10827
Szczegóły |
Tytuł |
10827 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10827 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10827 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10827 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jim CRACE
Arkadia
Przekład
Arkadiusz Nakoniecznik
AMBER Warszawa 1995
Tytuł oryginału Arcadia
Projekt graficzny okładki Maciej Sadowski
Projekt graficzny serii i fotografia na okładce Copyright © 1995 by Maciej Sadowski
Redakcja merytoryczna Mirella Remuszko
Redakcja techniczna Andrzej Witkowski
Korekta Agata Bołdok
Copyright © Jim Crace 1992
For the Polish edition
Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-847-7
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1995. Wydanie I
Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku
Najwyższe budowle rzucają najdłuższe cienie —
w ten sposób wielcy ludzie zostawiają po sobie
ślad na ziemi.
Szukając ciepła przesłaniają słońce
skazując innych na życie w chłodzie.
EMILE DELL’OVA, Truizmy, Paryż 1774
CZĘŚĆ PIERWSZA
Targ mydlany
1
Nic dziwnego, że Wiktor nigdy się nie zakochał. Gdyby ktoś z nas miał za sobą
takie dzieciństwo jak on, ani chybi zamieniłby się w kostkę lodu. Przez pierwszych sześć
lat żywił się mlekiem matki, później zaś zdobywał pożywienie dzięki żebractwu i handlowi.
W dniu swoich osiemdziesiątych urodzin Wiktor jadł na obiad rybę. Uwielbiał ryby.
W miarę jak z upływem lat krew stygła w jego żyłach, rosło zamiłowanie do rybnych
dań. Tego ranka na dworzec kolejowy dotarło w plastikowym pojemniku dziesięć żywych
okoni z jego własnej hodowli, które następnie przewieziono taksówką do siedziby firmy.
Kucharze doskonale znali upodobania Wiktora; okonie miały zostać namoczone w piwie,
a po ugotowaniu podane na zimno z oliwkami z jego farmy. Do tego szampan, również
jego, oraz owoce, ma się rozumieć. A wszystko to dla zaledwie pięciu gości zaproszonych
na przyjęcie urodzinowe. Byli to straganiarze, sprzedawcy warzyw, pośrednicy w handlu
owocami, wszyscy (tak jak Wiktor) starzy, ociężali i niedosłyszący. Na jego wyraźne
żądanie nie było prezentów, nie przewidziano gry w karty, nie upieczono ciast. Nie miał
też zamiaru zadręczać siebie — ani pracowników — przemówieniami. Starzy ludzie cenią
sobie spokój, swobodną atmosferę i uwielbiają zachowywać się jak niesforni chłopcy.
Kazał przygotować prosty wiejski posiłek. Oczami wyobraźni widział następującą
scenę: otoczony przyjaciółmi zasiada do stołu pod płóciennym zadaszeniem. Stół to
w rzeczywistości długie deski ułożone na drewnianych, chwiejących się kozłach i nakryte
białymi obrusami. Wieje lekki wiatr. Goście ściągają buty, stawiają bose stopy na ziemi,
odwracają się na krzesłach i stołkach, by wypluć za siebie pestkę oliwki. Rybie skóry
i okruszki padają łupem kotów i kur. Po krótkich namowach i otrzymaniu drobnej sumki
tłusty syn kucharza decyduje się zagrać na akordeonie. Tak właśnie Wiktor wyobrażał
sobie doskonałe przyjęcie urodzinowe: tanie, zwyczajne, niewyszukane, takie, które byłby
w stanie urządzić każdy prosty człowiek mieszkający na wsi, powiedzmy, trzydzieści lat
temu. Jednak dla kogoś, czyj dom liczy sobie dwadzieścia siedem pięter i sto metrów
wysokości, kto może wszystko załatwić dzięki książeczce czekowej i faksowi, kto
spogląda z góry przez przyciemnione, twarde szkło i zamglone, gęste powietrze
na dachy biurowców, domów mieszkalnych i pasaży handlowych, musiało ono pozostać
jedynie marzeniem.
Niemniej jednak osobnik zwany Gawronem uczynił wszystko, aby w możliwie
największym stopniu spełnić pragnienia Wiktora. Z białymi obrusami nie było problemu,
podobnie jak z kotami. Podmuchy powietrza z klimatyzatora zastąpiły wiatr, wełniana
wykładzina podłogowa ziemię, a ucztujący starcy mogli pluć pestkami w kelnerki. Czemu
nie?
Niestety, musieli obyć się bez kur. Wiktor to jednak nie Salvador Dali — przynajmniej
na razie. Gawron zamówił natomiast w agencji artystycznej zespół akordeonistów
składający się z dwóch sióstr oraz ich przyjaciela. Zastanawiał się, czy powinien rozpylić
w windzie sztuczny zapach nawozu albo puścić przez głośniki nagrany świergot ptaków;
szef z pewnością wzruszyłby się do łez. I tak się wzruszy, gdyż Gawron postanowił pójść
na całość. Zamierzał przystroić żywą zielenią specjalny fotel dla jubilata, dokładnie tak,
jak czyniono w rodzinnej wsi Wiktora, tak samo jak na rycinie XVII w „Księdze
zwyczajów ludowych” Leyela, niewyraźnej, czarno-białej fotografii z lat dwudziestych,
przedstawiającej podekscytowanego, wystrojonego chłopca, siedzącego z wypiekami
na twarzy w udekorowanym fotelu. Wiktor będzie miał taki sam. Ochrona budynku
z pewnością zgłosi zastrzeżenia, ale Gawron doszedł do wniosku, że chyba uda mu się
przybrać jeden fotel nie paraliżując funkcjonowania całego biurowca. Odrobina zieleni
jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Ciężar odpowiedzialności za przygotowanie tego dnia spoczął w całości
na barkach Gawrona. Stanowiło to bardzo pożądane urozmaicenie jego zwykłych
obowiązków, polegających głównie na bezczynnym obserwowaniu szefa podpisującego
czeki i dokumenty, obojętnie przeglądającego fachowe pisma lub czytającego (ze
znacznie większym zainteresowaniem) „Ilustrowany przewodnik po cieplarniach”
Alkadiersa, towarzyszący mu w łóżku, przy biurku i w toalecie. Poza tym Gawron
wreszcie mógł wyrwać się na ulicę. Najszczęśliwszy był wtedy, kiedy z rozluźnionym
krawatem zagłębiał się w tłum, rzecz jasna po to, by zarabiać pieniądze, wyciągać je
z kieszeni Wiktora, a właściwie wyciągać je z tylu kieszeni, z ilu się dało.
W samym sercu warzywnego i owocowego bazaru, niedaleko od siedziby Wiktora,
znajdował się skwer. Rosły na nim róże, wawrzyny oraz rozmaite zielonoszare,
skarłowaciałe krzewy. Kiedyś skwer pełnił funkcję ogólnodostępnej pralni, w związku
z czym wśród okolicznych mieszkańców znany był pod nazwą Mydlanego Ogrodu;
za sprawą przedziwnej logiki, chyba bardziej związanej z poezją niż rzeczywistością,
okalający go ze wszystkich stron bazar zwano Targiem Mydlanym, chociaż wcale nie
handlowano tam mydłem. Pamiętające jeszcze czasy średniowiecza wytarte kamienie,
na których kobiety prały bieliznę, oraz ozdobione gargulcami fontanny otoczono
ogrodzeniem z metalowych prętów, natomiast właściciele pobliskich barów ustawiali
na skwerze stoliki i krzesła. Były tam również trawniki, mała cukierenka oraz rosły krzaki,
których gałązki nadawałyby się wyśmienicie do przybrania fotela solenizanta. Właściwie
mógłbym posłać kierowcę albo gońca, pomyślał Gawron. Jednak w słoneczne dni, takie
jak ten, można było zobaczyć wiele ładnych dziewcząt malowniczo upozowanych
na trawnikach. Dlaczego rezygnować z odrobiny rozrywki na rzecz gońca?
Powiedział Annie (kierowała pracą biura, zatrudniała i zwalniała urzędników,
a także strzegła drzwi gabinetu Wiktora), że musi załatwić parę spraw na mieście i że
zjawi się za jakieś dwie godziny.
— Przynieś mi ciastko — poprosiła.
Nie była głupia. Zdążyła dobrze poznać Gawrona. Wiedziała, że rano, kiedy jest
najwięcej pracy, najchętniej znika w swoim pokoju; parę razy, kiedy tam weszła, zastała
go siedzącego bezczynnie za biurkiem. Nie cieszył się sympatią pracowników, nie
uczestniczył w ich życiu towarzyskim, nie słynął z zamiłowania do pracy ani nie
wyróżniał się poczuciem godności. Był zaufanym człowiekiem Wiktora, i to wszystko.
Załatwiał i robił to, co szef kazał, ale co robił i co załatwiał — tego nikt nie wiedział.
Annie podobała się atmosfera tajemniczości otaczająca Gawrona. Nie ukrywała
tego, wręcz przeciwnie: rozmawiając z nim stawała się ożywiona, a na jej policzkach
pojawiały się lekkie rumieńce. Zastanawiała się, czy odważyłaby się zjeść do spółki z nim
ciastko, nie dzieląc go przedtem, tak żeby ich usta i języki, walczące o każdy okruszek,
spotkały się wreszcie w pocałunku. Już co najmniej tysiąc razy niewiele brakowało: jego
ręka na jej biodrze, ciepło jego oddechu na jej karku w kolejce po kawę albo
do kserokopiarki, jej ręka na jego ręce, kiedy codziennie stawali przed obliczem szefa
albo kiedy ustalali rozkład dnia Wiktora. Jeżeli to była miłość, to mądra i dojrzała, nie
młodzieńcza, nie bojaźliwa ani nie szalona. Jeśli natomiast to tylko namiętność? Nic nie
szkodzi. Zarówno Gawron, jak i Anna byli na tyle starzy (i na tyle młodzi), by w pełni
z niej skorzystać, póki czas. W przypadku Anny ostrzeżenia, że czas mija, przybierały
postać coraz wyraźniejszego drugiego podbródka, podkrążonych oczu, wiotczejących
mięśni brzucha, stopniowo tracącej jędrność skóry na wewnętrznej stronie ud i coraz
częściej nawiedzających ją czarnych myśli; za każdym razem kiedy się myła, ubierała
albo biegła do pracy, powtarzała sobie, że ma już ponad czterdzieści lat i powinna
zmienić życiowe motto z: „Poczekaj, nie tak prędko!” na: „Gdzie i kiedy zechcesz”.
Jeżeli chodzi o Gawrona, to symptomy były bardzo podobne. Należało tylko dodać
pozbawione połysku, siwiejące na skroniach włosy oraz wąską, ptasią klatkę piersiową
astmatyka, świadczącą o tym, że na przekór kolorowej koszuli i krawatowi, utrzymanemu
w żywych barwach, ich właściciel nie cieszy się najlepszym zdrowiem. On sam lubił
o sobie myśleć jako o smukłym, gibkim mężczyźnie. Istotnie, umysł miał z pewnością
gibki, ale kiedy stał nagi pod prysznicem, wydawał się raczej wychudzony niż smukły.
Mimo to z pewnością wydawał się atrakcyjnym, zagadkowym człowiekiem, nie zgnojonym
przez życie jak inni znani jej mężczyźni. Spojrzała mu w oczy, myśląc o ciastku, które
mieli wspólnie zjeść — a może i o czymś więcej.
— Zobaczymy... — szepnęła, w zamyśleniu przesuwając palcami po brodzie, już
teraz podniecona w duchu perspektywą tego, co jeszcze może ją czekać tego dnia. Tak.
Tutaj. Teraz. Gawron wyczuł jej nastrój, gdyż uśmiechnął się i powiedział:
— Jakie tylko zechcesz. Na co dasz się skusić? Zażyczyła sobie wiedeńskie
z owocami i bitą śmietaną. Będzie świetnie pasowało do znakomitego szampana,
którym, jak należało się spodziewać, najbliżsi współpracownicy szefa wzniosą toast
za jego zdrowie. Gawron obiecał, że wszystko załatwi. Każda z osób pracujących
w biurze dostanie ciastko i lampkę szampana, po czym wszyscy dołączą na chwilę
do podstarzałych handlarzy zieleniną zaproszonych na urodzinowe przyjęcie Wiktora.
Z pewnością świat nie zawali się od tego, że każdy zje po ciastku i wypije łyk
szampana, pomyślał, chociaż wizja walącego się świata wyjątkowo mocno przemawiała
do jego wyobraźni.
Tak więc owego piątku w samym środku lata, w samym środku naszego miasta,
zjeżdżający prywatną windą Wiktora Gawron miał zdobyć ciastka oraz kwiaty i gałązki
do przybrania fotela. Znalazłszy się na parterze ruszył przed siebie wśród bujnej
sztucznej roślinności głównego holu, biegnącego wokół budynku niczym spiętrzony,
szklany lambrekin. Machnął strażnikowi przepustką, po czym wszedł między skrzydła
obrotowych drzwi. UWAGA: TE DRZWI OBRACAJĄ SIĘ AUTOMATYCZNIE głosił napis,
będący jednocześnie informacją i przechwałką. Uwaga, te drzwi są lepsze i trwalsze
od ciebie! Zamknęły go w trójkącie sztucznie oczyszczonego powietrza, a następnie
wypchnęły prosto w objęcia słońca i wiatru. Od tej pory był zdany wyłącznie na siebie.
Zwróćcie uwagę, że nie wziął samochodu. Przy drzwiach stał człowiek, który
natychmiast wezwałby taksówkę albo jedną ze służbowych limuzyn. Gawron cieszył się
takimi samymi względami jak okonie Wiktora (jeśli nie większymi) i wymagano od niego,
by dbał o swoje bezpieczeństwo, ale on wolał poruszać się na piechotę. Kto go tu
rozpozna? Najdalej po pięciu minutach wtopi się w tłum ubranych tak samo jak on
pracowników niezliczonych firm, którym zlecono jakieś sprawy do załatwienia w mieście.
Czy może być coś przyjemniejszego niż niepostrzeżenie mijać znajomych nieznajomych
albo od czasu do czasu skinąć głową lub uśmiechnąć się do kogoś, czyja twarz wydaje
się budzić jakieś skojarzenia? Cóż za demokracja! Wymijać i rozpychać się niczym jedna
z kijanek w stawie. Najpierw jednak musiał pokonać rozgrzany i pusty krużganek pasażu
biurowo-handlowego, gdzie hałas nie tak przecież odległej ulicy wpadał w pułapkę szumu
wody tryskającej w górę i spadającej sztucznymi kaskadami dzień i noc, dzień i noc,
z rytmiczną nieomylnością, której nie zdołałby dorównać żaden górski strumień. Jednak
Gawron nie skorzystał ze sposobności, by przysiąść na ławeczce pod którąś
z nagrodzonych w konkursie architektonicznym latarni, ani nie zagrał w klasy
na trotuarze z różnobarwnego marmuru.
Szedł w pełnym słońcu, ze spojrzeniem utkwionym w odległym horyzoncie, gdzie
bezpretensjonalne wieże starego miasta walczyły o światło i tlen z modliszkowatymi
dźwigami i przypominającymi szkielety konstrukcjami nośnymi nowych biurowców, dla
zachowania przyzwoitości otulonymi furkoczącymi plastikowymi spódnicami. Gawron
utrzymywał, że uwielbia widok dźwigów. Najbardziej podobały mu się podczas Święta
Lata, obwieszone chorągwiami, światłami, doskonale widoczne na tle rozbłyskających
fajerwerków. Tylko wtedy ulice były ciemniejsze i cichsze od nocnego nieba. Lubił swoje
hałaśliwe, tętniące życiem, odziane w mrok miasto. Myślał o sobie jako o smukłym,
czarnym cieniu, prawdziwej nocnej istocie. Swoje przezwisko zawdzięczał między innymi
ciemnym ubraniom, jakie nosił, kiedy był młody i żył na ulicy, a także podobnemu
do krakania nosowemu śmiechowi, upodobaniu do tłoku, umiejętności plądrowania
i kryminalnym skłonnościom, przede wszystkim jednak ptasiej sylwetce — długonogiej,
o wypchniętej naprzód piersi.
Ludzie mówili, że dorobił się dzięki Wiktorowi, że Wiktor, bez dzieci, bez
spadkobiercy, traktował Gawrona jak syna, swoje uczucia zaś okazywał dając mu
pieniądze. Czek stanowił dla niego odpowiednik pocałunku. „Pieniądze zastąpią nawet
największe czułości”, mawiał. Jednak w tym przypadku plotki krążące wśród sekretarek
i urzędników miały niewiele wspólnego z prawdą. Wiktor, stary człowiek, doskonale
znający siłę pieniądza, świadom, że nie ma ludzi, których nie można kupić, płacił
Gawronowi tylko pensję, nic więcej, a Gawron był na tyle mądry, by na terenie biura
zachować kryształową uczciwość. Świetnie zdawał sobie sprawę, jak cienka i przetarta
jest smycz łącząca go z portfelem szefa i jak słabe ręce dzierżą jej koniec. Jak na dwóch
ludzi spędzających razem mnóstwo czasu nie poczuwali się do specjalnej lojalności
wobec siebie ani też nie darzyli zbytnio sympatią. Wesołość Gawrona należało traktować
nie jako objaw zadowolenia z pracy lub podziwu dla szefa; był to raczej sposób
wypełniania przestrzeni między ciężkimi meblami milczenia, wokół których krążyli przez
większą część dnia. Wiktor nie pochwalał lekkomyślności Gawrona, jego gadatliwości,
lekceważenia zasad dobrego wychowania ani nieróbstwa. Życiowe credo starca brzmiało
następująco: „Jeśli człowiek nie zdecyduje się bez reszty poświęcić pracy, nigdy nie
zdobędzie bogactwa, nie zyska szacunku ani podziwu, a także, co najważniejsze, nie
zazna prawdziwego spokoju”.
Mimo to nie ulegało wątpliwości, że Gawron był bogaty. Ubogi człowiek nie
odmówiłby sobie przyjemności darmowej przejażdżki limuzyną. Jedynie ktoś naprawdę
zamożny potrafi zdecydować się na spacer wtedy, kiedy mógłby jechać samochodem.
Musi także znać prawa rządzące ulicą i mieć oczy dokoła głowy, aby wiedzieć, czy jest
śledzony, a jeśli tak, to przez kogo. Kiedy dostojne automatyczne drzwi wypchnęły
Gawrona w otchłań prawdziwego powietrza, jakiś dwudziestoparoletni osobnik
w wymiętym letnim garniturze wyłonił się z mrocznego cienia kolumnady i ruszył za nim
przez pasaż, niczym kot trzymając się blisko zacienionych ścian. Szedł beztroskim
krokiem wagarującego ucznia, uważając, by nie stawiać stóp na łączeniach marmurowych
płyt, a co jakiś czas zatrzymywał się, udając zainteresowanie fontannami lub lampami.
Krótko mówiąc, starał się zachowywać jak najbardziej niewinnie, a tymczasem każdy jego
ruch, każdy gest stanowił ostrzeżenie: uwaga, oto typ spod ciemnej gwiazdy. Trzymajcie
się z daleka. Miejcie się na baczności. Pilnujcie kieszeni.
Śledzący Gawrona typ spod ciemnej gwiazdy dopiero co przybył do miasta. Miał
popękane paznokcie, ręce i kark spalone słońcem, oczy czerwone od brudu i pyłu, który
wżarł się głęboko w skórę twarzy. Nie zdążył jeszcze opanować typowo miejskiej
umiejętności polegającej na bezustannym, ukradkowym rozglądaniu się dokoła.
Rozpierała go radość z tego, że jest tutaj, daleko od domu. Był sam, był biedny i był
wolny. W kieszeni miał stary nóż sprężynowy, który nie zawsze chciał się otworzyć.
Żadnych pieniędzy. Już niedługo, w dzień urodzin Wiktora, stanie twarzą w twarz
z Gawronem. Który z nich wyjdzie ze starcia obronną ręką? Był optymistą, chociaż
na dłuższą metę (naturalnie, jeśli nie chciał zabić) ktoś taki jak on miał znacznie mniejsze
szansę. W najlepszym razie czekała go nędza, pijaństwo, kolejne przestępstwa,
handlowanie własnym ciałem na ulicy. Przynajmniej dopóki się nie zestarzeje. Potem już
tylko nędza i alkohol.
Gdybyśmy szukali dwóch krańcowo przeciwstawnych przykładów obrazujących
szczęście i pecha, nie moglibyśmy wybrać lepiej. Wszędobylski cwaniak oraz jego cień
zniknęli w podziemnym przejściu dla pieszych pod torami kolejki oddzielającymi starą
część miasta od nowej. Tunel ten został chyba specjalnie pomyślany jako miejsce
rozbojów, gwałtów, opróżniania pęcherzy oraz jako schronienie przed deszczem
i noclegownia dla bezdomnych. Włóczędzy urządzali sobie kryjówki za potężnymi
filarami. Dające niewiele światła jarzeniówki migotały i bzyczały, często gasły, a czasem
rozbłyskały raptownie jak fotograficzne flesze. Wszędzie walały się brudne papiery, przy
silniejszym podmuchu wiatru podrywające się w powietrze niczym przerażone, osaczone
gołębie. Czuć było wyraźny smród moczu połączony z zapachami ulicy.
Gawron przypuszczał, że w tunelu jego cień spróbuje się zbliżyć, by wyszarpnąć mu
portfel albo poprosić o „pożyczkę”, przyspieszył więc nieco kroku, z coraz większym
trudem łapiąc powietrze. Palce zacisnął na pęku kluczy, by dodać siły swym ciosom, ale
okazało się to niepotrzebne; z ulgą dostrzegł dzienne światło spływające po schodach
na końcu tunelu, a zaraz potem do jego uszu dotarł stukot kobiecych obcasów,
pobrzękiwanie dzwonków, pokrzykiwania naganiaczy, trzaśnięcia drzwi, sygnały
klaksonów i pisk hamulców.
2
Błyskawicznie przeistoczył się w zupełnie innego Gawrona, może nie tak
zawadiackiego jak wtedy, kiedy był miody, ani nie tak beztrosko pogodnego jak płaszczący
się lizus, którym jest teraz, ale w kogoś znacznie bardziej zrelaksowanego. Zwolnił kroku,
rozluźnił krawat, zgarbił się, a jego ptasia pierś przestała gwałtownie unosić się i opadać.
Tutaj, w publicznym miejscu, jedyne wyczuwalne napięcie występowało na granicy
między strumieniami pieszych i pojazdów, tworzących wspólnie atonalne harmonie,
na które składały się zirytowane trąbnięcia klaksonów (blacha), nawoływania kramiarzy
(soliści) oraz uderzenia niezliczonych podeszew o kamienie (perkusja). Na tych ulicach,
gdzie salony piękności sąsiadowały z eleganckimi butikami, a te z kolei z drogimi
restauracjami, Gawron rozglądał się w poszukiwaniu zabawnych dziwaków, starych
kumpli, ładnych dziewcząt lub atrakcyjnych towarów. Nadal był czujny, ale nie dlatego,
żeby obawiał się napadu albo kradzieży. Już nie wypatrywał osobnika w wymiętym
kremowym garniturze, już nie ściskał pęku kluczy. Śledzący go typek zniknął gdzieś
między starą a nową częścią miasta, wchłonięty przez ludzkie mrowie.
Nie obeznany z krokami tańca, nieświadom prostej zasady szybko-szybko-wolno,
pozwalającej przemykać się wśród ciżby, „cień” Gawrona natychmiast utknął za sunącą
powoli barykadą samochodów, ugrzązł między zmierzającymi w przeciwnym kierunku
obywatelami miasta, został zmuszony do zatrzymania się przez fortyfikacje utworzone
z toreb na zakupy, stracił orientację, wymijając rozwrzeszczane dzieci. Roznosiciele
ulotek reklamowych wpychali mu w ręce sterty zadrukowanego papieru, kosze na śmieci
uderzały go boleśnie w golenie i kolana, hydranty usiłowały przewrócić, skrzynki
pocztowe waliły niespodziewanie w brzuch, znaki drogowe próbowały spoliczkować,
a parawany utworzone ze stelaży na prasę utrudniały widoczność. Na przemian
wzbierająca i opadająca fala chaosu porwała go niczym źdźbło słomy, tak jak czyniła
ze wszystkimi przybyszami, którzy nie znali praw rządzących jej działaniem. To było
miasto w całej okazałości.
Gawron podążał naprzód bez najmniejszych przeszkód, natomiast młody człowiek
w garniturze (jeszcze przed końcem dnia poznacie jego imię) ugrzązł beznadziejnie, by
po chwili stracić z oczu głowę swojej ofiary, sunącą wśród falującego morza innych głów.
Zrezygnowany, zaczął przyglądać się wystawom, gdzie koronkowa bielizna unosiła się
na podobieństwo śnieżnobiałych mew, drogocenne kamienie leżały na piasku, jakby
wyrzucone przez morze, czekoladowe trufle pyszniły się na atłasowych poduszeczkach,
buty i pantofle pięły się w niebo stromymi tarasami, gdzie wszystko zdawało się krzyczeć:
„Patrz, ale Nie Dotykaj!” Oparł się plecami o jedną z szyb, oczekując, że zaraz skierują
się na niego taksujące, pełne dezaprobaty spojrzenia, ale nic takiego nie nastąpiło.
Jedyne oczy, jakie na niego patrzyły, należały do plastikowych manekinów — miały taki
wyraz, jakby ulica była tylko snem, natomiast przechodnie zjawami zatopionymi w szkle.
Kto jest w stanie oprzeć się anonimowości tłumu? Tłum to ludzie, z których każdy
daje swoją obecnością wyraz poparcia dla siebie samego. „Cień” Gawrona dał się ponieść
wzdłuż ulicy Wszystkich Świętych, wokół placu Fortecznego i z powrotem, między
wystawione na chodnik stoliki jednego z barów. Usiadł. Posiedzi do chwili, kiedy zjawi
się kelner, a wtedy sobie pójdzie. Wcale mu się nie nudziło. Ulica była jak kabaret,
w którym występowali także mimowie, a wszystkie żartobliwe kwestie albo wykrzykiwano
pełnym głosem, albo podawano szeptem. Postanowił zostać tu trochę, potem zaś wrócić
tam, gdzie jest mniej ludzi, do słabo oświetlonego tunelu pod torami kolejki miejskiej.
Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na zasadzkę.
Tymczasem Gawron pozostawił za sobą zatłoczoną ulicę z butikami, przemknął
obrzeżem parku Matematyków, gdzie klombom nadano rozmaite kształty geometryczne
(oktagon dla prymulek, koło dla begonii, trójkąty i prostokąty dla róż), natomiast przyrządy
do zabaw dla dzieci oraz ławki zostały skonstruowane na podobieństwo figur
niemożliwych. Dotarł do okolicy, gdzie urodził się i wychował: do dzielnicy Przy
Drewnianych Wrotach.
Co stało się z prawdziwymi drewnianymi wrotami, od których wzięła nazwę,
z pamiętającą czasy średniowiecza dębową bramą, strzegącą wejścia do starożytnego
miasta? Spłonęły przed siedemdziesięcioma czterema laty, kiedy Wiktor był sześcioletnim
chłopcem. Podobno sprawcami pożaru okazali się członkowie Rady Miejskiej, pragnący
„ucywilizować” ubogą dzielnicę zamieszkaną głównie przez żebraków, złodziei
i prostytutki. Na miejscu spalonych domów postawili czteropiętrowe budynki: jedno piętro
na handel detaliczny, jedno na handel hurtowy, dwa piętra mieszkalne, do tego strych,
piwnica, stajnia, podwórze i wysoki czynsz. Jednak w pośpiechu zapomnieli o tym, by
poszerzyć wąskie, kręte, średniowieczne uliczki, w związku z czym nawet
po przebudowie po dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach łatwiej było poruszać się konno
niż samochodem. Uliczki, ślepe zaułki oraz alejki, zwane przez miejscowych Kiszkami,
miały szerokość niewiele większą od długości konia. Nie zawróciłby tam żaden
samochód. Były tak ciasne, że pojawienie się w nich czterokołowego pojazdu wywołałoby
natychmiastową obstrukcję.
Ma się rozumieć, w sąsiedztwie Drewnianych Wrót samochody poruszały się bez
żadnych przeszkód. Miasto musi przecież oddychać, w związku z czym wybudowano
proste, szersze ulice zapewniające dostęp do Kiszek i właśnie jedną z tych ulic Gawron
podążał teraz po ciastka i rośliny do przybrania fotela. Była czterokrotnie szersza
od najszerszej Kiszki. To tutaj się wychował, to w tych zatoczkach parkingowych,
posapując astmatycznie, bawił się w berka. Budynek, w którym jego rodzice wynajmowali
mieszkanie, został w całości oddany we władanie biznesowi: na parterze działał fryzjer,
na pierwszym piętrze ulokowała się firma prowadząca księgi rachunkowe, wyżej były
magazyny. Pokój Gawrona — przez dziesięć lat dzielił go z bratem — wypełniały teraz
od ściany do ściany słomiane maty, bieżniki, makatki oraz wełniane kaszmirskie dywany,
jakby przeniesione prosto z koszmarnego snu astmatyka.
„Sąsiedztwo” nie jest właściwym słowem. Tutaj nie było już żadnych sąsiadów.
Wieczorem zarówno fryzjerzy, jak księgowi oraz magazynierzy wracali samochodami,
autobusami i pociągami do domów usytuowanych na obrzeżach miasta. Nocą Kiszki
pogrążały się w ciszy i ciemności, ale domy wciąż pozostały takie same, jakie Gawron
pamiętał z dzieciństwa, w powietrzu zaś unosiła się ledwie uchwytna woń pożaru,
przytłumiona smrodem samochodowych spalin i zapachem perfum sekretarek. Czuć też
było odór gnijących roślin, jakby na przekór zdrowemu rozsądkowi domy pobudowano
na podmokłym terenie, a tymczasem smród brał się stąd, że tuż obok znajdował się Targ
Mydlany. Woń gnijących liści kapusty, fig, oliwek, buraków oraz mnóstwa innych warzyw
i owoców przeciskała się Kiszkami, a także sąsiednimi ulicami, już od sześciuset lat.
Podobno gdyby ktoś chciał, mógłby z cegieł okolicznych domów i z ulicznego bruku
ugotować sobie zupę jarzynową, gdyż wszystko było przesycone zapachem liści, łodyg
i korzeni. Wszystko, a więc także Gawron. Zupa z Gawrona byłaby w równej mierze
mięsna i jarzynowa, zupełnie jak w tej starej piosence o małpiszonie hodowanym przez
pewnego handlarza:
Jaja miał z pestek mango,
(Małpom to zdarza się czasami),
Kutasa z małego ogórka,
A srał świeżymi śliwkami.
Mimo swego obecnego zachowania i wyglądu Gawron pozostał dzieckiem bazaru,
straganiarzem do szpiku kości. Zawdzięczał to rodzicom, którzy dzierżawili stoisko
i często namawiali go, żeby zamiast siedzieć w szkole pomógł im przenosić skrzynie
i sprzedawać towar. W wieku dziesięciu lat nie bardzo wiedział, jaki kształt mają
kontynenty, toczył nierówne boje z algebrą, ale za to po wyglądzie i zapachu potrafił
odróżnić czereśnię Teicknera od Wijnkersa (bardzo trudne zadanie) oraz na pierwszy
rzut oka stwierdzić, które gruszki są jeszcze kwaśne, a które zaczęły się już psuć
od środka.
Tak więc w dniu urodzin Wiktora pogrążony w sentymentalnych wspomnieniach
Gawron pokonał doskonale sobie znany, stumetrowy odcinek dzielący jego stary dom
od granicy bazaru, gdzie — przynajmniej na razie — kończyły się kolonizacyjne zapędy
fryzjerów, księgowych i magazynierów. Kończyły się tam również wąwozy ulic; dalej
rozciągał się rozległy, brukowany plac w kształcie litery O. Gawron mógłby potwierdzić, że
okrążenie go na rowerze zajmowało cierpiącemu na astmę chłopcu co najmniej
kwadrans. Z wyjątkiem kilku usytuowanych w centralnej części barów i restauracji
wszystkie zabudowania, to znaczy stragany i ramy, były z płótna i drewna. Na placu,
przykrytym jedynie kopułą nieba, w średniowieczu mogły się odbywać na przykład
dożynki, teraz jednak Wielki Wik (tak nazywano biurowiec Wiktora) oraz inne
wysokościowce wzniesione w nowej części miasta zasłoniły łagodne, zielone wzgórza,
a pomruk silników dobiegający bez przerwy z pobliskiej autostrady przetaczał się nad
dachami niczym odgłos grzmotu.
Na placu nie było wyznaczonych miejsc parkingowych, sygnalizacji świetlnej ani
ciągów komunikacyjnych. Sprzedawcy zostawiali swoje pojazdy, gdzie im przyszła ochota
albo tam, gdzie skierował ich Celofanowy Człowiek, który z własnej woli podjął się
niewykonalnego zadania sterowania ruchem. Opróżnione skrzynie, worki, palety i kosze
walały się bez ładu i składu niczym pozostałości jakichś sprzedawanych na wynos
potraw. Złoczyńca uciekający przed policyjnym pościgiem mógł się tu poczuć jak w niebie.
Zapachy były znacznie bardziej jednoznaczne i dużo przyjemniejsze od tych, jakie,
niesione wiatrem, wypełniały okoliczne uliczki. Gdyby ktoś zamknął oczy idąc między
straganami, koncentrując się na zapachach, mógłby dzięki nim wiele się dowiedzieć.
Człowiek o wyćwiczonym węchu, na przykład Gawron, doskonale wiedział, kiedy mija
stoisko z ziemniakami albo burakami, kiedy sprzedawca wywiesza warkocze czosnku, czy
melony są całkowicie dojrzałe, gdzie sprzedaje się gwajawy i ananasy. Po co jednak
ktokolwiek miałby zamykać oczy? W żadnej galerii sztuki współczesnej nie dałoby się
znaleźć tylu kolorów, tylu harmonizujących ze sobą lub przeciwstawnych kształtów
i odcieni co właśnie tutaj.
Bakłażany przypominały jaja złożone przez jakiegoś ogromnego ptaka, dynia —
turecki turban, małe melony kojarzyły się z piłkami do rugby, ułożonymi pracowicie
w piramidę i tylko czekającymi na kopnięcie. Czerwone porzeczki, zbite w ciasne grona,
pękały i krwawiły obficie. Długie, poskręcane ogórki z Sardynii wychylały się ze skrzyń
niczym zamarłe w bezruchu węże. Czasem trafiały się prawdziwe węże, zielone i zimne,
owinięte wokół owoców mango albo kantalupów. Oprócz nich były tam również
przylżeńce, kleszcze, wszy, gąsienice, muchy oraz wszelkie inne stworzenia żyjące dzięki
ludziom i zieleninie, w tym także karaluchy, pluskwy i wołki zbożowe, z którymi dzielimy
się strawą i posłaniem.
Na obrzeżu targowiska usadowili się sprzedawcy bananów, specjaliści
od musaceae. Nie chcieli zapędzać się za daleko w gęstwinę straganów, gdyż kiście
owoców ważyły zbyt wiele, aby się z nimi swobodnie poruszać: każda składała się
z dziesięciu, czasem nawet dwudziestu ułożonych jedna nad drugą łap, każda łapa liczyła
dziesięć, czasem dwanaście palców, a każdy wilgotny i ciężki po długim leżakowaniu
w okrętowej chłodni, gdzie podczas podróży dojrzewały i nabierały aromatu. Banany
najczęściej sprzedawano bezpośrednio z samochodów, nie na wagę ani nie na sztuki,
lecz właśnie na łapy. Ci, co nimi handlowali, znani byli ze swoich niewyparzonych
języków. Sypali jak z rękawa sprośnymi dowcipami, w których najważniejszą rolę
odgrywał naturalnie ich żółto-penisiasty towar. Te właśnie żarty wywoływały najgłośniejsze
wybuchy śmiechu oraz najbardziej intensywne rumieńce. Sprzedawcy bananów pełnili
na targu owocowym taką samą funkcję jak rzeźnicy na targu mięsnym: każdy z nożem
w garści, niczym senatorowie w chwili śmierci Juliusza Cezara, gotowi fachowo odciąć
łapę wskazaną przez klienta. Ich noże były równie ostre jak języki.
Obok stały furgonetki z melonami — na każdej zawsze leżał przynajmniej jeden
rozcięty na cztery części, aby każdy mógł zobaczyć, czy są dojrzałe i jaką barwę ma
miąższ — dalej zaś ignamy, tykwy, dynie, piramidy głów kapusty i kalafiorów. Każdy
gatunek zajmował swój teren, wyznaczony niewidzialnymi liniami granicznymi. Tylko Bóg
mógł pomóc nierozważnej kapuście, która wtargnęłaby do królestwa ignamów. Tylko Bóg
mógł pomóc sprzedawcy, który zagarnąłby część terenu sąsiada.
Linie podziału nie zmieniały się od tak dawna, że Gawron — tak przynajmniej
twierdził — mógłby nie spoglądając na boki ani pod stopy dotrzeć bez trudu aż
do samego serca Targu Mydlanego, nigdy jednak tego nie czynił, ponieważ nie należał
do ludzi, którzy przez takie miejsce przechodzą nie zauważeni i sami niczego nie
dostrzegają. Jego oczy były oczami Wiktora, a ten bazar stanowił imperium szefa.
Właśnie dzięki niemu Wiktor zdobył bogactwo. Targ niczym zwornik podtrzymywał solidną
konstrukcję sklepienia, pod którym Wiktor gromadził swoją fortunę. Fortuna może jednak
łatwo zniknąć, jeśli nikt jej nie dogląda, dlatego Gawron dopiero teraz stał się naprawdę
czujny. Notował w pamięci, kto ze sprzedawców pozdrowił go skinieniem głowy lub
ruchem ręki, kto miał wielu klientów, a kto żadnego, gdzie pojawili się nowi pomocnicy, kto
skrzywił się na jego widok, kto się krył, a kto spoglądał na niego obojętnie, jakby widział
go po raz pierwszy w życiu, kto życzył jego szefowi udanego przyjęcia urodzinowego,
jakimi handlowali owocami, czy zmienili asortyment warzyw, kto był tam, gdzie miał prawo
być, a kto zjawił się w miejscu, gdzie nikt go nie prosił.
Od czasu do czasu przystawał, podziwiając niewyczerpaną rozmaitość towarów:
jędrne warzywa, próżne, jakby malowane i pudrowane brzoskwinie, prostolinijna sałata,
ufna cebula, głupkowaty niesplik, uwodzicielska w swej cierpkości pigwa, kupowana przez
młodych mężczyzn pragnących zmiękczyć serca kobiet. Czy ta obfitość mogła
kogokolwiek pozostawić obojętnym? Czy ktoś zdołałby oprzeć się pokusie pomarańczy
ułożonych w foremne piramidy? Na pewno nie on. Zatrzymał się przed jednym
ze straganów. Otaczały go zigguraty cytrusów, przyozdobione małymi tabliczkami
z cenami. Były tu pomarańcze z dwudziestu krajów świata: zielone griolle z Kuby,
żółtawe walencje z Hiszpanii, czerwone sanginy z południowych stoków Atlasu. Obok
wysokich gór ciągnęły się niższe wzniesienia utworzone z bergamotów, lemonów, lim
oraz niezliczonych odmian mandarynek, granicę nizin wyznaczały natomiast spiętrzenia
żółtych grapefruitów. Sprzedawca uczynił ze swego straganu małe dzieło przemijającej
pomarańczowej sztuki — nawet zawieszona pod płóciennym dachem lampa miała kształt
pomarańczy i rozsiewała pomarańczowe światło. Nie trzeba go było wiele, gdyż owoce
zdawały się lśnić własnym blaskiem, same dla siebie stanowiąc najlepszą ozdobę.
Gawron wybrał jedną z najtańszych pomarańczy. Co prawda jej skórka była
popękana i pokryta ciemnymi plamami, tworzącymi niezbyt zachęcający, księżycowy
krajobraz, ale Gawron, który znał się na owocach, wiedział, iż taki wygląd świadczy
o dojrzałości i słodkości cytrusa. Takie pomarańcze dojrzewają w upale, tam gdzie
nawet noce są gorące, a pragnienie zaspokajają pijąc łapczywie rosę, czyli pot księżyca.
Gawron pokazał ją sprzedawcy, po czym zaczął grzebać w kieszeni w poszukiwaniu
drobnych, ale właściciel straganu potrząsnął głową na znak, że nie trzeba. Prezent
od firmy.
Nadgryzł skórę, obrał owoc i zjadł go, pochylając się, by nie zachlapać koszuli. Sok
pozostawił mu na policzkach i brodzie słodkie, błyszczące plamy, a nieco białego
miąższu tkwiło pod paznokciami. Skórka wylądowała na ziemi. Ogryzki, łupiny, skórki,
pestki i liście nie były tu traktowane jak śmieci, lecz stanowiły naturalny kobierzec
przykrywający twarde kamienie.
Gawron kochał ten wybrukowany skrawek świata. Jaki to ma sens być właścicielem
targu, a jednocześnie nie móc, z powodu podeszłego wieku, przechadzać się między
straganami, wdychać zapachów i napawać oczu widokami? — rozmyślał. Nie dajcie się
jednak zwieść: Gawron wcale nie czuł się swobodnie. Chłopaczek z bazaru przeistoczył
się w drapieżnika. To, co uczyniło Wiktora milionerem — opłaty za dzierżawienie
straganów, zmonopolizowanie handlu hurtowego, poważne inwestycje w przemyśle
przetwórczym — dało także bogactwo Gawronowi, tyle że odmiennego rodzaju. Żadnych
limuzyn. Żadnych wystawnych obiadów. Żadnych rolexow. Tymi pieniędzmi nie można
było się chwalić i nie można było włożyć ich do banku. Odbierał je w gotówce cztery razy
do roku; do jego kieszeni trafiały w spiętych gumką zwitkach używanych banknotów,
czasem przekazywane z ręki do ręki w barze, częściej wsunięte do papierowej torby
z owocami.
W porównaniu z opłatami ściąganymi przez Wiktora Gawron brał naprawdę
niewiele, czysto symboliczne sumy, żeby każdy ze sprzedawców mógł spać spokojnie
w przekonaniu, że uczynił wszystko dla utrzymania i rozwoju swojego interesu. Była to
gwarancja nietykalności oraz coś w rodzaju abonamentu dającego nadzieję na to, że
zgłaszane uwagi i życzenia być może dotrą do uszu Wiktora. Nazywano to
„smarowidłem”. Miód dla Gawrona, ocet dla tych, którzy płacili. Świadczył o tym wyraz
twarzy mężczyzn podchodzących kolejno do Gawrona, który, z policzkami i brodą wciąż
wymazanymi słodkim sokiem, przyglądał się badawczo każdemu z nich.
Jeden wręczył mu pieniądze z miną grzesznika dającego jałmużnę. Inny ukrył zwitek
banknotów w dłoni i uścisnął mu rękę. Jeszcze inny, zwany Rudzielcem, otwarcie podał
dużą zaklejoną kopertę z imieniem Gawrona wypisanym wielkimi czerwonymi literami.
Wielu uważało, że dokonuje zwykłej transakcji handlowej: płacili, po czym mówili
o problemach, które z pewnością dałoby się rozwiązać, gdyby tylko Gawron szepnął
słówko Wiktorowi. Oliwki są za drogie w hurcie. Gruszki przyjeżdżają poobtłukiwane,
ponieważ Wiktor zaczął stosować mechaniczne otrząsacze drzewek. Nocni sprzątacze,
spłukujący brukowaną nawierzchnię silnymi strumieniami wody z hydrantów, często
niszczą dekorację straganów. „Opowiedz Wiktorowi o naszych kłopotach. Nie może nic
zrobić, dopóki się o nich nie dowie. Aha, oczywiście przekaż mu też od nas wszystkich
najlepsze życzenia urodzinowe”.
Życzenia, których nikt nie wypowiedział głośno, a które towarzyszyły każdemu
zwitkowi banknotów, brzmiały następująco: „Obyś zgnił w piekle”.
Co więc powinniśmy myśleć o Gawronie, kiedy z na poły zawstydzoną, a na poły
hardą miną przepychał się między sprzedawcami, zmierzając wśród drewnianych,
płóciennych, tekturowych straganów, kramów i bud wypełnionych niezliczonymi
zapachami, smakami i kolorami, ku barom i trawnikom Mydlanego Ogrodu? Że był
niedobrym człowiekiem? Czy tylko sprytnym? A może, jak my wszyscy, po prostu miał
słabość do pieniędzy?
3
Kiedy Gawron dotarł do zalanego blaskiem słońca Mydlanego Ogrodu, nie było tam
już ani jednego wolnego miejsca. Bary pękały w szwach, a na trawnikach rozsiedli się
tragarze oraz kobiety zatrudniane przy ważeniu i pakowaniu towarów. Ich pracodawcy
usadowili się na krzesełkach ustawionych w cieniu parasoli. Handel owocami lub
warzywami nie trwa bez przerwy; zawsze można znaleźć trochę wolnego czasu.
Właśnie o tej porze sprzedawcy ściągali do Mydlanego Ogrodu, by napić się
wzmocnionej kawy oraz ustalić ceny, jakie miały obowiązywać danego dnia. Na widok
Gawrona niektórzy odwracali wzrok albo kurczyli się na krzesłach, inni spoglądali
na niego obojętnie, a jeden czy dwóch (znacznie starsi i zamożniejsi od pozostałych,
zaproszeni na urodzinowe przyjęcie Wiktora) podniosło się z miejsc, dając mu
do zrozumienia, że zapraszają go do stolika i że czuliby się zaszczyceni, gdyby zechciał
się z nimi napić. Jednak Gawron musiał zdobyć rośliny do przybrania fotela Wiktora
i kupić Annie ciastka. Przysiadzie się później, kiedy wszystko załatwi. Najpierw skierował
się do niewielkiej cukierni, gdzie wybrał tuzin ciastek: cztery z owocami, cztery z bitą
śmietaną, cztery z czekoladą. Czekając, aż zostaną zapakowane w kolorowy papier
i przewiązane szeroką czerwono-srebrną wstążką, oparł się o ladę, obserwując siedzące
na trawnikach dziewczęta, a także pobliskie krzewy i zarośla.
Spośród wszystkich, jakie rosły w ogrodzie, najbardziej odpowiednie wydawały się
krzewy laurowe, o jędrnych, lśniących liściach. Łatwo było do nich sięgnąć,
a w przeciwieństwie do róż i głogów posadzonych wokół trawników, ich gałązki nie miały
niebezpiecznych kolców. Gawron wybrał krzak rosnący tuż przy cembrowinie
średniowiecznej fontanny, którego cień sięgał nie tylko do wytartych kamieni, ale
obejmował także wychudzone gargulce oraz groteskowe chimery, zdające się zaspokajać
pragnienie w płytkim basenie. Po spacerze przez targowisko niewiele sobie robił z opinii
innych; po prostu wyciągnął rękę, złapał cienką gałązkę i pociągnął, jakby oczekując, że
oderwie się równie łatwo jak nać selera. Tymczasem gałązka wyślizgnęła mu się z ręki,
a w zaciśniętych palcach zostało mu tylko parę listków oraz pączków, usadowionych przy
każdym kolanku. Skąd znał ten zapach?
Z drugą gałązką postąpił znacznie ostrożniej: najpierw przygiął ją mocno, chwycił
u nasady, po czym spróbował oderwać, kręcąc nią we wszystkie strony. Złamała się, ale
nie do końca, gdyż była zielona i sprężysta. Z trudem przerwał silne włókna i wziął się
do następnej. Niebawem miał już całe naręcze gałązek laurowych, w sam raz tyle, ile
potrzebował do przybrania fotela.
Był lekko rozdrażniony nie tylko oporem stawianym przez krzak, ale także wonią
drewna, świeżego i przesiąkniętego sokami, wonią jakby znajomą, choć zarazem
niepokojącą. Powąchał palce, a potem przytknął nos do ułamanej końcówki gałęzi.
— Co to może być? — mruknął, po czym kichnął głośno.
Ruszył przez trawnik w kierunku grupki sprzedawców stojących przy jednym
z barów. Wszystkich znał z imienia, wszyscy też byli mniej więcej w jego wieku,
za młodzi i za mało zamożni, aby uczestniczyć w urodzinowym przyjęciu Wiktora. Każdy
z nich wychowywał się na bazarze, pomagając ojcu w prowadzeniu straganu,
a w wolnych chwilach urządzając z kolegami szalone gonitwy między nogami
kupujących lub grając w piłkę, którą zastępowała dorodna rzepa. Znali się od kilkunastu
lat. Dwaj najbardziej hałaśliwi byli braćmi, handlowali bananami. Ten lekko łysiejący,
zwany Pyrą, niepozorny, leniwy człowieczek, miał żonę i dzieci bardzo podobne
do niego. Inny, przezwany Rudzielcem, wcześniej wręczył Gawronowi wypchaną kopertę,
teraz zaś opowiadał, jak to niewiele brakowało, by z samego rana zawartość jego kieszeni
stała się łupem złodzieja. Na widok Gawrona umilkł w pół zdania; dzisiaj widział go już
o jeden raz za dużo, w sumie kilkaset razy, jeśli policzyć wszystkie ich spotkania. Ten
człowiek, Gawron, zdradził handlarzy, gdyż kiedyś, stojąc na czele ich strajku, przeszedł
na stronę Wiktora, znęcony jego pieniędzmi, jakby ideały i moralne zobowiązania nie były
warte tyle samo co forsa. Ten człowiek sprzedałby nawet złote zęby swojej matki,
pomyślał Rudzielec, na głos zaś powiedział:
— Uwaga, zbliża się żarłoczna gąsienica.
Rudzielec nie miał zrozumienia dla ludzi. Z rozkoszą udusiłby Gawrona albo
przynajmniej zapłacił komuś, kto by to zrobił.
Inni byli bardziej pobłażliwi. Gdyby nie to, że wciąż zalegali mu z wypłatami, mogliby
nadal zaliczać się do grona jego przyjaciół. Pobieranie „smarowidła” kosztowało Gawrona
utratę mnóstwa przyjaciół. Uśmiechnęli się na powitanie, ale nie były to serdeczne
uśmiechy; po prostu tym konkretnym, rzeczowym mężczyznom kumpel z czasów
dzieciństwa wydawał się teraz dość zabawny: w garniturze, z naręczem świeżo urwanych
gałęzi i elegancko zapakowanym pudełkiem ciastek.
Gawron zatrzymał się przy nich i ponownie kichnął, znacznie donośniej niż
za pierwszym razem.
— Co to za zapach? — zapytał, ocierając oczy rękawem marynarki, po czym
wepchnął gałęzie między porozstawiane na ladzie szklanki i kieliszki. Każdy z mężczyzn
wziął do ręki jedną gałązkę, każdy powąchał ją uważnie, a następnie podrapał się
po głowie. Ich nosy doskonale znały tę woń, ale właściwa nazwa zapodziała się gdzieś
w pamięci.
— Coś jakby kokos — zaryzykował jeden.
Inny uważał, że gałęzie pachną jak pewien szczególny rodzaj ciastek. Wezwali
na pomoc swoją ulubioną kelnerkę, która nawet nie musiała zbliżyć gałązki do nosa.
— To marcepan — powiedziała, oddając ją Gawronowi.
Jeszcze raz powąchał ułamany koniec. Dziewczyna miała rację. Teraz wyraźnie
poczuł jajka, cukier i migdały, tak jak wtedy, kiedy był dzieckiem i pomagał matce
przygotowywać świąteczne wypieki.
— Zgadza się — potwierdził. — Ciekawe, czy tak samo smakuje?
Wsadził gałązkę do ust.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
— To trucizna. Nie ssij tego. Widzisz?
Wskazała miejsce, gdzie spod rozerwanej, cienkiej kory sączył się bezbarwny sok.
— Skąd mam wiedzieć? Przecież nie jestem ze wsi — odparł Gawron i kichnął
jeszcze raz. Zawsze chełpił się swoim miejskim pochodzeniem. Bez spalin
i wypełniającego ulice tłumu zginąłby w ciągu pięciu minut.
Kelnerka należała do tych, które chętnie korzystają z każdej okazji, by wdać się
w pogawędkę z klientami, zupełnie zapominając o swoich obowiązkach.
— Te listki bobkowe to paskudztwo — powiedziała, posługując się ludową nazwą
rośliny. — Pogoni cię na oba końce.
Zachęcona wybuchem śmiechu zaczęła opowiadać, jak to kiedyś kobiety z jej wsi
wygotowywały z liści laurowych truciznę, aby potem nasączyć nią chleb i rozłożyć go
w charakterze trutki na myszy.
— Jedna z nich pomyliła się i dała tę zupę swojemu staremu. Mówię warn, jak
pogonił do wychodka, to siedział tam przez tydzień, a potem kipnął. Ładna śmierć, nie
ma co.
— Zdaje się, że ja już kiedyś jadłem taką zupę — powiedział Rudzielec i mrugnął
porozumiewawczo do kolegów. Tym razem wybuch śmiechu był znacznie głośniejszy.
Wszyscy wiedzieli, że w wolnych chwilach kelnerka pomaga także w kuchni.
— Lepiej zapomnij o śniadaniu ze mną — poradziła Rudzielcowi, po czym wróciła
do opowieści o krzewie laurowym: — Moja ciotka miała sąsiada, który chciał dostać
po matce mały sad z jabłoniami, ale ona jak na złość nie umierała. Im była starsza, tym
lepiej się trzymała. No więc pewnego dnia ten człowiek i jego żona zaprosili starą
na obiad. Dostała zupę z liści laurowych. Zaczęło nią rzucać, jeszcze zanim zjadła
pierwszy talerz, ale twarda z niej była bestia, więc kojfnęła dopiero wtedy, kiedy siłą wlali
w nią drugi. No i sąsiad mojej ciotki dostał swój sad.
Kelnerka umilkła na chwilę, aby przeczekać eksplozję śmiechu i kolejne kichnięcie
Gawrona.
— Nikt się nie domyślił, dlaczego umarła, chociaż zabrali ją do szpitala i pokroili
na kawałeczki. Po liściach laurowych nie zostaje żaden ślad. Podobno tylko trochę
piecze w ustach. — Spojrzała na Gawrona. — Lepiej uważaj na siebie.
Nie usłyszał rady, gdyż znowu kichnął. Był blady jak ściana. Wydawało mu się, że
czuje dziwną suchość i pieczenie w ustach, ale nie mógł stwierdzić, czy przycz