypały się suche skały i z grzmiącym echem, które dudniło, jakby nigdy miało nie umilknąć, poleciały w dół. Wówczas ukryli się w jakiejś rozpadlinie. Tam też znaleźli pożywienie. Gdziekolwiek spojrzeli, widzieli wyłaniających się z cienia, przyczajonych grików, wlepiających w nich swe beznamiętne ślepia. Najdziwniejsze jednak było to, że ziemia zdała się rozbrzmiewać tajemniczym dźwiękiem, tak odległym, że z początku go w ogóle nie dosłyszeli. Jednakże gdy zapadła noc, a grikowie ucięli sobie drzemkę, dźwięk ów stał się bardziej wyraźny. Dochodził z królującego nad nimi wapiennego urwiska. Trudno go było określić czy opisać. Przypominał głuchy ryk wydawany przez różne rzeczy: spadające wody, skały, ale może tylko było to echo. Nadszedł ranek i ziemia pokryła się rosą. W którąkolwiek stronę się ruszyli, wplątywali pazury w pajęcze sieci. Z pyszczka ściekały im krople wody, ale już niebawem wyszło słońce, rosa wyparowała, a niebo pobłę-kitniało. Jako iż wędrowali po stromiźnie skierowanej na zachód, promienie słońca nie oświetlały jej skalnych wyłomów, a powietrze dookoła było zimne. Jednakże po drugiej stronie doliny, w wapiennych szczelinach, biźniaczo podobnych do tych, po których się pięli, igrały gorące promyki, a zalegająca dolinę biała mgła z wolna się przerzedzała. Ponieważ „przeprawa”, o którą wcześniej pytał grik, okazała się dalszą wspinaczką, wkrótce sami znaleźli się z powrotem w słońcu. Podziwiali teraz z wysoka drogę, którą przebyli, i zadziwiający widok, jaki rozciągał się w dole: porosłe trawą wapienie, skalne rozpadliny, głębokie szczeliny, o których ostre krawędzie myszkujący kret ranił sobie łapy, a uderzając pyszczkiem o wznoszące się przed nim stromo zbocze, przysparzał sobie siniaków. Odnosiło się wrażenie, że w tym krajobrazie wszędzie czyha śmierć gotowa w każdej chwili dopaść znienacka nieostrożnego wędrowca. W pewnym miejscu natrafili na kilka króliczych czaszek, w innym na poszarpane skrzydło gawrona. Jeszcze dalej zobaczyli gnijące ścierwo owcy, a wreszcie natknęli się na umierającego jeża. Miał blady ryjek i roztrzaskane boki. Jedynie Psi Rumianek wyglądał na zadowolonego. Wciąż myszkował, rozglądał się dookoła, obwąchiwał skały i ich kuszące rozstępy niknące w ciemności, czasami zawracał i sprawdzał, skąd przyszli. - Ciekawy Panie - udało mu się tego ranka szepnąć do Tryfana - mnie uniżonego sługę, to wielce podnieca. Oczekuję czegoś cudownego. Moje łapy aż drżą. Psi Rumianek pragnie zauważyć, że nie należy się lękać Whern, a jedynie zamieszkujących je kretów! — Zamknij się i idź dalej, mały gnojku - skarcił go jeden z grików, dając mu szturchańca. Niewątpliwie od początku byli niemili, a w każdym razie niebywale małomówni, jednakże w miarę jak cała grupa wspinała się wyżej, stawali się coraz drażliwsi i, jak się zdawało Tryfanowi, coraz bardziej zalęknieni. — Kto jest łącznikiem? - spytał jeden z gwardzistów, gdy dotarli do torfowej terasy zakończonej następnym wapiennym urwiskiem. — Tokarz z Arncliffe - odpowiedział przywódca. — A niech to łajno - rzucił któryś. - Tylko jego mi tu jeszcze trzeba. — Ty głupi szczylu... — Może i głupi ze mnie szczyl, ale akurat teraz wcale go tu nie potrzebuję. Zaczaję się, gdy... — Czaj się, gdzie chcesz, krecie. Słowo i tak zawsze cię znajdzie. Czaj się, jak chcesz, czaj się, jak ci się podoba. Słowo i tak obwieści prawdę! Głos był zimny, a jego właściciel najwyraźniej zadowolony z siebie. Z początku trudno było powiedzieć, skąd dochodzi. Z tyłu? Z przodu? Wszyscy zamarli bez ruchu. - Jestem tutaj, głupki! Był przed nimi. Krecia głowa zdawała się wyglądać z samego urwiska. Miał siwe futro, orle oblicze, chłodne, szare oczy i niewyparzony pysk. Natychmiast zniknął, rozległy się szybkie uderzenia pazurów o skały i kret pojawił się ponownie obok nich. — Tokarz - powiedział do Tryfana. — Tryfan z Duncton. — Zostawcie nas - rozkazał przybyły grikom. — Ależ ich jest trzech, panie, i... Tokarz krzywo się uśmiechnął, nie kryjąc swego lekceważenia i wzgardy. — To krety z południa. Przebyły długą drogę i wątpię, żeby chciały uciec czy skrzywdzić takiego pokornego kreta jak ja. Więc zostawcie nas i... - Odczekał chwilę, na tyle długą, by grikowie pomyśleli, iż zapomniał już o tym, co jeden z nich wcześniej powiedział, i dopiero wtedy wrzasnął: - Ty! — Ja, panie?! — Tak, ty. Chodź tu. Kret, który wspomniał, że nie jest zachwycony spotkaniem z Tokarzem, podszedł bliżej i zadrżał, choć nie był ułomkiem. Tryfan zauważył, iż Tokarzowi drgają mięśnie. Było w nim coś wyjątkowo podłego. Posiadał pewną władzę, którą się wyraźnie afiszował, co przydawało jego postaci jeszcze więcej nikczemności. — A więc, jak to ująłeś, wcale mnie tu nie potrzebujesz... — Nie... — My wiemy dlaczego, nieprawdaż? Za tymi słowami kryły się całe lata, nie, całe wieki osądzania i karania innych, owo „my” zawierało zaś w sobie przyprawiającą o mdłości pychę wielmoży, który pastwi się nad słabszym. Pomimo swego sporego wzrostu zapytany grik zdawał się maluczki i zastraszony. — Tak - przyznał, pochyliwszy pyszczek. — Dźgnąć cię czy nam to wyjawisz? - spytał Tokarz. — Dźgnąć - mruknął grik. — Jak sobie życzysz - oświadczył Tokarz. Całej trójce rzucił przelotne spojrzenie, jakby chciał się upewnić, czy patrzą, po czym z zadziwiającym wdziękiem silnie ugodził grika pazurem w ramię. A zrobił to tak szybko, iż nim zadał cios, wydawało się, że już jest po wszystkim. Mimo to grik odskoczył do tyłu z krzykiem, z rany zaś trysnęła krew. — Niech pokój Słowa będzie z tobą, krecie. A teraz idźcie - odprawił ich Tokarz, a następnie poprowadził Tryfana i jego dwóch przyjaciół na szczyt wapiennego urwiska, z którego się wyłonił. Z pazura, którym wykonał wyrok, kapała krew. Zostawiała na białej skale czerwone ślady. Tryfana przeszedł dreszcz, poczuł bowiem, że nim on i Wrzecian ponownie ujrzą jasny, dobry dzień, mogą minąć całe wieki. KORYTARZE, w których się znaleźli, a także komnaty, do których ich wprowadzono, były, i nadal są, jednymi z najniezwyklejszych w całej kreciości. Choć bez wątpienia zobaczyli jedynie niewielką część Whern, to i tak była ona na tyle duża, by pojęli, że żyjące tam krety śmiało mogą sądzić, iż stanowią szczególne i wybrane plemię. Korytarze bowiem były wielkie niczym tunele dwunogów w Wolu, wszelako nie tak brudne ani tak systematycznie zbudowane. Były wysokie i solidne, pięły się gdzieś w dal, wejścia zaś tworzyły faliste łuki tak piękne, że leśny kret, przyzwyczajony do ziemi, kamieni i korzeni drzew, aż przystawał z zachwytu. Ich uderzające rozmiary i kształty uwypuklało pochłaniane przez ściany i odbijające się od nich światło. Sklepienie dziurawiły niezliczone świetliki, hociaż nie bardzo było wiadomo, skąd się one wzięły, gdyż żaden kret byłby w stanie wspiąć się tak wysoko czy przekopać przez tak twardą skałę. Powietrze było czyste, dźwięk wiatru przyjazny, światło wspaniałe i zdawało się, że to same wapienne, poskręcane nad nimi skały przeniknęły sens i wielkość przewyższającego je nieba. Tak, ale... - zaczął Wrzecian, zastanawiając się, któż zbudował owe tunele, skoro nie uczynił tego kret. Dociekliwy Wrzecianie - przerwał mu z uroczym uśmiechem Psi Rumianek - widzisz siłę większą od pazurów nieszczęsnych kretów. Spoglądasz na siłę płynącej wody. - Ależ tu nie ma wody! - odrzekł Wrzecian. Wydawało się, iż ma rację, posadzka bowiem była sucha i pokryta kurzem. Jednak Psi Rumianek wskazał na zalegający wzdłuż tunelu żwirowaty i piaszczysty osad oraz głębokie, wymyte podkopy pod ścianami. — Wielmożni Panowie! Wasz uniżony sługa przypuszcza, iż podążamy korytem podziemnej rzeki - wyjaśnił Psi Rumianek. W jego głosie pojawił się lęk. Zrozumieli, iż okresowo musi ona przepływać tędy nadal, ponieważ w niektórych szczelinach wciąż zalegała ciemna woda. — Słuchaj, zdziwiony krecie! Słuchaj, idący chwiejnym krokiem Wrzecianie! Ciesz się, uczony kleryku! To dźwięk płynu, który tworzy rzeki żłobiące korytarze, którymi podążamy! To odgłos wody! Słuchaj, jak kapie, patrz na jej dzieło, znoś wilgoć. Pokłoń się jej potędze! Nie mylił się, ów dźwięk rozlegał się wszędzie. Dochodził z góry i z dołu. Odbity echem plusk, krople spadające w otchłań czarnej jak noc pieczary, szmer wody mknącej przez kamienne rozpadliny gdzieś w oddali. Ale gdzie? Jak daleko od miejsca, w którym byli? Minęli naroże i ujrzeli to, co wcześniej słyszeli. Na ów widok Psi Rumianek aż zatańczył z podniecenia. Hucząca jak grzmot struga białej wody tryskała ze skalnej rozpadliny i niknęła w sadzawce wzburzonej bieli, pokrytej miejscami wstrętną, żółtą pianą. Woda przecinała im drogę, mieli iść pod nią. — Mokry Wrzecianie! Opryskany Wrzecianie! Uniżony sługa udowodnił, że ma rację, nieprawdaż?! - zawołał Psi Rumianek, przekrzykując łoskot. — Zaiste! Nie pochylił się - odrzekł Wrzecian. — Jego Uniżoność na ogół się nie myli - powiedział bardziej do siebie niż do swoich towarzyszy Tryfan. Bezpiecznie minęli spadający łukiem wodospad, obeszli naroże i dźwięk przycichł. Dochodził teraz jakby z odległej doliny, tuż zaś obok usłyszeli wyraźny, przypominający płacz młodych, odgłos sączącej się wody. Spływała z pokrytego kamiennymi soplami sklepienia do jeziorka tak cicho, że nie patrząc na kręgi rozchodzące się po powierzchni owego jeziorka, można by pomyśleć, iż jej tam wcale nie ma i podziemny wodospad był tylko złudzeniem. Tam gdzie dochodziło światło, wilgotną ziemię porastały paprocie. W ich liściach uwijały się małe pajączki, blade niczym wieczorne niebo. - Całkiem dobrze! - zwrócił się do Psiego Rumianka Tokarz. Jego głos odbijał się od zwisających z góry stalaktytów ostrym staccato. Grik zdawał się prześlizgiwać pomiędzy stalagmitami, wyrastającymi teraz tu i ówdzie z ziemi. Niektóre z nich, cieńsze, drżały, kiedy je mijali, i wtedy w komnacie rozlegało się dźwięczne dzwonienie znaczące ich drogę. Niebawem weszli w szczelinę wypełnioną kamieniami i błotem, którym upaprali sobie łapy i brzuchy. Zaraz potem, podążając za Tokarzem, poczęli szybko piąć się w górę, aż do monumentalnych drzwi, które prowadziły do krótkiego korytarza kończącego się na brzegu głębokiego jeziora. Za nim rozciągała się wielka, jasna komnata. Ujrzeli w niej kilka kretów. Tkwiły bez ruchu niczym martwe przedmioty pomiędzy stalagmitami. — To nowicjusze. Muszą osiągnąć taki spokój ducha, aby nie zauważać przechodzących tędy kretów - wyjaśnił Tokarz. - To początek Whern sideem, przed sobą zaś macie oczyszczającą sadzawkę, którą muszą przepłynąć wszyscy nowicjusze. Jest zimna, zimna jak śmierć. O ile mi wiadomo, jesteście pierwszymi kretami, które przechodzą tędy, nie będąc wyznawcami Słowa. Przybywacie na rozkaz Głosiciela Słowa! — Płyńcie powoli, dopóki nie poczujecie śmiertelnego, lodowatego chłodu i pamiętajcie, że prądy wsysają tu łapy i brzuch kreta i jeśli tylko zdołają, wciągają go w głąb. To się już nieraz zdarzało. Takie krety giną w Wielkich Toniach i nie są zbawione przez Słowo. Więc płyńcie pewnie, ale nie za szybko, bo nie zostaniecie oczyszczeni. Każdy kret musi sam wyczuć, jak to długo trwa. Po tej krótkiej przerwie Tokarz wślizgnął się do jeziora i zaczął powoli płynąć na drugą stronę. Zmarszczki na wodzie, które znaczyły jego drogę, przesuwały się w lewo, co świadczyło o tym, iż rzeczywiście jest tam prąd. I choć nie było widać wyjścia z jeziora, woda załamywała się i zdawała się niknąć tam, gdzie prąd zderzał się ze ścianą. Tam też była czarna jak noc. Psi Rumianek bez namysłu i ociągania pokonał jezioro jako pierwszy. Wdrapał się na przeciwległy brzeg i rzucił pozostałym wymuszony, ociekający wodą uśmiech, który miał wyrażać, jak bardzo jest mu zimno i nieswojo. Wrzecian, wszedłszy do wody, jęknął i dotarł na drugi brzeg, drżąc straszliwie z zimna. Tryfan ruszył wolniej, rozglądając się na prawo i lewo, pozwalając lodowatej wodzie przepływać poprzez sierść i zmywać z niej cały brud i kurz niedawnej podróży. Wyszedł spokojnie i otrząsnął się do sucha, woda wciąż jednak błyszczała na jego ciele. Był w uderzający sposób odmienny od Tokarza. Obydwaj byli zgrabni i pełni wdzięku, lecz Tryfan miał w sobie ciepło i był pełen dobrego humoru, tamten zaś wydawał się zimny i ascetyczny. Bez zmrużenia oka patrzył na wszystko z nie ukrywaną podłością. Z pewnością to nie był kret, który się beztrosko uśmiecha. Chociaż patrząc na nowicjuszy, odnosiło się wrażenie, że żaden z tutejszych kretów tego nie robi. Psi Rumianek podszedł do Tokarza i ukazując szpaler swoich żółtych zębów, obdarzył go uśmiechem, jak wierzył, najszczerszym ze wszystkich. - Wszechimponujący i wielce uczony Panie - powiedział. - Moja wystraszona osoba chciałaby się dowiedzieć, co to takiego te Wielkie Tonie. Tokarz rzucił Psiemu Rumiankowi obojętne spojrzenie, popatrzył na jezioro i w końcu wydusił z siebie odpowiedź: — To zgubne miejsce, krecie. Tam wysyła się krety, które nie są wyznawcami Słowa. Jest lodowate i mokre. Kret tonie w nim na zawsze. Przepada w nie kończących się ciemnościach, cierpi za swe pomyłki i błędy. — Przerażający Panie, chcesz powiedzieć, iż to jezioro, któreśmy przepłynęli, jest jednym z wielu ściągających do Wielkich Toni? — Spływają tam wszelkie wody. Staczają się w dół, w wieczną ciemność, tam gdzie Słowo nie jest nigdzie zapisane i gdzie go nie słychać, tam gdzie grzeszne krety po wsze czasy cierpią straszliwe męki. — Zwinny Tokarzu, uniżonego sługę zwanego Psim Rumiankiem groza owego miejsca napawa lękiem i trwogą. — To dobrze, krecie. Strach i poważanie to zaprawdę godne uczucia. Teraz... I podczas gdy medytujący sideem nadal nie zwracali na nich najmniejszej uwagi, Tokarz, jak się zdawało, bardzo zadowolony z ich postępowania, poprowadził ich tam, gdzie docierało słońce, a potem ponownie wyprowadził na powierzchnię. Widząc, że znowu otacza ich wolna przestrzeń, poczuli wielką ulgę. Przygrzewało ciepłe słonko, daleko zaś w dolinie wiła się, tym razem nie spowita w całun mgły, rzeka Wharfe. Znacznie poniżej miejsca, w którym stali, widniał Kilnsey Crag. Nadal był potężny, ale teraz, gdy jego wschódnią ścianę oświetlało słońce, wydawał się nieco bardziej życzliwy. Po przeciwnej stronie doliny jasne promienie igrały na wapiennych rysach. Z tego uprzywilejowanego miejsca okolica nie wyglądała już tak groźnie. Jednak gdy odwrócili głowy i spojrzeli tam, gdzie mieli się wspiąć, ponownie ujrzeli nad sobą przytłaczający, olbrzymi masyw Whern. Żaden przyświecający w kreciości jasny, ciepły promyk nie byłby w stanie ogrzać chłodu, który wówczas poczuli w swych sercach. Tokarz skierował się na północny wschód, tam gdzie teren nieubłaganie wznosił się w górę, ku nieprzyjaznym wrzosowiskom i rzekł: — Teraz poprowadzę was do Głosiciela Słowa. Porozmawia z wami. — Chwileczkę, krecie - przerwał mu Tryfan, stając twardo na łapach. - Czy to znaczy, że korytarze Wilczej Jagody znajdują się jeszcze wyżej? — Mówiąc o Głosicielu Słowa nie używamy imion własnych - pogardliwie wyjaśnił Tokarz. - Mało kto może dostąpić tej łaski. Ale wracając do twego pytania... Tak, jej korytarze rzeczywiście biegną dużo wyżej. Tam gdzie mieści się Wysokie Sideem. Macie szczęście, że pozwolono wam je zobaczyć. Niektórzy sideem nie zostali tam zaproszeni nawet przed wyruszeniem w swą pracę misyjną. Inne krety wpuszcza się tam jedynie po to, by dopełniły obrzędów i tylko nieliczni podczas swej pracy mogą tam wchodzić, gdy zajdzie potrzeba. - Tokarz uśmiechnął się. Był wyraźnie z siebie zadowolony, co nadało jego pyszczkowi jeszcze podlejszy wyraz niż zwykle. — Przezacny Panie, krecie wielki i mądry, czy mogę zadać ci jedno trywialne pytanie? - zagadnął Psi Rumianek. Trudno powiedzieć, czy chciał sobie z niego zadrwić, choć pewnie tak było, bo jego zawsze roześmiane oczy tchnęły chłodem i rozwagą, więc zarówno Tryfan, jak i Wrzecian dostrzegli, iż doskonale wie, co go otacza, gdzie leżą owe tunele i jaki jest rodzaj powierzchni. Tokarz jednak chyba nie wyczuł ironii Psiego Rumianka, nie zauważył, że mały kret nieustannie przypatruje się wszystkiemu dokoła, a jego słowa pojmował wprost, upatrując w nich pochwały własnej wielkości. Pochylił pyszczek na znak wyniosłej podzięki, dając jednocześnie do zrozumienia, że skłonny jest odpowiedzieć na owo pytanie. — Cudowne Whern jest niebywale rozległe. Ciekaw jestem, czy jakikolwiek kret zna wszystkie jego korytarze i drogi? — Nie. Żaden kret nie jest tak mądry - odrzekł Tokarz i dodał: - Ani na tyle głupi, by próbować je zgłębić. Wierzymy, iż jedynie sam Scyrpiusz posiadał tak przestrzenny i wszechstronny umysł, by ogarnąć i spamiętać, jak wygląda wybrany przez niego system. Nawet taki teren jak tamten... - Wskazał pazurem na coś, co z miejsca, w którym stali, wyglądało na niewielkie skalne urwisko -...nie mógłby być spenetrowany przez jednego kreta, a co dopiero cały system. W istocie między innymi i tę wiedzę muszą posiąść nowicjusze: poznać część tego terenu, który wam wskazałem. - Według mnie to niezbyt wiele - wtrącił się Wrzecian. - To tylko jakaś skała. Tokarz protekcjonalnie się uśmiechnął, Psi Rumianek zaś, jakby chcąc go poprzeć, oświadczył: — Głupi Wrzecianie, uparty krecie, jestem pewny, iż obecny tutaj miły Tokarz odpowiedziałby ci, że ta, jak to ująłeś, „jakaś skała” to coś więcej, niż ci się wydaje. Czy Psi Rumianek się myli czy ma rację, osądź sam, Panie! — O tak, krecie! Ani trochę się nie mylisz - przytaknął Tokarz i zapomniawszy przynajmniej na chwilę o swym zadaniu - miał ich przecież zaprowadzić przed oblicze Wilczej Jagody - powiódł ich, jak tego oczekiwał Psi Rumianek, parę kretojardów naprzód, do owej niewielkiej skalnej ściany, znalazł ścieżkę, która prowadziła w górę pęknięciem w skale, takim, do jakich zaczynali się już przyzwyczajać, po czym zapowiedział im, aby się nie oddalali, o ile cenią swoje życie i ruszył na szczyt wzniesienia. Przeszli zaledwie parę kretojardów i nagle zrozumieli, iż spoglądają na świat, którego nie byłby w stanie sobie wyobrazić żaden kret. Przed nimi rozciągała się wapienna równina poorana wieloma głębokimi rozpadlinami, przypominającymi pęknięcia w lodzie. Gdzieś głęboko, na ich dnie, w mroku tonęły porastające je krzewy i paprocie. Tu i ówdzie na owej kamiennej równinie widać było drzewa, których pnie jakby zapadały się w wapienną skałę. Teren ten ciągnął się jak okiem sięgnąć, tak daleko, iż wznoszące się za nim pagórki przesłaniała mgiełka wywołana przez upał, włóczące się po nich owce wydawały się zaś maleńkie jak mrówki. — Jak brzmi nazwa tego miejsca? - zapytał Wrzecian.« — Oficjalnie nazywają je Przyskalną Ziemią - wyjaśnił Tokarz - ale sideem zwą je Clint i nie przepadają za nim. Dla nowicjuszy to miejsce próby. — Próby? - zagadnął go z ciekawością Tryfan. — Pokażę wam. - Tokarz sprowadził ich z powrotem do stóp skalnego urwiska i powiódł wzdłuż jego krawędzi, obok kilku przepastnych i ciemnych wejść, ku jednemu, które wydawało się być używane częściej niż inne. Tam obrócił się ku nim i rzekł: — - Teraz idźcie tuż za mną i nie odchodźcie na boki. Weszli do środka. Nad nimi wznosiły się ściany rozpadliny, przed nimi zaś, pomiędzy paprociami, różowymi kwiatkami i czerwieniejącymi łodygami ziół biegła ścieżka. Z dołu zarys majaczącej nad głowami szczeliny niczym nie przypominał kroju dna, jakby górą, w owym świecie ponad ich głowami, wędrował jakiś kret i to w zupełnie innym kierunku, niż wiodła ścieżka, którą szli oni. Po jakimś czasie owa ścieżka rozdwoiła się, po czym rozgałęziała się raz po raz, tak że w końcu zupełnie się zagubili i stracili orientację w terenie. - Gdybym was tu zostawił - oświadczył Tokarz - to wątpię, czy któregoś z was w ogóle bym jeszcze kiedyś zobaczył. - Popatrzyli na otaczające ich zewsząd skalne ściany, na wznoszące się nad nimi języki paproci, których liście odbijały przyćmione światło. Każda ścieżka zdawała się inna, a gdy się obrócili, odnieśli wrażenie, że niebo odwraca się razem z nimi, tak więc trudno było wskazać drogę, którą przybyli. Na domiar złego, choć w górze wciąż widać było niebo, tutaj, na dole, przez cały czas mieli uczucie, iż ściany zaraz się zawalą. Tryfan nie wątpił, że Tokarz ma rację i instynktownie zerknął na Psiego Rumianka, który nie należał do kretów dających się łatwo wyprowadzić w pole. Ten zaś rozglądał się dookoła, przysłoniwszy łapą oczy i mruczał: - Panie! O Panie! Zabierz nas stąd! Ten zupełnie bezwartościowy kret jest w tym miejscu zagubiony i przerażony. Proszę cię, dobry Panie, pomóż mu stąd uciec! Tokarz uśmiechnął się szeroko do pozostałej dwójki, zlekceważył wylewne żale Psiego Rumianka i rzekł: — Dla nowicjuszy Clint stanowi końcowy sprawdzian wiedzy i wiary. Każdy sideem musi przez nie przejść, ale żeby to uczynić, musi rozpoznać drogę, a może ją rozpoznać jedynie wtedy, gdy pozna kolejność: lewa łapa, lewa i prawa, prawa, prawa i lewa, i lewa, i lewa, prawa, prawa i tak dalej. - Wypowiadał owe słowa wskazujące kierunki tajemniczym monotonnym, śpiewnym głosem. - Jednakże gdy nowicjusz popełni błąd, to cóż... jest zgubiony. Każdego roku ginie tu parę kretów. — Jestem w stanie zrozumieć, iż jest to sprawdzian pewnego rodzaju umiejętności, ale dlaczego miałby to być także sprawdzian wiary? Tokarz wzruszył ramionami. - Nowicjusz musi mieć niezachwianą nadzieję, że podąża we właściwym kierunku i nawet w chwilach zwątpienia - a jest ich po drodze wiele - musi być ufny. Obawiam się, że niektórych celowo się zwodzi, ale Głosiciel Słowa ma do tego prawo. Niektóre krety zbyt dobrze zaczynają, się orientować w terenie i muszą dostać nauczkę. Sądzisz, iż są specjalnie wprowadzane w błąd i skazywane na śmierć? - Sądzę - zimno odpowiedział Tokarz - że Słowo powinno karać zbłąkane krety. Tryfan i Wrzecian z przerażeniem rozglądali się dookoła, Psi Rumianek zaś oparł się o ścianę i zawodząc coś pod nosem, ponownie poprosił, by go stąd zabrano. - Wspominałeś jedynie o samcach. Są tu jakieś samiczki? Oczywiście, jest parę weteranek. Przecież jednym z najbliższych Głosicielowi Słowa kretów jest samiczka. Podróżowała po waszych terenach. Zwie się Śliskość. Ona bez trudu wędruje po Clint! Zawsze wiedziałem, że zajdzie tak daleko. - Na pyszczku Tokarza pojawił się blady uśmiech. Po raz pierwszy ujrzeli sieć zmarszczek okalających jego oczy. Był starszy, niż wyglądał, dużo starszy. Tryfan przypomniał sobie, iż niegdyś Boswell wspominał mu, że krety wiodące surowy, prosty żywot, wolny od napięć i przymusów, jakie niesie życie, zachowują młodzieńczą postawę, ale tchnie od nich jakąś pustką, pustką nie znaną kretom, które dużo przeszły. Tymczasem Tokarz wyprowadził ich z matni i Psi Rumianek jakby od razu poczuł ulgę. - Wielomówny Tokarzu, co by się stało, gdyby kret znalazł inną drogę przez Clint? - zapytał, niespokojnie przebierając łapami. Tryfan widział, że wszędobylski kret miałby ochotę osobiście spenetrować Przyskalną Ziemię. Dobrze wiedział, że jego dziwne zachowanie jest tylko zwodniczą grą. - Kret nie znajduje innej drogi. Gubi się i umiera. Jeśli wyjdzie na tę stronę, to znaczy tam, skąd zaczął, jest zabijany. Tak więc nie może zawrócić. Wrzecian zadał grikowi jeszcze parę pytań, Psi Rumianek zaś wziął Tryfana na stronę. - Drogi Panie, dobry Panie, ty, który dla Psiego Rumianka przez lata uczyniłeś tak wiele, dowiedz się, iż jest on przygnębiony. Swędzą go łapy, pierś rośnie, serce boli, myśl gdzieś goni. Instynktownie czuje, iż musi teraz cię opuścić i uciec, chociaż nie pojmuje dlaczego. I to tutaj, dzielny Tryfanie, to jest jedyne miejsce, gdzie Psi Rumianek może się ukryć. Tu Panie, Panie mój, teraz... Tokarz zmierzył ich badawczym wzrokiem. Zerknął na wznoszące się za nimi skały, a trzy krety, które razem przeszły tak długą drogę, bez słowa i jakby samoistnie wiedziały, co zrobić. Tryfan i Psi Rumianek zaczęli ziewać i nieco znudzeni popatrzyli na Wrzeciana, który żywo i z najwyższym zaciekawieniem zadawał Tokarzowi następne pytanie, aby ten mógł wykazać się wiedzą i okazać swą wyższość. Psi Rumianek zaś ciągnął dalej: - A więc, Panie mój, Tryfanie, niezadługo was opuszczę. Niewątpliwie będą mnie szukać, lecz nie znajdą. Nie Psiego Rumianka, nie jego. Ale on będzie w pobliżu, silny Tryfan będzie go bowiem potrzebować. I nawet jeśli będzie się zdawało, że jest daleko, to, wierzaj mi, Panie, będzie blisko. Psi Rumianek już wcześniej Tryfanowi to mówił, a teraz mu to ponownie powtarza: Psi Rumianek Tryfana kocha... - Ostatnie słowa zabrzmiały tak natarczywie, że Tryfan, nieco uśpiony ciepłym dniem, spokojem, z jakim traktował ich Tokarz, oraz wędrówką bez straży, słysząc je, natychmiast znów stał się czujny. Psi Rumianek znał się na korytarzach mroku i prowadzących przez nie drogach najlepiej ze wszystkich kretów. Od czasu dhigiej wędrówki przez Wole Tryfan coraz bardziej był wdzięczny Kamieniowi za to, iż zesłał mu przewodnika, wiodącego go nie tylko przez piaszczyste i kamienne ścieżki. Jakimś tajemnym sposobem ów przewodnik, bezwiednie i nieświadomie, prowadził go także w miejsca natchnione... A teraz miał go opuścić, gdyż instynkt mu podpowiedział, że jeśli ma się później przydać, to musi się na to przygotować, musi, nieznany i nie zauważony, poznać korytarze Whern. — Psi Rumianek proponuje, by Tryfan i Wrzecian także skorzystali z tej ostatniej okazji i uciekli. Wydaje mu się, iż właśnie nadszedł na to czas. Zaufajcie uniżonemu słudze, pozwólcie, by powiódł was na Przyskalną Ziemię, a zapewnia on, iż wyprowadzi was obu, Panowie, z tego przyprawiającego go o dreszcze miejsca. Nie podoba mi się tu, Panie. Krecie oczy są tu zimne. Proszę, ucieknijmy, błagam, chodźmy. Teraz mamy ostatnią szansę. Wierzaj Psiemu Rumiankowi, Panie. Psi Rumianek wie... — Ja też wiem... wiem, Psi Rumianku - szepnął Tryfan. - Ale doskonale wiesz, że muszę iść dalej. Jednakże choć Kamień jest z nami i choć nas znowu połączy, boję się, iż wkrótce zajdą wielkie zmiany. Kret Kamienia nadejdzie już niedługo, a chociaż nadal nie bardzo pojmuję, skąd i kiedy to nastąpi, to jednak czuję, iż każdy z nas ma w tym do odegrania jakąś rolę. Zawsze będziesz zajmował w moim sercu szczególne miejsce, Psi Rumianku, a sądzę, że także w sercu całej kreciości. Jesteś kretem wielkiej odwagi, większej, niż jakikolwiek kret w ogóle może sobie wyobrazić. Wiem, że z tych miejsc, które odnajdziesz, będziesz nas strzegł, wiem, że będziesz w pobliżu i to dodaje mi odwagi do dalszej wędrówki. Jestem świadom, iż zmierzam tam, skąd nie będę mógł zawrócić. -. Panie - rzekł Psi Rumianek. Jego głos prawie załamywał się z emocji; pochylił pyszczek, a wargi mu drżały. - Jeśli nie będzie mnie w pobliżu, kiedy nadejdzie Kret Kamienia, czy wymówisz przy nim moje imię? Powiedz, że Psi Rumianek chciał... go zobaczyć. Dobry Panie, uniżony sługa jedynie o to cię prosi. - Powiem mu, jak cię zwą, a kiedy doniosę mu o twoich czynach, on z miłością powtórzy tę opowieść. Tylko tyle zdążyły sobie wyznać dwa krety. Tokarz skończył odpowiadać na pytania Wrzeciana, zerknął ciekawie na Tryfana i Psiego Ru-mianka, lecz na tym poprzestał i poprowadził ich dalej. Tryfan ruszył jako drugi, Psi Rumianek zaś zamykał pochód. Jakiś czas potem, gdy wrześniowe słońce oświetlało otaczające blade wapienne skały Clint, oni zaś pięli się na północ od nich, usłyszeli za sobą tupot łap. Tryfan pobladł, a kiedy chwilę później się odwrócił, nikogo już za nim nie było. Ujrzał jedynie wielki labirynt szczelin. Wszystkie wiodące w nie wejścia tonęły w mroku i nie widać w nich było żadnego kreta. — Głupiec - sapnął Tokarz. - I dureń. Jednak spodziewaliśmy się czegoś takiego. — Szybko straci orientację w Clint. Na pewno wkrótce go znajdą. — Znajdą go albo umrze. Gdy straże go złapią, najprawdopodobniej go zabiją. Stuknięty czciciel Kamienia. Pomyleniec. Przykro, że tak nadużył naszego zufania! — Myślę, iż Przy skalna Ziemia naprawdę go przeraziła... On należy do tych, co zawsze gubią drogę - rzekł Tryfan, znacząco spoglądając na Wrzeciana, by w ten sposób zasugerować mu rzeczywisty powód zniknięcia Psiego Rumianka. — Słabość nie przystoi Słowu. Zapomnijcie o tym krecie. Możecie uznać, że już jest martwy. Okrutna łatwość, z jaką grik przesądził o czyimś życiu, zdenerwowała Tryfana i rozwścieczyła biednego Wrzeciana, który nie był całkiem pewien, co Psi Rumianek zamierzał, ale rozumiał, iż skryba wie więcej, niż powiedział. - Jego strata i tak nie ma najmniejszego znaczenia - burknął Tokarz, przystanąwszy przy jakimś wejściu z kretomilę na pomocny wschód od Clint. - W każdym razie ja zrobiłem swoje. Głosiciela Słowa interesuje jedynie Tryfan i wątpię, by Wilcza Jagoda w ogóle chciała rozmawiać z Wrzecianem. - Obawiam się, że on za to ma jej coś do powiedzenia! - zaśmiał się uspokojony już Tryfan. - Dokąd teraz idziemy? Prawie dokładnie na wschód od nich wznosił się Whern. Przez jakieś dwie mile pięły się pod ostrym kątem w górę wrzosowiska i choć na piaszczystej zachodniej grani tańczyło słońce, wsysająca w siebie jego blask ziemia przypominała skamieniały cień. To nie była kraina dla kretów, chociaż niejasno przeczuwali, że stoją na skraju zamieszkałego terenu. Na lewo, na zachód od nich, naprzeciw miejsca, w którym przycupnęli, piętrzyły się nagie wapienie i ciągnęły pustkowia przypominające poszarpane kamiennymi uskokami Clint, na północy zaś grunt niknął w przepastnej, mrocznej otchłani, której dna nie sięgał wzrok. Na jej najdalszym krańcu, za wrzosowiskiem, wznosiło się coś, co wyglądało na wielki wąwóz. Buchała zeń para, czy też pył wodny, zwiewany przez silny, północno-za-chodni wiatr w kierunku Whern. - Co to takiego? - spytał Tryfan, wskazując pazurem na unoszące się mgły. Tokarz pochylił pyszczek w ich stronę. — To Osuwisko Opatrzności - oznajmił. - Podchodzi ku niemu jedynie Głosiciel Słowa i najstarsza sideem. Poza nimi nie zbliża się tam teraz żaden kret. To miejsce Mistrza. Na tych skalnych półkach niegdyś mieszkał sam Scyrpiusz. — Czy teraz Mistrz też tam mieszka? - zapytał Wrzecian, nieco zdziwiony, że Tokarz tak chętnie o tym mówi. — O tak, ale nieczęsto można go zobaczyć. Wszędzie wkoło słychać była huk wody. Pod łapami czuli straszliwe, odbijające się echem i groźne pomruki. Jak sięgnąć okiem rozciągała się bezkresna kraina grików. Miała w sobie jakieś urzekające piękno, pomimo to jednak jeszcze nigdy, nawet w najcięższych chwilach swego życia, Tryfan nie pragnął bardziej niż teraz znaleźć się gdzie indziej. - Oto siedziba Wysokiego Sideem. Jej korytarze i komnaty oczekiwały Scyrpiusza przez wieki. To tu odkrył on Słowo i stąd je głosił. Obecny Mistrz został wyświęcony po to, by znaleźć coś, dzięki czemu Słowo mogłoby zawładnąć całą kreciością. Wyświęcił Głosiciela Słowa, ona zaś przejrzała jego życzenia. Żyjemy w świętych czasach, krety. Macie szczęście, że tu jesteście, więc żwawo ruszajcie dalej i bądźcie wdzięczni. Opuścili się nieco niżej, wędrowali przez jakiś czas, a potem weszli na dróżkę graniczącą z głęboką podziemną szczeliną. Tupot ich łap odbijał się echem w ciemnościach, aż nagle, gdzieś w górze, ujrzeli światło i wtedy zobaczyli, iż znajdują, się w przepięknej komnacie. Zewsząd nadal było słychać odgłos ich kroków, zdwojony, potrojony, rozedrgany, rozbrzmiewający dookoła. I nagle ów dźwięk stał się jakby głośniejszy i zrozumieli, że teraz to nie echo, ale że naprawdę ktoś się ku nim zbliża. O ile od owego hałasu kretom kręciło się w głowach, to blask bijący z wyżłobionych w wysokim sklepieniu otworów i niknący w niezliczonych, roziskrzonych i lśniących rozlewiskach oślepiał je prawie zupełnie. Dostrzegli przed sobą kreta, który najwidoczniej na nich czekał. Łuna znad rozlewiska malowała na jego pyszczku świetlne łatki i zdawała się tańczyć po wykrzywionym ryjku. To był Chwast. — Witamy - powiedział i z przekąsem uśmiechnął się. - Nareszcie! Serdecznie witamy! Jeden nam się zgubił, czyż nie? Tak... to był Psi Rumianek. Znamy go. Dojdzie dalej niż większość z nas, Tokarzu, ale bez przesady. Nieprawdaż? - Chwast roześmiał się nieprzyjemnie i skinął głową na Tokarza, który odszedł w milczeniu. — Wiele pogłosek krążyło o waszej podróży do Whern. Niektórzy wątpili, że przyjdziecie, aleja byłem tego pewien. Chyba zwabił was tu Boswell. Tak twierdzi Głosiciel Słowa. Z drugiej strony, Wrekin nie sądził, że okażecie się aż tak głupi. Jest pozbawiony duchowej wyobraźni. Nie pojmuje, że kret może postąpić tak nieroztropnie i podjąć tak wielkie ryzyko jak wy. Powinienem był powiedzieć: wy dwaj, Psi Rumianek bowiem zaginął, czyż nie tak? - Znowu się roześmiał, tajemniczo zaciskając wąskie wargi. — No cóż, Wrekin się postarzał. Przypuszczam, że was nie uraduję, gdy powiem, że zakończył już swą misję w Siabod. Ten system należy teraz do Słowa. Większość żyjących tam kretów zginęło. Głosiciel Słowa odesłała go z powrotem do systemu, z którego pochodzi. Inni, młodsi, lepiej wykonają tę robotę, ale te sprawy was przecież nie dotyczą, prawda? - Jego oczka zimno się uśmiechały. — Niegdyś cieszyłbym się, gdybym mógł z tobą porozmawiać, Tryfanie. Przecież byłeś jednym z nielicznych kretów, które odważyły się wystąpić przeciwko mnie. Ale cóż! Wszystko to przeszłość. Słowo zwyciężyło i żaden kret nie może już temu zaprzeczyć. — Dlaczego w ogóle pozwolono nam tu przyjść? Dlaczego nie zaatakowaliście i nie rozgromiliście nas, jak to poprzednio próbowaliście uczynić? — Czasy się zmieniają, Tryfanie. Przemoc się skończyła. Wolimy teraz przekonywać. Oczywiście, gdy podążaliście na północ, mogliśmy was bez problemu zabić, tylko że wtedy czczono by was jako męczenników. A tu kret znika i wszyscy o nim zapominają. — Jak Boswell? - zapytał Tryfan. — Jak Boswell - przytaknął Chwast. — Chciałbym go zobaczyć - oświadczył Tryfan. — Nie wątpię - odrzekł Chwast - jednak tę prośbę musisz skierować wprost do Głosiciela Słowa. Więc po co to odkładać? Ją też chciałbyś zobaczyć, prawda? A nawet jeśli nie, ona pragnie ujrzeć ciebie! Poszli za nim wraz z innymi sideem. Każde z nich było równie gibkie i umięśnione jak Tokarz. Z mroku i otaczającego ich blasku wyłaniały się głównie samce. Po to, by sobie na nich popatrzyć i - jak się wydawało - by ich strzec i pilnować. Mijali komnatę za komnatą. Wszystkie olbrzymie, otoczone wysokimi kamiennymi krużgankami, ponad którymi majaczyły wydrążone w krystalicznie białym wapieniu świetliki. Tu i ówdzie błyszczały w jaskrawych promykach kropelki wody. Powietrze było chłodne i czyste. Szli i szli wzdłuż traktów przekopanych i wyżłobionych przez wodę, przez wielkie i mroczne sale. Nigdzie nie było widać rzeki i tylko ciche jak noc prądy jeziora wciąż parły ku Wielkim Toniom. Mimo to z jakiegoś miejsca dochodził plusk sączącej się gdzieś w dal wody. Szli w dół zbocza, przez skalne szczeliny. Po jakimś czasie doszli do dziwacznych komnat, o ścianach pokrytych rytami, których Chwast zabronił im dotykać. Wszakże niezdarny Wrzecian raz otarł się o nie bokiem i to wystarczyło, by wydały z siebie przyprawiający o mdłości dźwięk: przytłaczający, świdrujący do bóla uszy, drażniący pyszczki, dźwięk plugawy. I Wrzecianowi zrobiło się naprawdę niedobrze. - Ostrzegałem cię, czyż nie? - Chwast szeroko się uśmiechnął; rozbłysły mu oczy. - Nie zwymiotuj po drodze. Z tego miejsca tchnął strach. Krety zdawały się niespodziewanie pojawiać i znikać i Tryfan pojął, iż zbiegłe krety nie mogą stąd ujść przed pościgiem. Psi Rumianek wybrał ostatni dobry moment. — Tryfanie, niezbyt tu miło - mruknął przez zaciśnięte zęby Wrzecian. — Niezbyt - zgodził się skryba. Wreszcie weszli do komnaty, do której niczym potężna błyskawica wdzierało się słońce. Przed nimi majaczył korytarz zdający się prowadzić prosto w próżnię, jako że za wrzosowiskiem ich oczom ukazał się purpurowy płomień, przecięty wspaniałą, ciemną rozpadliną, z której gwałtownie buchał pył wodny. Rozbłyskał w słońcu i szybował ku zachodowi, gdy tymczasem w rozciągającej się w dole mokrej zieleni odbijało się niebo. Można było mniemać, iż ściana wąwozu opada pionowo, gdyż słyszeli dochodzący skądś szmer potoku i stłumiony ryk wiatru hulającego po brzegach wyłomu. Jednak tu, gdzie teraz byli, zalegała śmiertelna cisza. Niechaj Słowo będzie z tobą, Tryfanie - powiedział znajomy żeński głos. Szybował wśród wysokich stalaktytów i staczał się ku stalagmitom, delikatnie pieszcząc powierzchnię zalegających między nimi głębokich i ciemnych sadzawek. - Podoba ci się moja siedziba? Odwrócili się gwałtownie, lecz tam, gdzie spojrzeli, nikogo nie mogli dojrzeć. W owej jaskini kierunki zdawały się przeczyć naturalnym prawom. — Tutaj! - zawołał Chwast, kierując ich ku przesklepionemu łukiem wejściu, za którym ujrzeli leża tak wielkie, jak tylko kret może sobie wyobrazić. Wysokie, eleganckie, równomiernie oświetlone, z lekko falującym jeziorkiem, sączącym się z jakiegoś położonego powyżej otworu i pomału niknącym w skalnej ścianie. Pośród suszonego wrzosu, przydającego temu miejscu subtelności, leżała zwinięta w kłębek Wilcza Jagoda z Whern. — Jesteście tu naprawdę mile widziani - powiedziała. Była większa, niż ją zapamiętali. Zauważyli też, że się postarzała. Chociaż nie można było zaprzeczyć, że jest piękna, było to piękno szczególnego rodzaju. Było w niej bowiem coś, na widok czego samiec drżał z pożądania, jakby właśnie zdał sobie sprawę, że zawsze tęsknił za tym, co teraz ogląda, jakby całe jego dotychczasowe życie było niepełne, czuł, że gdy od niej odejdzie, nigdy więcej nic takiego go już nie spotka. Ale emanowała też z niej jakaś nieokreślona siła, która budziła w samcu grozę. Tryfan także poczuł, iż zaczynają nim rządzić zmysły, przyćmiewając głos zdrowego rozsądku. Niezmiernie trudno mu było sobie uświadomić, że ma przed sobą krecicę pełną zła i okrucieństwa. Namiętność i pożądanie szeptały: „Nie, to nieprawda, to jedynie wspomnienie. Tutaj ona nie jest już tym, kim była. Nie może być. Chcę się znaleźć tuż przy niej”. I mimo że owe targające nim sprzeczności siały w jego sercu zamęt, nie pokazał tego od razu po sobie, a jedynie wpatrywał się w nią obojętnym wzrokiem. Dopiero po chwili, z trudem oderwawszy oczy od jej hipnotyzującego i powabnego spojrzenia, zerknął na dwa siedzące przy niej krety. Po lewej stronie przycupnęła samica, którą obaj z Wrzecianem znali, po prawej zaś jakiś samiec, stanowiący potworną karykaturę kreta. - Sliskość już znacie - odezwała się Wilcza Jagoda. - Tej sideem ufam bardziej niż komukolwiek. Sliskość zmierzyła ich wzrokiem. Nie zmieniła się od czasu, gdy ją ostatni raz widzieli - nadal była kamienna i niewzruszona. I choć pamiętali, że to właśnie ta krecica uczestniczyła wraz z nimi w Zgromadzeniu Siedmiu w Koźlandii, ona zdawała się ich w ogóle nie poznawać. Bez wątpienia Kamień powierzył jej jakieś ważne zadanie. Tryfan popatrzył jej w oczy i nagle pojął, iż jej obecność jest dla nich błogosławieństwem, o czym Wilcza Jagoda nie ma najmniejszego pojęcia. Najwyraźniej nawet ona nie była wszechwiedząca. Obecność Śliskości przydała mu sił i choć wokół rozciągał się chaos, dzięki niej mógł teraz łatwiej się w nim pogrążyć. Chwast wszakże nie ufał w pełni Śliskości i to też Tryfan wyczuł. Oznaczało to, że sideem jest niezwykle mądra, Chwast bowiem nie dopuszczał, by w otoczeniu Wilczej Jagody zbyt długo przebywały jakieś podejrzane krety. Chociaż możliwe, że ona także domyślała się prawdy, ale podobały jej się waśnie między tym dwojgiem. Tak... to było bardzo prawdopodobne. Snując takie myśli Tryfan, z wciąż obojętnym wyrazem pyszczka, uspokoił umysł i stwierdził, iż w przyszłości lepiej unikać powabnego spojrzenia Wilczej Jagody. Popatrzył na samca, który siedział po prawej. - Sądzę, że tego też znacie - ciągnęła Wilcza Jagoda, kładąc mu poufale na ramieniu łapę. Uśmiechnęła się, pieszcząc pulchny bok kreta. Istotnie, podświadomie domyślali się, co to za kret, choć zaiste trudno im było go rozpoznać. Przypominał bardziej jakąś obcą kreaturę niż kreta. Wpatrywał się w nich martwym wzrokiem; był obrzydliwie spasiony, miał nalane, tłuste oblicze i mizerny pyszczek, boki bez jednej blizny i słabe pazury; futro pobłyskiwało niezdrowym, fałszywym blaskiem. Uśmiechnął się i gdy tylko jego lico rozjaśnił pusty uśmiech, ślepia odmieniły się i zarówno Tryfan, jak i Wrzecian ujrzeli w nich błysk prawdziwego ożywienia, poczucie wstydu i moralny rozkład... a wtedy, o zgrozo, Tryfan nabrał pewności, kto to taki. - Znacie go, jak sądzę, albo przynajmniej on was zna. Powiedz im, jak się nazywasz, mój drogi - mruknęła Wilcza Jagoda, drapiąc go w szyję pazurami. - Zwą mnie Częstokołem - rzekł. - Pochodzę z Lasu Duncton. Tryfan odgadł to, jeszcze zanim kret przemówił, lecz dla biednego Wrzeciana było to takim ciosem, że aż zerwał się z miejsca. Był szczerze zaskoczony. A Chwast... Chwast tylko patrzył, wszystkiemu uważnie się przypatrywał. - Jak się masz, Częstokole - powiedział ze smutkiem Wrzecian do swego jedynaka, pieścidełka Wilczej Jagody. I choć jego głos był spokojny, Tryfan czuł, że wewnątrz kleryk cały się trzęsie, i wiedział, co przeżywa, jakie cierpi katusze, widząc, iż jego syn przeżył, by stać się czymś takim. Wiedział także, iż Wilcza Jagoda jest świadoma okrucieństwa, jakie wyrządza, pokazując dwom przywódcom Lasu Duncton spasionego, zepsutego młodego kreta wywodzącego się z ich systemu. - Widzisz, Tryfanie... mam swojego własnego poplecznika z Lasu Duncton. To mój ulubieniec. Uwielbiam jego towarzystwo. Przypomina mi o prostych rozkoszach naszego życia. Jakimż słodkim systemem musiał być Duncton, skoro stworzył tak... prostoduszne stworzenia. No, Częstokole, teraz zmykaj. Chcemy porozmawiać. Częstokół podniósł się z trudem, tępo rozejrzał się dookoła na wpół idiotycznie skinął głową i kołysząc się odszedł. Jego tłusty zad ledwo wcisnął się w korytarz, którym pomaszerował. - Wciąż mnie bawi - powiedziała Wilcza Jagoda i dodała tak cicho, że póki skryba nie odgadł, co rzeczywiście ma na myśli, sądził, iż przywódczyni jedynie głośno myśli. - Ale teraz ty tu jesteś, Tryfanie, tak więc on już nie będzie mi potrzebny, nieprawdaż? Skrybokret odprowadził spojrzeniem to wykolejone stworzenie, które niegdyś było dobrym młodym kretem, a ponadto synem Wrzeciana, i po raz pierwszy ogarnęło go przeraźliwe, nie znane mu dotąd uczucie grozy. Zaczynał niejasno pojmować, z jakiego powodu wysłał go tu Kamień i czego może od niego oczekiwać. Później Wrzecian, świadek owych zdarzeń, zapisał coś dziwnego i tragicznego, a mianowicie, że w owej chwili w ponętnych leżach Wilczej Jagody Tryfan wydawał się silniejszy, sprawniejszy i pewniejszy siebie niż kiedykolwiek przedtem, i później nigdy się już to nie powtórzyło. Był to jeden z takich momentów w życiu, do których kret przez cały czas zmierza i nigdy nie wie, iż właśnie dotarł do celu, póki ów moment nie przeminie i niespostrzeżenie nie utonie w mroku dziejów. Dopiero po latach kret uświadamia sobie niezwykłość takiej chwili, chwili, w której był w stanie uczynić wszystko. Zapewne również i Tryfan, dumając o przeszłości, wciąż żałuje, że wówczas nie stracił panowania nad sobą i nie powalił pięknej i nikczemnej Wilczej Jagody. To z pewnością było owym brzemieniem, które zostało mu przeznaczone. Wiedział i rozumiał, że właśnie tego życzy sobie Kamień: aby uwolnić Boswella, Wrzeciana (no i Częstokoła), będzie musiał oddać się Wilczej Jagodzie w ofierze. Przeczuwał to, a jednak nie wahał się stawić temu czoło. I na tym polegała jego wielkość. Wprawdzie o Częstokole Wilcza Jagoda mówiła „mój ulubieniec”, lecz teraz spoglądała na Tryfana tak, że nie ulegało wątpliwości, iż jakby powiedział Tokarz „to pewne jak śmierć” - to on był w tej chwili jej „umiłowanym”. Zauważywszy to wszystko i pojąwszy, iż tam, w tych zaczarowanych leżach, w których wkoło igrało światło niczym majowy wietrzyk w listowiu, taki jest los każdego obcującego z Wilczą Jagodą kreta, którego wabi ona ku sobie, Tryfan poczuł, gdy tylko ich oczy znów się spotkały, że zalewa go uwielbienie, że ponad życie pożąda tej krecicy, którą niegdyś w najwyższym stopniu gardził. Co gorsza, każdy kret w owej komnacie wiedział, co się dzieje, Wilcza Jagoda i Tryfan nie widzieli bowiem już nikogo poza sobą. Wrzecian też był tego świadom. Chwast przypatrywał się im, przewidując, co niebawem zajdzie. Zmrużył ślepia, zwilgotniał mu pyszczek. Pamiętał, co spotykało każdego z poprzedników Tryfana. To, czemu teraz tak cynicznie się przyglądał, było kontynuacją pragnienia, które zrodziło się w Wilczej Jagodzie owego dnia, kiedy Tryfan szczęśliwie wymknął się jej w Biedołku i kiedy wystawił do wiatru wszystkich grików w Duncton. Pożądała go, ale równocześnie chciała go zniszczyć, Chwast zaś wiedział, że właśnie to jest jednym z powodów, dla których się zgodziła, by ów butny kret beztrosko wędrował sobie z południa na północ, w samo serce Whern. Tak więc, mając to wszystko w pamięci, Chwast patrzył zimno, ciekaw, czy potwierdzą się jego domysły. Jednakże była tam jeszcze Śliskość, owa podejrzana krecica, której nie ufał żaden kret. Widząc, jak Tryfan zmaga się z powłóczystym spojrzeniem Wilczej Jagody, pojęła, że już wkrótce niechybnie będzie musiała odegrać swą rolę. I wówczas, siedząc u boku Wilczej Jagody, poczuła się bardziej samotna, niż mógłby to sobie wyobrazić jakikolwiek kret. Kamień bowiem różnymi sposobami odkrywa krecią odwagę i jeśli znajdzie się choć jeden prawdziwy kret, w którym drzemie siła, zawsze daje mu do wykonania jakieś zadanie, takie, któremu ów kret jest w stanie sprostać, oczywiście o ile podejmie wyzwanie. I właśnie w owym wyborze, między zwycięstwem a porażką, leży siła i słabość wyznawców Kamienia. Wrzecian, Śliskość, Tryfan, Psi Rumianek - każde z misją prawie niemożliwą do wypełnienia - zebrali się teraz w Whern. Och tak! Kamień wynajduje rozwiązanie, lecz podsuwa je jedynie kretom wyznającym jego wiarę, działającym odważnie i mądrze, ufającym, iż cel, do jakiego dąży Kamień, jest właściwy. Wilcza Jagoda przemówiła, przerywając krecie rozmyślania: - No tak. Więc po co tu przyszedłeś, Tryfanie? Niektórzy wątpili, że tu dotrzesz, lecz ja nigdy. Ani przez chwilę. Twój widok, Tryfanie z Duncton, twego zdrowego ciała, mocnych pazurów, a także silnych... lędźwi, mile mnie zaskoczył. Podróż najwyraźniej ci nie zaszkodziła. Zacny przywódca starożytnej wiary. Szkoda, że skazanej na zagładę. Ponownie cię pytam: po co tu przybyłeś? Byłoby mi miło to usłyszeć. — By wyznać swą wiarę, Wilcza Jagodo - szepnął Tryfan. — Tutaj krety nazywają mnie Głosicielem Słowa - oświadczyła Wilcza Jagoda, a jej łagodny głos nagle się wyostrzył. — One są wyznawcami Słowa, ja nie - odrzekł Tryfan. - Twe imię to Wilcza Jagoda, a moje Tryfan. Przywódczyni grików roześmiała się, ślepia błysnęły jej złowrogo. Spodobała się jej ta odpowiedź, lecz jednocześnie jej nienawidziła. Słysząc melodię owego śmiechu, mądry kret doszedłby do wniosku, iż dotyk pazurów Wilczej Jagody może być albo najsłodszą pieszczotą, albo najokrutniej szą torturą. — Dobrze - zgodziła się zastanawiająco łatwo. - Mów do mnie, jak chcesz. Tymczasem ponownie cię pytam: po co przyszedłeś? Nie posiadam niczego, czego byś pragnął. — Boswell. — No tak! Przyszedłeś po niego! To stary głupiec. — Żyje? - natychmiast spytał Tryfan. — Niektórzy pewnie też by chcieli to wiedzieć. Hmm, przypuszczam, że tak. Chciałbyś go zobaczyć, prawda? Jej głos zabrzmiał tak, jakby oczekiwała, że kret jej przytaknie, przytaknąwszy zaś, coś jeszcze z siebie wydusi, przyzna się do czegoś. Tryfan oczywiście życzył sobie ujrzeć Boswella, lecz gdyby powiedział „tak”, oznaczałoby to... słabość, tej nie chciał okazywać. — Tak - wyznał pomimo wszystko, i to było nadziwniejsze. — Tak, oczywiście. Niech będzie. Niech tak będzie. — Kiedy? — Z pewnością wkrótce - zaśmiała się Wilcza Jagoda. Było w tych słowach coś strasznego, lecz jej śmiech był dobry i przepiękny. Wydawało się, iż nie roześmiawszy się razem z nią, odmawia się sobie samemu życia. Tryfan musiał raz za razem wbijać pazury w podłogę, uświadomić sobie, że to ten sam kret, który zamęczył Wierzbę i Brevisa, kret, który okrutnie traktuje całą kreciość, który... — O czym rozmyślasz, Tryfanie? - przerwała mu Wilcza Jagoda przeciągając się. Nie starała się ukryć swojego podniecenia. Rzuciła mu miłosne spojrzenie i pieściła go wzrokiem, szepcząc coś do siebie niezrozumiale. — - O Boswellu - skłamał Tryfan, który nigdy nie kłamał, bo tak przykazał mu Boswell. Teraz zaś oszukiwał właśnie w jego imieniu! Wrzecian spojrzał na niego z troską. Wiedział, iż skrybą targają sprzeczne uczucia i w pewien sposób to rozumiał. W innych okolicznościach żaden kret nie pasowałby do Tryfana lepiej niż Wilcza Jagoda. Zachowywali się tak, jakby byli zupełnie sami, czy też, jeśli nawet sam Wrzecian uważał, iż to wstrętne, tak jakby obecność innych wcale ich nie krępowała. Kleryk zauważył jednak coś więcej. Dostrzegł mianowicie z przerażeniem, że Wilcza Jagoda zwodzi Tryfana, starając się mu wmówić, że aby uwolnić Bos-wella, sam musi się jej oddać. Ale czy Biały Kret rzeczywiście tam był? — O tak, Wrzecianie, on żyje - oświadczyła Wilcza Jagoda, czytając w jego myślach. — Cóż... skoro tak, to chcielibyśmy go zobaczyć - odpowiedział Wrzecian. Zabrzmiało to jednak niezbyt przekonująco. Zaraz też pożałował, iż w ogóle to powiedział. Wilcza Jagoda wzruszyła ramionami. Wyglądała na poirytowaną. Ciepło, jakim dotąd tchnęły jej leża, gdzieś zniknęło i nagle zrobiło się chłodno. - No... więc lepiej obaj go zobaczcie - mruknęła niegrzecznie, jakby pragnienie ujrzenia Boswella było odrzuceniem jej samej. - A potem, Tryfanie z Duncton, znowu porozmawiamy. Odwróciła się i niespodziewanie zostawiła ich samych. Miała w sobie tak wielką moc, że kiedy wyszła, komnata raptem jakby opustoszała, a opuszczone krety posmutniały. Nic dziwnego, że Częstokół, który poznał ją, będąc zaledwie młodzieńcem7 nie mógł się jej oprzeć. Zawróciła mu w głowie. Jednakże owa moc, gdyby tylko Wilcza Jagoda popadła w inny nastrój, mogła tę samą komnatę przemienić w istne piekło. Kamieniu, miej w opiece wszelkie krety, które oddały jej swe serca. Kamieniu, pomóż Tryfanowi, gdyż on też niebezpiecznie spogląda w jej stronę. - Był z wami jeszcze Psi Rumianek. Gdzież on jest? - spytała Sliskość. Zanim Chwast jej odpowiedział, wpierw wygodnie się usadowił. - Zaginął. Wysłaliśmy za nim pościg. Był koło Clint. Sliskość obojętnie zerknęła na Tryfana. — Umrze - zawyrokowała. - Szkoda. Słyszałam, że warto by z nim porozmawiać. — Naprawdę? - zagadnął ją Chwast. - Ciekaw jestem o czym. — Doprowadził te oto dwa krety do Wola, a potem je stamtąd wyprowadził. Chciałabym, żeby mi o tym opowiedział. — - On umrze - powiedział pewnie Tryfan, przeszywając Śliskość tak natarczywym spojrzeniem, że właściwie mówił: nie umrze. Tylko czy Śliskość to zrozumiała? Czy Chwast wiedział, co rzeczywiście skryba miał na myśli? Śliskość nie mrugnęła nawet okiem i Tryfan pojął, że wyczuła, o co mu chodzi. Gdyby tylko jakoś mogła spotkać się z Psim Rumiankiem! Z wielkim znużeniem zwrócił się do Chwasta: - Jak mi się zdaje, Wilcza Jagoda powiedziała, że możemy zobaczyć się z Boswellem. Kiedy? Chwast nieprzyjemnie zachichotał, rozglądnął się dokoła, po czym popatrzył na sklepienie, a potem przez wyłom w ścianie na wrzosowisko i miejsce, w którym - jak mówiono - przebywał Mistrz Run. - Zaraz - odpowiedział. Teraz! W łapy Tryfana wstąpiło nowe życie, nowa nadzieja. Teraz, nareszcie po tylu latach znowu ujrzy Boswella! Ukochanego Boswella! Nie dowierzając w pełni, że tak rzeczywiście się stanie, ruszyli za Chwastem. Przepełnieni nadzieją z ulgą wyszli z tej dziwnej komnaty. Ponad nimi, wysoko pomiędzy stalaktytami, tam gdzie skała tworzyła łuk, z jednej strony wpuszczając światło, z drugiej pogrążając się w cieniu, gdzie widniały kamienne krużganki, a dźwięk cichł, zamieniając się w nicość, tam, w tej niemiłej ciszy poruszył się starożytny kret. Wcześniej tylko przyglądał się synowi Brackena i Rebeki, słuchał jego słów, a teraz podszedł bliżej. Miał czarną sierść, czarne błyszczące oczy i stare oblicze. Jego zęby były białe i ostre, a boki tak pełne okrutnego wdzięku, jak to tylko możliwe u starego kreta, który wiódł podły, ale pełen blasku żywot. Na jego barkach widniały liczne blizny; chodził powoli. Tonął w półmroku, zdającym się wypełniać cały korytarz, co wprawiło obecne tam krety w zakłopotanie, nie były bowiem pewne, czy jeszcze tam kogoś nie ma. Nie było nikogo. Kret wpatrywał się w nie sam. Był to ojciec Wilczej Jagody. Nikczemny Run. Odwrócił się. Starszy sideem podszedł bliżej, wyprowadził go z korytarza i powiódł za sobą. Tymczasem do opustoszałej, rozświetlonej komnaty, tej samej, w której przed chwilą Wilcza Jagoda witała przybyłych wędrowców, wtoczył się opasły kret. Kret umęczony, kret zaprzedany, kret z trudem stawiający każdy krok, kret, którego futro błyszczało od niezdrowego potu. Biedny Częstokół. Powlókł się na sam brzeg skalnej szczeliny, spojrzał na Osuwisko Opatrzności, na unoszący się w górę i opadający na wrzosowisko Pył wodny. Myślał o Wrzecianie. Miotał nim wstyd, wstyd kreta, który czuje się skończonym, bezwartościowym, nie zasługującym na łaskę, bezradnym i samotnym łotrem. Biedny Częstokół rozpłakał się niczym krecie i popatrzył na krajobraz, który nagle wydał mu się smutny. Płakał, póki nie odważył się szeptem wymówić imienia i nazwy miejsca, na wspomnienie którego odzyskiwał siły. Płakał i cichutko je powtarzał, raz po raz, wciąż od nowa, a słone łzy osiadały mu w kącikach pyszczka. „Dolina Legowisk” - to była ta nazwa, którą wymawiał. Dolina Legowisk, utracone serce Lasu Duncton. I wtedy, w samym środku Whern, do swojej monotonnej litanii dołączył prostą i śmiałą modlitwę: - Błagam cię, Kamieniu, chcę pójść do domu, znaleźć się tam, gdzie jest Szpaczka. Ona jest moją siostrą. Chcę do domu - łkał biedny, samotny Częstokół. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DROGA, którą poprowadzili ich Chwast i towarzyszący mu sideem, wiodła przez wapienne skały. Tu i ówdzie kamienne ściany rozchodziły się, tworząc otwarte krużganki, wiszące, podobnie jak komnaty Wilczej Jagody, ponad takim wąwozem, jaki po raz pierwszy ujrzeli, gdy Tokarz przyprowadził ich do Wysokiego Sideerrn. — Tym wąwozem płynie strumień Dowber - wyjaśnił Chwast. Gdy tylko opuścili korytarze Wilczej Jagody, zaczął odnosić się do nich przyjaźniej. W górnym biegu potoku przeprawili się na jego drugą stronę i pomaszerowali w dół, na północny zachód. — Czy to gdzieś tutaj, obok wodospadu zwanego Osuwiskiem Opatrzności, znajdują się nory Runa? - zapytał Wrzecian. — To nie wodospad, krecie, a osunięte sklepienie. Tak, rzeczywiście, Mistrz niedaleko stąd ma swoje leża i także tutaj przetrzymywany jest Boswell. Najpewniej Mistrz chciał mieć na niego oko. - Powiedział to bez jakiejś szczególnej intonacji, choć z powagą. Tryfan wyczuł, iż do Runa odnosi się inaczej niż do Wilczej Jagody. Stary kret wzbudzał w nim pełen szacunku respekt, jej zaś się obawiał i lękał. Gdy skryba tak szedł przed siebie, a otaczający go zewsząd sideem uważnie obserwowali każdy jego krok, przypomniał sobie Wilczą Jagodę i poczuł się dziwnie niespokojny. Było to jednak coś więcej niż zaniepokojenie, które ma prawo odczuwać kret, stwierdziwszy, że pociąga go ktoś, komu ma powody nie ufać, czy nawet go nienawidzić. Czuł, że teraz, kiedy ona jest gdzieś daleko, jest mu łatwiej przezwyciężyć jej czar, jawne pragnienie, by go oczarować. Chociaż nie... to nie było to, raczej czegoś żałował. Pamiętał, że jego matka, Rebeka, niegdyś opowiadała mu o swoim ojcu, Mandragorze. Był krwiożerczy i wyrządzał jedynie samo zło. Jednakże, gdy poszła do Siabod i zobaczyła, gdzie go wychowano, zaczęła pojmować, czemu tak się działo i pomimo to, co uczynił, pokochała go. Pokochała w nim małe kreciątko, pokochała kreta, którym mógłby być w innych okolicznościach, kreta w głębi duszy niewątpliwie nie pozbawionego uczuć. Z kolei tutaj, w Whern, w otoczeniu nieprzytulnych korytarzy, zbyt wielkich i za pięknych dla zwykłego kreta, mieszkała Wilcza Jagoda. I nagle w korytarzach Wysokiego Sideem Tryfanowi zrobiło się jej żal. Było mu żal kreta, który tak wielu skazał na śmierć! Żal wroga Kamienia! Tak, żal?! Ziemia zrobiła się wilgotna, sierść zaczęła im się pokrywać mokrymi kropelkami. Tryfan spostrzegł, iż dotarli do miejsca, gdzie z wielkiej szczeliny tak dziwnie unosi się pył wodny. Zanim jednak ujrzeli coś więcej, zostali wprowadzeni pod ziemię, w grubo wyciosane, nieobrobione korytarze, w których zewsząd słychać było huk wody. Pobiegli w dół stromym zboczem i wyłonili się na powierzchni, tuż pod wielkim wodospadem. Z łoskotem spadał gdzieś z wysoka, swoim hukiem przyprawiając powietrze o drżenie. Skały u wyjścia z korytarza były mokre od unoszącej się mgły, w rozcinających je szczelinach i na postrzępionym wapiennym urwisku rosły paprocie i pępownica. Wodospad wpadał do wzburzonego jeziorka, z którego na odległym krańcu, po lewej stronie, wypływał krótki strumyk, wpadający do większego, głębszego i spokojniejszego stawu. Jego przeciwległy brzeg opierał się o wyniosłą ścianę rozpadliny, a tam, wsysany w upiorny sposób, niknął gdzieś w ciemnościach. Rozmawiać się nie dało, słowa bowiem zagłuszał ryk wody, przeto mogli jedynie patrzeć. Przemierzali wzrokiem czarne, skalne ściany, coraz wyżej i wyżej, aż w końcu odchylili mocno głowy i spojrzeli ku dalekiemu niebu. Po lewej rozpadlinę wyraźnie zamykał głęboki staw, ale po ich prawej stronie przechodziła ona w rozległą, długą drogę, zmierzającą tam, gdzie w mrocznej dali spadają kamienne lawiny, tam, gdzie jeszcze więcej wzbijających się w górę skał znaczy jej najodleglejszy kres. Pośrodku owego przerażającego miejsca zalegały olbrzymie, potrzaskane skały, które niegdyś tworzyły sklepienie czegoś, co musiało być grotą większą niż wszystkie te, które do tej pory widzieli. Miejscami grunt był płaski, lub prawie płaski, porośnięty trawą, wrzosem i karłowatymi drzewkami. - Oto Osuwisko Opatrzności. - zawołał Chwast, przekrzykując hałas. - W krużgankach nad nami mieszka Mistrz, a tutaj, w dole, wegetuje Boswell. Tryfan spojrzał w górę, na otaczające go skały. Spostrzegł parę pęknięć i rys, które - jak sądził - wiodły w korytarze Runa. Jednakże na ziemi, w samym Osuwisku, nie dostrzegł śladów Boswella ani jakiegokolwiek innego kreta. W jakiś dziwny sposób pociągało go to miejsce. Posiadało jedynie to wejście, którym zeszli, nie miało natomiast wyjścia, chyba że poprzez zmieszane torfem, wciągające w głąb wody straszliwego jeziora, w którym kret niechybnie poniósłby śmierć. Chwast podprowadził ich kawałek w stronę wąwozu, za skałę dającą jako takie schronienie przed wodnym pyłem i łoskotem, po czym przez chwilę rozmawiał z jednym z sideem, który, wskazując na rosnące w oddali drzewo, oświetlone dochodzącym z wysoka wątłym promykiem słońca, powiedział: — Zwykle tam jest. Nocą wchodzi do rozpadliny. — A co z pożywieniem? - zagadnął go Tryfan, wiedząc, iż rozmawiają o Boswellu. - No co? — Och, tu jest sporo robaków - odpowiedział sideem. - I martwe owce, o ile lubicie takie przysmaki. - Skinął w stronę zalegającej między skałami ohydnej kupy białej wełny i żółtych kości. - Spadają - wyjaśnił. - Zabierają je stąd wiosenne roztopy, o ile przedtem nie zdarzy się jakaś powódź. — Możesz teraz pójść i poszukać swojego Boswella - powiedział Chwast. - My zostaniemy tutaj. Nawet nie próbuj uciekać. To niemożliwe. - Po chwili zaś dodał, zerknąwszy na Wrzeciana: - Ty zostaniesz z nami. Tak więc Tryfan ruszył przez Osuwisko sam. Wokół niego pięły się skalne ściany i majaczyły wielkie obsunięte głazy. Poczuł, iż z góry ktoś na niego patrzy. Kruk, albo może kret. Gdy wszedł między skały, ryk wodospadu przycichł. Miast niego zewsząd było słychać odbijający się echem dźwięk krecich kroków. Serce zaczęło mu walić z przejęcia i nieokreślonej obawy, gdy bowiem szedł tak przez owo przerażające miejsce, aby ujrzeć kreta, którego niegdyś pokochał równie mocno jak swoich rodziców, do którego od tak dawna tęsknił, zrobiło mu się jakoś nieswojo i dziwnie. Boswell? Tutaj? Kret z Uffington? Biały Kret? - Tryfanie! Zdało mu się, iż przemówiły do niego same skały, a może też, że owo przeklęte miejsce to były usta ziemi, która szeptała jego imię. - Tryfanie! To nie był krzyk, wołanie ani pytanie, ale po prostu wymówione zwykłym głosem jego imię. - Boswell? Tak! Przy pniu karłowatej brzozy przycupnął Boswell. Uśmiechnięty. Spokojny. Ukochany. Tryfan poczuł, że jego serce otwiera się na świat, że wszystkie lata podróży to nic, i że stojąc tu, przed tym starym kretem, kretem, który uczynił jego życie takim, jakim było, powrócił do domu. - Tryfanie - powtórzył Boswell wolno, z widocznym bólem człapiąc naprzód. - Wiedziałem, że pewnego dnia wreszcie przyjdziesz. Tryfan ledwie był w stanie logicznie myśleć. Nie mógł wydusić z siebie słowa ani się poruszyć. Mógł jedynie pochylić swój ryjek przed kretem, którego kochał, i zapłakać. Boswell więc podszedł ku niemu, dotknął go tak, jak zwykł był to czynić, obwąchał i szepnął: - Nie trzeba łez, krecie, jeszcze nie. Nie, nie ma potrzeby szlochać. Nie martw się moim powolnym chodem. Stare krety łatwo sztywnieją, szczególnie wtedy gdy za dużo rozmyślają w tej samej pozycji. Jestem sprawniejszy, niż mogłoby się wydawać. Tryfan odważył się na niego zerknąć. Zauważył, że choć jest starszy, ma bielsze futro i głębsze zmarszczki, to tak naprawdę wcale się nie zmienił. Miał jasne oczy, pełną zapału pozę i pałał ciekawością jak zawsze. — Cóż to, zgubiłeś Wrzeciana? Przykazałem mu się tobą opiekować. — Opiekuje się, Boswellu, opiekuje. Jest tutaj, lecz Chwast go zatrzymał przy sobie. Sądził pewnie, że jeśli tego nie zrobi, znajdę jakąś drogę i ucieknę razem z wami. — Cóż, mój drogi Tryfanie, mam nadzieję, że ją znajdziesz! Kret nie może mieszkać w takim miejscu jak to! A teraz mi powiedz... powiedz mi wszystko. A więc Tryfan opowiedział mu o podróżach i zmaganiach swoich i Wrzeciana, o zaszłych w kreciości zmianach, o wielu dobrych kretach, które poznał, o tym, jak ubywało wyznawców, aż przy życiu pozostało jedynie paru rozproszonych, pozbawionych przywódcy i oczekujących. — Na co? - w końcu zapytał Boswell. - Powiedz mi, Tryfanie, na co oni czekają? — Na nadejście Kreta Kamienia, na Ciszę, którą On przyniesie. Na to czekają, Boswellu. Boswell pokiwał głową, wyciągnął łapę i ponownie dotknął Tryfana. — A ty, Tryfanie, przeżyłeś? — Jestem żyw, lecz mam ponure serce i czasem brak mi wiary. Od kiedy Maruna... - I Boswell znów pokiwał głową, a Tryfan opowiedział mu o swej partnerce. I o wielu innych kretach także. — Maruna, Żywokost, Olcha, Tundra, Waligóra, Spłukany, Macierzanka, Szpaczka, Psi Rumianek... Tak wielu, tak bardzo wielu - szepnął Boswell. Zamyślił się na chwilę i dodał: - A ten kret, Psi Rumianek. Opowiedz mi o nim coś więcej. Co też Tryfan uczynił, nie pozostawiwszy Boswellowi wątpliwości, jak wielce Psiego Rumianka ceni, oraz rzekłszy, że pomimo iż zniknął w groźnym Clint, bez wątpienia żyje i jest gdzieś w pobliżu. — Tak - westchnął Boswell. - Podoba mi się brzmienie tego imienia, podobają mi się imiona ich wszystkich... Tryfanie, jestem... Cóż, jestem z nich zadowolony. - Nagle wydał się zmęczony, jego oczy odpłynęły gdzieś w dal, ku rozpostartemu w górze, wyłaniającemu się na krańcach Osuwiska niebu. - Dobrze się spisałeś, Tryfanie. Dobrze ich poprowadziłeś. — Poprowadziłem ich donikąd, Boswellu. I sam też nie zbliżyłem się do Ciszy, o której tyle mi opowiadałeś. W Wolu też jej nie odnalazłem. — Ależ tak, mój drogi. Odnalazłeś ją tam, ale jej nie słyszałeś. Wszyscy usłyszymy ten dźwięk, tak, usłyszymy, ale nie mamy za dużo czasu. Muszę teraz stąd wyjść, mam w tym szerokim świecie, który ty znasz jedynie jako kreciość, pewne rzeczy do załatwienia. Chociaż nadal jestem sprawny, lecz jakoś dziwnie zmarniałem, do czego zresztą w moim wieku mam prawo. Widzisz, czasem traci się wolę... Te ostatnie słowa wypowiedział dość nerwowo, jakby ów stan niepostrzeżenie i nazbyt wcześnie przybliżył się ku niemu. - Musisz być najstarszym z żyjących kretów! - zawołał Tryfan. - A to dlatego, że jesteś Białym Kretem. Boswell nagle się roześmiał, lecz trochę sztucznie i anemicznie. - Och, z pewnością jestem stary, ale czy najstarszy? Chyba nie. - Na jego pyszczku malował się prawdziwy niepokój. Nachmurzył się, spójrżał gdzieś w górę, na skalne ściany, jakby w czarnych ociekających wodą szczelinach, w które ulatywały kruki, szukał Runa. — Nic mi nie powiedziałeś o sobie, Boswellu. Z drugiej strony, gdy wędrowaliśmy z Lasu Duncton do Uffington, też niewiele się o tobie dowiedziałem, wątpię więc, czy i teraz coś z ciebie wyciągnę. — Po prostu żyję tak, jak powinien żyć kret tu, w pobliżu Runa. Pewnie miał nadzieję, że czegoś się ode mnie nauczy, ale go rozczarowałem. Nie robię zupełnie nic... Siedzę, milczę i obserwuję, jak mijają kolejne pory roku. W Uffington nazywaliśmy to odchodzeniem do nor milczenia. Teraz mnie to przypadło w udziale. Tutejsi sideem twierdzą, że to choroba, ograniczenie umysłu. Ale to jedynie słowo, Tryfanie. Kret wymawia je, by określić coś, czego do końca nie pojmuje. Mam co jeść, gdzie się schronić, jestem bezpieczny, tu także poznałem Ciszę. Jednakże mam jeszcze też do wypełnienia pewne zadanie, dlatego potrzebna mi pomoc, którą mi przygotowałeś. — Co to za pomoc? Jestem takim samym więźniem jak ty. — Tutaj? W Whern? Nie, nie, więzienie jest wszędzie. Tkwi w krecich umysłach. Twoja pomoc przygotowuje krety na to, co wkrótce nastąpi. Przynajmniej mam nadzieję, że tak się stanie! Wrzecian, Olcha, Psi Rumianek. Wszystkie krety są teraz gotowe, ja zaś mam uczynić ostatnią rzecz. Potem mogę pozwolić sobie na odpoczynek. - Ale... - zaczął Tryfan. — Zawsze jakieś „ale”. Nie ma żadnego „ale”. — Jak się stąd wydostaniesz? - zapytał bez przekonania Tryfan. - To doskonale strzeżone miejsce, nie do zdobycia. Wszędzie jest pełno sideem, a Wrzecian i ja, mimo że nie przywiązujesz do tego zbytniej wagi, faktycznie jesteśmy więźniami. Boswell uniósł łapę i spokojnie odrzekł: - Zrobiłeś już to, co potrzeba, by mnie stąd wydostać. Możesz nic więcej nie robić i gdybym był tobą, przestałbym przykładać się do tego, by mi pomóc. Wierz mi, to prawda. Nie, Tryfanie, z tego wszystkiego, co mi powiedziałeś, z tego wszystkiego, co o tobie wiem, wynika, że położyłeś już podwaliny pod nadejście Kreta Kamienia, na co zresztą liczyłem. Teraz musisz odnaleźć Ciszę, a obawiam się, iż będzie to nadzwyczaj trudne. Zawsze takie jest dla kretów, które przewodzą, gdyż nie potrafią tak łatwo o sobie zapomnieć. Zaufaj mi, Tryfanie, zaufaj Kamieniowi, pamiętaj, że Wrzecian będzie tu, gdy będziesz go potrzebować, pamiętaj że... I wtedy Tryfana obleciał strach, jako że Boswell wpatrywał się weń smutnym wzrokiem, tak jakby wiedział więcej, niż powiedział, czy przynajmniej bał się przyszłości bardziej, niż to okazywał. - Czy nie możesz mnie poprowadzić, Boswellu? Nie możesz powiedzieć tego, co powinienem wiedzieć? Biały Kret potrząsnął głową. — Czy kiedykolwiek cię prowadziłem? - zapytał. - Uważam, że nigdy. Pokazałem ci jedynie, jak wygląda prawdziwe życie, podobnie jak rodzice pokazują to kreciętom. Trzeba istnieć. To jedyny sposób. Jeśli czegoś w ogóle cię nauczyłem, to tego, byś słuchał głosu serca, wierzył w siebie, a jeśli popełnisz jakieś błędy, a popełniłeś je, to inni ci wybaczą. W nadchodzących dniach zaufaj sercu, wierz, iż będę bezpieczny, nie będąc bowiem tego pewnym i tak w to wierzyłeś, a gdy już będziesz gotów, Wrzecian dopilnuje, abyś pod czyjąś opieką powrócił do domu. - Urwał na chwilę. - Zmęczyłem się, a wkrótce będę miał sporo pracy. Czy wspomniałem o Wilczej Jagodzie? Nie. Nie mogłem. Nie ma tu nic do powiedzenia. Już chyba za późno. Ale w żadnym razie nie próbuj pokonać Runa, Tryfanie. Twoje pazury nie są wystarczająco ostre. Zostaw go jej... A teraz idź już, idź... — Czy cię jeszcze zobaczę, Boswellu? Już zadając to pytanie, Tryfan wiedział, że jest dziwne, lecz czuł, iż odpowiedź na nie być może ukoi jego strach, strach przed rozciągającym się przed nim mrokiem. Boswell przypatrywał mu się z uwagą przez dłuższą chwilę, tak jakby przed nim stał jakiś obcy kret, a nie Tryfan. Jednakowoż to, co powiedział, odnosiło się do niego, do Tryfana, którego kochał: - Tak, ujrzysz mnie, Tryfanie, i ja ciebie zobaczę. Będę cię zawsze kochał, tak jak kocham cię teraz? tak jak kochali cię twoi rodzice. Pamiętaj, Tryfanie, otaczało cię wiele miłości, a taki kret jak ty będzie zawsze kochany, do końca swoich dni. Ciemno jest wtedy, gdy się o tym nie wie. O tak! Ujrzysz mnie u stóp Kamienia i w końcu przekonasz się, że mrok jest już dla ciebie przeszłością. A pojmując to, będziesz wiedział, jak mnie pokochać, i zrozumiesz, że taką miłość winna poznać cała kreciość. Jesteś kretem błogosławionym, Tryfanie, albowiem kochali cię Rebeka i Bracken. To oni skierowali cię na drogę wiodącą ku Ciszy, którą, mam nadzieję, usłyszysz, drogę prowadzącą ku światłości, tam, skąd pochodzi dźwięk, który dotyka wszystkich krecich serc. Wówczas Tryfan odwrócił się od Boswella i wszedł pomiędzy skały, wilgotne mchy i paprocie. Mijając korzenie starych drzew, powędrował z powrotem ku spienionej rzece wsysanej donikąd, gdzie czekali na niego Chwast, sideem i Wrzecian. Żaden nie odezwał się ani słowem. Odwrócili się i opuścili to miejsce, w którym Boswell szykował się do odejścia, a podły, niewidzialny, ale dający się wyczuć kret przypatrywał im się z wysoka. W KILKA DNI PÓŹNIEJ Wrzecian i Tryfan znaleźli się w ciasnej komnacie. Gdzieś nad nimi monotonnie huczał Dowber Gili. Słychać go było przez cały dzień. Poprzez jakąś szczelinę widać było jedynie niebo, jednakże żaden kret nie był w stanie się tam wspiąć. Nic więcej. Jedynego wyjścia strzegli sideem. Wszyscy młodzi, silni, milczący. W komnacie nie było dżdżownic. Jedzenie donoszono z zewnątrz. Byłoby tam też dość niewygodnie, lecz jakiś kret naniósł wrzosu i suchej trawy. Po jednej stronie usypano też trochę żwiru i piasku, a to oznaczało, że nie muszą wciąż stać na nagiej skale. Prądy powietrza były dobre, co zdawało się powszechne w Wysokim Sideem. Za potrzebą pozwalano im wychodzić pojedynczo na powierzchnię, zawsze jednak pod bacznym nadzorem straży. Obydwa krety były teraz dość dobrze przygotowane do walki z monotonią, która stała się ich głównym wrogiem, a mimo to po paru dniach nuda i związana z nią nerwowość dawały się im we znaki. Jedyną ulgę przynosiły wędrówki na powierzchnię. Jeśli chcieli, by ich nie podsłuchiwano, musieli mówić nadzwyczaj cicho, gdyż sideem zawsze byli w pobliżu, a ściany komnaty łatwo przenosiły dźwięk. Nawet gdy uwięzione krety rozmawiały szeptem, po skałach przebiegał ostry świst, którego nie zagłuszał ryk Dowber Gili. Pomimo tych przeszkód Tryfanowi udało się w miarę bezpiecznie powtórzyć Wrzecianowi wszystko, co powiedział Boswell. Wyznał mu również, że obawia się i ma wątpliwości wobec tego, co - jak się wydawało - wkrótce miało nadejść. Potem oba krety oddały się marzeniom i nadziejom. Wyobrażały sobie, co będą robić, gdy wypełnią swe zadanie - jakiekolwiek by ono było - i marzyły, że znów, o ile dopisze im szczęście, razem z Boswellem wyruszą na południe. Tryfan rzadko wspominał o przepełniającym go lęku, jednak Wrzecian widział, że skryba się trwoży, więc pragnąc mu dodać odwagi, dzielił się z nim swym snem o przyszłości, w którym Duncton na powrót weseliło się wolnością. Obaj zgodnie twierdzili, że jeśli Kamień obdarzyłby ich wolnym czasem, to uczyniliby to, co potrafią najlepiej, a mianowicie pisali. Wrzecian miał na powrót wydobyć księgi, które ukrył w starożytnych korytarzach Lasu Duncton i ponownie założyć Bibliotekę. Miał bowiem nadzieję, że kiedyś, pewnego odległego dnia, wiele kretolat po ich śmierci, ich teksty opowiedzą przyszłym kretom o ich przeszłości. - Ale inaczej niż te w Świętych Leżach - rzekł Tryfan. - Będziemy pisać teksty mówiące o życiu prawdziwych kretów, opiszemy zdarzenia, z których wszyscy mogą się czegoś nauczyć. Mam nadzieję, że zwykłe krety już niedługo będą mogły się uczyć pisać i czytać. Skrybokrety muszą nauczać innych, tak jak ja ciebie i Psiego Rumianka, aby każdy kret mógł poznać zapomnianą mądrość. I zapamiętaj, jeśli dane by mi było mieć własne młode, to najpierw nauczyłbym je żyć, a później dopiero czytać i pisać. Oto jak by było! Po czym Tryfan blado się uśmiechnął i zamilkł, Wrzecian zaś pomyślał, że posiadanie młodych prawie nigdy nie wygląda tak, jak wyobraża to sobie kret. Przypomniał mu się jego własny syn, Częstokół, który był tak blisko, a mimo to był dla niego nieodwołalnie stracony. Pewnego dnia, gdy tak sobie szeptali, ktoś nagle przerwał ich rozmowę. Była to Śliskość, prawa łapa Głosiciela Słowa, sideem. — Tryfanie z Duncton, masz udać się do Wilczej Jagody - oświadczyła z nieodmiennym u niej, kamiennym wyrazem pyszczka. — A Wrzecian? - spytał Tryfan, nie ruszając się z miejsca. — Tu mu będzie dobrze - odpowiedziała Śliskość, a chociaż powiedziała to dość beznamiętnie, Tryfan doszedł do wniosku, iż zrobi najlepiej, jeżeli nie zwlekając podąży za nią. Ostatecznie, jakiekolwiek działanie było z pewnością lepsze niż bezczynność. Dołączył do niej przy wejściu. Jeden z sideem odsunął się, by go przepuścić. - Tu ściany mają uszy - przypomniała mu Śliskość. - Dobrze, że w owej komnacie nie rozprawialiście o niczym ważnym, a jedynie oddawaliście się marzeniom. - Uśmiechnęła się sztucznie i spojrzała Tryfanowi prosto w oczy, tak jakby chciała powiedzieć: „Przypadkiem nie próbuj do mnie mówić, nawet jeśli wierzysz, że jestem wyznawczynią Kamienia, gdyż inni mogą to usłyszeć”. Zerknąwszy na Wrzeciana, który sposępniał i pełen troski patrzył, jak wychodzą, Tryfan odwrócił się i poszedł za Śliskością. Przed nimi i za nimi szli sideem. Jakikolwiek cel przyświecał niememu ostrzeżeniu kre-cicy, to i tak zdawało się, iż nie ma najmniejszej nadziei, by z nią otwarcie porozmawiać. Droga, którą szli, była nierówna i kręta. Raz po raz kret na tyłach nie nadążał, podczas gdy ten na przodzie szedł zbyt szybko, więc chwilami Tryfan i Śliskość przez nikogo nie byli widziani. Wszelako korytarz był wysoki, zwieńczony krużgankami i - jak wszędzie w Wysokim Sideem - Tryfan czuł, iż jest nadzorowany i obserwowany. Żywił jednak nadzieję, że, o ile krecica zamierza się z nim porozumieć, sama wybierze najlepszy moment, więc trzymał się blisko niej i czekał, aż nadarzy się ku temu sposobność. Nadarzyła się, gdy mijali niewielki wodospad, tryskający gdzieś z krańca wijących się w górze galerii i opadający do stawu, przy którym korytarz ponownie rozszerzał się w komnatę. Teraz ścieżka kluczyła pomiędzy jeziorkami i sterczącymi z posadzki wielkiej sali stalagmitami. Tu właśnie Śliskość przystanęła. Zewsząd otaczał ich hałas i mrok. Sideem gwałtownie odwróciła się do Tryfana i szepnęła: — Nie zapomniałam Koźlandii ani Zgromadzenia Siedmiu, ani tego, że tam poczułam, iż mam wypełnić pewne zadanie... dla Kamienia. — Wiem, krecie - odpowiedział Tryfan. — Zawsze mnie to niepokoiło. Nie mam pojęcia, co robić. W tamtej norze usłyszałam coś, czego nigdy potem nie słyszałam. W pobliżu owej chorej krecicy, Macierzanki, poczułam spokój. — Bo tak chciał Kamień - odrzekł Tryfan. - A wracając do twojego zadania... Może się uspokoisz, gdy się dowiesz, że niewiele kretów tak naprawdę wie, co mają czynić. Aby odnaleźć Kamień, trzeba ufać, wierzyć i szukać go wszędzie, a to trudna doga. — Szukałam owej Ciszy przez te wszystkie długie lata. Byłam... sama. Teraz ty jesteś tutaj, a ja lękam się nadal, nie wiedząc, co czynić. Wilcza Jagoda cię zabije, tak jak zabiła innych... — Innych? — Samców. Potrzebuje ich, wykorzystuje, a potem zabija. Stąd nie można uciec. Nie ulegnij jej, Tryfanie, bo zginiesz. Jedynie tyle ci mogę powiedzieć, tylko taką pomoc mogę ci ofiarować... Ja... I nagle Tryfan ujrzał przed sobą spłoszoną krecicę, w której oczach malował się strach. Przypomiał sobie Zgromadzenie Siedmiu, gdzie odnalazł w sobie tyle sił, by uzdrawiać, gdzie po raz pierwszy poczuł swą moc. To samo czuł teraz. - Jest coś, co możesz zrobić. - Z zaskoczeniem usłyszał swój własny głos, nie przypuszczając nawet, co dalej ma zamiar powiedzieć. - Coś, co jedynie ty możesz uczynić, do czego być może przygotował cię Kamień, podobnie jak mnie przygotował na ten dzień... Ów kret Częstokół... Na gładkim obliczu Śliskości pojawił się wyraz współczucia i pogardy. - Jest synem krecicy, której niegdyś razem pomogliśmy ozdrowieć. Macierzanka była jego matką, Wrzecian ojcem - ciągnął Tryfan. Śliskość szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia. — Jednak Częstokół o tym nie wie. Pomóż mu. Myślę, że możesz przez to pomóc nam wszystkim. Zabierz go... Zabierz... - I Tryfan przypomniał sobie kreta, młodego i niewinnego, kreta, który podszedł kiedyś do stojącego w Lesie Duncton Kamienia i poprosił go o przewodnictwo. I wtedy nadszedł Boswell, Boswell go poprowadził. Tryfan wspomniał samego siebie. Tak... — Zabierz go do Boswella, on będzie wiedział, co zrobić. Zabierz go do Osuwiska... — Coś się stało, pani? Idący z tyłu sideem przyłapał ich na rozmowie. - Bezczelny - burknęła Śliskość. - Usiłował mi wmówić, że błądzę! Wyznawcy Kamienia żyją nadzieją! Grik był tak bliski śmiechu, jak tylko może być sideem. — Chciałbym zobaczyć, jak nawraca Głosiciela Słowa! Uśmiechnęli się oboje. — Dość gadania. Ruszajmy dalej - chłodno rzuciła Śliskość. — Niech i tak będzie - odrzekł Tryfan. — Zaprawdę, niech tak będzie - znacząco przytaknęła Śliskość. Wkrótce potem przybyli do siedziby Wilczej Jagody, w której już ich tęsknie wyczekiwała. Długo patrzyła na Tryfana, a potem obojętnie zerknęła na Śliskość i towarzyszącego im sideem. — Zostawcie nas - mruknęła. — Ależ, Głosicielu Słowa... - zaczęła Śliskość. — Tak? - Jej głos był zimny jak lód. — Czy to mądrze? Tryfan zdziwił się, słysząc, jak poufale przemawia Śliskość. Niewątpliwie nie została najbliższą powiemiczką Wilczej Jagody bez powodu. - Nie bardzo - odpowiedziała Wilcza Jagoda - ale lubię ryzyko. Tak czy owak, nie wierzę w to, żeby Tryfan chciał mnie skrzywdzić, póki wie, iż jego ukochany przyjaciel, Wrzecian, jest tak bezpieczny wśród naszych sideem. W imię Słowa potrafią oni użyć swych okrutnych pazurów. Czy jeszcze coś, moja droga, nim nas opuścisz? Śliskość uśmiechnęła się. — Nie, nic - powiedziała. — Nic to coś - oświadczyła Wilcza Jagoda. - Powiedz. — — Później ci powiem, o czym w tajemnicy rozmawiał ten kret z Wrzecianem. — Dobrze, ale czy to ma jakieś znaczenie? Śliskość ponownie się uśmiechnęła i obojętnie wzruszyła ramionami. - W każdym razie to zabawne. To wszystko. Gawędzili o Częstokole. Twierdzili w swoim skrzywionym przez Kamień mniemaniu, że nie przeszedł on na stronę Słowa w takim stopniu, żeby ów Boswell, mimo swego podeszłego wieku, nie mógł w nim ponownie wskrzesić wiary w Kamień. Wilcza Jagoda roześmiała się. - Teraz tak mówili? - zapytała. - Cóż, Częstokół zawsze pragnął zejść na dół, do Osuwiska. Teraz damy mu na to szansę, wszakże trzymaj się blisko niego. Potem mi opowiesz, jakie wrażenie zrobiła na Częstokole ta podniecająca i uczona rozmowa. Zawołaj go. Śliskość wyszła. Czekali w milczeniu, póki Częstokół sapiąc i dysząc nie pojawił się w komnacie u boku sideem. - Śliskość powiedziała, iż chcesz, abym coś zrobił - oświadczył z przesadnym zapałem. Po czym, widząc Tryfana, nerwowo dodał: - Och! Witaj! Tryfan skinął głową, lecz nic nie powiedział. - Czas już, by pouczył cię najmądrzejszy kret w całej kreciości - oznajmiła Wilcza Jagoda. Częstokół otworzył szerzej oczy ze strachu i zapytał: - Mistrz? Wilcza Jagoda natychmiast skwitowała to śmiechem. Zaraz potem jednak jej spojrzenie stało się zimne. — Boswell - wyjaśniła. - Zaznajomi cię z wiedzą na temat Kamienia. — Przecież ja nie wierzę w Kamień - odpowiedział Częstokół. - Czczę Słowo. Naprawdę! Wilcza Jagoda zasmuciła się. Wyglądała na zmęczoną. — Kret zna Słowo, ale go nie czci. Może Śliskość, Tryfan i Wrzecian mają rację, że wierzą w moc Boswella. Mam jednak nadzieję, że nie, Częstokole, przez wzgląd na ciebie. Obawiam się, że jeśli nie będziesz w stanie przekonać Boswella, by odbył Pokutę i stał się wyznawcą Słowa, umrzecie obaj. — Ależ, Wilcza Jagodo... - wyszeptał drżącym głosem Częstokół. — Nie miałam na myśli... - zaczęła Śliskość. — Dziękuję ci, Śliskość! A ty, Częstokole, zamilcz! Nudzisz mnie już. Zabierz go do Boswella i donieś mi, co się dzieje. Chcę to wiedzieć dzisiaj, ale... - Popatrzyła słodko na Tryfana i dodała: - Nie, nie tak prędko. A teraz zostawcie nas samych. DLA TYCH, którzy interesują się historią Lasu Duncton oraz wydarzeniami poprzedzającymi nadejście Kreta Kamienia, to, co w następnych godzinach zaszło pomiędzy Wilczą Jagodą z Whern a Tryfanem z Duncton, i to, co później przydarzyło się Tryfanowi, stanowi przedmiot wielu debat, dyskusji i sporów. Niektórzy go potępiają, inni mu współczują. Wielu wciąż czuje gniew, kilku zaś - ostatnio ich liczba znacznie wzrosła - wyraża sympatię i zrozumienie. Żaden zwykły kret nie jest doskonały, żaden nie jest bez skazy, żaden nie może spojrzeć na swe dotychczasowe życie, nie żałując jakichś popełnionych czynów lub nie dokończonych spraw. Mądry kret, bez względu na płeć, rozmyślając dziś nad historią Duncton w owych latach, pomimo wątpliwości jest w stanie dojść prawdy. A jeśli już musi osądzać, niechaj czyni to w duchu tolerancji i niech pamięta, że Tryfan wiódł swój żywot w niespokojnych i ciężkich czasach, że dźwigał ciężkie brzemię, za innych i za siebie. Przeto, aczkolwiek niechętnie, mając świadomość, że wiele z tego, czego dokonał, mógł zrobić lepiej, i tak w końcu podjął się zadania, jakie wyznaczył mu Kamień, i uczynił co w jego mocy, by głosić, że w kreciości znajdą się wartościowi wyznawcy będący gotowi przyjąć wielkie i chwalebne zmiany, które - jak wierzył - wkrótce miały nadejść. Jednakże prawda o tych paru nieszczęsnych godzinach spędzonych w towarzystwie Wilczej Jagody ginie w mroku. Teksty Kleryka Wrzeciana powinny właściwie stanowić najlepsze źródło - jedyne, na którym naj-rozsądniej się oprzeć, spisane bowiem przez świadka wielu ówczesnych wydarzeń - atoli w tym jednym względzie niezupełnie im się dowierza. Wrzecian był wielkim historykiem, aczkolwiek kretem, takim jak każdy, a więc pewne rzeczy oceniał wedle własnych kryteriów. Los złączył go ze wspaniałą kochanką, nieżyjącą już dziś Macierzanką. Potem mógł już spokojnie, bez właściwego wielu lęku przed niespełnieniem, śledzić teksty, uczyć się i cieszyć towarzystwem przyjaciół. Tak więc całkiem możliwe, iż to, co zaszło między Tryfanem a Wilczą Jagodą z Whern, Wrzecian osądza zbyt surowo. Trzeba także pamiętać, że pisał to, zanim cała prawda o nadejściu Kreta Kamienia wyszła na jaw i zanim ktokolwiek zrozumiał cel, jaki mu przyświecał. My wszakże możemy teraz oprzeć się na innym źródle, choć niektórzy pewnie także powiedzą, iż jest ono niepewne i stronnicze. I niewątpliwie będą mieli rację, gdyż tym nowym i jak dotąd nie spisanym źródłem jest sam Tryfan. Pozostawił nam przekaz tyczący owych spędzonych z Wilczą Jagodą godzin, lecz my nie zamierzamy wspominać, jak do tego doszło i dlaczego. Tak wiele jednak szczegółów jego opowieści potwierdza obecnie tyle innych źródeł, że mamy prawo sądzić, iż ta wersja jest prawdopodobnie najbliższa prawdy - straszliwej prawdy - spośród wszystkich, jakie kiedykolwiek zdołamy odkryć. Tak więc, gdy już wyjaśniliśmy sobie, co trzeba, my, którzy dalej udamy się w podróż wraz z Tryfanem, wspomagając go swoją modlitwą, musimy powrócić do tajemniczej i pięknej komnaty, zwanej przez straszliwą Wilczą Jagodę jej siedzibą, i dowiedzieć się, co wydarzyło się po tym, gdy Śliskość za gorącą radą Tryfana tak sprytnie zorganizowała spotkanie Częstokoła z Boswellem w Osuwisku Opatrzności... Po ich odejściu Wilcza Jagoda długo wpatrywała się w Tryfana. Nie odzywała się i zdawała się pogrążona w trapiących ją myślach, co sprawiło, iż wyglądała na słabą i podatną na cios. Tego Tryfan zupełnie się nie spodziewał. Stała przed nim, pozbawiona jakiejkolwiek ochrony, przywódczyni gri-ków. Patrzyła na niego, póki oczy nie zaszły jej łzami, a ściany komnaty nieomal ugięły się pod potęgą jej smutku i żalu. Żalu za czym? — Nie lubisz mnie - powiedziała. - Mimo to nie odwzajemniam twych uczuć. Nie żywiłam ich także nigdy wobec jakiegokolwiek wyznawcy Kamienia. Tryfanie z Duncton, to, że mnie nie lubisz, sprawia mi ból, tutaj! - Przyłożyła łapę do piersi i Tryfan ujrzał, jak wstrząsa nią łkanie. — Nie jestem kochana! - ciągnęła. - Jestem samotna! Jeżeli w ogóle było coś, co Tryfan mógł powiedzieć w tej chwili, to nie miał najmniejszego pojęcia, co by to miało być. Zresztą, któryż kret by miał? Teraz, patrząc w przeszłość, łatwo rzec, co powinien uczynić, ale wtedy? Sam Tryfan mówi, że siła smutku Wilczej Jagody była tak wielka, iż po prostu go zniewoliła. Czuł ją tak, jak parę dni wcześniej, podczas ich pierwszego spotkania w Whern, odczuwał potęgę jej wdzięku, mącącą mu zmysły. Jej żal był tak prawdziwy, iż chcąc go zlekceważyć, kret z Duncton musiałby sam wyrzec się własnych reakcji. Bezwiednie poczuł sympatię, współczucie i chęć zrozumienia. Niewykluczone także, iż pomyślał, o ile w ogóle jakiś kret może myśleć w obliczu tak żywiołowych uczuć, jakie manifestowała Wilcza Jagoda, że gdyby spróbował ją zrozumieć i zdołał to okazać, to zapewne osiągnąłby nie tylko uwolnienie Boswella i Wrze-ciana, lecz przypuszczalnie także zapewnił nieco więcej wyrozumiałości wobec wyznawców Kamienia, wyrozumiałości okazanej już, jak sądził, przez to, że nikt nie przeszkadzał mu w jego wędrówce na północ i nie wyrządził im krzywdy w Whern. Te mgliste nadzieje zespoliły się z odruchową sympatią dla istoty, jak się zdawało, pogrążonej w tak wielkim żalu, który poruszył Tryfana do głębi. Lecz niewątpliwie Tryfan usilnie starał się również pamiętać o przestrogach Śliskości oraz Boswella i nie zapominał o tym, czego grikowie dokonywali przez lata. Tymczasem jednak wciąż miał przed sobą kreta pogrążonego w smutku, kreta, który poruszyłby nawet serce z lodu. Pewne jest to, że Wilcza Jagoda - jeśli tylko tego zapragnęła - wywierała na krecie niezwykłe, prawie zatrważające wrażenie. Była naprawdę piękna. Jej postać bezustannie fascynowała, wszystko, co mówiła i czyniła, przykuwało uwagę, jakby jej ciało dawało wyraz każdemu jej uczuciu i zamiarowi. W Biedołku pałała nieskrywaną wrogością i nienawiścią, lecz kret zapomina o takich sprawach, gdy stanie pyszczkiem w pyszczek z równie przejmującą niedolą i żalem. - Powiedz mi - odezwała się nagle Wilcza Jagoda, a jej smutek zamienił się w coś innego, równie prędko jak słońce wyłania się zza rozpędzonej burzowej chmury. - Powiedz mi, Tryfanie, bo gorąco pragnę to wiedzieć. Naprawdę chcę. Czy bardzo cię kochano, gdy byłeś kreciątkiem? „Bardzo kochano”. Tych wzruszających słów użył przy Osuwisku Boswell. Dopiero dużo później Tryfan zdał sobie sprawę, że sama Wilcza Jagoda lub jakiś bliski jej kret - być może Run, lecz tego nigdy się nie dowiedział - podsłuchiwał ich rozmowę, tak więc Wilcza Jagoda mogła dobrze przygotować swą rolę. — Czy mnie bardzo kochano? - powtórzył Tryfan i oczywiście wiedział, że odpowiedź powinna brzmieć: „Tak. Tak bardzo, jak powinien być kochany kret”. Miłość, jaką Bracken i Rebeka żywili do niego i do siebie nawzajem, ukształtowała istotę jego osobowości. — Tak - wyznał. Zaledwie wypowiedział to słowo, a właściwie zanim je wypowiedział, jej ciche, bałamutne pytanie zamieniło się w mroczny i przerażający wybuch gniewu. - Ale nie mnie, Tryfanie! Mnie wcale nie kochano! Nie znam swojego ojca, a matkę zabiłam! Zdawało się, że na dźwięk tych słów ściany komnaty zadrżały ze zgrozy, a gdzieś w górze przetoczył się potężny grzmot. - Nie możesz tego zrozumieć, nigdy nie będziesz mógł tego zrozumieć, tego nie jest w stanie pojąć żaden kret - ciągnęła. - A mimo to wszyscy mnie osądzają! Tak więc po udawanym wzruszeniu nastąpiło oskarżenie, wszelako zanim Tryfan zdążył się w tym połapać, Wilcza Jagoda zaczęła krzyczeć tak głośno, tak histerycznie, że jedynie głuchy kret nie podszedłby do niej, by ją uspokoić. Tryfan nie był głuchy. Był też kretem troskliwym, zatem widząc tak nagły wybuch, zrobił to, co uczyniłaby większość kretów. Spróbował ją pocieszyć dotknięciem. Dotknięcie! Przypuszczalnie właśnie w tej chwili Tryfan przepadł, zwiedziony bezradnym wołaniem o pomoc, wołaniem kreta, który, choć dzierżył przerażającą władzę i cieszył się prawdziwym uznaniem, w pewnym sensie nigdy nie wydoroślał. Jednakże w tym momencie, gdy wyciągał łapę, by pocieszyć Wilczą Jagodę, on sam wierzył, iż nie wszystko jeszcze stracone. Pocieszyć ją! Ją! Tak, pocieszyć. Odwróciła się ku niemu - w jej oczach malowała się rozpacz, udręka, tęsknota za współczuciem, za gwałtowną, porywającą miłością - i zapłakała. - Wychowałam się w miejscu zwanym Ilkley, na terenach bez dżdżownic. Mojej matce było na imię Gorczyca. Tu Wilcza Jagoda nagle przerwała swą opowieść, która zapowiadała się na długą i rozbudowaną historię, i wspominając matkę, poczęła smutnym wzrokiem wpatrywać się w pustkę. Wyglądało to tak, jakby fala gorącej skruchy rozsadzała jej serce, gotowa w każdej chwili wybuchnąć w postaci potoku łez, jeszcze większego i gwałtowniejszego niż ten poprzedni. I w istocie, Wilcza Jagoda załkała, ale były to ciche, olbrzymie łzy żalu. Spłynęły wolno po pyszczku i zalśniły na futrze. Wówczas, jakby z wielkim trudem, Wilcza Jagoda odezwała się ponownie. Mówiła szybko, ale spokojnie o latach spędzonych w Ilkley, o okrutnych zwyczajach swojej matki, o tym, że na Wrzosowisku Rom-balda nikt jej nie kochał, o swojej tęsknocie do wiedzy, chęci lepszego Poznania Słowa i nasilającym się pragnieniu, by odwiedzić Whern i oddać się w służbę samego Mistrza Sideem. Opowiadała, jak przybył kret Chwast, przyciszonym, usprawiedliwiającym tonem wyznała, że po to zabiła matkę, aby uwolnić inne krety od jej ostrych pazurów. Czasami milkła i przełykała ślinę, sprawiając wrażenie, iż dzielnie powstrzymuje cisnące się łzy, czasami znów podchodziła do Tryfana i dotykała go, błagając, by jej nie opuszczał, by jej wysłuchał, by poznał prawdę i zrozumiał, iż to, co uczyniła, zrobiła w imię Słowa, dla dobra kreciości, że tego nie da się już cofnąć, ona zaś przez to została sierotą na zawsze. Tak oto prawiła Wilcza Jagoda, a na zewnątrz zapadł mrok. Huk Dow-ber Gili przycichł, a Tryfanowi się zdawało, iż cały jego świat stanowi teraz ta szamocząca się z sobą, zrozpaczona krecica, która nie była już Wilczą Jagodą z Whern, lecz kreciątkiem na opustoszałym wrzosowisku, wołającym o pomoc, torturowanym i maltretowanym przez matkę, kreciątkiem, którego jedyna nadzieja spoczywa w dalekim, mitycznym krecie zwanym Mistrzem Sideem, przedstawianym jej przez okrutną Gorczycę jako jej przyszły kochanek. Czy Wilcza Jagoda wiedziała, co w owych godzinach czyni Tryfanowi? Później w to wątpił. Czy podejrzewała, że ze wszystkich kretów, jakie kiedykolwiek poznała, najprawdopodobniej najwięcej zrozumienia i sympatii oraz na poły ojcowskiego, na poły partnerskiego uczucia mógł jej okazać właśnie Tryfan, którego matkę, Rebekę, zniewolił własny ojciec Mandragora, inny, okrutny i zły kret? Czy wtedy, gdy Wilcza Jagoda z nim rozmawiała, skryba domyślił się tego, czego ona sama nigdy się nie domyślała i o czym jak dotąd wiedział jedynie Chwast, a mianowicie że to Run, ten, który pierwszy ją posiadł, jest jej ojcem? Czy Tryfan, znając historię Rebeki, czuł do niej sympatię, której inny kret, choćby Wrzecian, nie był w stanie w sobie wzbudzić? Zapewne. To pomaga wyjaśnić, dlaczego wciąż jej słuchał. Ale dlaczego Wilcza Jagoda odważyła się mu tak wiele powiedzieć? Być może widząc jego przychylność, ona, największa w kreciości mistrzyni uwodzenia i zła, ośmieliła się przed nim otworzyć i wyznać mu wszystko. Tymczasem nastała noc, w Whern zrobiło się cicho, dwa krety zaś nadal wiodły dysputę, stopniowo zbliżając się, jak to krety, do siebie, czując ową więź, którą czują wszelkie istoty, gdy dzielą mroczne, zatruwające duszę tajemnice i uczucia. Dotknęli się dużo wcześniej. Teraz, gdy po pokrytych pęknięciami, białych, wapiennych ścianach Whern pełzały ciemności, wkradając się do komnat i korytarzy Wysokiego Sideem, zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej. Już nie byli Wilczą Jagodą i Tryfanem, lecz dwojgiem z wielu, dwoma pocieszającymi się kretami, które w niespokojnych czasach w sobie nawzajem odnajdują spokój, zrozumienie i drogę do domu. W owych ciemnościach, przy akompaniamencie huczącej w pobliżu wody, pieścili się coraz zawzięciej, ocierali bokami, przegarniali swą sierść zębami, głaskali pazurami, aż wreszcie spowił ich ciepły mrok i już nie mogli się powstrzymać. Zatracili się w namiętności, z dwóch kretów stali się jednym, słowem” oddali się zmysłowej ekstazie, której Kamień, Słowo, czy też jakakolwiek inna moc, nie jest w stanie okiełznać, ekstazie, zrazu uważanej jedynie za zaspokojenie żądz i szukanie przyjemności, ekstazie, która jeśli ją odrzucić w tej przeklętej chwili, wydaje się odrzuceniem samej miłości. Tej właśnie nocy, gdy potężny wodospad Dowber Gili z łoskotem spadał w dół, a w całym Whern huczały, pokrywały się białą pianą, wirowały i kłębiły się wody wpadające do czarnych, burzliwych stawów, by potem cicho i niepostrzeżenie zniknąć we wnętrznościach samej ziemi, owe dwa krety odbyły gody, zapomniawszy o czasie, przyjaciołach i różnicach, jakie je dzieliły. W godach, jak zresztą i we wszystkim innym, Wilcza Jagoda była bardziej niż namiętna, gorętsza niż wulkan. Westchnienia i krzyki, które wydawała zwykle w trakcie godów, łzy, złość nagromadzona przez ostatnie lata, wrodzone okrucieństwo, żale i frustracja, wszystko to wybuchło w Wilczej Jagodzie tej nocy z podwójną mocą. Obcując z sobą krety potrafią bowiem odsunąć swe całe dotychczasowe, dobre czy złe, życie na bok, zapomnieć na chwilę o swojej sile i słabości. I to właśnie uczynili Wilcza Jagoda i Tryfan. A inni to słyszeli. Całe Whern o tym wiedziało. Wrzecian, Tokarz, Częstokół, a także podły Run, uśmiechający się na dźwięk miłosnych uniesień, i Boswell. Tak, słyszeli. Słyszeli ich poprzez huk wody, lecz nawet gdyby Wilcza Jagoda i Tryfan o tym wiedzieli, i tak by nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Tacy kochankowie myślą jedynie o sobie samych. W końcu odgłosy namiętnych uścisków powoli zaczęły przechodzić w spokojne westchnienia zaspokojonej pary. Rozległ się śmiech kretów, które poznały, co mogą sprawić prawdziwe gody. A Whern to słyszało i zamarło z wrażenia, niespokojne, złe, rozbawione, zaskoczone, lecz także pełne obaw, smutne i osierocone, każdy bowiem słyszał to, co pragnął usłyszeć. Jednakże słyszał to jeszcze jeden kret, kret, który wiedział więcej od wszystkich innych z wyjątkiem samego Boswella, kret, który sądził, że owej nocy Kamień i Słowo, o ile w ogóle istnieją, są razem z Wilczą Jagodą i Tryfanem, a pojawiwszy się w Whern, być może pomogą tym, którzy w nie wierzą. Tym kretem był zdumiewający Psi Rumianek, przemądry Psi Rumianek, który mógłby odnaleźć drogę przez sam chaos, gdyby się w nim znalazł. „Będę w pobliżu” - obiecał kiedyś Tryfanowi i teraz, pod osłoną namiętnych, odbijających się echem dźwięków owego nocnego obcowania dwojga kretów, wędrował ku Osuwisku Opatrzności. Nikogo nie powinno zdziwić, że odkąd opuścił Tryfana i Wrzeciana, zaobserwował w Whern wiele dziwnych i ciekawych rzeczy. Między innymi dokonał pewnego odkrycia, którego mógł dokonać jedynie on. Spostrzegł bowiem, że tajemnica odszukiwania drogi poprzez Whern tkwi w znajomości biegu cieków wodnych. W utworzonej i zdominowanej przez wody krainie należało się ich trzymać i wyzbyć się lęku. Był to bez wątpienia sposób na podbicie Whern. Psi Rumianek przemierzył dalekie, rozległe tereny. Patrzył, słuchał i poznawał, ani razu nie dostrzeżony, przez nikogo, z wyjątkiem Tryfana i Wrzeciana, nieodwołalnie pogrzebany. Teraz przyszedł nikomu nie znanymi, dziwnymi drogami nad samo Osuwisko Opatrzności, a schodząc szczelinami, które przecinały jego zachodnie krańce, słyszał odbijające się echem odgłosy uniesień Wilczej Jagody i rozkoszne westchnienia Tryfana. Słyszał je i wiedział, że oznaczają czas zmian, wszakże nie potrafił odgadnąć jakich, to zaś sprawiało, że się lękał i był ostrożny. Psi Rumianek wiedział już, że Boswell jest gdzieś przy Osuwisku, gdyż wiele się dowiedział podsłuchając. Dowiedział się także, że i Run się tam ukrywa, i sądził, iż choć jest już bardzo stary, lepiej nadal siego wystrzegać. Tymczasem zaczęło świtać. Gody Tryfana i Wilczej Jagody miały się ku końcowi, Psi Rumianek zaś skradał się pośród cieni Osuwiska, szukając starego Białego Kreta. Odnalazł jednak kogoś zupełnie innego, kogo nigdy by się nie spodziewał tu zobaczyć, nawet gdyby snuł marzenia przez milion lat. Obok Boswella bowiem, jeszcze starszego niż Psi Rumianek przypuszczał, był tam pewien tłusty kret o bokach tak opasłych, że trudno mu się było poruszać, kret o zagubionych, dziecięcych oczkach i ciele tak bezużytecznym, że zasługującym na unicestwienie. To właśnie ujrzał Psi Rumianek, nim zdążył się przedstawić. Wyczuł w pobliżu również i inne krety, a pnąc się rozpadliną w górę, ku miejscu gdzie słyszał wodospad spływający w dół z powierzchni, zobaczył ich - sideem. Przyczajeni, gotowi do mordu, oczekujący na rozkaz. — Ten Częstokół i Boswell przegadali całą noc - powiedział jeden. — Niektórzy robili gorsze rzeczy - dodał drugi. - Plugawi i bezecni są ci, którzy odchodzą od Słowa. — Cicho! - rozkazał trzeci surowym, ale nie całkiem zimnym głosem. Była to samica, lecz jej Psi Rumianek nie dojrzał. — Pójdę po Częstokoła - powiedziała owa sideem - i przyprowadzę go tu, bo Wilcza Jagoda chciała się z nim zobaczyć. — Niech go Słowo oświeci - mruknął inny. Rozległ się złośliwy chichot, do jakiego Psi Rumianek zdążył już przywyknąć podczas swoich długich, rozpoznawczych wędrówek po korytarzach Whern. Usłyszawszy imię Częstokoła, Psi Rumianek był rzecz jasna zaskoczony, gdyż jedynym znanym mu kretem noszącym to imię był brat Szpaczki. Ale tamten był niewinnym, młodym kreciątkiem o bezradnych oczach... Bezradne oczy! Zaniepokojony Psi Rumianek sam otworzył szerzej oczy i pojął, że potęga Kamienia i sposób, w jaki sam pojmował swoje zadanie, znalazły się w ślepym zaułku. Częstokół? Ten opasły kret to Częstokół? Czy wówczas Psi Rumianek prędko zawrócił i pobiegł, by się z nim spotkać? Nie. W żadnym wypadku. Psi Rumianek był poszukiwaczem dróg. Posiadał nawyki i instynkty badacza. Szybko odwrócił się, minął grupę sideem, podszedł do wielkiej kaskady i spojrzał na głębokie, wzburzone jezioro i dalej, na jego wsysane, ryczące, znikające gdzieś niżej pod skalnym nawisem, mknące w nieznane otchłanie wody. Po jakimś czasie przeczołgał się z powrotem obok sideem i usłyszał, jak kłócą się z jedyną w swym gronie samicą. - Waszym psim obowiązkiem jest mi pomóc - mówiła. - Sama sobie z tym Częstokołem nie dam rady. Wilcza Jagoda chciała go widzieć, więc trzeba go wtaszczyć po schodach do jej komnat. Przecież wiecie, że przy swojej tuszy pokonuje bez odpoczynku ledwie cztery stopnie! Potem wszyscy odeszli, a Psi Rumianek, przez nikogo nie zauważony, obrał inny trakt i pomknął ile sił w łapach, układając po drodze plan działania. Tak, tak! Kamieniu, pomóż nam wszystkim! W ten sposób wtrącił się do dziwnej dysputy pomiędzy Boswellem i Częstokołem, którzy popatrzyli na niego z tępym zdumieniem w oczach. — Niedołężny i rozsypujący się Panie, Biały Krecie z Uffington i krecie wielkiej wagi, Częstokole. Czas jest krótki, a słowa długie! — Ale... - zaczął Częstokół. Ślepia wyskoczyły mu na wierzch nalanej twarzy, gdyż zobaczył kreta, którego znał i kochał, i nie przypuszczał, że go kiedykolwiek jeszcze zobaczy. Psi Rumianek uniósł łapę. - Żadne ale, Panie z nadwagą, żadnych wątpliwości. Słuchaj i rób, co ci każę. Nadchodzą sideem. Sideem będą zabijać. Boswell musi zostać uratowany. Sługa uniżony zwany Psim Rumiankiem opracował niezwykle złożony plan, ale nie ma czasu ani ochoty go wyjaśniać. Nieugięty Boswellu, zaufasz mi? Biały Kret uśmiechnął się. — Tak, Psi Rumianku. Uczyni to także ten oto kret, pomimo swoich ale. A teraz powiedz, co mamy robić, albowiem obaj z rosnącą niecierpliwością czekamy, by wreszcie opuścić to miejsce. — Panowie, podążajcie za mną. Idźcie szybko i módlcie się. — Dobrze. - Boswell roześmiał się jak młodzieniaszek i zrobił coś, co zupełnie Białemu Kretowi nie przystoi, a mianowicie, aby biedny Częstokół wreszcie się ruszył, ukłuł go pazurem w zadek. Psi Rumianek poprowadził ich wzdłuż urwiska, ku rozpadlinie. Kiedy tylko opuścili polanę Boswella, usłyszeli, że pojawili się na niej sideem. Wrzeszczeli, krzyczeli na siebie, w końcu zaczęli węszyć dokoła. Wysoko w górze, do ścian rozpadliny przylgnęło poranne słońce. Zbladły cienie. Psi Rumianek wiedział, że wkrótce zostaną pozbawieni osłony mroku. Jednakże jeszcze wcześniej mogli ich dopaść sideem, bo podłoże było nierówne i pokryte osuwającymi się głazami. I choć utykający Boswell nieźle sobie radził, to biedny Częstokół nierzadko ledwie mógł się przez nie przeprawić czy pomiędzy nimi przecisnąć. — Czy daleko jeszcze? - pytał co chwilę, dysząc. — To wielce daleka droga, opasły, toczący się Częstokole. Tak więc Psi Rumianek proponuje, byś skupił się, szedł i nie tracił sił na gadanie. Gdy tak z trudem parli do przodu, zbliżając się coraz bardziej do wielkiego, rozszalałego jeziora, za ich plecami przez jakiś czas panowała cisza. Potem usłyszeli krzyk odbijający się echem o ściany rozpadliny i stukot zbliżających się łap. - Utrudzeni Panowie - błagał Psi Rumianek, spoglądając z całą wyrozumiałością, na jaką było go stać, na krety, które próbował uratować. Te zaś robiły co w ich mocy, by wspinać się po coraz bardziej śliskich i trudnych do przebycia skałach, które, jako że przywędrowali już w pobliże jeziora, pokrywał unoszący się znad wodospadu pył wodny. - Dajcie z siebie wszystko! Odgłosy i pokrzykiwania ścigających ich sideem i nagłe pojawienie się innych przy wejściu do korytarza, którym Częstkokól zszedł do rozpadliny, dodały kretom sił. Częstokół i Boswell pognali na skraj jeziora. Zamiast normalnego brzegu zobaczyli złowieszczy uskok, poniżej którego czarna woda biła wściekle o pokryte mchem głazy. Na jej powierzchni unosiła się żółta piana, a głazy, srogie prądy i zawirowania przyprawiały o zawrót głowy. — Dokąd teraz pójdziemy? - dość rozsądnie spytał Częstokół, zerkając ze strachem i niesmakiem na zbliżających się sideem, a z przerażeniem na jezioro. — Panowie. Uczynimy to, co krety zawsze robią, jeśli chcą przedłużyć swoje życie! Skoczymy w nieznane! — Tam?! - rzekł z niedowierzaniem Częstokół. Psi Rumianek skinął głową. — Ależ utoniemy! - zawołał grubas. - Ten niezaprzeczalny fakt uspokaja Psiego Rumianka, waszego uniżonego sługę. Jeśli bowiem najstarszy w kreciości kret i najgrubszy ze wszystkich przeżyją kąpiel w tym bajorze, to wydaje mu się bardzo prawdopodobne, że i on sam, choć jest tak żałosny, też ją przeżyje. Po tych słowach, widząc, że najbliższy sideem zbliża się ku nim błyskawicznie, Psi Rumianek wepchnął protestującego Częstokoła do wody. Ten zmagał się z nią przez chwilę, po czym porwał go prąd, obrócił i jął wsysać w głąb. Na próżno tłuścioch wyciągał łapy ku oddalającemu się niebu. Wydał z siebie potężny, gulgoczący jęk i zniknął z pola widzenia. Boswell, który bezgranicznie ufał Psiemu Rumiankowi, uczynił to samo z większą gracją i nie ociągając się wskoczył do wody. Jego białe futro zrobiło się szare, po czym drobna sylwetka starego skrybokreta całkowicie przepadła w kłębowisku prądów, które szybko wciągnęły go pod powierzchnię, niosąc ku ciemnemu nawisowi urwiska, gdzie znikały wody. Psi Rumianek pozostał sam na brzegu jeziora. Po raz ostatni zerknął na swych prześladowców. I chociaż to spojrzenie trwało zaledwie tyle co mrugnięcie oka, dojrzał coś, na co czekał przez całe swoje dorosłe życie. Mierząc wzrokiem prawie dosięgających go sideem, zapomniał o wrodzonym strachu przed wodą, w której zaraz miał zanurkować i przypomniał sobie dawny korytarz w Wolu, spotkanie z Tryfanem i pogawędkę o tym, czy kiedykolwiek się zakocha, podczas której rzekł: „Nie mam na myśli konkretnej samiczki... Ale kiedy ją spotkam, będę wiedział, że to ona”. Tu, w rozpadlinie, gdy dwa bliskie mu krety pogrążały się w toni jeziora, a sideem wyciągali po niego swe łapy, Psi Rumianek się tego dowiedział. Za grupą samców stała bowiem pewna samica, której głos już wcześniej słyszał. W owej szczęśliwej chwili błysnęło słońce i oświetliło swym blaskiem jej szare futro. Wpatrywała się w niezwykłego kreta stojącego na krawędzi śmierci, albo też w obliczu wiecznych tortur w Wielkich Toniach. W ten oto sposób Śliskość ujrzała Psiego Rumianka. On zaś spoglądał na nią najbardziej świecącymi i drwiącymi oczyma, jakie kiedykolwiek widziała. Wydawało się, iż nie dostrzega czyhających nań w tym przepastnym miejscu niebezpieczeństw. Ów kret, ku jej zdziwieniu, nagle uniósł łapę i władczo rozkazał: - Głupie sideem! Stać! - Pozwolił sobie na krótką przerwę i spoglądając jej w oczy, powiedział z niejakim zachwytem: - Zakłopotana Pani, Psi Rumianek, to znaczy ja, wróci po ciebie z samego piekła! - Po czym obrócił się i z całą brawurą, na jaką mógł się zdobyć, dał nura do jeziora i zniknął wessany w jego toń. TYMCZASEM do komnaty, w której Tryfan spędził noc z Wilczą Jagodą, zaglądnęły pierwsze promyki słońca. Gdy tylko nieszczęsny kochanek się przebudził i zrozumiał, co mu grozi, Wilcza Jagoda uwolniła się z jego objęć i powiedziała: - Musisz odejść, Tryfanie z Duncton. Natychmiast. Nigdy się nie dowiedział, czy rzeczywiście chciała, by nic mu się nie stało i pragnęła mu pomóc w ucieczce. Pomimo to wolał sądzić, iż tak właśnie było, bo łatwiej byłoby mu wtedy znieść świadomość, że w trakcie owej dziwnej, dopiero co minionej nocy, posiadł największą nieprzyja-ciółkę Kamienia. Było już jednak za późno na wszystko. Do komnaty wpadło słońce, w jego zaś blasku przycupnął kret, którego Tryfan od tak dawna bał się spotkać. Przybysz przypatrywał się im z pogardą i obrzydzeniem. Miał czarne oczy, nadszarpniętą przez wiek fizjonomię, futro lśniące, lecz suche, zaokrąglone i czyste pazury. Za nim rzędem stały inne, bez wątpienia sideem, jednak starsze od tych, które do tej pory widział. Starsze wiekiem i rangą, wszystkie szczupłe, o wyniosłych, okrutnych rysach, wszystkie pełne siły, ale takiej, która budzi lęk i zdziwienie, gdy widzi sieją u kreta, który osiągnął już wiek stosowny do odpoczynku. Siły zachowanej ku nie przynoszącym żadnego pożytku sprawom. - Nazywam się Run - rzekł ów kret. - A ty pewnie jesteś synem Brackena. Tryfana obleciał strach przed śmiercią. Wiedział, że stoi z nią twarzą w twarz. — Tak - odpowiedział. — Twój ojciec był tak silny, że o mało mnie nie zabił. No ale mu się to nie udało. Nigdy mu tego nie zapomniałem. Pożądałem twojej matki i gdyby nie Bracken, dopiąłbym swego. Tak więc, mam dość powodów, aby cię zabić. Teraz przychodzisz do Whern, jesteś tu mile witany, nikt ci nie czyni krzywdy, a ty gwałcisz obecną tu Wilczą Jagodę. To także wystarczający powód, by cię zabić. Pomimo strachu, jaki czuł, pomimo całkowitej bezradności, gdyż si-deem zbliżyli się jeszcze bardziej i zablokowali wszelkie ruchy, Tryfan nawet wtedy pomyślał o innym krecie. - Wrzecian nikogo nie skrzywdził ani też nigdy tego nie zrobi. Przynajmniej jego puść wolno. Masz mnie i Boswella, masz... Run nieznacznie uniósł łapę. Z bliska było widać, że jego pyszczek jest poorany zmarszczkami, całą siecią zmarszczek. Lecz pośród nich płonęły oczy, czarne, podłe, zwyrodniałe i pełne pogardy dla życia. - Nic mu nie zrobimy - odparł. - W sensie fizycznym. Ty również nie umrzesz. Moim obowiązkiem jest znaleźć właściwą karę. Przyszedłeś tu żywy i twoi słabi zwolennicy muszą wiedzieć, że wyszedłeś stąd żywy. Tak jak muszą się dowiedzieć, czego się dopuściłeś wobec Wilczej Jagody. I tak się stanie! - Rzucił swej córce przelotne spojrzenie. W jego pysku błysnął cienki, blady język. - Tryfanie, wierzę, że twoi poplecznicy uznają, iż zasłużyłeś na sprawiedliwą karę. Właśnie wtedy, ze sposobu, w jaki starzec mówił i poruszał się, z jakiegoś gestu, Tryfan musiał domyślić się prawdy o Wilczej Jagodzie i Runie. Pojął, iż to on jest jej ojcem, gdyż odwrócił się do Wilczej Jagody i rzekł z równym co Run obrzydzeniem w głosie: - Spójrz na niego, na Pana Sideem! Przypatrz mu się z bliska. Nie widzisz, kim on jest, Wilcza Jagodo, nie widzisz, co ci uczynił? To twój ojciec! Gdy Wilcza Jagoda spojrzała na Runa pytająco, Mistrz odwrócił się od nich i powiedział do oczekujących sideem: - Bredzi. Więc zróbcie to teraz i zróbcie to dobrze. Zróbcie to! Potem cofnął się, a sideem podeszli do Tryfana i w przeraźliwej ciszy zaczęli przybliżać ku niemu swe wyćwiczone pazury. Choć walczył i kilku zranił, wkrótce unieruchomiono mu łapy. Ugiąwszy się pod ich ciosami, jął spływać własną krwią. Zanim wydrapano mu oczy, ujrzał tryskającą z tych kretów nienawiść, zanim ogłuszony szpicami pazurów przestał słyszeć, dobiegły go ich podłe, charczące oddechy. I zanim owo miejsce utonęło dla niego w ciemnościach, zapragnął dotknąć Wilczej Jagody z Whern. Wyciągnął łapę, lecz oto sam poczuł na sobie jej dotyk i pojął, że gdzieś w głębi tego plugawego serca, przynajmniej na chwilę, zagościło współczucie. Potem zawładnął nim ból, poczuł, że już po nim i zaczął poznawać zesłaną mu przez Słowo ciemność, w której nie było ani Kamienia, ani nadziei na jego ujrzenie. Ogarnęła go ciemność śmierci. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY W CAŁEJ DŁUGIEJ HISTORII KRECIOŚCI rzadko spotyka się krety tak obrażone i tak zrzędliwe jak tłusty, opieszały Częstokół, beznadziejnie pogrążający się w odmętach jeziora, do którego wepchnął go Psi Rumianek. Ponieważ przejmująco zimna woda pozbawiła jego słabe ciało możliwości oddychania, jego gniew podwoił się i wzmógł. Co rusz obracało nim we wszystkie strony, przed oczyma przesuwały mu się to rozkołysane żółcie, to głębokie zielenie, czernie, aż wreszcie dostrzegał jedynie białe plamki. Jego wściekłość spotężniała jeszcze bardziej, gdy niesiony prądem uzmysłowił sobie, iż takie poniżenie spotyka go nie po raz pierwszy, a już po raz drugi. Był bowiem jednym z tych, na których podczas ucieczki z Lasu Duncton zawalił się tunel. Odezwało się w nim krecie poczucie niesprawiedliwości i nawet teraz? gdy był na krawędzi śmierci, myślał: „To nie w porządku, nie dwa razy!” Gdy zaczynało mu już brakować tchu, w piersiach poczuł wzbierający ból, łapy ślizgały się po czymś i po niczym w toniach, w które był wciągany, gdy na ramionach czuł uderzenia twardej skały i boleśnie ocierał pyszczkiem o żwir, jego gniew dosięgnął szczytu, wybuchając daremnym, podwodnym okrzykiem sprzeciwu wobec zbliżającej się śmierci. Ale śmierć, ku jego jeszcze większemu utrapieniu - tylko bowiem ona mogła usprawiedliwić złość, która go zalewała, i sprawić, że przestałby się czuć tak głupio - nie nadeszła. Miast tego nadal kłuło go w piersiach, machał łapami w powietrzu, a hałas przeszywający mu uszy przypominał straszliwe crescendo. Nagle jego ryjek i pyszczek wypadły z owej okropnej, nękającej go topieli w lodowaty chłód głębokiej jaskini. Uzmysłowił sobie, że jakimś cudem przeżył. Patrzył! Nie utopiony i nie martwy! Żywy, aby żyć! Częstokoła ogarnęło przemożne uczucie ulgi i radości, jakiego nie czuł od całych kretolat, a dokładnie od owej chwili, w której po raz pierwszy ujrzał Wilczą Jagodę z Whern. Za nim, wysoko w górze rozpryskiwały się wody, gdy zaś łykał powietrze, zobaczył najpiękniejszą na świecie rzecz. Był nią promień światła padający w dół, na wodę, po której dryfował, omdlewając z zimna, z brzuszkiem przypominającym krągły cień, z którego czterech rogów wystawały łapy, a z jednego końca wystrzeliwała głowa, zakończona pyszczkiem, który, nadal łykając chciwie powietrze, wyszeptał: - Nigdy więcej! Nigdy, przenigdy już nie mam zamiaru zbliżyć się do wody! Częstokół i woda nie pasują do siebie. Nienawidzę Psiego Rumianka, bo przez niego zawsze coś takiego się dzieje. Jednakże jego utyskiwania nagle ustały, bo w miarę jak światło z wolna przesuwało się w tył, usłyszał przed sobą złowieszczy ryk wsysanej wody. Wpadł w całkowitą panikę, odwrócił się grzbietem do góry i począł desperacko wymachiwać łapami, aż poczuł żwirowate dno, po czym, biorąc pod uwagę jego rozmiary, z niebywałym wdziękiem, tudzież nadzwyczaj szybko, wydrapał się na brzeg i ciężko dysząc, padł na ziemię. Nadal był żywy! Nigdy by nie przypuścił, iż kiedykolwiek w takim miejscu jak to, poczuje się tak szczęśliwy. Lecz poczuł się! Żył! W wodnej otchłani, z której właśnie uciekł, usłyszał plusk i chlupot. - Boswell? - zawołał z nadzieją w głosie. Plusk nie ustawał, a znikąd nie dochodziła odpowiedź i wtedy zaświtała mu w głowie przerażająca myśl, iż może być w tej wielkiej jaskini sam, wystawiony na żer jakiejś bestii z głębin, która zwąchawszy jego ciało, mknie już ku niemu poprzez mroczną toń, aby go dopaść. — Czy to kret? - wyszeptał nerwowo. — Tak, pewnie, że kret, a co myślałeś, że wodna sowa?! - rozległ się z ciemności gniewny głos Boswella. - Podejdź tu i pomóż mi stąd wyjść. Ponownie poczuwszy ulgę i radość, Częstokół zawrócił i pomógł staruszkowi wyjść na ląd. Gdy otrzepywali się z wody, doleciał ich czyjś głos. Dochodził z przeciwnego brzegu jeziora, a jego właściciela ledwie mogli dojrzeć, gdyż ich oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. — Pluskający się Panowie, Psi Rumianek was słyszy, lecz nie widzi, uniżenie więc prosi, byście wydali jakiś dźwięk, żeby mógł was odnaleźć. — Jaki znów dźwięk? - spytał Częstokół. Głos Psiego Rumianka przypomniał mu o zamachu na jego godność. Poczuł, że powinien się obrazić. - Jest mi zimno, jestem przemoczony i bardzo głodny. Chcę wiedzieć, jak zamierzasz nas stąd wyprowadzić. Wilcza Jagoda będzie wściekła. Wiesz, co to znaczy. Nie, pewnie nie wiesz. Ale ja wiem. Nic przyjemnego! Oj nic! — Udręczony Częstokole, Psi Rumianek jest ci wdzięczny za to, iż naprowadziłeś go swym głosem - rzekł Psi Rumianek, idąc piaszczysto-żwirowym nasypem, na który wyrzucił ich strumień - a teraz prosi cię jeszcze, byś raz na zawsze przestał się skarżyć na wszystko. — Ale... - zaczął Częstokół. Psi Rumianek odwrócił się do Boswella, ale w przelocie zmierzył Czę-stokoła wzrokiem i zauważył, że młodzian, poza tym iż jest zmarznięty, mokry, a powyżej prawego oka krwawi mu rana, nie ma powodów do narzekania. -...jestem ranny - dokończył Częstokół. Psi Rumianek ponownie obrócił się ku niemu. — Panie - powiedział. - Psi Rumianek także jest ranny. Boswell jest ranny. Ranna jest cała kreciość. Moja uniżoność i obecny tu sędziwy Boswell nie są zainteresowani tym, co masz do powiedzenia, chyba żeby się to miało na coś przydać. — Cóż, proponuję, byśmy stąd szybko zmykali - odpowiedział pokornie Częstokół. Psi Rumianek się uśmiechnął. — Psi Rumianek jest pewny, iż Boswell, a i on sam z tym się zgadza i cieszy się, jeszcze raz mogąc stwierdzić, że umęczone fizycznie krety raczej są skłonne działać niż utyskiwać, narzekać lub protestować. Psi Rumianek jest zadowolony, że opasły Częstokół wykazuje oznaki normalności. Teraz Psi Rumianek pragnie oświadczyć, iż dobrze poznał ten typ korytarzy. Taka grota jak ta, to zabójcze miejsce, albowiem jej chłód przenika krecie ciało i osłabia czujność. Ruch oznacza życie. Im szybszy, tym lepszy, chociaż wasz sługa uniżony jest pewien, iż zwykle w takiej sytuacji dwom uciekinierom radlono, by pozostać pod ziemią tak długo, jak tylko potrafią. Idźcie wzdłuż tego strumienia, a znajdziecie przyległe korytarze, ponieważ tak właśnie jest w Whern. — Dlaczego mówisz o „dwóch” uciekinierach? - natychmiast zapytał Częstokół. — Psi Rumianek nie pójdzie z tobą, uzależniony Panie. Ty zaprowadzisz Boswella w bezpieczne miejsce. To jest twoje zadanie. Psi Rumianek zgadza się ze zniechęconym Panem, iż to zaskakujące, lecz biorąc pod uwagę Pańską tuszę oraz niepewną przyszłość, jest skłonny przypuszczać, że przyniesie to opasłemu Panu pewne korzyści. — — Jakie? - zagadnął Częstokół, rozcierając miejsce, w którym po niedawnej gwałtownej podróży przez wodę pojawił się guz. — Schudnie - uśmiechnął się Psi Rumianek. - Sługa uniżony jest przekonany, iż Pan będzie życzył sobie, aby zmierzając na południe, mógł się pokazać innym. Otyłość nie jest tam mile widziana, gdyż sugeruje, iż dotknięty nią kret jest leniwy i nic niewart. — Ale Wilcza Jagoda - zaczął z powątpiewaniem Częstokół. — Wilcza Jagoda Pana zabije, gdy go złapie. Teraz zarówno ona, jak i inni sideem mają Pana, a i Boswella, za martwych. Nie daj się znaleźć. Podczołgaj się, panie, tak daleko, jak pozwoli na to pański brzuch. Bądź ostrożny. Słuchaj obecnego tu mądrego Boswella i na nowo odkryj swój własny zdrowy rozsądek! Ruszajcie Panowie! Obaj! Natychmiast! Zanim dopadnie was ziąb. — Więc nie idziesz z nami? - upewnił się Boswell. — Roztropny Boswellu, Kamień czasem postępuje dziwnie. Dzięki niemu dane mi było ujrzeć piękną krecicę o jasnym futrze. Psi Rumianek nie chce być dłużej samotny. Psi Rumianek zawróci, aby ją odnaleźć. - Co to za krecica? - spytał Częstokół. Psi Rumianek opisał mu ją. — Masz na myśli Śliskość. To sideem. Bardzo ważna sideem. Najbliższa przyjaciółka Wilczej Jagody, jedyna prócz niej samica w Whern. Jest straszna. — Pan wybaczy, lecz sługa uniżony wątpi w pańskie sądy dotyczące samic. W ustach żarłocznego Częstokoła nie brzmią one wiarygodnie. Psi Rumianek przypomina ci Panie, iż choć jest ona może i straszna, lecz przynajmniej nie jest gruba. — Nie wiem, czemu cię kiedyś lubiłem, Psi Rumianku. Cóż, być może ja cię nie lubiłem, może jedynie lubiła cię ta okropna Szpaczka. — Sługa uniżony wierzy, iż pewnego dnia opasły Pan będzie chudy. Wtedy na nowo odkryje, dlaczego lubił Psiego Rumianka i kochał Szpaczkę - odpowiedział poszukiwacz przejść. Boswell roześmiał się. — Częstokole, jest mi zimno - powiedział. - Zróbmy lepiej tak, jak radzi Psi Rumianek, i już chodźmy. Prowadź! — Ja? - wy sapał. - Ale...! Boswell odwrócił się do Psiego Rumianka i delikatnie musnął go swoją zdrową łapą. - Niechaj Kamień będzie z tobą, krecie, boś jest tego wart. Odszukaj Śliskość i przyjmij jej pomoc, kiedy będziesz wykonywał swoje ostatnie zadanie w Whern. A gdy nadejdzie pora, jeszcze raz znajdź Tryfana, gdyż będzie to czas, w którym on będzie potrzebował ciebie, a ty jego. Powiedziawszy to, Boswell począł wolno kuśtykać brzegiem strumyka. Dochodzące gdzieś z góry jaskini światło pobłyskiwało na jego mokrym futrze. Częstokół po raz ostatni westchnął z dezaprobatą na wszystko, co go spotyka, po czym ruszył za nim. Psi Rumianek popatrzył, jak znikają w korytarzach po przeciwnej stronie komnaty, a potem zawrócił i węsząc szukał innej drogi, dopóki nie natrafił na jakąś szczelinę w na pozór litej ścianie komnaty. Począł wspinać się nią w górę i po chwili już go nie było. CHOCIAŻ WRZECIAN obawiał się, iż Tryfanowi mogło przydarzyć się coś złego, kiedy zabrano go z ich wspólnego więzienia do siedziby Wilczej Jagody, to nie miał pojęcia, co by to mogło być. Milczący sideem, który po niego przyszedł, także nie wyjawił mu, czego ma się spodziewać, tylko bez słowa wyjaśnienia prowadził go szybko na południe poprzez Wysoki Sideem. Zatrzymali się tylko raz i to na krótko. Później Wrzecian, nie dowierzając swojej pamięci, wątpił, czy rzeczywiście przeżył ową dziwną chwilę. Z kąta komnaty zerkał na niego stary kret ze złym uśmiechem na pyszczku. U jego boku stali na straży starsi sideem. Wrzecian najlepiej ze wszystkiego zapamiętał jego spojrzenie, zimne, przeszywające na wskroś, bezlitosne. Gdy przemówił, kleryk pojął, że to jest Run. - Tryfan z Duncton został ukarany. Jest twój. Możesz go stąd zabrać. Powiedz kretom, które będą cię o to pytać, iż ukarało go Słowo, które było na tyle łaskawe, że nie pozbawiło go życia. Przybył tu, aby odbyć Pokutę, lecz zlekceważył naszą wiarę. Został oczyszczony przez karę. Co się zaś tyczy ciebie, Wrzecianie z Siedmiu Pagórków, bądź wdzięczny, że nasza obietnica, choć dana niewiernemu kretowi, zostanie dotrzymana, bo wymierzono by ci karę taką samą jak Tryfanowi. Nie mamy wątpliwości, że jesteś i pozostaniesz wyznawcą Kamienia, lecz teraz za to nie zapłacisz. Wiara w Kamień prawie zamarła, a mało prawdopodobne, by kret taki jak ty wzbudził ufność i przyczynił się do jej odrodzenia. Sideem odpowiedzieli krótkimi, głupawymi uśmiechami. Wrzecian stwierdził, że w obliczu spojrzenia owego kreta nie może wydusić z siebie ani słowa, że nie jest w stanie nawet myśleć o tym, co usłyszał. Zrozumiał jedynie, iż Tryfan jest ranny, i pragnął, by go doń zaprowadzono. - Wyprowadźcie go teraz na powierzchnię - obojętnie rozkazał Run. - I pomóżcie mi wrócić do Wilczej Jagody. Będzie mnie teraz bardzo potrzebować. Będzie wręcz pożądać mojej pomocy. Wrzecian miał dość czasu, by przyjrzeć się, jak sideem wyprowadzają Runa. Poczuł ogarniające go, obce mu dotąd, obrzydzenie. Gdy mówił, Run górował nad komnatą i wszystkie obecne w niej krety zdawały się nie mieć najmniejszego znaczenia. Lecz gdy odchodził, Wrzecian zauważył, że jest kruchy i chudy. Na bokach miał pomarszczoną, pomiętą skórę i przerzedzoną sierść. W jego chodzie była jakaś niegodziwość i zło, nie cielesne, raczej duchowe. Gdy sideem wyprowadził go na powierzchnię, Wrzecian z odrazą odwrócił się, po czym stwierdził, iż znajduje się na zachodnich zboczach Whern i na chwilkę zapomniał o lękach i zwątpieniu. Ujrzał bowiem zalane późnym, wrześniowym słońcem olbrzymie, rdzawo-fioletowe torfowiska porosłe wrzosem. Słońce zdawało się wędrować przez nie na południe, spływając falami w dół, tam gdzie mu na to zezwalały rozstępy w chmurach. Wiał zimny wiatr. - Jest tam, krecie - szorstko rzucił jeden z sideem, wskazując na coś, co Wrzecian wziął jedynie za ocienione korzenie pobliskiej kępki wrzosu. - Niechaj Słowo będzie z tobą. Weź go i odejdź, odejdź zaraz i niechaj więcej o tobie nie słyszą. Dajemy wam nie więcej niż parę dni, potem zabijemy was, gdy was gdzieś zoczymy. Twój dzień i dzień Kamienia się dokonał. Niech będzie pochwalone Słowo. Sideem odeszli, a Wrzecian ostrożnie ruszył we wskazanym kierunku. Wkrótce to, co brał za cień, okazało się być kretem. Otaczające go wrzosy i trawa były pokryte krwią. Tryfan był tak zmasakrowany, że trudno go było rozpoznać. - Tryfan? - zapytał Wrzecian pełnym zwątpienia głosem. Czuł się całkiem bezbronny i przepełniała go rozpacz. - To ja, Wrzecian. Skrybokret nie poruszył się. Wrzecian podszedł bliżej, obszedł okaleczone ciało Tryfana, chcąc obejrzeć jego pyszczek. A raczej to, co z niego zostało, bo na pierwszy rzut oka była to jedna wielka, otwarta rana oblepiona skrzepłą krwią. Pojedynczą, straszną, rozpostartą szeroko raną, która zaczynała się tam, gdzie, jak zauważył Wrzecian, musiały być usta, i przechodziła na pyszczek, oczy, uszy i całą głowę. Była opuchnięta, zakrwawiona i dziwnie błyszcząca. Wrzecian odruchowo z obrzydzeniem odwrócił głowę, krwawa masa bowiem, w którą zamieniono Tryfana, stanowiła teraz pożywienie dla much, tysięcy much, które sadowiły się na krzepnącej krwi, tworząc szare, ruchliwe plamy. Przez jakiś czas ze złością próbował je strzepnąć, lecz przy najlżejszym muśnięciu czy ruchu Tryfan ciężko dyszał i wył z bólu. Najwidoczniej myślał, iż Wrzecian to jeden z katujących go sideem i żałośnie próbował uniknąć kolejnego ciosu. Jeżeli kleryk pomyślał wówczas, że to zły sen, to wkrótce przekonał się, iż był to dopiero początek. Podczas gdy z przerażeniem oglądał ten straszny widok, zauważając, iż rany ciągną się na boki i dalej, ku przednim łapom, które były potwornie porozdzierane i strzaskane, pojawił się nad nimi oboma czarny cień. Zatoczył koło, zawisł w powietrzu, znieruchomiał i złakniony padliny wydał z siebie głośny okrzyk. Wygłodniały kruk. Potem drugi i trzeci. Zatrzepotały skrzydłami, zawróciły w powietrzu i niczym wicher wpadły pomiędzy skały i wrzosy. Potem znów uniosły się w górę i wszystkie naraz ruszyły do ataku. Wrzecian, chcąc ochronić Tryfana przed chmarą najeźdźców, zwrócił się ku nim, wystawiwszy pazury. Muszyska żerowały nadal. Kruki odleciały dopiero z nadejściem zmierzchu. Ich wielkie dzioby lśniły w promieniach jesiennego słońca. Owej nocy Wrzecian mógł wreszcie wykorzystać umiejętność usuwania zwłok, której nauczył się od Spłukanego na Stoku Koźlandii. Na poły niósł, na poły spychał Tryfana w dół zbocza, ku brzegowi strumienia, na którym majaczyły wapienie. Tam, pomiędzy skałami, znalazł schronienie. Panujący tam chłód odstraszył muchy. Kleryk obmył rany i oczyścił je własną śliną. Obawiał się zostawić skrybę samego, ale musiał to zrobić, by znaleźć pożywienie, co nie było tu wcale takie łatwe. To, na co natrafił, a nie było tego wiele, przeżuł na papkę. Miał nadzieję, że uda mu się wepchnąć ją Tryfanerwi do pyszczka. Gdy to czynił, Tryfan znów zawył. Wrzecian poczuł się tak, jakby go zabijał, i zalał się łzami. Dalej jednak nalegał, by przyjaciel coś niecoś przełknął. Potem uznał, iż nie pozostało mu nic innego, jak tylko ogrzewać skrybę i czekać. Nocą nie pojawił się ani żaden kret, ani jakiekolwiek inne stworzenie, lecz o świcie słychać było, jak ptaszyska uderzają dziobami w pobliskie skały. Znowu kruki. Potem gdzieś niedaleko przemaszerował gronostaj, rozsiewając wokół swoją woń. Wrzecian przyjął pozycję obronną i przycupnął obok Tryfana. Wyjrzał zza osłaniających ich skał i spenetrował okolicę. I wtedy nastąpił atak. Pazury gronostaja rozgrzebujące zalegające poniżej kamienie, warcząca morda i śmierdzący oddech przyprawiły kleryka o mdłości. Uderzył tak mocno i szybko, jak tylko mógł, i szturm ustał. Nadeszło popołudnie, potem dookoła poszarzało i zapadła następna noc. Przyroda zdawała się wyczuwać, iż jeden z jej tworów jest podatny na ciosy. Tej nocy opodal włóczyło się wiele stworzeń. Lisy? Gronostaje? Krety? Tego Wrzecian nigdy się nie dowiedział. Świt. Nowy dzień. Wrzecian wiedział, że Tryfan musi pić, aby nie umrzeć. Rany zasklepiły się w jedną opuchniętą krwawą skorupę. Skryba zdawał się nie mieć w ogóle oczu, jego pyszczek był potrzaskany i zgnieciony. Najstraszniejsze jednak było to, że gdy Wrzecian ponownie go poruszył, aby zawlec go do strumienia i napoić, biedny Tryfan wydał z siebie, jakby przez nos, bolesny, przejmujący jęk i dostał drgawek. Wrzecian zmusił go, by szedł dalej, przywlókł nad wodę i pomógł mu zanurzyć w niej pyszczek, uważając jednocześnie, by nie utonął. Woda oblała mu głowę. Tryfan zawył po raz ostatni, przestał stawiać opór i zaczął pić. Nie dał żadnego znaku, czy wie, że to kret z Siedmiu Pagórków jest przy nim, nie był też w stanie wdrapać się na brzeg o własnych siłach i trzeba mu było w tym pomóc. Gronostaje znowu wróciły, a potem pojawił się lis. W pobliżu rozszedł się lisi odór i puszysty ogon jął migać w powietrzu, podczas gdy drapieżnik patrzył, jak Wrzecian gotuje się do obrony, zupełnie tak samo jak przy ataku gronostajów. Lis przekradł się chyłkiem i odszedł. Działo się to na cztery dni przed tym, jak Tryfan przyjął pożywienie. Zjadł ledwie tyle co krecie. Robaka, którego uprzednio przeżuł dla niego Wrzecian, ssał, jakby miał połamane szczęki. Pozwolił, by ponownie mu pomóc podejść do wody i po raz pierwszy spróbował posłużyć się swymi przednimi łapami. Załamały się pod nim i upadł bezradnie na poraniony pyszczek. Wciąż miał opuchnięte i zakrwawione oczy. Wydawało się, że nie słyszy i nie widzi, co robi Wrzecian, lecz pewnego razu, gdy ten się odsunął, udało mu się poruszyć obolałą przednią łapą i najlżejszym z uścisków przekazać, iż nie chce, by przyjaciel odchodził. Wrzecian uspokoił go, jak to już przedtem czynił, i ponownie poszedł szukać pożywienia. Szóstej nocy Tryfan krzyczał, wydając z siebie dziwne przerywane dźwięki kreta pogrążonego w rozpaczy i mroku. Wrzecian przytrzymał go i Tryfan zapadł w bolesny sen. Wydarzyło się to na wiele dni przed tym, gdy wreszcie drapieżniki przestały się nimi interesować, być może wyczuwając, iż straciły sposobność łatwego zdobycia ofiary, ranny kret powoli przychodził bowiem do siebie. Tryfan odzyskał słuch. Opuchlizna pokrywająca twarz nieco się zmniejszyła, odsłaniając oczy. Były pocięte i przekrwione. Lewe dużo bardziej niż prawe, mimo to gdy przekręcił głowę w lewo, zdawało się, iż troszkę widzi. Obrzęk pokrywający pyszczek zszedł i z łatwością można było teraz dojrzeć ślady pazurów, które tak paskudnie go podrapały. Tworzyły owalne, groźne dziury wypełnione zakrzepłą krwią. To właśnie pyszczek sprawiał mu najwięcej bólu. Pogoda wyraźnie zaczynała się pogarszać. Pewnego dnia, całkiem nagle, spadł grad, a Tryfan bezradnie spróbował znaleźć jakieś schronienie przed kłującymi grudkami lodu. Następnego dnia było cieplej. Początkowo z pomocą Wrzeciana, a później sam, Tryfan przeszedł kawałek drogi, zsuwając się w dół, ku brzegowi. Nie dał jednak rady wdrapać się z powrotem, do oczekującego w górze Wrzeciana i kleryk musiał mu pomóc. - Cóż, wkrótce musimy wyruszyć - oświadczył Wrzecian. - To miejsce jest ubogie w robaki, a ziemia nie nadaje się do budowania tuneli. Musimy koniecznie wyruszyć. Nie mamy już nic do roboty na północy, a nie chcemy przecież, by pochłonęła nas zima. Tryfan odwrócił się ku niemu, węsząc i nasłuchując. Potem głowa obsunęła mu się na ziemię i rozjechały się łapy, co - jak się domyślał Wrzecian - miało oznaczać, iż nie ma dość siły na wędrówkę. Każdego kolejnego dnia Wrzecian przekonywał go, by zszedł sam do strumyka i wrócił, każdego dnia Tryfan się sprzeciwiał, lecz i każdego dnia czynił większe postępy, aż w końcu poszedł tam o własnych siłach i był w stanie, wolno i z wyraźnym bólem, wspiąć się do Wrzeciana na zbocze. Gdy ów dzień miał się” ku końcowi, zrobiło się znowu zimno, a niebo stało się szare niczym skalne łupki. Tryfan spał przez jakiś czas, potem się obudził i węsząc zwrócił ryjek ku niebu. — Szare - wyszeptał. - Szare. — Widzisz? - zapytał uradowany Wrzecian. Tryfan skinął głową i znieruchomiał, zamyślił się, aż w końcu westchnął cicho: - Musimy iść. Była to pierwsza pozytywna rzecz, jaką powiedział od czasu, gdy Wrzecian zaczął się nim opiekować. Tryfan odwrócił się do Wrzeciana i wytężył wszystkie siły, by stanąć na łapy. Z wysiłku dostał drgawek i zaczął się trząść. Ciężko charczał z bólu, lecz wytrzymał, po czym począł powoli posuwać się naprzód, póki nie wspiął się ponad rynnę, w której płynął strumień, na miękką trawę. Tam długo leżał zupełnie nie osłonięty. Wreszcie poruszył się, skierował ryjek na południe i wciągnął powietrze. — Możemy przez jakiś czas iść na południe - odezwał się Wrzecian - lecz sądzę, iż postąpilibyśmy niezbyt mądrze, próbując skontaktować się ze Spłukanym w Grassington. Tamten sideem ostrzegł mnie, że jeśli nas jeszcze raz zobaczą, to zginiemy. Poza tym przysporzylibyśmy naszym przyjaciołom tylko kłopotów. Możemy jednak udać się na południe, w nikomu nie znane miejsce i przeczekać tam zimę, póki zupełnie nie wyzdrowiejesz. — Wrze... - zaczął Tryfan. Kleryk podszedł bliżej. - Nie, właśnie nie na południe, Wrze... Wrzecianie, zabierz mnie do domu. Zabierz mnie do Lasu Duncton. Powiedziawszy to, wtulił swój poraniony pyszczek w bok Wrzeciana niczym krecie i gorzko zapłakał. Ten zaś z rozpaczą popatrzył na zbocza Whern i odwrócił pyszczek także na południe. Był zdecydowany na wszystko. - Zrób jeden krok, a będziesz o jeden krok bliżej Lasu Duncton. Chodź, Tryfanie. Ruszamy! Skryba posłuchał jego rady, uczynił pierwszy krok, potem drugi, wreszcie, zmagając się z sobą, trzeci. Dwa krety rozpoczęły długą wędrówkę do domu. NAGŁE I NIEOCZEKIWANE zniknięcie Boswella i Częstokoła w jeziorze przy wodospadzie obok Osuwiska Opatrzności wywołało sprzeczkę. Sideem byli przerażeni i zrzucali winę na siebie nawzajem. Gwardziści strzegący samego Osuwiska, jak przypuszczano, nie wiadomo z jakiego powodu pozwolili słabemu, schorowanemu obcemu kre-towi poprowadzić dwa inne na śmierć w toniach. Sądzili pewnie, iż lepiej pozwolić im zginąć, niż sprzeciwić się Słowu. Z winowajcami rozmawiał sam Mistrz, lecz nie on, a Wilcza Jagoda w imieniu Słowa wydała wyrok. Orzekła, iż powinni zostać zaprowadzeni do Clint, by ostateczną decyzję podjęło Słowo, skazując ich na głodową śmierć, albo też pozwalając im odnaleźć drogę. Słowo postanowiło. Żadnego z nich nigdy więcej nie widziano. Śliskość również szczegółowo wypytywał sam Mistrz. Skazano ją na katusze Ponurego Dźwięku. Wszystkie krety słyszały jej potworne krzyki. W końcu jednak Mistrz oświadczył, iż jest niewinna, ale wysłuchał ostrzeżeń Chwasta, który radził mu, by nie zezwalano jej na samotne wędrówki, na które miała zwyczaj chodzić. - Niech zostanie z Wilczą Jagodą - podszeptywał Chwast ze złośliwością, którą opanował w sposób mistrzowski. - Czy tam może uczynić coś złego? Run przyzwalająco pokiwał głową. Pozostanie z Wilczą Jagodą, jak tego chciał Chwast, oznaczało faktycznie uwięzienie, albowiem sama córka Runa stała się więźniem. Chwastowi udało się uniknąć jakiegokolwiek angażowania się w wydarzenia owych dni, tak jakby od początku wyczuł, iż przybycie Tryfana oznacza coś więcej niż chwilowe skupienie na nim uwagi Mistrza i Wilczej Jagody, którzy brali w niej udział. Teraz, gdy rozeszły się wieści o zatonięciu Boswella, ukaraniu Tryfana i wyrzuceniu go z Whern wraz z Wrzecianem, Chwast dowiedział się, że Mistrz idzie zobaczyć się z Wilczą Jagodą. Nikt lepiej od niego nie wiedział, co to znaczy. Chwast szybko pojął, iż czym innym jest ściąganie młodych samców do prywatnych leży Wilczej Jagody położonych z dala od Whern, czym innym zaś gody z Tryfanem w samym sercu Wysokiego Sideem. Podejrzewał, że Runjest zazdrosny, a odzyskanie jej stanie się jego nikczemnym i lubieżnym celem. Bał się, co z tego wyniknie. Bał się tym bardziej, ponieważ słyszał, jak ten niegodziwiec Tryfan, zresztą zgodnie z prawdą, zapewniał Wilczą Jagodę, iż Run jest jej ojcem. Chwast znał ją doskonale, mógł więc przypuszczać, co wyniknie ze zderzenia żądań Mistrza i zawiedzionych nadziei jego córki. W związku z tym nakazał wszystkim opuścić korytarze, aby nikt oprócz niego nie wiedział, co wydarzy się między Wilczą Jagodą a Runem. Nie mylił się. Odrzuciła zazdrosne umizgi Runa i znieważyła go, Mistrz nakazał więc, by oddała się przez jakiś czas rozmyślaniom, nie opuszczając własnych korytarzy. Usunięto jej osobistych sideem. Ich miejsce zajęli starsi sideem Mistrza. Wysłanie do niej Śliskości, jak to zasugerował Chwast, miało złagodzić jej gniew. W ten sposób w jednym miejscu można było mieć na oku dwa krety, które, przynajmniej na razie, były podejrzane. Od kiedy do niedawna wszechmocna Wilcza Jagoda została pozbawionym władzy więźniem, nastroje w Wysokim Sideem stale się pogarszały. Wpadała w szał, płakała, atakowała strażników, lecz wszystko na próżno. Nie przyszedł do niej ani Run, ani nawet Chwast. Mogła zaufać jedynie niepewnej Śliskości, jedynej osobie, z którą mogła porozmawiać. Jednakże gdy dni odosobnienia zamieniły się w kretotygodnie i zaczął się październik, w nieprzyjemnej, mrocznej komnacie Wilczej Jagody pojawił się nowy problem. Ona sama nie miała o niczym pojęcia, lecz Śliskość wszystkiego się domyślała. Domyślał się też tego Chwast. Przypatrując się jej, jak to miał w zwyczaju, z wysoko zawieszonych krużganków, spostrzegł jej zmienne nastroje i narastające zmęczenie. Zmęczenie i nudności. Stało się coś, co było nie do pomyślenia. Głosiciel Słowa nosiła młode kreta z Duncton! Śliskość wiedziała o tym, znała bowiem i Wilczą Jagodę, i kreciość. Zauważyła, że jej pani często popada w rozpacz, stała się kłótliwa i ma mdłości. Te właśnie symptomy upewniły również w domysłach szpiegującego je Chwasta. Bardziej złowieszcze jednak było to, iż wiedział o tym także Run, choć nie widział jej ani razu i nawet o tym z Chwastem nie rozmawiał. Wiedział o wszystkim, ponieważ tak jak Boswell był kretem światłości, tak on był kretem mroku i przeczuwał przyszłe wydarzenia. Był ich niemal pewny. Tak, był ich pewny. Sama Wilcza Jagoda nie domyślała się niczego przez wiele kretomie-sięcy, gdyż miała już wystarczająco wielu samców, by dojść do wniosku, że nie może powić młodych. Czasem miewała wcześniej chwile złego samopoczucia, sporadycznie krwawiła, lecz nigdy nie była brzemienna. Ani razu. Wiedziała jedynie, że po tym jak starsi sideem zmaltretowali Tryfana, czuła się coraz bardziej zmęczona i chora, wraz zaś z upływem kolejnych dni przestawała nad sobą panować, co przedtem nigdy się jej nie zdarzało. Przez cały niemal czas było jej niedobrze, ogarniały ją dziwne zmiany nastrojów i wydawało się jej, iż jej ciało nie należy już wyłącznie do niej samej. Cokolwiek by to było, odnosiła wrażenie, iż zawisło to nad nią i nad jej siedzibą niczym mroczna chmura, z której wyglądał Tryfan. Coraz wyraźniej widziała i słyszała, jak woła, że Run jest jej ojcem. Fakt ten - a z pewnością była to prawda - dręczył ją nieustannie. I właśnie temu przypisywała skłonność do gniewu, wybuchów i niepokoju. Pewnego dnia, kiedy się odwróciła i spojrzała na siebie, jej ciało wydało się jej nagle tak dziwne i niezgrabne, że w jednej chwili domyśliła się, co się dzieje. Poszła do sideem i poprosiła o widzenie z Chwastem. Nie przyszedł. Nastał listopad. Brzemienna Wilcza Jagoda stała się gruba i brzydka. Była bezsilna z wściekłości, jaką wywoływały poruszające się wewnątrz niej i kopiące ją stworzenia. Nienawidziła ich, nienawidziła Runa, nienawidziła wszystkich kretów. - Proszę, powiedz Chwastowi, że muszę zasięgnąć jego rady - krzyknęła wreszcie na koniec, popadając w rozpacz w obecności Śliskości. Sideem nie musiała nikogo do Chwasta wysyłać, ten bowiem w swej kryjówce usłyszał te słowa dokładnie. Umęczone utyskiwaniem i atakami gniewu Wilczej Jagody sideem poradziły mu, by się z nią zobaczył, Chwast zaś, przyjemnie połechtany tym, że Wilcza Jagoda „potrzebuje jego rady”, wyszedł na krużganki i na nią popatrzył. Wyglądała na pokonaną i zmęczoną. Poradził się Mistrza i otrzymał jego zezwolenie. Tylko Chwast potrafił dowiedzieć się, jak Wilcza Jagoda podchodzi do sprawy narodzin i młodych. — Krecięta oczywiście muszą umrzeć - zawyrokował Chwast. - To nie do pomyślenia, by nasienie wyznawcy Kamienia pokalało serce Whern. — Naprawdę? - cicho zapytał Run. - Czyż sam Scyrpiusz nie wierzył kiedyś w Kamień? Czyż nie jest możliwe, by któreś z jej plugawych młodych było jednym z tych, które można by wyuczyć na przyszłego Mistrza? Co, Chwaście? Dziwne są wyroki Słowa. Może Słowo tego właśnie chciało? Idź do niej, skoro o to prosi. Dowiedz się od niej albo od Śliskości, kiedy ma nastąpić rozwiązanie. Krecięta powije przy Skale Słowa, tam, gdzie sama się urodziła. Rozkaż jednak, żeby odnaleziono i zgładzono Tryfana oraz Wrzeciana. To absolutnie konieczne. — Już się tym zająłem, Mistrzu. Rozesłałem grików. Niegodziwcy zostaną wkrótce pojmani. Zabijemy ich na miejscu, tak że nikt nigdy się o tym nie dowie. Śliskości także należy zamknąć usta, ale dopiero po narodzeniu młodych. Przyda się do pomocy. Jednak krecięta i cel, jaki przyświeca Słowu, to już twoja sprawa, Mistrzu. Ty wiesz więcej o takich rzeczach niż ja. Tak więc Chwast jeszcze raz zszedł do siedziby Wilczej Jagody i wszedł do środka. Samica była obojętna i uległa. Uśmiechnął się i pokręcił pyszczkiem z zadowoleniem, bo doskonale ją rozumiał, a jednocześnie wiedział, że wykonując wyznaczone zadania, nigdy nie zawodzi Mistrza. — Kiedy spodziewasz się urodzić młode? - zapytał. — Te nikczemne istoty już wkrótce ujrzą światło dzienne, a ja będę musiała je zobaczyć. Nie przeżyję ani chwili - odpowiedziała wściekle Wilcza Jagoda. Tak, powiedziała to, teraz mogła nawet rzeczywiście tak myśleć, lecz matkom nie należy nigdy wierzyć, ani przed, ani po narodzinach. Przed zapłodnieniem zabijałyby, byle posiąść samca. Po zapłodnieniu pragną umrzeć. Po narodzinach zaś zginęłyby za swoje młode. Potem, kiedy nadchodzi następna wiosna, odpychają od siebie owe młode i ponownie szaleńczo szukają samca. Nie należy wierzyć ani roznamiętnionej krecicy, ani krecicy brzemiennej. - Głosicielu Słowa, to byłoby roztropne. - Chwast uśmiechnął się przymilnie, a Wilcza Jagoda jakby złagodniała. - Szukałaś jednak rady. Udzielę ci jej, jeśli można, choć o czymś takim jak krecięta prawie że nie mam pojęcia. - Nie chodzi mi o krecięta - odrzekła Wilcza Jagoda głosem tak drżącym i cichym, że skruszyłby serce najbardziej zatwardziałego kreta. Nie... nie o krecięta mi chodzi. Popatrzyła na stojącego w pobliżu sideem, a potem na Śliskość i zabrała go na stronę, w jedyne miejsce, w którym mogli być sami, w którym wicher i huk wód zagłuszał ich słowa: do wielkiej szczeliny biegnącej ponad gardzielą w północnej części komnaty. Przestała drżeć, opuściła ją skrucha, zniknęła słabość. Wilcza Jagoda znów była Wilczą Jagodą. - Chwaście - powiedziała zimno, lecz na tyle głośno, by Śliskość mogła to usłyszeć, tonem, który sprawił, iż wysłannik Mistrza nagle stał się czujny i ostrożny. - Czy przez te wszystkie lata wiedziałeś, że Run jest moim ojcem? Chwast ledwie zdążył wytrzeszczyć oczy ze zdumienia, a Wilcza Jagoda już stała nad nim, ciężka i potężna. Zacisnęła mu pazury na szyi tak mocno, że zaczął się krztusić. Zaciągnęła go do tyłu, prosto nad szczelinę, nim w ogóle jakiś sideem zdążył się ruszyć. Potem, z pewnym trudem, zepchnęła go na skraj przepaści, gdzie wiatr natychmiast pojmał jego futro w swe szaleńcze szpony. Przytrzymała go lewą łapą, prawą natomiast uniosła w górę, by uderzyć pierwszych zbliżających się sideem. - Dotknij mnie który, a Chwast zginie - wysyczała. Sideem zawahali się na moment. Jedni przystanęli, inni zaś pobiegli powiadomić Mistrza. — Wiedziałeś? - powtórzyła Wilcza Jagoda, wbijając pazury w Chwasta. Polała się krew. Kret huśtał się nad przepaścią, a ponieważ wiatr podcinał mu łapy, tracił równowagę. — Mistrz... - zaczął kłamać. Sideem, przypuszczając, że Wilcza Jagoda nie otrzymała spodziewanej odpowiedzi, i widząc, że Chwast ma szansę sprawić, że się zawaha, dając im przez to możliwość pojmania jej, powoli podeszli bliżej. Jednakże, jeśli mieli taką nadzieję, Wilcza Jagoda błyskawicznie rozwiała ją nagłym i strasznym czynem. Odwróciła się do nich tyłem. Jej gniew był tak potężny, a determinacja tak straszliwa, że zdawało się, iż zaćmiły całe wciskające się szczeliną światło i w komnacie zapanował mrok. Wilcza Jagoda chwyciła Chwasta w obie uzbrojone w szpony łapy i ponownie rozkazała, by wyznał, kto jest jej ojcem. Podczas gdy pazury zagłębiały się w jego pyszczku i twarzy, a ze ściśniętego gardła wydobywał się tylko charkot, wyszeptała: - On jest moim ojcem, tak? Po czym uśmiechnęła się złowieszczo i dodała: - Tylko ty możesz mi wyznać prawdę, Chwaście, więc wyduś ją z siebie, a zostawię cię w spokoju. W owej chwili Chwast musiał zdawać sobie sprawę, że jeśli skłamie, czeka go śmierć z łap Wilczej Jagody, z łap zaś Runa, jeśli wyjawi prawdę, ale ponieważ teraz czuł na sobie sprawiające mu nieopisany ból, śmiercionośne pazury krecicy, wyznał jej prawdę. - Tak, on jest twoim ojcem - krzyknął, lecz jego krzyk nie zamarł, ale trwał nadal, wypełniając swym przeraźliwym dźwiękiem rozciągającą się w dole przepaść, Wilcza Jagoda bowiem, usłyszawszy potwierdzenie słów Tryfana, w napadzie szału gwałtownie odsunęła od siebie Chwasta, spychając go prosto w skalną czeluść. Skręcając ryjek upadł na skałę, stamtąd zaś jego ciało potoczyło się prosto w wody Dowber Gili. Krzyk Chwasta gwałtownie zamarł i w komnacie zapanowała cisza. Wilcza Jagoda powróciła do zastygłych w bezruchu starszych sideem. Ich oczy przynajmniej przez chwilę wyrażały jakieś uczucia: oburzenia, strachu i, co było najdziwniejsze, szacunku. Tymczasem zapomniana na chwilę Śliskość wytrzeszczyła ślepia ze zdumienia. Wilcza Jagoda oddychała ciężko i z trudem. Objęła łapami swe nabrzmiałe boki i zmagała się sama z sobą. — Zostawcie mnie. Natychmfast! - powiedziała. — Nie mamy najmniejszego zamiaru - odezwał się chłodny głos. Sideem odeszli. W komnacie pojawił się Run. Obrzucił beznamiętnym wzrokiem jej wzdęty, przyprawiający jąo mdłości brzuch i złowieszczo się uśmiechnął. - Zostaw mnie! - krzyknęła wyczerpana Wilcza Jagoda, czując, iż zbliża się rozwiązanie. - Zostaw! - wrzasnęła. Run jednak miast to uczynić, razem ze swoimi sideem podszedł bliżej. Chcąc ją jeszcze bardziej sprowokować i pogłębić jej wściekłość, obserwując jej każdy ruch, zaczął opowiadać o podłych występkach Gorczycy. Przez cały czas przypatrywały się im lodowate oczka sideem. Śliskość podeszła bliżej, Wilcza Jagoda zaś, dostawszy gwałtownych skurczy, instynktownie dotknęła jej łapą. - Powiedz im, by odeszli - błagała. Run wybuchnął śmiechem; sideem również się uśmiechnęli. W niektórych zapadniętych, ascetycznych oczach zagościła sprośna ciekawość samców podglądających obnażone samice. Samców, których zeschłe pazury nigdy nie zaznały samiczej miłości. Run ciągnął dalej, miotał przekleństwa jak zepsuty pługawiec, pławił się w nieszczęściu, które sprawił. A wtedy nagle - gdy to się już stało, nawet powietrze wypełniające komnatę wydało się jakieś inne - Wilcza Jagoda złagodniała i odzyskała utracone, jak się zdawało, tak dawno panowanie nad sobą. Zamknęła oczy, i głęboko oddychała. W komnacie powoli zapanował spokój. Skurcze osłabły; straciła krew, lecz Śliskość się nią zajęła. Sideem ogarnął wstyd i zakłopotanie. Zamarli w oczekiwaniu. Run zamilkł. Wilcza Jagoda oddychała ciężko, nie zwracając na nich uwagi. Chyba po raz pierwszy od odejścia Tryfana naprawdę się uspokoiła. Kiedy się poddała, szala zwycięstwa w nie wypowiedzianej wojnie pomiędzy nią a Runem lekko przechyliła się na jej stronę. Niezadowolony Mistrz wyszedł. Sideem się cofnęli. Na zewnątrz zimny listopadowy wicher dął w szczeliny skał, na dole ryczał Dowber Gili. Whern szykowało się do zimy. W szarych chmurach czaił się śnieg. Tego samego dnia późną nocą Wilcza Jagoda przemówiła do Śliskości. Zwyczajnie, jak samica do samicy. — Gdy Run przeszył mnie wzrokiem, poczułam, jak się poruszają. Nie były mi obce - powiedziała. W jej głosie pobrzmiewał dziecinny zachwyt, radość z odzyskania dawno utraconych marzeń. - Czuję je. Nie chcę, żeby umarły. — W takim razie nie pozwolimy na to - odpowiedziała Śliskość. — Nie... - odpowiedziała Wilcza Jagoda. - Proszę, nie... Musisz im pomóc. Musisz im pomóc bez względu na to, co powiem czy zrobię. Zabierz je w jakieś bezpieczne miejsce. Weź je stąd. Musisz to zrobić. Proszę cię, zrób to, cokolwiek by się wydarzyło. Śliskość jednak nie miała najmniejszego pojęcia, co może zrobić. Miała jedynie nadzieję, że nadarzy się jakaś okazja, podczas której, z pomocą Kamienia, będzie mogła je stąd zabrać. Wiedziała jedynie, że gdy młode przyjdą na świat, uczyni dla nich co tylko w jej mocy, uczyni to, co musi, nawet jeśli miałaby przez to stracić życie. Czuła się silna i pełna otuchy, podczas gdy większość kretów w takiej sytuacji pewnie ogarnąłby lęk. Wreszcie, po tylu latach przeżytych w zakłamaniu, latach, w których wątpiła w to, czy w ogóle w coś wierzy, stwierdziła, iż posiada silną wiarę i jasny cel. Poczuła, że została tu wysłana tylko po to, aby wykonać to jedno jedyne zadanie. Postanowiła, że choćby miała stanąć sama przeciwko całemu Whern, wykona je. Parę dni później Wilczą Jagodę znów ogarnęły skurcze porodowe. Obserwujący ją sideem od razu na nie zareagowali. - Chodź! - powiedzieli. - To rozkaz Mistrza. Wilcza Jagoda z przerażeniem spojrzała na Śliskość, która podeszła do sideem, by spytać ich, gdzie chcą zabrać jej panią. — Ma służyć Słowu - rzekł jeden. — Do samej Skały Słowa, tam gdzie osądza się krecięta za pomyłki i bluźnierstwa ich matek - oświadczył drugi. — Czy Śliskość może pójść ze mną? - spytała zmęczona i wyczerpana Wilcza Jagoda. Jej brzuch powiększył się, skóra opinająca boki to wznosiła się, to opadała, tworząc maleńkie wzniesienia. Nie miała siły się sprzeciwiać. — W porządku. I tak miała iść - odpowiedział sideem, roześmiawszy się głośno. Ruszyli na południe, a potem na zachód, kierując się do najświętszej części Whern, którą odwiedziło jedynie parę kretów i w której rzadko bywała nawet sama Wilcza Jagoda. Droga do komnat starożytnych kretów wiodła przez wapienne korytarze i groty. Co jakiś czas pojawiały się uciążliwe dla brzemiennej samicy stromizny. Co chwila więc przystawała, ciężko dysząc, lecz sideem bezlitośnie pchali ją do przodu. Śliskość starała się zwolnić tempo, ale mogła zdziałać niewiele. Wilcza Jagoda wiedziała, iż przy Skale, dzięki zmowie z Gorczycą, współtowarzyszką życia poprzedniego Mistrza, Run przejął władzę, zostając Mistrzem Sideem. Wszyscy grikowie i gwardziści sądzili, że ich imiona, jeśli będą dobrze i z oddaniem służyć Słowu, zostaną wyryte na Skale Słowa. Wilcza Jagoda jednak w głębi duszy uważała ją za miejsce zdrady. Długo szli pradawnymi korytarzami, które po jakimś czasie przewęziły się i zmieniły w bardzo wysoki wapienny tunel. Tam opuścili ich wszyscy sideem z wyjątkiem jednego, który szedł za nimi, jakby chciał odciąć im drogę odwrotu. Korytarz był tak wąski, że nawet gdyby chciały, nie byłyby w stanie odwrócić się i zaatakować swojego strażnika. W rzeczywistości Wilcza Jagoda z trudem w ogóle mogła się przezeń przecisnąć. I jeśli sama podróż nie przyspieszyła rozwiązania, to przejście przez ów przesmyk przyspieszyło je na pewno. Idący za nimi sideem powiedział: - Tu się zatrzymam. Jeśli zawrócisz bez pozwolenia samego Mistrza, mamy rozkaz cię zabić. Niech Słowo będzie pochwalone, a twe czyny prawdziwe. A teraz idź! Nie pozostawało im nic innego, jak tylko iść dalej. Wkrótce korytarz z jednej strony się rozszerzył, stał się także wyższy. Minęli naroże i weszli do komnaty Skały, olbrzymiej i niesamowitej. Przed nimi widniała kamienna ściana. Opadała w dół, do rozciągającego się szeroko, spowitego w czerń jeziora. Na jego odległym brzegu stromo wznosiła się Skała Słowa. Najdziksza ze wszystkich, absolutnie pionowa, czarna i złowieszczo pobłyskująca. Owe błyski pochodziły z jeziora, poprzez przesmyk bowiem w wysokim sklepieniu komnaty sączyło się światło. Padało na falujące, aż do głębi mieniące się kolorami zimnoszare, czarne, ciemnoniebieskie, żółtawe jezioro. Wznosząca się za nim Skała z początku wydawała się idealnie czarna, lecz po chwili, gdy oczy kreta przywykły do tej barwy, stawała się szaroczarna i pełna cieni, gdyż po jej gładkiej powierzchni igrał wolno sunący blask połyskujących wód. W wielkiej komnacie nieustannie rozlegały się jakieś dziwne dźwięki. Przypominały ryki, a może grzmoty, przewalały się w dali, przepełniając powietrze groźbą rychłego, przerażającego huku, który jednak nie nadchodził. Trudno było powiedzieć, czy był to szum wód, czy wycie wiatru. W komnacie siedział Run. Był całkiem sam; patrzył gdzieś przed siebie nie widzącymi oczami. Przycupnął na półce skalnej tworzącej posadzkę groty, która biegła daleko w głąb. Wypływał z niej strumień wypełniający jezioro. Na brzegu półki, tuż za Runem kotłowały się wody, spadające do rozciągającego się po jego prawej stronie jeziora. — Nadszedł twój czas, aby powić młode - powiedział, kiwnąwszy na Wilczą Jagodę. — Nigdy nie będą twoje! - odpowiedziała samica, stękając i dysząc z bólu. — Są własnością Słowa - odrzekł spokojnie Run. — Są moje - obstawała przy swoim Wilcza Jagoda. — No dobrze, niech ci będzie... Chodź, moja droga. Tu będzie ci wygodniej. W jego głosie pobrzmiewała nuta zachęty, a skalna półka rzeczywiście zdawała się stanowić lepsze miejsce do powicia kreciąt niż nagi, kamienisty brzeg jeziora. Wilcza Jagoda wdrapała się na górę i przysiadła. Śli-skość rozglądnęła się wkoło, wypatrując ewentualnej drogi ucieczki. Oddalona grota, z której wypływał strumień, nie wyglądała jednak zbyt zachęcająco. Wiało z niej jakąś nieokreśloną grozą, a poza tym Śliskość nigdy nie widziała wody tryskającej ze skały. Ponad jej głową sterczały setki tysięcy dziwacznie przebarwionych stalaktytów. Na ich czubkach lśniły kropelki wody. Spadały to tu, to tam. Kap! Klip! Klap! Tam gdzie padały od lat, utworzyły się obłe, zielono-brązowe, brązowo-żółte i żół-to-czarne bryły skalnego osadu. Wszystkie były dużo większe od kreta, dziwne i przerażające. Było ich wiele, a ponieważ były mokre i lśniące, między nimi zaś wił się strumień, mogło się niemal wydawać, że poruszają się i żyją. Napawały tym większym lękiem, że kształtem przypominały krety, których łapy po śmierci przybrały postać krągłych, rozmiękłych skalnych wzniesień. Wydawało się, że te niby-krety pęcznieją, a ich postacie rozmywają się, zmieniając się w potężne karykatury czegoś, co kiedyś rzeczywiście mogło być kretem. — Witaj w Komnacie Skały Słowa - rzekł Run. - Tu narodzą się twoje młode. - Jego ostry głos odbił się nieprzyjemnym echem, by w końcu zginąć gdzieś wysoko w czeluściach samej Skały. - Wyglądasz na przerażoną, Wilcza Jagodo. Ty też, Śliskość. Czego się boicie? - Słowa wślizgnęły się i przeczołgały pomiędzy nimi. Wilcza Jagoda westchnęła z wyraźnym niepokojem. — Ciebie - odpowiedziała. — Ja boję się Słowa - szepnęła, trzęsąc się Śliskość. To była nieprawda, ale uważała, iż tak właśnie powinna odpowiedzieć. Poczuła na sobie mroczne, badawcze oczy Runa. Próbowała zebrać myśli, wiedziała bowiem, że poród za chwilę się zacznie i musi uczynić co w jej mocy, by uratować młode. Zrozpaczona zerknęła na komnatę przy strumieniu, sprawdzając, czy nie da się jakoś z niej uciec, lecz zobaczyła jedynie mrok, w którym poniżej kapiącej wody majaczyły odpychające zniekształcone twory. — Te krecięta nie muszą umierać - ciągnął Run, jakby zgadując, o czym obie myślą. - Nie. Zarządziłem, by ich nie zabijać. Zostaną wyszkolone... Tak... wszystkie zostaną wyszkolone, a potem... - uśmiechnął się. — Potem? - zagadnęła Wilcza Jagoda. — Pozwolisz, że pokażę ci coś, co widziało dotąd jedynie kilka kretów. - Machnął lewą łapą w stronę komnaty strumienia i wskazał na twory, które tak ich przerażały. - Oto prawdziwa historia Whern. Początkowo żadna z nich nie zrozumiała, o co mu chodzi. Wilcza Jagoda ciężko dyszała, skręcając się w porodowych bólach, a niepomny niczego Run prawił o jakichś błahostkach. Mimo to wszakże zaczęła podejrzewać, do czego zmierza. Dziwacznie ukształtowane, obłe i nieregularne bryły zdawały się jej coś groźnego przypominać. Podczas gdy Wilcza Jagoda wpatrywała się w nie z napięciem i zaczynała wszystko pojmować, a nie narodzone krecięta obracały się i przepychały w jej wnętrzu, Śliskość uświadomiła sobie, że tajemnica, którą Run im wyjawia, jest tak mroczna, iż nikt do końca nie może jej zgłębić. Zrozumiała, że nie wyjdzie stąd żywa, że wyczekujący nie opodal sideem ją zabiją, choć niewątpliwie Run powie jej, że bezpiecznie powróci do swych obowiązków. Na pewno zginie. W milczeniu przyglądały się dziwacznym, świecącym kształtom, zastanawiając się, czym naprawdę są, a Run szeptał: - Chodź, przyjrzyj się im z bliska. To Mistrzowie Sideem. Przyszli tu, by oddać się swej ostatniej medytacji. Ta woda, otaczając ich skalną skorupą, zbudowała im wieczne ołtarze. Gdy tak ciągnął, roztaczająca się przed nimi ułuda stała się rzeczywistością. Ich kształty rzeczywiście przypominały postaci kretów, ponieważ były kretami, martwymi kretami, zastygłymi kretami, kretami zamkniętymi w relikwiarzach z żywej skały w miejscu, w którym umarły lub tylko odeszły, aby oddać się swym ostatnim, ponurym rozmyślaniom. To była cela śmierci Mistrzów. Run chciał, by właśnie w niej Wilcza Jagoda powiła swoje młode. Rodząca wyła z bólu, a może z trwogi, czy może zarówno z jednego, jak i drugiego powodu, trudno było orzec, Run zaś machał nikczemnym pazurem w stronę tajemniczych, pełnych grozy tworów. - Są tu wszyscy, łącznie z samym Scyrpiuszem. Popatrz! Nawet wtedy, gdy zaczęło pokazywać się pierwsze krecie, gdy w przerwach między skurczami oddychała z najwyższym trudem, Wilcza Jagoda uświadomiła sobie, że, podobnie jak Śliskość, wpatruje się jak zahipnotyzowana w skalne bryły. Obie przypatrywały się potężnym zdeformowanym postaciom, większym od pozostałych, bo starszym. Postaciom, które przybrały lubieżne kształty, zamieniając się w olbrzymie, wysokie, wydłużone, krągłe skały, lśniące od obmywającej je wody. U ich podstawy wznosiły się ogromne skalne łapy, których końce, niczym okrutne, blade, wyrosłe po śmierci szpony, chyłkiem przekradały się podstępnie po posadzce, jakby w tej komnacie śmierci od wieków czekały, by zagłębić pazury w żywych stworzeniach. Wszystkie błyszczały, szkląc się od sączącej się wody, martwe, lecz równocześnie prawie żywe, zastygłe w wiecznym przysiadzie z pyszczkami twardo wspartymi o podłogę. Śliskość popatrywała to na nie, na ich żyłkowaną czerwień spowitą w mokry woal, to na wychodzące na zewnątrz krecie. Wreszcie Wilcza Jagoda urodziła swe pierwsze młode. Legło wśród zdeformowanych, sprośnych, nienaturalnie powiększonych kopii swego maleńkiego ciałka, które jak dotychczas nie wydało z siebie tchu. Było utytłane w śluzie porodowym, nieruchome, zwinięte w kłębek i nie dawało jakiegokolwiek znaku życia. Run nieporuszony gapił się na nie. Śliskość również nie podeszła bliżej, instynktownie pozostawiając je samemu sobie. Wtedy Wilcza Jagoda znów zaczęła przeć. Jej ciało trzęsło się i wznosiło, bezwstydnie wyprężając się otworem, w którym pokazało się drugie kreciątko. Zostało wessane z powrotem, a następnie ponownie wypchnięte, coraz dalej i dalej, aż w końcu wypadło na zewnątrz, układając się w poprzek pierwszego. Ślepe, wiotkie istotki. Potem, niczym światełko zabłysłe w zabronionym miejscu, pojawił się nagły oddech i ledwie słyszalne kwilenie. W pierwsze krecie Wilczej Jagody wstąpiło życie. Kreciątko zawtórowało jej umęczonym jękom z taką siłą, jaką miałaby jedna łza wobec niedoli całego życia. Po chwili ożyło drugie. Przeżyły. Tymczasem z wiszących w górze stalaktytów nieustannie kapała woda. Kropelki spadały na zastygłe w kamieniu krety, które ich otaczały, nieruchome, a przecież na swój upiorny sposób ruchliwe i wszechobecne. — Przemówiło do mnie Słowo, Wilcza Jagodo. Dzięki niemu zrozumiałem motywy twego bluźnierczego czynu - krzyknął Run, przyglądając się dzikimi oczyma, jak jego córka rodzi. - Wydajesz na świat młode kreta z Duncton i to tego, który zbliżył się do Kamienia ukochanego przez Boswella. Boswell nie żyje. Jest martwy na zawsze. Tryfan był mu bliski, wiedzą o tym wszyscy nieliczni wyznawcy Kamienia w całej kreciości. Jednakże, obawiając się długotrwałej mocy Kamienia, byłem ciekaw, co ostatecznie zadecyduje’Słowo. Zadecyduje i zrobi. Chwast radził mi, bym zabił twoje młode, lecz Słowo, zsyłając mu śmierć z twych łap, postanowiło co innego. Słowo jest mądre. Przynajmniej tym odkupiłaś swój czyn. — Te młode... - W tej chwili Wilcza Jagoda westchnęła, zawyła i porodziła jeszcze jedno krecie. — Tak, poddaj się mękom, obwieść krzykiem o ich narodzinach, albowiem te młode zostaną wyszkolone przez sideem, a jedno z nich, gdy mnie już nie będzie, zostanie Mistrzem. Tak zarządziło Słowo. Krzycz, Wilcza Jagodo, niech twój krzyk znaczy radość, niech cała kreciość się dowie, że u nas dzieci samego Tryfana chowane są ku chwale Słowa. Tak potężne jest wielkie Słowo, a tak słaby podły Kamień! Gdy poród Wilczej Jagody miał się ku końcowi i zaczęło pokazywać się jeszcze jedno krecie, zrozpaczona Śliskość rozglądnęła się po olbrzymiej komnacie. W owo mroczne miejsce zaglądnęło słońce. Wody poruszyły się i zakołowały. Popatrzyła na rodzące się krecie. Było ciemniejsze od pierwszych dwu, a także mniejsze, lecz mimo to przecież było to krecie. Żywe, własne dziecię Wilczej Jagody. Kiedy jego córka przestała krzyczeć i przeć i uniosła głowę, by przyjrzeć się temu, co urodziła, Run cofnął się do tyłu. Wtedy Śliskość, jedyna z wszystkich żyjących kretów, zobaczyła coś, czego żaden nie spodziewałby się ujrzeć - radość w oczach Wilczej Jagody i cudowną rozkosz, z jaką lizała i wtulała twarz w powite przez siebie kreciątka. Kwiliły i pojękiwały, zapatrzona zaś w nie Wilcza Jagoda tuliła je, coś do nich szepcząc. Potem poszukała wzrokiem Śliskości, swej jedynej podpory i powiedziała, ale nie władczym głosem, jak normalnie to zwykła czynić, tylko czule, niczym zadziwiony młody kret po raz pierwszy samotnie wchodzący w korytarz, by wrócić i pochwalić się: - To moje dzieło, Śliskość! Moje dzieło! Za nimi, nie zauważany przez chwilę, Run powoli odsuwał się w cień, w dół, po posadzce komnaty strumienia i dalej, ku wejściu, za którym czaili się sideem. Wtedy Wilcza Jagoda, o zdeprawowanym i wypaczonym sercu, wykazała się najgłębszą odwagą, o jaką nikt by jej nie posądzał, zasługując na uznanie całej kreciości - gwałtownie i uroczyście szepnęła: - Weź je, jak ci nakazałam. Weź je, Śliskość, pomóż im... Czyżby oczekiwała, iż tam, w takim miejscu można jej pomóc? Śliskość rozglądała się tu i tam z rosnącym lękiem i przerażeniem, a tymczasem Wilcza Jagoda, obróciwszy się i spojrzawszy tam, gdzie powinien stać Run, spostrzegła, że wyślizgnął się z komnaty, by przyprowadzić sideem, którzy mieli zabrać jej młode. Ciężko stąpając, ruszyła za nim, krwawiąc i ciągnąc łożysko za sobą, zostawiając krecięta niczym ofiarę na ołtarzu Skały Słowa. Ale niezupełnie, zerkające bowiem w dół słońce zaświeciło jaśniej, a na Skale coś błysnęło. Coś także delikatnie sięgnęło po kwilące młode. Run krzyknął. Nadeszli sideem. Wilcza Jagoda zastygła w pełnej lęku krwawej pozie, by obronić swą własność przed nikczemnością, z której się poczęła. - Pomóż im! - zawołała jeszcze raz do Śliskości. Skała odpowiedziała jej mrocznym echem. - Pomóż im! Słowa niesione echem między długimi, zastygłymi tworami, słowa zmieszane z miarowym tupotem łap sideem, powtarzały: „Pomóż - im - pomóż im, pomóż iii...”, aż wreszcie prawie że zamieniły się w nicość, w której Śliskość, krecięta i Mistrzowie minionego czasu czekali, każde na swój własny sposób, nie wiedząc na kogo. Jednakże ów ktoś tam był. Poruszył się. Zawrócił. Miał lśniący grzbiet, zastygłą twarz, wydłużone pazury. Jego martwo-żywy pyszczek poruszył się! Śliskość szeroko wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Krecięta zakwiliły. Sideem po przeciwnej stronie komnaty krzyknęli ostrzegawczo. Śliskość ciężko dyszała, była bliska śmierci ze strachu. Zamarła zupełnie, zobaczyła bowiem, jak owo coś, co przedtem zdało się być nieruchome, poruszyło się, odwróciło i otworzyło pyszczek. Psi Rumianek. Maskujący się Psi Rumianek. Wszechstronny Psi Rumianek. Starożytny Psi Rumianek ożył. — Witam cię, zupełnie przygnębiona Pani. Uniżony sługa wyłania się z wilgoci, w której od tak dawna się krył i od razu mówi, o co chodzi. Nasza zrozpaczona para może wziąć jedynie dwa krecięta. Które? Zadecyduj! — Nie wiem... nie mogę - wystękała przygnębiona Śliskość. Gdy rozmawiali, krecięta okręcały się wokół siebie i chodziły po sobie, na próżno szukając małymi pyszczkami matczynych sutek. Miały przysłonięte powiekami oczka, tworzące niebieskawe wzniesienia, różowe łapki, miękkie pazurki. Śliskość przestała się wahać. — To i to - powiedziała, biorąc jedno za kark i wskazując drugie, leżące najbliżej niego. — Tędy Pani! - naglił, wskazując pazurem na cień za wielkim tworem, który niegdyś był Scyrpiuszem. Gdy obróciła się, aby zbiec z kreciątkiem bezradnie dyndającym w jej pyszczku, Psi Rumianek spojrzał na młode, które wskazała. Było małe, mniejsze i ciemniejsze od innych. Nie spodobało mu się. Wyglądało niezbyt obiecująco. Jak korytarz bez końca. Jego instynkt, z powodu ciągłego wyszukiwania dróg wyczulony bardziej niż instynkt jakiegokolwiek innego kreta w całej kreciości - a czyż w historii kreciości owa chwila nie była wybieraniem drogi z wielu dróg? - podpowiedział mu, by sięgnął po drugie. - Niech mojej uniżoności będzie wybaczone, jeśli się okaże, że postąpił niewłaściwie - mruknął do siebie, lekceważąc wskazane przez Śliskość krecie. Sięgnął po jaśniejsze z dwóch, obrócił się i co sił w łapach popędził za Śliskością. Dogonił ją przy krawędzi cienia i poprowadził w dół, korytarzami, na końcu których, jeśli Kamień pozwoli, być może mieli w końcu ujrzeć światło. Wilcza Jagoda zobaczyła, co się stało, a jeśli nie zobaczyła, to wyczuła, wydała bowiem z siebie przeciągły, pełen tęsknoty po stracie okrzyk i znalazła jeszcze w sobie dość siły, by jednym pchnięciem pazura zabić pierwszego sideem, który ośmielił się do niej podejść, i zaraz powalić drugiego. Potem, gdy inni stanęli rzędem, gotując się do ataku, Wilcza Jagoda w końcu zemściła się, dochodząc swych rodzicielskich praw. Gwałtownie rzuciła się na Runa. Żaden kret nie był w stanie jej wtedy powstrzymać, żaden nie odważyłby się nawet spróbować. Powodowani tajemniczym instynktem sideem nawet nie próbowali jej przeszkodzić. Zimno patrzyli, jak Wilcza Jagoda resztkami siły i woli ciągnie Runa z powrotem na skalną półkę, do swego ostatniego leżącego tam kreciątka. Gdy cisnęła nim w górę i ruszyła za nim, nawet się nie opierał, gdy zaś maleńkie, czarne, błyszczące kreciątko jęło na ślepo obwąchiwać jego nędzny pyszczek, wbiła w jego dziadka pazury, przyparła go do pierwszej ze skalnych postaci, potem do drugiej i dalej do następnych. Wlokła go tak ku owemu znienawidzonemu miejscu, dźgając, póki ostatnim pchnięciem nie zadała śmiertelnego ciosu, oparłszy go przedtem o największy z kamiennych tworów, o samego Scyrpiusza. Przyglądała się jego ciału, spoglądając, jak z góry pierwsza z miliona milionów kropli spada na dół, wsiąka w pokrwawione futro i ześlizguje się w nicość, pozostawiając ledwo widoczną świecącą skorupkę, zaczątek posągu Runa pod nieśmiertelnym podziemnym deszczem. Uświadomiwszy sobie, co zrobiła, Wilcza Jagoda odwróciła się, powoli podeszła do swego kreciątka, zerknęła nań przelotnie, po czym wcale się nie spiesząc, całkowicie lekceważąc przerażonych sideem, wzniosła oczy ku Skale Słowa. Pokłoniła się jej uniżenie, po czym cicho i dumnie weszła do świętego jeziora. Mrok utonął w mroku. Tam, w zimno rozświetlonej wodzie oczyściła się. Uczyniwszy to, wyłoniła się ponownie, otrzepała i poszła prosto do kwilącego kreciątka. Obeszła je i łagodnie skierowała jego pyszczek na sutek. Zaczęło ssać. Potem powoli, już uspokojona, przytuliła je do siebie i spojrzała na nachylających się nad nią sideem, na ich ostre szpony, lodowate oczy, białe zęby. - Mistrzyni Słowa, czekamy na twe rozkazy - rzekł najstarszy. Uśmiechnęła się. Opasała ciałem swe samotne, chciwie ssące młode, przez chwilę przez ramię przypatrywała się Skale, po czym ponownie się uśmiechnęła. Wilcza Jagoda była znów wszechwładna. Znów panowała nad sytuacją. W końcu niepodzielnie! — Znajdźcie ich i zabijcie! — Krecięta także? - spytali. — Oczywiście! - szepnęła, wsuwając twarz w to, które miała. - Zwłaszcza krecięta. Potrzeba tylko jednego. Tylko jedno trzeba wyszkolić. Tak więc znajdźcie pozostałe i je zgładźcie. Po chwili, gdy kilku sideem udało się w pościg drogą, którą uciekli Psi Rumianek i Śliskość, paru innych zaś ruszyło do wyjścia, Wilcza Jagoda rozkazała tym, co zostali: — Przynieście mi jedzenie. Zostanę tu przez parę dni, a potem pójdę tam, gdzie czuję się najlepiej. Niech całe Whern się dowie, że Mistrz nie żyje i że nastała Mistrzyni. — Uczynimy, co rozkażesz, Pani - zaintonowali. - Niech żyje Mistrzyni! - krzyknęli. — Będzie żyła - triumfująco szepnęła, uśmiechając się Wilcza Jagoda. Zapadła cisza, a wśród kapiącej wody, tam gdzie leżał martwy stary Mistrz, rozległo się ssanie. — Niech żyje Mistrzyni! - wrzasnęli sideem ponownie. — O tak! Będzie żyła! - uśmiechnęła się Wilcza Jagoda. — Niech żyje Mistrzyni i jej krecie! - wołali w uniesieniu, a Skała Słowa, połyskując nad nimi, odbijała blask najciemniejszego w kreciości jeziora, szepcząc swemu najnowszemu potomkowi mroczne słowa ukojenia. CZĘŚĆ PIĄTA PRZYBYCIE KRETA KAMIENIA ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI WRAZ Z NADEJŚCIEM GRUDNIA przez zachodnie połacie Whern przeszła śnieżna zadymka, znacząc bielą dolne partie skał. Rozciągające się wyżej strome lica masywu stały się teraz czarne jak noc. Hen, w dole, na południe od Wysokiego Sideem, radując się sypką i trzeszczącą bielą, baraszkowały w śniegu dwa podrośnięte już kreciątka, nieświadome odległych mroków ani zapowiedzi ponurej zimy, która już niebawem miała nadejść. Z zachwytem dotykały śnieżnych płatków, chichotały i zataczały się ze śmiechu, patrzyły z ukontentowaniem, jak maleńkie gwiazdki spływają z ołowianego nieba, uderzając w bezlistne gałęzie samotnej, przygiętej przez wiatr brzozy rosnącej tuż obok. Śnieg bezgłośnie muskał pień i spadał w dół, pomiędzy gałęzie, tam gdzie w rozpadlinach wapienia, z których wyrastała brzoza, czekały młode krety z wyciągniętymi łapami. - Pełna energii młodzieży, posłuchajcie Śliskości i chodźcie jeść! - rozległ się znajomy głos. Kreciątka zawróciły i przepychając się radośnie, pomknęły ku niemu, dotknęły kreta, który go wydawał i zabrały się za jedzenie znalezione przez swych opiekunów. Nikt nie mógł ich zobaczyć, nikt nie domyślał się nawet, że są ukryte tutaj, w samym środku Whern. Nikt. Pomysłowy Psi Rumianek patrzył to na nie, to na Śliskość, której oczy, napotykając jego spojrzenie, rozpalały się ciepłem, ufnością, a także troską. Te dwa krety, które na skutek zbiegu okoliczności i cech swego charakteru zaczęły sobie szczerze ufać, potrafiły jednym spojrzeniem odczytać swoje myśli: nadeszła pora, by ruszać dalej, trzeba zaryzykować wyjście stąd, czas już umknąć w nadciągające zamiecie i znaleźć jakieś lepsze schronienie... Odwaga, szczęście i wiara nie opuściły Psiego Rumianka i Śliskości owego dnia, kiedy porwali dwoje kreciąt Wilczej Jagody i umknęli z komnaty, gdzie siedzieli skamieniali Mistrzowie. Biegli szybko, Psi Rumianek nie oglądał się za siebie, ufając, że Śliskość zdoła za nim nadążyć poprzez morderczo splątane ścieżki Wysokiego Sideem, a potem dalej, na szczyt pod ostatnią grań wielkiego Whern. Tam skręcili i ruszyli ścieżkami, które Psi Rumianek wcześniej wypatrzył pomiędzy torfowymi trzęsawiskami i dalej w dół, ku szeroko rozciągniętej połaci spękanego wapienia, ku groźnemu Clint. Biegli jak szaleni przed siebie. Po piętach deptała im pogoń, z dołu zaś patrzyli na nich sideem, którzy - niczego jeszcze nie rozumiejąc - stali zdezorientowni, ułatwiając im ucieczkę. Na porośniętych wrzosem połaciach uciekająca dwójka to pojawiała się, to znikała z zasięgu wzroku pogoni. Wreszcie całkiem stracili oddech, a ich łapy jęły się potykać na nierównym terenie. - Pani - powiedział Psi Rumianek, przystając i odkładając na chwilę swoje różowo- szare, pobekujące brzemię. - Ten kret, którym jestem, był już nieraz ścigany i pewnie jeszcze będzie. To taki zwyczaj w Whern. Jego uniżoność zatrzymuje się tylko po to, aby powiedzieć ci: zaufaj mu, a nic się nam nie stanie. Naszym schronieniem stanie się zwodnicze Clint, po którym obecny tutaj Psi Rumianek odbył wcześniej podróż i zdecydował, że teraz wszyscy będziemy musieli ją odbyć. Wątpi, aby sideem ruszyli tu za nami, ale gdyby nawet, to zabłądzą, ponieważ Psi Rumianek zamierza wejść tam nietypową trasą. Zatem ufaj mu, idź tuż za nim, a wszystko będzie dobrze. - Rozpromienił się jednym ze swoich bardziej okropnych uśmiechów i dodał: - Przynajmniej ma taką nadzieję. Wygłosiwszy tę mowę, która miała’ według niego dodawać odwagi i ucinać dyskusje, na które nie było czasu, Psi Rumianek podniósł swoje krecie i pobiegł dalej, przy czym skierował się wprost na grupkę zaciekawionych sideem czekających pod niewielką skarpą wyznaczającą początek Clint. Za nimi rozlegały się ostrzegawcze krzyki kretów, z przodu stali sideem, gotowi przeciąć drogę zbliżającym się kretom, które niosły w swych pyszczkach... co? Coś, co Whern oglądało bardzo rzadko: młode! Psi Rumianek jakby się zawahał i zwolnił. Śliskość zrównała się z nim i przystanęła. Ogłupiali sideem rozluźnili się. Szybko kiwnąwszy jej głową, Psi Rumianek ruszył pędem wprost na wejście do Clint i przemknął pomiędzy wyciągniętymi pazurami nie dowierzających sideem. Skręcił w lewo, potem w prawo, jeszcze dwa razy w lewo i po raz kolejny w prawo. Gnał przed siebie, podczas gdy głosy za ich plecami zamieniły się w pełne grozy okrzyki: - Już po nich! Zginą! Pilnujcie wejść, bo może z łaski Słowa zdołają się wydostać! W przeciwnym razie już po nich! Clint zamknęło się za nimi i poniosło ich dalej. Upór i silna wola Psiego Rumianka pchały ich w głąb. Skręcali to w jedną, to w drugą stronę, wchodzili w ślepe korytarze, krążyli w kółko, dookoła piętrzyły się strome ściany, a na ich drodze wyrastały paprocie i jakieś bagienne rośliny. Śliskość ufnie podążała za nim, nie pozwalając mu oddalać się za bardzo, dopóki nie przystanął i zerknąwszy na nią, nie złożył swego ciężaru na ziemi. Wtedy uczyniła to samo. — Przecież nikt nie potrafi poznać tego miejsca! - wysapała, patrząc na niedostępne niebo oczyma szeroko otwartymi z przerażenia. — To właśnie Psi Rumianek usłyszał, Pani Panno, ale on tu wszedł i znowu stąd wyszedł! Tak jest! Cała jego uniżoność dokonała tego i nie pozostawiła tu ani łapy, ani pyszczka, ani w ogóle niczego. — Ale jak?! — O Pani, z bardzo ogromnym trudem. Psiego Rumianka niełatwo przestraszyć, a był naprawdę przestraszony i teraz też jest przestraszony. — I nie wiesz, gdzie jesteś? - szepnęła bliska paniki samica. — Psiemu Rumiankowi przykro to mówić, ale nie ma najmniejszego pojęcia. Jednakże nie wszystko stracone. W jego szaleństwie jest metoda. Na razie jesteśmy bezpieczni. Sideem uczepią się tego i naszą nieobecność uznają za dowód naszej śmierci. Co zresztą Psi Rumianek uznaje za dowód braku elastyczności ich umysłów. Nigdy nie sądź, że jakiś kret jest martwy, dopóki nie zobaczysz jego gnijącego pyszczka. - Podszedł do niej bliżej. - Towarzyszko w biedzie, pozwól, że powiem ci coś o żywności w Clint. Robaki? Nieliczne. Ślimaki? Dość sporo. Pająki? Całe mnóstwo. Innego rodzaju śliskie jadło: nieprzeliczone. Nie będziemy głodować, Pani, choć czasem może nam być bardzo niedobrze. A zatem pozostaniemy tutaj, ty zajmiesz się kreciętami, moja uniżoność zaś rozpocznie poszukiwania Południowego Przejścia Clint, zatem bądź gotowa na dzień, gdy maleństwa podrosną na tyle, by radzić sobie same, a my zostaniemy już uznani za zmarłych. Wtedy wymkniemy się stąd niepostrzeżenie i wyruszymy do Grassington, do starych przyjaciół i nowych korytarzy. — Ale ja jestem bezdzietna. Nigdy nie wychowywałam młodych! — Ach, tak! - mruknął Psi Rumianek, z zadumą zerkając niechętnie na dyszące kreciątka, po czym nagle przybrał wyraz pyszczka na tyle zwycięski, na ile pozwalała na to jego wyłysiała twarz i sterane ciało. - Dobrą nowiną jest to, że już nie jesteś bezdzietna. Zła nowina, o Pani, to fakt, że jest ich aż dwoje. Psi Rumianek nieśmiało proponuje, abyś przeżuwała robaki i wypluwała je do ich pyszczków, czego sam wolałby nie oglądać. Wszelako jeśli to konieczne, będzie brał w tym udział, a przynajmniej ci to zademonstruje. To, że oba kreciątka przeżyły w łapach tych dwojga kretów, tak zupełnie pozbawionych doświadczenia w wychowaniu młodych, jest niewątpliwym dowodem ich żywotności. Rzadko spotyka się rodziców równie niezgrabnych, niecierpliwych, nietolerancyjnych, skorych do gniewu, a czasem znów obojętnych, jak Psi Rumianek i Śliskość. Posiadali wszakże jeszcze jedną cechę i rekompensowała ona całą resztę: pełne miłości zdecydowanie. Każde z nich poprzysięgło kiedyś pomóc rodzicom owych kreciąt: Psi Rumianek Tryfanowi, a Śliskość Wilczej Jagodzie. I tak czynili, choć wychowywanie młodych, które nie należały do nich, okazało się niezwykle ciężkie. Byli zmęczeni, poirytowani i zaczynali mieć dość, ale pierwsze krytyczne tygodnie minęły, kreciątka przeżyły i Kamień roztoczył nad nimi wszystkimi swoją opiekę. Wreszcie kreciątka zaczęły pełzać, potem stanęły na łapach, a krótko później przejrzały na oczy, śmiały się, a nawet próbowały mówić... i Śliskość i Psi Rumianek zaczęli powoli się odprężać. Zdawali sobie sprawę, że sprawując to dziwne rodzicielstwo, dowiedzieli się o sobie nawzajem więcej, niż wiele kretów zdołało się dowiedzieć kiedykolwiek. — Pani - powiedział któregoś dnia Psi Rumianek - jedno jest nim, drugie jest nią, a żadne nie ma swego imienia. — Sasanka i Wharfe -¦ odparła natychmiast Śliskość. — Pani! Tak szybko? - zawołał Psi Rumianek, zaskoczony i zarazem uradowany. W sprawach, które teraz, gdy nadszedł grudzień i krecięta zamieniały się w młodzież, dla niego dopiero zaczynały coś znaczyć, samica decydowała szybko i bez wahania. — Rozmyślałam nad tymi imionami od dawna - wyjaśniła Śliskość. — Psi Rumianek uważa, że Śliskość, choć może trochę figlarna, roztropnie wzięła pod uwagę fakt, iż ich rodzice otrzymali imiona od rośliny oraz od miejsca, aczkolwiek w obu przypadkach tracące nieco ciemnością. Twój wybór jest łaskawy, rozsądny i mądry. — Sasankę zobaczyłam po raz pierwszy, gdy kołysała się na wietrze pod szczytem Wzgórza Uffington i ten kwiatek nasunął mi myśl, że być może istnieje droga inna niż Słowo. Ta kreciczka ma w swoich oczach coś z jego jasności i promienności. Co zaś do Wharfe, to jest to strumień, który płynie spokojnie i mocarnie, niewstrzymany w swym biegu, a ten samczyk Wilczej Jagody zdaje się być właśnie taki. W ten oto sposób przyszły mi na myśl te imiona. - Psi Rumianek sądzi, że Pani jest prawdziwą poetką. Psi Rumianek jest pod wrażeniem. Sliskość westchnęła i powiedziała cicho: — W swoim życiu uczyniłam w imię Słowa wiele rzeczy, których się wstydzę. Teraz mam wreszcie szansę iść tam, gdzie kieruje mnie Kamień. Nie wiem, czy krety Kamienia zdołają kiedykolwiek zaakceptować kogoś takiego jak ja, kogoś wykształconego w samym Whern, nienawykłego do ścieżek Kamienia. Wszakże ty chyba mnie akceptujesz, więc... — Ja, Pani? Akceptuję cię? Jego uniżoność, słuchając twych słów, sądził, że ty z trudem akceptujesz jego! Ma jedynie nadzieję, że z upływem czasu Sliskość dojrzy, iż to jego zniszczone skalposkórem ciało skrywa serce równie dobre, jak serce każdego innego kreta wierzącego w Kamień, i że Psi Rumianek stara się, jak może. Patrzyli na siebie długo bardzo poruszeni i być może powiedzieliby więcej, zbliżyliby się do siebie jeszcze bardziej i dotknęli się, zaspokajając pragnienie, które w obojgu zaczynało się rodzić, gdyby nie podbiegły do nich krecięta, wybałuszając na nich oczy, pełne ciekawości świata. — Bawimy się? - zagadnęła radośnie Sasanka. — No chyba? - dorzucił Wharfe. — Szczęśliwa Sasanko i ty, śmiały Wharfe, posłuchajcie, co wam powie Psi Rumianek. Tak! Przycupnijcie sobie obok Śliskości. Kreciątka wykonały polecenie. - Czy jesteście odważne? Jesteście! Czy jesteście dzielne? O tak! Czy opowiadałem wam o Kamieniu? Nie opowiadałem. Cóż, nie jestem zbyt zdatny, by o tym opowiadać, a i obecna tu Sliskość nie nadaje się do tego za bardzo. Aliści Kamień istnieje i zadba o wasze bezpieczeństwo, najpotężniejsze bowiem pazury, jak by nie były silne, nie są dość silne dla Niego. My dwoje zabierzemy was do Kamienia. Śnieg oznacza zimę, a zima to nie jest pora, aby przebywać w Clint. A zatem wyruszamy na spotkanie przygody! Sasanka i Wharfe spojrzeli na siebie, pojmując raczej jego troskę niż słowa. Miały oto opuścić wreszcie te wysokie ściany i zobaczyć miejsca, które są poza nimi. Jeszcze ciaśniej przytuliły się do siebie. - Młodziutkie istotki - ciągnął Psi Rumianek - rozejrzyjcie się po tym zakątku po raz ostatni i zapamiętajcie go. To był wasz pierwszy dom, ale teraz musimy go opuścić. Zatem ruszajcie za mną i wiedzcie, że Śliskość idzie tuż za wami. Róbcie, co wam każemy, ufajcie nam i pamiętajcie. Młode krety, które dopiero zaczynały mówić, niemo przytaknęły. Sasanka rozpłakała się, a i Wharfe miał w oczkach łzy. Opiekunowie pocieszyli je, kreciątka stłumiły szloch, stanęły na łapkach i powiedziały: - Postaramy się, najlepiej jak umiemy, spróbujemy! Kreciątka ruszyły za Psim Rumiankiem. Śliskość na wszelki wypadek trzymała się tuż za nimi, przystając jedynie na moment, aby Wharfe mógł się obejrzeć na drzewo, w którego korzeniach bawił się wraz z siostrą pod spływającymi do ziemi gałęziami; obejrzeć się i zapamiętać je. Potem, jak to podpatrzył u Psiego Rumianka, starannie oglądał każdy mijany zakręt i starał się go zapamiętać, tak jak powinien czynić poszukiwacz nowych szlaków. Sasanka z kolei westchnęła ciężko i niechętnie ruszyła przed siebie. Śliskość uśmiechnęła się na ten widok. W tym westchnieniu było coś z Wilczej Jagody, jej matki, ale nie tej strasznej Wilczej Jagody, kata kre-ciości. To było westchnienie samicy, która kiedyś z zachwytem opowiadała Śliskości w swej norze o tym, jaka to radość czuć w swym łonie ruchy kreciąt. Teraz dwoje z nich było tutaj i Śliskość, wyszkolona w rzemiośle sideem, została zmuszona być ich matką. Nie zapominała jednak o pewnej części dziedzictwa tych kreciąt i któregoś dnia miała im o tym uczciwie opowiedzieć. Jeśli bowiem kret ma być sobą i z godnością kroczyć ku swojej przyszłości, winien wiedzieć, skąd się wywodzi. Tak więc Psi Rumianek wyprowadził ich z Clint trasą południową, pozostawiając z tyłu ciemny, spiętrzony masyw Whern i ruszając w dół wapiennymi rozpadlinami, które znaczą zachodni kraniec tego miejsca. Musieli odnaleźć drogę do Grassington. Uczynili to w samą porę. Za nimi, ponad Whern, wirowały już straszliwe zamiecie, a północny wiatr przybierał na sile. Zima zaczynała zarzucać swój lodowaty całun. W TYM SAMYM CZASIE te same wiatry dopadły Tryfana i Wrzeciana, którzy minęli już Mroczny Szczyt i szli na południe nizinnym terenem. Zrazu wędrówka Tryfana była powolna i bolesna, jako że prawie nic nie widział, łapy zaś miał poranione i słabe. Stopniowo jednak odzyskiwał zdrowie i siły, więc choć jego twarz była teraz okryta licznymi bliznami, a wzrok nadal mocno ograniczony, łapy służyły mu lepiej i był w stanie poruszać się całkiem szybko. Wrzecian postanowił ułatwić mu podróż, wybierając trasy wzdłuż ścieżek ryczących sów, które, choć odsłonięte i pełne niebezpieczeństw, były jednak znacznie od innych równiejsze. Aby zmniejszyć zagrożenia, poruszali się nocą, kiedy spojrzenia potworów ostrzegały ich z dużym wyprzedzeniem o tym, że się zbliżają, więc mogli ukryć się w zaroślach ciągnących się po obu stronach drogi. Takie trasy pozwalały również zachować ich wędrówkę w tajemnicy, oprócz nich bowiem nie podróżował żaden kret, a jedynym towarzystwem bywał gawron lub pustułka, dla których krety stanowiły niedostępną zdobycz. Zwłaszcza krety wiedzące, jak używać swoich pazurów. Sowy były dużo większym zagrożeniem, toteż obaj wędrowcy, dla bezpieczeństwa, trzymali się blisko siebie i wciąż zachowywali czujność. Co do ryczących sów, to wiele się o nich dowiedzieli. Czas, jaki spędzili w Wolu, przyzwyczaił ich do hałasu i wyziewów, wiedzieli też, jak unikać ich spojrzenia. Wędrowali zbyt szybko, by mogły ich nękać jakieś obce krety, a poza tym żadnych nie dostrzegali. W połowie grudnia, kiedy zima nadciągnęła z północy i spadły pierwsze śniegi, Wrzecian mógł oświadczyć pewnym siebie tonem: - Przebyliśmy już ponad połowę drogi, Tryfanie, a ty jesteś coraz silniejszy. To potęga modlitw za ciebie! Jest nadzieja, że doprowadzimy cię do domu! Tryfan, ponury i poważny, uśmiechnął się nieznacznie i nic nie odpowiedział, ale Wrzecian przywykł już do takiego zachowania skryby. Ich powrót był całkiem odmienny od podróży w tamtą stronę. Wtedy spotykali mnóstwo kretów, Tryfan wciąż opowiadał o Kamieniu, a wokół niego gromadziły się tłumy zaciekawionych słuchaczy. Teraz chciał, aby nikt nie wiedział o tym, że przechodzą, i Wrzecian pojął, iż jest to pora medytacji i oddalenia od reszty kreciości. A jednak czasem, gdy na chwilę zbaczali ze swej trasy, krety odnajdywały ich, kiedy drżąc w objęciach zimy, ukrywali się w jakimś zakątku opuszczonych korytarzy. — Siedzicie tu sobie. Włóczędzy, co? W taką pogodę powinieneś zakopać się gdzieś głęboko, przyjacielu. - A potem, już ciszej, te spotkane krety mówiły zwykle do Wrzeciana: - Sądząc po wyglądzie, to z twoim kumplem jest kiepsko. Lis go napadł, co? Nie pociągnie długo... A więc, dokąd zmierzacie? — Szukamy uzdrowiciela - odpowiadał im Wrzecian - który zwie się Kretem Kamienia. — — To ci dopiero kawał, koleś, ale na twoim miejscu nie opowiadałbym takich rzeczy. To jest teraz system Słowa, krety nie rozmawiają tu o Kamieniu... — Kret Kamienia już nadchodzi - stwierdzał Wrzecian. — Być może, a wy wyruszyliście, aby go znaleźć, prawda? Cóż, on jest jedynym, który zdoła pomóc temu kretowi. Co do uzdrowicieli, to teraz nie ma ich już wcale! O potrzeby kretów troszczą się radczynie, a jeśli przychodzi choroba to, cóż, taka widać wola Słowa. O dziwo, żaden z tych kretów nie wspomniał nigdy nikomu o tym, iż przechodzili. Może dlatego, że pomoc okazywana włóczęgom Kamienia była dla nich namiastką własnych tęsknot, o których sami dawno zapomnieli. Częstokroć krety przynosiły im jedzenie i pozwalały odpocząć, nie pytając o nic więcej. I nie jeden, a czasem i nie dwa, przychodziły, aby życzyć parze wędrowców powodzenia oraz bezpiecznego powrotu do domu. Tylko bardzo nieliczne ściskały łapę Wrzeciana, jakby dostrzegały w nim wiarę, której same nie mogły otwarcie wyznawać, i szeptały: - Jeśli napotkasz Kreta Kamienia, powiedz mu o nas. Pomogliśmy ci z jego powodu, jużci, oto dlaczego to zrobiliśmy! I niechaj twój przyjaciel odnajdzie spokój! Kiedy zostawali sami, Wrzecian mówił wtedy z przekonaniem: - Kamień pomaga nam, Tryfanie, zsyła nam krety, które nas prowadzą. Dotrzemy do domu, na pewno! Wkrótce znowu nastanie Najdłuższa Noc i może zdołamy znaleźć Kamień, który będziesz mógł dotknąć i modlić się przy nim. Może wtedy poczujesz się lepiej. Tryfan jednak coraz głębiej zamykał się w sobie. W istocie pogrążał się w swej wierze i wątpliwościach tak głęboko, iż częstokroć Wrzecian zauważał, że skryba się potyka, choć trudno było określić, czy z powodu osłabionego wzroku, czy też ze względu na ciemności znacznie poważniejszej natury. Najdłuższa Noc naprawdę była już blisko, lecz można było pomyśleć, że nieprzychylna aura chce ich zgładzić przed nadejściem święta, zanim Wrzecian odmówi stosowne modlitwy w imieniu Tryfana. Żaden z żyjących kretów nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział taką pogodę, jaka nastała wtedy. Północny wiatr, tak zimny, że bywały dni, gdy zamieniał oddech kreta w lód tuż przy jego pyszczku, zmroził strumienie i zaczynał zabijać robaki, wciskając swe lodowate pazury w glebę i przeszywając chłodem nawet najgłębsze korytarze. Czasami z drzew odpadały z trzaskiem konary, czasami znów wiatr cichł i okolica zamierała w bezruchu, a szukające schronienia ptaki padały martwe w locie. Ich ciała rozszarpywały lisy i gawrony. Wokół wiało śmiercią, lecz Wrzecian ufał Kamieniowi i wiódł Tryfana dalej. Nie przerywali wędrówki nawet wtedy, gdy na nowo zrywał się szalejący wicher, przed którym szukały osłony wszystkie stworzenia, z wyjątkiem nielicznych, bardzo nielicznych, podobnie jak oni gnanych przed siebie impulsem, który każe włóczędze pomimo wszystko iść dalej. Przez te kilka dni poprzedzających Najdłuższą Noc pogoda wciąż się pogarszała, aż wreszcie, by nie umrzeć, musieli znaleźć jakieś schronienie. Żywili się zamarzniętym ścierwem, przywleczonym przez Wrzeciana do legowiska, które udało im się zrobić. Schronili się tam przed ryczącymi zamieciami, które zamieniły powierzchnię w spękany od wiatru lód, a las zasypały grubą warstwą śniegu. Powierzchnia wyglądała teraz dziwnie, bo miejscami wiatr odsłonił białą, zmrożoną glebę, tworząc wygodne dla kreta drogi pomiędzy zaspami. Nadeszła Najdłuższa Noc. Dzień, który ją poprzedzał, był szary i przenikliwie zimny. Był to dzień, gdy przeznaczenie zawisło nad całą kreciością, dzień, w którym umilkł wiatr i wszystko okrył śnieżny całun. Wszystkie Kamienie w kreciości stały samotnie, żaden kret nie był bowiem na tyle szalony, by wychodzić z nory, ani w Avebury, ani w Rollright, Caer Caradoc, Uffington czy w Duncton, Fyfield lub w Siabod. Całkowicie samotne. Po raz pierwszy od wielu wieków, jakie minęły od nadejścia Ballagana, wielkie Kamienie stały samotne. Zaiste, grikowie dzierżyli władzę absolutną. A przecież tu i ówdzie, właściwie wszędzie, wciąż byli tacy, którzy owego dnia przynajmniej myśleli o Kamieniu, a nawet było kilku takich, którzy odważyli się wyruszyć ku niemu w tę szczególną noc, lecz ziąb zepchnął ich pod ziemię i nie mogli przejść po powierzchni ostatniego kawałka drogi ku ogromnym głazom, od których dzieliło ich tak niewiele. Tak więc grikowie dzierżyli berło nad krajem, lecz nie nad sercami wszystkich kretów. Być może byli również i tacy, którzy wystawili pyszczki i wyjrzeli na zewnątrz, gdy zapadł zmierzch i nadeszła pora obrzędu. Tak właśnie zrobił Wrzecian, lecz w zagajniku, w którym się zatrzymali, powietrze było nienaturalnie ciężkie i zimne, powierzchnia trzeszczała od mrozu, a niebo zdawało się szare niczym śmierć. Drzewa, trawa, skały i zamarznięte wody były nieruchome i nigdzie nic nawet nie drgnęło. Tak, Wrzecian był jednym z tych nielicznych, którzy wyjrzeli na powierzchnię, po czym, podobnie jak on, ponownie zeszli w dół. - Tam na zewnątrz będzie dziś niebezpiecznie, Tryfanie - szepnął głosem pełnym lęku. - To wygląda tak, jakby cała kreciość przycupnęła w oczekiwaniu i nie ważyła się poruszyć. Jest zimno, bardzo zimno. Może powinniśmy pozostać tutaj i powiedzieć kilka słów. Tak, tak będzie najlepiej. Wkrótce, kiedy zacznie się noc, tak właśnie zrobimy. Wrzecian umilkł, jakby i jego słowa zdusił ten ziąb i przygnębiające niebo, którego śmiertelna szarość zamieniła się w głęboką, nieprzeniknioną czerń bez choćby jednej gwiazdy. Tryfan jednakże poruszył się i skierował pyszczek w górę, ku wyjściu, którym powrócił kleryk, i sam wyjrzał na zewnątrz. Coś go niepokoiło, podchodził tam i wracał kilka razy, a za każdym razem noc stawała się ciemniejsza i cięższa. Wiatr ustał całkiem. Mróz był przeogromny. — Lepiej nie wychodź już więcej na zewnątrz, Tryfanie. Zostań tutaj. Z tego co wiem, nie ma tu w pobliżu żadnego Kamienia... — Kamień jest zawsze - rzekł zagadkowo skryba. — Co cię gnębi? Czy to z powodu Najdłuższej Nocy? Chciałbyś ją świętować? — Kreciość czeka, nastała Najdłuższa Noc. Nie ma w tym kraju ani jednego wyznawcy, który dzisiejszego wieczoru nie pragnąłby ujrzeć znaku. Może i znikoma jest dziś nasza liczba, może i jesteśmy rozrzuceni i zagubieni, lecz kiedy my tak czekamy tutaj, wielu innych czeka także. On nadchodzi, Wrzecianie, a ja wierzę, że Kamień obdarzy nas dziś nadzieją. Chodź teraz ze mną na powierzchnię i bądź moimi oczyma, bo z tych, które mam, niewielki jest pożytek. Sprawdź, czy jest tam Kamień, jakiś kret albo jakikolwiek inny znak, który wlałby w nasze serca nadzieję. Chodź, Wrzecianie... Mówił cicho i spokojnie, ale nagle cofnął się i jakby nie słysząc ostrzeżeń Wrzeciana ani jego zapewnień, że pójdzie, wypadł z trzaskiem z nory wprost w mroźną noc. Gdy kleryk spróbował go powstrzymać, Tryfan zebrał w sobie szaleńczą siłę i odepchnął go. Wrzecian cofnął się, nie tyle z powodu tego gestu, ile dlatego, że pojął, iż jego sprzeciw przyprawia kreta z Duncton o jeszcze większą rozpacz. Pozwolił mu więc wyjść na zewnątrz, pomiędzy zmrożone zaspy, na poszukiwanie Kamienia. Sam także ruszył za nim, aby nie zabłądził ani nie zranił się, i wtedy zobaczył coś, czego Tryfan ujrzeć nie mógł. Tam gdzie szli, powietrze było nieruchome niczym śmierć, a przecież, choć nie widział tego zbyt dokładnie, hen, wysoko, przeraźliwie, upiorne chmury zaczęły się poruszać. TRYFAN nie mylił się, kiedy mówił, że owej nocy w całej kreciości wyznawcy czekają na znak. Później wielu opowiadało o swym oczekiwaniu i o tym, jak dojrzeli ów znak. Wielu... Głęboko w Wolu, tam gdzie przygniecione wiekiem krety Dunbara kurczowo czepiały się życia - a większość z nich zdołała już zabrać mroźna zima - w wyjściu na powierzchnię po wschodniej stronie wzgórza drżała Maruna. Ten korytarz nie należał do niej. Wole, ciągnące się od jej stóp na południe, było jak zawsze nieruchome. Jego dziwaczne światła zasnuwała mgła, odległości nie dało się ocenić, wydawane przez dwunogi dźwięki były przytłumione, a ryczące sowy, jak zwykle nocą, nieliczne; ich zmętniałe spojrzenia przesuwały się gdzieś powoli. W pobliżu, nie zauważony przez Marunę, przycupnął strzegący jej kret. Był nim Wrzosiec, któremu zadanie to przydzieliła Szpaczka, choć zrobiłby to i tak bez czyjegokolwiek polecenia, gdyż bardzo lubił Marunę. W ciągu tych kretolat, jakie minęły od odejścia Tryfana, okazywała ona obu miotom kreciąt, jakie miał ze Szpaczka, mnóstwo serdeczności i przekazywała im doniosłą wiedzę na temat Kamienia, wywodzącą się z niemal już martwej tradycji. Od wielu kretomiesięcy wszakże Maruna pogrążała się w coraz większej rozpaczy, jej skalposkór bowiem, poczynając od października, stał się znacznie dotkliwszy, przysparzając jej bólu i troski. Choroba zajęła jej twarz, przytępiając zmysły, mącąc wzrok i wykręcając łapy. - Pilnuj jej, Wrzoścu, bo ja nie zostawię naszych młodych samych w Najdłuższą Noc - powiedziała mu Szpaczka. - Patrz, dokąd idzie, bądź przy niej i odmów modlitwy, których nas nauczyła. Bądź z nią. Trącili się pyszczkami, po czym Wrzosiec ruszył za Maruną, strzegąc jej tak samo czujnie, jak w tym samym momencie, choć nie mógł o tym wiedzieć, Wrzecian strzegł Tryfana. A zatem owej nocy przebywało na zmrożonej potężnym chłodem powierzchni dwoje poszukujących i dwóch takich, którzy ich pilnowali, choć niebo zdawało się zrzucać swój ciężar na ziemię, aby zmiażdżyć na niej wszelkie życie i całą nadzieję. Dwa poszukujące krety. I wtedy łagodnie, w sposób nieomal magiczny, wiatr od wschodu, zrazu słaby, potem coraz silniejszy, dobry, przyjazny wiatr jął przełamywać ten dotkliwy bezruch. Tam gdzie przycupnęła Maruna, poruszyła się szorstka trawa u wejścia w korytarze Dunbara, tam gdzie wędrował Tryfan, najpierw zrobiły to najcieńsze gałązki drzew. Ponad nimi zaś, ponad każdym z osobna, płynące po niebie chmury zaczęły się rozsuwać, a czyniąc to, z wolna wypełniały się padającym zza nich światłem. Nad Wolem był to prawdziwie poruszający widok, mgła bowiem, która zaległa dolne partie, tak bardzo przesłoniła jego wieczne, trupie światło, że na ten jeden raz chmury i niebo ponad nimi były takie same, jakie mogła oglądać cała kreciość. Teraz, gdy chmury rozstąpiły się i nadleciał dobry wiatr, z nieba zaczęło się przebijać światło, najpierw jednej, potem drugiej, a później nagle dziesięciu tysięcy gwiazd, które rozjaśniły niebo Najdłuższej Nocy, przydając mu chwały. Jednakże stało się coś jeszcze, coś, co zapamiętały wszystkie krety, które ujrzały owej nocy niebo. Była to gwiazda, na pozór samotna, bo wyróżniała się spośród wszystkich innych. Była wielka, jasna i tkwiła przed nimi, na wschodzie, skąd nadlatywał ciepły wiatr. Gwiazda, która bez względu na to, jak mocno kret starałby się na nią nie patrzyć, przykuwała jego wzrok wciąż na nowo i nie pozwalała odwrócić pełnych nabożnego lęku oczu. Żaden kret nie powiedział drugiemu, co ma mówić, żadne słowa nie były przewidziane na tę Najdłuższą Noc, a jednak wszystkie krety wpatrywały się w niebo z obawą i wszystkie szeptały to samo: „To znak, że Kret Kamienia już nadchodzi”. Także i Wrzosiec spojrzał w górę z lękiem, pojął to i nawet wyszeptał owe słowa w zadziwieniu, toteż nie zauważył, że Maruna odwraca się od tego światła, wchodzi w głąb mroźnych korytarzy i biegnie nimi, jakby znała drogę, którą Psi Rumianek znalazł z takim trudem. A wraz z nią sunęło światło jaśniejącej gwiazdy, przenikało przez kolejne wejścia i rzucało swój czysty blask na ryty wykonane przez Dunbara. Samica biegła, wciąż szybciej i szybciej, czasem w przelocie dotykając ścian, odgrywając ich dźwięk sięgający wstecz, do młodości, odgrywając tę podróż starożytnego kreta wstecz, aż do miejsca, w którym ją rozpoczął. Odbywając tę podróż poprzez otchłań czasu, Maruna nie wiedziała, że hen, daleko, w miejscu, w którym ona być nie mogła, Wrzecian właśnie wyciągnął łapę, aby dotknąć Tryfana i skierować jego spojrzenie ku niebu. Chciał wyprowadzić go spomiędzy drzew, aby i on mógł dostrzec to, co widziało tylu innych: gwiazdę, która była znakiem. - Kret Kamienia nadchodzi! - zawołał Tryfan. - Widzisz?! Wreszcie zesłał nam znak! Kret Kamienia przybywa! Jego głos był pełen radości, takiej, jaka niegdyś przydarzała mu się często. Odwrócił swą pooraną bliznami twarz ku wschodniej stronie nieba i tam gdzie z jego poranionych oczu popłynęły łzy, światło gwiazdy zalśniło swym blaskiem. Wrzecian wiedział, że kryzys Tryfana prawie już minął, że skryba odzyskał nadzieję, że jego wiara odzyskuje moc poprzez modlitwy i inwokacje, które obaj z płaczem zaczęli odmawiać, by uczcić światło zsyłane im owej Najdłuższej Nocy przez gwiazdę nadziei. I wtedy na niebie całej kreciości gwiazdy zalśniły jeszcze jaśniejszym blaskiem, a krety spoglądały w górę z zadziwieniem i szeptały: „Ta noc jest Najdłuższa, to jest przełom, teraz znowu zaczyna się światło, wkrótce, już wkrótce nadejdzie Kret Kamienia!” Natomiast Maruna, samotna i nikomu nie znana, biegła poprzez korytarze oświetlone blaskiem gwiazd, obok napisów wykonanych przez świętego kreta, które głosiły, że pewnego dnia nadejdzie Kret Kamienia. Podbiegła do ostatniej wykonanej przez niego komnaty, zatarasowanej kamieniem, którego nie zdołałyby skruszyć pazury żadnego ze śmiertelnych kretów. I przycupnęła tam, gdzie kiedyś znalazł się Tryfan, słuchając, jak napisy rozbrzmiewają echem, mądrością wieku cofającego się w młodość, jak cichną do szeptu, który raz jeszcze powtórzył jedno jedyne, ostatnie już słowo: „Słuchaj!” Wtedy, w tej ciszy, Maruna pojęła, że słyszy zew przybywającego kreta, na pozór odległy, ale w istocie tylko zagubiony w owej komnacie, do której nikt nie mógł wejść, rozbrzmiewający tam, gdzie Dunbar wykonał swój ostatni ryt. I poprzez udrękę swego ciała i zagubionego ducha pojęła, że ów zew skierowany jest do niej. Podobnie jak wielu innych tej nocy, Maruna wymówiła jego imię: - Krecie Kamienia, Krecie Kamienia, Krecie Kamienia! - Poczuła radość, która kazała jej wzdychać i śmiać się na przemian. Była ostatnią z młodych samic Wola, ostatnią ze swego plemienia, a on wołał o jej pomoc, postanowił bowiem przybyć właśnie teraz i wkrótce miała mu być potrzebna. Później Maruna wróciła poprzez korytarze, teraz jeszcze jaśniejsze, i minęła znów głosy kretów starych, młodych, samców i samic. Wołała, a jej głos wypływał z miłości, która musi poprzedzać Ciszę, czuła, że Kamień jest z nią i zsyła swój blask, aby ją prowadzić, to ona bowiem słuchała i ona usłyszała, i ona była gotowa za nim iść. Gdy wyszła na powierzchnię, światło na nocnym niebie lśniło jasno w całej kreciości od wschodu, z wyjątkiem Wola - tam jarzyło się od zachodu. Gwiazda, jaśniejsza niż inne, odległa i ogromna, rozsiewała nabożny lęk w całym krecim świecie, a jej światło sprawiało, że objęta skalposkórem twarz Maruny wydawała się biała, jej sierść zaś robiła wrażenie gęstej. Na zewnątrz czekał na nią mocno zaniepokojony Wrzosiec. - Zechceszli powyeść mnye tam, kam nacznem? Ochoczo skinął głową, gotów iść z nią wszędzie, a ona pogładziła go i pokręciła głową. — Yeszcze nye, mój mięły, yeszcze nye. Pódziesz, gdy krety przyzwom, nye raniey. Bydź ze Szpaczka gotów, by jom wywyeść. — Ale ty zgubisz się w tych korytarzach albo zginiesz - jęknął Wrzosiec. — Wyedzie mnye Kamń, y tak yest dobrze. Zanim odeszła, raz jeszcze udała się do Szpaczki i dotknęła jej w świetle gwiazd. — Strzeż jeich pilnye! - szepnęła, mając na myśli krecięta i te ze starych kretów, które wciąż jeszcze żyły. — Będziemy ich strzec - obiecała Szpaczka - a któregoś dnia my także wyruszymy. Dopatrzę, by nic im się nie stało, a gdy nadejdzie czas, Maruno, przybędziemy, tak samo jak wielu innych. Wtedy Maruna odwróciła się, zaśmiała radośnie i wyruszyła na zachód, by wypełnić swe wielkie zadanie, a gdy Szpaczka i Wrzosiec patrzyli w ślad za nią, wydawało im się, że gwiazdy sypią swój blask wprost pod jej łapy. DLACZEGO dzisiaj musimy iść dalej? - zapytał w tym samym czasie pewien kret, kret, którego niewielu byłoby w stanie rozpoznać. - Albowiem tę noc wielu będzie pamiętać i chciałbym, byś ty także ją zapamiętał - odparł Boswelł, - A poza tym nie mamy wiele do przejścia. Częstokół popatrzył na starego kreta z czułością i miłością. Boswell wiedział, że tak samo przez wszystkie poprzednie lata spoglądał na niego Tryfan. Ile to było lat? Starzec nie pamiętał dokładnie, krety i lata mieszały mu się z sobą, może nie było ich aż tak wiele. - Jest jasno jak w dzień - powiedział Częstokół. Prawie biegł poprzez tę gwiaździstą noc, biegł, jako ten Częstokół, którego zrobiła z niego Wilcza Jagoda, inaczej nigdy by nie zdołał. Tego nowego Częstokoła ukształtował Boswell. Stary Częstokół zgubił się gdzieś po drodze, którą przebyli, tracił kawałki i cząstki, jak drzewo traci swe liście w zimowych wichrach, aż w końcu po raz kolejny ukazuje mocne konary kryjące się pod nimi. Dokładnie tak samo z Częstokoła odpadały krągłości, znikały blade uśmiechy i dąsy zepsutego młodzika, mijały niezdrowe poty nienawykłego do wysiłku kreta, a na ich miejsce, podczas marszu dłuższego niż wszystkie, jakie dotąd przebył, wyłaniał się ktoś inny. Wyglądał starzej niż tamten, był znacznie, znacznie smukłejszy, miał silniejsze łapy i pewniejsze pazury, lecz przede wszystkim był kretem, który śmiał się teraz często i zdołał odnowić w sobie tę niewinność i szczerą radość, która go przepełniała, gdy jego siostry, Szpaczka i Lorren, trzymały go zawsze przy sobie, kiedy wszyscy byli młodzi, kiedy Duncton wciąż jeszcze należało do nich, a Dolina Legowisk rozbrzmiewała echami ich podnieconych rozmów i śmiechu. Patrząc na niego przez tych kilka ostatnich dni, nim dotarli do celu swej wędrówki, Boswell przypomniał sobie coś, o czym zapomniało zbyt wielu: krety mogą i potrafią się zmieniać, naprawdę zmieniać, a przynajmniej strząsać z siebie tę ciemność, która zaczyna nad nimi panować. Wiedział wszakże również, że żaden kret nie może przejść przez to, przez co przeszedł Częstokół, bez jakiegokolwiek śladu w swej psychice. Dla tego biedaka, myślał Boswell, owym śladem stała się nerwowość, nieśmiałość, poczucie wstydu, maskowane teraz jedynie przez nowo odkrytą siłę i pewność siebie młodego samca. Wstydu kreta, czyniącego niegdyś rzeczy, których - jak czuł - robić nie powinien, kreta sądzącego, że nie jest wart, by spotkać znów tych, których zobaczyć pragnie nade wszystko. Dla Częstokoła były to Szpaczka i Lorren. Mądry Boswell westchnął: jakże wiele czasu krety marnują na zmartwienia. Jednakże przynajmniej na tę noc ów wstyd stał się tylko zapomnianym cieniem w sercu biednego Częstokoła, który, podobnie jak tylu innych, patrzył na lśniącą gwiazdę. Był jednym z tych bardzo nielicznych, którzy nie wiedzieli, ani nawet nie domyślali się, że zwiastuje im ona nadejście Kreta Kamienia. A przecież był najbliżej niego. — Co to za gwiazda, Boswellu? - zapytał, co rusz to spoglądając w górę, mieli ją bowiem niemal dokładnie nad głowami. — Tamta? - rzekł Boswell, nie przerywając marszu i nie patrząc w niebo. - Cóż, dzisiejszego wieczoru wszystkie krety znają tę gwiazdę. Mówi im ona, że nadchodzi Kret Kamienia. — Och! - zdziwił się Częstokół. - A my dokąd idziemy? — Tam skąd pochodzi jej światło, oczywiście - westchnął Boswell. - To już niedaleko. Naprawdę niedaleko. Częstokół zerknął na starego kreta, który szedł obok i wydało mu się, że sierść Boswella jest jaśniejsza niż sama gwiazda, jaśniejsza niż śnieg i szron odbijające światło gwiazd w swoich kryształkach, a zarazem wyczuwał, że nagle Boswell stał się stary, bardzo stary i kruchy. Częstokół zapragnął mu pomóc. — Myślę, że powinieneś odpocząć - powiedział. - Nie jesteś już młodzikiem. — Nic mi nie jest, krecie! - odparł Boswell z nutką zniecierpliwienia. Cała reszta naszych ziomków może sobie patrzyć, ale my musimy iść dalej. — Patrz! - zawołał nagle Częstokół, zapominając całkiem o swej trosce o starca. Doszli do grani zbocza i zobaczyli przed sobą rozproszoną na wschodzie aż po horyzont mgławicę trupio bladych świateł jarzących się nieruchomo pod rozgwieżdżonym niebem. — Wole - wyjaśnił Boswell. - Opowiadałem ci o nim po całych dniach. Zalegające dolinę mgły rozsunęły się i Wole stało się jasne. — Nie powiedziałeś mi, że to tak wygląda. Zadziwiające! — Lepsze niż gwiazda? — No... prawie. — Pokażę ci coś jeszcze lepszego, krecie, jeśli tylko będziesz szedł dalej, nie zatrzymując się, ilekroć zobaczysz coś nowego - rzekł Boswell, ruszając przed siebie w noc, zdobywając się z trudem na jeszcze jeden, ostatni wysiłek. - Chodź! W dół, po urwisku, w górę, po kolejnej stromiźnie, niewiarygodne światła Wola po lewej, gwiazda coraz bliżej zenitu, niebo jeszcze jaśniejsze i pełne życia, powietrze mroźne. - Tam! - powiedział Boswell, stary, Biały Kret, umiłowany kret z Uffington. - Patrz, słuchaj i zapamiętaj, bo wielu cię zapyta o to, co zobaczyłeś dzisiejszej nocy. Przed nimi, w niewielkim zagajniku u granic Wola, coś lśniło tak jasno, że sylwetki drzew były niewyraźne, gubiąc w blasku pomniejsze gałęzie. Poszli dalej; światło osuwało się po ich ciałach jak krople brylantowego deszczu. Minęli drzewa, przebyli poszycie i wreszcie znaleźli się przed Nim: przed ogromnym Kamieniem, który odbijając światło gwiazdy wiszącej na niebie ponad nim, zdawał się wypełniony blaskiem. — Och, to rzeczywiście jest lepsze! - powiedział Częstokół strwożonym głosem, zatrzymując się odruchowo i puszczając Boswella przodem. - Znacznie lepsze. Czy to właśnie tutaj zmierzamy? — Tutaj. — Jak on się nazywa? - zapytał szeptem młodzieniec. — Miał wiele nazw w ciągu wieków, ale sądzę, że ta, którą nadał mu Tryfan, jest lepsza niż wszystkie pozostałe. On nazwał go Kamieniem Żywokosta. Niech tak będzie. Jest to jedyny w całej kreciości Kamień, który bierze swe miano od kreta. — Ale słuchaj! - powiedział Częstokół. - Słuchaj, Boswellu! - Na niebie panowała swoista cisza, a ponad nią, z niej, dochodził odległy dźwięk, który zmuszał wszystkie słyszące go krety do uwagi. — Słuchaj! - szepnął Częstokół. — Wiem, mój drogi, wiem - powiedział Boswell łagodnie, widząc, że piękno tego, co zobaczył, i tego, co usłyszał, doprowadza młodzieńca do łez. Głaz, pod którym umarł Żywokost, był Kamieniem, który owej Najdłuższej Nocy świecił najjaśniej w całej kreciości. Jego powierzchnia była biała, czystsza niż biel, wokół zaś niego, ponad nim i z niego rozbrzmiewał ów dźwięk płynący z Ciszy, który zdawał się wypełniać niebo. Był łagodny, ledwie słyszalny, a przecież skrybowie powiadają, iż owej nocy usłyszało go wielu tak samo wyraźnie jak Maruna przed swoim odejściem z Wola. Potem światło gwiazdy poczęło blednąc, a dźwięk stawał się coraz cichszy. Częstokół płakał łzami kreta, który utracił coś, co kiedyś miał, coś, o czym pamięta i chciałby to mieć znowu. — Czy Kret Kamienia przybywa, aby nam pomóc? - zapytał Boswella. — Tak jest - odparł starzec, nagle zmęczony, bardzo zmęczony. — Boswellu? — Tak, Częstokole? — Co będziemy tutaj robić? — Czekać - uśmiechnął się Boswell - a póki czekamy, możesz mi znaleźć kilka robaków i wyczyścić jakąś norę w pobliżu Kamienia Żywokosta. — Jak długo? — Tygodnie. Może nawet kretomiesiące. — Na co? — Na krecicę. — Po co? Boswell uśmiechnął się jak stary kret, który pobłażliwie traktuje niecierpliwość młodego. — Bo ona jest mi potrzebna, Częstokole. Bo jestem stary i nie pożyję zbyt długo. — Wolałbym, żebyś tak nie mówił, Boswellu. Nie podoba mi się to! — Cóż, taka jest prawda. Ale nie poddawaj się lękowi. Póki starczy kretów mających odwagę i wiarę, poty moja podróż, która już prawie się skończyła, oraz jej, która dopiero się rozpocznie, nie będą daremne. — — Boswellu - szepnął Częstokół, gdy już niebo na wschodzie zaróżowiło się od zbliżającego się świtu - gdzie podziało się całe światło z Kamienia Żywokosta? — Wpłynęło w serca wyznawców, którzy je ujrzeli, aby pomóc im usłyszeć Ciszę, gdy nadejdzie Kret Kamienia. — Czy Tryfan to widział? — Tak. — A Wrzecian? — Też. — A Psi Rumianek? — On również. — A Wilcza Jagoda? — Tego nie wiem. — Boswellu? — Tak, krecie? — Czy Szpaczka również to widziała? - zapytał Częstokół, szlochając. — Tak, ona także. — Kiedy przyjdzie ten Kret Kamienia? - Młodzieniec już prawie zasypiał. Boswell odpowiedział mu półgłosem, ale Częstokół już tego nie słyszał, bo oczy mu się zamknęły i zasnął u stóp Kamienia Żywokosta, gdy na jego twarzy zalśniły pierwsze promienie wschodzącego słońca. PODCZAS gdy Częstokół spał, armia kretów rozpoczynała swój marsz. Wyruszyły z Carneddau i szły ku straconemu Siabod. W oczach miały blask gwiazdy, a na twarzach słońce wstającego dnia. Widziały gwiazdę i wzięły ją za znak, o którego pojawieniu się mówił Olcha oraz ich wodzowie, znak, że nadchodzi Kret Kamienia. Tak oto na nie podejrzewających niczego grików, którzy strzegli ich niegdysiejszych korytarzy, runęły krety z Siabod. Twarde. Potężne. Bezlitosne. Mordercze. Szły, by rozpocząć to, co, jak powiedział Olcha, nie może się zakończyć, dopóki kreciość nie będzie się mogła cieszyć Kamieniem, a Słowo nie umilknie na zawsze. Twarde były oczy kretów z Siabod i twarde były oczy Olchy. W oczach Piaskownicy jednak czaiła się troska. Zabijanie? Znowu? Ufał, że nie musi tak się stać, ale daremnie przekonywał o tym innych. Tak więc, gdy na nowo podjęto atak na grików, on skierował się na wschód, ku odległemu miejscu, gdzie lśniła gwiazda. Zmartwiony, pozbawiony przyjaciół, samotny, chciał udać się na wschód, szukać przewodnictwa tam, skąd przybywało. Niech tedy nasze wspomnienie o owej Najdłuższej Nocy nie zakończy się opisem potężnych kretów ani tych, których los był już przesądzony. Ich imiona zapisze historia, ich rola jest znana. My zajmijmy się tymi zmartwionymi kretami, które owego wstającego dnia, niepewne samych siebie, nie wiedząc, jak ani co robić, nie mając pomocy ani szczególnej nadziei, w większości obecnie zapomniane, odwracały się, tak jak postąpił odważny Piaskownica, i ruszały w stronę, gdzie spodziewały się znaleźć Kreta Kamienia i ostateczną ulgę dla swych zgnębionych serc. Czuły w sobie moc i posiadały świadomość celu: chciały poznać Kreta Kamienia i szukały Ciszy, którą on miał pomóc im usłyszeć. Pamiętajmy o nich. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI O TYCH DNIACH, które nastąpiły po Najdłuższej Nocy, wiele kretów gotowych było później powiedzieć, podobnie jak Piaskownica, że oznaczały początek przemiany w ich życiu. Jak kreciość długa i szeroka, ktoś mógłby spisywać tego typu wspomnienia i nigdy nie dobrnąć do końca. To tak, jakby za ostrym zakrętem długiego i ciemnego korytarza pojawiło się nagle światło, światło, które przyciągało do siebie krety i dawało im pewność siebie. Jednakże nie wszystkie one podążały za nim równie radośnie i ochoczo jak Piaskownica. Niektórych ono irytowało, a były i takie, które narzekały, a nawet przeklinały je za to, iż - jak im się zdawało - zmuszało je, aby odmieniły swoje żywoty i zaczęły podążać ku Ciszy. Jeszcze inne krety odkrywały nową drogę jakby przypadkowo. Choćby na przykład stary Spłukany i jego zacny towarzysz Waligóra. Cóż, wszak nie wyruszyli na północ, tylko wybrali stosowny dla swego wieku odpoczynek w Grassington, czyż nie tak? Czyż nie poprzysięgli, iż nigdy więcej nie skrzyżują pazurów z żadnym grikiem i nie będą zajmowali się sprawami Kamienia ani Słowa, ani żadnymi innymi nonsensami, o jakich rozprawiają krety? Poprzysięgli. A jednak Spłukany nie był kretem stworzonym do bezczynności, więc gdy już Tryfan wyruszył do Whern i nastał listopad, stał się niespokojny, drażliwy i żądny jakiegokolwiek zajęcia. Szybko zorganizował wyznawców z Grassington w coś w rodzaju oddziału, który mógłby się przydać w dniu, gdy Tryfan i Wrzecian powrócą, ale mijały kretomiesiące i zainteresowanie tą chwilą spadało. No cóż, gdyby okazało się to potrzebne, w każdej chwili można je było wzbudzić na nowo. — To nie jest Grassington, o jakim marzyłem, Waligóro! Nie ma tu nic do roboty. Można tylko snuć wspomnienia, a do tego to ja się za bardzo nie nadaję! Teraz żałuję, że nie poszedłem z Tryfanem do Whern. — Jużci - zgodził się z nim Waligóra. - Z maleńką pomocą mogło mu się udać... I tak oto wlokły się kretomiesiące. Możliwe wszakże, że Kamień w swej mądrości wsłuchuje się w skargi takich kretów i bierze je za modlitwy, po czym znajduje sposoby, aby je wypełnić... Pewnego przejmująco zimnego wieczoru w połowie grudnia, gdy śnieg zaczął sypać obficie, u wejścia w korytarze Spłukanego rozległ się szurgot krecich łap. Potem do jego nory, przerywając geriatryczną nudę, dotarł głos, o którym stary kret nigdy by nie pomyślał, że jest w stanie słuchać go z przyjemnością. A jednak teraz na ten dźwięk przepełniła go radość. — Starzejący się Spłukany, krecie, coś wiele wędrował, słuchaj i zgaduj, czyj to głos! Tak, to pokorny ja, Psi Rumianek, twoje byłe strapienie, twój wdzięczny, acz niemile widziany sługa, ja sam, we własnym ciele i futrze. I więcej jeszcze! — Na litość Kamienia, toż to Rumianek we własnej osobie! - zawołał Spłukany. - Złaź na dół z tego zimna i dotknij swoją łapą mojej, bo bardzo ci jestem rad! — Słoneczny Panie - krzyknął z góry Psi Rumianek. - Przybyłem w towarzystwie i to liczącym więcej niż jedną osobę. — No to zacznijmy od ciebie - powiedział Spłukany, ostrożny jak zawsze. Tak więc Psi Rumianek zszedł na dół, pozostawiając na powierzchni Śliskość wraz z Sasanką i Wharfe. Sądził, że może będzie rozsądnie przestrzec Spłukanego, iż przybywa w towarzystwie sideem i dwojga młodych, których tożsamość była sprawą godną zachowania w tajemnicy i traktowania z taktem. Jednakże, ledwie zdążył wyjaśnić obecność Śłiskości, dwoje kreciąt, zziębniętych i głodnych, hałaśliwie zjechało w dół i wpadło z łoskotem do schludnej nory Spłukanego. Rozglądały się ciekawie dookoła, jakby to miejsce należało do nich. Tuż za nimi szła Śliskość. — Hmm! - bąknął Spłukany. - I pewnie wszyscy będziecie chcieli jeść. — Aha! - odpowiedziała Sasanka. - Dziękujemy. — Chętnie - powiedział Wharfe, po którym było widać, że apetyt zawsze mu dopisuje. — Hmm! - mruknął znowu Spłukany. - Więc możecie oboje trochę mi pomóc. Dopiero późno w nocy, kiedy do udziału w posiłku i radości zaproszono także Waligórę, a Śliskość wraz z kreciętami udała się na spoczynek, Spłukany zwrócił się do Psiego Rumianka: — Widzę, że byłeś bardzo zajęty. Jesienne krecięta, co? Niektórzy mają szczęście! — Zwiedziony Spłukany, zafascynowany Waligóro, one nie są ani moje, ani Śłiskości. — A zatem czyje są, Rumianku? Psi Rumianek spojrzał czujnie w lewo, potem w prawo, przysunął się bliżej, zerknął za siebie i powiedział: — Obaj panowie, te krecięta o niczym nie wiedzą, a Psi Rumianek ośmiela się nadmienić, że nie jest to dobra pora, aby im o tym mówić. To decyzja, którą winny podjąć krety godniejsze ode mnie. — A więc... czyje one są? Psi Rumianek spojrzał na nich przepraszająco. — Zadziwieni panowie, czy chcecie poznać dłuższą wersję, czy też krótszą, pełną relację, pobieżną opowieść, czy jedno zdanie? — Krótką wersję - powiedział niecierpliwie Spłukany. — Tryfana - obwieścił Psi Rumianek. Zapadła całkowita cisza. — Tryfana?! — Panie, jesteś stary, ale Psi Rumianek cieszy się niezmiernie, widząc, że słuch ci się nie popsuł. Powiedziałem: Tryfana. Ojcem jest Tryfan. — Musisz co nieco wyjaśnić - powiedział nerwowo Spłukany. - Na początek, gdzie jest Tryfan? Psi Rumianek westchnął z przygnębieniem. - Nie wiem. Kret nie może być wszędzie. O Boswellu już wam opowiedziałem i o Częstokole także, a jeśli nie przybyli oni tutaj po swej ucieczce, to jedynie dlatego, że Boswell obiera swoje własne, skrybokrecie ścieżki, których nawet ja, Psi Rumianek, nie znam. — Jużci - przyświadczył Waligóra. - To całkiem możliwe. — Wszakże co do wspaniałego Tryfana i wielkiego Wrzeciana, tu się nie sprawdziłem. Kamień powiódł mnie inną drogą i miast niego znalazłem jego młode. — A co z ich matką? - zapytał Spłukany. — Obaj panowie - powiedział powoli Psi Rumianek. - W całej kreciości są tylko dwa krety, którym mogę to powiedzieć i jesteście nimi wy. Nie można oczekiwać, że Psi Rumianek i Śliskość zatrzymają to tylko dla siebie. Mogą przecież umrzeć, a ktoś powinien o tym wiedzieć. Matką tych zacnych, śmiałych, kochanych i kochających kreciąt jest nie kto inny, a sama Wilcza Jagoda. Na twarzy Spłukanego odmalował się wstrząs, Waligóra zaś najwyraźniej po prostu w to nie uwierzył. - Powiedziałem, że musisz co nieco wyjaśnić, a teraz widzę, że jest tych spraw bardzo dużo. Lepiej zacznij od samego początku, Psi Rumianku, i powiedz nam wszystko, co wiesz. A więc opowiedział im, w sposób prosty i jasny, żeby zaś to potwierdzić, wezwali Śliskość, a ona przyświadczyła wszystkiemu. Opowiedzieli im wszystko, aż po przerażające sceny u stóp Skały Słowa. Potem zaś, kiedy skończyli, Spłukany rzekł: - Nie wiem, co należałoby teraz zrobić albo powiedzieć. Kret musi dobrze przemyśleć takie sprawy, zanim cokolwiek powie. Zawsze tak zwykłem czynić, co obecny tu Waligóra może potwierdzić, choć on sam mówi za wiele i za szybko, więc dajcie mu robaka i niech siedzi cicho! Waligóra uśmiechnął się ponuro i zmienił temat, podczas gdy przejęty i zadziwiony Spłukany wyszedł na powierzchnię, aby wszystko rozważyć. Siedział tam przez wiele godzin i dopiero o świcie zaczął powoli dochodzić do jakichś wniosków. Uwierzył w to, co usłyszał, w to, że młode krety są dziećmi Tryfana i Wilczej Jagody. Popierał to, że one same o tym nie wiedzą. Jednak co z nimi począć, tego nie był pewien. Wszakże gdy nadszedł świt, Spłukany pomyślał o ostatniej rozmowie, jaką odbył z Tryfanem, i przypomniał sobie, że skrybokret powiedział mu o dwóch sprawach. Najpierw rzekł: „Miej zawsze do dyspozycji silne pazury, ale pamiętaj, że są one nie po to, by zabijać, a po to, by zapewnić ci autorytet”. Jużci, a jakże, Spłukany widział tyle mordów, że miał ich dość na całe życie. Słyszał też wystarczająco wiele historii o kazaniach, które Tryfan wygłaszał po drodze, aby wiedzieć, że jego poglądy są dokładnie takie same. Teraz drogą Kamienia winien być pokój. Druga sprawa, o jakiej powiedział wówczas Tryfan, często dawała Spłukanemu do myślenia: „Jest takie miejsce, które odwiedziliśmy, idąc tutaj, znasz je, to Bukowe Wzgórze”. Kiedy Spłukany zapytał go, dlaczego o tym wspomina, Tryfan odpowiedział po prostu: „Zapamiętaj to miejsce... Pamiętaj, że przez jeden dzień mojego życia byłem tam szczęśliwy. Tamtejsze krety mają wielką wiarę, bardzo ufają i natchnęły mnie odwagą do dalszej drogi. Zapamiętaj to!” Teraz, rozmyślając o potomstwie Tryfana, które tak nieoczekiwanie pojawiło się w jego leżach, Spłukany przypomniał sobie tamtą rozmowę i zdecydował, co winien uczynić. Wrócił na dół, dołączył do reszty i powtórzył im to, co niegdyś powiedział mu Tryfan. - Bukowe Wzgórze to najlepsze ze wszystkich miejsc, jakie zdołamy znaleźć, aby ukryć te młode. Trudno się tam dostać, a Pasibrzuch to mądry przywódca, który potrafi sprawić, że jego system nikomu nie rzuca się w oczy. Ponadto jest tam Kamień oraz krety wspominające ojca tych kreciąt z miłością i szacunkiem. Kiedy przyjdzie czas, by młode dowiedziały się, kim są, równie dobrze mogą dowiedzieć się tego w Bukowym Wzgórzu. Przekonanie innych nie zajęło mu wiele czasu. - Wyjdziemy stąd bez hałasu i nikomu nie powiemy, dokąd zmierzamy ani z jakiego powodu. Jeśli krecięta zdołają to znieść, to pójdziemy w dwóch grupach, bo gdyby pojawili się tutaj węszący sideem, dowiedzą się o pojedynczym młodym krecie, nie zaś o dwojgu. Co do tego ostatniego wszakże, decyzję muszą podjąć Psi Rumianek i Śliskość. Słońce było już dość wysoko, zanim oba młode krety zgodziły się na tę część planu Spłukanego, która przewidywała, iż mają się rozdzielić, ale wreszcie na to przystały. Wyruszyli tego samego dnia; Psi Rumianek i Spłukany z Wharfe, Śliskość zaś i Waligóra z Sasanką. Szli cicho, nie mówiąc nic żadnemu z grassingtońskich kretów, a te, które coś zauważyły, udawały, że nic nie wiedzą, darzyły bowiem Spłukanego i Waligórę wielkim respektem i ufały im we wszystkim. Co zaś do „silnych pazurów”, które wyszkolił Spłukany, to nakazano im, by wypatrywali Tryfana i Wrzeciana, nie mówili nic nikomu, ustępowali grikom i oddawali należną cześć Słowu, gdy zostaną o to poproszeni. Wędrowcy skierowali się na południe, w stronę Ciemnego Szczytu. Szli wzgórzem i doliną, wzdłuż rzeki i poprzez las, ufając, że Kamień uchroni ich i doprowadzi bezpiecznie do Bukowego Wzgórza. Obie grupy w czasie Najdłuższej Nocy zobaczyły gwiazdę, a wtedy młode krety, pełne lęku, wysłuchały, co starsi mieli im do powiedzenia o Krecie Kamienia i jego nadejściu. Szli wciąż przed siebie, póki na początku stycznia nie dotarli do Bukowego Wzgórza, grupka Psiego Rumianka na kilka dni przed pozostałymi, lecz tamtejsze poczciwe i wierne krety wszystkich powitały równie serdecznie. Ich przywódca, Pasibrzuch, nie zadawał żadnych pytań o pochodzenie młodych, chociaż pojmował, że wiąże się z nimi więcej, niż mogłoby się w pierwszej chwili wydawać. Psi Rumianek i Śliskość uznali, że winni pozostać w Bukowym Wzgórzu, doglądając kreciąt Tryfana i Wilczej Jagody, tudzież trzymając je w gotowości do wszelkich zadań, jakie mógłby im powierzyć Kamień. Być może również po wielu miesiącach spędzonych obok siebie bez chwili intymności, wobec zbliżającej się wiosny czuli potrzebę, by znaleźć trochę czasu dla siebie, odprężyć się i cieszyć życiem. Spłukany natomiast, niespokojny jak zawsze, kiedy już minęło podniecenie związane z przybyciem, zwlekał jeszcze przez kilka dni z powrotem do Grassington. Wreszcie pewnego razu, mamrocząc coś na temat życia i podeszłego wieku, Waligóra stwierdził: — Wiesz, Spłukany, twój problem polega na tym, że nigdy nie jesteś szczęśliwy, jeżeli czegoś nie robisz. Czy przyszło ci na myśl, co by zrobił Tryfan, widząc tę gwiazdę w Najdłuższą Noc? — Wyruszyłby na południe, najprawdopodobniej do samego Lasu Duncton, bez względu na wszelkie trudności. — Jużci, i ja tak sądzę. A myślisz, że przydałyby mu się dwa stare krety, gdyby tylko zdołały się tam dowlec? - ciągnął dalej jego towarzysz. — Waligóro, jesteś starym głupcem, a co gorsza głupcem, który czasem miewa dobre pomysły. Wyruszymy dzisiaj. Byłem nieszczęśliwy od Najdłuższej Nocy. Nie twierdzę, że wierzę w Kamień, bynajmniej, zawsze twierdziłem, że to bzdury, ale, na moje pazury, gdybym kiedykolwiek usłyszał, że był tam Kret Kamienia, a nie poszedłbym go zobaczyć, byłbym na siebie zły do końca życia! Chętnie wyruszyliby natychmiast, ale Pasibrzuch, wesoły kret, który zawsze z rozkoszą wynajdywał powody, aby trochę poucztować i pośpiewać, nalegał, by pozostali jeszcze jeden dzień i pożegnali się jak należy. Zrobił coś jeszcze: kazał im dotknąć miejscowego Kamienia, aby, jeżeli przyjdzie dzień, gdy zobaczą Kreta Kamienia, mogli dotknąć go tą samą łapą i w ten sposób sprowadzić na Bukowe Wzgórze pomyślność. Tak więc była połowa stycznia, zima była ostra i mroźna, a śniegu miało spaść jeszcze więcej, gdy dwa stare krety o pokrytych bliznami ciałach i pomarszczonej skórze, ale z sercami tak zacnymi, jak tylko mogą mieć krety, opuściły Bukowe Wzgórze z uszami pełnymi życzeń i opowieści dla Tryfana, które, jeśli dane by im było kiedykolwiek mu je opowiedzieć, wycisnęłyby łzy z jego oczu i pokrzepiły mu serce. Psi Rumianek przeszedł z nimi milę lub dwie, po czym uznał, że czas już zawrócić. — Zacni panowie - powiedział ze łzami w oczach. - Jego uniżoność jest smutny, usiądzie i wypłacze swoje oczy, kiedy odejdziecie. Lecz zanim to zrobicie i nim on zapłacze, prosi was, abyście powiedzieli Tryfanowi, że nie zapomniał tego, co mu obiecał. — A cóż to było? - zapytał Spłukany. — Wspaniały Tryfan będzie pamiętał. Psi Rumianek wie, że tak będzie. Zatem po prostu mu powiedzcie, panowie, że na razie Psi Rumianek ma tutaj zadanie do wypełnienia, z Wharfe i Sasanką. Jednak kiedy już je wypełni i Śliskość będzie zadowolona, jego uniżoność wyruszy raz jeszcze robić to, co robi najlepiej ze wszystkich, to jest wynajdywać szlaki w ciemności i prowadzić nimi krety. Toteż któregoś dnia powróci on do Tryfana, a jeśli dokoła będzie mrok i chaos, Psi Rumianek stanie się wiernym sługą Tryfana. Powiedzcie mu to, i jeszcze, że... i jeszcze... - Ale więcej zgnębiony kret nie był w stanie powiedzieć. Opuścił pyszczek i rozpłakał się. Spłukany poklepał go pocieszająco z jednej strony, Waligóra z drugiej i obaj obiecali, że powtórzą wszystko, co Psi Rumianek im powiedział. Co zaś do tej ostatniej rzeczy, której nie był w stanie dokończyć, to cóż, jeżeli Kamień istnieje i ma serce, to pewnego dnia sprawi, że będzie mógł powiedzieć to Tryfanowi sam! Potem, dawszy mu z chichotem przyjacielskiego kuksańca na pożegnanie i rzuciwszy ostatni uśmiech, Spłukany i Waligóra wyruszyli do Lasu Duncton. Przez następne dni Psi Rumianek był niespokojny i niezadowolony. Sądził, że w jakiś sposób mógłby być potrzebny Tryfanowi na południu - nie miał bowiem wątpliwości co do tego, że skryba wyjdzie w końcu z wszystkiego cało, a gdy już to się stanie, niechybnie wyruszy do Lasu Duncton. Wharfe i Sasanka podrastali i znaleźli świetne towarzystwo w osobach potomstwa Pasibrzucha, Jeżyna i Bukwicy, którzy, aczkolwiek starsi, zachowali dziecięce serca. Psi Rumianek pozostałby mimo to, ale pewnego dnia nadeszła złowroga wieść, iż zbliżają się sideem oraz grikowie poszukujący krecicy zwanej Śliskością... — Muszę stąd odejść, ukochany - oświadczyła Śliskość, usłyszawszy tę ponurą wiadomość - bo moja obecność jest zagrożeniem nie tylko dla młodych Tryfana, ale dla wszystkich kretów. Jeżeli potajemnie powędruję na południe i postaram się, żeby dopiero tam mnie zauważono, to odciągnę stąd pogoń raz na zawsze. — Pani moja - powiedział Psi Rumianek - co do mnie, ja, osobiście się zgadzam. A jeżeli pieszczotliwy Pasibrzuch wyrazi swoją zgodę, młode zaś dadzą się przekonać, wyruszę wraz z tobą. Będziesz potrzebowała przewodnictwa i jego uniżoność je zapewni. Śliskość odetchnęła z ulgą. - Gdzie pójdziemy się ukryć? - zapytała. Na twarzy Psiego Rumianka pojawił się uśmiech. - Ukryć? Się? My? Oboje? Razem? Jak jedno? Romantyczne, ale błędne. Kret nigdy nie powinien się ukrywać, życie bowiem jest dobre! A zatem nie pójdziemy się „ukryć”, lecz wyruszymy do Lasu Duncton. Sprytne? Pojmujesz? Uśmiechnęli się do siebie i uznali oboje, że nastała pora, by podróżować mądrze i szybko. Zatem pożegnawszy się i powierzywszy Wharfe i Sasankę zdatnym, silnym i łaskawym łapom Pasibrzucha, także i oni wyruszyli z Bukowego Wzgórza i udali się śladem Spłukanego i Waligóry. WIELKA I DOBRA przemiana zaszła w Tryfanie po Najdłuższej Nocy. Znowu wydawał się zainteresowany życiem, znowu zauważał wokół siebie proste sprawy, przed którymi cofał się tak długo. Podczas ich długiej wędrówki co rusz to przystawał, by z przyjemnością przyglądać się najdrobniejszym rzeczom. - Oto korzeń, a na nim lśni takie szare światło - szeptał czasem. Albo: - Widzisz, jak ta pomarańczowa łodyga paproci przebija się przez śnieg? Patrz, Wrzecianie! Mój ojciec nazywał się Bracken, czyli Paproć. Żałuję, że nie ma go tutaj z nami. Kret zbyt późno docenia swoich rodziców! A jednak nadal często cierpiał, bolały go oczy, łapy sztywniały mu z zimna, a jego serce łomotało. W takie dni unikał towarzystwa, więc Wrzecian, cierpliwy, lecz zarazem mądry, ruszał przodem i pozwalał mu mamrotać do siebie. W styczniu przechodzili obok Rollright, ale Tryfan nie chciał ryzykować kontaktu z tamtejszymi wyznawcami z obawy, jak powiedział, przed napotkaniem grików. Nie chodziło o to, że spodziewali się, iż znowu zostaną zaatakowani, bo historyjka, którą opowiadali, była równie wiarygodna co prawdziwa: mówili, że Tryfan z powodu swych ran został wy-gnańcem i zmierza do Lasu Duncton, by znaleźć tam schronienie. Grikowie nie zaczepiali takich wędrowców, być może z obawy, że oprócz ran, mogą także cierpieć na różne choroby. Pomimo to jednak Tryfan odbył pielgrzymkę do Szepczących Gronostajów, korzystając z trasy, którą poprzednio prowadził ich Psi Rumianek. Oddawszy im swój pokłon, odchodzili już nie zauważeni przez żadnego kreta, kiedy nagle natknęli się na obserwującą ich samicę. — Wyznawcy? - zapytała. — Pragnący uzdrowienia - odrzekł Wrzecian. — Niechaj Kamień ma was w swej opiece - odpowiedziała. - On wygląda, jakby przeszedł przez nielichą walkę! - Bo przeszedł - warknął Tryfan. - Twoje imię, krecie? Mówił jak dawniej głosem władczym, więc krecica odparła bez wykrętów: — Zwą mnie Dzwonka i nie wstydzę się swojej wiary w Kamień. — A zatem, Dzwonko, pewien ranny i zmęczony kret posłucha, jak modlisz się za niego przy tych Kamieniach. — Będę bardzo rada! - oświadczyła samica. I tak też uczyniła, a gdy skończyła, zapytała ich, dokąd zmierzają. — Do Lasu Duncton - powiedział Tryfan. Dzwonka westchnęła ze smutkiem, teraz bowiem udawali się tam jedynie wygnańcy, potem jednak uśmiechnęła się i poprosiła: - Jeżeli się tam dostaniesz, to odmów za mnie modlitwę przy tamtejszym sławnym Kamieniu. — Odmówię, Dzwonko - obiecał Tryfan. Musnął ją przelotnie łapą, a krecica westchnęła, ponieważ poczuła, że było to błogosławieństwo. Potem odeszła, skryba zaś, nagle pełen energii, zawołał: - Chodźmy, Wrzecianie, chodźmy. — A więc - stwierdził kleryk - trzeba było tylko młodej samicy, abyś podźwignął się ze swych cierpień i niedoli. Tryfan był na tyle miły, że się uśmiechnął. - Nie poznałeś tej młodej samicy? - zagadnął. Wrzecian pokręcił głową. — Spotkaliśmy ją już kiedyś, tutaj, w Rollright. To córka Lorren i Ostrowa. — Faktycznie, wydawało mi się, że jest w niej coś znajomego - powiedział Wrzecian. - Z nas dwóch, ty może i masz gorszy wzrok, ale z pewnością lepiej zapamiętujesz krety. Ja jestem lepszy, jeśli chodzi o fakty. Ale Ostrów mógłby nam pomóc, Tryfanie. Czy nie moglibyśmy go odwiedzić? - Jestem pewien, że by pomógł, ale już zbyt wiele kretów podążyło za mną ku swej zagładzie, bym chciał jeszcze kiedykolwiek im przewodzić. Chodźmy więc, zanim Dzwonka powie swoim rodzicom o kretech, które spotkała przy Gronostajach, a oni zaczną się nad tym zastanawiać. Ostrów może i jest milczący, ale niełatwo go oszukać. Chodź! Modlitwa tej krecicy poruszyła mnie i chciałbym już wreszcie znaleźć się w domu. UWAGA TRYFANA okazała się całkowicie trafna. W kilka dni po ich spotkaniu przy Gronostajach Dzwonka znalazła się w norze, w której wychowywała się jako krecie. Odkąd opuściła rodzinne leża poprzedniego lata, bywała tam rzadko. W Najdłuższą Noc, kiedy wybierała się na pielgrzymkę do Kamieni, aby przy nich czuwać, była jedną z wielu, którzy widzieli gwiazdę na wschodnim niebie. Kuląc się tam z lęku, poczuła, jak spływa na nią światło, zatem pobiegła do swej matki, Lorren, oraz Ostrowa, swego ojca, których bardzo kochała. Tej nocy Ostrów, jak to miał w zwyczaju, powiedział bardzo niewiele, ale Lorren, z oczyma pełnymi radości, nie kryła, jaka to dla nich obojga radość znowu oglądać Dzwonkę. Wypytywała ją o rodzeństwo, które również dość dawno opuściło norę rodziców. Rodzeństwa jednak nie było, wtęc tylko Dzwońce Lorren mogła zaproponować, aby powróciła do ich siedziby, zanim upłynie styczeń, a zwłaszcza zanim nadejdzie pora godów, kiedy to krety unikają wchodzenia nawet na te tereny, na których się urodziły. Dzwonka, rada znowu widzieć swych niechlujnych rodziców, powiedziała, że tak zrobi, o tak, zrobi to z chęcią. Wszakże młode, dorosłe krety przeważnie mówią takie rzeczy, a potem zapominają o nich, jakby wracając do domu, za bardzo cofali się wstecz, jakby czuli, że życie powinno leżeć przed nimi, daleko, wciąż daleko od ich rodzinnych nor. Wkrótce jednak po spotkaniu z nieznajomymi u stóp Gronostajów, trochę zalękniona owym dotknięciem okrytego bliznami kreta, Dzwonka stwierdziła, że łapy niosą ją starymi, znajomymi ścieżkami wprost do korytarzy, w których przyszła na świat. - Proszę, proszę, a to ci niespodzianka! - zawołała Lorren, otrzepując się z kurzu i próbując także Ostrowa doprowadzić trochę do porządku. - Ni mniej, ni więcej, tylko Dzwonka, a my już straciliśmy nadzieję, że kiedykolwiek przyjdziesz. Mówiłam mu, że masz ciekawsze rzeczy do roboty! - Pomyślałam sobie - rozpoczęła Dzwonka dość nieporadnie - że byłoby miło zobaczyć was oboje znowu. Ostrów popatrzył na nią na swój zwykły sposób. Był małym kretem z szeroko otwartymi, czujnymi oczyma, który zawsze wiedział więcej, niż mówił. Jego drugie imię powinno brzmieć: „Wstydliwy”. — Rad jestem, że cię widzę - wymamrotał. — Dziękuję - odparła wzruszona do łez Dzwonka. Podczas gdy Lorren paplała bezustannie, przepraszając za bałagan i za to, że nie ma dobrych robaków, i jeszcze za to, i za tamto, Ostrów tylko patrzył, aż wreszcie, kiedy w rozmowie nastąpiła przerwa, uznał, że może dotknąć czule swej córki i zapytał: — O co chodzi? — Nie, o nic - odpowiedziała Dzwonka, siadając i odrobinę zbyt energicznie potrząsając głową. - O nic. Ostrów popatrzył jeszcze przez chwilę, aż wreszcie młoda krecica wyznała: — Zobaczyłam przy Gronostajach coś bardzo smutnego. Spotkałam tam dwa krety i jeden z nich był straszliwie poraniony. - Potem opowiedziała im wszystko, a wtedy Ostrów kazał jej opisać wędrowców i słuchał jej wyjaśnień z wielką powagą. — Tryfan - stwierdził wreszcie. - I może Wrzecian. — Ale przecież oni poszli do Whern i bez wątpienia zginęli - zaoponowała Lorren. - Minęło już tyle czasu, a nie ma żadnych nowin poza historiami o śmierci. Oni muszą już nie żyć. Ostrów jednak pokręcił stanowczo głową. - To był Tryfan - oświadczył z przekonaniem. Tego samego dnia Ostrów wyruszył ku Szepczącym Gronostajom. Poszedł tam swoimi własnymi tajemnymi ścieżkami, bo przecież był kiedyś towarzyszem Psiego Rumianka, a oni dwaj wiedzieli więcej niż ktokolwiek inny na temat wynajdywania szlaków. Ostrów był smutny, bo wiedział, że jeśli to był Tryfan, to musiało stać się coś złego, skoro nie przyszedł ich powitać. Pewnie odniósł jakąś wielką ranę, tak jak twierdziła Dzwonka. Ostrów podszedł do Gronostajów i pozostał tam przez cały dzień, rozważając wszystko szczegółowo. Skierował pyszczek na południe, tam gdzie leżało Duncton, i poprosił Kamień, by ten powiedział mu, co ma czynić. On także widział tamtą gwiazdę i wierzył, że Kret Kamienia już nadchodzi. Słyszał nauki samego Tryfana, więc wsłuchiwał się w Kamień. Ten zaś kazał mu nie ruszać się, czekać i ufać. Gdyby Tryfan ich potrzebował, przyszedłby do nich, tak właśnie by zrobił. Zatem Ostrów powrócił do Lorren i wysłuchawszy jej paplaniny, powiedział, co o tym wszystkim sądzi, i wyznał, że czuje obawę. — Cóż, Ostrowie - stwierdziła jego partnerka - jak na ciebie, to strasznie się nagadałeś! - Podeszła do niego, chcąc mu dodać odwagi. Czasami lubiła okazywać mu swoją miłość. Choć był tak mały i nieporządny, nigdy w swym życiu nie spojrzała na żadnego innego kreta. On należał do niej i tak miało być zawsze. — Są dwie rzeczy, które chciałabym jeszcze zrobić, ale ty o tym wiesz! - powiedziała. Ostrów skinął głową i uśmiechnął się. Jedną z tych rzeczy był powrót na Bagienny Kraniec Lasu Duncton, w okolice, gdzie się wychowała, i znalezienie tam wygodnego, błotnistego korytarza, drugą zaś odnalezienie Szpaczki i Częstokoła, bo przecież oboje żyli, o tak. Lorren wolałaby raczej sama umrzeć, niż pomyśleć, że oni nie żyją. Ostrów westchnął. Lorren przytuliła go z uśmiechem. - Wierzysz, że któregoś dnia to się stanie, prawda? Samiec przytaknął energicznie. — I Psi Rumianek też powróci - dodał, drapiąc się po ubłoconym boku. — Któregoś dnia... - powiedziała Lorren i oboje pomyśleli o gwieździe, którą widzieli, oraz o nadziei, która ogarnęła ich na ten widok. Któregoś dnia... TRYFAN I WRZECIAN dotarli do przejścia dla krów obok Lasu Duncton na początku drugiej połowy stycznia, w tym samym czasie, kiedy Spłukany i Waligóra odchodzili z Bukowego Wzgórza. Obaj byli tak zmęczeni końcową partią swej podróży, że w ogóle się nie bali, ani nawet nie byli zbyt ciekawi tego, co może ich spotkać w systemie, lecz kiedy dotarli do drogi ryczących sów, która przebiega połu-dniowo-wschodnim skrajem Duncton, i zaczęły ich zatrzymywać patrole grików, chcących wiedzieć dokąd zmierzają, poczuli strach. Gwardziści stali groźnie na swych posterunkach i wydawało się, że zostali tam rozmieszczeni nie tylko po to, by pilnować głównego przejścia pod drogą. Chociaż Tryfan nic nie mówił teraz na ten temat, Wrzecian przypomniał sobie, jak wspominał on kiedyś o innych drogach ucieczki z systemu, wiodących rurami odwadniającymi, choć trasy te, jeśli były strzeżone z jednej strony, nastręczały wielu trudności i niebezpieczeństw. Wydawało się, że o to dokładnie chodzi grikom, bo obaj wędrowcy ujrzeli wzdłuż drogi dowody wymierzanych tam kar, a nawet wieszania za pyszczek i powiedziano im - a raczej ostrzeżono - że to właśnie przytrafia się kretom, które próbują uciec z Duncton. — One o tym dobrze wiedzą - wyznał im jakiś grik - ale tam w środku warunki są czasem potwornie ciężkie, więc wolą spróbować szczęścia tutaj, na zewnątrz, zamiast czekać w systemie, aż zabiją ich zausznicy tamtejszych przywódców. — Za co? - zapytał Wrzecian, ale nie otrzymał żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi. Czyżby Duncton było aż tak ponurym miejscem, że krety gotowe były ryzykować życiem, byle tylko się stamtąd wydostać? Wyglądało na to, że tak. Tyle tylko, że kleryk zauważył jedną dziwną rzecz. Wszystkie powieszone krety, jakie zobaczyli po drodze, były samicami. Dowiadując się, że Tryfan i Wrzecian zamierzają udać się na wygnanie do Duncton, grikowie stali się dla nich zaskakująco przyjaźni, aczkolwiek w sposób pełen lekceważenia i wyższości. Woleli zanadto się nie zbliżać, zapewne z obawy przed chorobami, i nie pytali ich o imiona. Skryba i kleryk nie usiłowali dociec, czy strażnicy wiedzą, z kim mają do czynienia, lub czy może słyszeli, że takie dwa krety mogą tu przybyć, ale w końcu nikt nie mógł się spodziewać, że ten utykający, okryty bliznami osobnik, który przemierza ich linie, to Tryfan, niegdysiejszy przywódca dunctońskich kretów. Ich dobrowolne przybycie do Duncton wzbudzało nieomal respekt, ale stwierdzili, że nie są wcale tacy wyjątkowi, żądając, aby wpuszczono ich do tego systemu, wszystkie bowiem schorowane krety wiedziały - o co zadbał Wyre z Koźlandii - że Duncton to odpowiednie miejsce dla od-mieńców. Mieli tam całkowitą swobodę, co dla kretów Słowa było przedmiotem dumy, zupełnie jakby wierzyły, że ogłaszając getto oazą wolności, w której wszyscy mogą wierzyć, w co im się tylko podoba, dowodzą, iż Słowo okazuje litość i tolerancję, których nigdy tak naprawdę nie znało. Gdy grikowie dostrzegli, że wędrowców nie gnębi żadna widoczna choroba, a jedynie jeden z nich jest poważnie okaleczony w jakiejś walce, drugi zaś wygląda na wyznawcę Kamienia gotowego skazać się na dobrowolne wygnanie w Lesie Duncton, ale poza tym nieszkodliwego, wzdragali się, i chwała im za to, przed wpuszczeniem ich do środka, nie upewniwszy się najpierw, że naprawdę obaj chcą się tam znaleźć. - Strasznie jesteś głupi, koleś - powiedział jeden z nich Wrzecianowi. - Chociaż nie powiem, żebym cię nie lubił. Ale jeśli nie odbę-dziesz Pokuty ani nie zgłosisz się do radczyni na naukę, to cóż, wszystko na nic, prawda? Czeka cię Duncton. Chciałem, żebyś to wiedział. Co z twoim przyjacielem? On też jest wyznawcą? — Owszem - przyznał Wrzecian. — Zważ, co ci powiem. Rozumiem, dlaczego on tu przybywa. W końcu w normalnym systemie nie przeżyłby zbyt długo. - Kret popatrzył na zdeformowaną twarz Tryfana. — Czy on widzi? - zapytał kleryka. — Dość dobrze - odparł Wrzecian - ale pomagam mu, gdy to potrzebne. Jest nieporadny i kiepsko wynajduje robaki. — A słyszy? - krzyknął gwardzista. — Kiedy ma ochotę - chrząknął Tryfan, odwracając się do grika. Ciągle jeszcze potrafił onieśmielać, choć zazwyczaj tego nie robił. Większość kretów ignorowała go, ten jednak przypominał mu o tęsknocie za spokojem i ciszą. — Pamiętajcie, kiedy już się tam znajdziecie, nigdy stamtąd nie wyjdziecie - ostrzegł gwardzista, patrząc przed siebie na wielkie przejście podziemne. Wrzecian mu wierzył. Wejście było wilgotne i posępne. Po tej stronie tunelu stało z tuzin potężnych grików, a jeszcze więcej czekało w pobliżu. — Wiem o tym - powiedział kleryk. — Gadka-szmatka, co? - rzekł gwardzista. - Powtarzam to, co nam kazał Wyre: nie musisz tam wchodzić, o ile jesteś zdrowy i należysz do Słowa. — Wyrosłem w wierze w Kamień - oświadczył z dumą Wrzecian - i w tej wierze umrę. Strażnik chrząknął i przestał się nimi interesować. Zrobił, co do niego należało, a teraz miał inne sprawy na głowie. - Więc wprowadź ich do środka - rozkazał jakiemuś kretowi - i powiedz tym niedorajdom, czego się mają spodziewać. Drugi gwardzista poprowadził ich po powierzchni ku przejściu. — Nie zwracajcie na niego uwagi, to nie jest takie złe, jeśli tylko trzyma się pyszczek przy ziemi i nie próbuje wymądrzać. Wy dwaj nie wyglądacie na zdatnych do czegokolwiek, więc nikt tam od was niczego nie będzie chciał. Trzymajcie się Wschodniego Krańca, nie właźcie na cudzy teren, nie zadzierajcie z Bagnem, a zachowacie życie. W każdym razie Bagienny Kraniec to miejsce, gdzie zbierają się wyznawcy. — Czy tam w środku są jacyś gwardziści? - zapytał Wrzecian. — — Kiedyś byli. Sama Dzioba była tutaj radczynią. Zmarła. Wielu gwardzistów złapało skalposkór i wielu z nich umarło. Ci, którzy przeżyli, oczywiście musieli pozostać w środku i sporo z tym było zamieszania. Ale Wyre nie jest głupcem, przysłał posiłki i przez jakiś czas było naprawdę paskudnie. Cieszcie się, żeście nie przybyli wtedy, bo nie przeżylibyście ani jednego dnia. Teraz już się uspokoiło. Tam w środku znacznie mniej się biją. Starzeją się chyba, nie? Wymierają i tyle. To przeklęty system. Żaden kret nie przybywa, aby tu żyć dobrowolnie, chyba tylko idioci, tacy jak ty, albo kaleki, jak twój kumpel. Tak... Jedyny kłopot, jaki z nimi mamy, to te samice, które próbują się wydostać. Musimy je zabijać albo, o ile zdołamy, przekonywać je do powrotu. Zależy kto jest na służbie... — Dlaczego akurat samice próbują uciekać? — Cóż, chcą mieć młode - chrząknął gwardzista. - A tam w środku nie mają na to szans! Bez dalszych wyjaśnień i bez żadnych ceremonii,Wrzecian i Tryfan zostali przepchnięci za linie grików. Przeszli betonowym tunelem i znaleźli się na południowo- wschodnim zboczu Wzgórza Duncton, okrytym rozmiękłym, zbrukanym przez krowy śniegiem. Z góry dolatywał ich łoskot ryczących sów, a wyżyna, na której mieścił się Antyczny System, hen, przed nimi, wydawała się mroczna i niedostępna. Niezupełnie tak wyobrażał sobie Wrzecian ów powrót, nie o takim powrocie myślał Tryfan, kiedy z tak wielu kretami dawno temu opuszczał Las Duncton. A jednak to był powrót, więc z ciężkim westchnieniem, lecz bez jednego słowa, skryba ruszył w górę w stronę Antycznego Systemu, po czym, tak jak sugerował gwardzista, skręcił na północ i wzdłuż wschodniego stoku skierował się w stronę Bagiennego Krańca. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY NA ZBOCZU PASTWISK, które musi przebyć kret, jeśli pragnie dostać się z podziemnego przejścia do Lasu Duncton, zanim skręci na północ i ruszy wschodnim skrajem systemu ku Bagiennemu Krańcowi, zalegała warstwa zmrożonego śniegu. Tryfan i Wrzecian przebrnęli przez nią, a potem zboczyli ku pierwszym drzewom. Były bezlistne, ciemne i nie wyglądały zachęcająco; na lodowatej glebie u ich podstawy nie było widać najmniejszych śladów życia. Pomimo to jednak skryba był pełen zaraźliwej energii, która przez cały czas przybierała na sile. - Nareszcie wróciliśmy, Wrzecianie! Znowu tu jesteśmy! Wrzecian wszakże był raczej podenerwowany niż podniecony. Zerkał z obawą na las, spodziewając się, że zobaczy tam agresywne krety obserwujące ich spośród splotów powykręcanych korzeni, krety, których wcale nie miał ochoty spotkać: schorowane, niecne, wynaturzone na ciele i duchu. Niczego jednak nie dostrzegł, co wydało mu się trochę dziwne. Wszędzie snuł się tylko zimowy mrok, a jedynym przejawem ruchu były martwe gałązki odpadające z konarów i lecące ku ziemi w dziwacznych podrygach. Po rozmowach z grikami wyobrażał sobie, że Las Duncton będzie pełen kretów, lecz jeśli nawet był, to ukrywały się one skrzętnie w głębi swych korytarzy, których wejścia wędrowcy widywali z rzadka. Zresztą, wokół tych wejść też nie było zbyt wielu śladów życia. - Co teraz zrobimy? - zapytał kleryk. Chodziło mu o to, jakie korytarze obiorą sobie na mieszkanie: czy zajmą jakieś już istniejące, czy wykopią nowe. Tryfan jednak pojął jego pytanie zupełnie inaczej. - Będziemy nisko trzymać pyszczki i oszczędzać siły na pisanie - brzmiała jego zaskakująca odpowiedź. - Na pisanie? O czym? Tryfan zaśmiał się głośno. — O tym, o czym mówiliśmy przez całą drogę do Whern - oświadczył. - Zostałem wyświęcony na skrybokreta i nastała już pora, abym zaczął nim rzeczywiście być. — Ale twoje łapy... - zaoponował Wrzecian, bo choć rany Tryfana wygoiły się dość dawno, to jego łapy pozostały niezgrabne i niezdatne do precyzyjnych zajęć. Był w stanie podołać wędrówce, ale delikatniejsze kopanie albo gromadzenie robaków były i zawsze miały już dla niego pozostać rzeczą trudną, pisanie zaś mogło się okazać jeszcze trudniejsze. — Cóż, nie są takie jak niegdyś, ale, jak powiedział mi kiedyś Boswell, pisanie wypływa z serca, a nie z pazurów. Moje ryty nie będą może tak eleganckie jak kiedyś, ale inni chyba będą w stanie je odczytać, a tylko to jest ważne. — O czym będziesz pisał? — Jeszcze nie wiem, Wrzecianie. Może o tym, czego razem dokonaliśmy, może o moich przemyśleniach. Tak wiele przepadło w Uffington i mogą upłynąć całe lata, zanim teksty, które zakopałeś w Siedmiu Pagórkach, staną się dostępne, o ile są tam nadal, toteż sądzę, że powinniśmy zacząć coś pisać dla przyszłych pokoleń o tych czasach, które przeżyliśmy. Ktoś to musi rozpocząć i będziemy to właśnie my. Możemy jednak mieć za mało czasu, bo jeśli przybędzie Kret Kamienia, natychmiast udamy się do niego i zrobimy wszystko, o co nas poprosi. Zatem musimy znaleźć sobie miejsce do pracy i to ciężkiej. Bardzo chciałbym już zacząć. — A co z niebezpieczeństwami czyhającymi w Duncton? — Jakimi niebezpieczeństwami? - zapytał Tryfan, rozglądając się niedbale po pustym lesie. - Nie widzę żadnych. — No... oni pewnie nam się przyglądają, czekają, co zrobimy. — Kto? — Krety - szepnął Wrzecian, bardzo już podenerwowany. — Powiedzieli nam, że nie przeżyjemy Stoku, a jednak przeżyliśmy. Większość powiedziałaby, że nie da się przeżyć Whern, a jednak żyjemy, może tylko jesteśmy trochę sponiewierani i osłabieni, ale w gruncie rzeczy tacy sami jak dawniej. Tak więc przypuszczam, że powinniśmy być w stanie również bez problemu przeżyć Las Duncton. A zatem ruszajmy do Bagiennego Krańca i sprawdźmy, co tam znajdziemy. Instynkt jednak nie mylił Wrzeciana. Kiedy ruszyli dałej, ich tropem poszła pewna krecica. Jej nie widzące oczy były zmrużone, brwi miała zmarszczone, a pyszczek ciekawski. Trzymała się od zawietrznej, ponieważ posługiwała się węchem, a w ten sposób łatwiej łowiła ich zapach... Węchu-węchu, niuchu-niuchu, powykręcane wąsiki podrygiwały ruchliwie. Wywęszyła ich obu; bez wątpienia obcy, silni, zmęczeni, jeden utykał lekko na swoich słabych łapach; mówił coś o pisaniu, mówił o systemie, jakby go doskonale znał; jeden nazywał się Wrzecian, drugi wciąż jeszcze nie miał imienia. Sprawdzić, gdzie idą, i donieść komu trzeba. Dobre robaki były nagrodą za takie donosy, a przynajmniej kiedyś były i może nadal są. Sprawy nie szły tak dobrze, jak kiedyś, nie. Ale warto spróbować. A więc za nimi, cichaczem. Ślepa samica wlazła prosto na korzeń, przewróciła się i legła cicho, nie chcąc zostać odkryta. Nie została. Podniosła się, zebrała siły i z trudem ruszyła dalej. Nie, to nie dla robaków to robiła, dla niej nagrodą było towarzystwo. Będą zadowoleni, gdy dowiedzą się o obcych, dadzą jej jednego czy dwa robaki i może pozwolą trochę zostać i raz jeszcze poczuć, że do kogoś należy i kogoś obchodzi. Węchu-węchu, niuchu-niuchu, na północ, za nimi. Tak bardzo była zmęczona, tak bardzo wstydziła się tego, co robi. Dopiero kiedy znaleźli się w połowie Wschodniego Krańca i łatwiej było iść korytarzami, miast potykać się po powierzchni, Tryfan i Wrzecian zaczęli trafiać na ślady innych kretów. Na początku był to zapach. Przywodził im na myśl Stok, był nieprzyjazny i nieczysty. Potem pokazały się śmieci, zapadnięte sklepienie, sterta odpadków, wszystko brudne i nie sprzątnięte. Następnie usłyszeli spieszny szurgot łap i węszenie, nie tyle z ciekawości, ile ze strachu i niepokoju. To były krety, które nie chciały być widziane, nie pragnęły kontaktu, nie życzyły sobie, by im przeszkadzano. Wreszcie pokazał się jeden kret. Siedział i patrzył na nich. - Kto tam? - zapytało to stworzenie. „To”, ponieważ nie mogli stwierdzić, czy to samiec, czy samica, tak splątane i nieporządne było jego futerko, tak umorusana twarz, tak bezkształtne pełne wrzodów ciało. Wrzecian był przerażony, ale Tryfan ruszył w stronę kreta pełen chęci do rozmowy. - Przybywamy w pokoju... - rozpoczął, lecz tamten odwrócił się i odpełzł, mrucząc coś do siebie. Ruszyli dalej nie nagabywani przez nikogo. Krety przyglądały im się z wejść do swoich nor. Ich oczy pozbawione były wyrazu, twarze miały wymizerowane, a sierść wysuszoną i pełną plam. Jedne wydawały się ślepe, inne całkowicie nieświadome otaczającego je świata, niejeden był martwy i leżał, gnijąc tam, gdzie przycupnął w chwili śmierci. — Skalposkór? - szepnął Wrzecian. — Coś więcej, jak sądzę - odparł Tryfan. - To pomór, odmiana zarazy. - W głosie skrybokreta pobrzmiewał smutek i troska. — Biedne krety - szeptał, spoglądając na nie i widząc, jak z obawy czy może ze strachu cofają się przed nimi. Niektóre korytarze były opuszczone,” choć pełne robaków, w innych tłoczyło się wiele kretów, które w swoim cierpieniu wolały trzymać się blisko siebie. Rozmawiały między sobą chrapliwym szeptem. Widząc przechodzących, wydawały jęki; były zmieszane i poruszone. Kiedy minęli już dwa takie ponure skupiska cierpiących kretów i niemal pozostawili za sobą rejon, gdzie niegdyś zgodnie z tradycją większość Wschodniaków posiadała swe nory, zauważyli, że zbliżają się do jakiegoś osobnika, który przed nimi nie ucieka. Była to zwrócona do nich plecami samica, która - jak się zdawało - nie usłyszała ich kroków. Wzdrygnęła się nagle, gdy pojawili się w zasięgu jej wzroku, ale nie umknęła. Była przedwcześnie postarzała i wymi-zerowana, miała zapadnięte oczy, ale na jej wychudzonym ciele nie było widać żadnych wrzodów. — No to chodźcie - zawołała głośno, jakby była głucha. - Możecie wziąć to, co mam, ale nie jest tego wiele. - Poprowadziła ich ciasnym korytarzykiem ku nędznej kupce robaków, obok której przycupnęła obojętnie. — Nie chcemy twoich robaków - powiedział Wrzecian i powtórzył to głośniej, bo krecica najwyraźniej nie słyszała najlepiej. — No to po co przyszliście? - krzyknęła, zerkając na nich podejrzliwie. — Idziemy do Bagiennego Krańca - odparł kleryk. Po tych słowach z głosu samicy zniknęła służalczość, a miast niej pojawiła się wzgarda. Odsunęła się, przebierając połamanymi pazurami i powiedziała: - Z Bagiennego Krańca jesteście? No to po co zawracacie mi głowę morałami i wtrącaniem się w nie swoje sprawy. Spieprzajcie stąd obaj! Na tym śmietnisku jest wystarczająco paskudnie nawet wtedy, gdy tacy jak wy nie zabierają mi czasu. Mam swoją wiarę, waszej nie potrzebuję, dzięki, a inni myślą tu tak samo. Obiecanki nie doprowadzą kreta donikąd. Cofnęli się. Choć próbowali ją uspokoić i pytali, za kogo ich bierze, samica nie była zainteresowana rozmową z nimi i w końcu ogarnęła ją taka wściekłość, że aż zaniosła się urywanym kaszlem, rozsiewając dokoła drobinki flegmy. - Spieprzajcie! - wrzasnęła znowu i obaj wędrowcy opuścili jej norę. Wyglądało na to, że inni usłyszeli tyradę samicy i dodała im ona odwagi, zaczęli bowiem pokrzykiwać na Tryfana i jego towarzysza, po czym wypędzili ich z korytarzy, mówiąc, że nie chcą ich dłużej oglądać. — Kim my według was jesteśmy? - zdołał wreszcie skryba zapytać jednego z nich. — Oszustami! - wrzasnął zapytany, po czym zaśmiał się i zniknął, a jego śmiech rozbrzmiał szalonym echem w chorych korytarzach. Wspięli się na powierzchnię. Siedział tam nieco młodszy kret, samiec, i najwyraźniej czekał na nich. — A więc? - zagadnął Wrzecian, rozgniewany przyjęciem, jakie im zgotowano. - Z kim oni nas mylą? — Cóż - powiedział powoli kret - wyglądacie jak Zachodniacy, jesteście sprawni, zdrowi i tak dalej. — Sprawni! - zawołał Wrzecian. — Zdrowi! - dodał Tryfan. — Tak właśnie powiedziałem. Co z tego, że masz kilka blizn na twarzy? To ci nie przeszkadza żyć, prawda? Masz przecież mózg, no nie? Potrafisz myśleć, czy tak? — A skoro nie jesteśmy Zachodniakami, to za kogo ty nas uważasz? — Za zelotów z Bagiennego Krańca, rzecz jasna. Głoszących to cholerne Słowo, rozprawiających o przerażającym Kamieniu, paplających o tym, co się stanie, i nie robiących nic tutaj i teraz. Nie, dziękuję, to nie dla mnie. Ja żyję swoim własnym życiem, nie zadzieram pyszczka i chrzanię was wszystkich! — Nie jesteśmy ani Zachodniakami, ani zelotami - powiedział spokojnie Tryfan. — A więc kim jesteście? - zapytał z ciekawością kret. — Zdaje mi się, że nazywają nas wygnańcami. — Chodzi ci o to, że dopiero co przybyliście do systemu? - zapytał tamten podejrzliwie. — Tak - odparł Wrzecian z pełną otwartością. — I przyszliście wprost tutaj? — Grikowie powiedzieli nam, że najlepiej skierować się do Wschodniego Krańca, a potem w dół, ku Bagnu. Dawali do zrozumienia, że Zachodni Kraniec jest niebezpieczny. — Interesujące - powiedział z zadumą kret, wciąż nie wiedząc, co o nich myśleć. — Bagienny Kraniec wydaje się rozsądnym pomysłem - stwierdził Tryfan. - W niektórych miejscach nie jest tam tak źle, krety z bogatego w robaki Zachodniego Krańca nigdy specjalnie nie zajmowały się tamtym rejonem i nie sądzę, aby teraz to robiły. — To brzmi tak, jakbyś był nadzwyczaj dobrze poinformowany, koleś. — Powinien być - wyjaśnił Wrzecian. - On się tutaj urodził. — Niech mnie sowa pożre, niech padnę i skonam - zawołał kret z zaskoczeniem. - Nie nabijasz się ze mnie?! Tryfan pokręcił głową. - Nie, nie sądzę, żebyś się nabijał. Z was obu bije przerażająca szczerość, która nie jest, łagodnie mówiąc, normalną rzeczą u kretów z Duncton. Naprawdę tutaj się urodziłeś? Skryba przytaknął. — A więc jesteś pierwszym kretem, jakiego tu spotykam, który urodził się tutaj. Myślałem, że grikowie wybili wszystkie krety z Duncton. — Nie wybili - rzekł Tryfan. — Zatem pewnie jesteście wyznawcami Kamienia? - stwierdził cicho kret. — — Tak, jesteśmy - przyznał uczeń Boswella. — Jak się nazywacie? - Zanim jednak zdążyli odpowiedzieć, kret pchnął ich w bok i ściszając głos, powiedział: — Lepiej nie ujawniajcie swoich sekretów tutaj, znajdźmy spokojniejsze miejsce. Korytarze mają uszy. - Odprowadził ich kawałek drogi od wszystkich wejść w korytarze, potem zniknął na chwilę i wrócił z kilkoma robakami, które położył przed Tryfanen i Wrzecianem. - A zatem,- zapytał ich nowy przyjaciel - jak się nazywacie? — A ty jak się zwiesz? - zapytał Tryfan. — Siano - odpowiedział kret. - Krótko i słodko. Teraz wy... — Ja nazywam się Tryfan. Kret zaśmiał się na to, spojrzał na Wrzeciana i rzekł: — A ty mi zaraz powiesz, że jesteś Kret Kamienia. — Właściwie to Wrzecian - odparł kleryk. — Niech mnie Kamień - powiedział Siano, dysząc ciężko i rozglądając się dokoła z przerażeniem. - Kamień na wszystkie kruki. - Popatrzył na nich jeszcze przez chwilę, po czym wysapał: - Kłopot polega na tym, że nie muszę was wypytywać, czy mówicie poważnie, bo żaden kret nie byłby na tyle zwariowany, by opowiadać, że jest Tryfanem, gdyby nim nie był. To cholernie niebezpieczne. No cóż! A to ci dopiero! Tryfan, co? I Wrzecian z Siedmiu Pagórków? — Słyszałeś o mnie? - zdziwił się Wrzecian. — Czy słyszałem o tobie? Jesteś sławny, koleś. Co zaś do ciebie - ciągnął, zwracając się do Tryfana - to podobno miałeś zginąć, lecz mogłeś uznać, że lepiej wrócić do życia, gdy zdałeś sobie sprawę... Ale tak nie było, prawda? Nie wpadłeś na taki cholerny pomysł, mam rację? Kurde mol! Czekajcie no, a grikowie nie pytali was, kim jesteście? — Jakoś nie poruszali tego tematu - odparł Wrzecian. — Może lepiej opowiedz nam, w jaki sposób dowiedziałeś się o nas, dlaczego jesteś taki zaskoczony i z czego nie „zdałem sobie sprawy” - zaproponował Tryfan. — Może powinienem o was donieść, najszybciej jak, cholera, potrafię, tyle że... - Nagle zniżył swój głos do szeptu. Dał im znać, by nic nie mówili, odwrócił się i zniknął w poszyciu. Przez chwilę panowała cisza, potem rozległy się odgłosy szamotaniny i krzyk. Jakiś inny głos zawołał: — Nie byłam, nie robiłam, nie chciałam, nie mogłam, tylko przechodziłam! — Tak, przechodziłaś, moja dupo - stwierdził Siano, wlokąc jakąś opierającą się krecicę do miejsca, w którym rozmawiali. Była to najbardziej parszywa i brudna samica, jaką kiedykolwiek widzieli. Była to owa ślepa samica, która szła za nimi. - Mnóstwo tu takich znajdziecie - oświadczył Siano. - Szwendają się wszędzie, podsłuchują, wymieniają te nędzne wieści, jakie zdołają zgromadzić, na garstkę robaków w Zachodnim Krańcu. Co? No i jak ty się nazywasz, krecico? Plugawa? Wstrętna? Czy mają dla ciebie jakieś lepsze imię? Pyszczek samicy otwierał się bezgłośnie i zamykał. Węszyła, kierując w stronę Tryfana i jego towarzysza błyszczące, przesłonięte bielmem oczy. - Mam imię, ale jest ono moje i zdradzam je, kiedy mam na to ochotę. Kret musi żyć. Inni zdobywają robaki szybciej ode mnie, nie są dla mnie mili, więc radzę sobie, jak potrafię. Donoszę, o czym paplają krety. Zraniłeś mnie, a oni dowiedzą się, kto to zrobił. — Jak? - zapytał Siano. Nie wyglądał na takiego, który lubi się znęcać. — Dowiedzą się - zapowiedziała krecica. — Nie zrobimy ci krzywdy i nie mamy niczego do ukrycia. Ja nazywam się Tryfan, a mój przyjaciel to Wrzecian. Powróciliśmy do Duncton i nie zamierzamy krzywdzić kogokolwiek. Ale powiedz tym, którym donosisz, że jeśli ktokolwiek spróbuje skrzywdzić nas, nie przyjdzie mu z tego nic dobrego. Odejdź w pokoju i pamiętaj, że nikomu nie życzymy nic złego. Potrząsnęła głową, zrobiła obrażoną minę, wreszcie zbliżyła się do Tryfana, obwąchała go i rzekła:”” — Daj robaka, to nie pisnę ani słowa. — Krecie - oświadczył skryba - wystarczy poprosić. Podsunął jej robaki, które przyniósł Siano. - Zacny z ciebie kret! - powiedziała. - Były czasy, kiedy nie miałam kłopotów. Wydałam na świat własne krecięta i wy karmiłam je. Był czas, kiedy to się stało. Miałam dwa mioty, nim przyszła choroba, ale zważ, to nie było tutaj, nie. Ja nie jestem stąd... - Idź sobie! - warknął Siano. - Dostałaś swoje robaki. Tryfan jednak uniósł łapę, aby go uciszyć, przycupnął obok ślepej, cuchnącej samicy, sam wziął robaka, przygryzł go dla towarzystwa i zapytał: - Skąd jesteś, krecico? - To daleko stąd, bardzo daleko. Dawno temu to było. Patrząc na mnie, nie pomyślałbyś, że tak jest, ale miałam dwa mioty, trzy i cztery młode, wszystkie moje, by mi dawać radość, bym miała się o kogo troszczyć. — Mów, krecico. — Nie zechcesz słuchać moich bredni! Tryfan przybliżył się, łagodnie podsunął jej strawę i rzekł: - Opowiedz mi o tym. I tak też zrobiła. Snuła swą łzawą, chaotyczną opowieść, tak jak to zwykle czynią krety, których od bardzo dawna nikt nie chciał słuchać, więc obawiają się, że jeśli przerwą, ich słuchacz odejdzie. Tryfan wszakże pozostał, a Siano i Wrzecian cofnęli się nieco i nic nie mówili. Dopiero znacznie później, kiedy opowiedziała już skrybie całą historię swojego życia, wstała wreszcie i zaczęła się zbierać do odejścia. — Mam trochę rzeczy do zrobienia. Muszę się spieszyć. Przypomnij mi, jak się nazywasz? — Tryfan. — Ja jestem Szczeć. Miło mi było z tobą porozmawiać, Tryfanie. Lubię sobie ponarzekać. Któryż kret tego nie lubi? — Najważniejsze jest towarzystwo - stwierdził Tryfan. — I tu masz rację - zgodziła się z nim Szczeć. Powęszyła wokół, znalazła drogę i ruszyła. - To na razie! - zawołała odchodząc. Nuciła coś bezgłośnie do siebie, a jej nie widząca, zataczająca się postać stanowiła jedyny ruchomy punkt w mrocznym poszyciu lasu na Wschodnim Krańcu. Kiedy odeszła, Siano rzekł: — Teraz rozumiem, dlaczego krążą o was różne historie, o tobie, Tryfanie, i o tobie także, Wrzecianie. Mam wrażenie, że spotkałem się z wami dzisiaj nieprzypadkowo. — To bardziej niż prawdopodobne - powiedział Tryfan wesoło. - Co, Wrzecianie? Mamy zwyczaj znajdywania właściwego kreta we właściwym momencie, a mówiąc dokładniej, Kamień robi to za nas. — Tylko nie zaczynajcie mi wygłaszać kazań na temat Kamienia! - zawołał Siano z udawanym przerażeniem. -¦ Ja się nie nadaję na wyznawcę. — Niewiele kretów się na nich nadaje, dopóki nie spróbują - stwierdził Tryfan. - Myślę, że teraz powinniśmy sobie znaleźć jakieś tymczasowe nory, w których moglibyśmy przeczekać noc. Powiesz nam, czym stało się Duncton od czasu, gdy je opuściliśmy, no i o wszystkim, co powinniśmy wiedzieć. Wrzecian martwi się, że nie zdołamy tu przeżyć, sądzi, że ktoś może na nas napaść. Może ty zdołasz go uspokoić. — — Zgoda! Ja wam powiem to, co wiem, a w zamian za to dowiem się, czy to, co o was mówią, jest prawdą. Co do napaści, to nie martwcie się. Te czasy już minęły. Jest tu w okolicy kilku idiotów, którzy robią wiele hałasu, ale tak naprawdę groźniej jest tylko w Zachodnim Krańcu. Mówię takim odważniakom, żeby przeszli się środkiem drogi ryczących sów i wtedy dają mi spokój. — Co słyszałeś na nasz temat? - zapytał Tryfan. — Że jesteście jedynymi kretami, jakie kiedykolwiek skutecznie oparły się grikom i że zrobiliście to w imieniu Kamienia, nie zaś swoim własnym. Powiadają, że jesteście odważni, mądrzy i zdecydowani, ale to już sam ocenię. — To jedyny sposób - zgodził się Tryfan. Zatem owego dnia przybyły do Lasu Duncton dwa krety, a teraz były już trzy i ta niewielka grupka wyruszyła, aby znaleźć jakieś nory i dowiedzieć się od siebie nawzajem wielu pożytecznych rzeczy. TO DUNCTON, do którego powrócili, w porównaniu z żądzą mordu, jaka tu panowała w czasach, gdy na rozkaz Wilczej Jagody do systemu jęły przybywać pierwsze partie imigrantów, było miejscem cichej rozpaczy. Relacja Siana pochodziła częściowo od niego samego, częściowo zaś od innych, którzy opowiedzieli mu o wszystkim, zanim zmarli, co przydarzyło się wielu. Teraz liczba mieszkańców była bardziej stabilna i choć choroba panowała wszędzie, przypadków śmierci było mniej, tak jakby krety usadowiły się na niższym szczeblu życia, którego nieodłączny składnik stanowiła niemoc, słabość i złe samopoczucie. — Straszne były te początki, według tego co mówią - powiedział Siano, potrząsając głową. - Krety żyły w ciągłym lęku o życie, bo wtedy większość z tych, którzy przybywali, to byli pomyleńcy i chorzy na skalposkór, więc dopóki nie powaliło ich szaleństwo albo wrzody, takie krety zachowywały siłę i inteligencję. Możecie sobie zatem wyobrazić, co się działo, gdy przybywali tutaj, gdzie mogli sobie ustanawiać takie prawa, jakie im się tylko podobały. — Ta Wilcza Jagoda to musiała być bardzo chytra krecica, skoro wymyśliła coś takiego! To była istna jatka. Silni atakowali słabych, słabi umierających, a umierający żywili się tymi, którzy już gnili martwi. — Powszechna choroba, tak samo jak wszystkie inne plagi kreciości, obrała sobie to miejsce na siedzibę. Cóż, znając ukształtowanie systemu, możecie sobie wyobrazić, co zaszło. Zachodni Kraniec to miejsce bogate w robaki, zatem od początku zajęli go najsilniejsi. To była cholerna, oszalała zgraja, w dodatku skora do okrucieństwa. Lubili wypuszczać się na Bagienny Kraniec po biednych przybłędów, żeby ich wieszać na kolcach drutów, które odgradzają Zachodni Kraniec od Pastwisk. — Był tam jakiś przywódca? - zapytał Wrzecian, zawsze lubiący wiedzieć, co robił który kret i kto był kim. — Przywódca? Zawsze są przywódcy, w większości bękarty nie wiadomo skąd, ale rzecz jasna nie mogą utrzymać się długo. Rozumiecie, choroba. Słabną, inni przejmują władzę i tamci odchodzą. Widziałem to już tyle razy, że nie chce mi się liczyć. — W każdym razie najsilniejszy z pierwszej fali imigrantów objął władzę nad Zachodnim Krańcem, co mądrzejsi zaś spośród tych słabych fizycznie zaszyli się na Bagnie, gdzie kret ze zdrowym rozsądkiem może się łatwo ukryć. Tam właśnie poszedłem, kiedy tu przybyłem, i dlatego znam tamtejsze ścieżki, przynajmniej niektóre. — Co do nowych kretów przybywających do systemu, to jeśli nie zdołały sobie wywalczyć miejsca na Zachodnim Krańcu, pozostawały we Wschodnim. I żyły tam najlepiej jak umiały, dopóki nie umarły. Się wie, że ci z Zachodniego Krańca przychodzili popatrzyć sobie na nich i zabrać sobie ich samice. — Zresztą nie tylko samice - dodał po chwili ponuro. - Czasem także samce, bo w tych dniach dostaliśmy kilku młodych, głównie szalonych. Mnóstwo tu takich zboczeńców. — Przez cały ten czas to, co oni nazywali Antycznym Systemem, a co zawiera tak zwany słynny Kamień Duncton, było w łapach garnizonu grików pod dowództwem radczyni Dzioby, krecicy równie podłej jak Kostrzewa, jej poprzedniczka w Koźlandii. — Znałeś Kostrzewę? - zapytał zaskoczony Wrzecian. — Nie powiedziałbym, że „znałem”, chociaż widziałem ją raz czy dwa. Pochodzę z Koźlandii i byłem tam jednym z pachołków usługujących grikom. I mógłbym tam być nadal, gdyby nie kret, którego kiedyś spotkaliście, a który pośrednio wpędził mnie w kłopoty. — Kret, którego my spotkaliśmy? - zdziwił się Tryfan. — Jużci. Krostawiec. Mówił, że spotkał was, kiedy przybyliście do Koźlandii. — Krostawiec - powtórzył Tryfan. Krostawiec był zwiadowcą i walczył z grikami, zaginął podczas tragedii w korytarzu. - Krostawiec znał Kamień. - stwierdził skryba. — — Znał Kamień? - zaśmiał się Siano. - Do cholery, on prawie żył i oddychał Kamieniem po waszym odejściu. Zwoływał tajne spotkania, skłaniał inne krety do Kamienia, łącznie z moim przyjacielem, Ogórecznikiem. Cóż, nie wiem, co się stało z Krostawcem, ale Ogórecznik ciągnął dalej jego robotę i prowadził raz poświęcone Kamieniowi zebranie, a ja okazałem się na tyle głupi, że na nie poszedłem. Daliśmy się złapać gwardzistom, a kiedy stwierdzili, że jestem chory, wysłali mnie tutaj razem z Ogórecznikiem i kilku innymi w drugiej fali deportacji, która nastąpiła po tym, gdy Wyre objął Koźlandię, a Dzioba została wysłana tutaj. — Czy Ogórecznik jest jeszcze tutaj? - zapytał Wrzecian. — Żywy i umierający ze smutku - stwierdził Siano. - Na swój sposób ma się dobrze, a na temat Kamienia nie mówi zupełnie nic. Nie podoba mu się sposób, w jaki zeloci Kamienia wciskają swoje wierzenia w gardła innych. Czuje, że sam prawie tak samo postępował i wpędził przez to w tarapaty takie krety jak ja. Ma partnerkę, jeśli można ją tak nazwać. Widzicie, on się wstydzi za te wszystkie krety, które przez niego ucierpiały. — Przez niego? — Paplał, nieprawdaż? Grikowie zagrozili mu powieszeniem i zaczął paplać, wydał imiona wszystkich, którzy w Koźlandii byli zainteresowani Kamieniem. Ja go wcale nie winie, nie myślcie sobie. Sam bym wolał paplać niż znosić tortury. Nikt go tak naprawdę nie wini, ale niewielu z nim dziś rozmawia. Jest całkowicie załamany. — Chciałbym poznać Ogórecznika - powiedział Tryfan. - Wydaje mi się zacnym kretem. «¦ — Jużci, świetnie. Być może. W każdym razie, jak mówiłem, Radczyni Dzioba została wysłana tutaj wbrew swojej woli i w końcu jej gwardziści i ona sama złapali skalposkór, a wtedy Wyre zadecydował, że mają pozostać tam, gdzie są, w tych korytarzach koło Kamienia. W końcu i oni stali się więźniami. Trzeba przyznać Dziobie, że przez jakiś czas trzymała wszystko twardą łapą, ale potem choroba ją osłabiła. Żaden kret nie wie dokładnie, co stało się tam na górze, ale któregoś dnia gwardziści grików musieli się zbuntować, bo zabili Dziobę - powiesili ją obok Kamienia i w ten sposób pozbyli się jej. Potem przebili się przez swoje własne linie i zajęli obfitujące w robaki korytarze Zachodniego Krańca. — Nastały wtedy bardzo paskudne czasy, ale ponieważ ja przybyłem dopiero w miesiąc później, najgorsze mnie ominęło. To było pełen cykl pór roku temu i od tego czasu wiele się zdarzyło. Się wie, że chodziło głównie o gody i te rzeczy, bo gwardziści nie zamierzali dać sobie narzucić celibatu. Naturalnie chcieli samic, czemu Dzioba się sprzeciwiała, więc powiesili ją i przełamali linie, żeby dopaść Zachodniaczek. Te samice zresztą były w większości dość chętne. — A więc na Zachodnim Krańcu urodziło się mnóstwo młodych? - domyślił się Tryfan. — Ani jedno krecie nie urodziło się w żadnym miejscu w Duncton, ani jedno nie przyszło na świat żywe. Kilka poronień, parę martwych miotów, ale żadnych żywych młodych. — Skalposkór? - zapytał Wrzecian. — Jużci, to czyni brzuchy krecie jałowymi. — Ale nie zawsze - wtrącił Tryfan. Pamiętał, jak mógłby zapomnieć? - Choć często młode rodzą się zdeformowane. — Teraz wszystko jest bezpłodne - powiedział z przekonaniem Siano. - Oczywiście, samce obwiniały samice, a samice samców, dlatego wszyscy o zdrowym wyglądzie mieli takie wzięcie. Mogłeś być szpetny jak glista, ale jeżeli na twoim futrze nie było wrzodów, to budziłeś powszechne pożądanie. Cóż, okazało się jeszcze tej samej wiosny, że to nie ma znaczenia. Jeżeli jeden z partnerów miał skalposkór, to koniec. Nic. Żadnej nadziei, jaką daje ciąża. I to nie tylko chodzi o skalposkór. Była też ta choroba z Avebury, co jest tak złośliwa, że najpierw oślepia kreta, a w końcu doprowadza go do szaleństwa... — Pomór - stwierdził Tryfan. — Jużci, właśnie to. Cóż, bez względu na powód, tutejsze krety były bezpłodne, a wedle wszelkich znaków tak samo było w znacznej części kreciości. Potem, w letnich miesiącach wiele kretów zmarło i gwardziści zaczęli tracić władzę, aż wreszcie, około jesieni, nikt już za diabła nie potafił powiedzieć, kto jest kim. Przeżyli najsilniejsi i najsprytniejsi. Oczywiście, pojawiła się nadzieja na młode jesienią, ale nic z tego nie wyszło, tylko następne poronienia i niepowodzenia, i już ani jednego martwego miotu. — To wtedy zagościła tu depresja. Pojawiły się krety takie jak Szczeć, którą poznaliście, łażące w kółko i opowiadające o dawnych czasach poprzedzających ich przyjście tutaj, kiedy miały młode. Bez kreciąt system, prawda, umiera. Naturalnie, byli tacy, którzy usiłowali się stąd wydostać, ale grikowie przy podziemnym przejściu dostali posiłki i wszyscy uciekinierzy zostali zabici. Wielu zginęło, kiedy próbowali stąd uciec, a byli to najsilniejsi. Teraz pozostali tylko starzy i słabi oraz kilku takich jak ja, którzy mieli na razie dość szczęścia, by nie zachorować, tyle że i tak nie możemy się stąd wydostać. A jednak zawsze jest jakaś nadzieja, która trzyma kreta przy życiu. — Teraz mamy styczeń. Znowu wypłynęła sprawa młodych i wiele jest kretów, które chciałyby je mieć, ale szansę na to są raczej nikłe. Obecnie wszystko się uspokoiło i choć Zachodni Kraniec nadal jest najlepszym miejscem do życia, nie ma tam prawdziwego rządu. Kilku tak zwanych przywódców rozmaitych zgrupowań korytarzy, mnóstwo zauszników, najhardsza zgraja samic, jaką kiedykolwiek spotkaliście, ale cóż, system, jeżeli tak to można nazwać, umiera z tęsknoty za młodymi. Nie chodzi o to, żeby ogólna liczba mieszkańców spadała, o nie, Wyre już tego pilnuje. Ciągle przybywają nowe krety, tak jak wy, a przy przejściu straże gwardzistów są silne jak zawsze. Pod koniec wiosny dostaniemy zapewne paczkę młodszych kretów - chorych, kłopotliwych wyznawców Kamienia i całą resztę. To będzie pora, by mieć się na baczności! Ale chwilowo, nie trzeba się martwić. — Kilka kretów będzie się starało wydostać, głównie samice łudzące się, że zdołają powić młode. Ten brak potomstwa niektóre krety doprowadzi do szaleństwa. Jaki może być cel tego wszystkiego, jeśli nie możesz tworzyć życia? Tutejsze krety nie stają się ani trochę młodsze, toteż, zwłaszcza samice, tracą nadzieję. — To jest jak Wole, Tryfanie. Skryba przytaknął. — To tak, jakby cała kreciość umierała z tęsknoty za młodymi. — Cóż, nie wiem, jak jest gdzie indziej - stwierdził Siano - ale ten system umiera.”” — A co z zelotami z Bagiennego Krańca? - zapytał Wrzecian. - Jakiś kret wziął nas za dwóch z nich, kimkolwiek by byli. Siano wyszczerzył zęby. - Ja też przez chwilę tak myślałem. Tam na dole, w Bagiennym Krańcu, znajdziecie prawdziwych spryciarzy i tych, którzy tylko mają się za spryciarzy. Muszą mieć się o co kłócić, więc jeśli chcecie tam mieszkać, musicie należeć albo do Kamienia, albo do Słowa. To nie robi wielkiej różnicy, na ile się w tym wyznaję. I jedni, i drudzy są równie źli jak cała reszta. Wysyłają zelotów do Wschodniego Krańca, aby zdobywać rekrutów, bo czasem, kiedy kret jest bardzo chory, zaczyna wierzyć we wszystko, co może przynieść mu ulgę albo pomoc. Robią się bardzo niemili, jeśli się z nimi nie zgadzasz, toteż większość kretów unika ich i na tym się kończy. W końcu wszyscy tak samo wpadają w chorobę i tak samo umierają. Radziłbym wam, abyście udali się na wschodnią stronę Bagiennego Krańca, która jest co prawda bardziej wilgotna i mokra, ale mieszka tam kilka rozsądnych kretów, które trzymają się na uboczu. Ogórecznik także tam mieszka. Co do mnie, to miałem się stąd właśnie wyprowadzić i na jakiś czas też zamierzam spróbować szczęścia w tym rejonie. Ośmielam się twierdzić, że złożą wam wizytę krety z Zachodniego Krańca, a także i inne, jeśli dowiedzą się, że ty jesteś Tryfanem. — Najlepiej być wobec nich twardym i zachowywać rezerwę, wtedy w końcu dadzą wam spokój. Był taki czas, kiedy w ogóle nie miałeś szansy przeżyć, jeśli się do nich nie przyłączyłeś. Teraz wszyscy są za starzy na jakąś poważniejszą walkę, z wyjątkiem kilku zadufanych w sobie zauszników. — A co z Kamieniem? Czy tam na górze mieszkają jakieś krety? — Nie, ale Zachodniacy nie przepuszczają nikogo przez swoje terytorium i zniechęcają do przechodzenia przez Wschodni Kraniec, bo twierdzą, że pielgrzymujące krety wyjadają robaki. Mają, prawda, rację. Się wie, że wyznawcom Kamienia nie podoba się to, ale Zachodniacy mogą liczyć na pomoc kretów Słowa. Trochę było zamieszania w Najdłuższą Noc, kiedy wyznawcy chcieli odwiedzić Kamień, ale skończyło się na niczym. Dziwne... — Tak? - zachęcił go Wrzecian. — Dziwne było niebo owej nocy. Gwiazdy świeciły tak jasno, że w lesie wydawało się, że to dzień. Była taka gwiazda na wschodzie i niektórzy mówili, że coś się stanie. — Kret Kamienia - powiedział Tryfan. — Jużci, Kret Kamienia. Wtedy ostatnio widziałem Ogórecznika, w Najdłuższą Noc. Przemykał ze swoją partnerką przez Wschodni Kraniec, szedł do Kamienia. Chodziło głównie o tę jego partnerkę, biedactwo. Ona jest taka sama jak reszta. Chce kreciąt, a nigdy ich nie będzie miała. Chora była, kiedy przechodzili, i chuda jak patyk. Powiedziała mi, że gdyby tylko mogła dotknąć Kamienia w świetle tej gwiazdy, to może miałaby młode tej wiosny. Powiedziałem jej, że jest głupia, wierząc w takie rzeczy, ale... jak już mówiłem, są zrozpaczeni. - I dotknęła Kamienia? - zapytał Tryfan miękko. Siano wzruszył ramionami. - Może i tak. Jest uparta. Ale za te swoje starania dostała pewnie kuksańca, albo i co gorszego. OSTATNI RAZ TRYFAN był w Bagiennym Krańcu przed wielu kretolaty, kiedy system, którego wschodnią połać zdążyli już zająć grikowie pod wodzą Wilczej Jagody, był ewakuowany. Jednakże teraz były inne czasy i inna pora roku. Karłowate drzewa Bagna stały nieruchomo i samotnie w zanikającym świetle dnia, a na zamarzniętej ziemi zalegały połacie śniegu. Z postrzępionych konarów zwisały suche pędy winorośli, nigdzie nie krzątał się ani nie przelatywał żaden ptak, panowała bolesna cisza i całe to miejsce było szare i wiało beznadzieją. W korytarzach ziemia była ciemna od wilgoci i chłodna. Wszystkie robaki, jakie udało im się znaleźć, były wyschnięte, blade i niesmaczne. Wrzecian nerwowo zerkał dookoła, nie wiedząc, gdzie zatrzymać się na noc, i nawet Siano, wesoły kret, którego spotkanie było najwyraźniej uśmiechem losu, wydawał się niespokojny. Natomiast Tryfan, chociaż zmęczony, był pogodny i chętnie ciągnął rozmowę z Sianem, odpowiadając na jego pytania o to, jak Las Duncton wyglądał kiedyś. Korytarze, w których przystanęli, były, przynajmniej w przeszłości, tunelami komunalnymi i zdawało się, że teraz we wszystkie strony pomknęły nimi wieści, że przybyli obcy, i to jacy obcy. Bo oto jeden z nich twierdził, że jest Tryfanem, drugi zaś podawał się za samego Kleryka Wrzeciana, o którym niektórzy również słyszeli. Tak więc, gdy nastała noc i Tryfan zaczął opowiadać, pojawili się inni mieszkańcy systemu. Najpierw przybywali ukradkiem, potem coraz śmielej, aż wreszcie całe korytarze wydawały się pełne kretów, choć w istocie zgromadziło się ich tam tylko dziewięć lub dziesięć. Któryś z tych, którzy przybyli później, zelota, sądząc po nieustępliwym uśmiechu i gotowości do rozmowy, został uciszony, bo przybysz przemawiał, a to co mówił, przykuwało uwagę kretów. Tak właśnie było, choć sam Tryfan, który teraz nie widział nocą tak dobrze jak dawniej, ledwie zauważał słuchaczy. Wrzecian jednak ich widział, a wyczuwając, że nie mają żadnych złych zamiarów, i wiedząc, że może z tego wyniknąć coś dobrego, dał znać Sianu, by pozwolił im zostać. Przemawiając owej nocy, Tryfan zrewanżował się Sianu za jego relację o wydarzeniach, które miały miejsce w Duncton w ciągu ostatnich kretolat, swoją opowieścią o czasach poprzedzających jego narodziny, kiedy to Bagienny Kraniec miał swego członka rady starszych, ukochanego kreta zwanego Mekkinsem. Opowiedział o tym, jak Mekkins pomógł Bracke-nowi i Rebece, oraz o tym, jak odbył on pielgrzymkę do Kamienia, by modlić się o życie Rebeki. Jednakże tym, co wycisnęło łzy z oczu słuchaczy Tryfana - zaszczutych, wynędzniałych, smutnych i chorych, zagubionych kretów, które odarto z nadziei i zamknięto w systemie rozpaczy - był opis odpowiedzi na modlitwę Mekkinsa, relacja o tym, jak znalazł on krecie zwane Żywo-kostem i przyniósł je do sutków Rebeki, właśnie tutaj, w rozpadlinę Bagiennego Krańca. Były pośród owych słuchaczy samice, kredce o zapadniętych bokach i wyschniętych sutkach, które głośno płakały, słuchając, jak Tryfan wspomina historie, które mu opowiadano, historie o systemie, gdzie często słyszało się kwilenie kreciąt. Zresztą, samce także były niespokojne i smutne. Ten i ów odważył się zadać pytanie: „Jak wyglądała Rebeka?” albo „Czy te przeżycia nie odbiły się jakoś na Żywokoście?” bądź: „Czy kretom z Bagiennego Krańca pozwalano bez przeszkód chodzić do Kamienia?!” Tryfan odpowiadał tak skromnie i zajmująco, że zasłuchane krety zapomniały o całym świecie. Było tak cicho, że gdyby w pobliżu poruszył się jakiś żuk, wszyscy by go usłyszeli. W końcu jedna czy druga samica, trącając nosem sąsiadkę, szepnęła: — To ci będzie dzień, kiedy usłyszę krecie pomiaukujące w korytarzach tego systemu! — Jużci, to będzie coś, co na dobre poprawi samopoczucie kreta! A potem, gdy słuchacze odeszli równie cicho jak przybyli, Tryfan spojrzał na Wrzeciana ze wzruszeniem i rzekł: — Aż do tej chwili nie wiedziałem tak naprawdę, że mam rodzinny system, system, w którym żyją wspomnienia, w którym krety pragną z radością podążać tam, gdzie niegdyś szli inni, wiedząc, że ich życie to spuścizna po dokonaniach poprzedników. Nie opuszczę już Duncton, Wrzecianie, nawet jeżeli wezwie mnie Kret Kamienia! Teraz to jest mój dom i bez względu na to, co mówi Siano, wierzę, że zacne życie powróci jeszcze w te korytarze, a także nadzieja i wiara. Co do Kamienia zaś, cóż, już wkrótce udamy się do niego. Jeżeli krety nie potrafią żyć zgodnie w systemie takim jak ten, jak mogłyby kiedykolwiek wieść spokojny żywot w całej kreciości? Oto nasze obecne zadanie, przyjacielu. Czeka nas tutaj, w miejscu gdzie zaczynałem. Wypełnimy je słowem i pokojowymi uczynkami, nie zaś pazurem, zębem i walką. Zaczniemy spisywać to, co wiemy, i uczyć tego innych, aby i oni mogli spisać swe żywoty i dowiedzieć się czegoś o swych bliźnich. Będziemy medytować i siedzieć w milczeniu, a z tej ciszy, choć może bardzo znikomej w porównaniu z Ciszą samego Kamienia, wyniknie dużo dobrego dla tutejszych kretów. — Myślę, Wrzecianie, że ból, którego zaznałem w Whern i do dziś noszę jego ślady na swojej twarzy, ból, który czasem wstrząsa mną w nocy, będzie mi przypominał o cierpieniu odczuwanym przez wszystkie krety oderwane od ukochanych przez nie miejsc oraz swoich bliskich i zmuszone do walki wbrew samym sobie. Lecz kret nie może wiecznie żyć snami i udawać, że nie ma go tam, gdzie jest naprawdę. Duncton to dzisiaj dom dla tych licznych schorowanych kretów, a my, łagodnie, bez użycia siły i przekonywania, dzięki naszej wierze i spokojowi, możemy pomóc tym kretom pokochać miejsce, w którym się znajdują. — Co się tyczy tych moich słabych łap i pazurów, które niegdyś były tak silne... - Tryfan uniósł prawą łapę i spojrzał na pokrytą bliznami skórę oraz powyginane, kruche pazury. - Nauczą się znowu pisać, a jeśli nawet wykonane przez nie ryty będą chwiejne i niewyraźne, to przecież nie bardziej niż kret, który je stworzy. — Rozpoczniemy jutro, Wrzecianie, a niebawem, pewnego dnia, kiedy już dokonamy czegoś, za co będziemy mogli podziękować, odbędziemy pielgrzymkę do Kamienia, aby oddać Mu cześć i pokłon, bez względu na to co zrobią bądź powiedzą tamtejsze krety. — Kret Kamienia już nadchodzi, a ja modlę się, aby było nam dane go zobaczyć. Jego przyjście zwiastowała gwiazda, którą widziało wielu. Liczni czekają teraz tak jak my, a ten czas oczekiwania jest porą na refleksję i ciszę, doprawdy, jest to pora, jak zawsze w styczniu, oczekiwania na ponowny początek życia. — Każdy kret ma swój własny sposób medytacji i odkrywania prawdy, każdy swoje własne zadanie do spełnienia. Nieważne jest, co mówią, co robią ani jakie nadają temu nazwy; liczy się tylko duch, w jakim to wszystko czynią. Po pierwsze, znajomość samych siebie, po drugie, miłość do innych, i wreszcie szacunek dla miejsca, w którym się przebywa, oto właściwa droga. A to nie oznacza skrzyżowanych w walce pazurów, szorstkich, bezmyślnych słów ani bezkrytycznej wiary we własne racje, bez dopuszczenia możliwości pomyłki. Jutro... Jutro rozpoczęło się już tej nocy, kiedy bowiem Tryfan spał, Wrzecian zapisał jego słowa na znalezionym kawałku kory i tak właśnie zostało rozpoczęte to, co historycy nazywają Tekstami Bagiennego Krańca. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY TEJ PIERWSZEJ NOCY po powrocie Tryfana do Lasu Duncton spadł obfity śnieg. Miękko, bezszelestnie i łagodnie spływał poprzez odarte przez zimę gałęzie drzew i grubą warstwą osiadał na ziemi. O świcie zrobiło się olśniewająco jasno. Światło, głębokie i czyste, odbijało się od białego śniegu, ożywiając drzewa zimnymi refleksami. Jak długi i szeroki Las Duncton, wszędzie leżał śnieg, przynosząc z sobą tę szczególną ciszę, pod znakiem której odbywał się powrót Tryfana do domu. Kryjąc się pod tą puchową powłoką, skryba i jego przyjaciel mogli ruszyć do miejsca, które zgodzili się pokazać tylko Sianu. Była to Fortalicja Bagiennego Krańca, w której ukrywał się kiedyś Spłukany i jego tajny oddział. Żaden kret ani żadne inne stworzenie nie odnalazło nigdy tych umocnień, więc stały one ciche i nie naruszone, dokładnie tak jak pozostawił je ich dowódca. Tutaj na jakiś czas Tryfan mógł się schronić przed wścibskimi oczyma i z pomocą Wrzeciana rozpocząć pracę, określaną przez późniejsze krety jako początki rozkwitu wielkiego pisarstwa, za którym kreciość nieświadomie tęskniła od tak dawna. Biały był śnieg zalegający Duncton, głęboki był jego zamysł, ciche zaś jego skutki. Szybko rozeszły się pogłoski o obecności Tryfana i Wrzeciana, dziwne historie o dwóch przybyłych do systemu kretach, które opowiadały o minionych dniach i prorokowały, iż nadejdzie spokój. Lecz choć szukali ich mieszkańcy Zachodniego Krańca, choć polowali na nich zeloci z Bagna, dwaj przybysze zniknęli równie bezszelestnie, jak śnieg opadający na system, śnieg, którego cisza zdawała się rozpościerać coraz szerzej i głębiej, w miarę jak zbliżały się mroźne, nieruchome dni lutego. Tak więc Tryfan i Wrzecian znaleźli spokój i bezpieczeństwo. Każdy z nich mógł pisać to, co czuł, że pisać musi: jeden o duchu, drugi o kretach, jeden jak skrybokret wyszkolony przez samego Boswella, drugi jak pisarz, którego nie wyświęcił żaden kret, acz z pewnością naznaczył go Kamień, pisarz opowiadający o kretach takich jak Żywokost i Macierzanka, jak Szpaczka i Częstokół, jak Ostrów i dzielny Psi Rumianek, aby krety przyszłości, jakiekolwiek by się okazały, poznały ich historie. Wrzecian założył bibliotekę, tak samo jak poprzednio uczynił to w Antycznym Systemie, w Biedołku, a także i innych miejscach. Ukryte zbiory tekstów, które pewnego dnia ktoś mógł odnaleźć, aby dowiedzieć się, co miało miejsce w przeszłości, i wyciągnąć z tego naukę dla siebie. Ów srogi luty, którego obaj skrybowie nie oglądali, ale dowiadywali się o nim od Siana, sprowadził na Las Duncton śmierć i coraz to większą rozpacz. Jako że ziąb pozbawia chorego kreta chęci do życia, wielu z tych, którzy wcześniej byli silni, zginęło owej zimy. Nie przybywali też następni, bo kreciość na zewnątrz Duncton zdawała się jęczeć pod jarzmem niewoli i to bardziej zabójczej niż zima. Pod koniec lutego, kiedy normalne systemy zaczynają już wzdychać i cieszyć się na myśl o godach i przyszłych kreciętach, korytarze Duncton były cichsze niż kiedykolwiek. Zima jakby zatrzymała się i w nich, i na zewnątrz, gdzie śnieg osiadł i stężał w lód. Teraz powierzchnia cała była zasłana kawałkami kory opadłej ze starych drzew, a w ziemi widniały tylko ślady lisich łap i kruczych szponów. Ptaki milczały, gałęzie drzew oklapły i nie było wśród nich widać żadnego życia. Jeżeli w ogóle gdzieś w kreciości świeciło słońce, to jego promienie rzadko docierały do polanek Lasu Duncton, a już nigdy do Doliny Legowisk, niegdyś serca systemu, który znali Bracken i Rebeka. Tak więc wszystkie korytarze opanowała cisza i bezruch: wszystkie były przygniecione, jako iż wejścia zasypał śnieg i skalny rumosz. Krety siedziały pod ziemią i czekały na bezpłodną wiosnę, która nie zapowiadała żadnej ulgi. Gody, które się odbyły, nie przyniosły nadziei. Jeden wychudzony bok ocierał się o drugi, słychać było krzyki, ale nie ekstazy, lecz rozpaczy, krety były bowiem przeklęte chorobą, kalectwem i tym wszystkim, co czyniło je bezpłodnymi. Samice snuły się bez celu, nie zwracając uwagi na zagrożenia ze strony Zachodniego Krańca albo zelotów, chociaż ci nie pojawiali się zbyt licznie, bo i spośród nich wielu umarło. Powierzchnię wciąż skuwał lód, chłód wciąż wdzierał się głęboko. Tak oto, otoczeni przez cierpienie i rozpacz, Tryfan i Wrzecian spisywali swoje prace i pod koniec lutego stworzyli najmroczniejsze spośród nich - teksty o brudarzach Wola, o bestialstwach grików i o życiu Runa. Ich dni rozjaśniały jedynie tajemne wizyty Siana, choć wieści, które przynosił, mówiły wciąż o tym samym: o systemie bez przyszłości przygniecionym przez ziąb i lód. Pewnego dnia Siano przyszedł akurat w chwili, gdy Tryfan pisał, więc przez chwilę rozmawiał tylko z Wrzecianem... - Zważ, co ci powiem. Grikowie wciąż są tam na dole, obok podziemnego przejścia. Rozmawiałem z kilku samicami, które tam były. Oczywiście szukały partnerów, ale grikowie nie tykają samic z Duncton, boją się choroby. Poza tym mają teraz inne sprawy na głowie. Pełno tam tych grików jak roztoczy w gnieździe łasicy. I nerwowi są bardzo. Mają podobno ścisłe rozkazy co do wpuszczania nowych imigrantów do Duncton. Boją się Kreta Kamienia. Myślą, że zbliża się tutaj! To dlatego w ostatnich tygodniach nie przybył prawie nikt, już na pewno żaden samiec. Zatem, jeśli w istocie nadchodzi, to nie ma go tutaj! Siano przerwał swą paplaninę, bo dostrzegł, że Wrzecian jest zmęczony i wygląda niezdrowo. Jeden rzut oka na Tryfana wystarczył, by pojął, że i on czuje się nie najlepiej. - Nie macie chyba zamiaru chorować, co? - zapytał z troską. - Duncton to nie jest tej zimy zbyt dobre miejsce do tego, jeśli chcecie wiedzieć. Przyszliście w złym momencie. Wrzecian potrząsnął głową. — To zawsze była trudna pora, ale teraz jestem zmęczony i potrzebuję odmiany, a Tryfan był ostatnio dziwnie milczący. Wydaje mu się, że nie wykonał dobrze swych zadań, czuje, że w pewien sposób zawiódł kreciość, ma wrażenie, że za bardzo oddalił się od tych, których pokochał. — Wiele jest tutaj kretów, które chciałyby go poznać - powiedział Siano. - Teraz już wiedzą, że obaj jesteście w systemie. Sądzę, że kilku podejrzewa nawet gdzie. Ale szanujemy waszą ciszę, a sporo kretów czuje dumę z tego powodu, że nawet jeśli Duncton jest teraz przeklęte i skazane na to, by stać się zapomnianym, przesiąkniętym chorobą siedliskiem starzejących się kretów, to przynajmniej jesteście tu wy dwaj, pisząc i czyniąc coś dla przyszłości. Może w latach, które mają nadejść, w lepszych czasach powrócą młode krety i tu, gdzie teraz umierają tylko starcy, znowu rozlegną się popiskiwania kreciąt. Wrzeciana niezmiernie ucieszyły te rozważania, więc zaproponował Sianu, że pokaże mu, co dotąd zrobili. - Mnie? - Dunktończyk był trochę zaniepokojony. - Pismo nic mi nie powie. Kleryk uśmiechnął się. - Mnie też kiedyś nic nie mówiło, ale teraz sądzę, podobnie jak Tryfan, że wszystkie krety powinny je poznać. Najpierw jest życie, powiada Tryfan, a potem pisanie, jedno dla wiedzy serca i ciała, drugie dla wiedzy umysłu. Chodź, pokażę ci... I stało się tak, że Siano, wówczas jeszcze kret niepiśmienny, był pierwszym, który zobaczył teksty sporządzone przez Tryfana i Wrzeciana owej mrocznej zimy i nawet ich dotknął. Stały na prostych półkach, wykopanych w suchej glebie, w głębokich korytarzach Fortalicji Bagiennego Krańca, nie opodal miejsca, gdzie światło dnia wpadało przez pień martwego drzewa, które wznosiło się ponad centrum budowli i przydawało im odrobinę życia. Siano patrzył na teksty z respektem, ale trzeba było niejakiego wysiłku, aby przekonał się do ich dotknięcia. — A więc co to jest? - zapytał. — To akurat moje - wyjaśnił Wrzecian. - Tytuł jest... tutaj... - Przesunął po napisie najpierw pazurami, a potem pyszczkiem i odczytał go: Wstępna bibliografia ksiąg spisanych w Biedolku, wraz z notatką na temat ostatnich dni Brevisa, tudzież jego męczeńskiej śmierci z Wierzbą, zacną krecicą z Grassington. - Tak, świetnie... musisz być bardzo mądrym kretem, skoro potrafiłeś to napisać - powiedział oczarowany Siano. Potem zbliżył pyszczek do następnej księgi. - To jest relacja z mojego dzieciństwa w Siedmiu Pagórkach - powiedział Wrzecian, dodając z wzruszającą mieszaniną próżności i przeprosin: - Jak widzisz, jestem dość płodny. - Potem spiesznie, bagatelizując własne osiągnięcia, ruszył dalej, podniósł kilka luźnych kart i rzekł: - To jedna z prac Tryfana. Nosi tytuł: Droga Ciszy - nauki Białego Kreta Boswella. Oczywiście, zdajesz sobie sprawę, że nigdy nie ukończymy wszystkiego, co jest do zrobienia. Praca skrybów nigdy się nie kończy. Ja... I wtedy, nieoczekiwanie, Wrzecian przystanął, a przez jego twarz przebiegł grymas bólu. Siano rzucił się ku niemu, ale kleryk, nie będąc w stanie wypowiedzieć ani słowa, powstrzymał go gestem. Po kilku minutach zaczął znowu swobodnie oddychać. — Czy dobrze się czujesz, krecie? - zapytał Siano. — Dość... dobrze - odparł Wrzecian. — Nie wydaje mi się. Czy miewałeś już wcześniej takie ataki? — Dwukrotnie - przyznał Wrzecian - ale proszę, nie mów nic Tryfanowi, nie chcę go martwić. Zima była długa, a podróż z Whern zmęczyła mnie bardzo. Proszę, nie mów nic Tryfanowi. — Nie powiem - powiedział Siano niepewnie. Potem, już trochę weselej, dodał: - Może was obu powinien odwiedzić ktoś oprócz mnie. Jest pewien godny zaufania kret, który chciałby was poznać. To Ogórecznik. — No, nie wiem, myślę, że Tryfan... - Myślisz, że Tryfan co? - zapytał skryba, dołączając do nich. Kiedy usłyszał, o co chodzi, uśmiechnął się i kiwnął aprobująco głową. - Wrzecian wciąż mnie chroni, ale spędziliśmy tu w samotności wystarczająco dużo czasu i wkrótce nastanie wiosna, nawet jeśli jeszcze na to nie wygląda! - oświadczył, zadowolony po zakończeniu długiego, pracowitego dnia. - Zatem, przyprowadź do nas Ogórecznika. W dwa dni później Siano przyszedł ponownie, tym razem z Ogórecz-nikiem. Był to duży kret o pełnej godności postawie kogoś, kto wie, w co wierzy, ale nie pragnie już przekonywać innych, że ma rację, kret, który żył zgodnie ze swą wiarą i ufał, że inni także będą tak żyć. Tak jak i u wielu innych, którzy przeszli przez szorstkie łapy grików, jego ciało nosiło ślady tortur i chorób. Tryfan powitał go i patrzył długo bez słowa, a Ogórecznik też milczał, pełen respektu. - Nie przyprowadziłeś swojej partnerki? - zapytał Tryfan. To był jeden z tych przypadków, licznych w owych kretomiesiącach i latach, gdy skryba okazał, że osiągnął wewnętrzny spokój, który pozwalał mu zaglądać w serca i umysły innych kretów. — Właściwie... to tak... - jąkał się Ogórecznik. — No to idź i sprowadź ją tutaj - łagodnie powiedział skryba. Samica cicho zeszła do nory, w której siedzieli, i wydawało się, że wraz z nią zstąpiło tam światło pełnego nadziei dnia. Była chuda i schorowana, ale miała pogodne oczy i patrzyła nimi na Ogórecznika z wielką miłością i czułością. Jednakże nie miała w sobie spokoju i Wrzecianowi, który opisał tę scenę, wydawało się, że przyszła do Tryfana w poszukiwaniu czegoś, czego brak bardzo ją smucił. - To jest Wrzoska - przedstawił ją Ogórecznik. Tryfan podszedł bliżej i dotknął jej łapy. - Wiele słyszeliśmy o Ogóreczniku - powiedział. - To prawdziwy zaszczyt poznać jego partnerkę. Wrzoska nie powiedziała nic, a tylko patrzyła. Zapadła cisza, której Tryfan nie usiłował przerywać błahostkami. - Czy pobłogosławisz mnie? - zapytała nagle krecica. - Czy pobłogosławisz mnie, żebym była płodna? Tryfan znowu nakrył jej łapę swoją i zatrzymał ją tam. — Dawno temu uleczyłem tu i ówdzie parę kretów, ale utraciłem tę umiejętność, Wrzosko, i nic mi nie wiadomo, abym ją odzyskał. Uzdrawianie bierze się z cierpienia, nie zaś od uzdrowiciela, który jest tylko przekaźnikiem przesyłającym Ciszę Kamienia tam, gdzie powinna się ona znaleźć. — Proszę! - powiedziała z naciskiem. Ogórecznik przysunął się bliżej; wyglądał na odrobinę zakłopotanego, ale Tryfan powtórnie stwierdził ze smutkiem, że nie sądzi, aby mógł przywrócić płodność krecicy, która ją utraciła. — Nie, nie - oświadczyła Wrzoska. - Wcale nie myślałam, że możesz. Zresztą, to nie byłoby rozsądne. Wiele jest takich jak ja i gdyby dowiedziały się, że możesz, przybiegłyby tu pędem! Kiedy samica wie, że nie może mieć młodych, zaczyna umierać. - Uśmiechnęła się blado, ze straszliwą rezygnacją, a przecież, jak zauważył Wrzecian, w jej oczach nadal płonęło światło poszukiwacza, jakby już zaczynała podejrzewać, że może być jakaś inna droga, jakaś inna możliwość i postanowiła, że nie podda się, dopóki jej nie odnajdzie. — Dlaczego pragniesz młodych? - zapytał Tryfan. — Równie dobrze mógłbyś mnie zapytać, dlaczego chcę oddychać - odparła - albo dlaczego chcę jeść. To droga kreta, zwłaszcza droga samicy, ponieważ kret się uczy, by pokazać swym młodym świat i przekazać im swą wiedzę. — Co powiesz swoim młodym, kiedy będziesz je już miała? - zagadnął skryba. Jakże miękkie stały się jej oczy na te słowa, jakże łagodnie napłynęły do nich łzy. Oto spotykała kreta, który mówił „kiedy będziesz” zamiast „gdybyś”! — Kiedy będę miała młode - stwierdziła Wrzoska, siadając i przyjaźnie, z miłością, wpierając się bokiem w bok Ogórecznika - da mi to tyle szczęścia, że przede wszystkim powiem im, iż Kamień jest od zawsze, że słyszy nas, zna nas i czuje wszystko, co chcemy powiedzieć lub zrobić. Potem powiem im, że miejsce, w którym są, stanie się najlepszym miejscem na świecie, o ile takim je uczynią, a to nie takie trudne, jeżeli kret nie oczekuje niedobrych rzeczy. Cóż, wiele jest spraw, o których im powiem. Na przykład, że mają szczęście, posiadając takiego ojca, i że mają szczęście, posiadając mnie! Przekażę im wiersze i opowiadania, dopilnuję też, aby poznały różnicę pomiędzy prawą łapą a lewą, bo kret, który jej nie zna, zawsze jest zawadą. Będę musiała mówić im to nieraz: kreciętom trzeba takie rzeczy często powtarzać! — Potem, kiedy podrosną i staną się młodzieżą, powiem im o tym, czego sama się nauczyłam, i mam nadzieję, że mi uwierzą! Zauważ, że kret przyswaja wiedzę najlepiej, kiedy uczy się dla siebie, więc może po prostu powiem im, że zawsze mogą się do mnie zwrócić z każdą wątpliwością. Później, z nastaniem jesieni, kiedy będą już niemal gotowe do opuszczenia rodzinnej nory, powiem im, że wkrótce zaczną żyć po swojemu, zawsze wszakże pamiętając o dwóch rzeczach. Pierwszą z nich jest Kamień i wiara w niego, drugą zaś wiedza, że obecny tu Ogórecznik i ja kochamy się szczerze, a dzień, w którym pojmą one, dlaczego oznacza to, że nie są samotne, będzie dniem, gdy osiągną dorosłość i staną się moją dumą. Powiem im to, żeby wiedziały! Słuchające jej krety, łącznie z Ogórecznikiem, milczały, gdy samica skończyła mówić. Tryfan nisko trzymał swój pyszczek. Tak wiele spotkał kretów, tak wiele z nich poznał, a wciąż Kamień wynajdywał następnego, który pokazywał mu, ile jeszcze musi się nauczyć. — Kiedy byłem kreciątkiem, Rebeka, moja matka, była uzdrowicielką i czasami przychodziły do niej samice, które nie miały potomstwa. Pamiętam coś, co im mówiła i może teraz ty, Wrzosko, zgodzisz się, abym to powiedział. — Bardzo bym chciała. Zatem Tryfan dotknął jej boku i wypowiedział słowa, które jego matka czasami wygłaszała dla takich samic: Jest zaklęcie na brak kreciąt, Lecz to Kamień musi je zesłać. Jest zaklęcie na bezpłodną norę, Lecz to Kamień musi je zesłać. Jest zaklęcie zapewniające matczyną miłość, Lecz to Kamień musi ją zesłać. Jest zaklęcie na powinności ojca, Lecz to Kamień musi go zesłać. Jest zaklęcie na radość godów I często zsyła ją Kamień, Jużci, Kamień często ją zsyła. Usłysz, o Kamieniu, prośbę tej krecicy Jest bezpłodna i nie pragnie tego. Usłysz, o Kamieniu, prośbę tej krecicy, Co ma wiarę i Tobie ją ofiarowuje. Tryfan wypowiadał te słowa powoli i rytmicznie, Wrzoska zaś zamknęła oczy i nie otwierała ich jeszcze w chwilę po tym, jak skończył. Kiedy wreszcie to zrobiła, jej oczy szkliły się od łez. - Nie mów nikomu o tym, co zrobiłem, Wrzosko, i ufaj, ale nie tak bardzo, byś miała przerwać swe poszukiwania! Obawiam się, że dzisiaj mam w sobie więcej ze skryby niż z uzdrowiciela. Uśmiechnął się, spojrzał na Ogórecznika i rozpoczął z nim długą rozmowę o Koźlandii i zmianach, jakie tam zaszły po tym, jak wyprowadził swych przyjaciół ze Stoku, a także jeszcze później, gdy nastał Wyre. — Silny i niebezpieczny jest ten Wyre, a ponadto w najwyższym stopniu lojalny wobec Whern - oświadczył Ogórecznik. - Dopóki on panuje w Koźlandii, wątpię, aby krety Kamienia mogły zrobić cokolwiek, by wywalczyć swoje prawa i swobodnie wyznawać Kamień. Grikowie są zbyt potężni i silni. Nie jesteśmy w stanie ich pokonać. — Obawiam się, że dzisiaj te sprawy interesują mnie znacznie mniej niż kiedyś - powiedził Tryfan - chociaż mówiąc tak, nie zyskuję sobie popularności wśród wyznawców. Wierzę jednak, że gdy nastanie pora, aby wyjść i ogłosić, że mamy prawo do ochrony Kamienia, dokona się to w sposób pokojowy, nie zaś poprzez walkę. Bardzo się boję, że wysyłając Olchę i Pisakownicę do Siabod, zachęciliśmy krety do walki, choć mogłyby osiągnąć to samo w sposób bardziej pokojowy. Pazury zdobywają mniej niż pełne spokoju serca, ale opanowanie tej wiedzy nie przyszło mi łatwo. Oby ci dwaj zdobyli ją z mniejszym trudem! — Ale w jaki inny sposób cokolwiek może się teraz zmienić? - zapytał Ogórecznik. Tryfan odrobinę niecierpliwie wzruszył ramionami i odparł: - Wierzę, że nadchodzi Kret Kamienia i że tylko on może nam to pokazać. Może my tego nie dożyjemy, ale on bez wątpienia nadejdzie. Młodsze ode mnie krety podążą za nim i wskażą innym prawdziwą drogę. Co do mnie, to jestem rad, że pozostanę tutaj, w Duncton, spisując to, czego się nauczyłem, aby i inni pewnego dnia mogli to poznać. Choć prawdę mówiąc, może się zdarzyć, że za bardziej interesujące uznają oni pisma Wrzeciana, jako iż on pisze o innych kretach i o najnowszej historii, a krety wolą takie opowieści od rozważań na temat ducha. Wszyscy obecni słuchali go w milczeniu. Wreszcie Ogórecznik powiedział: - Prócz mnie jest jeszcze wiele kretów, które rade byłyby cię wysłuchać, Tryfanie, wiele takich, które czerpałyby z twych słów otuchę. Czy nie mógłbyś ruszyć teraz pomiędzy nas i opowiedzieć nam o tym, w co wierzysz? Teraz to znacznie mniej niebezpieczne niż kiedyś. Tej zimy było wokół tyle śmierci, tyle chorób i rozpaczy. Tryfan potrząsnął głową. - Kiedyś tak bym zrobił. Czyż nie tak właśnie czyniliśmy, idąc do Whern, Wrzecianie? Pamiętasz te miejsca, w których byliśmy, i tych śmiałych wyznawców? - Pamiętam wszystko - powiedział kleryk - i wiele z tego zapisałem. Tryfan zaśmiał się i odparł: - Zastanawiam się, czy napisałeś o miejscu, które ja zapamiętałem najlepiej ze wszystkich? Pozostali spojrzeli na Wrzeciana, a ten zmarszczył brwi, zastanowił się przez chwilę i powiedział: — To by musiało być... - i przerwał. — Widzicie - zwrócił się Tryfan do gości. - On pisze o wszystkim, oprócz tego o czym ja pamiętam. Wszyscy zachichotali, a kleryk uśmiechnął się szeroko. - Bukowe Wzgórze - stwierdził. - Poświęciłem mu trzy osobne karty. Krety dostrzegły ze wzruszeniem, że kleryk doskonale zna Tryfana i kocha go głęboko. Ostatnimi laty miłość była w Lesie Duncton rzeczą rzadką i tym, których zmuszono do życia w tym miejscu, bardzo jej brakowało. - Cóż, mam nadzieję, że wyjdziesz na zewnątrz, kiedy się ociepli, bo wielu chciałoby cię powitać - rzekł Ogórecznik. - Co zaś do Zachodniego Krańca, hmm, tamtejsze krety robią wiele hałasu, ale wątpię, aby zrobiły ci krzywdę. Tryfan był zmęczony, więc Wrzecian zakończył ich spotkanie, ale kiedy Ogórecznik już poszedł, skryba jeszcze przez chwilę rozmawiał z klerykiem i rzekł mu, że ich odosobnienie trwało już dostatecznie długo, łapa zaś, którą pisze wciąż go boli i jest niesprawna, więc może trochę ćwiczeń dobrze by jej zrobiło. Już wkrótce mieli wyjść na zewnątrz i ponownie spotkać inne krety. Już wkrótce. TAK SAMO jak wiele kretów wspomina pierwsze pojawienie się wschodniej gwiazdy podczas Najdłuższej Nocy, wiele też pamięta dziwną ociężałość i apatię, które zdawały się obejmować całą kreciość podczas cichych, marcowych dni poprzedzających jej ponowne pojawienie się na niebie. A ono bez wątpienia poprzedzało trzeci i ostatni jej rozbłysk, który miał oznaczać Jego nadejście. Jednakże w marcu, choć większość kretów tkwiła jeszcze w norach, w zimowym bezruchu, tak znaczna ich część wędrowała, że wydało się to niezwykłe i zostało powszechnie zapamiętane. Spośród tych, których znamy, Piaskownica nadal powracał z Siabod. Bezustannie i bez wahania wędrował obok Kamieni, które on i Olcha odwiedzili, podążając na zachód. Chwilami ogarniał go smutek, że nie ma z nim przyjaciela, ale czuł, że taka jest droga Kamienia i zadanie Olchy polega na dowodzeniu walką w Siabod, a nawet więcej: na zebraniu kre-tów, gdy pewnego dnia ponad całą kreciością rozlegnie się zew wolności. Tak więc Piaskownica parł przed siebie i z każdym mijającym dniem był odrobinę bliżej Lasu Duncton. Spłukany i Waligóra także wędrowali, mamrocząc i kłócąc się, jak to mieli w zwyczaju, lecz bezustannie posuwając się na południe, radzi, jak to ujął Spłukany, „że coś robią”. Nie mieli pojęcia, na co liczą po dotarciu do Lasu Duncton, ale po drodze dość wysłuchali od grików, aby wiedzieć, że wszędzie zaczynają się kłopoty. Posłańcy roznosili spiesznie wydane w Whern rozkazy, które mówiły, że za wszelką cenę należy odnaleźć Tryfana i Wrzeciana. Spłukany i Waligóra usłyszeli je rzecz jasna i tym szybciej zapragnęli dostać się na południe. Choć czasem czuli się starzy i niedołężni, to przecież ich pazury mogły się okazać potrzebne Tryfanowi. Wszakże gnało ich coś jeszcze. Odkryli, że grikowie wysyłani są na zachód, albowiem rozchodziły się wieści o powstaniu w Siabod i to powstaniu udanym, zatem gromadzono siły do odparcia ewentualnych wypadów na wschód. Stał za tym wszystkim Olcha i krążyła pogłoska, że sam Wrekin zostanie odwołany ze swej.merytury, a także inna, mówiąca, iż Wyre, bazując na siłach Koźlandii, osobiście poprowadzi krety przeciwko Siabod. Wojna, walka, podejrzh JŚĆ - zła i zarazem dobra pora na podróż. Grikowie byli zbyt zajęci, by zajmować się dwoma pomarszczc „ymi kretami, takimi jak Spłukany i Waligóra, ale bez względu na to musieli dobrze się pilnować i bezustannie trwać w gotowości. Wszędzie było pełno sideem. Wędrowali gdzieś spiesznie i szeptali nowe wieści. Mówili o Wilczej Jagodzie różne bluźniercze historie, mówili o śmierci Mistrza rzeczy zbyt mroczne, by wspominać o nich nawet szeptem. Wszakże owi sideem czegoś konkretnego szukali i wypytywali o to napotkane krety. Ich celem było dwoje kreciąt oraz chudy, okryty bliznami kret zwany Psim Rumiankiem, a także zdradziecka sideem o imieniu Ślis-kość. Spłukany i Waligóra udawali zdziwienie, jakby pół życia spędzili w zaplombowanej komnacie i wszystko, co się dzieje, było dla nich nie do pojęcia. Pojawiały się także dziwaczne ostrzeżenia o sideem poszukujących kreta kretów, ni mniej, ni więcej tylko Kreta Kamienia, którego nadejście, jak się okazało, było najstraszliwszą z obaw Wilczej Jagody. Wysłała na południe poszukiwaczy, młodych, niebezpiecznych sideem, którzy zaczepiali staruszków takich jak Spłukany i Waligóra i szeptali im o lśniących gwiazdach, których znaczenia nie znało nawet Słowo. Na kreciość spadły niespokojne czasy, czasy, kiedy ci nieliczni, którzy jak Piaskownica, Spłukany, Waligóra i im podobni wędrowali przed siebie, musieli bardzo uważać i zachowywać cel swej podróży wyłącznie dla siebie. Podróżowała również Maruna, krecica, która dziwnie się wysławiała i cierpiała na skalposkór. Była najdziwniejszym z wszystkich wędrowców, z oczyma wypełnionymi światłem owej gwiazdy, z wiarą, która była wszystkim, co miało ją przeprowadzić przez najniebezpieczniejsze i najbardziej mordercze korytarze Wola. Szła samotnie, bez żadnego przewodnika czy pomocy poza tą, której dostarczał jej Kamień, a wszak to pomoc największa ze wszystkich. Szła ku pustkowiom, o których mówili jej Szpaczka i Wrzosiec, a potem dalej, poprzez sklepiony tunel, do miejsca, gdzie czekał pewien kret. Wydawała się stara i bezbronna. Ów kret patrzył, jak idzie tym samym brudarzem, z którego on uciekł tak dawno temu i przy którym poprzysiągł czekać, dopóki Wrzosiec nie wróci. A teraz przybyła nim jakaś obca samica i wymówiła jego imię. - Jarząbie - powiedziała. - Zechciałżebyś powyeść mnye kawałek? Zrobił to. Prawie bez słowa, jakby we śnie, który sprawił, że czuł, iż przez całe życie czekał właśnie na to. I tak doszli do tłustego Bulwy, a ten poprowadził Marunę dalej, potem zaś był Murr, który przeprowadził ją bezpiecznie przez splątane korytarze zachodniej połaci Wola, aż na jego kraniec. Krecica nie odezwała się niemal ani słowem, a jednak każdy z tych kretów, a także inne, które później twierdziły, że pomogły jej wtedy, opowiadały, że rozstając się z nią, były bliskie łez. Kiedy pytały ją, dokąd zmierza, odpowiadała, że tam, gdzie lśni gwiazda, bo tam miała być Cisza, światło i misja, którą miała wypełnić. - Jaka misja, krecie? - pytano ją. Ona wszakże uśmiechała się tylko i ruszała dalej. Tak oto Maruna, wspomagana przez Kamień i zwyczajne krety, z których jedynie nieliczne znane są z imienia do dzisiaj, opuściła korytarze Wola. Zdawała się dostrzegać światło, którego nikt prócz niej nie widział. Wreszcie, pewnego zimowego dnia, z zapadnięciem mroku zaczęła wspinać się po urwisku, na szczycie którego stał Kamień Żywokosta. ŚRODEK MARCA, Częstokół, zmierzch. Czyste niebo, na którym zaczynają pokazywać się wczesne gwiazdy, najpierw jedna, potem druga, na tle jasnego błękitu. W dali, w całym Wolu zaczynają się rozpalać miriady świateł. Częstokół był zmartwiony. Grymas rozdrażnienia i troski wyłącznie o samego siebie dawno już zniknął z jego pyszczka. Teraz gościło na nim napięcie i zmęczenie. Jego oczy przeskakiwały niespokojnie ze świateł Wola na Kamień Żywokosta, a z niego na trwającą w zupełnym bezruchu postać starego Boswella, wychudzone >, dyszącego boleśnie, bardzo zmęczonego kreta. A także niespokojnego, jego leżące na zaśnieżonej ziemi pazury drżały bowiem, podobnie jak i głowa. — Kamieniu - szepnął Częstokół - proszę cię, pomóż mu, bo ja już mu chyba pomóc nie potrafię. Widzę, że cierpi, ale nie wiem, jak mu pomóc. Nie je, nie chce schronić się w norze. Jest potwornie zmęczony, Kamieniu, a jednak nie próbuje zasnąć. Cierpi, ale nic nie może go ukoić. Ja jestem tylko zwykłym kretem, nie jestem ani mądry, ani szczególnie pojętny i... — Częstokole - szepnął Boswell - czy ona już idzie”? Poproś Kamień, aby ją wezwał. Poproś o to. — Proszę - odparł młodzieniec, podnosząc oczy na głaz i a świecące ponad nim gwiazdy. - Boswellu, nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić. Po prostu nie wiem. — Ogrzewaj mnie do czasu, gdy ona przyjdzie... — Kto przyjdzie? Nigdy mi tego nie mówisz. Wzywasz ją od tygodni, a mnie nigdy nic o niej nie powiedziałeś. — Dowiesz się - odparł Boswell. - Tak, krecie, dowiesz się we właściwym czasie. Przez wiele tygodni starzec z Uffington niedomagał, w zasadzie może już od chwili gdy pojawili się pod Kamieniem Żywokosta i ujrzeli płynące z niego światło, które potem zbladło. Przez następne dni chronił się często w norze, wystrzegał się zimna i jadł, ile należało. Jednakże regularnie wychodził na powierzchnię i zwracał się twarzą ku Wolu, powtarzając wciąż to samo: „Ona nadchodzi i potrzebna jej moja pomoc, by mogła się tu dostać. Ona już nadchodzi, Częstokole, a ja jestem taki zmęczony. Krety muszą to zrobić same, muszą. Nie mogę uczynić więcej. Módl się za nią, Częstokole. Pomóż jej, kiedy przyjdzie. To twoje zadanie, mój drogi!” Niebawem zaczął padać śnieg, po czym nadciągnął wiatr, który przepędził białe płatki spod Kamienia. Głaz wznosił się teraz pośród cieniutkiej warstewki śniegu, a trawa, aż po krawędź długiego urwiska schodzącego ku Dolinie Wola, również nie była zasypana. — Ułatw jej to, Częstokole. Pomóż jej, kiedy przyjdzie. Módl się za nią... Módl się za mnie. - Czasami myśl starca zaczynała błądzić, nazywał Częstokoła innymi imionami, mylił go z Tryfanem, Żywokostem czy Brackenem i Rebeką. Wypowiadał jakieś dawne imiona, jakich już się nie słyszy, mylił go nawet z Ballaganem, który był pierwszy i zadał cios, z którego zrodziło się Siedem Klejnotów. — Jestem Częstokół - szeptał młodzian, ale Boswell odpowiadał mu: — Nie, nie, mój drogi, już nie jesteś Częstokołem, wszechkrecie Częstokole, jesteś taki sam, mój drogi... Czy ona nadchodzi? Chciałbym, żeby już przyszła. Tak minęły ostatnie straszliwe tygodnie. Boswell nie chciał przerwać swego czuwania na powierzchni Wola, aż z wolna przestał jeść i słabł coraz bardziej na oczach biednego Częstokoła. Przez cały ostatni dzień oddychał boleśnie, jego głos stawał się coraz słabszy, a jednak wciąż na nowo wołał: - Czy widzisz ją? Czy nadchodzi? Niestety, Częstokół nie dostrzegał żadnego kreta, a tylko schodzące w Dolinę strome zbocza. Dolina rozciągała się płasko, jak okiem sięgnąć migotały wszędzie światła, zrazu jaśniejsze niż gwiazdy, potem jednak stopniowo przez nie przyćmiewane. Noc była zimna. Zmęczony Częstokół martwił się bardzo cierpieniem Boswella. Wole świeciło trupim blaskiem, ponad zaś nim niebo ciemniało coraz bardziej i gwiazdy stawały się coraz jaśniejsze. Rzucały w dół z każdą chwilą mocniejszą poświatę i w miejscu gdzie siedziały oba krety, niebawem stało się całkiem jasno. Sierść Boswella połyskiwała bielą, a jego oczy tęskniły za czymś, czemu z powodu zmęczenia nie był w stanie wyjść naprzeciw. Nie, nie wolno mu było wyjść naprzeciw. Musiał tutaj czekać. Tak. Musiał czekać. Stąd właśnie płynęło jego długie cierpienie. - Czy ona...? Potrzebuję jej już teraz, Częstokole... Czy ona nadchodzi? - szeptał biedny Boswell ku rozpaczy młodzieńca, który patrzył to na Kamień Żywokosta, to na gwiazdy, to na Wole, to znów, kiedy wiatr dął płasko, na śnieżne zaspy i raz jeszcze na Kamień. - Pomóż mu, Kamieniu, ześlij na niego swoją Ciszę, pomóż mu teraz. Częstokół przycupnął obok Boswella, jakby chciał w ten sposób ochronić go przed jego cierpieniem, choć żaden kret nie mógł tego dokonać. Starzec mruczał jakieś niewyraźne słowa, ledwie poruszając ustami i z każdą mijającą chwilą jego zalane światłem gwiazd ciało wydawało się jeszcze bardziej kruche. — Czy ona... — Tak! - wykrzyknął Częstokół, bo oto nagle ją zobaczył. Szła po stromiźnie, była chuda i wyniszczona przez skalposkór, była czymś straszliwym, czymś, co przyszło mu zabrać jego Boswella. Częstokół cofnął się, wrzeszcząc: - Nie, nie! - Bał się tego, czym ona była i co oznaczała, bał się tego dźwięku, który nagle zdawał się rozdzierać niebo, dźwięku, który już kiedyś słyszał. - Tak... tak... - szepnął Boswell - Och, tak, teraz jest pora kreciości, teraz ona nadchodzi. Pomimo to Częstokół się bał. Chciał pobiec przed siebie i zatrzymać ją, bo przecież jej ciało okrywały wrzody, przybywała w całej swej brzydocie, aby zabrać Białego Kreta, dobrego kreta. — Ja go kocham! - zawołał Częstokół i jego oczy przesłoniły łz y, oślepiło je straszliwe światło, które spłynęło na nią i na Boswella, białe światło, zbyt jasne, aby Częstokół mógł je znieść, zbyt jasne, aby mógł pozostać tam, gdzie był, i chronić Boswella przed jej nadejściem. — Ja go kocham - szepnął Częstokół, a głos samicy obwieścił, że ona o tym wie, lecz on widział tylko światło, a potem umknął z tego blasku, który otaczał Kamień, bał się spojrzeć tam, skąd on promieniował. Głos Boswella i głos owej krecicy stały się jednym, przepięknym dźwiękiem i biedny Częstokół rozpłakał się, bo nie mógł znieść piękna, które go otoczyło. — Częstokole, krecie, wesprzesz mnye teraz i powyedziesz doma, tam skąd yesteś. — Do Duncton? - zapytał, nie ośmielając się na nią spojrzeć. — Tam, kam yest Tryfan - odparła. — Powiodę - rzekł i pojął, jak długa i trudna była jego nauka, pojął, co jest jego zadaniem. Wtedy spojrzał na nią i zapytał o jej imię, a ona odparła szeptem: — Maruna, mój mięły. — Potem, mając za przewodnika jedynie światło gwiazdy, szczelnie otuleni nocą opuścili Kamień Żywokosta. Nie oglądali się za siebie, nie musieli, wiedzieli bowiem, że leży obok niego to, co kiedyś było Boswellem, Białym Kretem, coś białego jak śnieg, który leżał wszędzie dookoła, coś białego jak światło gwiazdy, które rozjarzyło się na nowo i lśniło ponad nimi. KRECIOŚĆ ujrzała owej nocy gwiazdę, która lśniła już po raz drugi. Wielu odgadło, że Kret Kamienia jest blisko. Piaskownica ją dojrzał i zapłakał. Spłukany i Waligóra zobaczyli ją i nie spali już więcej tej nocy, tylko patrzyli na gwiazdę, która tam, gdzie byli, świeciła na południowej stronie nieba wysoko i jasno, napełniając wszystko swym światłem. Tryfan i Wrzecian wyszli na powierzchnię i także ujrzeli gwiazdę. Owej nocy w Duncton przyglądało jej się wiele kretów. O jednym z nich pamięta się szczególnie. Krecica ta długo szukała Tryfana, długo węszyła i niuchała, szperała i szukała, albowiem dobrze zapamiętała jego łaskawość. Zwała się Szczeć i owej nocy odnalazła go. — Krecie - zagadnęła - czy to ty? — To ja - przyznał Tryfan. — Pamiętasz mnie? — Pamiętam. — Pogavedzimy, Tryfanie? Znajdziesz mi robaka? - Kiedy nic nie odpowiedział, stwierdziła: - Milczący dziś z ciebie kret, nie taki jak przedtem. — Widzisz, Szczeć, na niebie jest gwiazda i wszystkie krety na nią patrzą. — Gdzie? - zapytała samica. - Pokaż mi. Wtedy Tryfan skierował swą prawą łapą głowę krecicy w stronę wschodniego nieba i w górę, bo gwiazda była doprawdy wysoko. — Czy patrzę na nią? - dopytywała się, otwierając szeroko nie widzące oczy. Światło gwiazdy migotało bielą na jej starczej sierści. — Patrzysz. I co widzisz? — Ja... nie mogę... ja... — Możesz, krecie - powiedział miękko Tryfan. - Możesz. — Czuję ją, ale jej nie widzę. Nie mogę! - I w świetle gwiazdy zabłysły jej łzy, które popłynęły z zakrytych bielmem oczu. — Miej ufność, krecie - szepnął Tryfan - a zdołasz. — Czy to jest to, co niektórzy nazywają gwiazdą Kreta Kamienia? - zapytała Szczeć, przysuwając się do niego w poszukiwaniu pociechy. — Dokładnie. — Kiedy On przyjdzie, zobaczę go, Tryfanie, o tak! — Tak, wtedy go zobaczysz, krecie - szepnął skryba. Szczeć wytrzeszczała oczy i miała nadzieję, że pewnego dnia rzeczywiście zobaczy to, co czuła owej nocy w swoim sercu. Po jej odejściu gwiazda nadal świeciła jasno, a Tryfan powiedział Wrze-cianowi: - Już wkrótce chciałbym wyruszyć do Doliny Legowisk, potem zaś być może odbyć pielgrzymkę do samego Kamienia. Już wkrótce, Wrzecianie. Co też się stało i tej samej nocy powędrował w stronę Kamienia, choć żaden kret nie dowiedział się nigdy, czy było to na jawie, czy też we śnie. Wszakże przybył tam i znalazł starego kreta, Białego Kreta, który zwrócił się do niego łagodnie, mówiąc: — Tryfanie, to tutaj znalazłem cię, kiedy byłeś młody. Pamiętasz to? — Pamiętam. — Zapytałeś mnie wtedy, czy kiedykolwiek będziesz mógł zostać skrybokretem. — Tak - szepnął Tryfan - ale nie byłem tego godzien. — Żaden kret nie był nigdy godniejszy - rzekł Boswell z uśmiechem. - Żaden nie miał więcej odwagi. Posłuchaj mnie teraz uważnie, bo jestem znużony. Maruna jest już gotowa, żeby przybyć. Prowadzi z sobą Kreta Kamienia. Dbaj o nią, albowiem każde z was jest wybrane. Pozostań przy niej i pomóż jej troszczyć się o niego i uczyć go, aby pojął, że otacza go wiele miłości. Oto jest wielkie zadanie, do którego cię przygotowałem, prawdziwa istota wszystkiego, czego tak długo szukałeś. Zrób to dla mnie. Ja jestem już zmęczony, muszę spać i sposobić się w Ciszy do swej ostatniej misji, dla wszystkich kretów i na zawsze. Módl się za mnie, Tryfanie. Módl się. Kiedy Tryfan ruszył ku niemu, chcąc go dotknąć, Boswell rozpłynął się z powrotem w świetle i zniknął. Potem nastała Cisza i Tryfan nie widział i nie słyszał nic, poza dźwiękiem, który doleciał do wszystkich kretów, kiedy wielka gwiazda ukazała się po raz pierwszy, dźwiękiem przypominającym odległy, dolatujący gdzieś z nieba płacz kreciątka. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY TUŻ PO DRUGIM UKAZANIU SIĘ GWIAZDY, którą krety teraz już otwarcie nazywały gwiazdą Kreta Kamienia, nastąpiły podniecające, rozgrzewające i przywracające życie przemiany, jakie niesie z sobą wiosna. Rozpoczęły się w chwili, którą uwielbiają wszystkie krety, w chwili, gdy śnieg zaczyna topnieć i pokazują się pierwsze kwiaty. W Duncton Tryfan i Wrzecian dostrzegli to, kiedy z pustego pnia drzewa wznoszącego się ponad centrum Fortalicji Bagiennego Krańca zaczęły kapać w ich korytarze połyskujące krople. Potem ocknęły się robaki i w niemal niedostrzegalny sposób ziemia ożyła. Tryfan zaczął pracować mniej pilnie i skrupulatnie, chciał skończyć jakieś teksty, ale tylko je przekładał, Wrzecian zaś, który przez cały ten czas rzadko op, zczał ich korytarze, pracował nerwowo i niecierpliwie. - No, ja mam już dość! - oświadczył w pewnej chwili wyczerpany pisaniem, znudzony tymi korytarzami i znużony Tryfanem. Wyszedł wraz z Sianem na zewnątrz, by zakosztować wiosennego słońca. Ziemia stawała się ciepła, śnieg stopniał prawie zupełnie, ale tu i ówdzie na powierzchni starego lodu, równie zmęczonego zimą jak same krety, widniały grube, lśniące od wody, sterczące na północ korzenie i fragmenty pni, do których nigdy nie docierało słońce. Jednakże na wschód od Bagiennego Krańca, tam gdzie drzewa rzedną i mokradła ciągną się aż po drogę ryczących sów oraz odległą rzekę Tamizę, widać było radujące serce kreta kępki przebiśniegów i żółtego tojadu, a za nimi, tam gdzie grunt staje się bardziej grząski, pierwsze, ostre kiełki tataraku. - To coś, co Tryfan powinien koniecznie zobaczyć. O ile zdołam go doprowadzić aż tak daleko - powiedział wesoło Wrzecian. - Pójdę po niego. Siano ruszył za nim, ale kleryk stwierdził, że kret z Duncton chodzi za szybko jak na niego i uda się po przyjaciela sam, bez pośpiechu. — No cóż - powiedział Siano. - Nie chcę, żeby ktoś ci przeszkodził. — Przeszkodził? Chciałeś powiedzieć, zaatakował mnie? — Teraz w Duncton przydarza się bardzo niewiele napaści. Nie, chciałem powiedzieć: przeszkodził. Kiedy krety stwierdzą, że ty i Tryfan znowu jesteście w pobliżu, wielu będzie chciało się z wami spotkać. Słyszeli o was i wielu odczuwa dumę z faktu, że tu jesteście. — Wrzecian, nie bardzo mu wierząc, powiedział: - Mimo to zostaw mnie samego, Siano. Jestem pewien, że sobie poradzę! Siano kiwnął głową i odszedł, a kleryk spojrzał na bagnisty teren i lekko zadrżał. Na większości drzew wciąż widniały nabrzmiałe pączki, ale żółte bazie olch jeżyły się już w lekkim wietrze. Wrzecian ruszył wolno przed siebie. Las wydawał mu się dziwny i trochę obcy. Był kretem nawykłym do faktów i tekstów, wolał kredowe wyżyny Uffington i kamieniste kotliny Siedmiu Pagórków, w samym zaś Duncton natura skłaniała go raczej ku wyższym, starszym korytarzom, ale to, ale... Zatrzymał się. Ostry ból przeszył mu pierś i całkowicie uniemożliwił wszelki ruch. Był przenikliwy i obezwładniający. - Ja, Tryfanie, ja... - próbował mówić, ale nie był w stanie. Przycupnął obok jakiegoś korzenia. Ból nasilił się, był ostrzejszy niż podczas poprzednich ataków. Wrzecian nigdy nie mówił o nich Tryfanowi. Czuł się słaby, stary i bolała go lewa łapa. Potem ból zelżał i kleryk pokuśtykał poszukać jakiegoś zalanego słońcem miejsca. Nastąpił drugi atak i znowu się zatrzymał, tym razem obok starej, gnijącej gałęzi, która opadła dawno temu. — Ale ja mam tyle do zrobienia - mruknął z irytacją, jakby przyznawał sam przed sobą, że zostało mu niewiele czasu, jakby chciał powiedzieć, że to nieładnie, iż Kamień zabiera go tu i teraz, bez żadnego ostrzeżenia. — Chcę poznać różne rzeczy - mamrotał sam do siebie. - Chcę wiedzieć, jak to się skończy, chcę o tym napisać, chcę zobaczyć, jak Tryfan... Chcę widzieć przybycie Kreta Kamienia, chcę znowu spotkać Częstokoła... - Znowu ścisnął go ból, gorszy niż poprzednie. Z trudem łapiąc powietrze, przechylił się lekko na bok. Po niebie, pomiędzy okrytymi pączkami gałęziami drzew, przeleciały dwie dzikie kaczki, ciężkie i szybkie. Niebo pociemniało i Wrzecian poprzez wypełniający go ból poczuł, że coś szepcze. Znowu zrobiło mu się lepiej. Był zmęczony i nie bardzo wiedział, gdzie jest. Postawił krok, potem drugi i stwierdził, że żyje, tylko jest potwornie zmęczony. Ból chwilowo ustał. Wrzecian rozejrzał się dookoła: był we wschodniej części Bagiennego Krańca. Powolutku ruszył własnym śladem i przez cały poranek wracał do miejsca, w którym wraz z Tryfanem tak długo się ukrywał. Jakieś dziwne myśli przelatywały mu przez głowę, jedne spokojne, inne gwałtowne. Że musi zabezpieczyć teksty, które spisał, zaplombować je, aby nikt ich nie odkrył, bo ich czas jeszcze nie nadszedł. Że musi znaleźć Tryfanowi jakiegoś miłego kreta, który się nim zaopiekuje, bo łapy skryby były słabe i zawsze takie miały pozostać, więc kopanie oraz wyszukiwanie robaków przychodziło mu z trudnością. Tryfan był niegdyś schludny i dokładny, ale z biegiem czasu stał się niedbały i przestał przejmować się swoją powierzchownością. Potrzebował kogoś, kto by mu w tym pomagał. Ostatnio nie mówił zbyt wiele, ale potrzebował towarzystwa. Siano? Być może, chociaż prędzej Ogórecznik i Wrzoska. To były zacne krety (jakby to ujął Tryfan). Tak. — Wrzecianie! Strasznie długo cię nie było! - powitał go Tryfan po powrocie. — Istotnie - przyzna!.cryk. — Cóż, myślałem, że i ja mógłbym wyjść na zewnątrz, ale postanowiłem poczekać na ciebie, a najlepsza pora dnia już minęła. - W głosie skryby zabrzmiała pretensja. — Za Wschodnim Krańcem jest mnóstwo kwiatów, Tryfanie, i wiele do oglądania. — No to chodźmy i zobaczmy to! - Później - powiedział Wrzecian. -¦ Jestem zmęczony. Tryfan popatrzył na niego, marszcząc brwi. Nie pow’ dział nic więcej, lecz kiedy kleryk spał, pozostawał w pobliżu. - Czy dobrze się czujesz? - zapytał go, gdy się obudził. Potem pytał go o to jeszcze kilka razy, a Wrzecian odpowiadał mu, że tak, czuje się dobrze, jest tylko zmęczony po długiej zimie, bardzo zmęczony. Minął jeszcze dzień, czy może dwa, zanim oba krety wyszły razem z korytarzy. Nadal było ciepło, a na ziemi wyczuwało się miłe podniecenie. Najpierw szli powoli, zaglądając raz po raz do jakichś starych korytarzy, a choć nie zobaczyli nikogo, to w pobliżu wyczuwali kreta, cichego, zadziwionego i niepewnego, jakby ta zima była dla niego tak długa, że nie potrafił uwierzyć w pierwsze dotknięcia prawdziwej wiosny. - A jednak tu jest spokojnie, Wrzecianie, znacznie spokojniej niż za moich czasów, kiedy te korytarze pełne były szczebiotu kreciąt, czy też przygotowań na ich przyjęcie. Teraz niczego takiego nie ma i być może już nigdy nie będzie. Jakaś krecica, wychudzona i zatroskana, wystawiła pyszczek zza zakrętu korytarza i przyglądała im się przez chwilę. Tryfan przyjaźnie skinął głową, ale samica tylko patrzyła i nie odzywała się. Wreszcie podeszła o krok. - Cześć! - powiedział Tryfan. Krecica zniknęła. Wkrótce jednak powróciła z dwoma innymi. Cała trójka wytrzeszczała tylko oczy, a choć zarówno Wrzecian, jak i Tryfan próbowali skłonić je do rozmowy, milczały. To była żałosna, niechlujna grupka, wszystkie w średnim wieku: wszystkie ze śladami początków choroby. Najwyraźniej nie mogły przełamać strachu, do którego od dawna przywykły. — Dokąd pójdziemy? - zapytał szeptem Wrzecian, który nie bardzo pragnął, by ktoś ich obserwował. — No cóż, a dokąd powinien udać się wiosną dunktoński kret? - zagadnął Tryfan. A choć on tego nie dostrzegł, jako iż widział kiepsko, Wrzecian to zauważył: obserwujące ich krety przysunęły się bliżej, aby nie uronić ani jednego słowa wypowiadanego przez skrybę. — Wiosną - powiedział Tryfan wesoło - kret z tych okolic może się udać w jedno z dwóch miejsc: do odległego Kamienia, aby podziękować mu za to, że zima minęła, albo do Doliny Legowisk, aby zaznaczyć, że on, czy też ona, należy do kreciej społeczności, bo to jest właśnie miejsce, gdzie wszyscy mogą spotykać się bez obawy i bez ceregieli. Do trzech słuchających go kretów dołączył czwarty i wszystkie zawisły oczyma na ustach Tryfana, wręcz spijając każde jego słowo, a gdy przerwał, czy też skończył to co miał do powiedzenia, zaczęły do siebie szeptać: „Powiedział: Dolina Legowisk, powiedział: Kamień, nie do wiary! To tam się wybiera”. - Niektóre z nich; a teraz do grupy dołączył jeszcze jeden, wyglądały na głuche albo niedowidzące. Zerkały na nich i trącały się nosami, by przekazać sobie, co się dzieje i co zostało powiedziane. - Do Doliny Legowisk będzie szedł, jużci, i ten drugi też! Wiesz, kim oni są, hę? To sam Tryfan, ten z bliznami, a ten niezdara obok, to Wrzecian... Skryba zdawał się nie zauważać zainteresowania, jakie wzbudzał. Wsadzał nos w mijane korytarze, znowu kiwnął na jednego czy drugiego kreta i ruszył przed siebie z pewnością kogoś, kto wie, dokąd idzie. Wrzecian szedł za nim, a dokądkolwiek się udali, krety gromadziły się i obserwowały ich. Niektóre przybiegały zdyszane i patrzyły szeroko otwartymi oczyma; większość obawiała się powiedzieć cokolwiek. Niektóre wszakże pozdrawiały ich głośno, ukryte bezpiecznie w swoich grupkach: „Miło cię widzieć!” albo „Uważaj na tym kawałku, straszne tu błoto!”, czy też: „Dzień dobry, panie!” Wszystkich takich śmiałków Tryfan witał uśmiechem lub skinieniem głowy i szedł przed siebie, utykając lekko na prawą łapę. Poruszał się z gracją kreta, który, aczkolwiek świadom, że w pobliżu są inni, idzie przed siebie, nie przejmując się nimi i nie obawiając o swe życie. Emanowała z niego powaga kogoś, kto wiele podróżował i cierpiał. Nie wahał się przystanąć przy jakimś przygnębionym krecie albo zatrzymać obok innego, zbyt słabego, aby unieść pyszczek. Dostrzegał wszystkich, także i tych nastawionych bardziej wojowniczo. O tak, i oni pojawili się tego dnia, słyszeli już, że Tryfan wyszedł. Pospieszyli na górę, szli obok niego, spoglądali zza rogów, a jednak Tryfan szedł dalej z Wrzecianem, który kroczył tuż obok lub odrobinę za nim. Zatrzymał się raz, kiedy kilka wielkich, pokracznych samców zaczęło coś mamrotać, uśmiechając się głupawo i grożąc, że ich nie przepuszczą, przycupnął na chwilę, kiedy jakiś inny jął wykrzykiwać sprośności podpowiadane mu przez zdziczały, oszalały umysł. Kiedy tak szli, kilka kretów nabrało odwagi i zbliżyło się do niego. Szeptały jego imię, zerkały na siebie z ukontentowaniem i tajoną obawą, kiedy uśmiechał się do nich. Te, które nie widziały, wydawały się zmieszane, ale inne szeptały im, wyjaśniając: „To sam Tryfan. Wyszedł ze swojej Ciszy i idzie do Doliny Legowisk, bo jak powiadają, robiono tak kiedyś, zanim... zanim... zanim... Chodź za mną, to się tam dostaniesz. Tak, jest tuż przed nami, no chodź!” Aż wreszcie tyle kretów szło za nimi, w bocznych korytarzach i przodem, tyle było krzątaniny i podniecenia, że Tryfan wyszedł na powierzchnię i ostatnią część swej podróży odbył pomiędzy butwiejącymi liśćmi jesieni, poprzez które przebijały się już pędy wiosny. Czasami Tryfan zatrzymywał się, wciąż, jak się zdaje, ledwie sobie uświadamiając, jak wielu go otacza, i patrzył na pełne pączków drzewa i dalej, na kępy tojadu pomiędzy powierzchniowymi korzeniami. — Widzisz - powiedział do Wrzeciana - wiosna zawsze w końcu przychodzi i wierzę, że także tutaj wreszcie dotarła. Ale spójrz, widzisz to spalone drzewo? To od pożaru, który sprawił, że ta część lasu opustoszała, choć zdarzyło się to, zanim ja się urodziłem. — On mówi, że te drzewa strawił ogień, zanim on się urodził... - krzyczały niektóre krety do swoich postarzałych, schorowanych przyjaciół. Paplanina na temat obu wędrowców stawała się coraz głośniejsza, więc inni syczeli: - Ćśś! Chcemy słyszeć, co on mówi. Po chwili Tryfan zatrzymał się, a cała czereda przystanęła wraz z nim. Patrząc przed siebie, tam gdzie pośród roślinności widniało zagłębienie terenu otoczone starszymi drzewami, zawołał: - Patrz, Wrzecianie! Dolina Legowisk! Ani jeden z obecnych kretów nie stał całkiem nieruchomo, kiedy Tryfan to mówił, patrząc na krąg drzew opasujących to, co przez tak wiele dziesięcioleci stanowiło prawdziwe serce systemu. Wszystkie stanęły w miejscu dopiero wtedy, kiedy skryba ruszył przed siebie. Jego ranne łapy były trochę niezgrabne, sylwetka przyciężka, a sierść szorstka i miejscami zaniedbana. Ruszył przed siebie, na sam skraj Doliny Legowisk, by spojrzeć na drzewa rosnące dookoła, wciąż jeszcze bezlistne, ale już bez wątpienia pełne życia. By popatrzyć poprzez ten tajemny zakątek na pędy szczyru, zerknąć dookoła na zielone, lśniące liście, które wkrótce, z nastaniem kwietnia, miały rozchylić się i odsłonić dzwonki, teraz jeszcze niewidoczne. Żaden kret się nie odezwał, wszystkie milczały, wszystkie zdawały się rozumieć znaczenie tej chwili dla Tryfana. — Kret zapomina - powiedział cicho skryba - jak piękny może być jego rodzinny system. Tutaj, w to miejsce, moja matka przyprowadziła mnie, kiedy byłem młody. Opowiedziała mi o systemie, który ukochała. Tutaj przyprowadził mnie mój ojciec i pokazał mi swoje ulubione wejście. Tutaj przychodziliśmy z rodzeństwem z Antycznego Systemu, szeptaliśmy, bo to miejsce było od dawna opuszczone, zerkaliśmy w głąb korytarzy, w które nie wolno nam było wchodzić. — Tutaj też - ciągnął dalej, dając znak Wrzecianowi, by do niego podszedł - pewien kret, któremu ufam, szanuję go i kocham, ten kret wyznał tu po raz pierwszy swą miłość Macierzance i tu odbył z nią gody. Kret, którego mam za tak dobrego przyjaciela, jakiego nikt nigdy nie będzie miał. Wielu westchnęło na te słowa. To zaufanie i miłość, które wydawały się tak namacalne pomiędzy Tryfanem a Wrzecianem, zdarzało się także pośród nich. Potem, jakby nie chcąc żyć wyłącznie wspomnieniami, krokiem zdecydowanym i pewnym, niczym kret, który wie, że czeka go misja, Tryfan z Duncton, z Wrzecianem u boku, minął krąg drzew otaczających Dolinę Legowisk, wyszedł na jej środek i powoli odwrócił się dokoła, by ogarnąć całe piękno tego miejsca. Wówczas miękko i cicho, rozglądając się ostrożnie, jakby w tym miejscu tkwiła magia, której nie wolno było zakłócać, dołączyły do nich krety, które za nimi szły. - Przemów do nas, Tryfanie! - krzyknął ten i ów. - Opowiedz nam o przeszłości tego miejsca, i o tym, co się z nami stanie. Skryba jednak oświadczył jedynie, że nic nie powie. Wolał wejść pomiędzy nie, dotykać je i prosić, aby tego wiosennego dnia robiły to samo, aby dotknęły ziemi, na której stały, i pojęły, że wszystkie są jednością. Co też krety zrobiły, pogadując ze sobą cicho, podczas gdy Tryfan rozmawiał z każdym z nich po kolei, poznawał te stare, zrozpaczone krety, które były jego niewidocznymi towarzyszami w ciągu długich kretomie-sięcy zimy. Była tam Wrzoska i Ogórecznik, Siano i Szczeć, a także wiele innych. — Czy pójdziemy do Kamienia? - zapytało kilku. — Jużci, nigdy tam nie byliśmy. — Zachodniacy się na to nie zgodzą! - ostrzegł jakiś kret. — Przebiją cię pazurem, jeśli tylko spróbujesz - przepowiadał inny. Jeszcze gdy tak rozmawiali, zobaczyli, że Zar dniacy, ostrzeżeni o tym, co się dzieje, przybyli całą grupą i zajęli stanowiska po przeciwnej stronie Doliny Legowisk. Zapadła ponura cisza. Choć tamtych było mniej niż tych, którzy zgromadzili się wokół Try-fana, każdy z nich wyglądał na o wiele silniejszego. Było jasne, że wielu z nich było grikami, zapewne tymi spośród przybyłych do Duncton i służących pod rozkazami Radczyni Dzioby gwardzistów, którym udało się przeżyć. Chociaż wiele spośród obecnych w Dolinie Legowisk kretów najwyraźniej dało się zastraszyć i cofnęło się albo po prostu zniknęło w korytarzach, inne przyjęły postawę obronną i zajęły dogodne pozycje, wykrzykując głośno groźby i zarazem szepcząc do Tryfana i Wrzeciana, że będą osłaniać ich ucieczkę. Jednakże Tryfan ani nie miał zamiaru uciekać, ani nie chciał pozwolić, by ktokolwiek oprócz Wrzeciana towarzyszył mu w tej chwili, toteż odłączył się od tych, którzy przy nim zostali, i powoli podszedł do pierwszego szeregu Zachodniaków. — Przybywamy tu w pokoju - powiedział wyraźnie - i zapraszamy was, byście się do nas przyłączyli. — Zaprasza nas, tak? - powiedział jeden. — Za kogo on się ma. Zaprasza nas! - zadrwił inny. - Pazurem tego bękarta! - zawołał trzeci. Tryfan podszedł bliżej i przybrał śmiałą postawę. - Kto jest waszym przywódcą? - zapytał. Jego głos nie zdradzał śladu zdenerwowania, a Wrzecian u jego boku również przycupnął pewnie. — Po co ci to, koleś. — Chciałbym z nim porozmawiać. — O, czyżby? - powiedział jakiś wielki kret obok Tryfana. Kipiał z wściekłości. - A o czym to? Może o tym? - To mówiąc, rzucił się do przodu i pchnął skrybę pazurem w twarz. Krety, które przyszły wraz z Tryfanem do Doliny Legowisk, wstrzymały oddech na widok takiego barbarzyństwa, a Wrzecian ruszył przed siebie, aby zaatakować tego kreta i zrobiłby to, gdyby skryba go nie powstrzymał. — W ciągu minionych lat dość było w kreciości rozlewu krwi. Chcę, żeby przynajmniej tutaj się to skończyło - powiedział Tryfan, ścierając krew z twarzy. Ponownie ruszył przed siebie, wpatrując się twardo w kreta, który go uderzył. — Ty jesteś przywódcą, krecie? - zapytał władczym tonem. — Nasz przywódca przyjdzie tu, kiedy będzie miał ochotę, koleś, a póki co, zmykaj stąd do cholery, bo zaaplikuję ci więcej takich dziabnięć jak przed chwilą. Tryfan ze spokojem potrząsnął głową, a kiedy towarzyszące mu krety zaczęły się zbliżać z wojowniczymi okrzykami, Zachodniacy zaś obnażyli swe pazury, sposobiąc się do walki, zadziwił wszystkich, odwracając się plecami do grików. Widząc to, Zachodniacy poczuli się głupio, a on spojrzał na tych, którzy chcieli mu przyjść z pomocą, i rzekł: - W swoim życiu widziałem już dość walki i nie chcę oglądać jej więcej ani nie pragnę, aby krety wznosiły pazury w moim imieniu. Proszę, aby żaden z was, ani jeden, nie próbował mnie teraz chronić, bez względu na to, co się będzie działo. Moją obroną jest moja wiara w Kamień. Krety, które mi grożą, cierpiały tak samo jak my wszyscy. Ich gniew jest naszym gniewem. Czy jest pośród was choć jeden kret, który uniósłby swe pazury, gdyby oni mnie uderzyli? Jeśli tak, to lepiej, żeby uderzył mnie niż kogokolwiek innego. Przemawiał z taką mocą, że w Dolinie Legowisk nie znalazł się ani jeden kret, który nie opuściłby pyszczka i nie przysiadł spokojnie. Słychać było jedynie pomruki i zanoszone szeptem wezwania do Kamienia. Tryfan polecił Wrzecianowi dołączyć do pozostałych, co ten uczynił w najwyższym stopniu niechętnie. Potem skryba ponownie zwrócił się do Zachodniaków. - No, dalej - powiedział. - Zaprowadźcie mnie do swojego przywódcy. - Dobrze, szumowino, zaprowadzimy cię do naszego morderczego szefa! - odparł agresywnie jeden z zachodniackich grików. Poszturchując Tryfana i dźgając go pazurami, wzięli go pomiędzy siebie i ruszyli. Każdy kuksaniec, każde uderzenie wywoływało jęk zgromadzonych w Dolinie Legowisk kretów, kilka z nich prężyło się z gniewem do skoku, ale postawa Wrzeciana działała kojąco i żaden nie zaatakował. Ujrzeli, jak tamci zabierają Tryfana i wprowadzają go w głąb jednego z wejść do Zachodniego Krańca. Kiedy w nim znikał, liczne krety opowiadały swym ułomnym sąsiadom, co się dzieje, a głos jakiejś samicy, starej i zwariowanej, rozbrzmiał nagle śpiewem. Był drżący i należał do wyznawczyni Kamienia. Stopniowo do tej rytmicznej pieśni dołączali inni; jej dźwięk dogonił Tryfana, który wchodził coraz głębiej w korytarze Zachodniego Krańca i stał się dla niego swego rodzaju pociechą. Istnieje kilka relacji na temat tego, co owego dnia przydarzyło się w Zachodnim Krańcu, i większość z nich opowiada o tym, jak Tryfan ujarzmił tamtejsze krety i wyłącznie potęgą swojej osobowości nawrócił je na Kamień. Wszelako co bardziej rozsądne krety szukają wersji bardziej realistycznych niż ta i wersja taka istnieje, spisana nie przez Wrzeciana, a przez kreta, który, choć może zapomniany przez Tryfana, miał powód, aby czuć dla niego wdzięczność, i który był owego dnia w korytarzach Zachodniego Krańca, choć nie brał udziału w początkowym ataku na skrybę. Nie było tam przywódcy, a w każdym razie żaden pojedynczy kret nie sprawował władzy. W owym czasie w Zachodnim Krańcu panowała anarchia, zasiedlał go tłum kretów, które wychodziły w wiosenne dni, aby poszukać kłopotów, tak samo jak mieszkańcy Bagna wyruszali po spokój i pociechę. Sprowadzili Tryfana w dół, nękając go po drodze, tak samo jak niegdyś w Koźlandii, a kiedy znaleźli się w norze komunalnej, zaczęli mu wymyślać i zadawać mnóstwo pv ń. Niektórzy domyślali się już, że to Tryfan, ale inni chcieli usłyszeć potwierdzenie tego faktu z jego własnych ust. Gdy to uczynił, wpadli w jeszcze bardziej ponury nastrój; w ich oczach jarzyła się wściekłość, a pazury zaciskały się morderczo. — Jesteś bękartem, Tryfanie, i pożałujesz tego, że wróciłeś. — To ma być Tryfan, ten pokryty bliznami strzęp? Ten Tryfan? — Twoje krety zabiły mojego kumpla, kiedy przybyliśmy do Duncton - powiedział któryś, podchodząc i uderzając go kilka razy. — Skryba jednak nie odwzajemnił się ani jednym ciosem, co chyba rozwścieczyło ich jeszcze bardziej. Rozległy się okrzyki: - Powiesić go! Zabrać go do Kamienia i powiesić za pyszczek! Powiesić bękarta! - Ale nawet wtedy, jak stwierdza godna zaufania relacja, Tryfan nie usiłował walczyć czy choćby zranić innego kreta. Wywleczono go na zbocza, które poznał tak dobrze jako krecie, choć przecież nigdy, w najkoszmarniejszych ze swych snów, nie mógł sobie wyobrazić, że ten bolesny, brutalny marsz na miejsce kaźni będzie jego powrotem do Kamienia, który kochał nade wszystko. Kiedy tak szedł, inni mieszkańcy owych korytarzy usłyszeli zamieszanie i przybyli zobaczyć, co się dzieje. Nastąpiła straszliwa parodia jego poprzedniej wędrówki ku Dolinie Legowisk. Kolejne krety przyłączały się do rozkrzyczanej czeredy i Tryfan, popychany i poszturchiwany, szedł przez swoje ukochane korytarze komunalne, a potem dalej, na powierzchnię, aż wreszcie wciągnięto go w krąg drzew otaczających Kamień Duncton. Tam właśnie, dawno, dawno temu, jego własny ojciec stanął wobec pazurów zauszników Runa i Mandragory. Tam po raz pierwszy spotkał Boswella. Tam też, w cieniu owego wielkiego Kamienia, on i Boswell żegnali się z Żywokostem, wyruszając do Uffington. Teraz Tryfan leżał przed Kamieniem i znowu przenikał go ból. Wszakże powiada się, że od chwili gdy zamieszkujący Zachodni Kraniec grikowie doprowadzili go tam, stawali się coraz bardziej nerwowi, każdy z nich powstrzymywał się przed dalszym zadawaniem bólu skrybie, choć wszyscy nadal głośno domagali się, aby go powiesić, i byli żądni jego krwi. Ponoć Tryfan odwrócił się od nich, spojrzał na Kamień i zaczął do niego przemawiać. Wtedy zapadła cisza i zgromadzeni usłyszeli jego słowa. - Nigdy nie byłem godzien - szeptał pewien, że zbliża się jego śmierć - ale starałem się, jak mogłem. Niech Wrzecianowi nic się nie stanie. Niech inni odejdą wolno. Niech będzie wybaczone tym kretom, pojmuję bowiem ich gniew. Niech żaden kret nie dozna dziś krzywdy z powodu mojego cierpienia. - Potem dodał coś, czego nie usłyszał już nikt: - Boswellu, zawiodłem cię. W kręgu drzew zapadła cisza. Tryfan odwrócił się, by spojrzeć na swych morderców i raz jeszcze popatrzył w górę na żylaste, szarozielone konary buków, okryte pękającymi już pączkami, które wkrótce miały rozwinąć się w liście. Błyszczało na nich słońce, wiosna zagościła już na dobre. Skryba poczuł, że żal mu otaczających go kretów, i zrozumiał też, że nie chce umierać. Powiódł wzrokiem po kręgu rozgniewanych twarzy i zobaczył wrogość, która, w miarę jak inni, usłyszawszy co się dzieje, przybiegali oglądać jego śmierć, stawała się coraz większa. Krety, mrucząc i szepcząc jednym, wspólnym głosem, domagały się jego śmierci. - Powiesić go! Powiesić! - powtarzały, a wtedy Tryfan pojął, jak musiał czuć się ów bezimienny kret w Koźlandii, kiedy na rozkaz Radczyni Kostrzewy grikowie torturowali go, póki nie umarł. Widział to i pamiętał, co wtedy zrobił: Kamień pokazał mu, jak ma dotknąć tego kreta, aby ten wiedział, że nie jest samotny. I wówczas Tryfan przemówił do tłumu, który zbliżał się, aby go zabić. - Czy nie ma tu nikogo - zapytał - kto by okazał litość skazanemu na śmierć kretowi, aby mógł poczuć, że nie jest sam? Czy należą do Słowa, czy do Kamienia, krety są w końcu tylko kretami. Czyż nie ma tu nikogo z sercem? Hałastra zaczęła śmiać się i szydzić z tych przedśmiertnych nadziei, ale nagle ozwał się twardy głos: - Jużci, jest jeden taki, który stanie obok ciebie, Tryfanie z Duncton. Taki, który zadba, abyś nie był sam. Przez szeregi zgromadzonych przecisnął się kret, wątły i słaby, cierpiący na pomór. Powoli szedł przed siebie, niepomny - jak się zdawało - jak mało znaczy wobec siły tłumu, nie obawiając się wzniesionych do ciosu pazurów, nie troszcząc się o nic poza kretem, ku któremu szedł, aby go dotknąć i pocieszyć. Tryfan patrzył na niego jakby we śnie. Nie znał tego kreta. To był samiec, chudy, załamany, pokryty wrzodami, nikt, kogo można by zapamiętać. A jednak tyle w nim było spokojnej odwagi, tyle zdecydowania, że motłoch cofnął się odrobinę, a potem, gdy kret stanął przed skrybą i jakby chciał go bronić, odwrócił się do zebranych jeszcze o kawałek. — Przecież to Zawciąg! - zawołał któryś. — Jesteś jednym z nas, koleś, nie udawaj głupiego! — Jużci - powiedział Zawciąg. - Jestem;dnym z was i należę do Słowa. Ale przede wszystkim jestem kretem, a nie mógłbym spać spokojnie, gdybym zobaczył kaźń tego kreta. Są tu i inni, którzy widzieli, czego on dokonał, gdy przybyliśmy do Duncton po raz pierwszy. Są tu tacy, którzy widzieli, jak uratował mi życie, ryzykując własne. Są tacy, którzy wiedzą dokładnie, co dla mnie zrobił owego dnia... I wtedy, poprzez swe cierpienie, Tryfan przypomniał sobie kreta, którego wraz z Waligórą uratował podczas walki na północny wschód od podziemnego przejścia. Oszczędził go, aby mógł donieść Wilczej Jagodzie, że jeśli chce odnaleźć krety z Duncton, musi najpierw odszukać Ciszę. Czy na pewno to był ten kret? Czas i choroba odmieniają wygląd kretów, ale być może nie odmieniają ich serc. — Nie ma tu nikogo, kto mógłby owego dnia stanąć twarzą w twarz z Tryfanem z Duncton i mogę wam zaręczyć, że te blizny, które widzicie na jego twarzy, nie powstały w uczciwej walce z pojedynczym kretem, ale przyprawił go o nie taki motłoch jak wy. — To robota sideem - powiedział cicho Tryfan. — Słyszycie, nędznicy? - zawołał Zawciąg. - Te blizny to pamiątka po sideem, a on jednak przeżył. Zatem ci spośród was, którzy pamiętają, co zrobił dla mnie, a mimo to chcieliby go teraz zabić, niech tu podejdą i zabiją najpierw mnie! Kiedy to powiedział, skryba podszedł do niego i dwa krety, jeden należący do Słowa, a drugi do Kamienia, przycupnęły bok w bok. Wszakże nikt się do nich nie zbliżał; tłum był wyraźnie zmieszany. Jedni wycofywali się, inni podchodzili i dotykali Zawciąga na znak szacunku, jeszcze inni udawali, że wcale ich tutaj nie było i cichuteńko się wymykali, a potem, z tej pełnej odwagi i okropności sceny zapamiętali tylko Kamień, który wznosił się ponad oboma kretami na tle głębokiego błękitu wiosennego nieba. Wtedy Zawciąg oświadczył: - Krecie, spotykam cię po raz drugi i po raz drugi spoglądam przy tym spotkaniu w oczy śmierci. Ty wiesz, jak zdenerwować kreta! Tryfan uśmiechnął się. — Może więc nasze trzecie spotkanie będzie bardziej pomyślne niż poprzednie dwa, Zawciągu. Mam przeczucie, że tak właśnie się stanie. — Zatem będzie musiało nastąpić szybko, bo ja już długo nie pociągnę - oświadczył mężnie jego obrońca. Tryfan dostrzegł, że to prawda. Choroba Zawciąga była mocno zaawansowana, chociaż nadal na pierwszy rzut oka wyglądał nieźle. Potem wrócili na dół i spotkali się z Bagiennikami pod wodzą kleryka. — No cóż, Wrzecianie - powiedział wesoło Tryfan - tym razem ominęła cię zabawa. Można i w ten sposób witać wiosnę! - Zebrani wybuchnęli śmiechem na te słowa i przekazali je dalej. Owego dnia mieszkańcy Duncton dowiedzieli się, że mają pośród siebie odważnego kreta, takiego, któremu mogą ufać, takiego, który wszystkich traktuje jednakowo i nie pragnie niczyjej krzywdy. — Wrzecianie, powiedz kretom z Bagiennego Krańca, aby zebrały w swe łapy całą odwagę i ruszyły pomiędzy Zachodniaków, teraz, póki wszyscy są zmieszani i niepewni. Teraz jest ten moment, gdy krety nie cofnęły się jeszcze za bariery, które same wzniosły. Powiedz im to! To ostatnie przygotowania. Właśnie tak! To już ostatnia rzecz, jaką musimy zrobić. Powiedz im to i nalegaj, aby cię wysłuchały. Czego też kleryk, z pomocą Siana, dokonał i poczynając od owego dnia, krety z Duncton rozpoczęły powolną społeczną kurację, niezbędną do tego, aby znowu mogły stać się jednością. Jednakże w owej chwili Wrzecian nie odgadł jeszcze, co Tryfan miał na myśli, mówiąc o „ostatnim przygotowaniu”, a i w następnych dniach skryba tego nie wyjaśnił. Z biegiem wiosny kret spotykał się z kretem w Dolinie Legowisk i wszyscy znowu mogli wędrować swobodnie, nawet do samego Kamienia. Choć strach zniknął z systemu, rozpacz w nim pozostała. Rozpacz, jaką niesie z sobą brak celu, wielki wiosenny smutek kretów pozbawionych kreciąt w świecie pełnym młodych wszystkich innych stworzeń. Rozpacz, a nawet coś w rodzaju szaleństwa, dostrzec można było w samicach, które wędrowały w poszukiwaniu czegoś, czego ich ciała zaznać nie mogły. Na to Tryfan nie miał żadnego lekarstwa oprócz modlitw, a do tych nie wszystkie krety były skłonne. Tym zaś, które jak Siano, Szczeć lub schorowany Zawciąg zechcieli się do niego zwrócić, mógł powiedzieć tylko tyle, że gdzieś w kreciości już wkrótce pojawi się Kret Kamienia, a wtedy odnajdą Ciszę, która każdemu z nich pomoże sprostać problemom, przed jakimi staną. Być może jednak nie należało oczekiwać, że krety wykażą taką samą wiarę, jaką miał w sobie Tryfan, że będą miały równie wiele cierpliwości. Kiedy kwietniowe dni stały się dłuższe, w miejsce tojadu rozkwitły dzwonki, a owe bukowe pączki, na które patrząc Tryfan, sądził, że widzi je po raz ostatni, rozwinęły się w jasnozielone listki, pierwsze uniesienia wywołane spotkaniem pomiędzy kretami tak długo żyjącymi w odosobnieniu zaczęły opadać. System nadal był posępny i chory. Krety łatwo wpadały w irytację i czasami nie udawało się im opanować emocji, które powodowały ciągłe sprzeczki. Nie poprawił atmosfery fakt, że w dole, przy podziemnym przejściu, grikowie nagle stali się jakby bardziej aktywni i uważni. Te z kretów, które miały zwyczaj chadzać tam, aby wybadać, na co się zanosi, jak czynił czasami Siano, donosiły, że pojawiło się tam więcej strażników i trwał napływ młodych, ascetycznych sideem. W ostatnich kretomiesiącach do systemu przybyło niewiele nowych kretów i były to wyłącznie schorowane samice - samców nie było wcale. Z tymi spośród wygnańców, którzy próbowali rozmawiać z grikami, rozprawiano się szybko, więc nikt nie wiedział nic pewnego o całym tym zamieszaniu. Czasem wszakże przybywała jakaś bardziej rozgarnięta krecica i od jednej z nich dowiedziano się, że Duncton jest pilnie obserwowane przez sideem, którzy pojawili się, aby zapobiec przybyciu Kreta Kamienia. - Gdzie on jest? Jak go poznać? - niecierpliwie zapytał Tryfan, ale samica wiedziała tylko tyle, że sideem na niego czekają i że nie ma żadnych szans dostać się do systemu. Tak więc teraz podniecenie wyparły mroczne myśli oraz złe przeczucia, a Duncton stało się miejscem pełnym plotek i wątpliwości, a także domem licznych kretów zbyt chorych, czy też zbyt oderwanych od życia, aby się czymkolwiek przejmować... POGŁOSKI O wielkiej przemianie, które tak często pojawiały się tu i ówdzie, nabrały kształtów, kiedy Spłukany i Waligóra dotarli do Rollright. Skontaktowali się tam z Ostrowem i usłyszeli od niego, a potem jeszcze od samej Dzwonki, o krótkiej bytności Tryfana w tym systemie. Spłukany, podobnie jak Ostrów, poczuł mieszaninę ulgi i niepokoju. Wiadomość ta dodatkowo pobudziła jego pragnienie dostania się do Lasu Duncton, gdzie, jak był teraz pewien, przebywał Tryfan. Wszędzie było mnóstwo grików i Ostrów domyślił się dlaczego. Już po drugim pojawieniu się gwiazdy Kreta Kamienia wydawało się, że wydano im rozkazy poszukiwania przywódcy wyznawców. W każdym razie, po kilku kretolatach nieco złagodzonego terroru, radczynie we wszystkich mijanych przez Spłukanego i Waligórę systemach zaczynały przesłuchiwać tych, którzy byli znani jako wyznawcy, i starały się zdobyć pewność, że wszystkie krety trwają przy Słowie. W Rollright, a bez wątpienia i innych równie ważnych systemach, te przesłuchania były szczególnie surowe, lecz chociaż obserwowano wyznawców w nadziei na znalezienie Kreta Kamienia, nie stosowano przemocy ani wieszania za pyszczek, bo, jak głosiła plotka, powstanie w Siabod trwało, zostały tam wysłane znaczne siły i okrucieństwo starego typu mogło wywołać wśród wyznawców trudną do opanowania reakcję. W takiej właśnie atmosferze wątpliwości i podniecenia wędrowali teraz Spłukany i Waligóra. Mieli nadzieję, że zdołają dotrzeć do systemu nie przez podziemne przejście dla krów, które bez wątpienia było pilnie strzeżone, a jakąś inną drogą. Im bardziej się zbliżali, tym dziwniej im się szło. Po drodze natykali się na inne krety, głównie, podobnie jak oni, stronników Kamienia, po pojawieniu się bowiem gwiazdy Kreta Kamienia wielu wpadło na myśl, by wyruszyć na wschód i podążali teraz w stronę Lasu Duncton. Być może ktoś ostrzegł grików, że taki może być bieg wypadków, być może Wyre okazał się tak mądrym i przewidującym kretem, za jakiego miała go Wilcza Jagoda. Jakkolwiek by było, to właśnie on nakazał, aby wokół Duncton było pełno grików, i uznał to za rzecz równie ważną jak odbicie Siabod, choć nie miał specjalnego wpływu na to, że dołączyli do nich sideem, młode krety, które rzadko się uśmiechały i samorzutnie obejmowały dowództwo nad gwardzistami. Nie stosowano przemocy i nikogo nie zabijano, sideem bowiem w odpowiedzi na to, że nagle mnóstwo kretów zapragnęło stać się wygnańcami zesłanymi do Duncton, upierali się, aby samcy szli dalej. W końcu, jak twierdzili, każdy z nich mógł być Kretem Kamienia. W takiej właśnie ciężkiej od podejrzeń atmosferze Spłukany i Waligóra przybyli w rejon podziemnego przejścia. — Hej, wy dwaj, macie się szybko wynieść z tej okolicy - powiedział im zakłopotany gwardzista, kiedy już przesłuchali ich sideem. — Ale my jesteśmy starzy i nie bylibyśmy w stanie skrzywdzić nawet pchły - argumentował Spłukany. - Przebyliśmy długą drogę, aby zostać wygnańcami w tym jedynym systemie, gdzie panuje wolność. Obiecała nam to sama Wilcza Jagoda! — Jedynymi kretami, jakie się wpuszcza, są samice i to tylko tak mocno schorowane, że nie mogą być zagrożeniem dla nikogo - powiedział gwardzista ze znużeniem, to samo bowiem mówił już wiele razy. - Powinniście być wdzięczni, że nie chcemy was wpuścić do środka. — Ale... — Słuchaj, koleś, jeżeli masz nadzieję, że znajdziesz tam tego cholernego Kreta Kamienia, to o tym zapomnij. Przecież sam widzisz, że sideem go złapią, kiedy tylko pokaże gdzieś tutaj choćby czubek swego pyszczka. — Oni wiedzą, jak on wygląda, prawda? - zapytał Spłukany. — Każdy mówi co innego, ale ja słyszałem, że to bardzo twardy samiec, taki, jak kiedyś był Tryfan. — Tryfan nie żyje, czy tak? - zapytał ostrożnie Spłukany. — No, zjeżdżaj już, wynoś się! - warknął gwardzista, odwracając się od nich ku jakiejś samicy stojącej pośród tłumu. - A ty jak się nazywasz, krecico, i skąd pochodzisz? Jako iż Spłukany zdążył się już odwrócić, aby odejść wraz z Waligórą i rozważyć, co robić dalej, usłyszał tylko jej głos i początkowo prawie nie zwrócił na niego uwagi. - Zwą mnye Maruną. Zmyerzam ku Duncton... Jej akcent i słowa były dziwne i nadzwyczaj piękne, więc stary kret odwrócił się, by na nią spojrzeć i zobaczył... Kogo? Okrytą skalposkórem, zabłoconą po podróży i najwyraźniej zdrożoną samicę, oraz... coś, czego nie potrafił jasno określić. Czuł się dziwnie, patrząc na coś, co, jak czuł, było tam, choć tego nie widział. Nad wyraz dziwnie. Potem podszedł gwardzista, odepchnął ich i nie mieli już szansy z nią porozmawiać. Miast tego patrzyli, jak samica zaczyna rozmawiać z pierwszym gwardzistą. Po chwili podszedł jakiś sideem i z nie ukrywanym niesmakiem przesłuchał ją krótko. Nieznacznym skinieniem głowy pozwolił jej przejść i zmęczona samica ruszyła w stronę podziemnego przejścia. Ale co w niej było takiego, co kazało kretowi na nią patrzyć? Dlaczego ci, obok których przechodziła, natychmiast cichli, dlaczego krety, które patrzyły na nią równie uważnie jak Spłukany, wydawały się tak zaskoczone? Czyż poza tym dziwacznym dialektem, który Spłukany słyszał zaledwie przez moment, nie była tylko kolejnym schorowanym wygnań-cem? Nawet ów sideem, który przepuścił ją tak szybko, przerwał następne przesłuchanie i obejrzał się z roztargnieniem na samicę, a nawet zrobił kilka niezdecydowanych kroków w jej stronę. Spłukany uświadomił sobie, że ponaglają w myślach, jakby jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że spośród wszystkich obecnych kretów ona jedna musi przejść. Było w niej coś, co kazało kretowi przystanąć. Coś... — O co chodzi, Spłukany? - zapytał Waligórą, który chciał wrócić wzdłuż drogi ryczących sów i znaleźć inne wejście do Lasu Duncton, skoro nie mogli skorzystać z podziemnego tunelu, a narzucające się same przez się, choć niebezpieczne, pobliskie szlaki poprzez drogę były, jak się zdaje, dobrze strzeżone. — Czy i ty dostrzegasz w niej to coś? - rzekł Spłukany, zniżając głos, bo w pobliżu kręciło się sporo kretów. — To samica, ma skalposkór i... - stwierdził Waligórą, śledząc wzrokiem krecicę zbliżającą się do gwardzistów przy przejściu. — I? - nalegał Spłukany. — No, nie wiem, coś w niej jest takiego... — - Ten sideem najwyraźniej też tak uważa. Chyba ma zamiar ją zatrzymać. - Nagle Spłukany odwrócił się do swego przyjaciela. - Walnij mnie, Waligóro! - powiedział. - No dalej, walnij mnie. Waligóra spojrzał na swego towarzysza, nic nie rozumiejąc. — Coś ty, ja... — Odwróć ich uwagę! No walnij mnie! Zanim jednak Waligóra zdążył pojąć, o co chodzi, jakiś stojący obok kret runął z wrzaskiem na Spłukanego. Waligóra, jak dotąd reagujący niezwykle powoli, natychmiast ruszył mu na ratunek i odwracając się ku napastnikowi z potężnym rykiem, jednym pchnięciem pazura zepchnął go z drogi. — Ty tchórzu! - wrzasnął kret, wstając i rzucając się do kolejnego natarcia. - Bijesz tego zgrzybiałego staruszka o tyle mniejszego od ciebie! — Ja? - ryknął rozwścieczony Waligóra. - Przecież to ty go uderzyłeś! — I do tego kłamiesz! - krzyknął kret. — Może i jestem stary, ale nie jestem zgrzybiały! - zawył Spłukany, rzucając się wściekle na Waligórę. — Na Kamień, zaraz wam obu pokażę - stwierdził złowieszczo zazwyczaj wesoły Waligóra, teraz doprowadzony niemal do szału. W dole, przy przejściu, sideem kierujący się w stronę Maruny usłyszał zgiełk i odwrócił się, by sprawdzić, o co chodzi, po czym ruszył biegiem w ich stronę wraz z jakimś gwardzistą. Krecica zerknęła za siebie i natychmiast potruchtała dalej, znikając z pola widzenia wśród drzew Lasu Duncton. Jest bezpieczna, pomyślał z ulgą Spłukany, lecz Waligóra kontynuował walkę. Tak, bezpieczna, ale właściwie co jej zagrażało? Tego Spłukany nie wiedział. Minęło jeszcze kilka minut, zanim sideem i gwardzista rozdzielili walczących i wysłali obu wędrowców oraz tego trzeciego kreta w dalszą drogę. Waligóra nadal coś mamrotał do siebie, ale kiedy tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu, obcy zapytał: — Czy minęła bez problemu ostatnich gwardzistów? — Minęła, krecie - powiedział Spłukany. - Ale teraz lepiej nam wytłumacz, co się dzieje? — Bałem się, że nie przejdzie. — To schorowana samica - stwierdził Spłukany. - Oni zdaje się sądzą, że każdy inny osobnik może być Kretem Kamienia. A dlaczegóż to myślałeś, że nie przejdzie? — Nie wydawała ci się dziwna? — - Wydawała mi się bardzo dziwna. Było w niej coś, co sprawiało, że kret miał ochotę zbliżyć się do niej. Było w niej... Hmm, krecie, co to właściwie było? Ty najwyraźniej wiesz. A właściwie to jak się nazywasz i jak tu trafiłeś? Kret uśmiechnął się szeroko i powiedział: — Niewiele wiem, ale swoje imię znam. Jestem Częstokół. — Niech mnie Kamień! - stęknął Waligóra. — Psi Rumianek powiedział nam, że jesteś strasznie gruby. — Schudłem - wyjaśnił Częstokół. Spłukany i Waligóra spojrzeli na niego z szacunkiem, dostrzegli jego uśmiech i spodobał im się ten młodzieniec. W jego oczach wyczuwało się niewinność i ciepło. — Mamy sporo do omówienia. — Może i tak - przyznał chętnie Częstokół - ale przede wszystkim zależy mi na tym, żeby się dostać do Lasu Duncton. Przyrzekłem, że będę się nią opiekował. Ja... — Krecie, musimy porozmawiać - powiedział Spłukany, przejmując inicjatywę jak za dawnych dni. - Możesz opowiedzieć nam po drodze, co wiesz o Boswellu, Krecie Kamienia i o wszystkim innym. Ale może zaczniesz od tej samicy. Kim ona jest i co w niej jest takiego, że krety muszą na nią patrzyć, choć nie wiedzą dlaczego? Bo przecież jest w niej coś szczególnego albo moje długie i w większości bezużyteczne życie niczego mnie nie nauczyło. — Nazywa się Maruna i pochodzi z Wola. Chociaż przede wszystkim - w głosie Częstokoła pobrzmiewało zadziwienie - należy do Kamienia. Co zaś do tego, co w niej zadziwia, no cóż... to nic takiego, tyle że w dzisiejszych czasach krety nie są przyzwyczajone do widoku chorej na skalposkór samicy, która byłaby w ciąży. W ciąży. W ciąży. Spojrzał za siebie, tam gdzie sideem i gwardziści zatrzymywali i przesłuchiwali inne krety, które tak jak oni pragnęły się dostać do Duncton, jakby lada chwila spodziewały się czegoś, chociaż co by to miało być, żaden z nich dokładnie nie wiedział. — Ona naprawdę jest w ciąży? - zapytał niedowierzająco Waligóra. — Sądzę, że krecie, które nosi w łonie jest tym, na które czekają wszystkie krety - odparł Częstokół. — Kret Kamienia! - zawołał Spłukany głosem pełnym nabożnego lęku. Popatrzył ze zdumieniem w stronę, gdzie zniknęła Maruna. — Tak - powiedział miękko Częstokół. - Sądzę, że właśnie w ten sposób ma przybyć Kret Kamienia. — Więc musimy znaleźć drogę do Lasu Duncton - stwierdził Spłukany stanowczo. - Obecny tu Waligóra i ja nie przewędrowaliśmy takiego szmatu drogi po to, żeby czaić się na zewnątrz, kiedy w środku dzieją się cuda. Co, Waligóro? — Jasne, Spłukany! — Ja też nie - powiedział Częstokół, ruszając żwawo za nimi. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY PRZEZ CAŁY DZIEŃ biedny Wrzecian był niespokojny. Krążył gorączkowo po korytarzach, wciąż wracając do miejsca, gdzie zgromadzone były teksty, które napisali. Dotykał ich i myślał, że tyle ma jeszcze do zrobienia, ale nie robił nic. Tymczasem Tryfan postanowił popracować nad czymś, co od dawna odkładał, a mianowicie napisać kilka ostatnich kart swej księgi o naukach Boswella. Miała ona nosić tytuł Droga Ciszy, ale jej tworzenie okazało się dla syna Brackena rzeczą trudną i nie potrafił się skupić na pracy. Nie pomagał mu też niepokój Wrzeciana, który wciąż kręcił się w pobliżu, węszył to tu, to tam, wzdychał i zdawał się strasznie podenerwowany. Jednakże choć Tryfan usiłował z nim porozmawiać, jego przyjaciel nie bardzo był do tego skory. Powiedział tylko, że jest zmęczony i że sporo spraw pozostawił nie dokończonych. - Masz na to czas, Wrzecianie, masz czas na wszystko... Kleryk potrząsnął tylko ze smutkiem głową i rzekł, spoglądając gdzieś w bok: — Chciałbym sprawdzić, czy nic się nie stało z tekstami, które ukryliśmy w Antycznym Systemie. Czy pamiętasz, Tryfanie, gdzie one są? — Ukrywałeś je z Psim Rumiankiem. Nigdy nie powiedzieliście mi gdzie. Chyba mi nie ufaliście! — Nie, nie - zaprzeczył Wrzecian. - Byłeś taki zajęty, a teraz... — Pójdę z tobą na górę, aby je odnaleźć - zaproponował skryba. — Dzisiaj? Teraz? - Wrzecian był rad, że wreszcie może coś zrobić. Tryfan zaśmiał się. — Mamy czas, Wrzecianie! Jutro. Musimy najpierw skończyć tutaj. — Pójdę z Sianem - powiedział trochę rozczarowany kleryk. - On nie musi iść ze mną do samego końca, bo tylko ty powinieneś wiedzieć, gdzie są te teksty, a dopiero potem krety, którym będziemy mogli zaufać. — Pójdę z tobą, ale jutro. — Tak, dobrze - rzekł Wrzecian, wychodząc. - Poszukam Siana. Siana jednak nie udało mu się znaleźć, a przynajmniej tak twierdziły później krety, bo niejeden z nich widział przechodzącego Wrzeciana, który szedł poprzez Wschodni Kraniec na południe i nie było z nim nikogo. - Wyglądał, jakby wiedział, dokąd zmierza. Śpieszył się - powiedział jeden z nich. - Zawołałem go, ale chyba mnie nie słyszał. Wrzecian rzeczywiście ruszył samotnie, obierając powierzchniowe trasy. Nie starczyło mu cierpliwości na szukanie Siana i być może wolał akurat tę podróż odbyć samotnie. Im mniej kretów wie o czymś takim, jak ukryte teksty, tym lepiej. W innych swoich pismach pozostawił wystarczająco wiele wzmianek, aby mogły one doprowadzić do owych tekstów. Niektóre z nich przetrwają i historia tych czasów będzie znana. — Tak, tak - powiedział Wrzecian, spiesząc przed siebie, prawie nie patrząc, gdzie stawia łapy. Tracił oddech, piersi znowu zaczynały go boleć. Nagle ból nasilił się. — Muszę... Będę... - mruczał sam do siebie, próbując nie zwracać uwagi na dotkliwe kłucie. - Proszę, pomóż mi, Kamieniu. Muszę... Później jakiś kret opowiadał, że widział, jak Wrzecian stoi nieruchomo, jakby odpoczywał. Podszedł nawet do niego, lecz kleryk rozejrzał się i ruszył dalej, nie dostrzegając go. Widziano, jak wychodził spomiędzy drzew Wschodniego Krańca i szedł poprzez Pastwiska na południowy wschód, ku drodze ryczących sów. Ów kret, martwiąc się trochę o niego, ruszył jego śladem. Odnalazł go wpatrzonego w odległą drogę, której ryki docierały tu mocno przytłumione, a spojrzenia sów, jako iż był dzień, można było dostrzec jedynie z rzadka. — Wrzecianie, co ty tutaj robisz? — Czekam - odparł kret z Siedmiu Pagórków. Po chwili dodał: - Widzisz? One są takie same jak my. — Kto, Wrzecianie? — Nie wiem - niejasno odparł kleryk. - Nie jestem pewien. Któregoś dnia krety się dowiedzą. Potem, kiedy Wrzecian znowu wbił wzrok w dal, gdzieś ponad starożytną część Lasu Duncton, ów kret zawołał do niego wesoło: - Nie wypatrzysz tam w górze nic poza ryczącymi sowami! Wrzecian nie od razu się obejrzał, ale gdy kret ruszał już z powrotem ku Zachodniemu Krańcowi, zawołał za nim: - Słuchaj, idź do Tryfana i powiedz mu, że musi się udać do Kamienia. Nie sądzę, abym zdołał wrócić i sam mu to powiedzieć, więc zrób to ty. Siano będzie wiedział, gdzie go znaleźć. Teraz inni muszą zrobić to i owo. Kret nieomal biegiem powrócił do Wrzeciana, bo było w nim coś dziwnego, coś, co go zaniepokoiło, ale rozkazujący ton kleryka skierował jego łapy z powrotem ku Bagnu. - Pójdę - powiedział. - Już idę. - A jednak obejrzał się raz jeszcze i zobaczył, że Wrzecian powoli pnie się w górę. Wydawał się stary i brnął, co rusz się potykając. Każdy krok sprawiał Wrzecianowi ból. Czasem jego chude łapy ślizgały się po trawie, a on z trudem unosił je w górę i dyszał ciężko, pokonując ból, który znowu go dopadł. - Muszę to zapisać - mruczał sam do siebie. - Krety muszą wiedzieć. Powinienem to zapisać... Ponad nim, na niebie, jaśniało obiecujące światło kwietniowego popołudnia. Najpiękniejsze jego promienie odbijały się od lśniących liści buków porastających prastarą część systemu. Z tych młodych liści dolatywało sto tysięcy świetlnych refleksów i Wrzecian piął się ku nim pełen zachwytu, ale i cierpienia. Zapragnął, by obok był Tryfan, by stał obok niego, bo tak wiele rzeczy z nim dzielił i chciał podzielić się także tym pięknem, które dostrzegał teraz przed sobą. Albowiem ponad Antycznym Systemem owo światło jarzyło się jeszcze jaśniej, było powitaniem i hołdem i choć każdy krok był ciężki, to z każdym krokiem był bliżej i bardziej pragnął to oglądać. — Napiszę to dla wszystkich kretów - szepnął - aby wiedziały, aby ich to obchodziło. Muszę... — Wrzecianie, krecie, pódź w ciszy, pódź ku mnye, pomóż. Jej głos płynął ze światła tego lasu i gdy Wrzecian go usłyszał, wydało mu się, że przez całe życie zmierzał ku tej właśnie chwili, że zawsze chciał pomóc tej samicy. Wszedł pomiędzy drzewa, a ich konary uniosły ponad nim swe szarości i zielenie. Las był cichy i piękny, przed Wrze-cianem zaś stała Maruna, uśmiechnięta, choć zmęczona, bardzo zmęczona. — Kam yest Tryfan? - zapytała łagodnie. - Zdasz się umęczon, przybywszy tu samotrzeć. — Posłałem po niego, Maruno. Ma tu przyjść i przyjdzie, będzie wiedział. A zanim przyjdzie on i zanim będzie z tobą, ja ci pomogę. — Pódź - powiedziała wtedy, a gdy podszedł, ujęła jego łapę i razem ruszyli powoli przez las. Opowiedział jej o świetle, które widział, o tym, jak wiedział, nie wiedząc, że musi tu przyjść, i o tym, że chciałby o tym napisać. Potem, kiedy pośród drzew pokazał się stromo wzniesiony głaz, Wrzecian wyznał: — Chciałem zobaczyć Kreta Kamienia, Maruno, bardzo chciałem go ujrzeć. On jest końcem i początkiem. To będzie twoje krecie, prawda? - On yest yuż blizko, Wrzecianie krecie, tak błizko - odparła, dysząc ciężko i przyciskając łapę do boku, w którym zaczynały się już odzywać jej własne bóle. - Aliści uźrzysz go, umiełował cię bowyem, tak yak y cały kreci rodzay. Uźrzysz. Pomóż. I Wrzecian powiódł ją powoli, bardzo ostrożnie aż do samej podstawy wielkiego Kamienia Duncton, tam zaś pomógł się jej położyć. — On już nadchodzi, prawda Maruno? Juz wkrótce tu będzie. Poczekam z tobą. — Nye, krecie, uczyniłeś yuż dość. Odeydz.edy y ostaw mię tu, aby Tryfan mój umiełowany mógł mnye najść. — Chciałem zobaczyć Kreta Kamienia, Maruno. Chciałem o nim napisać. Całą resztę, wszystko co zaszło, spisałem najlepiej, jak umiałem. — Yeden kret, samotrzeć, nie zdolen tego uczynić - odparła miękko. — Chciałem opowiedzieć o tym, jak szedłem tu dzisiaj poprzez Wschodni Kraniec, w górę zbocza, w stronę blasku ponad drzewami, chciałem, żeby wiedzieli. Boli mnie, Maruno, ale On kazał mi przyjść, On... — Przyzwał cię, byś pomógł mnye, Wrzecianie krecie, byś mnye tu przywiódł. Uczyniłeś to, krecie, tedy ostaw mnye, yuż nic mi nye grozi... Idź, uźrzyj swego syna, Częstokoła, on bowyem przybywa. Rzecz mu to, co winny wyedzieć wsze krety, iże wyele miełości go otacza. I wtedy Wrzecian nagle pojął, że jego misja już niemal dobiegła końca, i zrozumiał, że zbliża się tak długo oczekiwny cud. Pozostawił Marunę pod godną opieką Kamienia i ruszył przez las z powrotem na wschód, spoglądając z zadziwieniem pomiędzy ogromne drzewa i dalej, ku pastwiskom. Tam zaś, na skraju lasu, kierując pyszczek w dół, w stronę odległej drogi ryczących sów, skąd, jak wyczuwał, musiał wreszcie przybyć Częstokół, przycupnął na ziemi. Wypowiedział imię swego syna, wymówił imię Macierzanki i wówczas niebo ponad nim zaczęło ciemnieć, a w jego najgłębszych otchłaniach zajaśniała gwiazda. Pazury Wrzeciana zadrżały leciutko, jakby sposobił się do pisania, ale po chwili znieruchomiały. Wymówił szeptem imię Tryfana i z trudem podniósł głowę, aby spojrzeć poprzez gęstniejący mrok na północ, skąd powinien nadejść skryba. Za jego plecami Wysoki Las znieruchomiał. Jego drzewa wypełniły się światłem jaśniejącej gwiazdy. Kleryk był już świadkiem tylu niezwykłych wydarzeń, ale teraz zdawał sobie sprawę, że ogląda światło i Ciszę zwiastujące, że oto nadchodzi nowy początek Duncton i całej kreciości. A przecież nawet wtedy pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślał, był jego przyjaciel Tryfan. - Chciałbym zobaczyć go jeszcze raz, tak samo jak mego syna - powiedział. - Spraw to, Kamieniu - poprosił. Jego łapy stały się zimne, potem także jego boki i w miejscu, w którym leżał, zalśniło światło gwiazdy. DOKŁADNIE w tym samym momencie, powoli, równie łagodnie jak światło gwiazdy, w cały Las Duncton zaczęło wpełzać przeczucie zbliżającego się cudu, w korytarze zaś, w których Tryfan nerwowo zmagał się z ostatnią stroną Drogi Ciszy, wpadł zziajany kret. - Wrzecian mówi, że musisz szybko iść do Kamienia! Musisz... Opowiedział mu, jak spotkał kleryka i co ten mu przekazał, powiedział, że Wrzecian nie miał siły, by przyjść osobiście, więc przysłał jego. Tryfan wyszedł na powierzchnię i zobaczył, że niebo jaśnieje od wschodzącej gwiazdy, na ziemi zaś zapada coraz głębszy mrok. - Muszę iść do Kamienia. Natychmiast. Przekaż Sianu, przekaż innym, że on bez wątpienia przybędzie dzisiejszej nocy. A teraz powiedz mi, gdzie widziałeś Wrzeciana... - Kiedy kret powiedział i opisał, jak słaby i zmartwiony wydawał się kleryk, Tryfan zamarł w bolesnym bezruchu, pojął, że oto nastał koniec i początek, że musi teraz odnaleźć swego przyjaciela, że nadeszła ta, na której przyjście czekali od tak dawna. Zatem wyruszył odnaleźć Wrzeciana, a w tej samej chwili zaczęła rozchodzić się wieść, że Kret Kamienia wreszcie przybył i to właśnie do Lasu Duncton, gwiazda bowiem zalśniła po raz trzeci i świeciła dokładnie ponad ich Kamieniem. Wszyscy to czuli, wszyscy wystawiali pyszczki na powierzchnię i wiedzieli, że tak jest naprawdę. Tryfan szedł pospiesznie i z tajonym niepokojem. Czuł w swym sercu, że Wrzecian wypełnił już swą misję i teraz jego czas dobiega końca. Równie szybko jak łapy Tryfana, pędziły jego myśli... Maruna. Tak, tak. Ona teraz przyjdzie, jak powiedział mu Boswell. Wyczuwał jej obecność, czuł, że jest tu ta krecica, którą, jak mu się obecnie zdawało, ledwie znał. A przecież wiedział, że jest, że była z Wrzecianem w chwili, gdy on, Tryfan, mógł z nim być, że kleryk jej dotknął, tak jak on sam by uczynił. Maruna należała do niego, on należał do niej i to się już zaczęło. Kret Kamienia również... Przepełniony radością, ale również troską o Wrzeciana Tryfan biegł ścieżkami, które poznał jako krecie. Nie musiał widzieć drogi, choć nawet gdy stało się całkiem ciemno, cały las jaśniał owym światłem, jakie spływa z gwiazd w chwilach, gdy wypełniają się proroctwa i misje. Chciał pobiec wprost do Kamienia, ale łapy poniosły go inną drogą, poprzez Wysoki Las, na wschód, na sam skraj i tam właśnie, w świetle gwiazd owej wielkiej nocy odnalazł Wrzeciana. Jego przyjaciel przycupnął w bezruchu, przechylony lekko na jedną stronę, jakby chciał złagodzić ból, który go przeszywał. Choć jego pyszczek spoczywał na ziemi, oczy miał otwarte i pełne oczekiwania. Gdy Tryfan zbliżył się do niego, drgnął lekko, a nawet próbował podnieść się na łapy, ale skryba pogładził go uspokajająco i sam przycupnął obok. — Częstokół nadchodzi - powiedział Wrzecian, spoglądając w dół zbocza, tam gdzie przesuwały się spojrzenia ryczących sów. - Czuję, że do mnie wraca, ale nie mam już siły czekać. Chciałem zobaczyć go raz jeszcze nie takiego, jakim był w Whern, ale takiego, jakim nauczył go być Boswell. Ja... Czy opowiesz mu o mnie, Tryfanie? — Oby Kamień sprawił, byś sam mógł mu o sobie opowiedzieć, Wrzecianie. — Czy opowiesz mu? - nalegał kleryk. Tryfan spojrzał na przyjaciela z miłością i ujrzał, że Wrzecian jest rzeczywiście słaby, że słowa obietnic, czy też fałszywych nadziei nie są tym, czego pragnie, ani tym, na co spośród wszystkich kretów on jeden zasługuje. Prawda była jedyną drogą Wrzeciana. — Co mu powiesz? — Powiem mu, że jego ojciec był kretem wielkiej odwagi i wielkiej wiary, takim, z którego przyjaźni wszyscy byli dumni. Powiem mu, że Wrzecian kochał jedną jedyną samicę, że był jej równie wierny, jak wierny był Kamieniowi we wszystkim, co robił. Powiem mu, że był takim kretem, którego łapy, aczkolwiek cieńsze i słabsze niż u niektórych, niosły go pewniej niż kogokolwiek ku dwom rzeczom: ku wierze w Kamień i ku szczerości wobec innych kretów. Ale przede wszystkim powiem mu, że Wrzecian był kretem, który dawał innym siłę i który poprzez swoje pisma da siłę i wiedzę kretom przyszłych pokoleń. Światło gwiazdy z każdą chwilą stawało się jaśniejsze; padało na Wrze-ciana niemal dokładnie z góry i zdawało się, że kleryk dostrzega w nim więcej niż Tryfan, jego oczy bowiem lśniły radością i rozkoszą, jakby wiedział, co się wydarzy i że nastanie czas czynienia dobra. - Czy pamiętasz nasze pierwsze spotkanie w Uffington? - zapytał szeptem. Tryfan przytaknął. - Pamiętam twoją odwagę, a nie twoją nerwowość - powiedział. - Pamiętam, jak Boswell stwierdził, że jesteś kretem wiary. Tak, wszystko pamiętam... Tyle razem przeżyliśmy, Wrzecianie. Ich boki stykały się ze sobą i łapy mieli splecione w uścisku. — Teraz nie jestem już nerwowy, Tryfanie, tylko... — Tak, Wrzecianie. Głos kleryka słabł, jego bok stawał się coraz chłodniejszy. — Ciekawy... Jestem ciekawy! - powiedział i Tryfan mógłby przysiąc, że nawet w tym momencie w oczach jego przyjaciela widniał ten sam wyraz, który był tam zawsze: kreta pełnego inteligencji i humoru, zdecydowania i radości, ciekawego niczym krecie świata, który go otacza. — Tryfanie - rzekł po chwili przerwy pisarz z Siedmiu Pagórków. - Napisałem tyle, ile dałem radę. Zbierz to i przechowaj. Pozostawiłem wzmianki, które podpowiedzą ci, gdzie są tamte teksty i w jaki sposób krety któregoś dnia mogą je znaleźć. Psi Rumianek też zna wiele miejsc. Myślę, że... Chyba nigdy nie ośmieliłem się powiedzieć Psiemu Rumiankowi, że go kocham, a tak właśnie było. Częstokołowi też tego nie powiedziałem, ale kochałem go. Ja... Nie umiem radzić sobie z tego rodzaju słowami, Tryfanie... nawet z Macierzanką przychodziło mi to z trudem. Czy pamiętasz, jak ty i Datka zmusiliście nas, byśmy poszli do Doliny Legowisk? Skryba przytaknął. - Tryfanie... Chciałem ci też powiedzieć, że nie szedłem za tobą z obowiązku czy po to, aby wypełnić misję, chociaż to w istocie była moja misja. Szedłem za tobą... ponieważ cię pokochałem jak brata. Jest w tobie Kamień oraz Cisza, z których nie zawsze sam zdajesz sobie sprawę. Ja... Ale teraz musisz iść do Maruny. Zostawiłem ją przy Kamieniu. Idź... Wyglądało na to, że ból zaczyna powracać, a mimo to światło w jego oczach nagle pojaśniało, spojrzał na wschód, a potem w niebo. - Patrz! - powiedział z zachwytem. - Czyż nie widzisz, że on nadchodzi, Tryfanie? Patrz! Oczy Wrzeciana same były jasne jak gwiazdy. Wysunął swą łapę z łapy skryby i znieruchomiał. Nad Wysokim Lasem systemu Duncton gwiazda Kreta Kamienia świeciła coraz jaśniej, ogarniając swym blaskiem krety, które pięły się po zboczach, aby na nią patrzyć. Potem Tryfan, szepcząc świętą pochwałę miłości i błogosławieństwo Kamienia, zostawił swego przyjaciela i wypełnił jego ostatnią wolę, to znaczy ruszył w stronę Kamienia, by w końcu stanąć obok Maruny. Przechodząc raz jeszcze przez las, zobaczył, że i inne krety podążają w tamtą stronę, lecz wiele z nich w pobliżu głazu traciło śmiałość, wiele czuło respekt, a nawet strach. - Powiedzcie wszystkim, aby szli za mną! - zawołał Tryfan do jakiejś grupki, która z wahaniem przycupnęła z boku. Ta noc była dziwna i onieśmielała kreta. - Powiedzcie im, by szli do Kamienia! - Krety spojrzały po sobie i pojęły, że to sam Tryfan. Zrozumiały, że muszą za nim iść. Stare, ślepe, powolne, chore i ułomne, krety niepewne, przerażone, zrozpaczone i opuszczone, szły wszystkie na tę pielgrzymkę do Kamienia podczas owej nocy nad nocami. Z Bagna, ze Wschodniego Krańca, z Doliny Legowisk i z Zachodniego Krańca szły zadziwione krety. Wyczuwały, że jest to noc, która zostanie zapamiętana na zawsze, że to początek, widziały światło i wpuściły w swe serca coś więcej niż tylko tę gwiazdę, która miała lśnić przez jedną noc, a potem zniicnąć. To światło miało się jarzyć w nich już na zawsze, bez końca, wciąż tam obecne, wciąż czekające, aż każdy kret znajdzie w sobie odwagę, by odbyć tę pielgrzymkę i je odnaleźć. Tak więc owe krety ruszyły przed siebie, a na ich czele szedł Tryfan. On pierwszy wszedł w krąg drzew, był pierwszym, który ujrzał czyste światło owej gwiazdy padające z góry na cichy Kamień Duncton. A tam, u jego podstawy, w miejscu do którego doprowadził ją zacny Wrzecian, leżała Maruna i wołała do swego ukochanego, aby się zbliżył. On zaś, ten, który dodawał odwagi innym, zobaczywszy ją, zawahał się i przestraszył się światła otaczającego Kamień. - Idź do niej, krecie - powiedziała łagodnie jakaś stara samica, więc podszedł. Maruna, szepcząc o ciszy, która panowała pomiędzy nimi w Wolu, nie tej wypływającej z Kamienia, ale ciszy utraty, powiedziała, że wkrótce wypełni ją nadejście Kreta Kamienia. Westchnęła, uniosła się, poczuła ból i znowu westchnęła. — Tryfanie - szepnęła. — Tak, ukochana? — Wyelka yest nasza misya. — Nie tak wielka, aby Kamień jej nam nic powierzył. — To syn Kamnia. — Wiem - powiedział Tryfan. — Mięły mój, lękam się. — Ja także, Maruno, ale Kamień jest z nami. — O Boswellu ci rzekę, mój mięły, iże on yest pierwszym Kamniem, jaki przybył w kreciość, yego syn yest drugim, owa zaś Cisza ostatnim będzie y na zawsze... Lękam się, mięły mój. — I ja także. O czym później rozmawiało tych dwoje? Tego nie wie nikt. Jakimi obdarzyli się pocieszycielskimi gestami? Tego nie wie nikt. Jakie modlitwy powitania i inwokacje radości wyszeptali razem? Tego nie wie nikt. Wszelako gdy tak tr,vali razem przy Kamieniu, krety obserwowały ich pilnie z cienia rzucanego przez krąg drzew, nikt bowiem prócz ich dwojga nie odważył się wejść w zasięga tego światła. Lecz u samej podstawy Kamienia, tam gdzie podeszła teraz Maruna z Tryfanem u boku, widać było trochę łagodnego cienia, coś w rodzaju stłumionego światła, gałęzie buka rozpościerały się bowiem szeroko i niczym w słoneczny dzień nie dopuszczały w to miejsce całego światła. Więc teraz Kamień okazał się dla Maruny schronieniem. Właśnie tam, w tym jedynym miejscu, gdzie jasność gwiazdy nie przenikała na wskroś z polany, krecica wydała pierwszy okrzyk rozpoczynającego się porodu. Nie taki, jak wydają zwyczajne samice ukryte w ciemnościach nory porodowej, ale potężny, taki, który rozległ się echem nad pozbawionym kreciąt systemem Duncton, przemknął pomiędzy drzewami, rozlał się po zalanych światłem gwiazd dolinach i zdał się wielki jak samo nocne niebo. I uzyskał odpowiedź! Odpowiedzieli mu wszyscy wierni kreciości. Poczynając od tych samic, które były świadkami owego krzyku i które same tęskniły za młodymi. Teraz uznały jej krzyk za swój ból, jej miłość za miłość, którą zawsze miały do ofiarowania, jej siłę za swoje siły i gdy u stóp Kamienia Duncton rozpoczął się ów legendarny poród, jego odgłosy zdały się rozpierzchać po całym niebie. Cała kreciość zamarła, wsłuchała się w nie i pojęła, że Kret Kamienia jest już blisko, nareszcie blisko. POJĄŁ TO OLCHA, znowu dzierżący wyżynne partie Siabod. Pojęli to Wharfe i Sasanka w swojej kryjówce w Bukowym Wzgórzu, a także Pasibrzuch, który ich pilnował. Tak, wielu pojęło i słyszało odgłosy porodu dolatujące z nieba oświetlonego gwiazdą, którą wszyscy widzieli. Pojęła to również Szpaczka, gdy odwróciła się, by spojrzeć w stronę, gdzie leżało Duncton, i pojął to Wrzosiec. Pojęło to wielu z tych, których imiona poznamy, gdy nadejdzie czas. Krety takie jak Troedfach z Tyn-y-Bedw, który spoglądał owej nocy na dziwaczny nieboskłon i zrozumiał, dokąd kieruje się jego droga. Pojął to sideem Tokarz, patrzący w osłupieniu na niebo, którego światło zdawało się zaprzeczać wszystkim cudom, jakie można było ujrzeć w Whern. Pojęli to także Lorren i Ostrów, i inni urodzeni po ucieczce z Duncton, których dziedzictwem był system, którego korytarze musieli na nowo poznać. Wszyscy to pojęli. Świadomość, że Kret Kamienia przybył owej nocy, jaśniała w ich oczach. I WILCZA JAGODA. Ona też wiedziała. Również jedyne młode, jakie jej pozostało. Krecie o ciemnej sierści, z nasienia Tryfana, ale o wypaczonym charakterze Runa. Jego imię? Nostrzyk. — Co to jest? - zapytał, gdy Wilcza Jagoda zabrała go do Wysokiego Sideem, aby zobaczył gwiazdę. — To twoje wyzwanie, mój kochany Nostrzyku. To światło twojego życia! Patrz na nie. Zostałeś stworzony po to, aby zdusić to światło. Ono oznacza nadejście Kreta Kamienia. Nostrzyk patrzył na to samo niebo co krety takie jak Tokarz, ale nie czuł lęku. — Miło mi, że to mi się nie podoba - stwierdził. — I mnie również, kochany - powiedziała Wilcza Jagoda. - A teraz chodź, mój drogi... - Pomimo jego wieku wciąż jeszcze go karmiła, bo w ten sposób można przywrócić kreta występnej ciemności. Nostrzyk odwrócił się i ujął w pyszczek jej sutek, lecz jego oczy nadal kierowały się w niebo, by spoglądać na tę gwiazdę. Ssał Wilczą Jagodę z posępną radością w sercu. — SPŁUKANY i inni wiedzieli o wszystkim już wtedy, gdy podążali w stronę Lasu Duncton. Wiedzieli wcześniej i dlatego właśnie przyszli. Wszyscy trzej przeszli wzdłuż drogi ryczących sów, ale choć były miejsca, gdzie dałoby sieją przebyć, to stały przy nich straże. Bez problemu byli w stanie zabić tych paru gwardzistów, ale w powietrzu było coś takiego, że nie wypadało zabijać, a poza tym Spłukanemu zależało na tym, aby dostali się do Duncton nie zauważeni. Zatem szli ukradkiem, może nawet za bardzo, bo wypatrując wciąż gwardzistów, wpadli wprost na grika. Grika, który się ukrywał. Niebezpiecznego grika. Waligóra cofnął się w mrok, a tamten również przyjął postawę bojową. Był wielki i straszny. - Dokąd się wybieracie? - zapytał, co było dziwne jak na przedstawiciela jego plemienia. Zbyt uprzejme. Spłukany podszedł trochę bliżej. — Wędrujemy w pokoju, krecie... - Lecz jeśli nawet miał zamiar powiedzieć coś jeszcze, to nie zdążył, bo stojący przed nim kret krzyknął cicho, opuścił pazury i podbiegł do niego pełen ulgi i radości. — Jeśli to nie Spłukany, to ja nie jestem Piaskownica! - Chwała niech będzie Kamieniowi! - odetchnął Spłukany. Szybko opowiedzieli sobie o wszystkim, już prawie się nie dziwiąc cudom owej nocy. Piaskownica, tak jak i inni, usiłował przedostać się przez drogę ryczących sów. - Cóż, wyglądasz jak grik, jesteś grikiem, więc zachowuj się jak oni. Idź i każ tym gwardzistom wrócić do podziemnego przejścia, a my po prostu wślizgniemy się na skarpę i po kłopocie - powiedział Spłukany. Tak też uczynili. Kiedy gwardziści ujrzeli zwalistą postać Piaskownicy i usłyszeli jego pełen władczości głos, spierali się tylko chwilkę, po czym szybko ruszyli w stronę przejścia. Wtedy Piaskownica wspiął się na skarpę, za nim Spłukany, Waligóra oraz Częstokół i wszyscy weszli w jazgot i wyziewy ryczących sów. Wiele czasu zajęło im dotarcie do miejsca, które Spłukany uznał za odpowiednie do przeprawy. Spojrzenia sów już się jarzyły, ale wędrowcy wiedzieli, że nie wolno im na nie patrzyć, bo zostaną oślepieni i zmiażdżeni na śmierć. Nie mogli też dopuścić do tego, aby wyziewy ich otumaniły. - Biegiem - zawołał Spłukany. - Nie zatrzymywać się. Parami pobiegli po zasnutej oparami drodze aż na jej środek, gdzie walały się śmieci, a potem na drugą stronę, choć za ich plecami przeleciały z hukiem ryczące sowy, ciskając straszliwe spojrzenia. Potem w dół przeciwnego zbocza drogi, rurą ponad rowem i oto wreszcie znaleźli się na Pastwiskach leżących na południowy wschód od Lasu Dunc-ton. - Którędy teraz, Spłukany? - zapytał Piaskownica. Teraz jednak to Częstokół ich poprowadził. Ruszył w górę zbocza, w stronę Wysokiego Lasu. Dopiero kiedy znaleźli się na samym skraju wielkich buków, które oznaczają początek Antycznego Systemu, Częstokół przystanął i ujrzał wychudzonego kreta. Był martwy, lecz jego sierść odbijała światło gwiazd, a oczy miał szeroko otwarte, jakby patrzył gdzieś poza nich. — Przecież to Wrzecian - powiedział cicho ogromny Waligóra. — Jużci - przytaknął ze smutkiem Spłukany, zerkając niepewnie na Częstokoła. — Znam tego kreta - powiedział młodzieniec. - Widziałem go w Whern, ale wcześniej rozmawiał raz ze mną w Dolinie Legowisk. Waligóra i Spłukany nie powiedzieli nic, patrzyli tylko posępnie. Znali historię pochodzenia Częstokoła. Ten zaś odwrócił się od nich i szeptem, jakby już znał odpowiedź, zapytał: - Co to był za kret, ten Wrzecian? Był w Whern, towarzyszył Tryfanowi. Odpowiedział mu Waligóra. Jego ogromna twarz była mokra od łez. - Widzisz, zuchu, to twój ojciec. Czy nie domyślałeś się tego nigdy? Gdy Częstokół przytaknął, Piaskownica podszedł i stanął obok niego. Chciał pocieszyć młodego kreta, który tak długo był zagubiony, który tyle wycierpiał, a teraz zaczął rozpaczliwie szlochać. Jednakże tym, który przemówił w imieniu ich wszystkich, kiedy już Częstokół wypłakał pierwsze łzy, był jak zawsze stanowczy i twardy Spłukany. - Wygląda, jakby wiedział, że wracasz do domu, krecie. Jużci, wydaje się, że był z ciebie dumny. Wiedział, że godna przyszłość ma dopiero nadejść i zapewne domyślił się, że jego Częstokół, zrodzony z Macierzanki, będzie godzien stać się jej częścią. Tedy pozostaw go tam, gdzie dumnie spoczywa, krecie, i chodź z nami, tej nocy bowiem rodzi się ktoś, kto powiedzie nas ku Ciszy, którą Wrzecian z Siedmiu Pagórków bez wątpienia już odnalazł. Po czym wszyscy czterej skierowali się w stronę lasu i zniknęli pomiędzy drzewami, podążając wprost do Kamienia. W TEN OTO SPOSÓB ostatnie, czy też prawie ostatnie krety zbliżyły się owej nocy do Kamienia Duncton, a gdy to się stało, nad systemem rozległ się ostatni krzyk, bo oto Maruna urodziła Kreta Kamienia. Był maleńki i cały zakrwawiony jak wszystkie nowo narodzone kre-ciątka, ale urodził się w cieniu, który u podstawy Kamienia rzucało światło jego własnej gwiazdy. Krecie ku radości wszystkich kretów. Krecie godne, by mu oddawać hołd. Krecie narodzone w posępnych, niespokojnych czasach po to, aby sprowadzić Ciszę i światło. Potem, kiedy Maruna z radością owinęła się wokół niego, kiedy go już wylizała, obserwujące to wszystko krety ośmieliły się podejść bliżej. A kiedy to zrobiły, usłyszały, jak pierwszy, miaukliwy płacz kreciątka wzbija się w niebo. Pozbawione młodych krety patrzyły z radością i wśród westchnień, jak jego matka przygarnia go do siebie i zaczyna karmić. Stare, schorowane, niepewne - wszystkim pozwolono patrzyć, wszystkie mogły dzielić tę radość. Tej nocy, kiedy się narodził, cała kreciość miała przed Kamieniem swych reprezentantów. Przyszły nawet te należące do Słowa, nawet te, które w nic nie wierzyły, nawet kilka bliskich śmierci, jak Zawciąg, który jakimś cudem wciąż żył, aby zobaczyć narodziny Kreta Kamienia. A nawet i te, które nie widziały, również podeszły bliżej. — To ja, Tryfanie, Szczeć. Pokaż mi teraz, gdzie mam patrzyć. — Ale przecież ty widzisz, Szczeć. Ciemność minęła. Światło gwiazdy dotknęło boku Kreta Kamienia i zalśniło na twarzy Szczeci. Stał się cud i samica przejrzała. - Tak, on jest szczególny, o tak - powiedziała z radością staruszka, odchodząc, aby i inni mogli podejść i spojrzeć tak jak ona. To było pierwsze uzdrowienie, jakiego dokonał Kret Kamienia. Był tam Siano i Wrzoska, i wielu, wielu innych. Kretom, które nie miały niczego, urodziło się krecie. Ta noc rzeczywiście była początkiem. Aż wreszcie, gdy już wszyscy zobaczyli, Tryfan powiedział coś do Maruny, a ona mu przytaknęła. Podniosła krecie i powoli wyniosła je poza krąg drzew, w korytarze, do nory, gdzie mieszkali kiedyś Bracken i Rebeka, gdzie urodził się sam Tryfan. Tam Maruna owinęła się wokół Kreta Kamienia i powiedziała: - Ostaw nas, teraz, nye brak nam niczego. Ostaw nas, byśmy posnęli, mój umiełowany. Tryfan posłuchał jej prośby i wyszedł z powrotem na powierzchnię. Spojrzał na Kamień i poczuł przemożny zachwyt oraz lęk, jaki mógł czuć tylko ojciec w tę noc narodzin. Zachwyt, bo przyszło nowe życie, lęk, ponieważ te narodziny oznaczały początek i wielką przemianę. Z ciemności poza Kamieniem wyszły kolejne krety. Znał dobrze ich chód i słyszał już kiedyś ich głosy. Waligóra, potem Częstokół, za nim Piaskownica, a wreszcie Spłukany, wszyscy stanęli wokół niego. Na całą tę grupkę spłynęło światło, a choć każdy z nich miał swoje smutki, wszyscy czuli też ogromną radość. - Powinniśmy to uczcić tak, jak kazałby nam to zrobić Wrzecian - powiedział wesoło Tryfan, choć w jego głosie pobrzmiewał cień goryczy. Ponad nimi lśniła gwiazda, a po zboczach wędrowały w dół zadziwione krety, pełne radości i zadowolenia. — Jak sobie przypominam, jest tu gdzieś w Antycznym Systemie porządny korytarz komunalny, który powinniśmy bez trudu odszukać - podjął Spłukany. - Muszą być robaki, muszą być krety, musi być pieśń. — Jużci - zgodził się Waligóra. - I mamy sobie do opowiedzenia kilka historii. Tryfan pomyślał wtedy o licznych kretach, które on i Wrzecian napotkali podczas swych wędrówek. Trudno byłoby znaleźć lepsze towarzystwo, z którym chciałby spędzić tę noc pod nieobecność Wrzeciana. Z radością widział Częstokoła, młodszego od nich wszystkich, kreta, który przewędrował wiele, choć o tym dopiero miał się dowiedzieć. Cieszył się także, iż spośród wszystkich kretów właśnie poczciwy Waligóra i godny zaufania Spłukany powrócili owej nocy do Duncton. Był zadowolony, widząc Piaskownicę, który brał udział w Zgromadzeniu Siedmiu w Koź-landii, wtedy gdy Tryfan poczuł, że coś drgnęło w kreciości i jego podróż się rozpoczyna. Rozejrzał się. Ich czterech i on, to razem pięciu. Pięciu, aby pobłogosławić Kreta Kamienia. To było dość, a jednak pragnął... I właśnie wtedy wśród drzew po prawej stronie rozległ się szelest, na swój sposób tajemniczy. Potem zaległa cisza. Jakieś krety węszyły dookoła. Zbliżały się. — Sideem! - szepnął Spłukany, przyjmując obronną postawę. — Gwardziści! - sapnął Częstokół, stając u jego boku. — Grikowie! - stwierdził Waligóra. - Jeśli ma być walka, to ja się na nią piszę - dodał, unosząc już po raz trzeci tego dnia pazury. — A wtedy spomiędzy drzew doleciał głos, głos bardzo ukochany, głos niezmiernie pożądany. - Zwiedzeni i prawie że zdumieni panowie. Psi Rumianek żałuje bardzo, że, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, mylicie się. Jego uniżoność nie jest sideem ani gwardzistą, ani w ogóle grikiem, tylko po prostu jego uniżonością. I Psi Rumianek - a pozostałe krety w istocie były zdumione - wyszedł na polanę otaczającą Kamień, mówiąc: - Pozdrawia was we własnym ciele i futerku i mówi: Co to za noc! Co to za czas dla kreta, aby żyć! Prosi was, abyście powitali także jego przemiłą małżonkę, Śliskość! A powiedziawszy to, jego uniżoność stwierdza, że nie ma nic więcej do dodania, dopóki nie zostanie powitany i poczęstowany robakiem, albo lepiej dwoma. — Przecież to ni mniej, ni więcej tylko sam Psi Rumianek - powiedział zaskoczony Waligóra. — Wiekowo zaokrąglony Waligóro, jesteś nad wyraz przenikliwy - stwierdził Psi Rumianek. Waligóra zaśmiał się i poklepał go po ramieniu. — Nikt nie byłby tu dziś milej widziany niż ty, Psi Rumianku - powiedział Tryfan w imieniu wszystkich. - Nie ma też chyba nikogo, komu każdy z nas zawdzięczałby więcej. — Jużci - powiedział Spłukany. - Wszystko co mówi Tryfan, jest prawdą. Ani ja, ani obecny tu Waligóra nie powitałby żadnego kreta z większą radością! Pośród uśmiechów i potakujących skinięć, zgodzili się z tym zarówno Częstokół, jak i Piaskownica. Psi Rumianek otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale im dłużej patrzył na otaczające go krety, widząc miłość i radość, z jaką one spoglądały na niego, tym trudniej było mu mówić. Odwrócił się do Kamienia, cały zalany światłem, które połyskiwało na jego zżartych przez skalposkór bokach, pochylił przed nim swoją wyłysiała głowę i zanim łzy zdążyły zdławić jego słowa, zdążył powiedzieć tylko: - Kamieniu, Psi Rumianek jest dziś szczęśliwym kretem. Potem wraz ze Śliskością odwrócił się do swych przyjaciół i wszyscy jęli wymieniać pełne miłości i przyjaźni uściski. Rozejrzawszy się dookoła, Tryfan stwierdził, że jest ich teraz siedmioro, i pojął, że oto Kamień przemówił do niego, dał mu znać, że tej nocy każde z nich pozna Ciszę. - Chodźcie - powiedział łagodnie. - Mamy do odmówienia modlitwę, musimy kogoś pobłogosławić, a kiedy już to zrobimy, wtedy naprawdę sobie porozmawiamy i dowiemy się, jak różne drogi nas tu przywiodły, a Psi Rumianek będzie mówił jako ostatni, bo bez wątpienia jego droga okaże się najbardziej tajemnicza! A teraz chodźcie... Poprowadził ich w dół korytarza, którym wcześniej wiódł Marunę i cicho wpuścił ich do nory, w której przebywała. Weszli tam bezgłośnie, a wtedy w ich oczach, na ich pyszczkach i łapach zalśniło światło Kreta Kamienia. Był maleńki i bezbronny, ale należał do kreciości, to ona miała go chronić i wychowywać do chwili, gdy przyjdzie właściwy dzień i pokaże wszystkim kretom, jak zawsze słyszeć Ciszę Kamienia. Siedmioro kretów otoczyło śpiącą Marunę i jej krecie i wszystkie ujęły się za łapy. - Jest nas siedmioro - powiedział uroczyście Tryfan. - Przybywamy do Kamienia, do Kreta, którego zesłał. Siedmioro kretów, by dać mu opiekę i przyjaźń. Kimkolwiek jesteśmy, kimkolwiek byliśmy, kimkolwiek będziemy, tworzymy Zgromadzenie Siedmiorga i poświęcamy nasze żywoty temu, który przyszedł, oraz Ciszy, którą ze sobą przynosi. Wspominamy ukochane przez nas krety, które wierzyły w jego przyjście, myślimy o kretach, które dane będzie nam poznać, których wiara poprowadzi nas dalej. Jest nas siedmioro kretów, przybywamy do Kamienia i do Kreta, którego nam zesłał. Składamy przed nim Ciszę, jaką znaleźliśmy, i czekamy na większą, którą on nam da. Pośrodku nory, w starożytnej części Lasu Duncton, Kret Kamienia poruszył się i odwrócił. Był bezpieczny. Ślepy i bezbronny, ale żadne kreciątko nie miało nigdy lepszych strażników niż owych siedmioro, ani matki, która otaczałaby krecie taką wiarą, łagodnością, miłością i zaufaniem. Potem cała siódemka wyszła cichutko z jego nory, aby porozmawiać pośród nocy, podzielić się wspomnieniami i zwierzyć się ze swoich nadziei. Ponad nimi zaś wszystkimi, wznosząc się na pozór do samej gwiazdy, Kamień rozsiewał blask, a jego światło zdawało się rozchodzić na całą kreciość. Owej nocy nad nocami krety zaczęły wreszcie pojmować sens swego życia, spoglądały na siebie i mówiły: „On wreszcie przyszedł, Kret Kamienia przyszedł”. W każdym zakątku krety wiedziały, że przyjście już się dokonało i świadomość tego poruszała ich serca miłością, nadzieją i bezbrzeżną radością. I cała wypełniła pieśń wiernych kretów. EPILOG Daleko wędrował Tryfan, a wkrótce przyjdzie nam ruszać dalej, aby poznać ostateczną prawdę Boswella, Kamienia i Lasu Duncton. Przed nami chwalebne zadanie opowiedzenia historii życia Kreta Kamienia i wielkich Nauk, które ze sobą przyniósł, a wraz z nią musimy opowiedzieć dzieje krecicy, której przyjście przepowiedział Boswell, której wiedza na temat Kamienia, mądrość i odwaga sprawiły, że stała się pierwszym kre-tem, jaki w pełni poznał Ciszę za życia i dowiódł tym wszystkim, że i oni mogą ją poznać. Będzie to historia Duncton odnalezionego.