Jim CRACE Arkadia Przekład Arkadiusz Nakoniecznik AMBER Warszawa 1995 Tytuł oryginału Arcadia Projekt graficzny okładki Maciej Sadowski Projekt graficzny serii i fotografia na okładce Copyright © 1995 by Maciej Sadowski Redakcja merytoryczna Mirella Remuszko Redakcja techniczna Andrzej Witkowski Korekta Agata Bołdok Copyright © Jim Crace 1992 For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-847-7 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1995. Wydanie I Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku Najwyższe budowle rzucają najdłuższe cienie — w ten sposób wielcy ludzie zostawiają po sobie ślad na ziemi. Szukając ciepła przesłaniają słońce skazując innych na życie w chłodzie. EMILE DELL’OVA, Truizmy, Paryż 1774 CZĘŚĆ PIERWSZA Targ mydlany 1 Nic dziwnego, że Wiktor nigdy się nie zakochał. Gdyby ktoś z nas miał za sobą takie dzieciństwo jak on, ani chybi zamieniłby się w kostkę lodu. Przez pierwszych sześć lat żywił się mlekiem matki, później zaś zdobywał pożywienie dzięki żebractwu i handlowi. W dniu swoich osiemdziesiątych urodzin Wiktor jadł na obiad rybę. Uwielbiał ryby. W miarę jak z upływem lat krew stygła w jego żyłach, rosło zamiłowanie do rybnych dań. Tego ranka na dworzec kolejowy dotarło w plastikowym pojemniku dziesięć żywych okoni z jego własnej hodowli, które następnie przewieziono taksówką do siedziby firmy. Kucharze doskonale znali upodobania Wiktora; okonie miały zostać namoczone w piwie, a po ugotowaniu podane na zimno z oliwkami z jego farmy. Do tego szampan, również jego, oraz owoce, ma się rozumieć. A wszystko to dla zaledwie pięciu gości zaproszonych na przyjęcie urodzinowe. Byli to straganiarze, sprzedawcy warzyw, pośrednicy w handlu owocami, wszyscy (tak jak Wiktor) starzy, ociężali i niedosłyszący. Na jego wyraźne żądanie nie było prezentów, nie przewidziano gry w karty, nie upieczono ciast. Nie miał też zamiaru zadręczać siebie — ani pracowników — przemówieniami. Starzy ludzie cenią sobie spokój, swobodną atmosferę i uwielbiają zachowywać się jak niesforni chłopcy. Kazał przygotować prosty wiejski posiłek. Oczami wyobraźni widział następującą scenę: otoczony przyjaciółmi zasiada do stołu pod płóciennym zadaszeniem. Stół to w rzeczywistości długie deski ułożone na drewnianych, chwiejących się kozłach i nakryte białymi obrusami. Wieje lekki wiatr. Goście ściągają buty, stawiają bose stopy na ziemi, odwracają się na krzesłach i stołkach, by wypluć za siebie pestkę oliwki. Rybie skóry i okruszki padają łupem kotów i kur. Po krótkich namowach i otrzymaniu drobnej sumki tłusty syn kucharza decyduje się zagrać na akordeonie. Tak właśnie Wiktor wyobrażał sobie doskonałe przyjęcie urodzinowe: tanie, zwyczajne, niewyszukane, takie, które byłby w stanie urządzić każdy prosty człowiek mieszkający na wsi, powiedzmy, trzydzieści lat temu. Jednak dla kogoś, czyj dom liczy sobie dwadzieścia siedem pięter i sto metrów wysokości, kto może wszystko załatwić dzięki książeczce czekowej i faksowi, kto spogląda z góry przez przyciemnione, twarde szkło i zamglone, gęste powietrze na dachy biurowców, domów mieszkalnych i pasaży handlowych, musiało ono pozostać jedynie marzeniem. Niemniej jednak osobnik zwany Gawronem uczynił wszystko, aby w możliwie największym stopniu spełnić pragnienia Wiktora. Z białymi obrusami nie było problemu, podobnie jak z kotami. Podmuchy powietrza z klimatyzatora zastąpiły wiatr, wełniana wykładzina podłogowa ziemię, a ucztujący starcy mogli pluć pestkami w kelnerki. Czemu nie? Niestety, musieli obyć się bez kur. Wiktor to jednak nie Salvador Dali — przynajmniej na razie. Gawron zamówił natomiast w agencji artystycznej zespół akordeonistów składający się z dwóch sióstr oraz ich przyjaciela. Zastanawiał się, czy powinien rozpylić w windzie sztuczny zapach nawozu albo puścić przez głośniki nagrany świergot ptaków; szef z pewnością wzruszyłby się do łez. I tak się wzruszy, gdyż Gawron postanowił pójść na całość. Zamierzał przystroić żywą zielenią specjalny fotel dla jubilata, dokładnie tak, jak czyniono w rodzinnej wsi Wiktora, tak samo jak na rycinie XVII w „Księdze zwyczajów ludowych” Leyela, niewyraźnej, czarno-białej fotografii z lat dwudziestych, przedstawiającej podekscytowanego, wystrojonego chłopca, siedzącego z wypiekami na twarzy w udekorowanym fotelu. Wiktor będzie miał taki sam. Ochrona budynku z pewnością zgłosi zastrzeżenia, ale Gawron doszedł do wniosku, że chyba uda mu się przybrać jeden fotel nie paraliżując funkcjonowania całego biurowca. Odrobina zieleni jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Ciężar odpowiedzialności za przygotowanie tego dnia spoczął w całości na barkach Gawrona. Stanowiło to bardzo pożądane urozmaicenie jego zwykłych obowiązków, polegających głównie na bezczynnym obserwowaniu szefa podpisującego czeki i dokumenty, obojętnie przeglądającego fachowe pisma lub czytającego (ze znacznie większym zainteresowaniem) „Ilustrowany przewodnik po cieplarniach” Alkadiersa, towarzyszący mu w łóżku, przy biurku i w toalecie. Poza tym Gawron wreszcie mógł wyrwać się na ulicę. Najszczęśliwszy był wtedy, kiedy z rozluźnionym krawatem zagłębiał się w tłum, rzecz jasna po to, by zarabiać pieniądze, wyciągać je z kieszeni Wiktora, a właściwie wyciągać je z tylu kieszeni, z ilu się dało. W samym sercu warzywnego i owocowego bazaru, niedaleko od siedziby Wiktora, znajdował się skwer. Rosły na nim róże, wawrzyny oraz rozmaite zielonoszare, skarłowaciałe krzewy. Kiedyś skwer pełnił funkcję ogólnodostępnej pralni, w związku z czym wśród okolicznych mieszkańców znany był pod nazwą Mydlanego Ogrodu; za sprawą przedziwnej logiki, chyba bardziej związanej z poezją niż rzeczywistością, okalający go ze wszystkich stron bazar zwano Targiem Mydlanym, chociaż wcale nie handlowano tam mydłem. Pamiętające jeszcze czasy średniowiecza wytarte kamienie, na których kobiety prały bieliznę, oraz ozdobione gargulcami fontanny otoczono ogrodzeniem z metalowych prętów, natomiast właściciele pobliskich barów ustawiali na skwerze stoliki i krzesła. Były tam również trawniki, mała cukierenka oraz rosły krzaki, których gałązki nadawałyby się wyśmienicie do przybrania fotela solenizanta. Właściwie mógłbym posłać kierowcę albo gońca, pomyślał Gawron. Jednak w słoneczne dni, takie jak ten, można było zobaczyć wiele ładnych dziewcząt malowniczo upozowanych na trawnikach. Dlaczego rezygnować z odrobiny rozrywki na rzecz gońca? Powiedział Annie (kierowała pracą biura, zatrudniała i zwalniała urzędników, a także strzegła drzwi gabinetu Wiktora), że musi załatwić parę spraw na mieście i że zjawi się za jakieś dwie godziny. — Przynieś mi ciastko — poprosiła. Nie była głupia. Zdążyła dobrze poznać Gawrona. Wiedziała, że rano, kiedy jest najwięcej pracy, najchętniej znika w swoim pokoju; parę razy, kiedy tam weszła, zastała go siedzącego bezczynnie za biurkiem. Nie cieszył się sympatią pracowników, nie uczestniczył w ich życiu towarzyskim, nie słynął z zamiłowania do pracy ani nie wyróżniał się poczuciem godności. Był zaufanym człowiekiem Wiktora, i to wszystko. Załatwiał i robił to, co szef kazał, ale co robił i co załatwiał — tego nikt nie wiedział. Annie podobała się atmosfera tajemniczości otaczająca Gawrona. Nie ukrywała tego, wręcz przeciwnie: rozmawiając z nim stawała się ożywiona, a na jej policzkach pojawiały się lekkie rumieńce. Zastanawiała się, czy odważyłaby się zjeść do spółki z nim ciastko, nie dzieląc go przedtem, tak żeby ich usta i języki, walczące o każdy okruszek, spotkały się wreszcie w pocałunku. Już co najmniej tysiąc razy niewiele brakowało: jego ręka na jej biodrze, ciepło jego oddechu na jej karku w kolejce po kawę albo do kserokopiarki, jej ręka na jego ręce, kiedy codziennie stawali przed obliczem szefa albo kiedy ustalali rozkład dnia Wiktora. Jeżeli to była miłość, to mądra i dojrzała, nie młodzieńcza, nie bojaźliwa ani nie szalona. Jeśli natomiast to tylko namiętność? Nic nie szkodzi. Zarówno Gawron, jak i Anna byli na tyle starzy (i na tyle młodzi), by w pełni z niej skorzystać, póki czas. W przypadku Anny ostrzeżenia, że czas mija, przybierały postać coraz wyraźniejszego drugiego podbródka, podkrążonych oczu, wiotczejących mięśni brzucha, stopniowo tracącej jędrność skóry na wewnętrznej stronie ud i coraz częściej nawiedzających ją czarnych myśli; za każdym razem kiedy się myła, ubierała albo biegła do pracy, powtarzała sobie, że ma już ponad czterdzieści lat i powinna zmienić życiowe motto z: „Poczekaj, nie tak prędko!” na: „Gdzie i kiedy zechcesz”. Jeżeli chodzi o Gawrona, to symptomy były bardzo podobne. Należało tylko dodać pozbawione połysku, siwiejące na skroniach włosy oraz wąską, ptasią klatkę piersiową astmatyka, świadczącą o tym, że na przekór kolorowej koszuli i krawatowi, utrzymanemu w żywych barwach, ich właściciel nie cieszy się najlepszym zdrowiem. On sam lubił o sobie myśleć jako o smukłym, gibkim mężczyźnie. Istotnie, umysł miał z pewnością gibki, ale kiedy stał nagi pod prysznicem, wydawał się raczej wychudzony niż smukły. Mimo to z pewnością wydawał się atrakcyjnym, zagadkowym człowiekiem, nie zgnojonym przez życie jak inni znani jej mężczyźni. Spojrzała mu w oczy, myśląc o ciastku, które mieli wspólnie zjeść — a może i o czymś więcej. — Zobaczymy... — szepnęła, w zamyśleniu przesuwając palcami po brodzie, już teraz podniecona w duchu perspektywą tego, co jeszcze może ją czekać tego dnia. Tak. Tutaj. Teraz. Gawron wyczuł jej nastrój, gdyż uśmiechnął się i powiedział: — Jakie tylko zechcesz. Na co dasz się skusić? Zażyczyła sobie wiedeńskie z owocami i bitą śmietaną. Będzie świetnie pasowało do znakomitego szampana, którym, jak należało się spodziewać, najbliżsi współpracownicy szefa wzniosą toast za jego zdrowie. Gawron obiecał, że wszystko załatwi. Każda z osób pracujących w biurze dostanie ciastko i lampkę szampana, po czym wszyscy dołączą na chwilę do podstarzałych handlarzy zieleniną zaproszonych na urodzinowe przyjęcie Wiktora. Z pewnością świat nie zawali się od tego, że każdy zje po ciastku i wypije łyk szampana, pomyślał, chociaż wizja walącego się świata wyjątkowo mocno przemawiała do jego wyobraźni. Tak więc owego piątku w samym środku lata, w samym środku naszego miasta, zjeżdżający prywatną windą Wiktora Gawron miał zdobyć ciastka oraz kwiaty i gałązki do przybrania fotela. Znalazłszy się na parterze ruszył przed siebie wśród bujnej sztucznej roślinności głównego holu, biegnącego wokół budynku niczym spiętrzony, szklany lambrekin. Machnął strażnikowi przepustką, po czym wszedł między skrzydła obrotowych drzwi. UWAGA: TE DRZWI OBRACAJĄ SIĘ AUTOMATYCZNIE głosił napis, będący jednocześnie informacją i przechwałką. Uwaga, te drzwi są lepsze i trwalsze od ciebie! Zamknęły go w trójkącie sztucznie oczyszczonego powietrza, a następnie wypchnęły prosto w objęcia słońca i wiatru. Od tej pory był zdany wyłącznie na siebie. Zwróćcie uwagę, że nie wziął samochodu. Przy drzwiach stał człowiek, który natychmiast wezwałby taksówkę albo jedną ze służbowych limuzyn. Gawron cieszył się takimi samymi względami jak okonie Wiktora (jeśli nie większymi) i wymagano od niego, by dbał o swoje bezpieczeństwo, ale on wolał poruszać się na piechotę. Kto go tu rozpozna? Najdalej po pięciu minutach wtopi się w tłum ubranych tak samo jak on pracowników niezliczonych firm, którym zlecono jakieś sprawy do załatwienia w mieście. Czy może być coś przyjemniejszego niż niepostrzeżenie mijać znajomych nieznajomych albo od czasu do czasu skinąć głową lub uśmiechnąć się do kogoś, czyja twarz wydaje się budzić jakieś skojarzenia? Cóż za demokracja! Wymijać i rozpychać się niczym jedna z kijanek w stawie. Najpierw jednak musiał pokonać rozgrzany i pusty krużganek pasażu biurowo-handlowego, gdzie hałas nie tak przecież odległej ulicy wpadał w pułapkę szumu wody tryskającej w górę i spadającej sztucznymi kaskadami dzień i noc, dzień i noc, z rytmiczną nieomylnością, której nie zdołałby dorównać żaden górski strumień. Jednak Gawron nie skorzystał ze sposobności, by przysiąść na ławeczce pod którąś z nagrodzonych w konkursie architektonicznym latarni, ani nie zagrał w klasy na trotuarze z różnobarwnego marmuru. Szedł w pełnym słońcu, ze spojrzeniem utkwionym w odległym horyzoncie, gdzie bezpretensjonalne wieże starego miasta walczyły o światło i tlen z modliszkowatymi dźwigami i przypominającymi szkielety konstrukcjami nośnymi nowych biurowców, dla zachowania przyzwoitości otulonymi furkoczącymi plastikowymi spódnicami. Gawron utrzymywał, że uwielbia widok dźwigów. Najbardziej podobały mu się podczas Święta Lata, obwieszone chorągwiami, światłami, doskonale widoczne na tle rozbłyskających fajerwerków. Tylko wtedy ulice były ciemniejsze i cichsze od nocnego nieba. Lubił swoje hałaśliwe, tętniące życiem, odziane w mrok miasto. Myślał o sobie jako o smukłym, czarnym cieniu, prawdziwej nocnej istocie. Swoje przezwisko zawdzięczał między innymi ciemnym ubraniom, jakie nosił, kiedy był młody i żył na ulicy, a także podobnemu do krakania nosowemu śmiechowi, upodobaniu do tłoku, umiejętności plądrowania i kryminalnym skłonnościom, przede wszystkim jednak ptasiej sylwetce — długonogiej, o wypchniętej naprzód piersi. Ludzie mówili, że dorobił się dzięki Wiktorowi, że Wiktor, bez dzieci, bez spadkobiercy, traktował Gawrona jak syna, swoje uczucia zaś okazywał dając mu pieniądze. Czek stanowił dla niego odpowiednik pocałunku. „Pieniądze zastąpią nawet największe czułości”, mawiał. Jednak w tym przypadku plotki krążące wśród sekretarek i urzędników miały niewiele wspólnego z prawdą. Wiktor, stary człowiek, doskonale znający siłę pieniądza, świadom, że nie ma ludzi, których nie można kupić, płacił Gawronowi tylko pensję, nic więcej, a Gawron był na tyle mądry, by na terenie biura zachować kryształową uczciwość. Świetnie zdawał sobie sprawę, jak cienka i przetarta jest smycz łącząca go z portfelem szefa i jak słabe ręce dzierżą jej koniec. Jak na dwóch ludzi spędzających razem mnóstwo czasu nie poczuwali się do specjalnej lojalności wobec siebie ani też nie darzyli zbytnio sympatią. Wesołość Gawrona należało traktować nie jako objaw zadowolenia z pracy lub podziwu dla szefa; był to raczej sposób wypełniania przestrzeni między ciężkimi meblami milczenia, wokół których krążyli przez większą część dnia. Wiktor nie pochwalał lekkomyślności Gawrona, jego gadatliwości, lekceważenia zasad dobrego wychowania ani nieróbstwa. Życiowe credo starca brzmiało następująco: „Jeśli człowiek nie zdecyduje się bez reszty poświęcić pracy, nigdy nie zdobędzie bogactwa, nie zyska szacunku ani podziwu, a także, co najważniejsze, nie zazna prawdziwego spokoju”. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że Gawron był bogaty. Ubogi człowiek nie odmówiłby sobie przyjemności darmowej przejażdżki limuzyną. Jedynie ktoś naprawdę zamożny potrafi zdecydować się na spacer wtedy, kiedy mógłby jechać samochodem. Musi także znać prawa rządzące ulicą i mieć oczy dokoła głowy, aby wiedzieć, czy jest śledzony, a jeśli tak, to przez kogo. Kiedy dostojne automatyczne drzwi wypchnęły Gawrona w otchłań prawdziwego powietrza, jakiś dwudziestoparoletni osobnik w wymiętym letnim garniturze wyłonił się z mrocznego cienia kolumnady i ruszył za nim przez pasaż, niczym kot trzymając się blisko zacienionych ścian. Szedł beztroskim krokiem wagarującego ucznia, uważając, by nie stawiać stóp na łączeniach marmurowych płyt, a co jakiś czas zatrzymywał się, udając zainteresowanie fontannami lub lampami. Krótko mówiąc, starał się zachowywać jak najbardziej niewinnie, a tymczasem każdy jego ruch, każdy gest stanowił ostrzeżenie: uwaga, oto typ spod ciemnej gwiazdy. Trzymajcie się z daleka. Miejcie się na baczności. Pilnujcie kieszeni. Śledzący Gawrona typ spod ciemnej gwiazdy dopiero co przybył do miasta. Miał popękane paznokcie, ręce i kark spalone słońcem, oczy czerwone od brudu i pyłu, który wżarł się głęboko w skórę twarzy. Nie zdążył jeszcze opanować typowo miejskiej umiejętności polegającej na bezustannym, ukradkowym rozglądaniu się dokoła. Rozpierała go radość z tego, że jest tutaj, daleko od domu. Był sam, był biedny i był wolny. W kieszeni miał stary nóż sprężynowy, który nie zawsze chciał się otworzyć. Żadnych pieniędzy. Już niedługo, w dzień urodzin Wiktora, stanie twarzą w twarz z Gawronem. Który z nich wyjdzie ze starcia obronną ręką? Był optymistą, chociaż na dłuższą metę (naturalnie, jeśli nie chciał zabić) ktoś taki jak on miał znacznie mniejsze szansę. W najlepszym razie czekała go nędza, pijaństwo, kolejne przestępstwa, handlowanie własnym ciałem na ulicy. Przynajmniej dopóki się nie zestarzeje. Potem już tylko nędza i alkohol. Gdybyśmy szukali dwóch krańcowo przeciwstawnych przykładów obrazujących szczęście i pecha, nie moglibyśmy wybrać lepiej. Wszędobylski cwaniak oraz jego cień zniknęli w podziemnym przejściu dla pieszych pod torami kolejki oddzielającymi starą część miasta od nowej. Tunel ten został chyba specjalnie pomyślany jako miejsce rozbojów, gwałtów, opróżniania pęcherzy oraz jako schronienie przed deszczem i noclegownia dla bezdomnych. Włóczędzy urządzali sobie kryjówki za potężnymi filarami. Dające niewiele światła jarzeniówki migotały i bzyczały, często gasły, a czasem rozbłyskały raptownie jak fotograficzne flesze. Wszędzie walały się brudne papiery, przy silniejszym podmuchu wiatru podrywające się w powietrze niczym przerażone, osaczone gołębie. Czuć było wyraźny smród moczu połączony z zapachami ulicy. Gawron przypuszczał, że w tunelu jego cień spróbuje się zbliżyć, by wyszarpnąć mu portfel albo poprosić o „pożyczkę”, przyspieszył więc nieco kroku, z coraz większym trudem łapiąc powietrze. Palce zacisnął na pęku kluczy, by dodać siły swym ciosom, ale okazało się to niepotrzebne; z ulgą dostrzegł dzienne światło spływające po schodach na końcu tunelu, a zaraz potem do jego uszu dotarł stukot kobiecych obcasów, pobrzękiwanie dzwonków, pokrzykiwania naganiaczy, trzaśnięcia drzwi, sygnały klaksonów i pisk hamulców. 2 Błyskawicznie przeistoczył się w zupełnie innego Gawrona, może nie tak zawadiackiego jak wtedy, kiedy był miody, ani nie tak beztrosko pogodnego jak płaszczący się lizus, którym jest teraz, ale w kogoś znacznie bardziej zrelaksowanego. Zwolnił kroku, rozluźnił krawat, zgarbił się, a jego ptasia pierś przestała gwałtownie unosić się i opadać. Tutaj, w publicznym miejscu, jedyne wyczuwalne napięcie występowało na granicy między strumieniami pieszych i pojazdów, tworzących wspólnie atonalne harmonie, na które składały się zirytowane trąbnięcia klaksonów (blacha), nawoływania kramiarzy (soliści) oraz uderzenia niezliczonych podeszew o kamienie (perkusja). Na tych ulicach, gdzie salony piękności sąsiadowały z eleganckimi butikami, a te z kolei z drogimi restauracjami, Gawron rozglądał się w poszukiwaniu zabawnych dziwaków, starych kumpli, ładnych dziewcząt lub atrakcyjnych towarów. Nadal był czujny, ale nie dlatego, żeby obawiał się napadu albo kradzieży. Już nie wypatrywał osobnika w wymiętym kremowym garniturze, już nie ściskał pęku kluczy. Śledzący go typek zniknął gdzieś między starą a nową częścią miasta, wchłonięty przez ludzkie mrowie. Nie obeznany z krokami tańca, nieświadom prostej zasady szybko-szybko-wolno, pozwalającej przemykać się wśród ciżby, „cień” Gawrona natychmiast utknął za sunącą powoli barykadą samochodów, ugrzązł między zmierzającymi w przeciwnym kierunku obywatelami miasta, został zmuszony do zatrzymania się przez fortyfikacje utworzone z toreb na zakupy, stracił orientację, wymijając rozwrzeszczane dzieci. Roznosiciele ulotek reklamowych wpychali mu w ręce sterty zadrukowanego papieru, kosze na śmieci uderzały go boleśnie w golenie i kolana, hydranty usiłowały przewrócić, skrzynki pocztowe waliły niespodziewanie w brzuch, znaki drogowe próbowały spoliczkować, a parawany utworzone ze stelaży na prasę utrudniały widoczność. Na przemian wzbierająca i opadająca fala chaosu porwała go niczym źdźbło słomy, tak jak czyniła ze wszystkimi przybyszami, którzy nie znali praw rządzących jej działaniem. To było miasto w całej okazałości. Gawron podążał naprzód bez najmniejszych przeszkód, natomiast młody człowiek w garniturze (jeszcze przed końcem dnia poznacie jego imię) ugrzązł beznadziejnie, by po chwili stracić z oczu głowę swojej ofiary, sunącą wśród falującego morza innych głów. Zrezygnowany, zaczął przyglądać się wystawom, gdzie koronkowa bielizna unosiła się na podobieństwo śnieżnobiałych mew, drogocenne kamienie leżały na piasku, jakby wyrzucone przez morze, czekoladowe trufle pyszniły się na atłasowych poduszeczkach, buty i pantofle pięły się w niebo stromymi tarasami, gdzie wszystko zdawało się krzyczeć: „Patrz, ale Nie Dotykaj!” Oparł się plecami o jedną z szyb, oczekując, że zaraz skierują się na niego taksujące, pełne dezaprobaty spojrzenia, ale nic takiego nie nastąpiło. Jedyne oczy, jakie na niego patrzyły, należały do plastikowych manekinów — miały taki wyraz, jakby ulica była tylko snem, natomiast przechodnie zjawami zatopionymi w szkle. Kto jest w stanie oprzeć się anonimowości tłumu? Tłum to ludzie, z których każdy daje swoją obecnością wyraz poparcia dla siebie samego. „Cień” Gawrona dał się ponieść wzdłuż ulicy Wszystkich Świętych, wokół placu Fortecznego i z powrotem, między wystawione na chodnik stoliki jednego z barów. Usiadł. Posiedzi do chwili, kiedy zjawi się kelner, a wtedy sobie pójdzie. Wcale mu się nie nudziło. Ulica była jak kabaret, w którym występowali także mimowie, a wszystkie żartobliwe kwestie albo wykrzykiwano pełnym głosem, albo podawano szeptem. Postanowił zostać tu trochę, potem zaś wrócić tam, gdzie jest mniej ludzi, do słabo oświetlonego tunelu pod torami kolejki miejskiej. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na zasadzkę. Tymczasem Gawron pozostawił za sobą zatłoczoną ulicę z butikami, przemknął obrzeżem parku Matematyków, gdzie klombom nadano rozmaite kształty geometryczne (oktagon dla prymulek, koło dla begonii, trójkąty i prostokąty dla róż), natomiast przyrządy do zabaw dla dzieci oraz ławki zostały skonstruowane na podobieństwo figur niemożliwych. Dotarł do okolicy, gdzie urodził się i wychował: do dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach. Co stało się z prawdziwymi drewnianymi wrotami, od których wzięła nazwę, z pamiętającą czasy średniowiecza dębową bramą, strzegącą wejścia do starożytnego miasta? Spłonęły przed siedemdziesięcioma czterema laty, kiedy Wiktor był sześcioletnim chłopcem. Podobno sprawcami pożaru okazali się członkowie Rady Miejskiej, pragnący „ucywilizować” ubogą dzielnicę zamieszkaną głównie przez żebraków, złodziei i prostytutki. Na miejscu spalonych domów postawili czteropiętrowe budynki: jedno piętro na handel detaliczny, jedno na handel hurtowy, dwa piętra mieszkalne, do tego strych, piwnica, stajnia, podwórze i wysoki czynsz. Jednak w pośpiechu zapomnieli o tym, by poszerzyć wąskie, kręte, średniowieczne uliczki, w związku z czym nawet po przebudowie po dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach łatwiej było poruszać się konno niż samochodem. Uliczki, ślepe zaułki oraz alejki, zwane przez miejscowych Kiszkami, miały szerokość niewiele większą od długości konia. Nie zawróciłby tam żaden samochód. Były tak ciasne, że pojawienie się w nich czterokołowego pojazdu wywołałoby natychmiastową obstrukcję. Ma się rozumieć, w sąsiedztwie Drewnianych Wrót samochody poruszały się bez żadnych przeszkód. Miasto musi przecież oddychać, w związku z czym wybudowano proste, szersze ulice zapewniające dostęp do Kiszek i właśnie jedną z tych ulic Gawron podążał teraz po ciastka i rośliny do przybrania fotela. Była czterokrotnie szersza od najszerszej Kiszki. To tutaj się wychował, to w tych zatoczkach parkingowych, posapując astmatycznie, bawił się w berka. Budynek, w którym jego rodzice wynajmowali mieszkanie, został w całości oddany we władanie biznesowi: na parterze działał fryzjer, na pierwszym piętrze ulokowała się firma prowadząca księgi rachunkowe, wyżej były magazyny. Pokój Gawrona — przez dziesięć lat dzielił go z bratem — wypełniały teraz od ściany do ściany słomiane maty, bieżniki, makatki oraz wełniane kaszmirskie dywany, jakby przeniesione prosto z koszmarnego snu astmatyka. „Sąsiedztwo” nie jest właściwym słowem. Tutaj nie było już żadnych sąsiadów. Wieczorem zarówno fryzjerzy, jak księgowi oraz magazynierzy wracali samochodami, autobusami i pociągami do domów usytuowanych na obrzeżach miasta. Nocą Kiszki pogrążały się w ciszy i ciemności, ale domy wciąż pozostały takie same, jakie Gawron pamiętał z dzieciństwa, w powietrzu zaś unosiła się ledwie uchwytna woń pożaru, przytłumiona smrodem samochodowych spalin i zapachem perfum sekretarek. Czuć też było odór gnijących roślin, jakby na przekór zdrowemu rozsądkowi domy pobudowano na podmokłym terenie, a tymczasem smród brał się stąd, że tuż obok znajdował się Targ Mydlany. Woń gnijących liści kapusty, fig, oliwek, buraków oraz mnóstwa innych warzyw i owoców przeciskała się Kiszkami, a także sąsiednimi ulicami, już od sześciuset lat. Podobno gdyby ktoś chciał, mógłby z cegieł okolicznych domów i z ulicznego bruku ugotować sobie zupę jarzynową, gdyż wszystko było przesycone zapachem liści, łodyg i korzeni. Wszystko, a więc także Gawron. Zupa z Gawrona byłaby w równej mierze mięsna i jarzynowa, zupełnie jak w tej starej piosence o małpiszonie hodowanym przez pewnego handlarza: Jaja miał z pestek mango, (Małpom to zdarza się czasami), Kutasa z małego ogórka, A srał świeżymi śliwkami. Mimo swego obecnego zachowania i wyglądu Gawron pozostał dzieckiem bazaru, straganiarzem do szpiku kości. Zawdzięczał to rodzicom, którzy dzierżawili stoisko i często namawiali go, żeby zamiast siedzieć w szkole pomógł im przenosić skrzynie i sprzedawać towar. W wieku dziesięciu lat nie bardzo wiedział, jaki kształt mają kontynenty, toczył nierówne boje z algebrą, ale za to po wyglądzie i zapachu potrafił odróżnić czereśnię Teicknera od Wijnkersa (bardzo trudne zadanie) oraz na pierwszy rzut oka stwierdzić, które gruszki są jeszcze kwaśne, a które zaczęły się już psuć od środka. Tak więc w dniu urodzin Wiktora pogrążony w sentymentalnych wspomnieniach Gawron pokonał doskonale sobie znany, stumetrowy odcinek dzielący jego stary dom od granicy bazaru, gdzie — przynajmniej na razie — kończyły się kolonizacyjne zapędy fryzjerów, księgowych i magazynierów. Kończyły się tam również wąwozy ulic; dalej rozciągał się rozległy, brukowany plac w kształcie litery O. Gawron mógłby potwierdzić, że okrążenie go na rowerze zajmowało cierpiącemu na astmę chłopcu co najmniej kwadrans. Z wyjątkiem kilku usytuowanych w centralnej części barów i restauracji wszystkie zabudowania, to znaczy stragany i ramy, były z płótna i drewna. Na placu, przykrytym jedynie kopułą nieba, w średniowieczu mogły się odbywać na przykład dożynki, teraz jednak Wielki Wik (tak nazywano biurowiec Wiktora) oraz inne wysokościowce wzniesione w nowej części miasta zasłoniły łagodne, zielone wzgórza, a pomruk silników dobiegający bez przerwy z pobliskiej autostrady przetaczał się nad dachami niczym odgłos grzmotu. Na placu nie było wyznaczonych miejsc parkingowych, sygnalizacji świetlnej ani ciągów komunikacyjnych. Sprzedawcy zostawiali swoje pojazdy, gdzie im przyszła ochota albo tam, gdzie skierował ich Celofanowy Człowiek, który z własnej woli podjął się niewykonalnego zadania sterowania ruchem. Opróżnione skrzynie, worki, palety i kosze walały się bez ładu i składu niczym pozostałości jakichś sprzedawanych na wynos potraw. Złoczyńca uciekający przed policyjnym pościgiem mógł się tu poczuć jak w niebie. Zapachy były znacznie bardziej jednoznaczne i dużo przyjemniejsze od tych, jakie, niesione wiatrem, wypełniały okoliczne uliczki. Gdyby ktoś zamknął oczy idąc między straganami, koncentrując się na zapachach, mógłby dzięki nim wiele się dowiedzieć. Człowiek o wyćwiczonym węchu, na przykład Gawron, doskonale wiedział, kiedy mija stoisko z ziemniakami albo burakami, kiedy sprzedawca wywiesza warkocze czosnku, czy melony są całkowicie dojrzałe, gdzie sprzedaje się gwajawy i ananasy. Po co jednak ktokolwiek miałby zamykać oczy? W żadnej galerii sztuki współczesnej nie dałoby się znaleźć tylu kolorów, tylu harmonizujących ze sobą lub przeciwstawnych kształtów i odcieni co właśnie tutaj. Bakłażany przypominały jaja złożone przez jakiegoś ogromnego ptaka, dynia — turecki turban, małe melony kojarzyły się z piłkami do rugby, ułożonymi pracowicie w piramidę i tylko czekającymi na kopnięcie. Czerwone porzeczki, zbite w ciasne grona, pękały i krwawiły obficie. Długie, poskręcane ogórki z Sardynii wychylały się ze skrzyń niczym zamarłe w bezruchu węże. Czasem trafiały się prawdziwe węże, zielone i zimne, owinięte wokół owoców mango albo kantalupów. Oprócz nich były tam również przylżeńce, kleszcze, wszy, gąsienice, muchy oraz wszelkie inne stworzenia żyjące dzięki ludziom i zieleninie, w tym także karaluchy, pluskwy i wołki zbożowe, z którymi dzielimy się strawą i posłaniem. Na obrzeżu targowiska usadowili się sprzedawcy bananów, specjaliści od musaceae. Nie chcieli zapędzać się za daleko w gęstwinę straganów, gdyż kiście owoców ważyły zbyt wiele, aby się z nimi swobodnie poruszać: każda składała się z dziesięciu, czasem nawet dwudziestu ułożonych jedna nad drugą łap, każda łapa liczyła dziesięć, czasem dwanaście palców, a każdy wilgotny i ciężki po długim leżakowaniu w okrętowej chłodni, gdzie podczas podróży dojrzewały i nabierały aromatu. Banany najczęściej sprzedawano bezpośrednio z samochodów, nie na wagę ani nie na sztuki, lecz właśnie na łapy. Ci, co nimi handlowali, znani byli ze swoich niewyparzonych języków. Sypali jak z rękawa sprośnymi dowcipami, w których najważniejszą rolę odgrywał naturalnie ich żółto-penisiasty towar. Te właśnie żarty wywoływały najgłośniejsze wybuchy śmiechu oraz najbardziej intensywne rumieńce. Sprzedawcy bananów pełnili na targu owocowym taką samą funkcję jak rzeźnicy na targu mięsnym: każdy z nożem w garści, niczym senatorowie w chwili śmierci Juliusza Cezara, gotowi fachowo odciąć łapę wskazaną przez klienta. Ich noże były równie ostre jak języki. Obok stały furgonetki z melonami — na każdej zawsze leżał przynajmniej jeden rozcięty na cztery części, aby każdy mógł zobaczyć, czy są dojrzałe i jaką barwę ma miąższ — dalej zaś ignamy, tykwy, dynie, piramidy głów kapusty i kalafiorów. Każdy gatunek zajmował swój teren, wyznaczony niewidzialnymi liniami granicznymi. Tylko Bóg mógł pomóc nierozważnej kapuście, która wtargnęłaby do królestwa ignamów. Tylko Bóg mógł pomóc sprzedawcy, który zagarnąłby część terenu sąsiada. Linie podziału nie zmieniały się od tak dawna, że Gawron — tak przynajmniej twierdził — mógłby nie spoglądając na boki ani pod stopy dotrzeć bez trudu aż do samego serca Targu Mydlanego, nigdy jednak tego nie czynił, ponieważ nie należał do ludzi, którzy przez takie miejsce przechodzą nie zauważeni i sami niczego nie dostrzegają. Jego oczy były oczami Wiktora, a ten bazar stanowił imperium szefa. Właśnie dzięki niemu Wiktor zdobył bogactwo. Targ niczym zwornik podtrzymywał solidną konstrukcję sklepienia, pod którym Wiktor gromadził swoją fortunę. Fortuna może jednak łatwo zniknąć, jeśli nikt jej nie dogląda, dlatego Gawron dopiero teraz stał się naprawdę czujny. Notował w pamięci, kto ze sprzedawców pozdrowił go skinieniem głowy lub ruchem ręki, kto miał wielu klientów, a kto żadnego, gdzie pojawili się nowi pomocnicy, kto skrzywił się na jego widok, kto się krył, a kto spoglądał na niego obojętnie, jakby widział go po raz pierwszy w życiu, kto życzył jego szefowi udanego przyjęcia urodzinowego, jakimi handlowali owocami, czy zmienili asortyment warzyw, kto był tam, gdzie miał prawo być, a kto zjawił się w miejscu, gdzie nikt go nie prosił. Od czasu do czasu przystawał, podziwiając niewyczerpaną rozmaitość towarów: jędrne warzywa, próżne, jakby malowane i pudrowane brzoskwinie, prostolinijna sałata, ufna cebula, głupkowaty niesplik, uwodzicielska w swej cierpkości pigwa, kupowana przez młodych mężczyzn pragnących zmiękczyć serca kobiet. Czy ta obfitość mogła kogokolwiek pozostawić obojętnym? Czy ktoś zdołałby oprzeć się pokusie pomarańczy ułożonych w foremne piramidy? Na pewno nie on. Zatrzymał się przed jednym ze straganów. Otaczały go zigguraty cytrusów, przyozdobione małymi tabliczkami z cenami. Były tu pomarańcze z dwudziestu krajów świata: zielone griolle z Kuby, żółtawe walencje z Hiszpanii, czerwone sanginy z południowych stoków Atlasu. Obok wysokich gór ciągnęły się niższe wzniesienia utworzone z bergamotów, lemonów, lim oraz niezliczonych odmian mandarynek, granicę nizin wyznaczały natomiast spiętrzenia żółtych grapefruitów. Sprzedawca uczynił ze swego straganu małe dzieło przemijającej pomarańczowej sztuki — nawet zawieszona pod płóciennym dachem lampa miała kształt pomarańczy i rozsiewała pomarańczowe światło. Nie trzeba go było wiele, gdyż owoce zdawały się lśnić własnym blaskiem, same dla siebie stanowiąc najlepszą ozdobę. Gawron wybrał jedną z najtańszych pomarańczy. Co prawda jej skórka była popękana i pokryta ciemnymi plamami, tworzącymi niezbyt zachęcający, księżycowy krajobraz, ale Gawron, który znał się na owocach, wiedział, iż taki wygląd świadczy o dojrzałości i słodkości cytrusa. Takie pomarańcze dojrzewają w upale, tam gdzie nawet noce są gorące, a pragnienie zaspokajają pijąc łapczywie rosę, czyli pot księżyca. Gawron pokazał ją sprzedawcy, po czym zaczął grzebać w kieszeni w poszukiwaniu drobnych, ale właściciel straganu potrząsnął głową na znak, że nie trzeba. Prezent od firmy. Nadgryzł skórę, obrał owoc i zjadł go, pochylając się, by nie zachlapać koszuli. Sok pozostawił mu na policzkach i brodzie słodkie, błyszczące plamy, a nieco białego miąższu tkwiło pod paznokciami. Skórka wylądowała na ziemi. Ogryzki, łupiny, skórki, pestki i liście nie były tu traktowane jak śmieci, lecz stanowiły naturalny kobierzec przykrywający twarde kamienie. Gawron kochał ten wybrukowany skrawek świata. Jaki to ma sens być właścicielem targu, a jednocześnie nie móc, z powodu podeszłego wieku, przechadzać się między straganami, wdychać zapachów i napawać oczu widokami? — rozmyślał. Nie dajcie się jednak zwieść: Gawron wcale nie czuł się swobodnie. Chłopaczek z bazaru przeistoczył się w drapieżnika. To, co uczyniło Wiktora milionerem — opłaty za dzierżawienie straganów, zmonopolizowanie handlu hurtowego, poważne inwestycje w przemyśle przetwórczym — dało także bogactwo Gawronowi, tyle że odmiennego rodzaju. Żadnych limuzyn. Żadnych wystawnych obiadów. Żadnych rolexow. Tymi pieniędzmi nie można było się chwalić i nie można było włożyć ich do banku. Odbierał je w gotówce cztery razy do roku; do jego kieszeni trafiały w spiętych gumką zwitkach używanych banknotów, czasem przekazywane z ręki do ręki w barze, częściej wsunięte do papierowej torby z owocami. W porównaniu z opłatami ściąganymi przez Wiktora Gawron brał naprawdę niewiele, czysto symboliczne sumy, żeby każdy ze sprzedawców mógł spać spokojnie w przekonaniu, że uczynił wszystko dla utrzymania i rozwoju swojego interesu. Była to gwarancja nietykalności oraz coś w rodzaju abonamentu dającego nadzieję na to, że zgłaszane uwagi i życzenia być może dotrą do uszu Wiktora. Nazywano to „smarowidłem”. Miód dla Gawrona, ocet dla tych, którzy płacili. Świadczył o tym wyraz twarzy mężczyzn podchodzących kolejno do Gawrona, który, z policzkami i brodą wciąż wymazanymi słodkim sokiem, przyglądał się badawczo każdemu z nich. Jeden wręczył mu pieniądze z miną grzesznika dającego jałmużnę. Inny ukrył zwitek banknotów w dłoni i uścisnął mu rękę. Jeszcze inny, zwany Rudzielcem, otwarcie podał dużą zaklejoną kopertę z imieniem Gawrona wypisanym wielkimi czerwonymi literami. Wielu uważało, że dokonuje zwykłej transakcji handlowej: płacili, po czym mówili o problemach, które z pewnością dałoby się rozwiązać, gdyby tylko Gawron szepnął słówko Wiktorowi. Oliwki są za drogie w hurcie. Gruszki przyjeżdżają poobtłukiwane, ponieważ Wiktor zaczął stosować mechaniczne otrząsacze drzewek. Nocni sprzątacze, spłukujący brukowaną nawierzchnię silnymi strumieniami wody z hydrantów, często niszczą dekorację straganów. „Opowiedz Wiktorowi o naszych kłopotach. Nie może nic zrobić, dopóki się o nich nie dowie. Aha, oczywiście przekaż mu też od nas wszystkich najlepsze życzenia urodzinowe”. Życzenia, których nikt nie wypowiedział głośno, a które towarzyszyły każdemu zwitkowi banknotów, brzmiały następująco: „Obyś zgnił w piekle”. Co więc powinniśmy myśleć o Gawronie, kiedy z na poły zawstydzoną, a na poły hardą miną przepychał się między sprzedawcami, zmierzając wśród drewnianych, płóciennych, tekturowych straganów, kramów i bud wypełnionych niezliczonymi zapachami, smakami i kolorami, ku barom i trawnikom Mydlanego Ogrodu? Że był niedobrym człowiekiem? Czy tylko sprytnym? A może, jak my wszyscy, po prostu miał słabość do pieniędzy? 3 Kiedy Gawron dotarł do zalanego blaskiem słońca Mydlanego Ogrodu, nie było tam już ani jednego wolnego miejsca. Bary pękały w szwach, a na trawnikach rozsiedli się tragarze oraz kobiety zatrudniane przy ważeniu i pakowaniu towarów. Ich pracodawcy usadowili się na krzesełkach ustawionych w cieniu parasoli. Handel owocami lub warzywami nie trwa bez przerwy; zawsze można znaleźć trochę wolnego czasu. Właśnie o tej porze sprzedawcy ściągali do Mydlanego Ogrodu, by napić się wzmocnionej kawy oraz ustalić ceny, jakie miały obowiązywać danego dnia. Na widok Gawrona niektórzy odwracali wzrok albo kurczyli się na krzesłach, inni spoglądali na niego obojętnie, a jeden czy dwóch (znacznie starsi i zamożniejsi od pozostałych, zaproszeni na urodzinowe przyjęcie Wiktora) podniosło się z miejsc, dając mu do zrozumienia, że zapraszają go do stolika i że czuliby się zaszczyceni, gdyby zechciał się z nimi napić. Jednak Gawron musiał zdobyć rośliny do przybrania fotela Wiktora i kupić Annie ciastka. Przysiadzie się później, kiedy wszystko załatwi. Najpierw skierował się do niewielkiej cukierni, gdzie wybrał tuzin ciastek: cztery z owocami, cztery z bitą śmietaną, cztery z czekoladą. Czekając, aż zostaną zapakowane w kolorowy papier i przewiązane szeroką czerwono-srebrną wstążką, oparł się o ladę, obserwując siedzące na trawnikach dziewczęta, a także pobliskie krzewy i zarośla. Spośród wszystkich, jakie rosły w ogrodzie, najbardziej odpowiednie wydawały się krzewy laurowe, o jędrnych, lśniących liściach. Łatwo było do nich sięgnąć, a w przeciwieństwie do róż i głogów posadzonych wokół trawników, ich gałązki nie miały niebezpiecznych kolców. Gawron wybrał krzak rosnący tuż przy cembrowinie średniowiecznej fontanny, którego cień sięgał nie tylko do wytartych kamieni, ale obejmował także wychudzone gargulce oraz groteskowe chimery, zdające się zaspokajać pragnienie w płytkim basenie. Po spacerze przez targowisko niewiele sobie robił z opinii innych; po prostu wyciągnął rękę, złapał cienką gałązkę i pociągnął, jakby oczekując, że oderwie się równie łatwo jak nać selera. Tymczasem gałązka wyślizgnęła mu się z ręki, a w zaciśniętych palcach zostało mu tylko parę listków oraz pączków, usadowionych przy każdym kolanku. Skąd znał ten zapach? Z drugą gałązką postąpił znacznie ostrożniej: najpierw przygiął ją mocno, chwycił u nasady, po czym spróbował oderwać, kręcąc nią we wszystkie strony. Złamała się, ale nie do końca, gdyż była zielona i sprężysta. Z trudem przerwał silne włókna i wziął się do następnej. Niebawem miał już całe naręcze gałązek laurowych, w sam raz tyle, ile potrzebował do przybrania fotela. Był lekko rozdrażniony nie tylko oporem stawianym przez krzak, ale także wonią drewna, świeżego i przesiąkniętego sokami, wonią jakby znajomą, choć zarazem niepokojącą. Powąchał palce, a potem przytknął nos do ułamanej końcówki gałęzi. — Co to może być? — mruknął, po czym kichnął głośno. Ruszył przez trawnik w kierunku grupki sprzedawców stojących przy jednym z barów. Wszystkich znał z imienia, wszyscy też byli mniej więcej w jego wieku, za młodzi i za mało zamożni, aby uczestniczyć w urodzinowym przyjęciu Wiktora. Każdy z nich wychowywał się na bazarze, pomagając ojcu w prowadzeniu straganu, a w wolnych chwilach urządzając z kolegami szalone gonitwy między nogami kupujących lub grając w piłkę, którą zastępowała dorodna rzepa. Znali się od kilkunastu lat. Dwaj najbardziej hałaśliwi byli braćmi, handlowali bananami. Ten lekko łysiejący, zwany Pyrą, niepozorny, leniwy człowieczek, miał żonę i dzieci bardzo podobne do niego. Inny, przezwany Rudzielcem, wcześniej wręczył Gawronowi wypchaną kopertę, teraz zaś opowiadał, jak to niewiele brakowało, by z samego rana zawartość jego kieszeni stała się łupem złodzieja. Na widok Gawrona umilkł w pół zdania; dzisiaj widział go już o jeden raz za dużo, w sumie kilkaset razy, jeśli policzyć wszystkie ich spotkania. Ten człowiek, Gawron, zdradził handlarzy, gdyż kiedyś, stojąc na czele ich strajku, przeszedł na stronę Wiktora, znęcony jego pieniędzmi, jakby ideały i moralne zobowiązania nie były warte tyle samo co forsa. Ten człowiek sprzedałby nawet złote zęby swojej matki, pomyślał Rudzielec, na głos zaś powiedział: — Uwaga, zbliża się żarłoczna gąsienica. Rudzielec nie miał zrozumienia dla ludzi. Z rozkoszą udusiłby Gawrona albo przynajmniej zapłacił komuś, kto by to zrobił. Inni byli bardziej pobłażliwi. Gdyby nie to, że wciąż zalegali mu z wypłatami, mogliby nadal zaliczać się do grona jego przyjaciół. Pobieranie „smarowidła” kosztowało Gawrona utratę mnóstwa przyjaciół. Uśmiechnęli się na powitanie, ale nie były to serdeczne uśmiechy; po prostu tym konkretnym, rzeczowym mężczyznom kumpel z czasów dzieciństwa wydawał się teraz dość zabawny: w garniturze, z naręczem świeżo urwanych gałęzi i elegancko zapakowanym pudełkiem ciastek. Gawron zatrzymał się przy nich i ponownie kichnął, znacznie donośniej niż za pierwszym razem. — Co to za zapach? — zapytał, ocierając oczy rękawem marynarki, po czym wepchnął gałęzie między porozstawiane na ladzie szklanki i kieliszki. Każdy z mężczyzn wziął do ręki jedną gałązkę, każdy powąchał ją uważnie, a następnie podrapał się po głowie. Ich nosy doskonale znały tę woń, ale właściwa nazwa zapodziała się gdzieś w pamięci. — Coś jakby kokos — zaryzykował jeden. Inny uważał, że gałęzie pachną jak pewien szczególny rodzaj ciastek. Wezwali na pomoc swoją ulubioną kelnerkę, która nawet nie musiała zbliżyć gałązki do nosa. — To marcepan — powiedziała, oddając ją Gawronowi. Jeszcze raz powąchał ułamany koniec. Dziewczyna miała rację. Teraz wyraźnie poczuł jajka, cukier i migdały, tak jak wtedy, kiedy był dzieckiem i pomagał matce przygotowywać świąteczne wypieki. — Zgadza się — potwierdził. — Ciekawe, czy tak samo smakuje? Wsadził gałązkę do ust. Dziewczyna parsknęła śmiechem. — To trucizna. Nie ssij tego. Widzisz? Wskazała miejsce, gdzie spod rozerwanej, cienkiej kory sączył się bezbarwny sok. — Skąd mam wiedzieć? Przecież nie jestem ze wsi — odparł Gawron i kichnął jeszcze raz. Zawsze chełpił się swoim miejskim pochodzeniem. Bez spalin i wypełniającego ulice tłumu zginąłby w ciągu pięciu minut. Kelnerka należała do tych, które chętnie korzystają z każdej okazji, by wdać się w pogawędkę z klientami, zupełnie zapominając o swoich obowiązkach. — Te listki bobkowe to paskudztwo — powiedziała, posługując się ludową nazwą rośliny. — Pogoni cię na oba końce. Zachęcona wybuchem śmiechu zaczęła opowiadać, jak to kiedyś kobiety z jej wsi wygotowywały z liści laurowych truciznę, aby potem nasączyć nią chleb i rozłożyć go w charakterze trutki na myszy. — Jedna z nich pomyliła się i dała tę zupę swojemu staremu. Mówię warn, jak pogonił do wychodka, to siedział tam przez tydzień, a potem kipnął. Ładna śmierć, nie ma co. — Zdaje się, że ja już kiedyś jadłem taką zupę — powiedział Rudzielec i mrugnął porozumiewawczo do kolegów. Tym razem wybuch śmiechu był znacznie głośniejszy. Wszyscy wiedzieli, że w wolnych chwilach kelnerka pomaga także w kuchni. — Lepiej zapomnij o śniadaniu ze mną — poradziła Rudzielcowi, po czym wróciła do opowieści o krzewie laurowym: — Moja ciotka miała sąsiada, który chciał dostać po matce mały sad z jabłoniami, ale ona jak na złość nie umierała. Im była starsza, tym lepiej się trzymała. No więc pewnego dnia ten człowiek i jego żona zaprosili starą na obiad. Dostała zupę z liści laurowych. Zaczęło nią rzucać, jeszcze zanim zjadła pierwszy talerz, ale twarda z niej była bestia, więc kojfnęła dopiero wtedy, kiedy siłą wlali w nią drugi. No i sąsiad mojej ciotki dostał swój sad. Kelnerka umilkła na chwilę, aby przeczekać eksplozję śmiechu i kolejne kichnięcie Gawrona. — Nikt się nie domyślił, dlaczego umarła, chociaż zabrali ją do szpitala i pokroili na kawałeczki. Po liściach laurowych nie zostaje żaden ślad. Podobno tylko trochę piecze w ustach. — Spojrzała na Gawrona. — Lepiej uważaj na siebie. Nie usłyszał rady, gdyż znowu kichnął. Był blady jak ściana. Wydawało mu się, że czuje dziwną suchość i pieczenie w ustach, ale nie mógł stwierdzić, czy przyczyną jest niedawno zjedzona pomarańcza, czy sok z krzewu laurowego. Polał sobie ręce wodą z dzbanka, wytarł je starannie, wychylił kieliszek podsunięty mu przez sprzedawców, wypłukał alkoholem gardło i wypluł go na ziemię, po czym otarł piekące kąciki ust. Myślał tylko o tym, co w nich czuje. Przeklął w duchu swojego pecha. Wiedział, że zbliża się atak astmy. Tracił węch. Zacisnął dłonie tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę, pozostawiając trwałe czerwone ślady. — Nie bój się, nie umrzesz — pocieszyła go kelnerka. — Musiałbyś zjeść te wszystkie gałęzie, a nie tylko liznąć trochę soku. Gawron postawił na ziemi pudełko z ciastkami. Kolejne kichnięcie wezbrało mu w nosie, ale detonacja nie nastąpiła. Wciągał gwałtownie powietrze, by czym prędzej rozbić bąbel wypełniający mu głowę, łapał je szeroko otwartymi ustami, walił się pięścią w pierś, jakby zjadł za wiele sera i chciał pozbyć się gazów, które zawędrowały tam aż z żołądka. Jednak im bardziej się starał, tym trudniej było mu osiągnąć cel. Jego ślina przypominała konsystencją słoninę. Właśnie w takich chwilach najbardziej brakowało mu rodziców. Kiedy był mały, pomagali mu przetrwać ataki: zapalali specjalną świeczkę, stawiali ją na stole i kazali mu wdychać dym, nakrywając mu dodatkowo głowę ręcznikiem albo kocem. Wcierali mu w klatkę piersiową kojący balsam z koniczyny, jałowca i mięty. Oboje umarli piętnaście lat temu. Początkowo sprzedawcy wcale się nie przejęli, wręcz przeciwnie: rozbawiło ich przedstawienie, jakie urządził Gawron. Nie zdawali sobie sprawy, czym jest astma ani jak poważne konsekwencje może mieć jej atak wywołany smakiem i zapachem soku krzewu laurowego. Gawron oddychał płytko i nierówno. Jego drogi oddechowe, poczynając od najszerszych, kończąc na najwęższych, zostały niemal całkowicie zablokowane. Koniecznie musiał odkrztusić. Nie był w stanie normalnie odetchnąć nie rozumiał, co się do niego mówi. Mógłby tam umrzeć. Kelnerka z całej siły rąbnęła go w łopatki, bo pomyślała, że listek lub kawałek gałązki wpadł mu do gardła. Cios był tak silny, że zostawił ślad na skórze i zwalił Gawrona na kolana. Wypluł kłąb różowej flegmy. — O to chodzi — powiedziała kelnerka. Usta, paznokcie, język i stopy Gawrona zsiniały, twarz stała się fiołkowo-różowa. Dziewczyna uderzyła go ponownie. Zachował jeszcze tyle przytomności umysłu, a może po prostu za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności upadł na plecy, dzięki czemu był bardziej bezpieczny, gdyż teraz mogła bić go już tylko w klatkę piersiową lub żołądek, albo kopać, leżącego na ziemi. Przekonał się, iż w takiej pozycji, to znaczy na wznak, pod ladą, oddycha mu się znacznie łatwiej. Jego twarz odzyskała mniej więcej normalną barwę. Odetchnął kilka razy i wreszcie kichnął. Znowu mógł normalnie myśleć. Szybko zrozumiał, co się stało: w ciągu kilku minut został zaatakowany przez paru przeciwników. Pyłki. Trawa. Sok pomarańczowy. Liście laurowe. Wiejskie czynniki drażniące skwapliwie skorzystały z okazji, by dokuczyć jego miejskim płucom. Pomacał się po kieszeniach w poszukiwaniu rozpylacza, ale go nie znalazł. Został w górnej szufladzie biurka. Zbeształ się w duchu za lekkomyślność. Powinien był przewidzieć taką sytuację. Ogród to nie miejsce dla niego. Czym prędzej musi wrócić do Wielkiego Wika i nabrać pełne płuca ożywczej mgiełki z rozpylacza. Wziąłby taksówkę, ale akurat tutaj było to całkowicie niemożliwe. W godzinach handlowych na targ nie przedostałaby się ani taksówka, ani nawet karetka pogotowia. Po bazarze dało się poruszać wyłącznie pieszo lub co najwyżej z wózkiem służącym do rozwożenia skrzyń. Gawron starannie wytarł chusteczką krople soku z gałązek, po czym wziął jakąś starą gazetę i owinął ułamane końcówki, a następnie skierował je w dół, by nie zatruwały powietrza, którym oddychał. — To do przystrojenia urodzinowego fotela Wiktora — wyjaśnił. Sprzedawcy przyglądali mu się obojętnie, więc Gawron spojrzał na kelnerkę, spodziewając się od niej więcej zrozumienia. Bądź co bądź pochodziła przecież ze wsi. Spotkał go jednak zawód, gdyż jej oczy były równie puste jak oczy mężczyzn. Nigdy nie słyszała o zwyczaju przystrajania fotela, na którym siedział solenizant. Zakłopotanie Gawrona zaczęło powoli ustępować miejsca irytacji i żalowi: irytacji spowodowanej nagłą zmianą nastroju sprzedawców, najpierw hałaśliwie wesołych, teraz chłodno obojętnych, żalowi za tym, co utracił. Powinien teraz siedzieć obok nich i zaśmiewać się z jakiegoś przysłanego tu przez szefa żałosnego urzędniczyny w garniturku, który dostał konwulsji zaledwie liznąwszy soku z krzewu laurowego. Zadanie zdobycia zielonych gałązek i ciastek, które jeszcze niedawno wydawało mu się nieść obietnicę wolności i niezłej zabawy, teraz stało się najbardziej idiotycznym i najmniej ekscytującym pod słońcem. A czy można wyobrazić sobie większe upokorzenie niż to, na jakie jest skazany dorosły mężczyzna, który w miejscu publicznym padnie ofiarą ataku astmy? Gawron, ze swymi gałązkami i ciastkami, ruszył w drogę powrotną przez labirynt ciasnych alejek handlowych. Szło mu się znacznie gorzej niż wtedy, kiedy podążał ku trzewiom miasta, w kierunku Mydlanego Ogrodu. Obciążony sprawunkami z trudem torował sobie drogę przez tłum. Był zły na siebie, a w dodatku odczuwał trudny do wytłumaczenia lęk. Wreszcie dotarł do granicy bazaru, gdzie sprzedawcy bananów i melonów czekali z nożami w pogotowiu. Celofanowy Człowiek zniecierpliwionym machnięciem dał mu znak, żeby nie tamował ruchu. Tutaj zaczynała się dzielnica, w której się wychował. Czekały na niego butiki przy ulicy Wszystkich Świętych, tory kolejki miejskiej, typek spod ciemnej gwiazdy, Wielki Wik. Pogrążony jakby w przedziwnym półśnie Gawron opuścił stare miasto i podążył w kierunku nowego. 4 Osobnik, który śledził Gawrona, miał na imię Józef. Po trzech latach pracy na jednej z farm należących do Wiktora dorobił się połamanych paznokci, ogorzałego karku i odcisków na rękach. Wymięty kremowy garnitur nabył w firmie wysyłkowej. Ten letni fason nazwano „stylem miejskim”. Zdjęcie w katalogu przedstawiało młodego, przystojnego mężczyznę ubranego w ten właśnie garnitur, siedzącego na barowym stołku z okularami przeciwsłonecznymi wystającymi z zewnętrznej kieszeni marynarki. Jedną rękę (tę z dużym, błyszczącym sygnetem) oparł na kolanie, drugą obejmował w talii atrakcyjną barmankę. Złoty zegarek widoczny na jego przegubie wskazywał za pięć dwunastą, nie wiadomo, w nocy czy w południe. Na ladzie stała butelka muscatino oraz trzy szklanki, co sugerowało, że gdyby zdjęcie wykonano trochę później albo trochę wcześniej, byłaby na nim jeszcze jedna kobieta. A może trzecią szklankę przygotowano z myślą o Józefie? Zaraz po otrzymaniu paczki z garniturem Józef wyciął zdjęcie z katalogu i włożył je do kieszeni marynarki, jakby w ten sposób chciał zapewnić swemu nowemu ubraniu szlachetny rodowód oraz, a może przede wszystkim, wytyczyć sobie cel w życiu. Ręka swobodnie oparta na kolanie, a szczególnie ta druga, spoczywająca na biodrze barmanki, dokładnie pasowały do wyobrażeń Józefa na temat swobodnego miejskiego życia, gdzie zacierała się granica między dniem i nocą, alkohol zaś, pieniądze i kobiety były nadzwyczaj łatwo dostępne. O czym innym mógł rozmyślać całymi dniami, okopując drzewka owocowe, siedząc za kierownicą ciągnika, nawożąc pole, szatkując kapustę lub nosząc skrzynie ze śliwkami? To nie była praca, która dałaby satysfakcję komuś takiemu jak Józef. Mięśnie, wspaniale rozwinięte dzięki ciężkiej harówce, uczyniły go próżnym, a na wsi próżność nie czuje się najlepiej. Deszcz, brud oraz praca w samotności, za niewielką zapłatę, są tego główną przyczyną. Jedyna okazja, by rozprostować kości i zaprezentować imponującą muskulaturę, trafiała się w te dni, kiedy jeździł na stację ładować warzywa i owoce do wagonów. Co prawda najczęściej odbywało się to w nocy albo o świcie, więc Józef nie mógł się spodziewać wielkiej publiczności, ale w każdy czwartek o 19.10 na stacji zatrzymywał się tak zwany „Kapuściany Ekspres”, wypełniony pasażerami jadącymi na weekend do miasta. Zamożne kobiety oraz ich córki przyciskały nosy do szyb wagonu sypialnego, obserwując ludzi ładujących palety z truskawkami, rzeżuchą i cykorią, przeznaczone dla najlepszych hoteli i restauracji. Niektórzy pasażerowie otwierali okna i kupowali owoce zawinięte w tutkę z liści przez wiejskie dziewczęta, dla których weekend miał się zacząć dopiero w sobotni wieczór. Właśnie wtedy Józef, wykorzystując dramatyczny efekt, jaki dawała chłodna przedwieczorna mgła, wirująca na peronach pospołu z gorącą parą, która wydobywała się spod wagonów, ściągał koszulę i paradował po stacji niczym zawodowy bokser, półnagi, umięśniony i młody. Często stawiał sobie na głowie kilka palet i przytrzymywał je rękami. Wiedział, że w takiej pozie jego muskularne ciało prezentuje się najlepiej: z napiętymi mięśniami, płaskim brzuchem i torsem zupełnie pozbawionym owłosienia. Cieszyło go, że palety zasłaniają mu twarz, gdyż zdawał sobie sprawę, iż nie dorównuje ona urodą reszcie ciała. Nosy i czoła przyciśnięte do szyb były upudrowane, miały piękne, symetryczne kształty; w każdym uchu błyszczał kolczyk, włosy prosto od fryzjera, a ciała wyperfumione, pachnące. Nos i czoło Józefa wyglądały zupełnie inaczej; nie były brzydkie, tylko niezgrabne i nieporządne, a to ze względu na pracę, ubóstwo i niewinność właściciela. Kąciki ust popękały od słońca i potu. Na nosie rozpościerał się archipelag pryszczy. Brakowało prawej górnej jedynki. Na policzku pyszniło się znamię wielkości i barwy czereśni. Podbródek wydawał się stanowczo za ciężki, sama twarz zaś za szczupła, aby mógł jej pomóc rzadki, hodowany z mozołem wąsik. Ponad wszelką wątpliwość była to wiejska twarz, natomiast ciała, może z wyjątkiem kilku blizn, nie powstydziłby się żaden mieszczuch. Józef często marzył o dniu, kiedy to on przyciśnie nos do zaparowanej szyby i odjedzie w siną dal „Kapuścianym Ekspresem”. Pracował ciężko, oszczędzał na czym się dało, planował wyprawę, aż wreszcie pewnego dnia zamówił kremowy garnitur. Nie był zanadto bystry. Nie bardzo potrafiłby powiedzieć, czego właściwie szuka w mieście, a szukał tam anonimowości. W mieście mógłby w samo południe wejść do baru, zamówić drinka, objąć towarzyszącą mu dziewczynę, podać jej ogień. Nikt nie znałby jego imienia ani nazwiska, nikt nie wiedziałby, gdzie mieszka i pracuje, skąd pochodzi, jak radził sobie w szkole, kiedy miał metr wzrostu, ani że wtedy właśnie zyskał reputację złodziejaszka. Mógłby rozkoszować się anonimowością tłumu, identycznych mieszkań, niemal takich samych ulic. Sąsiadów znałby tylko z widzenia; ich kontakty ograniczałyby się do zdawkowego skinięcia głową rano lub wieczorem. Stanowiłby dla nich całkowitą zagadkę, a gdyby jednak przyszła mu ochota coś im o sobie powiedzieć, mógłby wygadywać co tylko mu ślina na język przyniesie, bez obawy, że prawda wyjdzie na jaw, szczególnie że prawda zupełnie nie pasowała do nowego garnituru. W środę wieczorem, a więc na dzień przed urodzinami Wiktora, założył go po raz pierwszy na roboczą koszulę w kolorze khaki i zaczął ładować skrzynie do „Kapuścianego Ekspresu”. Kobiety przyciskały nosy do szyb. Tym razem Józef nie obnażył torsu, aby zaprezentować prężące się mięśnie. Tym razem obiektem podziwu miał być jego garnitur. Kiedy rozległ się sygnał do odjazdu, Józef dźwignął ostatni ciężar, plastikowy, wypełniony wodą pojemnik z napisem UWAGA: ŻYWE RYBY, wniósł go do wagonu, na którego zewnętrznej ścianie wymalowano wielkimi literami imię Wiktora i przyczaił się tam, nieruchomy i cichy jak robak w jabłku, do chwili, kiedy „Kapuściany Ekspres” ruszył w drogę. Naiwny chłopak, bez biletu, w wymiętym i przybrudzonym garniturze, porzucił wiejski świat roślin i pór roku na rzecz miejskiego, w którym obowiązywały wyłącznie prawa kupna i sprzedaży. Na podłodze znalazł papierosa, więc miał co palić, do jedzenia były owoce, łóżko zaś zrobił sobie z czterech worków szpinaku. Nie mógł tylko ruszyć odsuwanych drzwi, żeby wysikać się na tory, a nawet gdyby mógł, to chybaby tego nie zrobił z obawy, że któryś z jego gadatliwych kuzynów albo znajomków akurat przestanie na chwilę machać motyką albo szpadlem, podniesie wzrok i ujrzy go, polewającego moczem gęstniejący zmierzch. Zależało mu na tym, by zniknąć ludziom z oczu i pamięci, a nie zostać unieśmiertelnionym po wsze czasy w dykteryjce o Głupku, Który Szczał z Pociągu. Jednak dla kogoś o słabym, a w dodatku pełnym pęcherzu nie ma większej tortury niż jazda trzęsącym pociągiem. Józef nie widział żadnego powodu, by znosić okrutne katusze. Przemknęło mu przez głowę, żeby odlać się na jabłka albo warzywa, ale zbyt wiele lat spędził pracując przy nich w sadzie i na polu, by teraz potraktować je w taki sposób. Znacznie logiczniej, a jednocześnie zabawniej, było dolać wodę do wody. Odkręcił korek pojemnika z rybami, ukląkł, rozpiął rozporek i wepchnął kutasa w otwór. Dziesięć okoni, przyzwyczajonych do karmienia z ręki, natychmiast zaczęło skubać czubek penisa, ale kiedy z cewki wytrysnął strumień gorącego moczu, ryby pospiesznie uciekły w głębsze, chłodniejsze rejony. Wkrótce potem umysł Józefa także umknął w głębiny snu. Chłopak obudził się dopiero na krótko przed brzaskiem, kiedy światła przedmieść poczęły coraz śmielej wspomagać nowy dzień w walce z ustępującym mrokiem. Zadrżał, stojąc przy niewielkim okienku i wypatrując oznak nędzy i przepychu, potęgi i obojętności, bogactwa, seksu i gwałtownej energii, przeznaczenia. Szukał wzrokiem wysokich, napawających optymizmem budynków, wysokich, optymistycznych dziewcząt, błyskających neonów oraz eleganckich samochodów, lecz spotkał go zawód, gdyż przedmieścia były jeszcze pogrążone w głębokim śnie, i jak każde ludzkie osiedle o tej porze wykazywały niewielkie zainteresowanie wstającym dniem. Dostrzegł zaledwie kilka niedużych samochodów, posłusznych światłom na skrzyżowaniach, nie zaś logice pustych ulic. Jakiś rowerzysta pedałował spokojnie środkiem jezdni. Tu i ówdzie w oknach pojawiało się światło, włączone przez kogoś pogrążonego jeszcze w półśnie, kto dopiero co wstał, by pójść do łazienki albo zrobić sobie kawę. Rzęsiście oświetlone były jedynie wystawy, ale zgromadzone na nich towary mogły podziwiać tylko koty i nietoperze. Na Józefie ogromne wrażenie wywarł spokój miejskiej nocy. Na wsi nocą dzieje się niemal tyle samo co za dnia, lecz tutaj nie było drzew, które kołysałyby się na wietrze, chwiejących się drogowskazów, a nawet jeśli obłoki przesuwały się po niebie, to robiły to niezauważalnie, onieśmielone blaskiem elektrycznych świateł. Nawet deszcz, pozornie taki sam jak wiejski, wyglądał niczym podświetlona dekoracja teatralna. Nie mógł wsiąknąć w ziemię, więc spływał po chodnikach, okrążał każdą kostkę i kamień, pędził rynsztokami, wpadał do studzienek ściekowych, wypełniał podziemne kanały, niosąc na grzbiecie śmieci i odpadki, podobne do żagli widmowych feluk. Przeciskał się przez osadniki. Gnał przepływami, by dołączyć do podziemnej rzeki płynącej pod miastem, utworzonej z niezliczonych cieków, a następnie dotrzeć do gigantycznych zbiorników oczyszczalni, stamtąd zaś trafić do wodociągów, rur, poprzez kran do dzbanka z kawą, a potem do zlewu i znowu pod ziemię, aby od początku powtórzyć całą drogę. Tylko ktoś obdarzony tak nieskomplikowanym umysłem jak Józef mógł się zastanawiać, dlaczego miejski deszcz został w ten sposób zniewolony. Był za mało inteligentny, aby zadać sobie pytanie — kiedy senne, jednopiętrowe domki i puste ulice zaczęły ustępować miejsca magazynom, bocznicom kolejowym i biurowcom — co on sam powinien uczynić, aby niepostrzeżenie wsiąknąć w glebę miasta, pozostając wolnym, w przeciwieństwie do niezliczonych młodych ludzi, którzy dali się unieść prądowi, a po szaleńczej podróży znaleźli się w głębi cuchnących kanałów, gdzie nie docierają ani promienie słońca, ani nadzieja. Nie miał głowy, nie miał czasu, żeby myśleć o takich sprawach. Pociąg dotarł na stację o świcie. Tragarze otworzyli drzwi, a Józef bez trudu wmieszał się między nich, podtrzymując oburącz skrzynkę sałaty opartą na głowie, i opuścił teren dworca. A potem? Co zrobił potem? Wstawił skrzynkę do oczekującej furgonetki. Wkrótce samochód ruszył, przeciskając się przez poranny ruch wolniej niż ciągnik wykonujący orkę, wolniej nawet niż człowiek z taczkami, więc Józef podążył za nim zupełnie obojętnymi ulicami (bardziej obojętnymi, niż oczekiwał), by wkrótce dotrzeć na Targ Mydlany. Oczywiście. Gdzie chłopak ze wsi mógłby znaleźć lepszą kryjówkę? Było piętnaście po szóstej. Co prawda sprzedawcy przygotowujący się do kolejnego dnia handlowego w niczym nie przypominali ludzi uwiecznionych na zdjęciach w katalogach, ale Józef i tak wiedział, co ma robić. Mieszczuchy z pewnością stanowiły łatwą ofiarę. Byli bogaci i beztroscy. Słabi. Te delikatne nosy rozpłaszczone na szybach wagonów sypialnych kichały banknotami. Ci urzędnicy i sekretarki mieli wypchane portfele, pękające w szwach portmonetki, mnóstwo zbędnych pieniędzy. Do tej pory nigdy jeszcze nie okradał zupełnie obcych ludzi, lecz nie ulegało dla niego wątpliwości, że poradzi sobie z tym zadaniem. Na pewno go nie złapią. Nikt nie zażąda, żeby pokazał, co ma w kieszeniach. Był człowiekiem bez twarzy, bez nazwiska, bez reputacji. To jego szczęśliwy dzień. Widywał już podobne beztroskie tłumy podczas wiejskich świąt i uroczystości, toteż tłok panujący na Targu Mydlanym nie stanowił dla niego nowości. Nie stracił orientacji ani nie wpadł w panikę. Ciasno poustawiane stragany i wąskie alejki miały swoją logikę. Widoczny z daleka po prawej stronie wysoki biurowiec stanowił znakomity punkt odniesienia. Józef wiedział, że tragarze odwożą puste skrzynie do furgonetek zaparkowanych w okolicznych uliczkach, a jak każdy chłopiec ze wsi dysponował dobrą orientacją w terenie, konieczną do bezpiecznego poruszania się po rozległych sadach, polach i lasach. Przede wszystkim starał się zapamiętać jak najwięcej szczegółów — stragan z szalotkami, muzyka dobiegająca z nastawionego głośno radia, sprzedawca z czarną brodą przetykaną pasemkami siwizny, człowiek w celofanowym płaszczu, zapach brukwi — aby później łatwo zorientować się, gdzie jest, gdyby musiał uciekać albo szukać kryjówki. To prawda, zaskoczyła go obowiązująca w mieście monotonia, niemal takie same budynki i poubierani prawie tak samo ludzie. Zdziwił go brak odcieni, a także nieobecność morza, strumieni i ziemi uprawnej. Jakiś głupiec zbudował miasto na zupełnie płaskim, kamienistym terenie, gdzie rósł tylko niesmak. Szczerze mówiąc, było to chyba najgorsze miejsce na założenie miasta. A gdzie obfitująca w ryby zatoka, szeroka rzeka, wygodny port, przełęcz między wzgórzami, miejsce, w jakim podobno starożytni najchętniej zakładali siedziby? Gdzie pokłady węgla, które zapewniłyby miastu dobrobyt, gdzie wzniesienia i skarpy, które zagwarantowałyby mu bezpieczeństwo? Gdzie piękne widoki, które dawałyby natchnienie poetom? Co sprawiło, że to wiecznie spragnione, niefortunnie usytuowane miasto — za daleko na południe, by czerpać zyski z uprawy chmielu, za daleko na północ, by sadzić winogrona — stało się tak wielkie i zamożne? Odpowiedź rzucała się w oczy na każdym kroku, pętała się pod nogami, potrącała go i naciskała ze wszystkich stron. Bazar! Miasto pozbawione atutu dogodnego położenia musi zająć się handlem. Morza, rzeki, wzgórza, złoża węgla zapewniają byt miastom żyjącym z rybołówstwa, przemysłu lub turystów, natomiast ludzie z miast takich jak nasze nie mają innego wyjścia, jak tylko zająć się sprzedawaniem, kupowaniem oraz pośrednictwem, naturalnie z wyjątkiem tych, co decydują się pójść drogą wybraną przez Józefa, to znaczy żyć ze złodziejstwa. Gdyby był mądrzejszy, z pewnością nie przystąpiłby od razu do pracy, lecz zaczekał przynajmniej godzinę albo dwie. Było jeszcze za wcześnie na beztroskich kupujących; o tej porze na targu przebywali wyłącznie sprzedawcy. Natychmiast zwrócili na niego uwagę, podejrzewając, że jest jednym z tych, co to chętnie jadają na śniadanie darmowe owoce. Przez cały czas był obserwowany, więc nic dziwnego, że szczęście, które do tej pory tak bardzo mu sprzyjało, teraz go opuściło. Dostrzegł swoją szansę. Jakiś rudy mężczyzna wsadził do tylnej kieszeni wypchaną kopertę z wielkim czerwonym napisem, po czym nachylił się, by dźwignąć z ziemi worek marchwi. Józef działał błyskawicznie, ale w aż nadto widoczny sposób. Wyszarpnął kopertę z kieszeni, lecz w tej samej chwili kilku sprzedawców zawołało: „Rudzielec, uważaj!”, właściciel koperty złapał go za nogę, pociągnął, Józef przewrócił się, a sekundę później leżał na wznak, przyciśnięty do ziemi. Wokół niego natychmiast zebrał się tłum. Dostał pierwszego kopniaka tego dnia. — Zapłacisz mi za to — warknął Rudzielec, który od razu wpadł na pomysł, jak wykorzystać pechowego szczeniaka. Kilka godzin później Józef ruszył w miasto, by dokonując napadu na zlecenie odpokutować ze swe krótkie przestępcze życie. Czy to właśnie była szansa, o której marzył? Czyżby tak prędko trafiła mu się znakomita sposobność zdobycia bogactwa? Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami najpierw uczepił się Gawrona w pasażu, aby zapamiętać jego twarz, teraz zaś czekał na niego w tunelu pod torami kolejki miejskiej. Przysiadłszy na piętach palił papierosa i wpatrywał się w fotografię otrzymaną od Rudzielca. Przedstawiała ona jeden ze straganów na Targu Mydlanym oraz nieco młodszego, uśmiechniętego Gawrona, ubranego na czarno, z apaszką owiniętą luźno wokół szyi. Właśnie tego człowieka miał napaść, sterroryzować i ograbić. Rudzielec powiedział mu, że Gawron, wracając z bazaru do Wielkiego Wika, będzie miał przy sobie sporo pieniędzy, w tym także kopertę, którą Józef niedawno próbował ukraść: brązową, zaklejoną taśmą samoprzylepną, z napisem zrobionym czerwonym flamastrem. Pokazał mu ją jeszcze raz. — Dobrze się jej przyjrzyj. Ten człowiek na pewno będzie miał ją przy sobie. Zadanie Józefa polegało na tym, żeby machnąć nożem, odebrać kopertę i dostarczyć ją, zaklejoną, z powrotem na stragan Rudzielca. Wszystko, co oprócz niej znajdzie przy Gawronie, może zatrzymać dla siebie. Jeśli wywiąże się z zadania, jego występek pójdzie w zapomnienie, obejdzie się bez zawiadamiania policji i otrzyma z powrotem dokumenty, które Rudzielec zatrzymał jako zastaw. Kto wie, może nawet dostanie ofertę pracy. Jaka to praca? Tego na razie się nie dowie. W każdym razie z pewnością taka, przy której będzie mógł zrobić użytek ze swoich mięśni. Józef wypalił już ostatniego papierosa. W podziemnym tunelu głód doskwierał mu znacznie bardziej niż na ulicy. Schował zdjęcie dostarczone przez Rudzielca, pewien, że bez trudu rozpozna twarz Gawrona, po czym w mdłym, migającym świetle zaczął wpatrywać się w inną fotografię, wyciętą z katalogu. Czuł się teraz blisko spokrewniony z mężczyzną w kremowym garniturze. Im dłużej przyglądał się pobudzającym wyobraźnię szczegółom — nienagannie czystej marynarce, ręce opartej na kolanie, trzeciej szklance — tym bardziej był pewien, że już niedługo on także zasiądzie w jakimś barze. Bardzo szybko znudziło mu się siedzenie na piętach w mrocznym tunelu. Męczył go głód, z irytacją marzył o papierosie. Odczuwał też coś w rodzaju zażenowania, gdyż pewna starsza kobieta przeszła przez tunel z taką nerwowością i pośpiechem, że zupełnie nie zwróciła uwagi na uprzejmy uśmiech, jakim ją obdarzył. Nigdy do tej pory nie spotkał kobiety w tym wieku, która nie znałaby go z imienia, nie wiedziała, kim są jego rodzice i nie zatrzymałaby się, żeby zamienić kilka słów. Krzyknął za nią, najpierw pozdrowienie, potem obelgę. Nie odwróciła się. Zupełnie jakby go nie słyszała. Zupełnie jakby była jedną z tych, co to nienawidzą młodych. Pragnął jak najszybciej udowodnić, że zasługuje na miano obywatela miasta. Ruszył w kierunku kaskady dziennego światła spływającego po schodach w nadziei, że dostrzeże w tłumie twarz Gawrona. Znacznie łatwiej byłoby mu zaatakować ofiarę od tyłu. Jednak akurat wtedy, kiedy miał zamiar wejść na schody, dokładnie przed sobą, zaledwie trzy stopnie wyżej, ujrzał Gawrona. Mężczyzna nie wyglądał najlepiej: jedną rękę przyciskał do piersi, bladość jego twarzy świadczyła albo o gorączce, albo o poważnym zaniepokojeniu. Oddychał szybko i płytko, wyraźnie zmęczony marszem przez zatłoczone ulice. Niósł naręcze gałązek krzewu laurowego oraz elegancko zapakowane duże pudełko, sprawiające wrażenie, jakby zawierało jakieś nadzwyczaj cenne rzeczy. W taki oto sposób doszło do spotkania Józefa i Gawrona. Zorientowawszy się, kogo ma przed sobą, wystraszony Gawron usunął się pospiesznie na bok w nadziei, że jego prześladowca podąży w górę schodów, lecz Józef nie ruszył się z miejsca. Dopiero kiedy Gawron niepewnie postąpił dwa kroki w głąb cuchnącego, mrocznego tunelu, młodzieniec objął ramieniem jego cienką szyję i przytrzymał co najmniej tak mocno, jak mężczyzna ze zdjęcia barmankę. — Mam nóż — szepnął. Aby udowodnić, że mówi prawdę, gwałtownym ruchem wysunął prawą rękę, w której trzymał swój sprężynowy nóż, po raz ostatni używany przy podcinaniu pomidorów, i otworzył go zaledwie kilka centymetrów od twarzy Gawrona. — Rzuć paczkę — polecił. Gawron pozwolił ciastkom upaść na posadzkę tunelu. — A teraz opróżnij kolejno kieszenie. Zacznij od marynarki. Gawron wydobył grubą kopertę, zwitki banknotów, wszystkie pieniądze, jakie zebrał tego dnia. Powoli, starając się nie wykonać żadnego gwałtownego ruchu, wyciągnął je przed siebie, jak najdalej od groźnego noża. — Bierz je — powiedział. Ale Józef nie miał jak wziąć pieniędzy. Przecież jednym ramieniem uciskał szyję Gawrona, w drugiej ręce zaś trzymał nóż. — Rzuć. Gawron wykonał polecenie. Koperty i banknoty, w sumie więcej pieniędzy, niż Józef kiedykolwiek widział, spadły na pudełko z ciastkami. Wśród nich była także koperta Rudzielca. — Teraz spodnie. Napadnięty bez protestu opróżnił obie kieszenie, po czym wywrócił je na lewą stronę, niczym mały chłopiec przyłapany na kradzieży słodyczy. — Zobaczmy, co tam jest. Gawron ponownie wyciągnął rękę. Trzymał w niej chusteczkę do nosa, przepustkę, klucze i trochę drobnych. — Możesz to sobie zostawić — powiedział Józef. Spodobały mu się jego słowa, jego wielkoduszny gest. Uwolnił szyję Gawrona z uścisku i cofnął się o krok. Laurowe gałązki dołączyły do ciastek i pieniędzy. — Odwróć się. Cofnij. Gawron stanął twarzą w twarz z napastnikiem, zrobił dwa kroki do tyłu i znieruchomiał w oczekiwaniu. „Możesz to sobie zostawić” potwierdziło jego przypuszczenia: nóż był tylko na pokaz, chłopak nie używał go do podcinania gardeł i rozpruwania wnętrzności. „Możesz to sobie zostawić” znaczyło tyle co „Będziesz żył”. Strach począł ustępować miejsca irytacji i wstydowi; Gawron był na siebie wściekły, że pozwolił ośmieszyć się temu wieśniakowi w idiotycznym garniturze, i to akurat dzisiaj, zaledwie kilkanaście minut po tym, jak on sam, bez niczyjej pomocy, zrobił z siebie idiotę na oczach wielu ludzi. Zacisnął palce na kluczach w taki sposób, by końcówka jednego z nich wystawała poza kostki ręki. Przygryzł też dolną wargę, już nie ze strachu, lecz po to, by powstrzymać wybuch gniewu. Kręciło mu się w głowie, porwały go nudności i w ogóle czuł się trochę jak zwierzę. Okazało się, że to wcale nie takie trudne zrobić jeden długi krok w kierunku Józefa, który akurat pochylił się, by zgarnąć z ziemi pieniądze, utkwić spojrzenie w intensywnie czerwonym znamieniu na jego twarzy i zadać cios zaciśniętą pięścią. Gawron chciał trafić w nos albo podbródek, lecz chybił. Uderzył w czoło, tuż nad lewym oczodołem. Ostro zakończona końcówka klucza przebiła skórę, pozostawiając ślad bardzo podobny do tych, jakie sójki czynią dziobami w dojrzewających gruszkach. Zaraz potem Gawron uderzył ponownie, trafiając tym razem w ucho. Klucz znowu zostawił ślad, mniej foremny, znacznie bardziej poszarpany. Z rany popłynęła krwawa łza. Trzeci cios, a właściwie kopniak, został zadany w pierś; później mógł o tym zaświadczyć odcisk buta na kremowej marynarce oraz wielki siniak w kształcie półksiężyca na skórze Józefa. Zaskoczony chłopak osunął się na ziemię, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Zmiażdżył kartonowe pudełko z ciastkami, jego twarz zaś przycisnęła się do gałązek krzewu laurowego, lecz zapach marcepanu nie osłodził mu goryczy porażki. Gałązki były już zupełnie bezwonne. Najbardziej charakterystyczną cechą roślin jest brak stałości: wszelkie barwy i aromaty nikną z biegiem czasu. Józef czuł jedynie paskudną woń brudnej posadzki tunelu. Do otwartych ust ściekały mu krew i łzy. Wkrótce przekona się, że krew pochodzi z rany na czole. Łzy także miały czerwoną barwę. Zmarszczki wokół oczu, usta, włosy, klapa i rękaw marynarki — wszystko było we krwi. Zdjęcie wycięte z katalogu i fotografia Gawrona wysunęły się z kieszeni na piersi. Gawron wytrącił Józefowi nóż z ręki i mocnym kopnięciem posłał broń daleko pod ścianę podziemnego przejścia. Zaraz potem ciałem mężczyzny wstrząsnął atak silnego kaszlu. Pierś falowała mu jak głuptakowi. Józef z trudem podniósł się na nogi i z pustymi rękami pobiegł po schodach w górę, ku światłu i bezpieczeństwu, jakie dawała ulica. Niech Bóg błogosławi ulicę. Gawron powoli zbierał swoje rzeczy: pieniądze, koperty, przepustkę, rozpłaszczone pudełko z ciastkami. Podniósł także nóż Józefa, schował ostrze i wsunął go do tej samej kieszeni, w której trzymał klucze. Gałęzie nie nadawały się już do przystrojenia fotela Wiktora, więc przesunął je nogą pod ścianę tunelu. Oddychał z największym trudem, ale sam był zdumiony swoim spokojem. Przede wszystkim kilka psiknięć rozpylaczem, zaraz potem lampka szampana. Nie czuł gniewu do chłopca. Starcie było zbyt krótkie i prawie zupełnie pozbawione dramatyzmu, więc nie mogło stać się przyczyną długotrwałej wrogości. Znacznie boleśniej odczuł upokorzenie, jakie stało się jego udziałem w Mydlanym Ogrodzie. Gdyby jego dawni przyjaciele mogli zobaczyć bójkę w tunelu, gdyby mogli przekonać się na własne oczy, jak szybko rozprawił się z uzbrojonym w nóż napastnikiem! Przemoc to najlepsza riposta — znacznie bardziej wymowna od słów. Czuł się tak, jakby powrócił do swoich korzeni, do dzieciństwa, do miasta, do świata pracy. Był podekscytowany, z niecierpliwością czekał na to, co mu jeszcze przyniesie dzień. Był twardy, a zarazem sentymentalny jak gwiazdor filmowy. Nie mógł się doczekać, kiedy do spółki z Anną zje kupione ciastka. Nie mógł się doczekać, kiedy znowu nadarzy się okazja, by puścić w ruch pięści. Schylił się, aby podnieść jeszcze jeden banknot, wilgotny od krwi Józefa. Obok leżał wycinek z katalogu, częściowo zasłonięty zdjęciem, które Rudzielec wręczył chłopakowi. Zdumiony Gawron długo wpatrywał się w Gawrona. Po raz ostatni widział to zdjęcie wiele lat temu; skąd wzięło się tutaj, na posadzce tunelu? Może któryś ze sprzedawców wsunął je do koperty razem z pieniędzmi? Ale po co? Bez wątpienia po to, by dać mu coś do zrozumienia. Groźba albo może ostrzeżenie związane z przeszłością. Właśnie czegoś takiego należało oczekiwać od zgorzkniałych, mściwych ludzi w rodzaju Rudzielca. Gawron wziął zdjęcie do ręki, a wówczas ujrzał ukrytą pod nim fotografię wyciętą z kolorowego katalogu. Przyjrzał się uważnie mężczyźnie, garniturowi, barmance. Czy na tym obrazku było coś znajomego? Na przykład bar? Albo twarz mężczyzny? Schował oba zdjęcia do tej samej kieszeni co nóż, otrzepał spodnie i marynarkę, po czym ruszył w kierunku schodów po drugiej stronie tunelu. Choć mocno zadyszany i zmęczony, szedł po marmurowych płytach pasażu sprężystym, zawadiackim krokiem. Wszędzie wokół niego, choć ukryci przed jego wzrokiem, pracowali niezliczeni bankierzy, wykorzystujący każdą sekundę dnia. Dolary zamieniały się w liry, te z kolei w marki; ceny towarów i ludzkich losów to pięły się w górę, to raptownie spadały, by zaraz potem znowu rozpocząć mozolną wspinaczkę; na monitorach pojawiały się informacje dostarczane światłowodowymi magistralami, niczym plotki wymieniane nad płotem dzielącym dwa ogródki, wysoko w górze zaś przesuwające się nieprzerwanie po świetlnej tablicy cyfry i litery słały w miasto elektroniczną informację. Notowania giełdowe. Wiadomości miejskie. Powódź w Bangladeszu. Życzenia urodzinowe dla szefa. Zwyżka kursu akcji Fuji Film. Ostrzeżenia o korkach ulicznych. Do Nowego Jorku tylko Pan Amem. Gawron wreszcie znalazł się na bezpiecznym terenie. Automatyczne drzwi wessały go w przestrzeń wypełnioną sztucznie oczyszczonym powietrzem. Pokazał przepustkę, poprawił krawat i wezwał prywatną windę szefa. Czekając, aż metalowa klatka zjedzie z dwudziestego siódmego piętra, wybrał kilka plastikowych gałęzi spośród mnóstwa zdobiących wnętrze głównego holu. Nie musiał niczego ciąć ani urywać; każdy listek, każda gałązka i każdy konar były zakończone czymś w rodzaju miniaturowej wtyczki tkwiącej w doskonale dopasowanym gniazdku. Autentyczna, zakonserwowana kora trzymała się na sztucznych pniach dzięki samoprzylepnym taśmom, a ziemia, chociaż prawdziwa, miała jedynie wprowadzać w błąd ludzi miasta. 5 Gawron skontrolował wygląd pokoju, podczas gdy kelnerki i personel kuchni przygotowywały stół oraz potrawy na urodzinowe przyjęcie Wiktora. Ani zaciśnięcie krawata, ani smutny fakt powrotu do pracy w najmniejszym stopniu nie pogorszyły nastroju Gawrona. Postawiwszy na biurku Anny spłaszczoną piramidę ciastek powiedział, widząc jej zdziwione spojrzenie: — Musiałem o nie walczyć! Anna nie zadawała żadnych pytań, tylko przymknęła oczy i westchnęła głęboko. — Ach, jaki jesteś rycerski! Jednak w tym żarcie nie było ani odrobinę złośliwości. Anna doskonale wiedziała, że tego rodzaju kpiny zawsze działają na mężczyzn, którzy w sprawach miłości i seksu przypominają nakręcane zabawki. Wystarczy wykonać kilka ruchów kluczykiem, rzucić parę słów, a natychmiast zaczynali maszerować, tańczyć i walić w bębenek. Postanowiła, że jeśli nadarzy się okazja, wypróbuje tę metodę na Gawronie. Dlaczego by nie? Przecież nie jest żonaty, a ona zdążyła się już rozwieść. Jest od niego starsza tylko o rok. Z pewnością nie brakuje mu pieniędzy, więc chyba byłby zadowolony mogąc wydać ich nieco na jej potrzeby, a przy okazji spędzić z nią trochę czasu. Bez wątpienia to dziwak, ale dziwacy wyjątkowo silnie oddziaływali na Annę. Lubiła, kiedy ją inspirowali i zaskakiwali mężczyźni niewiele sobie robiący z utartych zwyczajów. Podobała się jej tajemniczość Gawrona. Nie dała się zwieść jego sardonicznemu uśmiechowi; jaki człowiek, dysponujący takimi możliwościami jak on, spędziłby cały ranek w mieście i wrócił do biura ze stosem rozgniecionych ciastek oraz naręczem plastikowych gałęzi? Tylko ktoś wart bliższego poznania. Była pewna, że Gawron jest właśnie kimś takim. Na razie jednak obojgu wystarczała świadomość, że zbiorą owoce swego filtru, i to już wkrótce, zanim upływający nieubłaganie czas zdąży zniszczyć ich kolor, smak i zapach. Niech najpierw Wiktor nacieszy się swym urodzinowym przyjęciem. Niech szampan rozwiąże języki i rozgrzeje serca. Później Gawron i Anna zostaną po godzinach, żeby uporządkować dokumenty, żeby posprzątać, żeby być razem w zapadającym mroku, wśród szelestu opuszczanych rolet. Nie zamienią ze sobą ani słowa, gdyż oboje są wystarczająco dorośli i bystrzy, aby zrozumieć obietnicę zawartą w czterech prostych słowach: „Ach, jaki jesteś rycerski!” Gawron zabrał do magazynku plastikowe gałęzie, taśmę samoprzylepną oraz żyłkę i zajął się przystrajaniem oparcia zabytkowego drewnianego fotela. Końcówki gałązek sterczały na boki, co świadczyło o tym, że dekorację wykonywał amator, w dodatku taki, któremu się bardzo spieszyło. Gawron mocował się z żyłką, próbując odgryźć krótkie kawałki, którymi mógłby poprzywiązywać niesforne końcówki, lecz żyłka była równie sztuczna i wytrzymała jak one. Zaczął rozglądać się w poszukiwaniu nożyczek, ale w porę przypomniał sobie o nożu, który zabrał z tunelu, o sprężynowym nożu porzuconym przez niezdarnego napastnika w zbyt obszernym letnim garniturze i ze znamieniem na policzku. Ten za duży garnitur! Wspomnienie paskudnie uszytej marynarki i takich samych spodni pozwoliło mu błyskawicznie rozwikłać tajemnicę drugiego zdjęcia, znalezionego w miejscu starcia. A więc dlatego wydawało się dziwnie znajome! Gawron wyjął je z kieszeni i jeszcze raz przyjrzał się uważnie. Ani twarze, ani bar nie wywoływały żadnych skojarzeń. Tylko ten garnitur. Gawrona rozbawił jego krój i cena, a także myśl, że druga fotografia, przedstawiająca znacznie młodszego Gawrona, wcale nie wypadła z jednej z kopert wypełnionych pieniędzmi, lecz z kieszeni chłopaka. A więc spotkanie nie było przypadkowe. Napastnik wykonywał zleconą robotę. Bóg jeden wie, skąd miał informacje, że Gawron akurat tego poranka będzie miał przy sobie znaczną sumę pieniędzy. Kto jednak dał mu tę niezbyt aktualną fotografię? Jakiś zbuntowany handlarz? Jakiś oportunista z Wielkiego Wika? Jakiś pieniacz pragnący odpłacić za wyimaginowaną obrazę? Kto dokładnie zna wszystkich swoich wrogów? Wziął nóż do ręki, otworzył go i przystąpił do pracy, odcinając kawałki żyłki i przywiązując nimi sterczące końcówki plastikowych gałązek. Dopiero po dłuższej chwili zauważył wyżłobiony niezbyt wprawną ręką napis na rękojeści: NUŻ JÓZEFA. Przez głowę przemknęła mu myśl, że chętnie spotkałby się z właścicielem, bynajmniej nie po to, by dać mu szansę rewanżu za kopnięcie w pierś i oszustwo z kluczami użytymi w charakterze kastetu, tylko po to, aby dowiedzieć się, kto i dlaczego nasłał na niego tego Józefa. Na razie jednak był całkowicie usatysfakcjonowany trzymając nóż w ręku oraz używając go w najwłaściwszy ze sposobów, to znaczy ku pożytkowi Wiktora i jego fotela. Dekoracja wyglądała teraz znacznie porządniej. Widać było tylko liście. Ktoś mógłby pomyśleć, że stare, wysuszone, od dawna martwe drewno nagle ożyło, wypuszczając korzenie i pędy, niczym zaczarowane krzesła, o których słyszało się w bajkach. Odrobina śliny i politury dopełniły dzieła. Ślina pozwoliła usunąć grubą warstwę kurzu, politura natomiast (w aerozolu, o zapachu lasu) nadała zabytkowemu meblowi kolor i połysk. Kilka energicznych ruchów chusteczką przywróciło sztucznym liściom intensywną zieloną barwę. Obiecał Wiktorowi, że na przyjęciu będą obecne koty. Stanowiły one część marzenia starego człowieka. Miał je trzy — płoszyły gołębie przylatujące na dach budynku. Gawron sprowadził je do gabinetu, a one rozsiadły się wygodnie: dwa na kanapie, jeden pod biurkiem. Obrus był śnieżnobiały, tak jak należało, tłoczone przez klimatyzację powietrze udawało wiosenny wiatr, w poczekalni troje muzyków ćwiczyło ludowe melodie, które mieli grać podczas obiadu, owoce i sery stały na swoich miejscach, szampan chłodził się w kubełkach z lodem. Gawron wszedł do sąsiedniego, mniejszego gabinetu, gdzie znajdowało się biurko Wiktora, i zadzwonił do szefa kuchni. Okonie zostały już ugotowane, wystudzone i zalane piwem. Kelnerki czekały w pogotowiu. Pięciu wiekowych handlarzy warzywami i owocami siedziało w ciszy i skupieniu w atrium na parterze, czekając, kiedy zostaną wezwani do windy. Gawron przeniósł fotel Wiktora do przedsionka i postawił go plecami do ściany, dzięki czemu widać było jedynie sztuczną zieleń liści, natomiast plątanina żyłek, taśmy samoprzylepnej i nagich plastikowych końcówek skryła się przed ludzkim wzrokiem. Kiedy nadeszła wiadomość, że obiad jest już przygotowany, a goście czekają przy stole, Wiktor przebywał w wybudowanej na dachu biurowca cieplarni i przyglądał się żółtym mszycom skupionym w licznych koloniach na spodniej stronie liści oraz na młodych pędach. Było ich mnóstwo i tylko jedna jedyna mrówka, pałaszująca słodkie odchody szkodników. Wiktor, z aerozolowym pojemnikiem w ręku, zawahał się przez chwilę. Lubił owady prawie tak bardzo jak rośliny — ale tylko prawie. Mszyce są zbyt pospolite, żeby się do nich przywiązywać. Spryskał je środkiem owadobójczym, ale darował życie mrówce. Zastanawiał się, jak wysoki musiałby postawić budynek, żeby uwolnić się od gołębi, much, mszyc i mrówek. Czterdziesto — czy może pięćdziesięciopiętrowy? A czy byłoby tam jeszcze dosyć tlenu, żeby umożliwić życie pszczołom zapylającym rośliny? Spojrzał przez zazielenione, pokryte od wewnątrz kropelkami wilgoci szyby na północ, poza pasaż, poza autostradę i wysokościowce, na stare miasto, na przedmieścia i wzgórza. Drapacze chmur to najwięksi optymiści miejskiego krajobrazu: do nich najwcześniej docierają promienie wschodzącego słońca, one najdłużej cieszą się jego ciepłem. Spoglądają z góry na spłaszczoną, kartograficzną panoramę miasta, ujętą w schludne geometryczne reguły północy, południa, wschodu i zachodu. Wiktor znał swoje miasto równie dobrze jak jastrząb zna pola stanowiące jego tereny łowieckie. Z dwudziestego ósmego piętra, gdzie niegdyś mieściła się restauracja „Na Wierzchołku”, która jednak nie cieszyła się szczególnym powodzeniem, gdyż gościom przeszkadzał widok chwiejących się na wietrze wieżowców, wnętrze miasta było widoczne jak na dłoni. Nie przygotowany obserwator dostrzegłby jedynie zagadkowy chaos. Z biegiem czasu Wiktorowi udało się dokładnie poznać przebieg splątanych wnętrzności, czyli ulic, zlokalizował także najważniejsze kości i organy: uniwersytet, stadion, cmentarze oraz parki. Potrafił bez trudu wskazać „Bunkry”, gdzie najubożsi obywatele mieszkają stłoczeni jak pszczoły w ulu. Znał usytuowanie otynkowanych w różne odcienie żółci budynków użyteczności publicznej, wzniesionych w osiemnastym stuleciu za pieniądze potentatów handlowych, a także przypominającej kilka ustawionych obok siebie książek kwatery głównej policji, stojącej na terenie, gdzie niegdyś rozciągały się parterowe slumsy. Układ komunikacyjny był nadzwyczaj przejrzysty. Przez środek miasta przebiegała nie rzeka, lecz wyniesiona w górę na wysokich palach autostrada oraz linia kolejowa, natomiast główne drogi dojazdowe, wchodzące w skład obwodnicy, tworzyły coś w rodzaju ram spajających obie połówki. Całość miała kształt rombu, który w gorącym letnim powietrzu zdawał się mienić wszystkimi barwami tęczy niczym pudełeczko obwiązane kolorowymi tasiemkami połączeń drogowych. A co zaczynało się zaraz za jego granicami? Rozległe rezydencje bogaczy, ukryte za wysokimi ceglanymi murami lub ogrodzeniami z drucianej siatki. Podmiejskie zagajniki. Wielkie supermarkety, sąsiadujące z gigantycznymi asfaltowymi parkingami. Coraz mniej liczne, rozkoszne zakątki, przeznaczone pod zabudowę. Jednak Wiktor najbardziej lubił szare i zielone bulwary, proste linie drzew i trawników wbijające się w skórę miasta niczym żywe drzazgi. Lubił przytłumione odgłosy miasta, pogodne kłęby dymu unoszące się z płonących kup śmieci, kominów fabryk i krematoriów, odległy pomruk ruchu ulicznego, kadencje grane przez wiatr. Przedmieścia, oglądane z dwudziestego ósmego piętra nie najlepszymi już oczami Wiktora, przypominały kupony wzorzystego materiału, nie do końca żywe, natomiast migoczące jak zielono-szaro-brązowy jedwab. Usytuowane znacznie bliżej, pasiaste i jaskrawe płócienne daszki bazaru, którym nieco powagi dodawało jedynie sąsiedztwo Mydlanego Ogrodu z jego szarobrązowymi, sięgającymi na dwa piętra w górę, drzewami, wydawały się stanowczo zbyt frywolne i zupełnie nie na miejscu wśród skomplikowanych wzorów staromiejskiej zabudowy o stromych, łamanych dachach upstrzonych sterczącymi jak wykrzykniki kominami. Wiktor nie lubił bazaru. Nie lubił pstrokatych straganów i panującego na nim rozgardiaszu. Nie lubił tłoku, przez który nie mogła się przecisnąć żadna taksówka. Nie podobał mu się zwyczaj sprzedawania towarów z samochodu, zgiełk, nieudolność i marnotrawstwo. Nie odwiedzał targu już od siedmiu lat (był na to za stary i zbyt delikatny), ale codziennie oglądał go z okna: pstrokaty zator w samym środku miasta, którego istnienie urąga zarówno prawom logiki, jak i geometrii. Miał zamiar zrobić z tym porządek. Czemu by nie? Czy to nie najbardziej odpowiednie zajęcie dla mężczyzny? W ciągu piętnastu minut, jakie spędził w cieplarni, zarobił trzy razy tyle, ile trzeba, by spędzić miesiąc w Nicei, kupić nowy samochód lub zaopatrzyć się na cały rok w nowe ubrania. Farmy i hurtownie, biura i akcje, kapitał zainwestowany w stu miastach rozrzuconych po co najmniej dziesięciu krajach, co minutę powiększały jego fortunę. Trzydzieści milionów miesięcznie. Tyle, ile Maroko wydaje w ciągu roku na oświatę i opiekę zdrowotną. Wystarczająco dużo, by nadać marzeniom konkretny kształt, by zbudować je z cegły, szkła lub kamienia. Jego księgowi i doradcy pracowali nad tym już od ponad roku. Ich zdaniem bazar w swojej obecnej postaci stanowił całkowity anachronizm, przynosząc stanowczo za małe zyski, jeśli wziąć pod uwagę jego centralne położenie. W porównaniu z nowoczesnymi przetwórniami był prawdziwym wąskim gardłem, ograniczającym sprzedaż świeżych owoców. Władze miejskie sugerowały już wielokrotnie, że nie będą stawiały żadnych przeszkód, gdyby dostały do zaakceptowania nowe plany zagospodarowania tego terenu albo przeniesienia bazaru w inne miejsce. Żadnych przeszkód, dobre sobie! Wiktor nie był tak naiwny, aby uwierzyć, że wszystko pójdzie jak po maśle. Doskonale wiedział, iż sprzedawcy to uparta hałastra, dla samej zasady gotowa przeciwstawić się wszystkim zmianom. No, ale to już głowa Gawrona w tym, żeby siedzieli cicho, pomyślał. Problem polegał na tym, że Wiktor nie mógł dopuścić Gawrona do swoich planów. Nie wierzył w jego lojalność, nie ufał jego radom, miał poważne wątpliwości, czy tamten zdoła utrzymać język za zębami. Gawron to nie biznesmen. Jaki biznesmen byłby aż tak towarzyski? Jaki biznesmen zgodziłby się tak długo pracować za tak niskie wynagrodzenie? Jaki biznesmen prędzej czy później nie wpadłby w szał, codziennie obserwując urągające wszelkim zasadom ekonomii funkcjonowanie bazaru? Tymczasem Gawron kochał Targ Mydlany, uwielbiał panujący tam ścisk i tłok. „Dla mnie to prawdziwy raj”, tak właśnie mawiał. Zdaniem Wiktora mógł to być wyłącznie raj termitów. Starzec wziął do ręki laskę i całkiem pewnym krokiem podążył w kierunku windy (oraz urodzinowego przyjęcia), mijając donice z sadzonkami pieprzu i pomidorów. Przystanął na chwilę, by zgnieść opuszkiem kciuka kilka mszyc, które przycupnęły na spodniej stronie liści wielkich fikusów, stojących po obu stronach drzwi na podobieństwo strażników. Wytarł palec o futrynę, zakasłał, odchrząknął, po czym celnie splunął do jednej z donic. Flegma błysnęła na brunatnej, pulchnej ziemi niczym srebrzysty śluz pozostawiany przez ślimaki. — Na szczęście — mruknął Wiktor pod nosem. Tak właśnie mówi gospodarz, kiedy spluwa na ziemię. Chodzi o szczęście dla roli, jak również dla spluwającego. Wiktor miał na myśli bardzo konkretną postać szczęścia: żeby dożyć przynajmniej dziewięć — dziesiątki i odcisnąć trwałe piętno na wyglądzie miasta. Wiek nie był jego nieprzyjacielem — wręcz przeciwnie, wydawało mu się, że dzień osiemdziesiątych urodzin stanowi doskonałą okazję, by zacząć wydawać nagromadzone miliony. Nie ma przecież rodziny, której mógłby zostawić pieniądze, nie ma długów, więc co powinien zrobić? Oddać wszystko na żer instytucji dobroczynnych, urzędu podatkowego oraz niewiele wartych łapserdaków w rodzaju Gawrona? Czy raczej udawać zramolałego głupca i zaorać to, co wyhodował? Podobno drugie dzieciństwo zaczyna się właśnie po osiemdziesiątce, a on nigdy nie miał nawet tego pierwszego. Nigdy nie był chłopcem, tylko oseskiem, a potem od razu mężczyzną. A więc najwyższa pora stać się dzieckiem, pomyślał. Trzeba być starcem pełnym energii, pomysłów i nadziei. Trzeba zapomnieć o goryczy i pogodzić się ze światem. Splunął do drugiej donicy, bardziej po to, by oczyścić oskrzela, niż po to, żeby zapewnić sobie więcej szczęścia, niż powinno przypaść mu w udziale. 6 Całkiem zwyczajne marzenie Wiktora, który zapragnął obchodzić swoje osiemdziesiąte urodziny w wiejskim stylu, nie mogło zostać zrealizowane. Powietrzu wypełniającemu wnętrze Wielkiego Wika brakowało świeżości. Było ciężkie i nieruchome. Przypominało zupę. Tworzyły je dwutlenki pochodzące z klimatyzatorów, tlenki z systemu ogrzewczego, związki amoniaku i formaldehydy z dymu papierosowego, ozon z kserokopiarek, duszące wyziewy z tworzyw sztucznych, rozpuszczalników i jarzeniówek. W niewielkiej ilości tlenu, jaka jeszcze została, unosiła się zawiesina kurzu, pyłu i mikroorganizmów, włókien z wykładziny dywanowej, ameb rozmnażających się w wypełnionych wodą zbiornikach nawilżaczy, celulozowych drobin z papierowych odpadów, a także grzybów i roztoczy. To powietrze za dużo ważyło, a przeciskając się opornie przez nosy i usta zaproszonych gości zmuszało ich do kaszlu i kichania. Robiło im się coraz bardziej gorąco, łzawiły im oczy, bolały głowy, odzywały się bóle reumatyczne w stawach. Wielki Wik był chory. Błyskawicznie zaraził swoją chorobą tych starców, którzy całe życie spędzili na świeżym powietrzu, czekających na pojawienie się szefa. Oni sami winą za swoje dolegliwości obarczali napięte nerwy. Ich zdaniem nieprzyjemną suchość w ustach spowodował niepokój, ten zaś z kolei wywołało wydrukowane na eleganckim papierze zaproszenie, by zechcieli „jako najbliżsi przyjaciele spędzić w miłej, swobodnej atmosferze pewien czas u boku dostojnego jubilata oraz towarzyszyć mu przy uroczystym obiedzie”. Swobodnej? Żaden z nich nie mógł czuć się swobodnie w pobliżu Wiktora, chyba że wtedy, kiedy chodziło o interesy albo o załatwienie jakiejś konkretnej sprawy. Najbliżsi przyjaciele? Czyżby oni właśnie mieli być najbliższymi przyjaciółmi Wiktora? Na samą myśl o tym uśmiechnęli się z niedowierzaniem. Jednak, z drugiej strony, kogo miałby zaprosić, jeśli nie tę piątkę? Nie miał rodziny ani sąsiadów; bądź co bądź to nie była wieś, gdzie ludzie mieszkają blisko siebie, a jednocześnie czują się ze sobą na tyle mocno związani, by co pewien czas z przyjemnością zasiąść przy wspólnym stole, czy to z okazji pogrzebu, chrztu albo wesela lub choćby po to, żeby pomóc starcowi zdmuchnąć osiemdziesiąt świeczek na urodzinowym torcie. — Zaprosił nas, bo nie miał wyboru — zauważył jeden ze sprzedawców. — A my przyjęliśmy zaproszenie, bo ostatnio musimy robić wszystko, czego Wiktor zapragnie — uzupełnił drugi. — Jesteśmy tutaj, bo to my nie mieliśmy wyboru. To prawda, że dawno temu, kiedy imperium Wiktora było znacznie mniejsze, tak małe, jak każdego z nich, żyli z nim znacznie bliżej. Wówczas jego zgryźliwość nie przerodziła się jeszcze w oschłość, milczenie natomiast wydawało się tylko dziecinne, nie złowróżbne. Teraz jednak on grał rolę starego imperatora, oni zaś płaszczących się, zastraszonych, niespokojnych dworzan. Przyjęcie zostało przygotowane w taki sposób, jakby starzec istotnie był jakimś średniowiecznym władcą, przywykłym odbierać wyrazy czci i uszanowania od każdego, kto znalazł się w pobliżu. Kiedy wyszedł z rzęsiście oświetlonej windy, powitała go huczna owacja. Gnąca się w ukłonach służba utworzyła coś w rodzaju korytarza, którym przeszedł, nie niepokojony przez dawnych kolegów. Troje akordeonistów zagrało marsz z „La Reginy”; radosne dźwięki instrumentów doskonale harmonizowały z młodymi, zdrowymi uśmiechami urzędników stłoczonych przy drzwiach. Pociągający nosami i pokasłujący goście otoczyli Wiktora dopiero wtedy, kiedy ten znalazł się w pobliżu stołu. Za każdym krzesłem, z wyjątkiem tego, na którym miał zasiąść Wiktor, stał kelner lub kelnerka. Obok miejsca solenizanta czekał Gawron, zupełnie jak następca tronu albo nieślubny syn władcy z jakiejś bajki, bijąc brawo zarówno jubilatowi, jak i muzykom. Nawet Wiktor dał się ogarnąć wzruszeniu; co prawda nikt nie mógł tego dostrzec na jego twarzy, ale sprawiło, że szedł mniej pewnym krokiem i mocniej podpierał się laską. Rzecz jasna poprosili, aby zechciał usiąść, po czym jeszcze przez pewien czas klaskali z zapamiętaniem. Miał ochotę na wodę, ale w takiej chwili można było podać wyłącznie szampana. Wniesiono tace z kieliszkami — dla Wiktora i jego gości, dla służby, dla wszystkich pracowników. Nawet dla akordeonistów. Ci ledwo zdążyli przełknąć pierwszy łyk, a już musieli pospiesznie odstawić kieliszki, by zagrać — i odśpiewać — urodzinową polkę. Wiktor siedział niczym Król Warzyw, otoczony pracownikami, kelnerami, służącymi, znajomymi oraz kotami; wszyscy oni w to popołudnie mieli mu służyć, podczas gdy dwie zażywne kobiety i jeden korpulentny mężczyzna wpompowywali skoczną, radosną melodię do wypełnionego ciężkim powietrzem pomieszczenia. Ci, co znali słowa, przyłączyli się do śpiewu, pozostali natomiast nucili pod nosem albo tylko uśmiechali się szeroko. W pewnej chwili, kiedy jeden z trzech kotów wskoczył na stół, między tace z serami i owocami, po czym wetknął nos w talerzyk z masłem, wydawało się, że wiejskie obyczaje mimo wszystko znalazły drogę do miasta. Wystarczyła jednak uniesiona brew Gawrona oraz ledwo dostrzegalne skinięcie głową, by kocia przygoda dobiegła końca: któryś z kelnerów, chyba niezbyt obeznany ze zwyczajami zwierząt, zdjął nieszczęśnika ze stołu trzymając go za tylne łapy, jakby kocisko było królikiem przeznaczonym do garnka. Muzyka dobiegła końca. Gawron ponownie skinął głową; na ten znak wszyscy pracownicy opuścili pokój, udając się z powrotem do swoich komputerów, biurek, telefonów i dokumentów. Znowu rozległy się dźwięki akordeonów — tym razem largamente. Goście zasiedli przy stole nakrytym śnieżnobiałym obrusem, kelnerzy podali rybę, Gawron natomiast życzył Wiktorowi bon appetit i dołączył do Anny oraz pozostałych urzędników, którzy w sąsiednich pomieszczeniach zajęli się rozpłaszczonymi ciastkami oraz kolejnymi butelkami szampana. Urodzinowy fotel wjedzie później, po posiłku, kiedy Wiktor stanie się nieco bardziej przystępny. Pomimo wysiłków kucharza główne danie pozostawiało sporo do życzenia. Okonie, choć świeże, miały dziwny, niezbyt przyjemny zapach i sprawiały wrażenie, jakby podróżowały w nie najlepszych warunkach. Tylko jeden spośród gości, namiętny palacz o całkowicie zdrewniałym podniebieniu, zajadał swoją porcję z prawdziwym apetytem. Pozostali nadrabiali miną, co chwila sięgając po pieczywo, oliwki, ser i owoce, i starali się ukryć nie dojedzone resztki pod rybią skórą, kręgosłupami i ośćmi. Nie minęło wiele czasu, a posiłek dobiegł końca i kelnerki pozbierały talerze, by starcy, pobudzeni do życia szampanem i winem, mogli bez przeszkód oddać się rozmowom oraz wspomnieniom. Zgodnie z życzeniem Wiktora w programie nie przewidziano ani oficjalnych przemówień, ani wręczania upominków. Pomimo tkwiącego w uchu brzęczącego i chimerycznego aparatu miał za słaby słuch, aby wytężać go, wsłuchując się w wyświechtane banały. Jednak tego rodzaju życzenia, szczególnie formułowane przez jubilatów, są zazwyczaj interpretowane jako zaszyfrowana wiadomość o całkowicie odmiennej treści. Nikt przecież nie mówi wprost, co chciałby otrzymać, każdy natomiast powtarza: „Nie trzeba. Dajcie spokój. Nie zawracajcie sobie głowy. Najważniejsze, że przyszliście”. Przyjaciele Wiktora dołożyli wszelkich starań, aby złamać szyfr, którym posłużył się solenizant. Jaki podarunek mógłby sprawić radość słabowitemu, bezdzietnemu milionerowi, wkraczającemu w dziewiątą dekadę życia? Naturalnie taki, którego nie sposób kupić za żadne pieniądze. Pięciu podstarzałych handlarzy owocami miało nielichą zabawę, co prawda zaprawioną sporą dawką goryczy, wynajdując rzeczy niemożliwe do kupienia, a jednocześnie drogie sercom ludzi w podeszłym wieku. Zdrowie. Prezencja. Zęby, włosy i szczupła sylwetka. Rozkosze łoża. Cierpliwość. Energia. Ciepły kącik w czyimś sercu. Lepsze zwieracze. Wszystko to minęło bezpowrotnie, pozostając poza zasięgiem możliwości wyznaczonym stanem kont bankowych. A więc, co ofiarować Wiktorowi na urodziny? Miejsce w historii? Sławę? Tej nie sposób kupić; trzeba na nią zasłużyć. — Wznieśmy mu pomnik! Propozycja została rzucona żartem, ale wiekowi sprzedawcy bardzo szybko dostrzegli zalety tego pomysłu i zaczęli poważnie kiwać głowami. Postawią w Mydlanym Ogrodzie posąg, naturalnie opatrzony tabliczką ze stosownym napisem. Fundusze uzyskają drogą zbiórki publicznej — z pewnością żaden ze sprzedawców handlujących na terenie bazaru nie odmówi swego wsparcia. Tak, to znakomity pomysł. Dar złożony miastu dla uczczenia osiemdziesiątej rocznicy urodzin wielkiego człowieka. Zamówili projekt u kobiety, która wykonała odlany w brązie pomnik upamiętniający rajców miejskich, zadźganych włóczniami w 1323 roku. Pomnik stanął u wejścia do nowej sali koncertowej. Spodobał się im. Na twarzach rajców malowało się autentyczne cierpienie, włócznie były proste i bezlitosne jak palec samej Śmierci, ręce, które próbowały wyrwać je z ran, wyglądały tak jak moje lub twoje, tyle że dużo większe i także odlane z brązu. Dzieło z całą pewnością nie stanowiło abstrakcyjnej metafory, artystka zaś ponad wszelką wątpliwość nie należała do żadnej ze szkół współczesnego rzeźbiarstwa. Rozmawiając z nimi posługiwała się znanymi im terminami: umowa, termin płatności, termin dostawy, cena. A więc, na przekór życzeniu Wiktora, zostało jednak wygłoszone przemówienie i nastąpiło wręczenie prezentu. Pięciu starych sprzedawców ofiarowało jubilatowi teczkę z rysunkami artystki. — To tylko projekty — powiedzieli. — Sam wybierzesz ten, który ci się najbardziej podoba. Będzie gotowy przed następnymi urodzinami. Wiktor nie wygłosił mowy, tylko skinął głową i schował teczkę do biurka. — Zajmę się tym później — odparł, po czym znowu usiadł przy stole, dołączając swoje wyniosłe skrępowanie do ich, znacznie bardziej rzucającego się w oczy. Usiłowali otworzyć któreś z okien, by wpuścić nieco miejskiego powietrza, ale na próżno. Wszystkie okna powyżej pierwszego piętra miały podwójne szyby, były hermetycznie zamknięte, otworzyć się mogły zaś jedynie na rozkaz centralnego mózgu budynku, komputera sterującego wszystkim, od ogrzewania poczynając, na sygnalizacji przeciwpożarowej kończąc. Starali się wskrzesić wspomnienia o wiejskich podwieczorkach, w jakich uczestniczyli wiele lat temu, kiedy osobiście jeździli na prowincję, by wyszukiwać najlepszych dostawców. Próbowali śpiewać sentymentalne piosenki podsuwane im przez zespół akordeonistów. Pili alkohol z nadzieją, że ich ożywi, zamiast usypiać, ale wszystko na próżno. Bóle głowy i stawów, nasilające się od chwili, kiedy weszli do budynku, pogłębiały zażenowanie mężczyzn oraz zmarszczki na ich czołach. Choć kasłali prawie bez przerwy, nie odczuwali żadnej ulgi. Piekły ich oczy. Twarze mieli czerwone i nabrzmiałe jak grzebienie kogutów. Wprost trudno sobie wyobrazić warunki bardziej sprzyjające zawałowi serca lub wylewowi krwi do mózgu. Wiktor siedział tak samo otumaniony jak jego goście, tyle że przyczyną jego paskudnego nastroju nie była atmosfera panująca w budynku, gdyż do tej zdążył się już przyzwyczaić, lecz zażenowanie, jakie odczuwał w ich obecności. Nigdy nie opanował sztuki konwersacji, nie potrafił dać wyrazem twarzy do zrozumienia, że dobrze się czuje w towarzystwie osób siedzących wraz z nim przy stole, nie sypał dowcipami jak z rękawa, nie miał łatwości w nawiązywaniu kontaktów. Można by zapytać: „Cóż to za człowiek miasta, który nie docenia uroków rozmów o niczym, wypełniających na równi z ludźmi sklepy, biura i ulice?” Nic go to nie obchodziło, bo nie musiało go obchodzić. Szef może mówić mało, albo nawet wcale, i nie potrzebuje wychodzić ani do sklepu, ani nawet na ulicę. Prawdę powiedziawszy, irytowały go nawet naciągane żarty i płaskie pochlebstwa, kierowane pod jego adresem przez gości w przerwach między atakami kaszlu. Ciągłe pochrząkiwania, posapywania i pot, który obficie występował im na czoła, uważał za dowód rozpustnego trybu życia, folgowania zdradliwym przyjemnościom w rodzaju nadmiernego picia i palenia tytoniu, a także braku tego, co określa się mianem gravitas. Spoglądał na nich z mniejszą życzliwością i pobłażliwością niż na żółte mszyce, które pozabijał nie tak dawno temu. Jego oddech, zawsze płytki i dość słaby, także stał się chrapliwy, a to za sprawą papierosowego i fajczanego dymu, którego kłęby pojawiły się nad stołem w chwili, kiedy kelnerki podały brandy. Coś niepokojącego działo się również w jego żołądku. — Panowie... — powiedział i podniósł się z krzesła z kieliszkiem w ręku. Goście umilkli i czym prędzej poderwali się na nogi, oczekując jakiegoś toastu — ...na świeże powietrze — rzekł Wiktor. Zdanie uległo nieznacznemu skróceniu, ponieważ w chwili, kiedy otworzył usta, chwycił go atak kaszlu. — Zapraszam na dach. Poprowadził ich ku prywatnej windzie czekającej cierpliwie na jego rozkazy. Troje akordeonistów, którzy otrzymali polecenie towarzyszenia „zabawie” aż do chwili otrzymania innych poleceń, podążyło za nimi z instrumentami przytroczonymi do piersi na podobieństwo aparatów tlenowych. Za muzykami niezbyt pewnie ruszyła kelnerka z tacą zastawioną kieliszkami, na końcu zaś nadeszły koty. W niewielkim wnętrzu, pomyślanym dla jednej osoby, zrobiło się dosyć tłoczno. Winda zatrzęsła się nieco, kiedy jubilat i jego pięciu gości zakasłali prawie jednocześnie, ale gdy tylko otworzyły się drzwi na dwudziestym ósmym piętrze, wypuszczając pasażerów do zajmującego cały dach ogrodu, wiekowi handlarze owocami zapomnieli o kaszlu, nabrali pełne płuca zanieczyszczonego, ale jednak świeżego powietrza, zwrócili twarze ku słońcu i wiatrowi, po czym skierowali wzrok ku centrum miasta, a następnie dalej, ku przedmieściom, błękitno-zielonym wzgórzom i szarozielonym lasom. Akordeoniści błyskawicznie wyczuli zmianę nastroju. Melodia, którą zagrali, była słodka i sentymentalna. Zazwyczaj towarzyszyła dożynkowym zabawom, kiedy to chce się jednocześnie skakać z radości i płakać ze szczęścia. W dźwięku akordeonu jest coś takiego, co nawet filiżankę herbaty może zmusić i do tańca, i do płaczu. To jedyny instrument, który muzyk nosi na sercu i który, gdy się na nim gra, układa się w kształt uśmiechu. Goście rozproszyli się po dachu, rozluźnieni, w mgnieniu oka wyleczeni magią tego miejsca ze wszystkich dolegliwości, pobudzeni do życia świadomością, jak wiele pasji i miłości trzeba było poświęcić każdej z widocznych dokoła roślin. Na samym środku znajdował się niewielki staw otoczony ścieżką z płaskich kamieni. Nie było w nim ryb, rosły natomiast lilie, kaczyńce, tatarak, oraz zgarbiona jak czapla, karłowata wierzba, dająca cień niewielkim kępkom bagiennej roślinności. Wszędzie dokoła pieniło się mnóstwo krzewów; niektóre posadzono w glinianych donicach, inne w pięknych amforach pomalowanych na delikatny żółty kolor, jeszcze inne na wysokich rabatach. Drewniana pergola, obrośnięta gęstwiną pnących róż i kapryfolium, prowadziła ku wejściu do cieplarni. Goście podążyli tam w ślad za Wiktorem, by pocierać liście ziół i oceniać rozsady z takimi minami, jakby byli właścicielami ziemi, na której to wszystko wyrosło. Do cieplarni wezwano także muzyków. — Grajcie, grajcie! Kelnerka dolała brandy. Starcy podawali sobie kieliszki niczym chłopcy na pikniku, a każdy starał się zachować dla siebie ten, w którym było najwięcej. Każdy znalazł też sobie miejsce, by odpocząć: postawioną do góry dnem donicę, drewnianą ławkę, niski stół pod sadzonki. Koty korzystały, ile się da, z pieszczot rozdawanych szczodrze przez starcze kościste palce. Kelnerka zarumieniła się lekko, gdyż nagle zewsząd wyciągnęły się ku niej drżące ręce, niektóre po kieliszek, inne w całkowicie odmiennym celu. Z kolei dwie postawne akordeonistki oraz ich odrobinę szczuplejszy kolega okraszali zaimprowizowane przyjęcie w cieplarni uśmiechami i gestami jak z klubu nocnego. — Zdrowie Wiktora! — Oby ci wyrosły nowe zęby! — dodał ktoś inny. Wszyscy podnieśli kieliszki, a zespół ponownie wycisnął z instrumentów urodzinową polkę. Goście przyłączyli się do śpiewu, by po chwili podać kelnerce opróżnione kieliszki. Wiktor wstał, powiedział dokładnie siedem słów... — Zupełnie jak na wsi, panowie. Wasze zdrowie...i usiadł. Miało to być podziękowanie, które zarazem podtrzymywało bliski jego sercu mit: że tak naprawdę, w głębi duszy, był i pozostał chłopcem z prowincji. Już po raz drugi tego dnia spojrzał w kierunku pstrokatej plamy utworzonej przez stłoczone na placu targowym stragany, zaczekał, aż otrzyma napełniony kieliszek i wzniósł jeszcze jeden toast: — Za nasze miasto! Drugą rękę wyciągnął przed siebie na wysokość oczu i przesunął ją energicznie z lewa w prawo, jakby wymazywał bazar z krajobrazu miasta. Gdyby był bardziej gadatliwy, z pewnością powiedziałby coś w tym rodzaju: „Przed śmiercią chcę zrobić z tym porządek. Zacząć wszystko od nowa. Wybudować targ z prawdziwego zdarzenia, godny tego miasta”. Zamiast tego po raz kolejny podniósł kieliszek. — Za interesy, panowie! Spełnili toast. — Przypuszczam, że wiedzie wam się nie najgorzej? Chyba nie macie żadnych problemów, o których chcielibyście porozmawiać? Nikt nie odważył się powiedzieć prawdy. Starzy handlarze potrząsnęli głowami i roześmiali się, jakby sama myśl o problemach była tak niedorzeczna, że wywoływała rozbawienie. — Bardzo dobrze — ciągnął Wiktor. — Tak właśnie powinno być. Przecież właśnie za to płacę Gawronowi: żeby rozwiązywał wszystkie problemy. — My też mu za to płacimy... Człowiek, który to powiedział, potraktował swoją uwagę jako żart. Nigdy do tej pory nie zastanawiał się, czy Gawron dzieli się ze swoim chlebodawcą haraczem ściąganym od sprzedawców. Teraz jednak było już za późno. — Jak to? — Och, nie ma o czym mówić. To tylko dowód naszej wdzięczności za wszystko, co robi. — A co takiego robi, że nie wystarcza mu pensja, którą dostaje ode mnie? Wiktor bez trudu rozszyfrował wyraz zakłopotania, jaki pojawił się na twarzach gości. Nic dziwnego, że Gawron czuł się na Targu Mydlanym jak w raju; pracujące tam pszczółki hojnie obdarowywały go miodem. Mówiąc krótko, brał łapówki. Wiktor natychmiast zrozumiał, jak powinien zareagować, i że zdarzenie to sprzyja jego dalekosiężnym planom. Człowiek, który służył przede wszystkim sobie, a nie pracodawcy, człowiek, którego nie można było obdarzyć pełnym zaufaniem, nie miał co liczyć na zachowanie posady. Zwolnienie go nie stanie się aktem zemsty: tak jak zadaniem ogrodnika jest walka ze szkodnikami, tak zadaniem dobrego szefa jest pozbywanie się kanciarzy. — Ile dokładnie mu płacicie? — zapytał. Nie było chętnego do zabrania głosu. Nie chcieli odgrywać roli ofiar oszusta, ale nie chcieli też, by uważano ich za wspólników naciągacza. Wiktor wyjął z kieszeni notes i pióro. — Niech każdy z was powie mi, ile dokładnie dał Gawronowi — polecił tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Nie mogę pozwolić, żeby moi przyjaciele płacili więcej niż powinni. Zrobili, co im kazał. Tymczasem piętro niżej Gawron i Anna uznali, że nadeszła odpowiednia pora, by usadowić szefa na urodzinowym fotelu, wśród sztucznych liści, i złożyć mu życzenia wszystkiego najlepszego. Wniesiono fotel z poczekalni, do kieliszków nalano szampana. Fotel stanął pośrodku sekretariatu sąsiadującego bezpośrednio z apartamentem Wiktora, gdzie, jak przypuszczali, wciąż trwało urodzinowe przyjęcie. Gawron, z szerokim uśmiechem na twarzy, stanął za fotelem, Anna zaś zastukała do drzwi, otworzyła je, po czym weszła do pokoju. Był pusty i zupełnie cichy, jeśli nie liczyć szumu powietrza sączącego się z klimatyzatorów. — Wynieśli się gdzieś — powiedziała do Gawrona, który wyszedł zza fotela, stanął obok niej tuż za drzwiami i spojrzał na to samo, co ona ujrzała chwilę wcześniej: na stół, pestki oliwek, resztki alkoholu w kieliszkach, niedopałki papierosów w popielniczkach, skórki pomarańczy, nie dojedzone ryby. Anna roześmiała się, opierając głowę na ramieniu mężczyzny. — Widocznie poleźli na dach — mruknął i objął ją w talii. Czuł uniesienie przemieszane pół na pół z zażenowaniem. Pusty pokój, ciepło kobiecego ciała, pusty urodzinowy fotel, stojący nie wiadomo po co na środku sekretariatu — nie tak to sobie zaplanował. — Mimo wszystko napijmy się szampana — zaproponował, po czym odwrócił się, podszedł do fotela i z wyzywającym, przekornym uśmiechem na twarzy zasiadł wśród sztucznej zieleni. Podniósł kieliszek, spojrzał w górę na Annę, a ona uniosła swój i powiedziała głośno: — Za nas! Jej głos odbił się echem w pustym pomieszczeniu. 7 Los bazaru został przesądzony, podobnie jak los Gawrona. Tego dnia zapadły najważniejsze decyzje, zmieniające horyzonty naszego miejskiego życia. Pięciu zramolałych handlarzy, zespół akordeonistów, kelnerka oraz szef raczyli się świeżym powietrzem i brandy na zamienionym w ogród dachu Wielkiego Wika, podczas gdy niżej, na dwudziestym siódmym piętrze, Gawron i Anna, oboje już pod dobrą datą, zajmowali się zupełnie innymi sprawami. Wreszcie będziemy świadkami romansu (och, jakże lubimy to słowo!) oraz przynajmniej jednej śmierci (w tym przypadku jesteśmy nieco bardziej wstrzemięźliwi). Na ulicach zapanuje chaos, narodzi się kilka fortun, kilka innych legnie w gruzach, a wszystko dlatego, że pewien zasuszony stary milioner, który już dawno powinien umrzeć, wypił trochę za wiele i wpadł w pułapkę pragnienia, aby żyć wiecznie nawet po śmierci. Kiedy Wiktor wznosił toast „za miasto”, myślał chyba nie o tym, co miał przed sobą, lecz o tym, co widział oczami duszy, o swoich planach i zamierzeniach. Przesunął ręką po panoramie miasta i wymazał z niej bazar tak, jakby ścierał z szyby wilgotną mgiełkę, zasłaniającą ukrytą po drugiej stronie szkła przyszłość, która miała po wsze czasy zapewnić mu miejsce w podręcznikach historii. Jednak sensacja, jaką tego wieczoru żyło miasto, nie miała żadnego związku z czyjąkolwiek przyszłością, nie mogła wpłynąć na czyjkolwiek los — chyba że ktoś z was jest rybą. Historia, która rozbawiła sprzedawców i tragarzy, zebranych w Mydlanym Ogrodzie, by wypić ostatnią tego dnia kawę i wychylić ostatni kielonek, która wzburzyła plotkarzy, filantropów oraz proroków rewolucji społecznej, nie pozwalając im zasnąć do późnej nocy, dotyczyła ryb Wiktora. Według informacji zawartej w wieczornym wydaniu miejskiej gazety potraktowano je znacznie lepiej niż gości zaproszonych na urodzinowe przyjęcie. Dziesięć żywych okoni przewieziono ze stacji taksówką. Bagażowi postawili plastikowy pojemnik na tylnym siedzeniu, kierowca zaś otrzymał polecenie, by jechać z prędkością powozu. Należało się domyślać, że okonie stracą niepowtarzalny smak i aromat, jeśli zostaną nadmiernie wytrzęsione na tylnym siedzeniu taksówki, co zdarza się na przykład bankierom spieszącym na lunch. Mięso ryb utraci jędrność i pomimo wysiłków kucharza nie zadowoli smakoszy, gdyż będzie galaretowane i przesiąknięte lekką goryczką. Taksówkarz (sam nieco rozgoryczony i przekonany, że ktoś zakpił sobie jego kosztem) ustawił lusterko wsteczne pod takim kątem, aby móc obserwować plastikowy kanister wypełniony żółtawą wodą. W ten sam sposób często zaglądał pod spódnice pasażerek. Tydzień albo dwa tygodnie temu trafił mu się dodatkowy zarobek, gdyż zauważył, jak ręka pewnego znanego polityka zabłądziła na krótko między opięte jedwabnymi pończochami uda pewnej kobiety. Kobieta ta była aktorką, bynajmniej nie żoną polityka, a taksówkarz dostał pieniądze ode mnie, gdyż doniósł mi o tym zdarzeniu, nie tając nazwisk jego uczestników. Z pewnością jednak nie będziecie mieli nic przeciwko temu, jeśli, pokazawszy się na krótko, ponownie zniknę w cieniu. To nie moja historia — to znaczy moja, ale w takim samym stopniu, w jakim jest historią każdego obywatela naszego miasta. Jestem... a raczej byłem dziennikarzem. Posługiwałem się pseudonimem Mieszczuch. W owym czasie pełniłem funkcję złośliwego, wścibskiego kronikarza, pilnie odnotowującego wszelkie plotki i skandale. W dzień urodzin Wiktora taksówkarz zadzwonił do mnie ponownie i sprzedał mi historyjkę o rybach. — Przysięgam, że woda śmierdziała szczynami — powiedział. Natychmiast uznałem... To znaczy, Mieszczuch uznał, iż jest to znakomity, zabawny przykład dziwactw milionerów, wart jednak najwyżej jedną czwartą kwoty i połowę miejsca w gazecie, jakie Mieszczuch poświęcił rękom polityka błądzącym pod spódnicą aktorki. Historyjka znalazła się na ostatniej stronie wieczornego wydania, opatrzona satyrycznym rysunkiem: taksówka wypełniona wodą, bąbelki powietrza, wodorosty, kierowca w aparacie tlenowym, z peryskopem, na rogu elegancko ubrany okoń z podniesioną płetwą, w dymku tekst: „Szybko, do Wiktora! Muszę zdążyć na obiad”. Nikt nie miał odwagi pokazać tego Wiktorowi, który nie znosił plotek i płaskich dowcipów. Gawron przeciwnie: właśnie teraz miał najlepszy nastrój, by czytać o plotkach i zaśmiewać się z rysunkowych żartów. Jak co piątek kupił wieczorną gazetę u sprzedawcy na rogu, po czym zabrał ją do łóżka wraz z kawą, herbatnikami i pokrojonym melonem, jakby chciał pokazać Annie rysunek i notatkę, zanim dowcip zdąży się zestarzeć, a druk zblaknąć. Okazało się jednak, że Anna zostawiła okulary w torebce, a o znalezieniu torebki wśród porozrzucanych ubrań, butów i bielizny nie mogło na razie być mowy, w związku z czym Gawron zdjął kapcie i szlafrok, po czym wskoczył do łóżka, aby przeczytać jej na głos felieton Mieszczucha. Śmiech dał początek długiej serii pocałunków, te z kolei utorowały drogę namiętności, do jakiej są zdolni jedynie ludzie już nie najmłodsi wiekiem. Wpadający przez szeroko otwarte okno wiatr szeleścił gazetą rzuconą byle jak na podłogę. Z rozpalonymi twarzami, ciałami obrzmiałymi od uścisków, na wpół rozchylonymi ustami, zakończyli dzień tak samo jak tysiące innych par pod dachami i kominami miasta. Ich okrzyki i westchnienia szybko zgubiły się w szmerze wypełniającym ulice, zaułki alejki i skwery. Wiatr. Niezliczone odgłosy miasta. Szczyt nocnego uniesienia. Beztroska snu. Targ również odpoczywał, choć wcale nie był pogrążony w ciszy. Niektóre stragany zostały starannie złożone i zapakowane do zamykanych na kłódki pięciometrowych skrzyń, na innych tylko zwinięto jaskrawe płachty płótna i poprzywiązywano je do metalowych stelaży jak żagle na jachtach, jeszcze inne zdemontowano zaledwie częściowo i pozostawiono samym sobie na podobieństwo byle jak skleconych wigwamów. Można było odnieść wrażenie, że nad targowiskiem przeszła gwałtowna wichura; zamiast różnobarwnego, krzykliwego przepychu zostały tylko nagie rusztowania i goły bruk. Hałas czyniły głównie ekipy sprzątaczy ubranych w żółte nieprzemakalne stroje. Ludzie ci zbierali za pomocą zamiatarek tony śmieci i odpadków, następnie zaś myli brukowaną nawierzchnię wodą tryskającą silnymi strumieniami z węży podłączonych do hydrantów. Zachowujące się znacznie ciszej grupy, nie tylko mężczyźni, ale także kobiety i dzieci, starały się ocalić wszystko, co dało się wykorzystać jako pożywienie lub odzież — nadpsute pomarańcze, połamaną marchew, kartonowe pudła, foliowe płachty — zanim te skarby znikną w paszczach zamiatarek albo zostaną spłukane przez wodę. Zaraz po odejściu sprzątaczy ich miejsce zajęli nocni mieszkańcy Targu Mydlanego i zaczęli szykować sobie legowiska. Zdemontowane stragany — naturalnie jak trochę podeschną — stanowią znakomite kryjówki dla ludzi pozbawionych domów. Celofanowy Człowiek w dalszym ciągu trwał na stanowisku, jakby bardziej błyszczący i pękaty, gdyż uzupełnił swój strój kilkoma kawałkami szeleszczącego, srebrzystego tworzywa. Pijacy zgromadzili się w tym samym miejscu co zawsze. Nocą nigdy nie spali, tylko siedzieli szerokim kręgiem, racząc się winem lub rumem i skracając sobie oczekiwanie na świt nie kończącymi się monologami oraz sprzeczkami. Kobiety o zawstydzonych twarzach, którym dopiero niedawno zabrakło szczęścia i pieniędzy, trzymały się nieco na uboczu i drzemały na siedząco, w rozpaczliwym odruchu usiłując za wszelką cenę zachować resztki dobrych manier. Tylko młodzi chłopcy i dziewczyny nie wahali się wyciągnąć na ziemi — byli to ci, którzy opuścili domy i przyjechali do miasta zwabieni perspektywą łatwego zarobku, skończyli zaś jako złodzieje, prostytutki albo narkomani. Niektórzy, tacy jak Józef, zjawili się całkiem niedawno. Targ Mydlany stanowił miejsce ich pierwszego noclegu, lecz mimo to wierzyli, że następny dzień okaże się dla nich bardziej szczęśliwy. Słusznie, w jakie inne miejsce mógł trafić Józef? Na pewno nie do baru. Kieszenie jego letniego garnituru w dalszym ciągu były puste, nawet jeszcze bardziej niż jakiś czas temu. Przecież zgubił fotografię wyciętą z katalogu, stracił nóż. Starcie w tunelu zakończyło się dla niego znacznie gorzej niż dla Gawrona. Spał z głową opartą na poduszce z liści szpinaku, na materacu z desek. Dobrze, że przynajmniej nie miał kłopotów z zaśnięciem. Pomimo pecha, jaki towarzyszył mu w ciągu dnia, chłopak zachował umiejętność korzystania ze snu jako oręża w walce ze zmęczeniem i zniechęceniem. Początkowo niepokoiły go światła i hałasy; rozwydrzeni młodzi ludzie co noc przyjeżdżali na targ na motocyklach, zwabieni perspektywą wyścigów na mokrym bruku oraz możliwością napędzenia strachu „śmieciom”, które szukały tam schronienia. Jednak ryk silników wkrótce umilkł, w mieście zaś zaczęła zapadać cisza. Ułożywszy się najwygodniej jak mógł, Józef obserwował miasto szykujące się do snu. Automaty, nocni stróże i ludzie cierpiący na bezsenność wyłączali ostatnie palące się jeszcze światła, aż wreszcie pozostały jedynie uliczne latarnie oraz milcząca choinka żarówek sięgająca dwadzieścia siedem pięter w górę. Tak właśnie wyglądał Wielki Wik nocą. Kierujący funkcjonowaniem budynku komputer wiedział, które żarówki należy włączyć i kiedy, by oświetlone okna utworzyły wizerunek pięknego, foremnego świerku. Na wierzchołku drzewa migotał samotny robaczek świętojański — to Wiktor, dręczony bezsennością, przechadzał się po swoim apartamencie, włączając i wyłączając światło w kolejnych pomieszczeniach. To była jego urodzinowa noc. Trochę za wiele wypił. W tym wieku nawet jeden kieliszek to za dużo. Żołądek nie dawał mu spokoju. Obsikany okoń tonął w szampanie. Wiktor odniósł wrażenie, że kiedy jest w ruchu, czuje się trochę lepiej. Beknął, by pozbyć się gazu uwolnionego z szampana. Przypomniał sobie, że w szufladzie biurka ma tabletki pomagające zwalczyć niestrawność. Odszukał je, a przy okazji znalazł także teczkę z rysunkami, robocze szkice artystki pracującej nad projektem pomnika, którym postanowili obdarować go współcześni. Z teczką pod pachą podszedł do fontanny szemrzącej w holu przed jego gabinetem, wsadził do ust suchą jak popiół tabletkę, rozgryzł ją i popił wodą z fontanny. Była zimna, przyniosła mu natychmiastową ulgę. Beknął ponownie. Wreszcie poczuł się całkiem dobrze. W każdym razie nie wydawało mu się, że jest chory, że lada chwila zemdleje. Zaczął przeglądać szkice. Były to romantyczne, utrzymane w realistycznym stylu rysunki wykonane w różnych odcieniach brązu. Sprzedawca ważący owoce. Dziewczynka z naręczem winogron i kwiatów. Tragarz niosący na głowie trzy skrzynie. I nagle, zupełnie niespodziewanie, obrazek z przeszłości: żebraczka z dzieckiem przy piersi, z wyciągniętą ręką, w którą ktoś wetknął jabłko. Wiktor opadł ciężko na stary drewniany fotel, nie wiadomo dlaczego ustawiony przy ścianie, po czym długo, bardzo długo wpatrywał się w rysunek, na którym rozpoznał swoją matkę i siebie sprzed ilu?... Prawie osiemdziesięciu lat. Krew odpłynęła mu z twarzy, w głowie huczała burza. Chce mieć ten pomnik. Dzięki niemu wskrzesi matkę, przywoła ją z przeszłości. Już wiedział, gdzie posadzi jej żebrzącą, odlaną z brązu postać: dokładnie w połowie drogi między Targiem Mydlanym i skwerem. Dopiero teraz w pełni pojął znaczenie gestu, jaki wykonał po południu na dachu swego biurowca. Zacznie wszystko od nowa, dokładnie tak, jak zalecali mu doradcy. Zbuduje targ wart pomnika, targ podobny do katedry, ogromny i wspaniały. Taki, na jaki może sobie pozwolić milioner. Siebie unieśmiertelni w kamieniu, a matkę w brązie. Miało to głęboki sens także z czysto finansowego punktu widzenia, choć z pewnością Gawron byłby odmiennego zdania. Ani chybi usiłowałby ocalić swój raj. Czy można sobie wyobrazić lepszy czas i bardziej odpowiednie miejsce do podjęcia decyzji? Usunąć wszelkie przeszkody. Puścić w ruch maszynę. Wiktor napisał kartkę do Anny. Niech zajmie się Gawronem. Ktoś bardziej małostkowy zawiadomiłby policję, ale on postanowił zostawić sprawę w rękach Anny. Przecież za to jej płaci. Wiktor, uszczęśliwiony faktem, że znalazł zadanie, którego realizacji będzie mógł poświęcić dziewiątą dekadę życia, oraz zajęty podziwianiem dzieła artystki, nie zauważył nawet ani nie poczuł plastikowych liści wbijających mu się w plecy. CZĘŚĆ DRUGA Mleko i miód 1 W noc po skończeniu osiemdziesięciu lat Wiktor po raz pierwszy w życiu usiadł w urodzinowym fotelu, który przystroił dla niego Gawron. Był mieszczuchem niemal do szpiku kości. Wbrew temu, co twierdził, miał bardzo niewiele wspólnego z prowincją, gdyż opuścił ją w wieku zaledwie trzech tygodni, a więc niemal jako rówieśnik tego obcesowego, brutalnego stulecia. Jego ojciec zmarł na poty podczas wielkiej epidemii jeszcze przed przyjściem na świat syna. Rodzinna wioska Wiktora nie mogła sobie poradzić z niespodziewanym urodzajem wdów i sierot, które nagle, bez ostrzeżenia, zostały pozbawione środków do życia. Mężczyzna mógłby dalej pracować i zarabiać na swoje utrzymanie, co jednak miała począć żona wytwórcy uprzęży, który umarł, pozostawiając ją z nowo narodzonym dzieckiem? Przecież zabrał ze sobą do grobu swoje umiejętności. Przecież nie miała ani ziemi, ani zapasów żywności, które mogłaby sprzedać. Chałupa, służąca jednocześnie za mieszkanie i warsztat, należała do właściciela pobliskiego majątku. Jego rządca pozwolił kobiecie mieszkać aż do urodzenia dziecka, a potem — czy miał jakiś wybór? — zgłosił się po zaległą zapłatę. Pieniądze, jakie uzyskała ze sprzedaży nie wyprawionej skóry, narzędzi i konia nie wystarczyły nawet na pokrycie długu, a cóż dopiero mówić o życiu. Matka i jej maleńkiej pomarszczone dziecko byli biedni jak myszy kościelne. Jednak mimo to Wiktor nie zaznał głodu. Ubóstwo nawet w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na funkcjonowanie gruczołów mlekowych jego matki, choć była ciągle osłabiona z powodu utraty krwi i braku pożywienia. Najlepszy posiłek, na jaki mogła liczyć, składał się z gruszek na wierzbie i wspomnień o pełnej spiżarni. A co z darmową żywnością, rzekomo tak łatwo dostępną na wsi? Co z grzybami i orzechami? Co z pełnymi kłosami pozostałymi na polu po żniwach? Co z jagodami i ptactwem, miodem i rybami? Niestety, życie wygląda zupełnie inaczej, niż próbują nam wmawiać autorzy książek dla dzieci. Płody natury spadają z drzew i gniją, zanim zdążą dojrzeć, zwierzęta są szybsze od ludzkiego oka i ręki. To, co nadaje się do zjedzenia, pada łupem psów i ptaków, to, co zostaje, może wykarmić najwyżej muchy i myszy. Dlatego matka Wiktora nie miała innego wyjścia, jak spakować płócienną torbę (prezent od męża, uszyty przez niego jeszcze przed ślubem) i wyruszyć z niemowlęciem do miasta, do swojej siostry, znacznie młodszej od niej, która dostała posadę służącej przy jakiejś zamożnej rodzinie. Znała nawet jej adres: poste restante, Poczta Główna. Poprosiła rządcę, by napisał krótki liścik: „Siostro, mój mąż umarł, nawet nie miał 23 lat. Mam dziecko. Nazywa się Wiktor. Dlatego musimy do ciebie przyjechać, bo mamy już tylko Ciebie, i niedługo będziemy, żebyś nam pomogła. Dziś jest poniedziałek, 26 czerwca. Niech Cię Bóg błogosławi. Twoja Emma”. Wybłagała znaczek i zostawiła list na wiejskiej poczcie. Co drugi dzień wszystkie przesyłki odjeżdżały pociągiem do miasta. Siostra z pewnością znajdzie dla nich jakiś kąt, zatroszczy się o jedzenie i poszuka pracy. Emma zawinęła Wiktora w chustkę i przywiązała go sobie do piersi, po czym zarzuciła torbę na plecy, położyła na progu kilka ziaren kukurydzy — to na szczęście — i zapaliła świecę. Zawsze należało przenieść światło ze starego domu do nowego, gdziekolwiek by on był. Światło to pomyślność. Podniosła świecę, ale płomień natychmiast przygasł. Spróbowała jeszcze dwa razy. Cóż, światło musi zostać. Wiatr szybko ugasiłby wątły płomyk świecy. — Zostawimy ją dla niego — powiedziała do syna. — Twój ojciec bardzo lubił siedzieć przy blasku świec. Jednak Wiktor wybuchnął płaczem, jak tylko stracił z oczu pełgający płomyk. Była to jego pierwsza i jedyna zabawka. Chciał ją mieć. Emma pośliniła palce i zgasiła świecę, po czym dała ją chłopcu, a on natychmiast zacisnął paluszki na ciepłym wosku. Uspokoił się zupełnie, kiedy wyruszyli w drogę do miasta, o tej porze roku wiodącą dolinami wśród falującego zboża. Nocą zarówno niebo, jak i ziemia zdawały się utkane z tej samej przędzy koloru wód Morza Karaibskiego. Małemu Wiktorowi niewiele trzeba było do szczęścia. Wystarczyło mu, że mógł ściskać w rączce świecę, ssać i spać, kołysany rytmem kroków matki i utulony ciepłem jej piersi. Trzytygodniowe niemowlę potrafi spać bez względu na wszelkie niewygody — i całe szczęście, gdyż wędrówka do miasta trwała aż siedem dni, jej trasa zaś wiodła przez lasy, wąwozy i odludne miejsca, które z pewnością przeraziłyby starsze dziecko. Emma bała się, że napadną ją wilki, że nagle zrobi się zimno albo że złamie nogę, natomiast Wiktor niczym się nie przejmował, tylko beztrosko napełniał maleńki żołądek mlekiem z matczynej piersi. Brudne pieluszki prała w strumieniach, po czym suszyła je na własnym ciele. Kiedy wreszcie ujrzeli pierwsze ślady cywilizacji — cmentarze, wysypiska śmieci, obozowiska Cyganów, podmiejskie osiedla, rzeźnie, ulice — Wiktor odzyskał wagę, którą miał zaraz po urodzeniu, natomiast jego matka była chudsza i bledsza, a ciało miała bardziej wychłodzone niż piskorz żyjący w lodowatych podziemnych strumieniach. Pola zostały daleko za nimi. Dotarli do brukowanych ulic i stojących rzędami domów okolonych trawnikami, z podjazdami dla powozów. Po długiej wędrówce przez las znaleźli się w okolicy poznaczonej regularnymi plamami szarości, czerwieni i brązu, nad którą unosił się migotliwy płaszcz dymu; odnosiło się wrażenie, że rysujące się niewyraźnie na horyzoncie wzgórza także stanowią produkt fabrycznych kominów, oraz że niebo pokryto wilgotną dachówką. Było to zupełnie inne miasto od tego, które znamy: mniej egoistyczne, za to znacznie bardziej okrutne. Emma, z Wiktorem w objęciach, ruszyła przed siebie wysadzaną drzewami aleją, która biegła środkiem jednego z zewnętrznych bulwarów, kierując ku centrum przybyszów napływających z prowincji. W tamtych czasach toczyła się jeszcze zażarta walka między stopami, kopytami i kołami o panowanie nad miastem, a ponieważ szala zwycięstwa coraz wyraźniej przechylała się na stronę kół (samochodami dysponowali wyłącznie najzamożniejsi), dla świętego spokoju piesi chodzili po torowiskach tramwajowych. Zapytała jakiegoś starszego mężczyznę o drogę do Poczty Głównej. — To daleko stąd — powiedział, wskazując część miasta, gdzie wznosiły się najwyższe budynki. — Będziesz musiała pojechać tramwajem. Zaprowadził ją na przystanek i poczekał, aż Emma ustawi się w kolejce, ale kiedy tylko odwrócił się i ruszył w swoją stronę, kobieta podążyła pieszo wzdłuż stalowych szyn ku centrum miasta. Bała się ludzi. Bała się hałaśliwych, trzęsących się i mruczących coś do siebie tramwajów z kręconymi schodami i odkrytymi górnymi pomostami. Bała się ruchu panującego na ulicy. Ale przecież pod tymi szerokimi spódnicami, pod tymi kapeluszami i wstążkami kryją się chyba takie same kobiety jak ona? Czego się właściwie spodziewała? Że ludzie z miasta będą chodzić na czworakach? Usiłowała spojrzeć w twarz którejś z kobiet, lecz miała z tym poważne kłopoty, gdyż wszystkie unikały jej spojrzenia, jakby miały coś na sumieniu, albo kierowały się nakazami nadzwyczajnej skromności, albo nie miały sił, żeby się choć uśmiechnąć. Emma uśmiechała się do wszystkich przechodniów w nadziei, że któryś zrewanżuje się jej w ten sam sposób. Skąd miała wiedzieć, jak niezwykły i niepokojący przedstawiała widok, z podniesioną głową i uśmiechniętą twarzą? Od czasu do czasu całowała Wiktora w główkę lub szeptała mu do ucha starą wiejską rymowankę: Mieszczuchy, łapciuchy, okropne wstręciuchy. Straszne zarozumialce, nieszczere padalce. Wygląd Poczty Głównej stanowił dla Emmy całkowite zaskoczenie. W świecie, w którym żyła, słowo „poczta” oznaczało skromną izbę w budynku dworcowym, gdzie zostawiało się listy i paczki, które miały powędrować w szeroki świat — naturalnie, jeśli umiało się pisać i jeżeli miało się coś, co można było gdzieś wysłać. Przypuszczała, że tutaj będzie tak samo i że ujrzy swoją siostrę, dokładnie taką samą jak wtedy, kiedy przed trzema laty wyjeżdżała do miasta, czekającą przy drzwiach. A nawet jeśli nie będzie czekać, myślała Emma, to podam numer jej poste restante, a ktoś pójdzie po nią albo naciśnie przycisk dzwonka, żeby zawiadomić dziewczynę o przyjeździe siostry. Jeżeli w małych, prowincjonalnych miasteczkach odszukanie konkretnej osoby nie nastręcza żadnych problemów, to o ileż łatwiejsze musi to być tu, w wielkim mieście, gdzie wszystko toczy się o tyle sprawniej i szybciej! Tymczasem, ku swemu zdumieniu, ujrzała ogromny, wielopiętrowy gmach z piaskowca z mnóstwem drzwi. Dostępu do niego broniły niezliczone powozy i tramwaje, o miejsce na chodnikach i jezdni walczyli ludzie podążający w przeciwnych kierunkach dwoma strumieniami. Nigdy w życiu nie widziała takiego zamieszania, nie przypuszczała, że w jednym miejscu mogą współistnieć tak wielka pewność siebie i przerażająca bezradność. Nigdy też jeszcze nie widziała tylu koni naraz; pomimo ogromnej liczby hałaśliwych samochodów wszystkie zwierzęta były zupełnie spokojne. Emma podążyła za dwoma brzuchatymi mężczyznami w mundurach i wkroczyła do budynku poczty głównym wejściem, między wielkimi kolumnami i skrzydłami ogromnych drzwi z brązowej blachy. Odruchowo ściągnęła kapelusz i przycisnęła go do piersi. Niewiele brakowało, a przeżegnałaby się i padła na kolana. Sala była przerażających rozmiarów, prostokątna, przypominająca wnętrze grobowca, ponura. Światło sączyło się przez kopułę z mlecznego szkła oraz spływało z gazowych lamp, które szeptały jak zakonnice, i odbijało się w posadzce z lśniącego pożyłkowanego marmuru. Przez całą długość pomieszczenia biegł wysoki kontuar, nad którym znajdowało się kilkanaście zakratowanych okienek; przed każdym z nich stała co najmniej kilkuosobowa kolejka. Wszyscy oczekujący trzymali albo pieniądze, albo wypełnione blankiety, albo listy i paczki, i choć rozmawiali przyciszonymi głosami, jak w kościele, to gwar wypełniający pomieszczenie był donośniejszy i bardziej złowróżbny niż ten, który panował na zewnątrz. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Ludzie potrącali Emmę, nie zatrzymując się ani na chwilę, i choć wyciągnęła przed siebie kartkę z adresem siostry, nikt nie zaofiarował się z pomocą. Zawołała ją po imieniu, co natychmiast zaniepokoiło Wiktora, do tej pory śpiącego spokojnie mimo odgłosów miasta. Zaczął się wiercić, rozdrażniony hałasem, a może zaalarmowany smakiem strachu, który wyczuł w mleku matki. Emma wepchnęła mu ponownie sutek do ust, lecz on tylko ugryzł go bezzębnymi dziąsłami, po czym wybuchnął płaczem, upodabniając się do starca krzyczącego co sił z zaciśniętymi powiekami i twarzą pokrytą gęstą siatką zmarszczek. Jeszcze raz zawołała siostrę, lecz bez skutku; podszedł do niej natomiast strażnik, który zmarszczył brwi i nakazał jej, żeby natychmiast wyszła, albo przestała wrzeszczeć. Zajęła miejsce na końcu jednego z ogonków. Ludzie, w większości z kopertami w rękach, odsunęli się od niej, od jej oczywistej bezdomności, od krzyku dziecka, od woni moczu. — Czy to tutaj? — zapytała, pokazując kartkę. Zobaczyli słowa poste restante i wskazali jej drogę do przedsionka, gdzie było mnóstwo metalowych skrzynek, każda zaopatrzona w zamek, każda ze szczeliną na przesyłki, jeszcze jedna lada i jeszcze jedna kolejka. Kiedy wreszcie dotarła do okienka, pokazała urzędniczce kartkę z nazwiskiem siostry i numerem skrytki. Kobieta bez słowa wstała z krzesła i zniknęła gdzieś na zapleczu, by po chwili wrócić z listem; był to ten sam list, który dwa tygodnie wcześniej wysłała Emma. — To wszystko — powiedziała urzędniczka, po czym dodała: — Proszę okazać jakiś dowód tożsamości. Emma nie z tego nie zrozumiała. — Czy moja siostra jest tutaj? — zapytała z nadzieją i jeszcze raz powtórzyła jej nazwisko. Prowadziła rozmowę, która nie miała najmniejszego sensu. Pozostali kolejkowicze poganiali ją niecierpliwymi syknięciami albo spoglądali na siebie z rozbawieniem. Urzędniczka odłożyła list na bok. — Przykro mi, nie mogę pani pomóc — powiedziała i zaczęła obsługiwać następną osobę. Znalazłszy się na zewnątrz, Emma na próżno rozglądała się w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłaby odpocząć i zastanowić się, co robić dalej. A więc teraz tak wygląda moje życie, pomyślała. Zupełnie sama, zagubiona, zdezorientowana i daleko od domu. Na szczęście mały Wiktor znowu usnął. Jego matka niepewnie obracała w palcach nadtopioną świecę. Dopóki było jasno, włóczyła się bez celu po mieście w nadziei, że przypadkowo natknie się na siostrę. Pierwszą noc spędzili w stajniach niedaleko dworca kolejowego, ale nad ranem zwęszyły ich psy i swoim wściekłym ujadaniem przestraszyły Wiktora. Znowu ruszyła na ulice, by spoglądać w twarze mijanych ludzi. Jak tylko zobaczyła młodą kobietę wyglądającą na służącą, zatrzymywała ją, pytała o swoją siostrę oraz prosiła o radę i pomoc. — Z tym na pewno nie znajdziesz pracy — powiedziała jedna z nich, wskazując główkę Wiktora. — Co to, chłopiec czy dziewczynka? W mieście jest sporo łudzi, którzy daliby sporo pieniędzy za takiego szkraba. Jeśli chcesz, to znajdę kogoś, kto zapewni twojemu dziecku dobre życie. — Wzięła Emmę pod ramię. — Chodź, zaprowadzę cię w miejsce, gdzie będziesz mogła najeść się do syta i przespać. Puściła ją dopiero wtedy, kiedy Emma zaczęła krzyczeć. Drugą noc przespali na zadaszonych ławkach w zajezdni tramwajowej. Świeciły tam jaskrawe światła, a sprzątaczki czyniły spory hałas. Dozorca kazał Emmie wynosić się do wszystkich diabłów, ale kiedy zobaczył dziecko, pozwolił jej zostać. — Pamiętaj, tylko na tę jedną noc — ostrzegł ją. — A potem najlepiej zrobisz wracając z nim tam, skąd przyszłaś. Taki okruszek nie wytrzyma zbyt wielu niewygód. Emma wyjaśniła, że ma w mieście siostrę, która z pewnością jej pomoże. Powiedziała dozorcy jej nazwisko oraz zrelacjonowała mu przebieg wydarzeń na Poczcie Głównej. Mężczyzna potrząsnął głową. — Ty naprawdę nie masz o niczym pojęcia. Twoja siostra to tylko mały wiejski ziemniaczek, zagrzebany głęboko w worku z setkami innych. Na pewno jej nie znajdziesz, jeśli będziesz siedziała przy tym worku i wyciągała codziennie kilka sztuk z samego wierzchu. Miasto jest ogromne. Sama widziałaś te tłumy na ulicach. Jeżeli nie zdobędziesz adresu siostry, możesz uważać ją za nieżywą. Nieco później wrócił. Obudziła się, czując na sobie jego spojrzenie. Przyniósł wędzoną rybę i trochę chleba. — Jesteś nawet niebrzydka — powiedział, patrząc nie na jej twarz, lecz na główkę Wiktora przyciśniętą do jej piersi. — Powinnaś poszukać jakiegoś mężczyzny, który zechciałby cię przyjąć. Powinnaś poszukać ojca dla swojego dziecka. Emma pokręciła głową i powiedziała, że nie ma ochoty ani na chleb, ani na rybę. Nie czuła głodu, a poza tym obawiała się, że dozorca będzie od niej czegoś chciał w zamian za poczęstunek. Miał płonące oczy, rozpalone jak u podnieconego knura. Jej matka powiedziałaby zapewne, że wygląda tak, jakby serce wpadło mu do spodni. Zamknęła oczy, naciągnęła chustę pod samą szyję i po dłuższej chwili usłyszała jego kroki. Odszedł, zabierając ze sobą jedzenie. Nazajutrz, trzeciego dnia włóczenia się po ulicach, nie narzucała się nikomu ze swoimi problemami. Nie wpatrywała się w twarze mijających ją kobiet i mężczyzn. Nie szukała ich litości. Przez pewien czas, z Wiktorem w objęciach, siedziała na stopniach przed wejściem do budynku Poczty Głównej, po czym jeszcze raz spróbowała szczęścia w dziale poste restante. Urzędnik zażądał od niej dowodu tożsamości, jeszcze zanim poszedł sprawdzić zawartość skrytki, której numer widniał wypisany na kartce. Patrzył na Emmę i na Wiktora w taki sposób, jakby oboje byli nosicielami zarazy. Tym razem nie zdołała powstrzymać łez. Płynęły jej po policzkach nawet wtedy, kiedy już uciekła z gmachu poczty i przysiadła w jakimś nasłonecznionym miejscu. Co powinna zrobić? Wrócić do dozorcy z zajezdni tramwajowej? Sprzedać Wiktora temu, kto da najwięcej? Wyruszyć w drogę powrotną do wsi, ukrytej za wzgórzami koloru morskiej wody? A może rzucić się pod tramwaj albo pod koła powozu? Była zbyt twarda, żeby wybrać któreś z najprostszych rozwiązań. W tamtych czasach życie było ciężkie. Składało się z pracy, długów, głodu i chłodu. Te trzy dni i trzy noce, które spędziła w mieście bez dachu nad głową, i tak wydawały się lepsze od trwającej siedem dni i nocy wędrówki przez pola i lasy. Sprawy szły więc ku lepszemu. Z pewnością każdy kolejny dzień okaże się bardziej udany od poprzedniego. Nadal z całego serca pragnęła odszukać siostrę, ale na ten dzień wyznaczyła sobie znacznie bardziej realny, konkretny cel: znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, w którym będą mogli spokojnie spać, nie obawiając się dyszących pożądaniem mężczyzn ani złodziei, a potem zatroszczyć się o coś do jedzenia. Marzyła o dojrzałym soczystym jabłku. Takie właśnie jabłka stanowiły na wsi najlepszą pociechę dla małych zapłakanych dziewczynek oraz nagrodę dla grzecznych dzieci. „Nie martw się, Emmo”, mawiała jej matka. „Wytrzyj buzię, idź do stodoły i weź sobie z kojca ładne, dojrzałe jabłko”. Emma uśmiechnęła się do wspomnień. Chyba właśnie ten uśmiech sprawił (a także widok Wiktora przytulonego do jej piersi), że dwie przechodzące obok niej kobiety przystanęły na chwilę, także obdarzyły ją uśmiechem, rzuciły jej na podołek kilka drobnych monet, po czym ruszyły dalej. Mogły być siostrami: pulchne, skromnie ubrane, z małymi kapelusikami przypiętymi do włosów, w pantoflach na niskim obcasie. Niosły puste wiklinowe koszyki, takie, jakie często widuje się również na wiejskim targu. Wyglądały na służące zatrudnione w jakimś zamożnym domu, na dziewczyny z prowincji, którym powiodło się w mieście. Emma podążyła za nimi. Wydawało jej się, że to najmądrzejsza rzecz, jaką może uczynić. Szły coraz węższymi ulicami, zaułkami i alejkami, przez średniowieczną drewnianą bramę, by wreszcie dotrzeć do różnobarwnego, hałaśliwego Targu Mydlanego, gdzie natychmiast zarówno one, jak i Emma, wtopiły się w tłum. Jeżeli moja siostra służy u jakiegoś bogatego człowieka, to z pewnością także przychodzi tutaj po zakupy, pomyślała Emma. Wśród znajomych zapachów, wśród płodów ziemi czuła się swojsko i pewnie. Czy może być coś bardziej naturalnego niż robienie sprawunków na bazarze? Dziesięć, może dwadzieścia razy wydawało jej się, że widzi pulchne siostry, ale tutaj wszystkie kobiety wyglądały jednakowo, nosiły podobne suknie i chodziły parami. To one właśnie były skłonne z własnej woli dać trochę drobniaków ubogiej wdowie karmiącej piersią niemowlę. Emma wiedziała już, że znalazła miejsce, gdzie da się żyć. Tej nocy dołączyła do innych bezdomnych, szukając owoców i monet wśród odpadków zalegających brukowaną nawierzchnię placu. Wysysała powodujący przeczyszczenie sok z łodyg rabarbaru, zjadała niedojrzałe pomidory i daktyle, podczas gdy Wiktor pożywiał się mlekiem płynącym z jej piersi. Wiedziała, co powinna uczynić. Kiedy obudziła się rano, mokra od moczu Wiktora, zesztywniała z zimna, wystraszona hałasem czynionym przez sprzedawców i tragarzy rozładowujących towary, natychmiast wyciągnęła rękę w błagalnym geście. Nie musiała długo czekać: jeden z handlarzy, który miał miękkie serce dla dzieci, dał jej piękne jabłko. Przez kolejne osiem... nie, dziewięć miesięcy, Wiktor mieszkał pod straganowym parasolem, znalezionym przez matkę na śmietniku. Przypuszczalnie wyrzucił go jakiś sprzedawca kwiatów, kiedy sprawił sobie nowy, ładniejszy. Drzewce złamało się na pół, zielono-pomarańczowe pokrycie było dziurawe w wielu miejscach. Emma naprawiła parasol najlepiej jak mogła, nie dysponując żadnymi materiałami ani narzędziami. Zrobiła coś z niczego. W tamtych czasach kobiety musiały to potrafić. Nieco podartego płótna na złamanym kiju i tak zapewniało lepszą ochronę przed zimnem i deszczem niż okopy, w których jakiś czas później musieli zamieszkać ich mężowie, kiedy wybuchła wojna. Emma ustawiła swój parasol w samym środku bazaru, między dwoma barami, w pobliżu miejsca, gdzie prało się bieliznę. Wilgotny pień drzewa służył jej jako oparcie pod plecy, zgarnięte na stertę śmieci i słoma pełniły funkcję fotela. Trudno było o lepsze miejsce. Na stopniach kościołów gromadzą się pijacy, szaleńcy, kaleki i oszuści, błagając o datki uczestników nabożeństw, pogrzebów i ślubów. Ci, co potrafią żonglować, połykać ogień lub chodzić na szczudłach, szukają zarobku na zatłoczonych ulicach lub przed kawiarnianymi ogródkami. W przypadku Emmy, demonstrującej przechodniom los, jaki mógł stać się udziałem każdego z nich, najważniejsza była czystość, a tę zapewniała woda dostępna w Mydlanym Ogrodzie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Potrzebowała także tłumu, któremu nigdzie się nie spieszy. Akurat w tym miejscu krzyżowały się drogi sprzedawców, kelnerek, ich klientów, kobiet niosących pranie, mężczyzn, którzy przyszli porozmawiać przy szklaneczce czegoś mocniejszego. Każdy miał przy sobie przynajmniej trochę pieniędzy — przecież bary i stragany to nie instytucje dobroczynne, więc po co je odwiedzać, jeśli nie dysponuje się gotówką? Matka Wiktora nie ograniczała się do żebrania. Sprzedawała uśmiechy i spokój, i robiła to całkiem dobrze. Pomagało jej w tym dziecko oraz kolorowy zniszczony parasol, bardzo podobny do parasolek używanych w czasie słoty lub upałów przez kobiety ze wsi, które przyjeżdżały do miasta, by sprzedawać kwiaty albo główki czosnku. Przechodnie odruchowo spoglądali w dół, pod parasol, aby zobaczyć, co też ta kobieta ma do sprzedania. Twarz Emmy była zasłonięta, natomiast piersi doskonale widoczne — piersi i Wiktor, zajęty ssaniem. Biedne, nieszczęśliwe dziecko. Prawa ręka, ta z obrączką, spoczywała na kolanie zwrócona dłonią do góry, druga podtrzymywała chłopca przy piersi. Emma wystawiała się na sprzedaż. Nie czuła wstydu. Wstyd odczuwa się wobec rodziny albo ludzi z tej samej wsi, nie wobec obcych. Bała się tylko jednego, a jednocześnie bardzo na to liczyła: że jej siostra zjawi się przypadkowo na targu i zajrzy pod parasol. Dlatego starała się żebrać z godnością. Bądź co bądź to nie jej wina, że tutaj trafiła. Przypięła do krawędzi parasola pożółkłą fotografię męża przekreśloną żałobną wstążeczką. Oto wdowa i jej dziecko. Spójrzcie, tak wyglądał jej mąż. Umarł, pozostawiając tych dwoje w nędzy i bez dachu nad głową. A jak miały się sprawy z Wiktorem? Czy niespełna pięciotygodniowe dziecko jest tak bardzo zaabsorbowane własnymi sprawami, że nie zwraca uwagi na świat zewnętrzny, przynajmniej dopóty, dopóki jest nakarmione, nie odczuwa zimna i nie męczą go gazy? Odpowiedź brzmi: tak. Kontakt następuje wyłącznie w chwili zetknięcia ust z brodawką. Wiktor należał do dzieci, które przysysają się do piersi z siłą pijawki. Dopóki jadł, wszystko było w porządku. Wystarczyło jednak odsunąć go od piersi, choćby najdelikatniej, a natychmiast protestował co sił w małych płucach, głosem równie donośnym i kłótliwym jak wrzaski mew walczących o zdobycz. Początkowo Emma przypuszczała, że dzięki temu uda jej się zwielokrotnić zarobki, że piskliwe zawodzenie Wiktora poruszy serca nawet najbardziej obojętnych przechodniów, skłaniając ich do ofiarowania jej paru drobnych monet. Zaczęła nawet celowo odstawiać chłopca od piersi właśnie wtedy, kiedy panował większy tłok. Chyba nikt nie jest tak okrutny, żeby nie ulitować się nad płaczącym niemowlęciem, myślała. Jednak się myliła. My, mieszkańcy tego miasta, jesteśmy sentymentalni, nie lubimy natomiast tragedii. Właśnie dlatego pijaczyna, który chwieje się na nogach przy wejściu do gmachu dworca kolejowego i fałszywie wyśpiewuje fragmenty arii operowych, udając, że czyni to po włosku albo francusku, zbierze znacznie więcej pieniędzy od nieszczęśnika na wózku, który w jakiejś dawno zapomnianej wojnie utracił żonę, obie nogi i rozum. Rzucając pieniążek pijakowi dajesz wyraz swoim liberalnym poglądom, swojej otwartości na świat, przekonaniu, że wszystko jest w porządku. Jeśli wspomogłeś beznogiego biedaka, który nawet nie podziękował ci uśmiechem, w pewnym sensie wyznaczyłeś cenę za życie jego żony, za jego amputowane nogi i utraconą osobowość. Jaka to cena? Bardzo niewielka. Za te pieniądze mógłbyś kupić dwa bilety tramwajowe, wstążkę dla córki, parę plasterków szynki. Stanowczo za mało, żeby z czystym sumieniem wejść na teren dworca i udać się w podróż. Dlatego właśnie z drzwi, przy których ulokował się beznogi kaleka, korzystało niewiele osób, natomiast ryczący bez opamiętania pijak nie mógł uskarżać się na brak publiczności. Podobnie miała się rzecz z Emmą. Jak tylko odstawiała Wiktora od piersi, wokół kolorowego parasola robiło się pusto. Kupujący nie zatrzymywali się, by sprawdzić, co jest wystawione na sprzedaż. Już wiedzieli. Słyszeli płacz dziecka i pospiesznie odwracali spojrzenia od żywego obrazu zatytułowanego: „Nieszczęście”. Gapienie się było tu zupełnie nie na miejscu. Tak samo jak uśmiech albo położenie paru monet na dłoni Emmy. Poza tym na co takiemu berbeciowi pieniądze? Przecież nie zmienią jego życia. Wobec tego, co należało uczynić? Zacząć grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu jakiegoś materialnego dowodu miłości? Zaproponować tym dwojgu, żeby zamieszkali za darmo w nie wykorzystanym pokoju? Dać pracę? Podzielić się zbyt obfitym obiadem? Kupić bilet do domu? Nie, łzy Wiktora nie były tego warte. Czy można sobie natomiast wyobrazić bardziej wzruszający widok niż dziecko ssące matczyną pierś, te dwie najpiękniejsze geometryczne krzywizny: policzek niemowlęcia i pierś kobiety? Taka nagość nie skłania do odwrócenia wzroku. W kościołach i galeriach można oglądać bardziej intymne sceny: Madonna z Dzieciątkiem, dzieciństwo Chrystusa, nowo narodzony Syn Boży. Nawet na używanych wówczas srebrnych monetach znajdowała się pomniejszona reprodukcja płaskorzeźby przedstawiającej kobietę o imieniu Concorde z dzieckiem w objęciach, z odsłoniętymi piersiami, wyrastającą z drzewa tkwiącego głęboko korzeniami w ojczystej ziemi. Emma i Wiktor stanowili sentymentalny odpowiednik pijaka wyśpiewującego fałszywie fragmenty operowych arii. Wyglądali naprawdę wzruszająco, szczególnie wtedy, kiedy chłopiec usnął, przytulony do matczynej piersi. Pieniądze, które obfitym strumieniem spływały do nadstawionej ręki i do rozłożonej chusty, były dziesięciną, płaconą przez ludzi uznających i szanujących cnoty rodzinnego życia. Emma szybko to zrozumiała. Żeby zasłużyć na współczucie oraz na datki obywateli naszego miasta, musiała zachowywać się godnie i spokojnie, musiała być żywą rzeźbą zatytułowaną: „Macierzyństwo”. 2 Dla mężczyzn, na których „Macierzyństwo” nie wywierało większego wrażenia, Emma przeistaczała się w Ewę. Wyraz wstrzemięźliwej niewinności malujący się na jej twarzy był dla nich równie podniecający jak wyzywające miny i krzykliwy makijaż dziewcząt oferujących za pieniądze prawdziwy seks. Sprzedawcy, którzy często przechodzili obok Emmy i widzieli, jak zmieniają się rysy jej twarzy, uważali ją za lekko upośledzoną umysłowo. Mawiali, że ma mniej rozumu od kalafiora i przezywali Rzodkiewką. W ten właśnie sposób określali wiejskie dziewczyny o czerwonych twarzach i rękach brudnych od ziemi, która wżarła się głęboko w skórę oraz za paznokcie. Trzeba przyznać, iż mieli powody, by wątpić w jej intelekt; oprócz tego, że wyraz twarzy Emmy ulegał częstym metamorfozom, kobieta przez cały czas mruczała coś do dziecka w wiejskim dialekcie, który nakazywał przeciągać samogłoski i skracać spółgłoski, tak że ostateczny efekt bardziej przypominał jękliwe zawodzenie niż artykułowaną mowę. Mylili się jednak, gdyż wdowa wykazała się instynktownym sprytem: ludzie dający jałmużnę oczekują w zamian bezmyślnej wdzięczności. Nigdy nie wspomogliby kogoś, kto by wyglądał na mądrzejszego od nich. Nie5 wbrew pozorom matka Wiktora na pewno nie była głupia. Głupiec wyciągałby do przechodniów pustą rękę, na jej dłoni zaś zawsze leżało kilka miedziaków. Rzecz jasna, bardzo pomocny okazał się jej wygląd. Istotnie przypominała rzodkiew: miała okrągłą, dziecinną twarz, jędrne piersi nabrzmiałe od mleka oraz ładnego kształtu zawsze odsłonięte szyję i ramiona. Szeroko rozkraczone nogi tworzyły coś w rodzaju kołyski dla dziecka. Spod spódnicy wystawały bose stopy i nagie łydki, zupełnie jakby była małą dziewczynką, która przysiadła na chwilę, by odpocząć w cieniu łanu pszenicy. Każdy mężczyzna, który rzucił parę monet w nadstawioną dłoń, płacił za to, by móc przez kilka chwil przyglądać się kobiecie z dzieckiem przy piersi; gdyby jednak podszedł za blisko, parasol zasłoniłby mu cały widok. Emma nie patrzyła tym mężczyznom w oczy. Jedno spojrzenie z jej strony wystarczyłoby, żeby się zmieszali albo wepchnęli z powrotem do kieszeni drobne, które mieli zamiar jej dać. Inaczej wyglądała sprawa z kobietami. Większość z nich była zbyt dobrze wychowana, aby nie odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech żebraczki, a kiedy już to uczyniły, nie miały innego wyjścia, jak wymamrotać coś niewyraźnie o tym, jaka dzisiaj ładna (albo brzydka) pogoda, lub jakie to śliczne dziecko, po czym za parę drobnych pieniążków uwolnić się od konieczności wygłaszania kolejnych banałów i rozdawania uśmiechów. Czasem jednak tłum był tak gęsty, że uśmiechy przestawały działać. Kupujący po prostu odwracali wzrok, nie reagując na sygnały wysyłane przez kobietę pod parasolem. Emma bardzo szybko nauczyła się wzmacniać siłę uśmiechu słowami. „Niech Bóg błogosławi miłosiernych!”, mówiła. „Łaskawa pani! Łaskawa pani!”, wykrzykiwała takim tonem, jakby nagle spostrzegła jakieś niebezpieczeństwo albo rozpoznała kogoś znajomego. Jeśli udało się jej zatrzymać jedną osobę, która poczuła się zobligowana, by dać jałmużnę, mogła liczyć na to, że miedziaki posypią się obfitym strumieniem. Pierwsza ryba prowadzi do sieci całą ławicę. Tak więc Wiktor i jego matka spędzali całe dnie pod parasolem, noce zaś wśród poskładanych straganów lub na tyłach barów. Nie byli zamożni, to chyba oczywiste. Jak mogliby się wzbogacić na żebraninie? Mimo to jakoś egzystowali. Utrzymywało ich przy życiu miłosierdzie bliźnich, nadzieja na odnalezienie siostry Emmy, pewność, że w mieście zawsze uda im się przetrwać, lęk, jaki mimo wszystko w dalszym ciągu wzbudzał w nich moloch, który ich połknął, a także przedziwny optymizm, częstokroć charakterystyczny dla tych, których życie wisi na włosku. Czy Wiktor czuł się szczęśliwy? Na razie tak. Jadał do syta, spał, ile chciał. Objęcia matki stanowiły jego królestwo, jej sutki były jego zabawkami. Jednak po pewnym czasie, kiedy wzmocniły mu się mięśnie karku i ramion, ssanie przestało mu wystarczać. Próbował podnieść główkę, by rozejrzeć się po ruchliwym, wielobarwnym świecie. Odpychał mocno pierś, kiedy Emma wołała za jakąś kobietą albo, kiedy zgiełk ulicy stawał się głośniejszy lub bardziej interesujący od bicia matczynego serca. Przekonał się, że najbardziej lubi chwile, kiedy matka sadza go na kolanie i zmusza do beknięcia, żeby pozbył się powietrza, które połknął podczas ssania. Jedną ręką podtrzymywała go wówczas z przodu, drugą natomiast bardzo delikatnie poklepywała po plecach, między maleńkimi łopatkami. Czasem robiła to brudną, zdeformowaną świeczką, którą miała zamiar zapalić po znalezieniu nowego domu. Na krótkiej szyi chłopca nagromadziły się fałdki niemowlęcego tłuszczu. Z rozchylonymi ustami czekał na falę ciepłego, przesyconego zapachem mleka powietrza, która powinna napłynąć z jego żołądka. Czasem przechodnie cmokali do niego albo posyłali całusa, czasem przebiegł pies lub dziecko. Zawsze działo się coś interesującego: tragarz wiozący skrzynie z cebulą na rozklekotanym wózku, sprzeczka między dwoma handlarzami, dobiegająca gdzieś z daleka piosenka, bójka, a przede wszystkim nie ustająca ani na chwilę parada ludzi poszukujących miłości, bogactwa, przyjemności i szczęścia. Nawet jeżeli zdarzało się, że ulica w bezpośredniej bliskości parasola była pusta i cicha, Wiktor przyglądał się siedzącemu nie opodal motylowi albo stłuczonej butelce, w której wspaniale załamywały się promienie słońca, albo poruszającym się palcom swoich stóp, albo rozlanej wodzie, najpierw płynącej z gulgotem, potem zaś pełznącej powoli, z wahaniem, między brukowymi kamieniami. Kiedy wreszcie beknął, najchętniej zostałby w półleżącej pozycji, oparty plecami o pierś Emmy, z paluszkami zaciśniętymi na jej kciuku, i spod nieco przymkniętych powiek w dalszym ciągu przyglądał się światu. Niestety, wzywały go obowiązki. Piersi matki były jego kołem garncarskim, warsztatem, maszyną dziewiarską. Emma przyciskała synka do piersi, wsuwała mu sutek do ust, po czym szeptała mu do ucha słodkie słówka, starając się go uspokoić. Jej wysiłki były z góry skazane na niepowodzenie. Dziecko nie może być ciche i spokojne przez cały dzień. Dziecko jest stworzone po to, by podnosić główkę, rozprostowywać nóżki, chwytać wszystko, co znajdzie się w zasięgu rąk. Emma śpiewała Wiktorowi kołysanki, opowiadała bajki, mówiła o swoim mężu, a jego ojcu. Wszystko na próżno. Ciche, potulne niemowlę stawało się coraz mniej uległe. Chłopca męczyły wzdęcia, którym nie mogło zaradzić nawet wielokrotne bekanie, na jądrach i wewnętrznej powierzchni ud pojawił się piekący rumień, jeszcze bardziej dokuczliwy po każdorazowym kontakcie z moczem lub kałem dziecka. Wiktor płakał głośno, zawinięty w mokre pieluchy, wierzgał nóżkami i przyciskał do oczu zaciśnięte piąstki. Emma wiedziała, jak należy postępować w takiej sytuacji. Zapalenie pieluszkowe skóry to nie czarna ospa ani żadna inna zaraza. Wystarczy zdobyć trochę białka, zapewnić dostęp powietrza i uzbroić się w cierpliwość. Wyżebrała jajko, wybiła je do łupiny zdartej z dużej pomarańczy, po czym delikatnie posmarowała białkiem zaognione miejsca i ułożyła Wiktora, nagiego od pasa w dół, na kolanach, pozwalając promieniom słońca oraz wiatrowi swobodnie wędrować między jego nóżkami. Dzieciak, z ogniście czerwonym przyrodzeniem pokrytym płatami zaschniętego białka, wyglądał jak namalowana krzykliwymi barwami postać z łuszczącego się fresku. To tyle, jeśli chodzi o Ewę i „Macierzyństwo”. Nowy obraz nie utrafił w gusta publiczności. Miedziaki coraz rzadziej trafiały do wyciągniętej ręki wdowy. Przechodnie starannie unikali jej wzroku. Poważni mężczyźni nie płacili za sposobność popatrzenia na Wiktora przytulonego do jej piersi. Tym razem wystarczyłoby sięgnąć po jeszcze prostszy środek zaradczy. Problemy wzięły się stąd, że Emma jadała zbyt wiele owoców. Jej dzienna dieta składała się z pomarańczy, grapefruitów, pomidorów oraz jabłek, które dostawała od okolicznych sprzedawców. To jadła na śniadania, obiady i kolacje, dodatek zaś stanowiły inne owoce, które znalazła, częściowo niedojrzałe, poobijane lub na wpół zgniłe, wśród śmieci zalegających brukowaną nawierzchnię targu. Odżywiała się pektyną i fruktozą, więc nie tylko jej pot, mocz i ślina, ale także mleko było kwaśne jak rosa na torfowisku. Atakowało wnętrzności Wiktora niczym skoncentrowana żółć, paliło i raniło jego delikatną skórę. Podczas karmienia stawał się coraz bardziej niespokojny. Zaciskał dziąsła na sutkach, próbował gryźć, aż wreszcie stało się: jedna brodawka pękła i nie chciała się zagoić, w znacznej mierze z powodu kwasu zawartego w mleku. Emma mogła teraz karmić synka tylko prawą piersią, ale on rósł jak na drożdżach i chciał więcej. Jedna pierś już mu nie wystarczała. Miał ponad sześć miesięcy. Jego usta i żołądek domagały się stałego pożywienia: bananów rozgniecionych w mleku, gruszek, ziemniaków, jabłek, potraw mącznych. Emma z niepokojem myślała o dniu, kiedy chłopczyk przestanie ssać. Lubiła czuć go ciągle przy sobie. Mogła jedynie dawać mu wciąż tę samą pierś licząc na to, że bolesna rana na sutku zagoi się wcześniej, zanim skończą się pieniądze. Jej monotonna dieta oraz ogólne wycieńczenie organizmu sprawiły, że mleka było coraz mniej. Wiktor stracił zainteresowanie światem zewnętrznym. Ssał przez cały dzień, lecz nie mógł już najeść się do syta, w związku z czym nocami był zmęczony i niespokojny. Spał krótko, budził się, marudził, po czym znowu zapadał w krótkotrwałą drzemkę. Matczyne piersi wywoływały jego coraz większą irytację: jednej nie mógł nawet dotknąć, druga prawie zupełnie wyschła. Emma bardzo cierpiała. W ranę wdała się infekcja. Wkrótce pojawiła się gorączka. Napęczniały wrzód wielkości orzecha tętnił przeszywającym bólem. — Wyschłam jak stara studnia — mruczała pod nosem skubiąc popękane, zrogowaciałe płytki, które kiedyś były jej paznokciami. Kolejne dni i noce mijały im na monotonnym kołysaniu się w przód, w tył i na boki. Emma nie myślała już o tym, by prezentować siebie oraz dziecko w odpowiedni sposób. Jej rumiana do tej pory twarz stała się żółtoszara, po przyniesionych ze wsi znakomitym zdrowiu i odporności zostały tylko wspomnienia. Nie miała pojęcia, co robić dalej. Skulona w cieniu parasola zawodziła żałośnie, przekrzykując wrzaski Wiktora: — Pomóżcie mi! Błagam, pomóżcie! Moje dziecko umiera! Próbowała łapać przechodniów za nogawki, skraje sukien. Pokazywała na swój brzuch, na usta, przyciskała rękę do serca. Miotała wyzwiska, rynsztokowe słowa, których nie znała przed przybyciem do miasta. Wszystko na nic. Zamożni nie dostrzegają hałaśliwej nędzy. Na jej widok ludzie przyspieszali kroku. Wychudzona wariatka pod kolorowym parasolem nie miała szans na zdobycie ich serc. Z każdym dniem zbliżała się chwila, kiedy miasto ostatecznie odwróci się od niej, pozostawiając ją wraz z dzieckiem w otchłani głodu, choroby i rozpaczy. I właśnie wtedy uśmiechnęło się do nich szczęście: los zesłał siostrę Emmy, ciotkę Wiktora, by uratowała im życie. 3 Nie była służącą przy zamożnej rodzinie. Była żebraczką, jak Emma, a nawet czymś gorszym. Przed trzema laty utraciła posadę w kuchni — pierwszą i ostatnią, jaką znalazła po przyjeździe do miasta. Kiedy umarł jej owdowiały ojciec, najstarsi mieszkańcy wsi uznali wraz z wójtem, że dobrze będzie znaleźć jej zatrudnienie w charakterze pomocy kuchennej, bo w ten sposób zdobędzie pożyteczny zawód, a przy okazji może trochę się ustatkuje. Niestety, nic z tego nie wyszło. Nie znalazła uznania w oczach kucharki, jej pierwszego — i ostatniego — pracodawcy. Każde, nawet najmniejsze zaniedbanie, niestaranna fryzura, brak ogłady oraz pryszcze na czole i policzkach były traktowane jako dowód niesłychanej bezczelności. Nadzieja, że dziewczyna zdoła szybko i bez problemów przeistoczyć się z wiejskiej prostaczki w sumienną podkuchenną, musiała pozostać tylko nadzieją. Ciotka Wiktora nie wykazywała najmniejszych uzdolnień w pożądanym kierunku. — Nie potrafiłaby nawet zagotować wody fryzjerowi — mawiała kucharka. — Tyle z niej pożytku w kuchni co z kota. Należała do osób, które postrzegają miasto nie jako miejsce pracy, lecz zabawy. W przeciwieństwie do życia na wsi, życie w mieście toczyło się pod dyktando zegara, dzieliło się na pory pracy, snu i jedzenia, a każda pora była dobra, żeby się bawić. Co mogło ją obchodzić, że kucharka znalazła długi płowy włos w cieście albo w zupie pani, zwinięty niczym jakiś wychudzony węgorz? Po co to całe zamieszanie? Przecież nikt jeszcze nie umarł od połknięcia włosa. Albo co z tego, że na widelcach zostały zaschnięte resztki jajecznicy lub rynienkę czuć było tłuszczem? Tym lepiej! Każdy, kto miał dość oleju w głowie, czym prędzej złapałby kawałek chleba i wytarł smakowite resztki! Dawniej zawsze toczyła o to boje z Emmą, swoją starszą siostrą, teraz już zamężną. Ciotka Wiktora najzwyczajniej w świecie nie rozumiała przedziwnych praw rządzących życiem w mieście, gdzie marnotrawstwo przewyższało konsumpcję, gdzie śmiech, ziewnięcia oraz wiatry były traktowane dokładnie tak samo: jako coś wstydliwego, co należało zasłonić ręką, zagłuszyć kaszlnięciem. Nie lubiła przebywać w zamkniętych pomieszczeniach, uwielbiała natomiast krzątaninę wypełniającą ulice, anonimowość tłumu, kapelusze, ubrania, tramwaje, wolność. Co pewien czas mogła uszczknąć z tego nieco dla siebie — kiedy kucharka wysyłała ją na targ po jajka albo warzywa, w co drugą sobotę, kiedy dostawała pół dnia wolnego, a także jeden jedyny raz pewnej nocy, kiedy wspięła się na mur z tyłu posesji, zeskoczyła na chodnik i do białego rana wędrowała ulicami w tej części miasta, gdzie życie wrzało przez całą dobę. Wracając z eskapady natknęła się na psy strzegące domu, które wzięły ją za złodzieja, i choć często dawała im odpadki z kuchni, okazały się za głupie albo zbyt złośliwe, żeby pozwolić jej przejść spokojnie przez podwórze. Ich ujadanie obudziło pana, a ten wezwał policję. Dla kucharki zdarzenie to stanowiło kroplę, która przepełniła czarę. Za nic nie chciała uwierzyć, że dziewczyna tylko wyszła na spacer. — Wy, dziewuchy ze wsi, wszystkie jesteście takie same — powiedziała. — Kto się urodził chamem, już nim zostanie. Rozmawiając wcześniej z chlebodawcą podzieliła się z nim swymi podejrzeniami co do tego, że ciotce Wiktora chyba brakuje piątej klepki. Teraz nie wspomniała o tym, ale nie miało to większego znaczenia: wręczyła dziewczynie pieniądze na bilet do wsi, z której ta przybyła zaledwie piętnaście miesięcy temu w pogoni za lepszym losem, jaki miał czekać na nią w mieście, i kazała jej wynosić się do diabła. Ciotka wydała całą sumę na kapelusz. Potem, z lekkim sercem i uśmiechem na twarzy, wyruszyła na obchód barów i restauracji. Rzecz jasna na głowie miała nowy kapelusz: wysoki, o szerokim słomianym rondzie, ozdobiony futrzanymi kłaczkami. Tego roku właśnie ów fason cieszył się największą popularnością wśród młodych kobiet. Szerokie rondo zakrywało krosty szpecące jej twarz, czyniąc ją znacznie bardziej atrakcyjną, niż była w istocie. Często podchodziła do grupek znudzonych mężczyzn przesiadujących godzinami w kawiarniach i barach. Wystarczyło, żeby zakręciła kapeluszem na ręce lub zrobiła parę zabawnych min, a oni zaśmiewali się do łez i dawali jej pieniądze albo zapraszali na poczęstunek. Nigdy nie przypuszczała, że to może być takie łatwe. Po tej samej okolicy kręciło się co najmniej kilka dziewcząt ze wsi, bardzo podobnych do niej. Mieszkały wspólnie w dwóch izbach na strychu jednego z domów w pobliżu Drewnianych Wrót, o rzut kamieniem od Targu Mydlanego. Ubogie rodziny oraz robotnicy gnieżdżący się na niższych piętrach nazywali je z przekąsem Księżniczkami. Wszystkie pracowały wcześniej jako pomoce kuchenne lub pokojówki, ale utraciły posady i wylądowały na ulicy. Niektóre kradły, niektóre handlowały swoimi wdziękami, jeszcze inne zarabiały na życie sprzedając zapałki albo załatwiając drobne sprawunki eleganckim, wychudzonym damom, popijającym mocne trunki w zbytkownie urządzonych lokalach. Ciotka Wiktora postanowiła zająć się żebractwem — trzeba przyznać, że radziła sobie z tym naprawdę nieźle. Bardzo szybko doszła do takiej wprawy, że w ciągu zaledwie kilku godzin zarabiała na symboliczny czynsz za kąt na strychu. Brakowało tam przyzwoitego oświetlenia, bieżącej wody oraz kuchni, na której można by przygotowywać posiłki, było natomiast pod dostatkiem świec oraz koleżeństwa. Wszyscy wiemy, że nędza ma niewiele powabów, ale jeżeli jesteś młody i biedny, i żyjesz wśród ludzi takich samych jak ty, wówczas wstyd, przygnębienie i samotność nie powiększają ciężaru, który musisz dźwigać na grzbiecie. Znacznie łatwiej niż bogactwem jest dzielić się niczym lub prawie niczym. Ciotka Wiktora była całkiem zadowolona z życia. Żadnego zmywania. Żadnych zlewek. Żadnych drobiazgowych, zrzędliwych kucharek. Żadnych srebrnych sztućców. Księżniczki dzieliły się, tak jak potrafią tylko kobiety, wszystkimi dochodami, zdobyczami i łupami. Jeżeli któraś z nich chciała być przez chwilę sama (na przykład po to, by załatwić potrzebę fizjologiczną), musiała ukryć się za rozwieszoną w poprzek strychu bielizną albo zaczekać do zapadnięcia zmroku. Po co jednak kryć się przed przyjaciółkami, skoro nawet tak zwyczajna czynność jak sikanie może dać okazję do żartów i wesołych przekomarzań? — Ejże, zdejmij kapelusz! — mawiały do ciotki Wiktora, która niemal przez cały dzień nie rozstawała się z nakryciem głowy. — To niegrzecznie sikać w kapeluszu w obecności Księżniczek. — A kiedy strumień moczu trafiał do metalowego naczynia, zrywały się z miejsc i wołały: — Baczność! Oddać honory! — Albo: — Uwaga, zaraz zmykamy przed powodzią! Potem wybuchały śmiechem, w którym nie było ani okrucieństwa, ani złośliwości. Wieczorami ciotka Wiktora przysłuchiwała się opowieściom o tym, w jaki sposób łatwo zapanować nad mężczyznami, jak uwolnić nieostrożnego kelnera od niedawno otrzymanego napiwku, do którego szefa kuchni należy się zgłosić, żeby za wyszorowanie podłogi dostać darmowy posiłek, gdzie kręci się najwięcej przybyszów z prowincji, których bez trudu można oskubać z pieniędzy. Dowiedziała się, że wystarczy odrobina maści cynkowej i octu, żeby symulować gorączkę. Na mężczyzn to nie działało, ale kobiety — zwłaszcza te starsze — chętnie dawały pieniądze, żeby tylko zostawić je w spokoju. Dowiedziała się, w jaki sposób udawać niedorozwiniętą umysłowo, a w jaki szaloną, oraz że dłubanie w nosie może przynieść całkiem spore profity, pod warunkiem, że robi się to na tarasie kawiarni, i nie w wulgarny, lecz dziecinny, wstydliwy sposób. Dzięki temu radziła sobie coraz lepiej. Według standardów obowiązujących na wsi stała się niemal zamożna. Była znacznie bardziej pulchna niż większość pomocy kuchennych. Kapelusz traktowała jak talizman, Księżniczki zaś jak rodzinę. Nie zastanawiała się, co przyniesie następny dzień, nie rozpamiętywała też tego, który minął. Lubiła włóczyć się po ulicach, naturalnie w kapeluszu na głowie, jakby wędrowała ścieżkami wiodącymi wśród pól i sadów, niczym wiejska dziewczyna szukająca owoców, które spadły z drzewa. Kiedy tylko nadarzała się okazja, wyciągała rękę po datek albo (to była jej w ulubiona sztuczka) zachęcała podpitych mężczyzn do zabawy polegającej na rzucaniu drobnych monet na szerokie, zawinięte do góry rondo jej kapelusza. Jednak nawet najelegantsze nakrycie głowy nie mogłoby zmienić faktu, że siostra Emmy pozostała nieproporcjonalnie zbudowaną, mało atrakcyjną dziewczyną. Krosty i dziury po pryszczach, pokrywające jej twarz, odstraszały zbyt natarczywych adoratorów, więc w pewnym sensie okazywały się nawet przydatne. Tak, z pewnością nie dorównywała urodą siostrze, ale za to mogła się poszczycić czymś innym, w owych czasach znacznie rzadziej spotykanym od dobrej prezencji: brakiem kompleksów oraz poczuciem godności. Podobała się sobie taka, jaka była. Dlatego zupełnie jej nie zaskoczyło, nie zmartwiło ani nie zmieszało, kiedy pewnego dnia usłyszała na targu głos siostry, dobiegający spod połatanego, pstrokatego parasola: „Pomóżcie mi! Pomóżcie, moje dziecko umiera!” Przecież wysłuchała dziesiątków wstrząsających opowieści o koszmarnych przejściach, jakie miała za sobą większość Księżniczek. Nieraz zastanawiała się, jak to możliwe, żeby te delikatne, młode istoty mimo wszystko zdołały odbić się od dna, pokonać lodowate, groźne otchłanie i wypłynąć na powierzchnię. Natychmiast domyśliła się, że na swojej drodze Emma także musiała napotkać jakieś nieszczęście w rodzaju choroby albo utraty pracy, i wcale nią to nie wstrząsnęło. Wręcz przeciwnie: wydawało się jej całkiem naturalne, że koleje losu sprowadziły jej siostrę w to samo miejsce, gdzie i ona się znalazła. W tamtych czasach los kobiety urodzonej na wsi nie miał nic wspólnego z przypadkiem ani ślepym trafem. Biedacy zawsze jeżdżą tramwajami, które poruszają się ciągle po tych samych torach. Tylko zamożni wsiadają do powozów i jadą tam, gdzie ich wzrok poniesie. Ciotka Wiktora zatrzymała się, nachyliła, po czym zajrzała pod parasol, by sprawdzić, czy twarz siedzącej tam kobiety pasuje do głosu, który rozpoznała jako głos siostry. Wszystko się zgadzało, może tylko z tym wyjątkiem, że Emma wyglądała nędzniej niż kłos zboża po zakończonej młócce. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby stwierdzić, że jest zrozpaczona, chora i głodna. Chwilę później siostra Emmy usłyszała zawodzenie dziecka, jej siostrzeńca lub siostrzenicy. Ucieszyła się, że znowu ma siostrę, że została ciotką. Wiedziała, że będzie mogła im pomóc. Tak więc Emma została najstarszą z Księżniczek, Wiktor zaś ich małym Księciem. Początkowo dziewczęta zachwycały się chłopczykiem; przekazywały go sobie z rąk do rąk, głaskały jak kotka, wsadzały mu palce do ust i podziwiały siłę jego szczęk, kiedy zaciskał bezzębne dziąsła. Uwielbiały brać go od matki po karmieniu, sadzać na kolanach i pukać po plecach, by pozbył się nadmiaru powietrza z żołądka. Przyciskały nosy do jego główki i głęboko wdychały zapach dziecka. Obsypywały pocałunkami fałdki tłuszczu na ramionach, grzbiecie i pod brodą, nazywały „małym hultajem”, śpiewały piosenki, wydawały odgłosy jak gapie w zoo, zgromadzeni przed klatką z gadającymi papugami. Jednak Wiktor nie miał nastroju do żartów. Już wtedy był malkontentem, i to bynajmniej nie tylko ze względu na swoje odparzenia. Po prostu chciało mu się jeść. Pocałunki i słodkie słówka nie zastąpią kolacji. Sięgał rączkami do ich piersi, ślinił bluzki, usiłując dotrzeć ustami do sutków. — Wszyscy mężczyźni są tacy sami — powiedziała któraś z Księżniczek. — Tylko jedno im w głowie. W najniższej części strychu ciotka znalazła dla nich trochę miejsca na podłodze, ukradła skądś materac, kilka prześcieradeł i koców, po czym wyszła z Wiktorem na ulicę, by zaledwie po dwudziestu minutach wrócić ze słoikiem wypełnionym masą ze zgniecionych ziemniaków, jarzyn oraz sosu. Wszystko to wyżebrała na zapleczu pobliskiej restauracji. — Ten dzieciak to prawdziwa kopalnia złota — oznajmiła. — Starczy tego dla nas wszystkich — dodała znacznie ciszej, aby nie ulegało wątpliwości, że „dla nas wszystkich” oznacza ją, Wiktora oraz Emmę. Ugniotła z gęstej mazi cztery duże kulki i kilka mniejszych, dla siostrzeńca. Pierwszy stały pokarm w jego życiu. Wiktor miał wówczas dziewięć miesięcy i zaczynały mu się już wyrzynać mleczne ząbki. Kulka, którą wepchnęła mu do buzi, okazała się za sucha. Chłopczyk zaniósł się kaszlem, a kiedy zamknął usta, papka przecisnęła się między jego wargami i spadła na nadstawioną rękę matki. Jednak Wiktor nie zapłakał. Nie bał się, tylko po prostu nie zdążył się jeszcze nauczyć, jak należy postępować z tego rodzaju pokarmem. Na szczęście siostry nie zniechęciły się początkowym niepowodzeniem. Wpadły na pomysł, że czubki palców mogą znakomicie udawać sutki, a jeśli Wiktor da się nabrać na ten podstęp, wówczas zacznie ssać, i to będzie właśnie to, o co im chodziło. Wiktor dał się nabrać. Część nasączonej sosem papki trafiła do jego przewodu pokarmowego. Przypadł mu do gustu zarówno zapach sosu, jak i nie znany do tej pory smak soli. Napełniwszy żołądek zasnął z dala od matczynej piersi. Emma opowiedziała siostrze, w jaki sposób dotarła do miasta i jak niewiele brakowało, żeby dała mu się pożreć. Ciotka Wiktora zrewanżowała się swoją historią, z której wynikało, że miasto stało się jej najlepszym przyjacielem. Miasto, w przeciwieństwie do wsi, potrafiło zatroszczyć się o bezdomne wdowy i sieroty. — Gdyby działo się inaczej, wszystkie uciekłybyśmy na prowincję. Pola i łąki byłyby pełne wdów i sierot. Widziałaś tam choć jedną? Rozejrzyj się dokoła, Emmo. Spójrz na ulice. Miasto przyjmuje nas z otwartymi ramionami. — A po chwili dodała: — W mieście czujesz się wolna. Dyskutowały o żebraczej profesji niczym dwaj rzemieślnicy o swoim fachu. Cóż, zawód jak każdy inny. Dlaczego akurat je otaczano powszechną pogardą? Przecież miały koleżanki i kolegów po fachu, rywali, klientelę, przestrzegały pewnych zwyczajów, odczuwały nawet coś w rodzaju dumy zawodowej. Problem polegał jedynie na tym, że piersi Emmy prawie całkiem wyschły, a prawa wciąż jeszcze się nie zagoiła. Teraz, kiedy Wiktor zaczął dostawać stały pokarm, będą miały okazję odpocząć, ale czy chłopiec zechce je ssać, kiedy matka wróci na ulicę, żeby zarabiać pieniądze? — Kiedy nie ssie, ludzie nic mi nie dają — poskarżyła się Emma. — Jeśli nie masz większych kłopotów, to prawdziwa z ciebie szczęściara! — odparła ciotka i poklepała matkę Wiktora po ręce. — Śpij spokojnie. Mówię ci, Wiktor to prawdziwa żyła złota. Dzieciak przy piersi zarabia mnóstwo forsy. Wcale nie potrzebujesz do tego mleka. Przecież nie musi cię swędzieć język, żebyś pogmerała nim facetowi w uchu, prawda? O świcie, kiedy Emma i Wiktor jeszcze spali, ciotka założyła kapelusz i wyruszyła na obchód barów, w których sprzedawcy, hurtownicy i tragarze pili pierwszą tego dnia wzmocnioną kawę. Przekrzywiła kapelusz pod zabawnym kątem. Przywołała na twarz najsłodszy, najgłupszy uśmiech. Namawiała mężczyzn, żeby rzucali w nią pieniążkami, a tym, których miedziaki zatrzymały się na rondzie kapelusza, pokazywała w nagrodę pulchne kolano. Jeden z nich podszedł bez słowa i położył kilka monet; nagrodziła go widokiem obu kolan naraz, a on odszedł, przekonany, że wszystkich przechytrzył. W krótkim czasie zarobiła wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić taniego, poobijanego banana, świeży, jeszcze ciepły bochenek chleba, butelkę wody mineralnej, słoiczek miodu, trochę sera. Wyglądała naprawdę wspaniale biegnąc ulicą, jakby nagle ubyło jej połowę lat. Dotarła na strych przeskakując po dwa stopnie, przemknęła między pogrążonymi we śnie Księżniczkami, rozłożyła sprawunki na podłodze. Najpierw połamała chleb i ser, potem podzieliła banana na trzy części, a następnie rozgniotła jedną w poobijanym kubku, dodając stopniowo wody mineralnej, aż wreszcie uzyskała coś w rodzaju rzadkiej zupki, której przełknięcie nie powinno nastręczyć Wiktorowi żadnych problemów. Obudziła siostrę i siostrzeńca. Chłopczyk nie był jeszcze gotów na powitanie dnia. Od razu zaczął skwierczeć jak wilgotny pień wrzucony w ogień. Uszczypnęła go mocno w ramię, raz, potem drugi; natychmiast rozbudził się i zapłakał wniebogłosy. Emma usiłowała odepchnąć siostrę, lecz ta była od niej znacznie silniejsza. Złapała Wiktora i przytrzymała mocno. Bił ją maleńkimi piąstkami, lecz nie zwracała na to najmniejszej uwagi. — Patrz! — nakazała siostrze. Rozpięła bluzkę i kaftan, umoczyła palec w miodzie, posmarowała nim blady, niewielki sutek, który od razu zaczął błyszczeć, jakby nakapano na niego stearyny. Jeszcze raz uszczypnęła Wiktora; rozdarł się tak głośno, że gołębie z łopotem odleciały z dachu. Przycisnęła go do piersi. Zapanowała cisza tak samo nagła i komiczna, jak w chwilę po przekłuciu balonu, a zaraz potem chłopczyk zaczął wydawać odgłosy, jakie mogłyby towarzyszyć gromadce starszych dzieci pijących sok przez słomki. — Widzisz? On nie potrzebuje noża ani widelca. Ani mleka. — Wytłumaczyła Emmie, w jaki sposób będą dzieliły się dzieckiem. Czekała je praca na zmiany. — Cztery cycki to więcej niż dwa. Każda krowa ci to powie. A mleko nie umywa się do miodu. Zapytaj byle pszczołę. Emma przyglądała się swojemu dziecku przyssanemu do piersi siostry, równie spragnionemu przysmaków jak dorośli miłości. Wiktor poruszał energicznie główką, usiłując jak najmocniej chwycić niewielki sutek, znaleźć oparcie na jałowej piersi udającej plaster miodu. Był całkowicie zaabsorbowany, w pełni usatysfakcjonowany i — przynajmniej na razie — nie pragnął niczego więcej. Niewiele brakowało, by jego matka zaczęła żałować, że nie zostali we dwójkę pod kolorowym parasolem. 4 Tak właśnie wyglądało życie, a raczej dwa życia Wiktora. Podczas gdy inne dzieci uczyły się raczkować, chwytając za wszystko, do czego zdołały dosięgnąć, jakby cały świat był jedną wielką zabawką, on ssał piersi dwóch kobiet. Jego dziąsła, zamiast coraz bardziej jędrne, z każdym dniem stawały się mniej sprężyste, natomiast nos robił coraz bardziej rozpłaszczony. Emma w dalszym ciągu najbardziej lubiła pracować na bazarze. Znała tam większość twarzy oraz wszystkie zapachy, które były zapachami wsi, skondensowanymi i zgromadzonymi w jednym miejscu. Straciła parasol, którego kij spłonął zapewne w jakimś ognisku. Z kolorowego płótna zostały tylko strzępy. Przystępując do pracy („My nie żebrzemy, tylko pracujemy”, powtarzała przy każdej okazji jej siostra) siadała po turecku na swoim starym miejscu, przy jednej z alejek wiodących do Mydlanego Ogrodu, i opierała się plecami o to samo drzewo co zwykle. Widok produktów najwyższej klasy — kto wie, może niektóre przyjechały z jej rodzinnej wsi? — sprawiał jej ogromną przyjemność: wielkie, żółtawe ziemniaki, jędrna marchew, cebula wielkości pięści, słodko pachnące dynie, dorodna fasola, wszystko to przypominało dawno minione dni, kiedy wraz z całą wiejską dzieciarnią była zaganiana do pracy, aby jak najprędzej zebrać płody ziemi i w nie naruszonym stanie zwieźć je z pola. Wciąż jeszcze potrafiłaby rozpoznać każdego mieszkańca wioski, widząc tylko jego wypięty, poruszający się rytmicznie zadek. Pole fasoli w porze, kiedy zaczynały pękać strąki, wyglądało jak pole wypiętych zadków, których właściciele zabawiali się w akuszerki zabierające ziemi to, co ta urodziła. Tak samo miała się rzecz z polem ziemniaków. Najpierw ciągnięty przez konia pług wzruszał glebę, a potem zadki wędrowały w górę i już do zmierzchu kobiety, mężczyźni oraz dzieci szukali żółtawych bulw wydobytych na wierzch, przysypanych cienką warstwą ziemi lub przyczajonych nieco głębiej pod jej powierzchnią. Mieszczuchy mogły zajadać świeże warzywa wyłącznie dzięki temu, że mieszkańcy wsi byli wystarczająco pracowici, a także na tyle mało zarozumiali, by spędzać całe dnie z zadkami wypiętymi ku niebu. Emma przy pomocy siostry powoli dochodziła do przekonania, że drobniaki, które teraz dostaje, stanowią zapłatę za niezliczone godziny ciężkiej pracy w polu, bez żadnego wynagrodzenia, z rękami czarnymi od ziemi i grzbietem pękającym z wysiłku. Teraz poświęcała swemu zajęciu znacznie mniej serca niż wcześniej, przed pojawieniem się siostry. Teraz miała własny kąt, rodzinę, przyjaciółki, coś w rodzaju godzin pracy, wolny czas. Nie odczuwała już tak wielkiej różnicy między sobą a kobietami robiącymi sprawunki na targu, kelnerkami i sprzedawczyniami, prostytutkami; była tak samo znudzona rutyną powtarzanych codziennie czynności jak każda z nich. Ciotka Wiktora miała zwyczaj wstawać bardzo późno, w związku z czym Emma chodziła do pracy na pierwszą zmianę, trwającą od rana do wczesnych godzin popołudniowych. Wtedy właśnie na bazarze panował największy ruch, a tłum wypełniający Targ Mydlany, przylegające do niego uliczki oraz Mydlany Ogród, najmniej liczył się z pieniędzmi. Uczciwie wypełniała swoje obowiązki, z Wiktorem przytulonym do piersi. Miała jeszcze trochę mleka, a oprócz tego nie rozstawała się ze słoiczkiem miodu, żeby zawsze mieć kontrolę nad cokolwiek przerośniętym niemowlęciem. A jeśli próbował podnieść główkę albo odwrócić się, by popatrzeć na świat? Wówczas wystarczyło otulić go szczelnie chustą, żeby uspokoił się i zasnął. Ciemność była dla niego jak narkotyk. W ciemności puls uderzał mu znacznie wolniej niż wówczas, kiedy do jego uszu i oczu docierały odgłosy i barwy miasta. Kiedy zaczynał płakać, Emma uciszała go, wtykając mu w usta sutek posmarowany miodem oraz wszeptując do ucha kojące rymowanki. — Jeśli ktoś piszczy, to mu się głos niszczy. — Albo: — Mały kotek płakał dużo, bo zmęczony był podróżą. Wymyślała też zabawne sytuacje i powiedzonka. — Zadzwoń do drzwi — mówiła, pociągając za niesforny kosmyk włosów synka. — Zastukaj cichutko — ciągnęła, delikatnie bębniąc palcami w jego czoło. — Naciśnij klamkę — dodawała, uciskając lekko nosek. — Wchodź do środka! — śmiała się, wpychając mu w otwarte usta sutek pomazany miodem. Wczesnym popołudniem zjawiała się ciotka chłopca z serem lub chlebem, zależnie od tego, co udało się jej wyżebrać. W połączeniu z owocami albo sałatą, zdobytymi przez Emmę, stanowiło to obiad sióstr. Wiktor nie dostawał nic do jedzenia; karmiły go dopiero wieczorem. — Głodny kundel nie szczeka — mawiała ciotka. Sypała takimi bezsensownymi porzekadłami jak z rękawa, kpiąc sobie nie tylko z Emmy, ale i z siebie, gdyż w barach i restauracjach chętnie dzieliła się „mądrościami ludowymi” z głupcami, którzy byli gotowi za nie zapłacić. Naturalnie nie miała racji, jeśli chodzi o obyczaje głodnych kundli, natomiast całkiem słusznie odradzała Emmie karmienie Wiktora podczas pracy. Najedzone dziecko nie zainteresuje się miodem. Najedzonego dziecka nie da się przekupić obietnicą posiłku. Foki, które w cyrku wspinają się posłusznie na stołki i żonglują piłkami, muszą być głodne. Im bardziej są najedzone, tym mniej uwagi zwracają na polecenia tresera i tym częściej popełniają błędy. Po obiedzie Wiktor przechodził w nowe ręce. Jego twarz stykała się z młodszymi piersiami, także smakującymi miodem, ale pozbawionymi nawet tej niewielkiej ilości ciepłego mleka, jaką udawało mu się czasem wyssać z piersi matki. Ciało, do którego go przyciskano, także było młodsze, a zarazem pulchniejsze. Ciotka układała go na szerokim szalu, który zakładała sobie na szyję. Chłopiec urósł już na tyle, a także przybrał na wadze, że musiała wyraźnie przechylić się na bok, by zrównoważyć jego ciężar. Emma mogła teraz wrócić na strych albo wydać zarobione pieniądze na coś do jedzenia, albo zanieść pranie do fontanny usytuowanej pośrodku Mydlanego Ogrodu, albo położyć się spać. Jej siostra wyruszała na obchód swego tradycyjnego terenu łowieckiego, w labirynt średniowiecznych uliczek rozciągający się na wschód od dworca kolejowego, do barów, restauracji i kawiarni. Wiktor pełnił tę samą funkcję co jej kapelusz: był jednym z rekwizytów, elementem wyposażenia niezbędnym podczas występu. Pokazywała kolana już nie tylko tym, którym udało się rzucić pieniążek na szerokie rondo kapelusza, ale także każdemu, kto zdołał z daleka umieścić monetę na policzku dziecka. Jeśli jakiś szczęściarz zbyt długo grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu drobniejszego bilonu, posyłała porozumiewawcze spojrzenie jego kompanom i pytała z udawaną naiwnością subretki: — Co z nim? Ma węża w kieszeni, czy jak? Pochylała się nad stolikami, z Wiktorem przyssanym do piersi niczym pijawka, i zachęcała gości, żeby położyli po srebrnej monecie na powiekach dziecka, „jeśli chcecie mieć dużo pieniędzy i cieszyć się dobrym zdrowiem”. Wyglądało to na jakiś starodawny obyczaj, choć w rzeczywistości pomysł narodził się w jej głowie. Jeśli Wiktor akurat wtedy odwrócił główkę, żeby zaprezentować ociekające miodem ząbki i odstraszyć potencjalnych klientów płaczem, ciotka błyskawicznie przyciskała go z powrotem do piersi ze stanowczością i siłą majstra zaganiającego do roboty dzieci stojące przy maszynach w fabryce. Nie robiła tego z okrucieństwa; po prostu była zadowolona ze swego losu i nie życzyła sobie żadnych zmian. Jaki miałoby sens, gdyby postępowała z chłopcem tak, jakby przyszedł na świat w zamożnej rodzinie i nie musiał robić nic więcej, tylko spać, bawić się i jeść? Na jaki mogłaby liczyć zarobek, gdyby Wiktor zachowywał się jak zwyczajne dziecko, to znaczy raczkował, wrzeszczał do woli i bawił się kamykami? Co by zwojowała, gdyby uważano ją za jedną z niezliczonych „zwyczajnych” matek? Kto płaciłby jej za tę zwyczajność? Prawda przedstawia się w ten sposób, że dziecko musi ssać pierś; jeśli tego nie robi, można pożegnać się co najmniej z połową zarobku, a więc, do piersi, smarkaczu! Pod tym hasłem upływał każdy dzień pracy. Było jej trochę przykro, że Wiktor nie przejawia nadmiernej ochoty do współpracy. To przecież ona odkryła, że „ten dzieciak to prawdziwa kopalnia złota”. To przecież ona troszczyła się o sprawy bytowe, to dzięki niej obie siostry prowadziły się przyzwoicie, bez grzechu. Nie musiały kraść, sprzedawać swoich ciał ani szukać zapomnienia w alkoholu. Nie musiały bawić się w „doliniarzy”, przynajmniej dopóty, dopóki widok małego chłopczyka przyssanego do piersi poruszał nawet najtwardsze serca kobiet i mężczyzn, zmuszając ich, by sięgnęli do kieszeni po parę miedziaków. To prawda, używały dziecka jako przynęty, co pozwala chyba stwierdzić, że nie traktowały go najlepiej, ale „traktować kogoś nie najlepiej” znaczy zupełnie co innego niż zupełnie kogoś nie kochać. Po prostu Wiktor był nie tylko ich ukochanym maleństwem, lecz także kartką żywnościową. Kochały go za to, że ocalił je przed zmieleniem w trybach miasta, które czyhały na kobiety takie jak one, wciągały je w mroczne otchłanie, po czym wypluwały, postarzałe o całe dziesięciolecia, chore i zgorzkniałe. Wyobraźcie sobie Emmę i ciotkę bez Wiktora. Albo jeszcze lepiej pomyślcie o tych wszystkich dziewczynach ze wsi, które żebrały i głodowały w miastach takich jak nasze, zanim bogacze dorobili się sumień, zanim zaczęto powszechnie korzystać z telefonów i samochodów, zanim wynaleziono ubezpieczenia społeczne. Te, co miały najwięcej szczęścia, znajdywały pracę. Zatrudniano je w kuchniach, do szorowania posadzek, obsługiwania obłożnie chorych. Czasem flirtowały ze stajennymi, a te bardziej ambitne obściskiwały się po kątach z szoferami. Czasem zakochiwały się, a wówczas, jeśli dostawały wychodne w tym samym czasie, co ich kawalerowie, przez godzinę lub dwie przechadzały się z nimi po zatłoczonych ulicach, wiedząc doskonale, iż nie mogą liczyć na nic lepszego, gorzej zaś może zacząć im się dziać w każdej chwili, na przykład jeśli narażą się chlebodawcy albo jeżeli opuści je szczęście. Wówczas znajdą się na ulicy, bez dachu nad głową, z pustym żołądkiem, bez nikogo, kto zechciałby je objąć i przytulić. Cóż więc dziwnego, że siostry traktowały Wiktora jak błogosławieństwo, które niespodziewanie spłynęło na nie z nieba? Co dziwnego w tym, że starały się go odpowiednio wykorzystać, a jednocześnie nadal go kochały, może nawet jeszcze bardziej niż poprzednio? Były zadowolone z niezależności, jaką im zapewniał, nie zdając sobie sprawy (podobnie jak on), iż zrabowały mu jego niezależność, że ich żebra są dla niego jak pręty klatki, ich ramiona jak strażnicy, piersi jak środki otępiające. Pracowały ciężko, od świtu do zmierzchu, dzięki czemu bardzo szybko, bo jeszcze zanim Wiktor skończył trzy lata, zarobiły wystarczająco dużo pieniędzy, żeby wynająć piętro niżej samodzielny pokoik w zatłoczonym mieszkaniu. Był tylko ich. W mieszkaniu znajdował się zlew oraz kuchnia węglowa, do toalety zaś chodziło się na korytarz, głównie po to, by opróżnić nocnik Wiktora. Czy właśnie o takim „mieszczańskim” życiu marzyły obie siostry? Brakowało czasu, żeby o tym porozmawiać, żeby usiąść gdzieś w kącie i zacząć wspólnie pleść nić składającą się z plotek, nadziei oraz miłości. Emma musiała być na stanowisku, jeszcze zanim sprzedawcy dotarli do barów na śniadanie, ciotka wracała z pracy dopiero wówczas, gdy pozamykano ostatnie restauracje, a podpici, zamożni klienci udali się do domów. W związku z tym Wiktor rósł i stawał się coraz słabszy: miejskie dziecko, którego życie składało się z dotyku kobiecych piersi i zapachu miodu. Był ciągle odwrócony plecami do ulicznego zgiełku; wyglądu tamtej, obcej rzeczywistości mógł się jedynie domyślać na podstawie odgłosów, jakie docierały do jego uszu. Co właściwie może wiedzieć niespełna czteroletnie dziecko, berbeć, który jeszcze nie nauczył się raczkować, nie dotleniony pędrak spędzający całe godziny z nosem wciśniętym w miękkie kobiece ciało, chłopiec potrafiący tylko ssać i leżeć bezwładnie w objęciach matki, niczym jakiś przerośnięty kangur, któremu nawet nie pozwala się wystawić głowy na zewnątrz? Z pewnością nie stanowił dobrego materiału ani na rewolucjonistę, ani na mistyka, szukającego porządku w nie uporządkowanym świecie. Był najzwyklejszym robakiem: otwór gębowy, odbyt, umiejętność wicia się i wyginania. Wyszukiwał najbardziej miękką ziemię, najcieplejsze miejsca, omijał wszelkie ostre krawędzie, drzemał w półmrocznej, bezpiecznej bliskości piersi. Nie miał wyboru, gdyż został wytresowany jak pies. Wiedział, że jeśli spróbuje podnieść głowę i odwrócić ją do światła, czyjaś silna ręka natychmiast pospieszy z interwencją. Wiedział, że jeśli wypchnie językiem sutek i zacznie płakać, może spodziewać się tylko bolesnych uszczypnięć w nogi albo tego, że ciotka zaciśnie palce na jego nosie, zmuszając do szerszego otwarcia ust, by ponownie wetknąć mu sutek do buzi. Miał nie do końca wykształcony zmysł węchu. Wszechobecna, słodkawa woń miodu połączona z wyziewami ciała zabijała wszystkie zapachy miasta: koni, owoców, ludzi, dymu, moczu i kałuż. Z powodu nadmiaru snu miał częściowo sklejone powieki, miał też kłopoty ze skoncentrowaniem wzroku w pełnym świetle, a z kolei w nocy, kiedy wreszcie dostawał jeść, z oczu ciekły mu łzy, gdyż natężał się, aby dostrzec cokolwiek w słabym blasku świec. Miał bardzo słabe nogi i ramiona, ponieważ prawie wcale nie musiał czynić z nich użytku. Miał ręce, które nie były w stanie na niczym się zacisnąć. Żył w świecie dźwięków. Zatkano mu usta i oczy, ale uszy czujnie nasłuchiwały odgłosów świata. Znał wszystkie dźwięki rozbrzmiewające na targu: pokrzykiwania sprzedawców, turkot kół wózków, przekleństwa tragarzy uginających się pod ciężkimi skrzyniami, pogwizdywania ludzi zadowolonych z siebie i życia. Potrafił bez trudu odróżnić kojący szept matki od zaczepnego pokrzykiwania ciotki, które miało przyciągnąć uwagę przechodniów. Znał to wszystko, lecz nie potrafił ubrać w konkretny kształt. Dźwięki wciąż pozostawały tylko dźwiękami. Dźwięk jest czymś w rodzaju „cielesnego” stanu skupienia powietrza, a przecież nikt nie zdoła wyżyć samym powietrzem. W miarę jak rósł i przybierał na wadze, matce i siostrze coraz bardziej nudziła się „praca” na ulicy. Życie w maleńkim pokoiku, z dala od krzykliwych, wiecznie roześmianych, bałaganiarskich Księżniczek, było pozbawione przyjemności. Siostry dogadywały się ze sobą całkiem nieźle, jednak głównie dlatego, że prawie się nie spotykały. Gdyby działo się inaczej, z pewnością szybko przekonałyby się o tym, o czym przekonało się przed nimi niejedno rodzeństwo: że fakt, iż wyrosło się w jednym gnieździe, wcale nie musi oznaczać podobieństwa charakterów i temperamentów. Wszystko robiły osobno — tylko spały wspólnie, na zsuniętych materacach, z Wiktorem pośrodku. Ich ciała stały się dla niego poręczami dziecinnego łóżeczka. Odkąd skończył cztery lata, ciotka z coraz mniejszym entuzjazmem zabierała go na ulicę. Był za ciężki i za długi; kiedy ssał, jego stopy wisiały koło jej kolan. Taszczenie go ze sobą nie miało sensu, ale nie wyobrażała sobie, żeby zdołała wysiedzieć z nim przez cały dzień w jednym miejscu, na schodkach wiodących do restauracji albo przy wejściu do jakiegoś baru, czekając, aż zarobek sam spłynie jej do rąk. Należała do energicznych osób, które lubią coś robić, które starają się (jak sama mawiała) „zarabiać gębą, nie tyłkiem”. Usiłowała jakoś zabawiać chłopca, tak jednak, żeby był spokojny i trwał nieruchomo przy jej piersi. Niestety, mało wiedziała o sposobach zabawiania dzieci; maluchy lubią przyjazne odgłosy, bezsensowne mruczanki i piosenki o najprostszych rymach. Jakie dziecko zrozumiałoby, a tym bardziej polubiło, komentarze ciotki odnoszące się do otaczającego ją świata, złośliwe żarciki, cyniczne uwagi? — Z tej na pewno uda nam się coś wycisnąć — mamrotała pod nosem, zbliżając się (z Wiktorem w objęciach) do kobiety, która siedziała przy stoliku w kawiarnianym ogródku. — Tylko spójrz na ten płaszcz! Czuję w powietrzu zapach pięćdziesiątki. — A potem: — Dwudziestak! Boże, ale sknera! Tylko popatrz, jak ona chodzi: zupełnie jakby miała tyłek z blachy. Współczuję temu, co pójdzie z nią dziś do łóżka... Albo: — Ej, ten chłoptaś zerka na mnie spod oka! Ssij, Wiktor, ssij. To ich podnieca. Trzymaj mocno. Trochę przekrzywię kapelusz, uśmiechnę się... A nie mówiłam? Widzisz, jak urósł mu rabarbar? Ha, dwie pięćdziesiątki i na dodatek mrugnięcie! Założę się, że jego żona nie ma pojęcia, na co jej mężuś wydaje pieniądze. Chyba dostałaby spazmów, gdyby dowiedziała się prawdy. Albo: — Oho, idzie jakiś zrzęda z taką miną, jakby najpierw żona nie dawała mu spać przez całą noc, a potem dostał burę od szefa. Halo, panie! Połóż srebrną monetę na powiece mojego dziecka, to pozbędziesz się pecha!... No, no, wcale się nie dziwię. Wolał, żebyśmy sobie jak najprędzej poszli, bo wyglądałoby na to, że żałuje grosza biedakom. Albo (nieco ciszej i znacznie szybciej): — Uśmiechamy się, uśmiechamy! Ci chłopcy są tak pijani, że na pewno zechcą rzucić mi parę miedziaków na kapelusz. Wiktor nawet polubił gadaninę ciotki, mimo że nie rozumiał ani słowa. Lubił, kiedy pewnym siebie krokiem przemierzała ulice, włączając się w każdą sprzeczkę i stukając do tylnych drzwi restauracji, gdzie dawano jej — a raczej im — resztki zgarnięte z talerzy. Coraz częściej odwracał głowę, by popatrzeć choć kątem oka na świat pełen nieznanych kształtów i zapachów, i nawet uchodziło mu to płazem, ponieważ ciotce znudziło się ciągłe zmuszanie go do ssania, podobnie jak nieustanne pranie bluzek powalanych lepkim miodem oraz noszenie przerośniętego „maleństwa”. Życie było znacznie weselsze, a przede wszystkim przynosiło więcej profitów, kiedy sadzała go na podłodze i pozwalała raczkować pod stolikami oraz między nogami gości i kelnerów, sama zaś wyruszała na obchód sali, posługując się swoją najskuteczniejszą bronią, to znaczy językiem i kapeluszem. Dla chłopca oznaczało to początek czegoś w rodzaju nauki. Poznał różnicę między nogami krzeseł a nogami ludzi, a pewnego dnia dowiedział się, że wystarczy mocno pociągnąć, by obrus z całą zastawą zsunął się ze stołu. Co to była za radość, kiedy miska pełna ciepłych klusek roztrzaskała się z ogromnym hukiem! Nigdy jeszcze nie miał tak wspaniałej zabawki jak te kluski i skorupy z rozbitej miski. Rzecz jasna, właścicielka restauracji nie podzielała zachwytu Wiktora, nie ucieszył jej także widok klusek rozwleczonych po podłodze i ubabranego obrusa. — Nie chcę cię tu więcej widzieć — oświadczyła ciotce chłopca, podczas gdy ten z zachwytem owijał sobie kluski wokół palców. — Chyba że będziesz chciała coś zamówić. Wynoś się stąd. Wracaj do obory, gdzie twoje miejsce. Tutaj nie ma miejsca dla żebraków, rozumiesz? — Chwyciła ciotkę Wiktora za ramię i pchnęła ją w stronę drzwi. — Tylko nie zapomnij zabrać małego — dodała. — Ktoś taki jak ty w ogóle nie powinien mieć dzieci. Spójrz tylko, jak on wygląda! Do czego to podobne, żeby zostawiać dziecko zupełnie bez opieki? Przecież mógł sobie zrobić krzywdę! — Już dobrze, dobrze! — bąknęła ciotka. Goście siedzący przy stolikach z rozbawieniem obserwowali Wiktora, który właśnie odkrył, że ciepłe kluski wspaniale rozmazują się po twarzy. — Nie ma o co strzępić sobie języka. — Przecież to mogła być waza z gorącą zupą! — wykrzyknęła Emma, kiedy wieczorem siostra zrelacjonowała jej swoje przygody. — Mógł się poparzyć! Ciotka Wiktora zrozumiała, że oto nadeszła chwila, kiedy siostra stała się dla niej ciężarem, zresztą podobnie jak chłopiec. Sama mogłaby zarobić znacznie więcej. Mając ponad cztery lata, prawie pięć, był już stanowczo za duży, żeby swobodnie poruszać się z nim po mieście. Coraz częściej nie zjawiała się na targu, by przejąć go od Emmy, albo przychodziła tylko po to, by powiedzieć: „Zostań z nim trochę dłużej. Więcej zarobisz. Każdy widzi, że to ty jesteś prawdziwą matką. Choćbym się nie wiadomo jak starała, mnie i tak nikt nie uwierzy”. W ten oto sposób Wiktor stracił szansę na częstsze odwracanie głowy, na obserwowanie jednym okiem nóg przechodniów i górnych pięter domów. Znowu spędzał całe dnie tam, gdzie było jego miejsce, to znaczy przyciśnięty do matczynej piersi. Znowu został zamknięty w klatce. 5 A co z Emmą? Jak ona się czuła? Czym wypełniała sobie czas? Otóż myślała niemal wyłącznie o powrocie do domu, lecz nie do tego, który dzieliła z siostrą, ale do pochylonej wiejskiej chałupy krytej strzechą, z podwórzem, po którym włóczyły się świnie, albo do warsztatu męża, gdzie przed wyruszeniem w drogę zgasiła świeczkę, stanowiącą potem przez długi czas jedyną zabawkę jej synka. Tak jak Wiktor w późniejszym wieku stworzył na swój użytek wymyśloną, nieprawdziwą wizję życia na prowincji, tak teraz we wspomnieniach Emmy jej rodzinna wioska wydawała się prawdziwym rajem, obfitującym we wszelkie dostatki i przyjemności, cudowną krainą, gdzie słodkie, dojrzałe owoce wisiały w zasięgu ręki, tak że wystarczyło po nie sięgnąć. Taką właśnie zapamiętała — a raczej chciała zapamiętać — wioskę, w której urodziła się i mieszkała aż do chwili, kiedy jej mąż „dostał na własność kawałek ziemi”. Jakże wspaniałe wydawało się jej niegdyś miasto, ile obiecywało! Teraz jednak Emma była niemal pewna, że osiągnęła już wszystko, co mogła osiągnąć, i że od tej pory może dziać się tylko gorzej. Ile jeszcze czasu minie, zanim nie kończąca się pogoń za jedzeniem i pieniędzmi tak bardzo ją otępi, że stanie się jak inne matki, których wiele spotykała, wynajmujące swoje dzieci każdemu, kto był gotów zapłacić. W jakim celu? O to nie odważyły się zapytać. Albo jak te, co smarowały twarze dzieci różnymi obrzydlistwami, żeby nadać im niezdrowy wygląd. Albo jak te, które wciąż trzymały przerośnięte dzieci przy piersi, otumanione wyciągiem z maku lub naparem z korzenia mandragory. Kobieta zajmująca się żebractwem, tak jak ona, musi albo przyciągać wzrok atrakcyjnym wyglądem, albo wywoływać litość widokiem bezradnego niemowlęcia przytulonego do piersi. Emma powoli traciła oba te atuty. Jej włosy przypominały zwiędłą nać pietruszki, ubranie zaś wisiało jak na strachu na wróble. Ciotka Wiktora, która nie miała kłopotu ze znajdowaniem celnych określeń, powiedziała, że jej siostra wygląda tak, „jakby jej pępek postanowił za wszelką cenę pocałować się z kręgosłupem”. Poza tym czas mijał nieubłaganie. Pięć lat w mieście wystarczyło w zupełności, by doprowadzić do ruiny dobry powóz, zabić młody dąb przesadzony ze wsi, ususzyć kwiaty na klombie, pozbawić twarze przybyszów z prowincji rumieńców, pokrywając je w zamian głębokimi bruzdami. Co prawda nadal miała Wiktora, ale jaki będzie z niego pożytek, kiedy jeszcze urośnie? Na razie pozostawał bezradny i całkowicie od niej uzależniony, ale utrzymywanie go w tym stanie kosztowało ją sporo wysiłku. Ile minie czasu, zanim chłopiec powie: „Dosyć tego. Za długo zamykałaś mnie w swoich objęciach. Teraz otworzę oczy, rozprostuję nogi i ramiona i zacznę życie na własny rachunek”. W alejce, gdzie Emma miała swoje stałe miejsce, zawsze roiło się od dzieci. Były młodsze od Wiktora, ale już miały donośne głosy, mocne nogi i bez przerwy były w ruchu. Jej synek natomiast, chociaż coraz starszy, wykazywał coraz mniejszą aktywność, zupełnie jakby długie lata spędzone przy matczynej piersi pozbawiły go życiowej energii. Emma doskonale wiedziała, że można zmusić kurę, by leżała na ziemi bez najmniejszego ruchu, zupełnie jak martwa. Wiele razy widziała, jak to się robi; sztuczkę tę znał prawie każdy wieśniak. Kładło się kurę na ziemi, przytrzymywało jej skrzydła, przyciskało łebek, po czym szybkim ruchem rysowało na ziemi prostą linię, stanowiącą przedłużenie dzioba. Kura leżała jak zahipnotyzowana. Nie była w stanie odwrócić głowy. Dopiero kiedy klepnęło się ją mocno w grzbiet, podrywała się z miejsca i wracała do życia. Gdyby tego nie zrobić, przypuszczalnie zdechłaby z pragnienia i głodu, przyciśnięta do ziemi niewidzialnym ciężarem. Co ona, Emma, powinna uczynić, by zdjąć niewidzialny ciężar z główki syna? Obawiała się, że jak ta kura będzie trwał bez ruchu, słabnąc i chudnąc z każdym dniem, sparaliżowany otaczającą go zewsząd geometrią matczynych objęć i piersi. Jeśli pozostanie w mieście miało oznaczać konieczność dalszego uprawiania żebractwa, to jedynym środkiem zaradczym wydawał się powrót na wieś. Musi ruszyć z powrotem szerokimi bulwarami, wzdłuż torów tramwajowych, i wytrwale podążać przed siebie coraz węższymi ulicami, aż wreszcie dotrze do polnych dróg, gdzie blask gazowych latarni nie rozprasza nocnego mroku ani nie przyspiesza nadejścia świtu. — Jak tylko tam dotrzemy, na pewno zauważysz, że nasza wioska zdaje się mieć własny rozum — szeptała do chłopca otulonego szczelnie jej chustą. — Rzeka nie płynie tak szybko i z takim szumem jak woda w rynsztoku. Rzece nigdzie się nie spieszy. Przypomina leniwego węża, który wije się między polami tak powoli, że prawie tego nie widać. Szybciej rusza się tylko wtedy, kiedy nikt nie patrzy: nocą albo kiedy leje jak z cebra i wszyscy siedzimy w domu. Tylko twój ojciec nigdy nie chował się przed deszczem. Uwielbiał wychodzić na dwór w największą ulewę i stać z twarzą zwróconą ku niebu. Mówił, że w ten sposób spłukuje z siebie zapach skóry. Ten zapach spływał z deszczem na ziemię, wsiąkał w piach, przedostawał się do rzeki, a ona niosła go prosto do morza. Tak właśnie mówił twój ojciec: „Prosto do morza”, chociaż nasza wioska wcale nie leży nad morzem. Lubiłam, kiedy tak mówił, bo wtedy wydawało mi się, że morze należy do nas, że pachnie jak uprzęże, które wyrabiał twój ojciec. Emma opowiadała Wiktorowi o zabawach, w jakich brała udział — w jakich oboje będą brali udział — podczas żniw, kiedy dzieciaki uganiały się po polu, łapiąc wypłoszone zwierzęta: króliki, jaszczurki i węże. Króliki trafiały do garnka, jaszczurki dostarczały krótkotrwałej rozrywki, zazwyczaj okupując się stratą ogona, niegroźne węże zaś były wrzucane za koszule kobiet lub do szuflady babki. Opowiadała, jak pakowaczki dla żartu kładły padalca do skrzyni z jabłkami, przygotowanej do wysyłki na targ. — Kto wie, może nawet na ten? — zastanawiała się głośno. Zaśmiewały się do rozpuku na myśl o tym, jaki wrzask podniesie sprzedawca, który, wykładając towar na ladę, natknie się na chłodne, gibkie ciało pokryte suchą skórą. Opowiadała mu też, skąd się wziął na świecie. — Po prostu wymyśliliśmy cię pewnego niedzielnego popołudnia. Był to wrzesień, a więc pora największego wysypu grzybów. Twój ojciec i ja poszliśmy do lasu, a że byliśmy dopiero dwa miesiące po ślubie, więc sam rozumiesz, że zaczęliśmy się ściskać i całować. Myślę, że to stało się właśnie wtedy, bo po powrocie do domu znaleźliśmy między grzybami małego żuczka, który zjawia się zawsze tam, gdzie ma przyjść na świat dziecko. Twój ojciec uwiązał klucz do nitki i zawiesił go nad moim brzuchem; kręcił się w prawo, więc od razu wiedzieliśmy, że urodzi się chłopiec. Gdyby kręcił się w lewo, przyszłaby na świat dziewczynka. Szybko wybraliśmy dla ciebie imię. Nigdy nie myśleliśmy o tobie „dzidziuś” albo „mały” czy jakoś w tym rodzaju. Zawsze byłeś Wiktorem, choć dziadek ze strony twojego ojca upierał się, że wszystko pomyliliśmy i że w prawo oznacza dziewczynkę, a w lewo chłopca. Żeby wiedzieć na pewno, wziął nożyczki i nóż, położył je na dwóch stołkach, nakrył ściereczkami, po czym zawołał mnie do kuchni. Stali tam twój ojciec i twoja ciotka... Nie, ona poszła już szukać pracy w mieście. Twój dziadek powiedział: — Podejdź do stołka, który wydaje ci się czekać na ciebie, na którym będzie ci najwygodniej. Wybrałam stołek z nożyczkami. — To wyjaśnia sprawę — stwierdził dziadek. — Urodzisz dziewczynkę. Nożyczki oznaczają dziewczynkę, a nóż — chłopca. Żaden z nich nie doczekał twojego przyjścia na świat. Obaj umarli: najpierw twój dziadek, potem ojciec. Kiedy się urodziłeś, zrozumiałam, że klucz był mądrzejszy od stołka. Pewnej nocy przyśnił mi się twój dziadek, który przyszedł z tamtego świata, żeby zobaczyć wnuczkę. Okropnie się zdziwił, kiedy zauważył twojego siusiaka. — No i co, tatusiu? — zapytałam. — Jeżeli nożyczki oznaczają dziewczynkę, to skąd wziął mu się ten supełek między nogami? — Nie mam pojęcia — odparł. — Całe szczęście, że nie wyrósł mu na policzku jak kurzajka. Takie właśnie historie opowiadała synowi, który chłonął je jak gąbka, leżąc z zamkniętymi oczami w jej objęciach. Nie rozumiał jednej czwartej słów, połowy zdań. Co to znaczy, że klucz jest mądrzejszy od stołka, że nóż oznacza chłopca, a nożyczki dziewczynkę? Co to znaczy, że leje jak z dziurawego wiadra na blachę? Co to znaczy, że morze ma zapach uprzęży? Normalne, cztero lub pięcioletnie dziecko potraktowałoby to jako dziwną i na dłuższą metę nużącą zabawę, polegającą na łączeniu słów w zagadkowy, bynajmniej nieinteresujący sposób. Normalne dziecko w tym wieku znałoby język ulicy, lakoniczne komunikaty dotyczące jedzenia, wydalania oraz zabawy, proste słowa, zmierzające najkrótszą drogą do celu. Wiedziałoby, że oprócz dźwięku ważne są także zapachy, kształty i odległości, że słowa pełnią funkcję wyspecjalizowanych narzędzi, które służą natychmiastowemu osiągnięciu celu, po czym znikają, nie pozostawiając żadnych odpadów. Jednak Wiktor, z czego doskonale zdajemy sobie sprawę, nie był normalnym dzieckiem. Dla niego słowa wypowiadane przez matkę miały tylko dwa wymiary, stanowiły cienką zasłonę z dźwięków, materię utkaną ze wspomnień. Jego rola polegała wyłącznie na tym, by leżeć nieruchomo i słuchać. Nie dowiedział się jeszcze, jak posługiwać się zdaniami ani osiągać cel za pomocą słów. Nie nauczył się krzyczeć, przedrzeźniać, układać bezsensownych rymowanek. Przy nielicznych okazjach — na przykład wieczorem albo wówczas, gdy przebywał pod opieką ciotki — kiedy zwracali się do niego obcy ludzie, nie potrafił im odpowiedzieć. Nie umiał mówić. Pod tym względem, podobnie jak pod wieloma innymi, znajdował się jeszcze na etapie niemowlęctwa. Poczucie bezpieczeństwa zapewniała mu wyłącznie pierś matki. Nie potrafił samodzielnie jeść, nie wiedział, co to znaczy wstrzymywać się z załatwieniem potrzeb fizjologicznych. Wsadzał do ust wszystko, co nawinęło mu się pod rękę: ogryzki, gwoździe, martwe karaluchy. Na nogach czuł się niezbyt pewnie. W ogóle nie biegał. Nie potrafił się ubrać, nie umiał zawiązać sznurowadeł. Trudno byłoby się domyślić, że ma jakikolwiek charakter, że potrzebuje czegokolwiek oprócz mleka, miodu oraz kojącego szeptu, który przez większą część dnia sączył mu się do uszu. W owym czasie, jeszcze zanim nasze miasto, razem z wieloma innymi, zostało rzucone w płomienie wojny, Wiktor tylko pod jednym względem rozwijał się szybciej, niż wynikało z jego wieku: otóż dysponował sprawną, wygimnastykowaną wyobraźnią, bo choć opowieści szeptane przez matkę wprowadzały zamęt w jego umyśle, to zarazem wypełniały go tak samo jak muzyka, która dostarcza strawy duchowej nawet dzieciom stanowczo za małym, aby pojęły choćby najprostsze z rządzących nią zasad. Kiedy więc słuchał po raz trzeci, trzynasty albo trzydziesty, jak to „został wymyślony podczas grzybobrania”, pod jego opuszczonymi powiekami przesuwały się obrazy, w których najważniejszą rolę odgrywały wiklinowe łubianki wypełnione wystawionymi na sprzedaż grzybami. Widywał je na straganach na obrzeżu Mydlanego Ogrodu. Wyobrażał sobie samego siebie jako dorodnego, jednodniowego, trochę poobijanego prawdziwka. Łubianka stanowiła jego kołyskę. Traktował ten obraz tak, jak dzieci traktują ilustracje w książce z bajkami. Im mocniej zaciskał powieki, tym bardziej wyrazista stawała się wizja: grzyb był coraz bardziej dorodny, las coraz bardziej zielony i pachnący, pola, stanowiące wszechobecne tło dla jego plastycznych rozmyślań, bardziej pofalowane. W porównaniu ze światem skonstruowanym na podstawie opowiadań matki, ten świat, który widywał od czasu do czasu, kiedy zdarzało mu się otworzyć oczy i odwrócić głowę, wydawał się chaotyczny, pozbawiony wszelkiego sensu. Ironia losu polegała na tym, że jedyne bogactwo, jakiego do tej pory zaznał w życiu, było bogactwem z drugiej ręki. Wspomnienia matki o dzieciństwie, o jej młodych latach spędzonych na wsi, z upływem czasu wydawały się coraz piękniejsze. To one stały się teraz dla Wiktora miodem i mlekiem. Karmił się nimi. Dawały mu spokój. Syciły go. Był wiejskim dzieckiem. Miasto przeistaczało się w sen. Zamykając oczy budził się, otwierając je dostrzegał kłębiące się bez ładu i składu koszmary. Bezpiecznie czuł się tylko w świecie, z którego przyszła jego matka, upiększonym i udoskonalonym, pod wysokim niebem, w powiewach pachnącego wiatru, w koniunkcjach nieznanych miejskim astronomom. Pomyślcie tylko, jaki świat, piękny i czysty, mógł wyobrazić sobie chłopczyk słuchający wyidealizowanych opowieści o życiu na prowincji, skulony w zacisznym, mrocznym cieple niczym wróbel w paszczy wilka. Do czego byłby najbardziej podobny? Do skansenu? Dekoracji do musicalu w stylu country? Do sielankowego stanu Kansas, przez który trzeba przejść podążając ku krainie Oz? Jakie dziecko nie dałoby się oczarować wiejskim nocom podziurawionym tysiącami gwiazd albo snom przerywanym odgłosem owoców spadających z drzew w sadach, gdzie grusze, śliwy i jabłonie rosły obok siebie w niczym nie zakłóconej harmonii? Jakie dziecko oparłoby się cudownej przewrotności zamka, który dziadek zainstalował w drzwiach chałupy: żeby je otworzyć, należało przekręcić klucz w odwrotną stronę. Jaki wreszcie chłopiec nie pragnąłby wziąć udziału w zabawie pod gołym niebem albo zasiąść na urodzinowym fotelu, przystrojonym najpiękniejszymi kwiatami i zielonymi gałązkami? — Daję ci słowo, że jak tylko zrobi się cieplej, wrzucimy wszystkie rzeczy do torby i ruszymy z powrotem do domu — powtarzała Emma synowi, przesuwając mu po policzku brudnym, zdeformowanym kawałkiem świecy. — Zapalimy ją i będziemy czuwać przez całą noc, licząc spadające jabłka. Na szóste urodziny sama przygotuję ci pięknie przybrany fotel. Myślała o tym całkiem poważnie, choć wiedziała, że Wiktor jest za słaby, żeby dojść o własnych siłach choćby do granicy bazaru. Z pewnością nie dałaby rady go nieść; był na to stanowczo za duży. Nie przejmowała się jednak, gdyż już dawno wpadła na pomysł, co powinna zrobić. Po prostu pożyczy sobie jeden z wózków, które tragarze zostawiali na noc w brukowanych alejkach między straganami. Wybrała już nawet najlepszy. Należał do handlarza, który zawsze był dla niej dobry i często dawał jej nadpsute owoce. Wózek miał koła z oponami, a że pomalowano go w żywe kolory, prezentował się nadzwyczaj okazale. — Oto twój powóz, kochanie — mówiła synowi za każdym razem, kiedy wózek pojawiał się w zasięgu jej wzroku. — Co prawda teraz są w nim melony, ale już niedługo będziesz podróżował nim jak mały król. Nie ominęła żadnej okazji, by uśmiechnąć się z wdzięcznością do swego nie zdającego sobie z niczego sprawy dobroczyńcy. Zabierając wózek takiemu dobremu człowiekowi z pewnością nie popełni grzechu. Umości Wiktorowi wygodne gniazdko i wyruszy w drogę pod osłoną nocy. Choć nie należała do szczególnie sentymentalnych osób ani nie dawała się łatwo ogarnąć nieuzasadnionemu optymizmowi, w szczególnie ciężkich chwilach wyobrażała sobie swoje dziecko śpiące słodko w kolorowym wózku, który bezszelestnie mija miejsce, gdzie kończy się miasto, a zaczynają pola koloru morskiej wody, i od razu robiło się jej lżej na sercu. 6 Tak naprawdę Emma uwolniła się od miasta o świcie pewnego majowego dnia, na miesiąc przed szóstymi urodzinami Wiktora. Odzyskała wolność w większym zakresie, niż kiedykolwiek o tym marzyła. Spała wówczas, a we śnie zrobiło jej się tak gorąco, że odrzuciła koc, podniosła nagie ramiona i pozwoliła opaść im za głową. Na jej zaczerwienionym czole zebrały się kropelki potu. Nos miała prawie zupełnie zablokowany, tak że oddychała z dużym trudem, sapiąc głośno. Czuła się fatalnie. Atak kaszlu pozwolił jej zasnąć dopiero sporo po północy. Przy każdym ruchu z desek i koców unosiły się kłęby kurzu. W powietrzu czuć było ciężki zapach wilgotnych ubrań, dymu i snu. Gdyby się obudziła, przekonałaby się, że ból, który ulokował się w głębi głowy za oczami, sięga już swymi mackami do tyłu czaszki i w dół, aż do karku. Wiktor, rzecz jasna, spał jak zwykle, a przynajmniej przeleżał bez ruchu całą noc. Jak tylko pierwsze promienie słońca zaczęły sączyć się do środka przez zachlapane wapnem szyby, usiadł na posłaniu, a następnie ruszył na czworakach w kierunku nocnika. Stanął nad nim jak osioł, z szeroko rozstawionymi nogami, i oddał mocz podobnie jak to właśnie zwierzę; może tylko było przy tym mniej pary. Sporo moczu pociekło na deski. Chłopiec obserwował w milczeniu, jak jego uryna wsiąka w deski, pozostawiając skomplikowany, wilgotny wzór na do tej pory szarej, beznadziejnie ponurej powierzchni. Zawołał matkę, żeby też obejrzała jego dzieło, a kiedy nie zareagowała, ze złości kopnął nocnik, rozlewając całą jego zawartość. Co prawda nie miał zamiaru wywołać aż takiego potopu, ale teraz, kiedy już to się stało, był z siebie nawet zadowolony. Przysiadłszy na piętach patrzył z zainteresowaniem, jak mocz oddany w ciągu nocy przez troje członków rodziny płynie wezbraną falą, błyskawicznie zdobywając coraz większy teren. Po chwili pierwszy impet osłabł, cuchnący sfermentowanymi jabłkami żywioł uspokoił się, podzielił na kilka strumyków, a następnie popełzł powoli i dostojnie niczym leniwy wąż. Jeden ze strumieni zawahał się przed przeszkodą, jaką stanowiła wypaczona deska, zmienił kierunek, utworzył małe jeziorko w zagłębieniu terenu, znowu skręcił. Kiedy już prawie dotarł do ramienia ciotki, Wiktor zawołał: — Powódź! Siostra Emmy poderwała się z posłania i potoczyła wokół błędnym spojrzeniem, spodziewając się ujrzeć wodę kapiącą z sufitu albo potop jak w dniu Sądu Ostatecznego. Emma była zanadto zmęczona, żeby obudzić się z tak błahego powodu. Ciotka i siostrzeniec przez chwilę wspólnie obserwowali coraz mniej energiczną wędrówkę żółtawych strumieni, której towarzyszył akompaniament posapywań i kaszlnięć Emmy. — Chyba powinniśmy to posprzątać — powiedziała wreszcie ciotka. — Naszykuj wiadro na wodę. Ubrała chłopca w sięgające do kolan spodnie i wyświechtany kaftan — żadnej bielizny, ani słowa o butach — po czym narzuciła na nocną koszulę płaszcz, na głowę zaś wsadziła kapelusz. — Zobaczymy, czy przy okazji uda nam się zdobyć pachnący, ciepły bochenek chleba. Zeszli po schodach: najpierw ciotka, potem Wiktor, przysiadając na co drugim stopniu. Zostawili wiadro w kącie podwórka, wyszli na ulicę, przegrodzoną potężną drewnianą bramą, i zapuścili się w labirynt zaułków zbyt wąskich oraz zbyt krętych, żeby mógł się tamtędy przecisnąć choćby dwukołowy wózek ciągniony przez osła. Do piekarni mieli całkiem niedaleko. Pierwsze bochenki już stygły w blaszanych formach, a mężczyźni, którzy mieli sprzedawać je na ulicach z płytkich wiklinowych koszy, oglądali je starannie, aby wybrać tylko te bez żadnych wad. Nieudane bochenki zostawały w piekarni, gdzie można było kupić je po niższej cenie, a jeśli trafił się jakiś naprawdę marnie wyrośnięty lub wyjątkowo zdeformowany, piekarz rzucał go gołębiom lub czekającym nie opodal nędzarzom. Zdarzało się to dość rzadko, więc zazwyczaj musieli obyć się samym zapachem, ale nawet zapach świeżo wypieczonego chleba jest znacznie bardziej sycący od tego, jaki wypełnia inne ulice, gdzie jest może więcej bogactwa, za to nie ma niczego do jedzenia. Akurat tego ranka wypiek udał się znakomicie i wszystkie bochenki były wspaniale wyrośnięte. Prezentowały się doskonale, więc nie ulegało wątpliwości, że nie będzie kłopotów z ich sprzedażą, i to po wysokiej cenie, gdyż cena mąki osiągnęła tego roku wyjątkowo wysoki poziom. Ciotka nie uległa prośbom Wiktora i nie wzięła go na barana, ale trzymała chłopca za rękę, a od czasu do czasu pozwalała uczepić się ramienia. Wydawał się mocno zaniepokojony faktem, że nie może przytulić się mocno do matki. Mógł za to przyłączyć się do rówieśników, biegających po jeszcze prawie pustych, budzących się do życia ulicach. Intrygowały ich dwa zapachy: dochodzący z przodu, od strony piekarni, zapach świeżego pieczywa, oraz napływający z tyłu, płonącego drewna. Trudno powiedzieć, która z Księżniczek przewróciła świecę albo rzuciła nie zgaszoną zapałkę. Same dziewczęta obarczały winą tę, którą najmniej lubiły, albo podpalacza działającego na zlecenie właściciela, albo jakiegoś włóczęgę, albo mściwych sąsiadów. Czy ktoś kiedyś twierdził, że płomień świecy przynosi szczęście? Nikt nie był w stanie wytłumaczyć, skąd o świcie wzięły się na strychu świece, zapałki albo podpalacze. Tylko jedno nie ulegało wątpliwości: na pewno były płomienie i dym. Kiedy obudziła się pierwsza Księżniczka, ogień wypuszczał już coraz dłuższe języki, szczególnie tam, gdzie odnalazł pełznące nad podłogą nitki przeciągu. Inne płomienie, niższe i jakby bardziej leniwe, wspinały się po ścianach, pożerając płaty czerniejącej błyskawicznie farby. Dym, początkowo tak rzadki, że prawie niewidoczny, zgęstniał natychmiast, kiedy tylko płomienie ogarnęły materace i ubrania dziewcząt. Wkrótce stał się czarny jak węgiel, a cuchnął jak zgoniony koń. Księżniczki nie traciły czasu na ustalanie przyczyny pożaru, bo na strychu już prawie nie dało się oddychać. Dwie albo trzy zaczęły przeraźliwie krzyczeć, wszystkie zaś rzuciły się... Nie, nie po wodę, lecz ku świeżemu powietrzu i bezpieczeństwu czekającym na nie na ulicy. Schody były wąskie, kręte i mocno nadwerężone. Jedna z Księżniczek złamała sobie rękę, dzięki czemu później zgromadziła małą fortunę, przez ponad półtora roku prezentując przechodniom unieruchomione ramię. Inna skręciła sobie kark i niewiele brakowało, by skończyło się to dla niej tragicznie. Tak się jakoś stało, że żadna z dziewcząt nie doznała poparzeń, żadna też nie została na strychu, by zginąć z braku tlenu w gorącej, wypełnionej dymem otchłani. Biegnąc na dół łomotały pięściami w drzwi na wszystkich piętrach. Ludzie zrywali się z łóżek, ale nikomu nie przyszło do głowy sprawdzić, czy w jakimś pomieszczeniu nie zostało śpiące dziecko, mały kociak albo jakieś inne, bezradne stworzenie. Po prostu przekazywano sobie informację o pożarze, ale takie wieści, a właściwie każde, docierają tylko do tych, którzy chcą i mogą je usłyszeć. Kiedy wreszcie wszyscy dotarli bezpiecznie na ulicę, rozejrzeli się dokoła i zaczęli pocieszać najbardziej wystraszonych i poszkodowanych, nikt nie zwrócił uwagi na nieobecność Emmy. Mało tego: niektórzy przysięgali później, że widzieli ją, zajadającą chleb razem z Wiktorem i jej siostrą. Tymczasem Emma spała. Była bardzo zmęczona, a w dodatku śniła. Niektórzy mówili potem, że zapewne śniły jej się dym i płomienie i że właśnie, dlatego nie zaniepokoił jej ani zapach, ani odgłosy pożaru. Dym, powiadali ludzie, wpełzł do pokoju przez szpary w suficie, otulił ją czarnym woalem i zadusił, zanim ogień zszedł po schodach ze strychu. Twierdzili, że umarła we śnie, nie czując żadnego bólu, ale kto może wiedzieć to na pewno? Być może jednak się obudziła; kto by się nie obudził w tym potwornym hałasie, w tym trzeszczeniu belek stropowych, w huku płomieni? Piekły ją oczy — w pierwszej chwili pomyślała, że od nadmiaru snu, ale woń spalenizny, ryk ognia i coraz większy żar szybko wyprowadziły ją z błędu. Natychmiast zawołała Wiktora, a następnie padła na kolana i macając przed sobą rękami zaczęła przeszukiwać miejsce, gdzie zazwyczaj spał. Ile czasu minęło, zanim nabrała pewności, że nic mu nie grozi, albo zanim doszła do wniosku, że zginął w pożodze? Ile minęło czasu, zanim postanowiła ratować swoje życie? Dym był już wtedy tak gęsty i gryzący, że całkowicie zasłonił niewielkie okno, przez które nawet w słoneczny dzień nie przedostawało się zbyt wiele światła. Emma mogła się jedynie domyślać, gdzie są drzwi. Czy dotarła po omacku do ściany i szła wzdłuż niej, szukając futryny, a potem, zdezorientowana i przerażona, uległa instynktowi nakazującemu uciekać, czym prędzej uciekać, i wbiegła do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie panował jeszcze większy żar, gdyż tamtędy właśnie próbowało wydostać się na zewnątrz gorące powietrze z wypalonej klatki schodowej? Czy tam właśnie umarła, z szeroko otwartymi ustami, niczym ryba spragniona ożywczego, zimnego tlenu? A może po prostu zwinęła się w swoim pokoju w kłębek pod kocem z ciepłego, gęstego dymu, ściskając w dłoni coraz bardziej miękki ogarek świecy, gdyż nie wyobrażała sobie życia bez swego dziecka? Rozlany mocz powstrzymał płomienie, ale tylko przez chwilę. Takie pytania stawiali sobie wszyscy przez dzień lub dwa po pożarze, ale nikt nie zadał sobie trudu, by na serio zająć się poszukiwaniem prawdy albo zastanowić się, dlaczego Księżniczki miałyby bawić się ogniem o świcie, albo przesłuchać właściciela posesji. Nikomu także nie przyszło do głowy zapytać, dlaczego w trzypiętrowym domu, przeznaczonym dla dziesięciu mieszkańców, spało sześćdziesiąt siedem osób, w jaki sposób radziły sobie z zaledwie trzema kranami, bez gazu i dwiema toaletami na korytarzu, czy po pożarze znalazły sobie jakieś nowe „domy”, ani dlaczego nie zgłosił się nikt, kto mógłby zidentyfikować zwęglone zwłoki i zająć się pogrzebem. Trudno obarczać jakąkolwiek winą ciotkę Wiktora. Stała wraz z siostrzeńcem w tłumie i razem z innymi została odegnana przez policjantów, których nie obchodziło, czy mają do czynienia z gapiami czy mieszkańcami budynku. — Rozejść się, rozejść! — powtarzali w kółko, jakby dramat rozgrywający się na ulicy stanowił prywatny spektakl, który z bliska mogli podziwiać jedynie nieliczni wybrańcy. Nie zjawił się ani jeden strażak, ani jedna sikawka. W dzielnicach takich jak ta nie walczono z epidemiami, nie tłumiono zamieszek ani nie gaszono pożarów, ponieważ tutejsi mieszkańcy, budynki i prawa nie byli warci ratunku. Zaledwie tydzień wcześniej jeden z rajców miejskich powiedział nawet, że jedyną nadzieją dla miasta jest wielki ogień, który zniszczy starą zabudowę i przepłoszy gnieżdżący się w niej motłoch, zmuszając go do ucieczki przed płomieniami. — Wtedy będziemy mogli zbudować wszystko od nowa — oznajmił. Ciotka i Wiktor zostali odpędzeni w kierunku piekarni. Chłopiec płakał, wstrząśnięty widokiem płomieni. Chciał do matki, chciał natychmiast do matki. Nie było mowy o tym, żeby poszedł z własnej woli, więc ciotka musiała taszczyć go na plecach aż do chwili, kiedy policjanci uznali, że tłum znalazł się w wystarczającej odległości od miejsca zdarzenia. Dopiero wtedy ludzie mogli zatrzymać się, odwrócić i przyglądać, jak czarny dym kładzie się gęstym szalem nad dachami, a od czasu do czasu w niebo strzelają fontanny pomarańczowych, szybko gasnących iskier. Ciotka wypytywała o Emmę Księżniczki, które dostrzegła w pobliżu. Tak, chyba widziały Emmę, choć nie są pewne. Oczywiście, przecież niedawno stała na ulicy razem z nią i dzieckiem, i jadła świeży chleb. Nie, ostatni raz mignęła im parę dni temu. Emma, a co dalej? Nawet nie znały jej nazwiska. Ciotka nie dała się ogarnąć panice. Była pewna, że siostrze nic się nie stało. Ktoś powiedział, że wszyscy zostali w porę ewakuowani, a poza tym pożar zaczął się na strychu, lecz mimo to mieszkające tam dziewczęta były całe i zdrowe, choć trudno powiedzieć, żeby w tych strojach mogły udać się na bal albo nawet na zakupy. Emma miała znacznie więcej czasu niż one, żeby wstać, ubrać się, zejść na dół i wyruszyć na poszukiwania siostry oraz syna. Należało zachować spokój i czekać. Ciotka Wiktora była najspokojniejszą kobietą na ulicy. Na całe szczęście wychodząc z domu założyła już cokolwiek sfatygowany, ale nadal imponujący, słomkowy kapelusz. Jak powszechnie wiadomo, ogień nie najlepiej obchodzi się ze słomą. Tłum gęstniał, gdyż ludzi przyciągał widok dymu i płomieni. Kilku mężczyzn usiłowało przedrzeć się przez kordon policji. Mieszkali w domach stojących w pobliżu płonącego budynku. Wiedzieli, że ogień ma nie tylko nogi, lecz również skrzydła, i że ich domostwa są następne w kolejce. Wybiegli na ulicę tylko po to, by zorientować się, co jest powodem zamieszania lub poszukać jakiegoś bezpiecznego miejsca dla swoich rodzin, lecz zostali brutalnie odepchnięci i odegnani precz, na równi z gapiami podziwiającymi majestat szalejącego żywiołu. — Trzeba gasić ogień! — wołali rozpaczliwie. — Przynajmniej pozwólcie nam wrócić po dobytek, zanim wszystko pójdzie z dymem! — Cofnąć się, cofnąć! — powtarzali policjanci. Ich dowódca nie zorganizował żadnej akcji ratunkowej; nie kazał ludziom ustawić się rzędem z wiadrami, nie posłał po pielęgniarki, nie zawiadomił straży pożarnej. Wezwał natomiast posiłki, w tym między innymi oddział jazdy. To był jego teren. Zdawał sobie sprawę, że jeśli dopuści do zamieszek, odbije się to niekorzystnie na jego dalszej karierze. Plotka o tym, że jednemu z rajców udało się przekonać całą Radę Miejską do swego planu polegającego na zniszczeniu ogniem najnędzniejszych dzielnic rozeszła się lotem błyskawicy. Gdyby było inaczej, to skąd o tej porze wzięłoby się tutaj tylu policjantów? I dlaczego nikomu nie pozwolono gasić pożaru? Policja, politycy, bogacze i arystokraci, którzy pragnęli zagarnąć dla siebie całe miasto, zakradli się przed świtem i podłożyli ogień, by rozprawić się z biedotą. Już nie tylko wartogłowi awanturnicy zaczęli schylać się po kamienie i kije, już nie tylko zawodowi hultaje coraz mocniej szturchali mundurowych funkcjonariuszy. Płomień ogarniał całą dzielnicę, na razie bardziej w przenośni niż dosłownie. Mieszkańcy napierali na policyjny kordon jak ćmy przyciągane przez ogień. Trudno wyobrazić sobie okolicę lepiej nadającą się do walk ulicznych, bardziej obfitującą w ochotników pragnących wziąć w nich udział. Młodzi mężczyźni, którzy nie mieli nic innego do roboty, wyskakiwali z łóżek i wybiegali z domów. Żebracy, straganiarze, prostytutki, bezrobotni, młodzież, przestępcy, mężczyźni i kobiety z niezliczonymi urazami i nielicznymi zasadami — wszyscy, którzy mieli do wyrównania jakieś rachunki z miastem albo policją, ochoczo użyczali swoich mięśni i gardeł. Wciąż zjawiali się nowi ludzie, podjudzani przez doświadczonych mąciwodów, wykrzykujących z ukrycia pogróżki i oskarżenia. Miotane przez nich słowa padały w środek tłumu, by zaraz poszybować dalej pod postacią gradu twardych, jak najbardziej materialnych pocisków. Zamieszki są jak pożar: najlepiej oglądać je w nocy. Na tle ciemnego nieba prezentują się znacznie bardziej okazale. Kuszą i hipnotyzują. Te przedśniadaniowe zamieszki trwały bardzo krótko. Miasto ich nie potrzebowało. Musiało zająć się swoimi sprawami, dotrzymać terminów, wywiązać się ze zobowiązań. Mężczyźni i kobiety spieszący do pracy mieli tylko tyle czasu, żeby na chwilę wetknąć nosy w boczne, ciasne zaułki, obrzucić pospiesznym spojrzeniem policję, wciągnąć w płuca zapach dymu i usłyszeć jedno lub dwa przekleństwa. Gdyby jednak działo się to nie o świcie, lecz wieczorem, kiedy wracali do domu, uporawszy się z obowiązkami, wówczas jedynie najostrożniejsi, najbardziej prawomyślni zdołaliby powściągnąć ciekawość. Każdy żebrak wie dobrze, iż w porze śniadaniowej nie ma co liczyć na przyzwoity zarobek — co innego o zmierzchu, kiedy ludzie są po pracy, kiedy nikt nie mówi, że czas to pieniądz. O zmierzchu rozruchy błyskawicznie ogarnęłyby sąsiednie, szersze ulice, położone z dala od płonącego budynku. Posypałyby się wystawowe szyby, z kieszeni wielu przechodniów zniknęłyby portfele, powstałoby kilka barykad z przewróconych tramwajów, pożary wybuchłyby także w zamożniejszych dzielnicach. Jednak teraz, z samego rana, zawziętość chrapała jeszcze smacznie pod kołdrą. Policja bez trudu opanowała sytuację dzięki koniom, pałkom oraz podpatrzonej u psów pasterskich taktyce, polegającej na oddzielaniu prowodyrów od stada. Spłonęło pięć domów oraz drewniane wrota, od których dzielnica wzięła swą nazwę, ale Emma była jedyną ofiarą śmiertelną. Zwęglone belki i poprzepalane deski padały wokół niej jak drzewa podczas ogromnej wichury, która kiedyś, dawno temu, nawiedziła jej rodzinną wieś, gnąc ku ziemi czubki nawet najpotężniejszych sosen. Po raz pierwszy od wielu lat — kto wie, jak wielu? — promienie słońca dotarły do ulicznego bruku. Skorzystały z tego, że pięć budynków zamieniło się w zgliszcza, nad którymi unosił się rzednący dym; kiedy powiał mocniejszy wiatr, dym natychmiast wykorzystał sposobność, zatańczył jak światło na wodzie i pognał gdzieś daleko wraz z nieważkimi drobinkami popiołu. Tłum ucichł. Ci, których domy znalazły się poza zasięgiem policyjnego kordonu, wrócili do mieszkań; ci, którzy nie mieli takiego szczęścia, zostali na ulicy, modląc się, żeby wiatr jednak przycichł i nie rozniósł ognia. Z kolei mieszkańcy pięciu spalonych budynków chętnie zobaczyliby, jak płomienie pną się w górę i rozprzestrzeniają na boki, tak by ich rozpacz udzieliła się całemu miastu, żeby każdy się dowiedział, co to znaczy obudzić się pewnego ranka w czyśćcu, bez winy i bez żadnej nadziei na nagrodę w niebie. Niestety, wiatr nie kieruje się poczuciem sprawiedliwości, nie osłabł więc, lecz bardzo szybko sprowadził deszcz, który ugasił resztki ognia, stłumił zarzewie buntu i oczyścił ulice z ciepłego jeszcze popiołu. Ciało Emmy upiekło się, po czym zostało przysypane popiołem, ale deszcz wystąpił w roli przedsiębiorcy pogrzebowego: umył ją tak, że aż błyszczała, dzięki czemu dwie godziny później bez wstydu mogła pokazać się najpierw dwóm psom, a potem sierżantowi policji, który odnalazł ją na pogorzelisku. W południe przywieziono trumnę, ale okazało się, że nie będzie łatwo przenieść do niej zwłoki, ponieważ doskonale upieczone, kruche mięso dosłownie odpadało od kości. Wreszcie zawinięto ją w koc, włożono do drewnianej skrzyni, po czym przewieziono do miejskiej kostnicy. Tam, w lodzie i ciemności, czekała kilka dni, lecz nikt się po nią nie zgłosił, więc została pogrzebana w bezimiennej mogile, w rejestrze cmentarnym opatrzonej adnotacją: „Nieznana kobieta”. Ciotka Wiktora nadal była spokojna. Wiedziała, gdzie powinna szukać siostry: naturalnie na bazarze, w miejscu pracy Emmy. Tam gdzie całymi dniami siedziała z Wiktorem u piersi i wyciągniętą ręką. — Musisz iść — powiedziała do chłopca. — Nie jestem mułem. Dalej, ruszaj się! — Postawiła go na ziemi i wzięła za rękę. — Chodźmy. Na pewno już na nas czeka. Przejdź chociaż kawałek, to może znowu wezmę cię na barana. Wiktor przeżył szok. Nie, bynajmniej nie z powodu pożaru ani nie dlatego, że został oddzielony od matki. Oszołomił go widok tłumu, woń dymu, rżenie koni, świst kamieni przecinających powietrze, gniewne okrzyki, płacz, a przede wszystkim zadziwiająca mieszanina brutalności i troskliwości, spokoju i lęku, jaką wyczuwał w głosie oraz zachowaniu ciotki. Spoglądając na te wydarzenia z perspektywy prawie osiemdziesięciu lat, Wiktor doszedł do wniosku, iż właśnie wtedy po raz pierwszy ujrzał miasto takim, jakie ono jest naprawdę. Do tej pory oglądał z żabiej perspektywy wózki z owocami, stragany uginające się od warzyw, sprzedawców, tragarzy, bywalców barów. To, co widział teraz, wcale mu się nie spodobało, więc kurczowo ścisnął rękę ciotki i przywarł do jej spódnicy. Po policzkach płynęły mu łzy, ramiona i pierś drżały jak w febrze, częściowo z powodu porannego chłodu, a częściowo za sprawą rozpaczliwego szlochu, którego nie mógł powstrzymać. Szedł, co prawda dosyć chwiejnie, ale jednak szedł przed siebie. Był bardzo młody, bardzo słaby i marzył o tym, żeby znaleźć się gdzieś indziej. Głowę wypełniały mu wizje wsi utkane na kanwie opowieści matki: wijąca się jak wąż rzeka, drzewa oblepione owocami, mały król wracający do domu powozem przeznaczonym dla melonów, płonąca świeca na progu, urodzinowy fotel o nogach z młodych drzewek i oparciu przybranym girlandami kwiatów. 7 Kiedy Wiktor był już znacznie starszym i bogatszym człowiekiem, 26-letnim mężczyzną o wspaniałych perspektywach, rządzącym co najmniej połową Targu Mydlanego, poświęcił nieco czasu, by poszperać w przetrzymywanych w miejskim archiwum starych rocznikach gazet. Pamiętał, w którym roku i miesiącu zaginęła Emma. Pamiętał też pożar, który obserwował znad ramienia ciotki. Potrzebował całego przedpołudnia, żeby znaleźć krótką notatkę wciśniętą między informacje o cenach warzyw i owoców, plotki miejskie oraz wiadomości ze świata ogarniętego szaleństwem wojny: „Wczoraj wczesnym rankiem w dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach wybuchły krótkotrwałe zamieszki, w wyniku których spłonęło pięć budynków zamieszkanych przez włóczęgów, żebraków oraz prostytutki. Zatrzymano kilkunastu najbardziej aktywnych uczestników zajść, którym zarzuca się czynną napaść na funkcjonariuszy policji, utrudnianie prowadzenia akcji ratunkowej i dokonanie włamań do pobliskich sklepów. Wszystko wskazuje na to, iż przyczyną rozruchów stały się walki między rywalizującymi gangami przestępczymi. W szczątkach jednego z budynków znaleziono zwęglone zwłoki nieznanej kobiety”. Notatka nosiła tytuł: ARESZTOWANIE PODPALACZY. Jednak wtedy, kiedy rozgrywały się te wydarzenia, Wiktor ani przez chwilę nie podejrzewał, że jego matkę mogło spotkać coś złego. Przecież ciotka powiedziała: „Chodźmy, ona już na pewno na nas czeka”. Bał się tylko tego, że będzie musiał długo iść, zanim ciotka znowu weźmie go na barana, więc uwiesił się jej ręki w nadziei, że szybko znudzi jej się wlec go za sobą. Ona jednak była twarda, zupełnie inna niż Emma; na każde jego szarpnięcie odpowiadała swoim, znacznie silniejszym. Uścisk jej ręki był delikatny tylko wtedy, kiedy chłopiec szedł równo z nią. Wystarczyło, żeby został nieco z tyłu, a natychmiast odnosił wrażenie, jakby jego palce dostały się w stalowe imadło. — Ruszaj się! — poganiała go niecierpliwie. — Szybciej! Musiał podbiegać, bo w przeciwnym razie chyba wyrwałaby mu rękę. Cztery jego kroki na jeden jej. Do tej pory bardzo rzadko zdarzało mu się biegać, a jeśli już, to tylko podczas zabawy w maleńkim pokoiku. Nie zdawał sobie sprawy, co oznacza pośpiech, jak bardzo bywa niewygodny, czasem nawet bolesny. Co dzieje się ze społeczeństwem termitów albo mrówek, kiedy dzieci lub uczeni zabiją królową? Jego struktura przestaje istnieć. Nawet osobniki, które znajdowały się daleko od gniazda i nie były świadkami zniszczenia królewskiej komnaty, w chwili śmierci królowej tracą orientację i zaczynają zachowywać się jak szalone. Wiele lat później Wiktor doszedł do wniosku, że tego dnia w jego przerażonych oczach świat wyglądał tak, jakby zamieszkiwały go mrówki, które właśnie utraciły królową. Jak inaczej mógłby sobie wytłumaczyć potworny ścisk panujący na ulicach, pełznące na oślep przed siebie tramwaje, powozy i samochody, pozbawiony jakiegokolwiek sensu, ogłuszający hałas, wreszcie nagłe zmiany nastroju ciotki, to poganiającej go bezlitośnie, to znowu współczującej i nadopiekuńczej? Wlokąc siostrzeńca w kierunku bazaru, ciotka była pewna jednocześnie dwóch rzeczy: że Emma czeka na nich w tym samym miejscu co zwykle i że zginęła w płomieniach. Chwilami wyobraźnia podsuwała jej koszmarny obraz, stanowiący połączenie obu możliwości: zwęglone ciało Emmy, oparte plecami o pień drzewa na skraju Mydlanego Ogrodu, z wyciągniętą, poczerniałą ręką... Gdyby znaleźli Emmę całą i zdrową, ich przyszłość wyglądałaby tak jak przeszłość: w maju wróciliby do „domu”, czyli na wieś, gdzie nawet w najgorszym razie czekały na nich posłania z mchu i liści, znacznie wygodniejsze od dymiącego pogorzeliska w sercu miasta. Jednak matka Wiktora była już zupełnie gdzie indziej, ciotka natomiast ani trochę nie tęskniła za rozkoszami życia na prowincji. Cały dzień przesiedziała po turecku na miejscu Emmy. Postanowiła dać jej czas do wieczora, potem zaś, jeśli siostrze nie uda się zmartwychwstać, miała zamiar wyruszyć na poszukiwanie nowego lokum. Nawet nie próbowała udawać, że karmi chłopca piersią, ani nie wyciągała ręki do przechodniów. Wiktor mógł cieszyć się całkowitą swobodą. Nareszcie. To, co widział, spodobało mu się, a jednocześnie wzbudziło jego niechęć. Czuł się tak jak każdy z nas pierwszego dnia w szkole: skazany na wolność zamkniętą w granicach znacznie ciaśniejszych niż te, które wyznaczają obszar więzienia zwanego czasem rodziną lub domem. Świat nie zwracał na niego specjalnej uwagi; trochę go posiniaczył, trochę poturbował, trochę przestraszył feerią barw i kakofonią dźwięków. Ciotka nie była gruboskórną kobietą. Kiedy do zmroku Emma nie pojawiła się na swoim stałym miejscu, domyśliła się prawdy i nawet uroniła kilka łez. Nie należała jednak także do mazgajów. Nawet jeśli Emma zniknęła, umarła, zaginęła, uciekła albo trafiła do szpitala, to świat nadal się kręcił, po wschodzie słońca następował zachód, człowiek na zmianę jadł i wydalał, życie toczyło się dalej. Poprawiła kapelusz, strząsnęła kurz ze zdobiącego go bukietu polnych traw, zawinęła do góry szerokie rondo, po czym przywołała na twarz stosowny uśmiech, otarła oczy, zgarnęła Wiktora i wyruszyła w kierunku centrum. Jeżeli można powiedzieć, że miasto ma jakąś specjalność, to jest nią bez wątpienia stwarzanie niespodziewanych okazji. Mocno sfatygowany kapelusz ciotki, jej uśmiech, a przede wszystkim chłopiec, którego taszczyła na grzbiecie, przyciągały uwagę i prowokowały komentarze co śmielszych mężczyzn. Jeden z nich — mniej więcej w jej wieku, ale ubrany znacznie lepiej, w skórzanych półbutach, ze spinką w kołnierzyku, filcowym kapeluszu, modnej marynarce i spodniach z odprasowanym kantem — zagadnął ją wprost. — Co tam masz na plecach? — zapytał. — Pewnie dzieciak zobaczył twój kapelusz i pomylił go z łbem osła! Ciotka nie dała się zbić z tropu. Odparła, że chłopak płaci za przejazd, ona zaś jest czymś w rodzaju tramwaju. — Wskakuj, jeśli stać cię na bilet — powiedziała z uśmiechem i mrugnęła porozumiewawczo. — Ktoś nie za duży powinien się jeszcze wcisnąć. — Może być większy, niż ci się wydaje — odparował mężczyzna, rewanżując się jej identycznym mrugnięciem. — Zaraz możesz się o tym przekonać. — Zaraz, czyli kiedy? — Na pewno prędzej, niż tobie język kołkiem stanie! Nazywali go Wędkarzem, choć był znany także pod wieloma innymi imionami. Jego żywioł stanowił tłum. Zanurzał rękę w twojej kieszeni i wyławiał z niej portfel, ty zaś zdawałeś sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy było już po wszystkim. Potrafił niepostrzeżenie odpinać broszki, wyciągać zegarki z wąskich kieszonek i wkładać na ich miejsce kamienie o odpowiedniej wadze, wyjmować banknoty z ciasnych zwitków bez zdejmowania banderoli, zabrać wszystkie kamienie z naszyjnika, pozostawiając samą nitkę. Krótko mówiąc, ukradłby ci nawet okulary z nosa. Kobiety, które z wdzięcznością przyjęły jego pomoc przy wsiadaniu do tramwaju lub przechodzeniu przez jezdnię, popełniły poważny błąd, gdyż jedną ręką trzymał je pod ramię, drugą natomiast badał zawartość ich torebek. Pecha miał elegancko ubrany dżentelmen, z którym Wędkarz zderzył się na ulicy; wystarczył trwający sekundę lub dwie kontakt, krótkie zamieszanie, przeprosiny, żeby zawartość kieszeni nieszczęśnika, a także złoty medalion, padły łupem złodzieja. Początkowo jego zainteresowanie ciotką Wiktora było czysto profesjonalnej natury. Kobieta niosąca na barana zmęczone dziecko z pewnością nie poświęca zbyt wiele uwagi torebce ani zewnętrznym kieszeniom płaszcza, które można rozpruć szybkim ruchem ostrego jak brzytwa noża. Obejrzawszy ją z bliska stwierdził ze zdziwieniem, że jest całkiem młoda, bardzo biedna i dokładnie w jego typie. Lubił wiejskie dziewczyny, lubił ich jowialność i bezpośredniość, lubił ich cięte języki. Co prawda akurat ta była trochę za pulchna i lekko nie domyta, a ukryte pod szerokim rondem czoło i policzki przypominały upstrzoną ciemnymi plamkami skórę grapefruita, ale za to miała wesołe oczy, pogodną twarz oraz zabawny dołek w brodzie, a także, co najważniejsze (Wędkarz, jak każdy mężczyzna, hołdował własnym, indywidualnym upodobaniom), zaspokajała jego pociąg do kobiet w kapeluszach. Jeszcze nigdy nie spotkał kobiety, która nosiłaby nakrycie głowy z takim wdziękiem i kokieterią. Wystarczyło, że na nią spojrzał, a natychmiast poczuł niepokojące poruszenie w spodniach. — Pomogę ci — powiedział. — Dokąd idziesz? Wzruszyła ramionami. — Przed siebie. — Jak ma na imię twój synek? — Wiktor, ale on wcale nie jest mój. Lepiej zajmij się swoimi sprawami. Tak właśnie powiedziała, lecz myślała zupełnie co innego: Bóg zesłał tego człowieka, żeby zastąpił nam Emmę. Z udawanym ociąganiem pozwoliła Wędkarzowi, żeby zdjął jej chłopca z grzbietu i posadził sobie na ramionach. — Dokąd? — zapytał ponownie. Opowiedziała mu wtedy o pożarze, o Emmie i o ich dotychczasowym życiu, usypując nagrobek nad jeszcze ciepłymi wspomnieniami. Życie jest za krótkie i zbyt brutalne, żeby tracić je na łzawe sentymenty. Wędkarz był oczarowany sposobem, w jaki ciotka obracała kapelusz na głowie. Czyniła to za każdym razem, kiedy zastanawiała się, co powiedzieć lub szukała właściwego słowa. Słuchając jej opowieści o tym, jak to bywalcy barów zabawiali się rzucaniem monet na jej kapelusz, ona zaś nagradzała najwytrwalszych pokazując kolana, aż wstrzymał oddech, jakby bał się o całość swoich płuc. Nie ulegało już dla niego wątpliwości, że oto spotkał kobietę, która była jednocześnie darem piekła i nieba. Wepchnąwszy rękę do kieszeni przesypywał między palcami skradzione monety, mając nadzieję, że i on będzie mógł kiedyś spróbować szczęścia. Wreszcie nie wytrzymał i powiedział, że mieszka blisko stąd. Tak blisko, że w jego pokoju wyraźnie czuć zapach owoców sprzedawanych na targu. Jeśli ona nie ma nic przeciwko temu, to on zaprasza ją do siebie. — A co z dzieciakiem? — zapytała. To prawda, pomyślał. Dzieciak będzie przeszkadzał. Chociaż... Przecież jest jeszcze mały, więc pewnie szybko zaśnie, a wtedy... Kto wie, co się wtedy zdarzy? Położyli Wiktora spać, a sami nie zwlekając wzięli się do pracy. Ciotka starała się udawać doświadczoną w tych sprawach, choć w rzeczywistości po raz pierwszy znalazła się w sytuacji sam na sam z mężczyzną. Rzecz jasna wiedziała, co się wtedy robi, lecz fundamenty tej wiedzy stanowiły doświadczenia z barów, wspomnienia poczerwieniałych męskich twarzy oraz nagłej ciszy, jaka zapadała zawsze, gdy zadzierała spódnicę, by pokazać nogi. Te spośród Księżniczek, które wybrały najłatwiejszą drogę i zostały prostytutkami, często opowiadały zabawne historyjki o klientach. Na przykład o takim, co dawał dziewczynie mnóstwo forsy tylko za to, żeby pluła mu na stopy, albo o innych, co chcieli, żeby lizano ich pod pachami („Moja żona nigdy mnie tam nie całuje!”)j lub marzyło im się od tyłu, albo kazali obsypywać się wyzwiskami, od których zwiędłyby uszy samym strażnikom piekieł. Opowiadały o tym, jak wujowie, ojcowie chrzestni lub przyjaciele rodziny przyprowadzali im nastoletnich chłopców z dobrych, mieszczańskich domów, żeby „skosztowali owocu”, a ci najczęściej nie okazywali najmniejszego zapału, błagali o litość, łkali, nie mogli „postawić kijka”, rozmyślali się w ostatniej chwili, kończyli robotę jeszcze przed jej rozpoczęciem albo moczyli się w spodnie. W związku z tym ciotka była przygotowana na wszelkie niespodzianki, a także oczekiwała dobrej zabawy. Z opowieści Księżniczek wynikało przecież jasno, że dziwactwa stanowią nieodłączny składnik uprawiania miłości, a Wędkarz wyglądał na człowieka ceniącego rozrywkę. Czekało ją jednak rozczarowanie: pocałunki mężczyzny bardzo szybko stały się dziwnie nieśmiałe, jego ręce — te same, które z taką wprawą wślizgiwały się do kieszeni, torebek i pod poły marynarek — nagle straciły wprawę, palce zaś, wyszkolone w odpinaniu, rozwiązywaniu i otwieraniu, drżały jak w febrze, nie mogąc sobie poradzić z tasiemkami koszuli nocnej, którą wciąż miała pod płaszczem. Sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, jak odpina się haftki. Nie mógł, a może nie chciał ściągnąć samodzielnie spodni. Oddychał tak gwałtownie i nierówno, że kobiecie przyszło do głowy, czy nie powinni przestać, zanim biedak dostanie zawału serca i zabierze ze sobą do grobu jej kiełkujące nieśmiało marzenie o życiu u boku przystojnego, zamożnego złodzieja. Podskoczyła mu temperatura, twarz poczerwieniała, pewność siebie i nonszalancja, które tak bardzo się jej spodobały, znikły bez śladu. Przeistoczył się w człowieka nie potrafiącego złożyć sensownego zdania, a jego postępowanie zaczęła cechować gwałtowna, pozbawiona subtelności łapczywość charakterystyczna dla dziecka usiłującego dostać się do piersi. Istotnie, usta Wędkarza bardzo szybko przywarły przez materiał do jej piersi, jedna ręka podciągnęła koszulę nocną powyżej pasa, druga natomiast uwięzła beznadziejnie pod zbyt ciasno zapiętym paskiem jego spodni. Wystarczyło jedno niezbyt mocne pchnięcie, a rozciągnąłby się jak długi, kompletnie bezradny, na podłodze swego pokoju. Jednak ciotce Wiktora ani w głowie było takie zachowanie. Choć wciąż nieco zaskoczona, czuła coraz większe zadowolenie, że znajduje się w centrum uwagi Wędkarza, że jest obiektem jego nieudolnych, ale bez wątpienia szczerych zabiegów. Ta świadomość dawała jej szansę zapomnienia o bólu po utracie siostry. Pozwoliła mu położyć się na łóżku, przycisnąć głowę do swojej piersi... brzucha... podbrzusza... krocza... ud... kolan. Pozwoliła mu wsunąć język między palce stóp. Roześmiała się raz, drugi, trzeci. Nic dziwnego, że prostytutki są zawsze takie wesołe. — Zdejmij wszystko — powiedział. — Oprócz kapelusza. 8 Czy teraz już wiecie, na czym polega urok miasta? Ta przygoda z pewnością nie mogłaby zdarzyć się na wiejskiej łące, gdzie obie siostry po raz pierwszy całowały się z chłopcami. Na wsi nie spotyka się eleganckich, nonszalanckich złodziei w skórzanych półbutach, ze spinkami w kołnierzyku koszuli, dysponujących samodzielnymi mieszkaniami. Mężczyźni, których się tam widywało, to albo kuzyni, albo synowie sąsiadów, albo wiejskie przygłupy. Równie solidni i namiętni jak drzewa, równie bohaterscy i oryginalni jak kury łażące po podwórzu. Należy przez to rozumieć, że byli tępi, choć bez grzechu, sam na sam ze sobą pozostawali zaś tylko wtedy, kiedy spali albo srali. Jednak miejskie powietrze ma cudowne, wyzwalające właściwości; oddychające nim wiejskie kurczaki mogą łatwo przeistoczyć się w strojne kakadu, bojowe koguty albo wspaniale śpiewające słowiki, pod warunkiem, że strząsną ze skrzydeł resztki siana. Ciotka Wiktora i Wędkarz, dwie prowincjonalne dusze, które dopiero w mieście zaznały prawdziwej swobody, nie mogli pozostać na siebie obojętni. Złodziejstwo i żebractwo przestały być ich jedynymi zajęciami. Poświęcali im teraz znacznie mniej czasu, gdyż żyli niemal wyłącznie suchym chlebem i miłością. Na razie w zupełności im to wystarczało. Budzili się, wtuleni w siebie niczym dwa banany z tej samej kiści, ciotka skulona jak dziecko w ramionach Wędkarza, Wędkarz oddychający przez filtr włosów ciotki, i nie mijało wiele czasu, a już kotłowali się pod kołdrą, próbując dosięgnąć to piersi, to jąder, to jakiejś rozkosznej fałdki tłuszczu. Miłość, którą spożywali na śniadanie, dawała im energię na cały dzień. Niekiedy sycili się do woli, nie licząc czasu, kiedy indziej znowuż ciotka odwracała się tyłem do Wędkarza, pozwalając mu najwyżej przez minutę sapać i dyszeć za jej plecami. Nigdy nie lubiła obfitych śniadań, więc i teraz jej apetyt na miłość narastał stopniowo, z upływem dnia. Chętnie jednak pozwalała Wędkarzowi korzystać z siebie przed wstaniem z łóżka, naturalnie pod warunkiem, że po południu i wieczorem on będzie gotów zaspokoić wszystkie jej oczekiwania. Codziennie rano myli się w wodzie z dzbanka, który ciotka napełniła poprzedniego wieczoru w publicznej fontannie, i czekali, aż osuszy ich powietrze. Potem zakładali najlepsze ubrania i szli w miasto, nie jak karaluchy, którymi w istocie byli, lecz jak pełnoprawni obywatele, z podniesionymi głowami, trzymając się za ręce. Sama miłość jednak nie wystarczała do tego, by przeżyć, więc od czasu do czasu musieli coś zjeść. Tym zajmowała się ciotka. Doskonale wiedziała, którzy straganiarze chętnie rozstają się z nadpsutymi owocami, którzy piekarze wystawiają przy śmietniku kosze z nie wyrośniętymi albo przypieczonymi bochenkami, gdzie łatwo ukraść jajko, a gdzie można liczyć na resztki zgarnięte z talerzy. Potrzebowali również pieniędzy. Młodość i miłość nie mają nic wspólnego z oszczędnością. Na szczęście dzięki doświadczeniu Wędkarza mogli liczyć na dość regularne dochody. Nie obywało się jednak bez niespodzianek: czasem trafiał się portfel tak wypchany pieniędzmi, że wystarczyło ich na tydzień, czasem przez cały tydzień łowił wyłącznie portmonetki zawierające guziki, klucze, flakony perfum oraz chusteczki, za to ani jednej monety. Trzeba przyznać, że nie najlepiej radził sobie z doborem ofiar. Stanowczo więcej satysfakcji dawały mu improwizowane przedstawienia, złodziejskie etiudy, odgrywane na użytek ciotki Wiktora obserwującej go z drugiej strony ulicy. Wcale nie starał się specjalnie skoncentrować. Działał pod wpływem natchnienia. Puchł z dumy po tym, jak udało mu się zwędzić bezwartościową szklaną broszkę jakiejś ponurej babie, natomiast rezygnował z cennych łupów, po które wystarczyło sięgnąć ręką. Dzięki swojej partnerce czuł się jak polujący drapieżnik. Jakiś czas potem będzie nalegał, żeby czekała na niego w domu, twierdząc, iż przynosi mu pecha, ale przez kilka pierwszych miesięcy wcale się nie przejmował, jeśli łup okazał się niezbyt obfity. Wystarczył banknot albo dwa oraz parę srebrnych monet, żeby wzięli się za ręce i ruszyli w poszukiwaniu taniego baru, podczas gdy Wiktor czekał na nich w pokoju, mając do zabawy kilka zwiniętych koców. Ciotka polubiła tani, bezbarwny trunek znany na wsi pod nazwą „wesołej wody”, w mieście zaś, po ucywilizowaniu przez właścicieli gorzelni i rozlewaniu do butelek z zielonego szkła, występujący jako „Likier Bulwarowy”. Niewiele potrzebowała, żeby się upić. Po pierwszym kieliszku opierała przystrojoną kapeluszem głowę na ramieniu Wędkarza, kładła mu rękę na kolanie i szturchała stopą w kostkę. Po drugim przyciskała usta do jego ucha i szeptała, co będą robić po powrocie do domu, naturalnie pod warunkiem, że Wiktor znowu zaśnie. Zamieni się w jedną z Księżniczek i sprzeda mu się na całe popołudnie. Stanie się dla niego twarda i bezwzględna albo, jeśli przyjdzie jej ochota, ruszy trochę wyobraźnią. „Usiądźmy naprzeciwko siebie i zacznijmy się masturbować”. Albo: „Kupmy trochę miodu i posmarujmy sobie to i owo. Ty będziesz lizał mnie, a ja ciebie”. Albo: „Chcesz, żebym została w kapeluszu? W porządku, urządzę ci małe przedstawienie. Rzucaj monety, a za każdy celny rzut ja zdejmę coś z siebie”. Kiedyś, obserwując Wędkarza polującego na portmonetki elegancko ubranych kobiet, wpadła na niezwykły pomysł. — Dlaczego nie spróbujesz tego ze mną? Wyobraź sobie, że jesteśmy na ulicy. Postanawiasz mnie obrabować, więc cichcem zakradasz się od tyłu, wsadzasz mi rękę pod ubranie i szukasz pieniędzy... Rzadko zdarzało się jej powtarzać pomysły. Uprawianie miłości traktowała jak coś w rodzaju przedstawienia; najchętniej wcielała się w role bohaterek młodszych, szczuplejszych i ładniejszych od niej, dominujących nad partnerem, trudnych do usidlenia i traktujących mężczyzn z wyższością, ponieważ wyobrażała sobie, że takie właśnie są te wszystkie szykownie ubrane damy, które widywała codziennie na ulicy. Księżniczki się myliły. „Wesołość” nie była odpowiednim słowem, chociaż śmiech stanowił ważny składnik seksualnej przyjemności. To, co o n a czuła, zasługiwało na miano euforii. Kiedy kochała się z Wędkarzem, wydawało jej się, że trzyma w szachu cały świat. Dlaczego to nie miałoby trwać cały dzień? Po co ten pośpiech? Nie rozumiała, dlaczego mężczyźni pragną jak najprędzej przeżyć tę żałośnie krótką chwilę, jakże podobną do momentu opróżnienia pęcherza! Nie rozumiała, dlaczego rano, przy „śniadaniu”, jej partner tak szybko osiąga spełnienie. „Zrób mi dobrze”, powtarzał za każdym razem. Dla niej chwile, kiedy się nie kochała, oznaczały konieczność tłumienia tej części osobowości, która najpełniej realizowała się właśnie w miłosnym akcie. Za pierwszym razem położyli dzieciaka spać, ale przecież nikt nie mógł od niego wymagać, żeby spał bez przerwy. Z kolei jeśli ciotka i Wędkarz chcieli prowadzić taki tryb życia, jaki im najbardziej odpowiadał (to znaczy kochać się przy każdej sposobności, a w przerwach popijać mocne trunki), musieli jak najczęściej przebywać sami, we dwójkę, a nie we trójkę. Obecność dziecka w wieku Wiktora praktycznie wyklucza wszystko, co wykracza poza granice niewinnego pocałunku. Oboje prędko zrozumieli, że jeżeli płomień ich namiętności ma być coraz gorętszy i silniejszy, dając rozkoszne ciepło, nie zaś wysuszając wszystko niszczącym żarem, to powinni mieć dużo czasu wyłącznie dla siebie. — Poślemy chłopaka do pracy — postanowił Wędkarz pewnego dnia, kiedy szczególnie dała mu się we znaki konieczność okiełznania rozszalałych żądz. Uniesione brwi ciotki prawie dotknęły ronda kapelusza. — Do jakiej pracy? — zapytała. — Przecież on ledwo potrafi ustać na nogach, a ja nie chcę posyłać go na żebry. Poza tym to przecież jeszcze dziecko, choć tak wyrósł. Do niedawna był karmiony piersią. Jest mało rozgarnięty, nie przyzwyczajony do niewygód... — Ja go poduczę — przerwał jej Wędkarz. — Na ulicach aż roi się od dzieciaków takich jak on i jakoś wszystkie świetnie sobie radzą. — Tak, ale co właściwie miałby robić? Tego Wędkarz nie wiedział, lecz musiał szybko coś wymyślić, gdyż zdawał sobie sprawę, że już wkrótce straci cierpliwość do chłopca i da temu wyraz spuszczając mu tęgie lanie. — Może zająć się jajkami. — Jakimi jajkami? — Tymi, które kradniesz w tym wielkim magazynie. — I co? Ma zbudować gniazdo i wysiadywać kurczęta? — Coś ty. Ugotowalibyśmy jajka... — Żeby mógł nimi żonglować? — Cicho bądź. Ugotowalibyśmy je, a on sprzedawałby je z jakiejś torebki albo koszyka. Naturalnie, trzeba też do tego trochę soli. Kiedy byłem dzieckiem, właśnie to jadało się podczas żniw albo podróży. Zamiast soli był pot. Moja babcia potrafiła wróżyć ze skorupek. Podobno dało się z nich wyczytać, jak długo będziesz żył. Może dzieciak też się tego nauczy? — Jeszcze nie ma siedmiu lat! — W tym mieście siedmioletni chłopak to już mężczyzna. W ten oto sposób jeszcze przed ukończeniem siedmiu lat Wiktor został bazarowym handlarzem. W towar zaopatrywała go ciotka. Późną nocą, kiedy pociągi dostarczyły już transporty świeżych jaj, odsunęła obluzowaną deskę w ścianie i wślizgnęła się do magazynu, z którego wiele razy podbierała jajka, ale na znacznie niniejszą skalę. Bardzo się bała. Do tej pory nie groziło jej nic wielkiego: nawet gdyby strażnik przyłapał ją na kradzieży, z pewnością nie wzywałby policji dla paru głupich jajek, tylko zbeształby ją, a w najgorszym razie zażądał łapówki w naturze. Teraz jednak było inaczej; potrzebowała co najmniej pięćdziesięciu jaj, a tak znaczny ubytek musiał zostać zauważony i odnotowany. Nikt nie uwierzy, że to wszystko stłuczki. Jeżeli ją złapią i wsadzą do więzienia, wówczas Wiktor zostanie sierotą po raz drugi. Wędkarz nie da chłopcu domu, opieki i miłości. Nie widziała, żeby choć raz pogłaskał go po główce. Wędkarz należał do ludzi, którzy jako dzieci nigdy nie zaznali czułości, wobec czego uważali, że wszelkie pieszczoty i miłe słówka są tylko sztuczkami, którymi mężczyźni posługują się w celu zdobycia przychylności kobiet. Co prawda udało mu się pokonać opór ciotki Wiktora i wytłumaczyć jej, że chłopiec z pewnością będzie znacznie szczęśliwszy, jeśli pozwoli mu się uprawiać przez cały dzień trudny zawód sprzedawcy jaj na twardo, lecz ona w dalszym ciągu uważała, iż jej podstawowym obowiązkiem jest zapewnienie siostrzeńcowi dachu nad głową na noc. Wiedząc, że dzieciak ma gdzie spać, mogła z czystym sumieniem zostawić go na cały dzień jego własnemu losowi. Była osobą o pogodnym usposobieniu. Jaki sens mogło mieć roztrząsanie problemów winy i moralności? Kto skorzystałby na tym, że przez cały dzień siedzieliby we dwójkę z chłopcem, skuleni w jakimś kącie, drżąc z zimna i z każdą chwilą coraz bardziej słabnąc z głodu? Wślizgując się do magazynu miała pewność, że dokonuje szlachetnego, całkowicie słusznego czynu, ponieważ jajka, które chciała ukraść, pozwolą chłopcu uwolnić się od niej, a jej od niego, w ten sposób dając im obojgu wolność. Tej nocy w magazynie nie było zupełnie ciemno. Zimowy księżyc wypełniał umieszczone w suficie świetliki płynnym srebrem, a jego blask sprawiał, że pomieszczenie przypominało ogromną chłodnię, której sufit wyłożono półprzeźroczystymi tafiami lodu. Chłodna poświata spływała na tysiące obłych, przypominających czaszki, kształtów; skorupki nie odbijały światła, lecz wchłaniały je całkowicie, toteż nie sposób było dostrzec słomy, na której spoczywały jajka. Wyglądało to tak, jakby wyrastały z czarnej nicości. Ciotka Wiktora wędrowała ostrożnie między pryzmami jaj. Silny zapach, który wypełniał pomieszczenie, przywoływał wspomnienia z dzieciństwa: kurze łajno, siano, deski, żółtko i białko — uproszczona wieś w pigułce. Brała po pięć jaj z palety, licząc po cichu, aż wreszcie zgromadziła w torbie sześćdziesiąt sztuk. Wszystkie miały wielkość i wagę dorodnych śliwek. Słyszała tylko dobiegające z zewnątrz pogwizdywanie Wędkarza (ostrzegał ją w ten sposób, że na ulicy są ludzie) oraz przytłumione, odległe wrzaski pijaków i awanturników, szukających w nocnym mroku drogi do domu. Nie zauważyła ani jednego szczura, a strażnik z pewnością spał smacznie w swoim pokoiku, lecz mimo to ogarnęło ją przerażenie. Jaja przypominały duchy. Wyglądały jak dusze albo grzechy zamknięte w torebkach ze skamieniałej skóry. Kradnąc je czuła się tak, jakby bezcześciła groby. We wnętrzu każdej skorupki znajdował się ktoś martwy, ktoś, kogo niegdyś darzono miłością. Na której tacy leżeli jej rodzice? Gdzie byli mieszkańcy wioski, których pamiętała z dzieciństwa? Do którego jajka trafiła dusza Emmy? Stała jak sparaliżowana. Wędkarz gwizdał bez przerwy; gdyby na ulicy zjawili się policjanci, z pewnością ściągnąłby na siebie ich uwagę. Gdyby jednak przestał, to co wtedy? Przycupnęła w kącie, delikatnie tuląc do piersi torbę z łupem. Nie wiadomo skąd przyleciała ćma, wielka, czarno-szaro-czerwona. Wylądowała na ręce ciotki, złożyła skrzydła i znieruchomiała, grzejąc się jej ciepłem. Nic prawie nie ważyła, ale żaden, nawet największy ciężar, żadne kajdany nie unieruchomiłyby ciotki skuteczniej niż ten nocny motyl. W tej samej chwili obudził się Wiktor. Usłyszała, jak Wędkarz zaklął pod nosem, a zaraz potem znowu zaczął gwizdać, tym razem cichszą, spokojniejszą, bardziej kojącą wersję poprzedniej melodii. Jednak Wiktor nie dał się oszukać namiastką kołysanki. Donośnym zawodzeniem wyrażał protest przeciwko ciemności, swojemu sieroctwu, przeciwko zbyt mocnemu uściskowi niewprawnych męskich rąk. — Zamknij się! — syknął Wędkarz. Jednak chłopiec wiedział już, jaka siła drzemie w jego płucach, i zrobił z niej użytek. Nic nie mogło go ukoić. Był sam, w środku nocy, w środku miasta. Nazajutrz miał zacząć samodzielne życie jako sprzedawca gotowanych jaj, ale na razie Emma nie żyła, ukradzione jajka leżały w torbie, ciotka zaś tkwiła jak wrośnięta w ziemię wśród stosów upiornych, miniaturowych czaszek oświetlonych lodowatym blaskiem księżyca. Nie potrafiła powiedzieć, co ją zatrzymało: krzyk chłopca, monotonne gwizdanie czy ćma. Wiedziała tylko to, z czego zdaje sobie sprawę każdy człowiek urodzony na wsi, którego los rzucił do miasta: że noc jest najgroźniejsza tam, gdzie światło ulicznych lamp przesłania życzliwie mrugające gwiazdy. Ostrożnie wzięła ćmę za skrzydełka i przesadziła ją na paletę z jajkami. Musiała zaryzykować, musiała podjąć próbę powrotu na ulicę. Wrzaski Wiktora oraz rozpaczliwe, nerwowe pogwizdywanie Wędkarza dawały w sumie hałas, który mógłby obudzić całą armię. Uniosła obluzowaną deskę i wyjrzała ostrożnie na zewnątrz; chyba wszystko było w porządku. Postawiła na podłodze torbę z łupem, przecisnęła się przez otwór, sięgnęła po torbę i starannie zasłoniła dziurę deską. Wędkarz przestał gwizdać, natomiast Wiktor darł się w najlepsze. Pomimo późnej godziny na ulicy kręciło się sporo ludzi, przede wszystkim mężczyzn spieszących do czynnych przez całą noc barów, gdzie można kupić nie tylko drinka, ale także kobietę. Mijali parę obarczoną krzyczącym bachorem nie rzuciwszy na nich nawet jednego spojrzenia. Nikogo nie obchodziło, że kobieta przed chwilą dokonała kradzieży, że jej towarzysz na co dzień trudni się złodziejstwem. Ani zbrodnia, ani cierpienie nie budzą w mieście niczyjego zdziwienia. 9 Sześcio lub siedmioletnie wiejskie dzieci w porze żniw często pracują przez cały dzień bez przerwy. Ta praca to prawdziwa harówka: ustawianie snopków, zbieranie warzyw, zrywanie owoców z najtrudniej dostępnych gałęzi, karmienie świń i kur. Do obowiązków najmłodszej córki należało dojenie krów, najmłodszy syn zaś przyprowadzał o zmierzchu zwierzęta z pastwiska, a jeśli przy okazji nie zebrał trochę chrustu, grzybów lub orzechów, często nie dostawał kolacji. „Kto przychodzi z pustymi rękami, ten idzie spać z pustym brzuchem”, głosiło stare porzekadło. W porze kocenia się owiec, albo kiedy owoce dojrzewały na drzewach, chłopcy strzegli zagrody przed lisami i na zmianę pełnili wartę w sadzie, odstraszając szpaki. Dziecko było najtańszą siłą roboczą, nawet dość wydajną, naturalnie pod warunkiem, że zachowało czujność i nie zdarzyło mu się przysnąć. Nikt nigdy nie powiedział: „Słuchajcie, ten pędrak pracuje ponad siły. Jak można zostawiać go samego na cały dzień albo całą noc, kiedy wokoło czyha tyle niebezpieczeństw?” Odpowiedzialne zadania, jakie im powierzano, uszlachetniały ich dzieciństwo, praca zaś czyniła je zdrowszymi, bardziej niezależnymi i zaradnymi. Dlaczego więc ktoś miałby załamywać ręce nad dziećmi w miastach? W porównaniu z tymi ze wsi, nawet najbiedniejsze z nich, pozbawione rodzin i domu, prowadziły naprawdę komfortowe życie na ulicy. Przede wszystkim zawsze świetnie się bawiły. Jeżeli akurat znudziło im się otwieranie drzwi powozów, sprzedawanie zapałek, gazet lub własnego ciała, zawsze mogły wypalić na spółkę z przyjaciółmi papierosa, dołączyć do gromady drobnych złodziejaszków uwijających się po Mydlanym Ogrodzie, spróbować żebractwa, współzawodniczyć z gołębiami w wyszukiwaniu czerstwego chleba, zbierać nadpsute owoce albo pluskać się beztrosko w publicznej fontannie. Rzecz jasna rozmaici filantropi czynili wszystko, żeby zagonić ławice do sieci i umieścić najbardziej rozgarnięte dziewczęta w szkołach, gdzie nauczyłyby się prać, prasować, słać łóżka oraz podawać do stołu. Starali się ze wszystkich sił, aby odzwyczaić chłopców od palenia papierosów i przeklinania, i uczynić z nich budowniczych powozów, robotników albo kogokolwiek, kto zgodziłby się za marną zapłatę pracować ciężko przez cały dzień. Dobroczyńcy ci uważali, że sierociniec jest stanowczo lepszy od ulicy, żaden z nich jednak nie potrafił wyjaśnić, dlaczego dzieci, które się tam znalazły i dostały nie tylko własne łóżko, ale również miały pod dostatkiem jedzenia, zabawek, modlitewnik, ubranie na zmianę oraz szansę nauki, korzystały z pierwszej nadarzającej się okazji, by wrócić na ulicę. Wyjaśnienie jest tymczasem bardzo proste i brzmi jak następuje: otóż drogi wiodące ku piekłu i nędzy są zazwyczaj znacznie ciekawsze i atrakcyjniejsze od tych, które prowadzą ku cnocie i zbawieniu. Gdyby było inaczej, to dlaczego gromady dzieci uwijające się po Mydlanym Ogrodzie i bazarze czyniłyby wszystko, aby nie dać się wyrwać z objęć ubóstwa, które jest niepodzielnym władcą ulic miasta? Nie powinniśmy więc zanadto użalać się nad małym Wiktorem, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Na kipiącym życiem i wesołym targu siedziało się znacznie przyjemniej niż w pustym pokoju, a natłok wrażeń dostarczał dużo więcej energii niż cztery wyschłe piersi, które karmiły go aż do tego poranka, kiedy wybuchł pożar. Dwukrotnie osierocony, słaby, niespecjalnie bystry, był jednak na tyle młody i niedoświadczony, żeby omyłkowo uznać pasmo nieszczęść za naturalny porządek swego życia. Tkwił obok tacy z jajkami, zadowolony, a zarazem zrezygnowany, w tym samym miejscu i pod tym samym drzewem (a gdzież by indziej?), gdzie przez tyle lat siadywała Emma. W pewnym sensie to także był jego dom. Choć nikt nie znał twarzy Wiktora (bo i jak miałby poznać, skoro najczęściej leżał odwrócony od świata i wtulony w pierś matki?), to chłopiec wiedział wystarczająco dużo o trudnej sztuce handlu, by unieść kąciki ust i obdarzać przechodniów promiennym uśmiechem. Nie musiał się wcale wysilać, gdyż ogarnął go stan bliski euforii. Jaki siedmiolatek nie czułby się uszczęśliwiony, siedząc na ruchliwym bazarze obok tacy z sześćdziesięcioma jajami, za które ponosił całkowitą odpowiedzialność? Pierwszymi klientami byli ciotka i Wędkarz. Odgrywając rolę przypadkowych przechodniów zatrzymali się przy „kramie”, zapłacili chłopcu, po czym odegrali małe przedstawienie, wybierając najlepszy towar. Pukali w skorupki, obwąchiwali je ze wszystkich stron, a kiedy wreszcie podjęli decyzję, zjedli jajka na miejscu, schylając się co chwila po szczyptę soli. — Dobry Boże, ależ pyszności! — zachwalali głośno posiłek. — U tego dzieciaka można zjeść najtańsze śniadanie w mieście! Wiktor bardzo się ucieszył, kiedy wreszcie sobie poszli. Mógł teraz w spokoju obracać pieniążki w ręku, ślinić palec, nabierać na niego trochę soli i wkładać do ust, gapić się na ułożone w równych rzędach jajka, wyszukując drobne pęknięcia, jakie pojawiły się na skorupkach w trakcie gotowania, wreszcie czekać na próżno na kolejnych klientów. Interes ruszył z miejsca dopiero wtedy, kiedy chłopiec opuścił swój kącik i zaczął wędrować między kawiarnianymi stolikami oraz straganami. Nie musiał się nawet uśmiechać. Nie musiał zachwalać towaru. Piskliwy głosik stanowiłby zresztą znacznie gorszą reklamę od widoku milczących, twardych jak kamienie jaj. Tutaj, na targu, nie trzeba nikogo informować, czym się handluje; wystarczy pokazać towar, i to wszystko. Późnym popołudniem tego pierwszego dnia z pięćdziesięciu ośmiu jaj zostały zaledwie trzy. Sól zniknęła bez śladu. Kieszenie Wiktora w każdej chwili mogły się pourywać, wypełnione po brzegi brzęczącymi monetami. Co prawda utarg nie był imponujący, ale do wyobraźni dziecka znacznie bardziej przemawia ilość niż abstrakcyjna wartość. Każde dziecko woli dużo monet, którymi można się wspaniale bawić, od jednego banknotu, choćby o najwyższym nominale. Wiktor sam zjadł ostatnie trzy jajka. Nie bardzo radził sobie z ich obraniem, w związku z czym musiał wypluwać kawałki skorupek na bruk Targu Mydlanego. Po skończonej uczcie miał zamiar pójść na skwer, by tam opłukać usta i twarz wodą z fontanny, ale jego uwagę przykuł chudy jak szczapa człowiek sprzedający soki owocowe, trzymane w ogromnych szklanych słojach. Zależnie od pory roku można było kupić u niego sok malinowy, jagodowy, jabłkowy, jeżynowy, pomarańczowy i wiele innych. Wiktor bez słowa wskazał jeden ze słojów. Nie miał pojęcia, jaki sok zawierał. Sprzedawca opłukał szklankę wodą z bukłaka, wytrząsnął z niej resztki wody, po czym wprawnym ruchem przechylił słój i napełnił szklankę sino-granatowym płynem. Wręczył ją chłopcu, po czym wziął z jego wyciągniętej ręki odpowiednią monetę. Wiktor stał jak zaczarowany. Olśniła go bajecznie prosta zasada sprzedaży i kupna, która tak szybko i bez trudu przeistoczyła gotowane jajka w szklankę soku. Dzieci ulicy czyniły wszystko, żeby Wiktor stał się jednym z nich. Tworzyły rozmaite gangi: Ćmy, Koksy, Straganiarze, Nocne Marki. Jeżeli Wiktor zamierzał w dalszym ciągu kuśtykać między kramami ze swoim ładunkiem gotowanych jaj lub sprzedawać je gościom odwiedzającym bary i kawiarnie w Mydlanym Ogrodzie, to powinien zawrzeć pokój z brutalnymi chłopcami i dziewczynkami stojącymi na czele band, które działały na tym terenie. Ponieważ potrafili wszystko, od celnego rzucania kamieniami poczynając, na mordowaniu ludzi kończąc, wydawali się naturalnymi sojusznikami każdego dziecka, które musiało wyjść na ulicę i starać się tam jakoś zarobić na życie. Niestety, Wiktor zbyt długo był sam. Nie rozumiał zasad rządzących życiem w stadzie. Nie chciał zawierać znajomości z rówieśnikami, nie życzył sobie nawiązywać kontaktów innych niż handlowe, nie lubił tracić czasu na coś, co nie przynosiło zarobku. Inni chłopcy zdobywali pieniądze jak dorośli, twardzi mężczyźni, wydawali je zaś na słodycze, zabawki i papierosy. Taka rozrzutność po prostu nie mieściła mu się w głowie. Początkowo młodociani gangsterzy tylko otaczali go ciasnym kręgiem i szturchali palcami lub kijami, jakby był jakąś dziwaczną złotą rybką. Brali jajka z tacy, zjadali je i obrzucali go skorupkami. Wymyślali mu różne przezwiska, na przykład „Gęś”, bo chodził niezbyt pewnie, kołysząc się na boki, no i miał mnóstwo jajek. Mówili mu, że musi przyłączyć się do gangu albo zapłacić haracz, albo wynosić się z targu, bo jak nie, to... Właśnie, no jak nie, to co? W odpowiedzi na to pytanie podsuwali mu pod nos zaciśnięte pięści, wykręcali ręce albo zrzucali jajka na bruk. W ten sposób starali się dać mu wyobrażenie o tym, co spotyka głupców, którzy nie podporządkowują się tyranii grupy. Wiktor nie rozumiał, co oznaczają kopnięcia, szturchańce, groźne gesty, machnięcia nożem. Nie znał ich języka. Jaki sens miały te demonstracje siły? Wiedział natomiast, iż życiu na ulicy towarzyszą znacznie poważniejsze zagrożenia. Każdy dzień niósł ze sobą mnóstwo niebezpieczeństw: że się rozpada deszcz; że nie znajdzie się nikt, kto miałby ochotę zjeść na śniadanie gotowane jajko; że ktoś da mu przez pomyłkę za dużo pieniędzy, a potem zacznie się domagać zwrotu całej kwoty; że któregoś dnia wypadnie święto, targ będzie nieczynny, kawiarnie i bary pozamykane, a bruk goły i odstręczający, jak materac na nie zasłanym łóżku. Tak, te sprawy istotnie nie dawały mu spokoju. Handel stał się jego zawodem i powołaniem. Manipulował gotowanymi jajkami ze sprawnością żonglera. Żaden szturchaniec, żaden kopniak nie mogły odwrócić jego myśli od tego jednego, całkowicie pochłaniającego go, tematu. Wiktor jeszcze nie zdążył się zorientować, jak wielką władzę dają pieniądze. Nie miał nic przeciwko temu, że wieczorem Wędkarz zabierał mu cały utarg jako „zaliczkę na jutrzejsze jajka”. Poznał za to znacznie bardziej skomplikowaną i bezwzględną zasadę od tej, która pozwoliła gotowanym jajkom przemienić się w szklankę soku; otóż jego całodzienny wysiłek służył wyłącznie temu, by ciotka i Wędkarz mogli kupić parę butelek piwa lub pozwolić sobie na jakieś inne uciechy. On był tylko ostatnim, najmniej ważnym ogniwem łańcucha, w związku z czym bezlitośnie go wykorzystywano. Ma się rozumieć, ciotka nie wślizgiwała się już po kryjomu do magazynu, żeby ukraść jajka dla Wiktora. Wystarczyły trzy dni, żeby kierownik zauważył ubytki, oraz by zorientował się, że powstają one nocą. — Albo z tych jaj wykluwają się nietoperze, albo ktoś nas robi w konia — powiedział do strażnika. Wyruszyli na poszukiwania, które szybko doprowadziły do odkrycia obluzowanej deski. Kierownik i strażnik zastawili pułapkę: uzbrojeni w tęgie kije usiedli na skrzynkach po obu stronach tajnego wejścia, zjedli suto zakrapianą kolację, po czym nie pozostało im nic innego, jak tylko czekać. Jeden spał, a drugi w tym czasie czuwał. O północy zjawiła się ciotka, mocno pokrzepiona, ale i oszołomiona alkoholem. Nie miała najmniejszej ochoty znowu zapuszczać się do królestwa owalnych duszków, lecz jednocześnie żal jej było tracić łatwy zarobek, a nie mogła liczyć na to, by Wędkarz zechciał ją zastąpić. Oboje nie posiadali się ze zdumienia, jak dużo Wiktor zarobił pierwszego dnia. Przyniósł tego tyle, że doczekał się nawet czegoś w rodzaju uścisku od Wędkarza. Rzecz jasna, nikt nie zdołałby się za to ubrać albo najeść, ale sumka okazała się aż nadto wystarczająca, żeby porządnie przepłukać dwa spragnione gardła. Ciotce nie chciało się nawet zdjąć kapelusza. Sfatygowany i zdefasonowany nie do poznania, przypominał nieporadnie ulepiony, wyszczerbiony garnek. Wędkarz dał znak, że nikt nie nadchodzi, więc odsunęła deskę nogą i wsadziła w otwór głowę przystrojoną słomkowym kapeluszem. Kierownik magazynu, wypełniony po dziurki w nosie obfitą kolacją oraz samozadowoleniem, obudził się w samą porę, by zobaczyć, jak kij strażnika uderza w jakiś tajemniczy, nieforemny kształt. Kapelusz spadł, ale zdążył jeszcze oddać właścicielce przysługę, gdyż znacznie osłabił siłę uderzenia. Ciotka Wiktora gwałtownie cofnęła głowę, zahaczając brodą o kant deski, zerwała się na nogi i rzuciła do ucieczki, choć równie dobrze mogła odejść spokojnym krokiem. Otwór był za wąski, żeby zmieścił się w nim któryś z mężczyzn, więc strażnik i kierownik musieli zadowolić się niezbyt okazałym, słomkowym trofeum, prawie wcale nie przypominającym eleganckiego niegdyś nakrycia głowy, symbolu próżności i kokieterii. Co mieli teraz począć Wędkarz i ciotka? Gdzie mogli zdobyć jajka, które należało ugotować i wystawić nazajutrz na sprzedaż? Na szczęście ciotkę nauczono kiedyś rachunków, więc wzięła zapałki, rozłożyła je na podłodze i wyłożyła Wędkarzowi podstawowe zasady handlu. Otóż kupią jaja od hurtownika, całkowicie legalnie, jak na uczciwych obywateli przystało. Może nie pierwszej jakości i nie najświeższe, ale też nie zepsute. Ugotują je, a następnie poślą Wiktora na targ z przykazaniem, żeby żądał za każde takiej to a takiej ceny, naturalnie wyższej od tej, jaką oni zapłacili w hurtowni. Dziesięć zainwestowanych zapałek pozwoli im uzyskać piętnaście, a tych piętnaście da ponad dwadzieścia dwie. Wszystko zgodnie z prawem. Zyski gwarantowane, przynajmniej dopóty, dopóki gotowane jaja będą znajdować nabywców. Gdyby tak jeszcze ciotce udało się odzyskać stary kapelusz albo kupić nowy, wówczas nie potrzebowaliby niczego więcej do szczęścia. Wszystko przebiegało zgodnie z jej planem — przynajmniej do pewnego stopnia. Początkowo ona i Wędkarz kupowali i przygotowywali jajka, Wiktor zaś sprzedawał je na ulicy, ale bardzo szybko znudziło im się gotowanie ich po cztery sztuki w jedynym garnku, jakim dysponowali, i obarczyli tym zadaniem chłopca, potem zaś zaczęli także wysyłać go do hurtownika. Dzięki temu Wiktor nauczył się liczyć pieniądze i płacić nimi. Nauczył się też żebrać o węgiel lub wyszukiwać drewno, którym następnie palił w kuchni. Sam gotował jajka, starając się, żeby skorupki były czyste i nie popękane. Dzielił się zyskami z ciotką i Wędkarzem, ale prowadził swój interes na uboczu, starając się nie rzucać im zanadto w oczy. Mało ze sobą rozmawiali, rzadko się widywali. Kiedy dorośli wracali do domu, Wiktor leżał już zwinięty w kłębek, z rękami przyciśniętymi do bolącego żołądka i pogrążony we śnie. Jajka, które stanowiły główny składnik jego pożywienia, wywoływały chroniczne zaparcia i wzdęcia. Napompowane gazami jelita były twarde jak zdrętwiałe z zimna węże, pierdnięcia głośne i regularne jak bicie zegara bardzo śmierdziały, ale w pokoju czuć było także inne, niezbyt przyjemne zapachy: woń gotowanych jaj, resztki odoru tych, które okazały się nieświeże, smród palonych skorupek. Całą trójkę prześladowały siarkowe koszmary, wszyscy troje mieli ubrania i oddechy przesycone siarką, zupełnie jakby mieszkali na Etnie lub w kraterze nieczynnej kopalni siarki. W pokoju unosiło się słodkawe, gorące i ciężkie powietrze. Wnętrzności chłopca wiły się i skwierczały jak kiełbaski nad ogniem, którym zapomniano przekłuć skórkę. Ciotka nie chrapała, tylko przez całą noc sapała głośno, jakby bojąc się wziąć głębszy oddech. Wędkarz nie spał prawie wcale. Całymi nocami włóczył się po ulicach. Odczuwał wielką pokusę, by znowu zanurzyć ręce w kieszeniach obcych ludzi. Nie miał najmniejszej ochoty na uprawianie miłości z ciotką Wiktora, na picie z nią, nie miał ochoty na ciotkę Wiktora pozbawioną kapelusza. Którejś nocy w ogóle nie zjawił się w domu. Poszukał szczęścia w innej części miasta. Wówczas ciotka, przerażona perspektywą samotności, szybko znalazła sobie innego mężczyznę. A co z synkiem jej siostry? Zostawiła go razem ze swoimi rzeczami w mieszkaniu, które kiedyś należało do Wędkarza, a teraz do niego. W ten sposób rozpoczął samodzielne życie. Mając osiemdziesiąt lat Wiktor nie potrafił sobie przypomnieć ani twarzy matki, ani ciotki, ani Wędkarza. Pamiętał natomiast parasol, skórzane półbuty oraz spinkę w krawacie. Pamiętał kolorowy wózek załadowany melonami, którym matka obiecała zawieźć go na skraj miasta, gdzie kończą się tory tramwajowe, a zaczynają drzewa. Pamiętał też brudny ogarek świeczki zabranej przez Emmę z domu na wsi. Z nikim o tym nie rozmawiał, choć jego dzieciństwo obrastało cegły i kamienie brukowe miasta tak jak mech obrasta wilgotne ściany, stamtąd zaś przedostawało się do plotek, które, przekazywane z ust do ust, po latach przeistaczały się w legendę. On sam, kiedy już stał się ważnym człowiekiem, trzymał w zanadrzu tylko jedną historyjkę o czasach, kiedy był nędzarzem i sprzedawał gotowane jajka. Sięgał po nią zawsze, kiedy nie mógł uniknąć obowiązków związanych z faktem bycia milionerem i musiał wygłosić przemówienie w Izbie Handlowej, udzielić wywiadu dla radia albo prasy, lub napisać artykuł wstępny do gazetki wydawanej przez pracowników firmy. Wszyscy wiedzieli, że zaczynał od jaj, ale co działo się dalej? Co sprawiło, że począł piąć się coraz wyżej, coraz dalej od ustawicznych wzdęć i zatwardzeń? Jak to się stało, że mały chłopiec potrafił stworzyć wizję prowadzącą go od jaj do owoców, od owoców do chleba i sera sprzedawanych najpierw z pięknie przystrojonej tacy, a potem z wózka? Skąd brał energię i siły, żeby wieczorem zdejmować przybranie z wózka i wynajmować się do wożenia towaru ze stacji, aż wreszcie miał dwa wózki, potem pięć, potem dwadzieścia pięć oraz dziesięciu pracowników, własne stragany, farmy, przetwórnie, a wreszcie, zanim skończył czterdzieści lat, cały Targ Mydlany? Dlaczego nie spasował, kiedy został uznany Owocowym Królem miasta? Co kazało mu zakładać kolejne firmy eksportowo-importowe i przewozowe, wznieść gigantyczną siedzibę koncernu, jeszcze bardziej powiększać fortunę w mieście, w kraju i na świecie, aż wreszcie osiągnął to, że każda cytryna, jaką obywatel naszego miasta wyciska sobie rano do herbaty, pochodzi z drzewka, które zostało zasadzone i wyrosło na plantacji Wiktora, przypłynęła jego statkiem, przyjechała jego ciężarówką, a wreszcie została kupiona na jednym ze straganów na bazarze stanowiącym jego własność? „Kto sieje, ten zbiera owoce”, powtarzał często. Albo: „Urodziłem się na wsi, a ludzie ze wsi zawsze sieją to, co zbiorą”. Obie sentencje zapożyczył od Gawrona, ale ta jedna jedyna historia z jego przeszłości nie stanowiła niczyjego wymysłu. Była prawdziwa. Pewnego wieczoru (miał wtedy dziewięć albo dziesięć lat, ciotka i Wędkarz dawno już zniknęli, on zaś nadal żył dzięki gotowanym jajkom) kręcił się jak zwykle między stolikami w barach i restauracjach Mydlanego Ogrodu. Gotowane jajka znakomicie pasowały do piwa, nie miało natomiast sensu oferowanie ich amatorom wina lub kawy. Jajko i piwo uzupełniają się, tworząc smakowitą całość, natomiast jajko i wino albo kawa walczą ze sobą, pozbawiając się nawzajem wszelkich zalet. Przychodził tam jednak człowiek, który niemal zawsze kupował trzy jajka i zjadał je naraz, niezależnie od tego, czy pił piwo, wino czy kawę z odrobiną czegoś mocniejszego. Dawał Wiktorowi niewielki napiwek za to, żeby ten obrał mu jajka. Zamiast soli używał cukru. Przegryzał jajko wzdłuż, po czym z głośnym mlaskaniem pałaszował najpierw jedną połówkę, a potem drugą, nie przejmując się tym, że z ust sypią mu się obficie okruchy. Trudno było stwierdzić, co to za człowiek. Siedział zawsze sam przy stoliku, ale każdy, kto przechodził w pobliżu, kłaniał mu się z szacunkiem. Był tak otyły, że chodząc podpierał się laską, nie dlatego, iż brakowało mu sił, ale po to, żeby łatwiej utrzymać równowagę, gdyby musiał usiąść, wspiąć się po schodach, albo — co zdarzało się niezwykle rzadko — ustąpić komuś z drogi. Laska była czarna, ze srebrną gałką, nie rzucająca się zanadto w oczy, ale elegancka i twarda jak maczuga. Jej cienki, lekko zdeformowany koniec miał nieco jaśniejszą, jakby rdzawą barwę; plotka głosiła, że od zaschniętej krwi. O mężczyźnie tym krążyło także wiele innych plotek. Według nich był właścicielem ziemskim, stręczycielem, dawnym konsulem w jakimś tropikalnym kraju, który zbił majątek na handlu złotem, niewolnikami i przemycie broni, impresariem, fałszerzem pieniędzy, światowej sławy śpiewakiem operowym, który musiał zaprzestać występów w związku z udziałem w jakimś wielkim skandalu, wreszcie tajniakiem. On sam prawie się nie odzywał. Siadywał zawsze w tym samym miejscu, przy stoliku stojącym z samego brzegu, dzięki czemu nie musiał przeciskać się między stołami, krzesłami i gośćmi. Wypijał, co miał wypić, zjadał jajka, czytał gazetę lub czasopismo, niekiedy notował coś w oprawionym w szare płótno zeszycie. Laskę trzymał w taki sposób, jak pasterz gotowy w każdej chwili odpędzić kruka lub bezpańskiego psa. Sprawiał wrażenie człowieka, który zawsze osiąga to, co zamierzył. — Nie wiedzieliśmy, jak się nazywa ani czym się zajmuje — opowiadał Wiktor. — Tylko jedno nie ulegało wątpliwości: na pewno wart był szacunku. W związku z tym młody Wiktor wychodził ze skóry, żeby zadowolić otyłego mężczyznę. Dokładał wszelkich starań, by podać mu jajka świeże, dokładnie obrane i czyściutkie. Kładł je zawsze na metalowej tacy na rachunek i pieniądze, którą kelner stawiał obok kufla piwa albo kieliszka z winem, albo filiżanki z kawą, po czym cofał się o krok i skromnie czekał na zapłatę. Zawsze musiał trochę poczekać. Komuś tak otyłemu trudno jest wydobyć portfel z kieszeni spodni lub marynarki. Tego najważniejszego, szalonego wieczoru mężczyzna właśnie wsadził rękę do kieszeni, kiedy ktoś pchnął go mocno w plecy. Stolik zatrząsł się, a co z piwem? Kufel zatoczył się jak pijany i z pewnością spadłby na podłogę, gdyby nie to, że gruby mężczyzna wyciągnął rękę z szybkością i zwinnością, o jaką nikt by go nie podejrzewał, i w ostatniej chwili chwycił go za ucho. Ocaliwszy w ten sposób kufel z piwem odwrócił się, by sprawdzić, kto go potrącił. To znaczy, jego tułów pozostał nieruchomy, obróciła się natomiast głowa i szyja. Chwilę potem otrzymał kolejne uderzenie i tym razem nie zdążył wykonać żadnego ruchu. Kufel roztrzaskał się na podłodze, obrane jajka wyskoczyły poza niską krawędź tacy, prześlizgnęły się po stole, zawahały się przez chwilę, po czym runęły z zabójczej wysokości. Grubas nie doczekał się trzeciego pchnięcia. Dwaj walczący mężczyźni — jeden atakował, zadając na oślep razy pięściami, drugi cofał się, usiłując powalić przeciwnika celnym kopnięciem — wpadli na stół, przewracając go do góry nogami. Sądząc po oskarżeniach i wyzwiskach, jakie sypały się z ich ust, nieporozumienie było tak poważne, że mogła je zakończyć tylko śmierć któregoś z nich. Okazało się, że dwaj straganiarze, sąsiedzi, wspólnicy, długoletni przyjaciele, posprzeczali się o coś, co nie jest warte nawet splunięcia, a cóż dopiero mówić o obelgach, jakie teraz miotali na siebie z bezpiecznej odległości. Otóż młodszy z nich postanowił zakpić sobie z przyjaciela, informując klientów żartobliwym tonem, że sprzedawane na sąsiednim straganie produkty nie są pierwszej świeżości. — Dzisiaj można u niego kupić same antyki i skamieliny — powiedział. Sprzedawca, który stał się obiektem żartu, przysięgał, że to głupie gadanie, te bezczelne kłamstwa kosztowały go utratę zarobku. I nie tylko. Podejrzewał... Ba, był całkowicie pewien, że kiedy odwrócił się plecami, młodszy wspólnik schował do kieszeni należność za pęczek młodej cebuli, której całą skrzynię kupili we dwóch i mieli podzielić się zyskiem. W ogóle nie przyjmował do wiadomości twierdzenia przyjaciela, iż: „kiedy odwróciłem się plecami” znaczy w istocie: „kiedy poszedłem zalać się w trupa, zostawiając cały interes na łasce losu”. Tak jak to bywa w życiu, wcześniej także zdarzały im się drobne nieporozumienia, które teraz, na żyznej glebie gniewu i podniecenia, urosły do gigantycznych rozmiarów. — Obyś do końca życia żarł to, co wysrasz! — powiedział jeden, na co drugi pokazał mu wyprostowany środkowy palec i odparł, daremnie starając się zachować resztki godności: — Już nigdy nie odezwę się do ciebie ani słowem! Grubas nabrał powietrza w płuca i tak mocno zacisnął palce na lasce, że aż pobielały mu kostki. Wyglądało to tak, jakby za chwilę miał zamiar ściąć głowy obu awanturnikom jednym czarno-srebrnym ciosem, ale on tylko zbierał siły, by podnieść się z miejsca. Kiedy już to uczynił (obaj adwersarze natychmiast umilkli i wlepili w niego zaniepokojone spojrzenia), wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki portfel, otworzył go, wydobył jeden banknot, po czym rozprostował go i teatralnym gestem podniósł nad głowę, tak by wszyscy mogli go zobaczyć. Był to błękitny banknot o nominale pięciu tysięcy. Dwumiesięczny zarobek robotnika. Tyle, ile trzeba zapłacić za dobrego konia albo za tysiąc jaj. Grubas złożył banknot w pół, nie w poprzek, lecz wzdłuż, tak samo jak rozgryzał jajka, a następnie starannie rozdarł wzdłuż linii złożenia. Kimże był? Magikiem? Czyżby zamierzał podpalić obie połówki, połknąć popiół, a potem odtworzyć banknot? A może to tylko falsyfikat? W Mydlanym Ogrodzie zapanował całkowity bezruch. Nawet kelnerzy i kelnerki stali jak zaczarowani z tacami wzniesionymi nad głowy. Nie tylko Wiktor pierwszy raz w życiu widział banknot o tak wysokim nominale. Kim mógł być człowiek, który beztrosko zniszczył tak ogromny majątek? Tłuścioch rozłożył szeroko ramiona. W każdej ręce trzymał połówkę banknotu. Kiedy przemówił, jego głos brzmiał dostojnie, a zarazem całkiem zwyczajnie. Jak na tak wielkiego mężczyznę wydawał się też odrobinę zanadto piskliwy. — Po jednym dla każdego. — Niecierpliwie potrząsnął bezwartościowymi papierkami. — Chodźcie tutaj. Bierzcie. Pierwszy zareagował ten młodszy. Ruszył naprzód, starając się nie patrzeć grubasowi w oczy. Całą uwagę skoncentrował na połowie fortuny i na lasce, jakby oczekując jakiejś sztuczki albo uderzenia, które spadnie na niego znienacka. Jego obawy okazały się zupełnie nieuzasadnione. Połówka błękitnego banknotu bez przeszkód trafiła do jego ręki. Starszy wahał się nieco dłużej, chyba dlatego, że częściowo przejrzał zamiary grubasa. On sam stosował podobną sztuczkę, kiedy jego dwaj synowie nie dawali mu spokoju; wystarczyło wówczas przełamać lizak na pół i podzielić go między urwisów. Różnica polegała jednak na tym, że pół lizaka smakuje dokładnie tak samo jak cały, natomiast pół banknotu nie ma żadnej wartości. Wietrzył podstęp, nie bardzo wiedząc, na czym miałby on polegać. Tylko jedno nie ulegało dla niego wątpliwości, kiedy patrzył na swego sąsiada i obcego mężczyznę, z których każdy trzymał w ręku połowę fortuny: byłby głupcem, gdyby się teraz wycofał. Co mu szkodzi, weźmie swoją połówkę. Rezygnując postąpiłby nadzwyczaj nieroztropnie. Prawdziwy handlarz nie może zaprzepaścić żadnej, choćby nie wiadomo jak nikłej szansy na zarobienie pieniędzy, tym bardziej jeśli w ogóle nie musi się przy tym natrudzić. Nie poruszył się jednak, tylko wyciągnął rękę. Przekorny petent. Niech mamona sama do mnie przyjdzie. Tłuścioch nie był pyszałkiem. Nie przeszkadzało mu, że musi zrobić parę kroków. Zatrzymał się po trzech. Rozstawił szeroko nogi. Oparł laskę o krzesło. Z ironicznym uśmiechem zwinął połówkę banknotu w kulkę. Położył ją na wyprostowanej dłoni. A potem, zupełnie niespodziewanie, ujął rękę straganiarza w obie swoje i zacisnął ją mocno. — Teraz znowu możecie rozmawiać — oznajmił. Obaj straganiarze poczuli się tak głupio jak jeszcze nigdy w życiu. Prędko wyszli z restauracji. Rzecz jasna, nie uczynili tego w zgodzie, objęci ramionami, dopasowując połówki banknotu. Wymknęli się jak koty, chyłkiem, z pochylonymi głowami, przygarbieni, rzucając na boki ukradkowe spojrzenia. Tego wieczoru z pewnością nie zamienili ani słowa, ale chyba nikt nie wątpi, iż nazajutrz uśmiechnęli się do siebie nieśmiało, potem zaś uścisnęli sobie ręce? Ponownie dostrzegli sens życia w zgodzie i przyjaźni. Grubas nawet nie odprowadził ich wzrokiem. Oparty na lasce zaczekał, aż trzej kelnerzy ustawią stolik i krzesło, wytrą kałuże piwa, sprzątną resztki jajek. Nowy kufel, wypełniony najprzedniejszym trunkiem, przyniósł sam właściciel lokalu. — To na koszt firmy — powiedział, wdzięczny za ograniczenie rozmiarów zniszczeń oraz za przedstawienie, jakiego świadkami był on sam, jego pracownicy i goście. Tłuścioch spokojnie zajął się swoim piwem, w najmniejszym stopniu nie poruszony ani sprzeczką, ani utratą pieniędzy. Pięć tysięcy? — zdawał się mówić wyraz jego twarzy, a raczej brak jakiegokolwiek wyrazu. Dla mnie to błahostka. Rozdałbym sto takich, żeby tylko w spokoju wypić piwo i zjeść jajka. Nagle drgnął i podniósł głowę; na myśl o jajkach na twardo oblizał się i rozejrzał dokoła. Wiktor stał tam gdzie zawsze, całkowicie zahipnotyzowany. Otyły mężczyzna pokazał mu trzy palce. Chłopiec ocknął się, wybrał trzy najdorodniejsze jajka, rozbił skorupki z grubszego końca, wprawnymi ruchami obrał jajka do czysta, przyniósł cukiernicę z sąsiedniego stolika, przyjął należność od tłuściocha. Po cichu liczył na to, że on też otrzyma połówkę banknotu. Był jeszcze za mały, żeby w pełni zrozumieć to, co widział: jak podstępnie, bezwzględnie, a zarazem skutecznie działa bogactwo, jakimi prawie nieograniczonymi możliwościami dysponuje ten, kto nim włada, ile może dzięki niemu osiągnąć. Wtedy jeszcze tego nie pojmował, ale niebawem, z upływem czasu, zrozumiał aż nadto dobrze i uczynił z tych prawd swoją Biblię. — Od Grubasa dowiedziałem się, że pieniądze mówią — wyjaśniał Wiktor wszystkim, którzy pragnęli poznać morał historii. Nie zdawał sobie sprawy, że jest to cokolwiek wyświechtana, mocno uproszczona prawda ani że jej popularne warianty — takie jak: „Pieniądze czynią zgodę” albo: „Kto ma pieniądze, ten ma władzę” — całkiem niepotrzebnie ją komplikują. W rzeczywistości gruby mężczyzna zademonstrował cynizm polegający na tym, że pozornie narażał się na niebezpieczeństwo, w rzeczywistości nie ponosząc najmniejszego ryzyka. Pieniądze same w sobie nie mają nic wspólnego z moralnością, natomiast bogacze dysponują dzięki nim wystarczającą siłą, żeby interweniować, leczyć lub niszczyć wedle własnej woli. Rzućcie pieniądze na ring, a zaraz zobaczycie, że staną się przyczyną wielu dramatów. Przewaga bogaczy nad tłumem polega w gruncie rzeczy na tym, że jeśli tylko chcą, mogą pozostać milczący i niezauważalni jak mnisi, gdyż są w stanie wznieść mur (i to było największe marzenie Wiktora, z którego nawet nie zdawał sobie sprawy), ba, całą fortecę, a następnie skryć się w niej przed światem pełnym nieszczęść, rozpaczy i pożądania. Dotychczasowe życie Wiktora — miał wówczas dziewięć albo dziesięć lat — obfitowało w najbardziej dramatyczne wydarzenia. Śmierć ojca. Wędrówka do miasta. Dnie i noce spędzane pod parasolem. Pożar. Wspólne życie z ciotką i Wędkarzem. Wyzwolenie i tyrania gotowanych jaj. Jego los stanowił doskonały przykład, jak nędznie może się wieść na świecie małej, bezradnej płotce. Ktoś mógłby przelać na papier historię pierwszych lat jego życia i księga ta wystarczyłaby za opis wszystkich nieszczęść, jakie kiedykolwiek wydarzyły się w naszym mieście. Nic więc dziwnego, że Wiktor marzył o czymś przyjemniejszym od ubóstwa. Marzył o tym, aby stać się właśnie takim grubym człowiekiem, odgrodzonym od wszelkich niebezpieczeństw zawartością portfela. Wiele lat później dokładnie tego samego pragnął Józef. Obu im chodziło o prywatność. Wiktor wyobrażał sobie, jak siedzi zupełnie sam w jakimś ogólnie dostępnym miejscu, naturalnie znacznie starszy i zamożniejszy niż obecnie. Czasem myślał o restauracji w centrum miasta, czasem zaś o prostym stole ustawionym w cieniu drzew. Panowała całkowita cisza, zakłócana jedynie brzęknięciami sztućców, on natomiast czuł się bezpieczny i pewny siebie. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go skrzywdzić lub oszukać. Potrzebował tylko dobrze opłacanego kelnera. Żadnych przyjaciół ani rodziny. Nie zależało mu na towarzystwie, pogaduszkach i pochlebstwach. Nikt nie mógł podkraść się niepostrzeżenie, żeby dać mu kuksańca albo boleśnie wykręcić rękę. Nikt nie mógł sprawić mu zawodu albo zniknąć bez uprzedzenia. Wszystko dało się kupić, każdy problem można było rozwiązać przedzierając banknoty na pół. Czy istnieje coś bardziej pewnego i niosącego większe poczucie bezpieczeństwa niż tarcza własnej zamożności? Nic więc dziwnego, że Wiktor poczuł się niejako zobligowany, by zrezygnować z odtwarzania dramatycznej roli. Miał własny pokój, pracę, obowiązki, miał także ambicję, ale — przynajmniej na razie — niewielkie możliwości. Z ogromnym wysiłkiem osiągał kolejne cele, z których każdy znajdował się w zasięgu jego wzroku: większa sprzedaż, własny stragan, sad, pole, własna furgonetka, kilku pracowników, księga przychodów i rozchodów, biurko... Wciąż sobie obiecywał, że pewnego dnia, kiedy już stanie pewniej na nogach, zastosuje sztuczkę z przedartym banknotem, rzecz jasna nie pięciotysięcznym. Był na to zbyt skromny. Na początek wystarczy setka. Jednak ten dzień nigdy nie nadszedł, mimo iż Wiktor stawał się coraz bogatszy. Może dlatego, że na przekór faktom nie czuł się pewnie ani bezpiecznie? A może dlatego, że był małostkowy i brakowało mu zamiłowania do hazardu? Taki właśnie wyrok wydało miasto. Bądź co bądź nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł oczekiwać od kogoś takiego, w dodatku w tym wieku, żeby nagle zapomniał o zasadach, jakimi kierował się przez całe życie, i rzucił pieniądze na ring. CZĘŚĆ TRZECIA Miasto Wiktora 1 Działo się to w poniedziałek po dniu, kiedy Wiktor — najpierw nie mógł wyzwolić się spod władzy matczynej piersi, potem spod władzy sakiewki — uczcił swoje osiemdziesiąte urodziny uroczystym obiadem składającym się ze świeżych ryb, świeżego powietrza i akordeonowej muzyki. Działo się to w poniedziałek po dniu, w którym po raz pierwszy i zarazem ostatni w życiu dał się ponieść fantazji: postanowił wreszcie użyć swego niesłychanego bogactwa wznosząc bazar wart żebraczki i milionera. Był wilgotny, wietrzny poranek, tuż przed dziewiątą, a cierpiący na bezsenność Wiktor jeszcze nie pojawił się w gabinecie, choć zazwyczaj już bladym świtem siedział za biurkiem. Gawron i Anna pokonali na piechotę dwukilometrową odległość dzielącą jego mieszkanie od tunelu pod torami kolejki miejskiej. Kobieta trzymała go pod ramię. Oboje wydawali się młodsi o kilkanaście lat, jakby niespodziewane, a zarazem zbyt długo oczekiwane zetknięcie dwóch ciał w miłosnym uścisku cofnęło ich w czasy młodości. Nikt jednak nie wziąłby tych dwojga — on szpakowaty, o ptasiej klatce piersiowej, ona ciepła i pulchna jak bułeczka — za męża i żonę. Takie gruchające rozkosznie parki nigdy nie są małżeństwami. Dojrzalsi ludzie nie dają się tak łatwo ogarnąć szaleństwu uczuć, natomiast ci, którym jeszcze w głowie przelotne, gwałtowne romanse, zachowują się właśnie tak jak tych dwoje. Sprawa była jasna na pierwszy rzut oka: oto posezonowa grande affaire między dwojgiem ludzi tak starych, że prawie za starych, zbyt zaspanych na wielką miłość. Słowem „zaspany” sadownicy określają gruszkę albo jakiś inny miękki owoc, który co prawda dojrzał we właściwej porze, ale pomimo swego zdrowego wyglądu szybko zacznie tracić zarówno smak, jak i zapach. Kto skosztuje takiego owocu, pozna cierpki smak średniego wieku. Podążając przez miasto pękające w szwach od ludzi i samochodów, przykryte płytką czaszą szarożółtego nieba, Gawron i Anna wydawali się zupełnie nie na miejscu, jakby byli niedzielnymi spacerowiczami, którzy nie zauważyli nadejścia nocy, a potem dali się zaskoczyć poniedziałkowemu świtowi. Spieszący we wszystkie strony ludzie — zapach kawy i pasty do zębów w ustach, głowy zaprzątnięte myślami o pracy, przed oczami obraz biurka, obrabiarki, warsztatu — ustępowali im z drogi, jakby pary nie widzące poza sobą bożego świata miały pierwszeństwo ruchu niczym jachty zdążające ku ciasnemu kanałowi. Każdy z nas odczuwa na widok przytulonej pary coś w rodzaju szacunku, nieprawdaż? Kobieta i mężczyzna trzymający się za ręce mogą zmusić do ustąpienia z drogi nawet najbardziej niegrzecznego człowieka, ba, mogą nawet zatrzymać tramwaj! Tej parze nigdzie się nie spieszyło. Nie ciągnęło ich ani do biurek, ani do kolegów i telefonów. Trzymali się za ręce, czasem za łokieć, czasem za przedramię, zdarzało się też, że się obejmowali. Kiedy dotarli do tunelu — tego samego, w którym Gawron dodał kluczami siły swoim ciosom i gdzie zmiętoszone, zdeptane liście wawrzynu wciąż jeszcze walały się pod ścianą — wykorzystali nadarzającą się okazję, ciemność i samotność, żeby się pocałować. Jednak kilka minut później, w pasażu, dzieliła ich odległość co najmniej metra. Weekend spędzony w mieszkaniu Gawrona napełnił oboje nowymi siłami. Za dnia prawie nie wychodzili z łóżka, wieczorami zaś wyruszali na obchód miasta, by w restauracjach i barach wchłaniać zawracający w głowie alkohol tłumu, afrodyzjaki zawarte w najbardziej niewinnych drinkach, wyszukiwać w oczach partnera obietnice kolejnych rozkosznych chwil. Teraz szli skromnie, przyzwoicie, stawiając pospiesznie stopy na różnobarwnych marmurach. Publiczne okazywanie uczuć nie przyniosłoby im nic dobrego. Ktoś mógłby spoglądać na nich z cieplarni na dwudziestym ósmym piętrze albo zza szyby gabinetu na dwudziestym siódmym. Kto wie, czy Wiktor — ten beznamiętny, pozbawiony emocji starzec, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy nie zaznał rozkoszy cielesnego kontaktu z kobietą, który nie wiedział, ile szczęścia może dać dotknięcie uda, języka, podbrzusza, piersi — nie postanowiłby w jakiś sposób ukarać dwojga kochanków. Pasaż w zmyślny sposób przygotowywał przechodniów na to, co czekało ich w głównym holu Wielkiego Wika. Dawał im czas, by zdążyli ochłonąć i poczuć się bardzo, bardzo mali. Powtarzał echem stuknięcia obcasów, trzaśnięcia drzwi taksówek, westchnienia wentylatorów. Lśniące marmury, wykładane lustrzanymi płytkami kolumny, przypominające pułapki krużganki wiodące do pałaców pieniądza i przybytków handlu, zniechęcały do bezcelowego łażenia i marnotrawienia czasu. Mizantropia tego miejsca uderzyła w Annę i Gawrona z siłą gromu, wprawiając ich w stan podobny do oszołomienia, taki sam, jaki ogarnia w sosnowym lesie ludzi, którzy weszli tam z rozsłonecznionego pola. Umilkli, a nawet trochę się zarumienili, jakby wydawało im się, że wystarczy jeden rzut oka, by domyślić się, co zaszło między nimi podczas weekendu. Do budynku weszli zakłopotani jak nigdy dotąd; Anna z twarzą nieruchomą jak maska, Gawron odwrotnie — uśmiechnięty, pozdrawiający wylewnie portierów i strażników, z których żaden nie odpowiedział choćby skinieniem głowy. Razem dali się wessać obrotowym drzwiom, razem wjechali na dwudzieste siódme piętro, ale kiedy tylko wkroczyli do korytarza, natychmiast każde z nich pospieszyło do swojego biurka, jakby jedyną miłością, jaka ich łączyła, była miłość do pracy. Gawron, co całkiem zrozumiałe, miał wyśmienity nastrój. Z ulgą stwierdził, że jego biurko jest puste; zazwyczaj w poniedziałek o tej porze leżała tam już sporządzona przez Wiktora lista Rzeczy do Załatwienia: gruby plik notatek, pytań, poleceń i upomnień. Wiktor nie lubił rozmawiać z interesantami przez telefon ani nawet spotykać się z nimi twarzą w twarz. Z czego mogło to wynikać? Z jego ospałego usposobienia? A może miało związek z wadą słuchu lub koniecznością choćby chwilowego odsunięcia na bok tarczy bogactwa? Czytał za to raporty. Sprawdzał rachunki. Obserwował na ekranie monitora tańczące wskaźniki i zmieniające się ceny akcji. Jeżeli cokolwiek trzeba było zrobić, zawiadamiał Gawrona, który miał młodsze nogi i uszy. Jednak w ten poniedziałek Gawron nie znalazł na swoim biurku żadnych poleceń od szefa; nie musiał obsztorcować przez telefon kierownika jednej z farm („Zauważyliśmy, że w tym roku fasola jest znacznie drobniejsza niż w ubiegłym, a w dodatku zebraliście ją trochę za późno”), załagodzić bezsensownego sporu między dwoma sprzedawcami, napisać i wysłać odmownego listu („Przykro nam, ale nie możemy skorzystać z Pańskiej oferty”), zwołać zebrania zarządu i przewodniczyć mu, ponieważ Wiktor niemal zawsze zdołał wynaleźć jakiś pretekst, by pozostać w swoim gabinecie albo na dachu. Taka wolność! Gawron nie miał nic przeciwko niej. Wcześniej poczynił już pewne plany na ten dzień; znalazło się w nich miejsce także dla małej przygody erotycznej na biurku. Kochanie się z Anną w łóżku zdążyło mu już trochę spowszednieć. Jeżeli przez dwa dni prawie bez przerwy powtarzamy jakąś czynność, naturalną koleją rzeczy musi ona szybko stracić powab nowości. Oczywiście było to nadzwyczaj rozkoszne, ale mało ekscytujące. Czuł, że jego potrzeby seksualne rosną w zawrotnym tempie. Pomysł, żeby kochać się z nią w biurze, w krótkim czasie stał się jego obsesją. Powaga ogromnego budynku, zamiast skłonić go do opamiętania, działała na niego jak wyjątkowo silny środek podniecający. Jeśli wydaje się warn, że potrzeba pośpiechu oraz zachowania całkowitej dyskrecji może odebrać apetyt na „te rzeczy”, to jesteście w poważnym błędzie. Uprawianie miłości daje najwięcej satysfakcji właśnie wtedy, kiedy burzy uświęcony tradycją porządek, narusza powszechnie akceptowane obyczaje i zbacza z wydeptanej ścieżki w gęste, splątane zarośla, gdzie nie sposób odróżnić pożądania od ryzyka. Gawron pragnął czegoś znacznie śmielszego niż zwykłe ugniatanie łóżka. Chciał kochać się z Anną w tym samym miejscu, gdzie przez wiele miesięcy marzył o niej. Chciał kochać się w biurze, w godzinach pracy, przy włączonych komputerach, szybko, w pośpiechu, ze spodniami spuszczonymi do kolan. Z pewnością nikt nie będzie niczego podejrzewał, jeśli trochę później wezwie Annę do swego pokoju. Przyjdzie od razu, niczego się nie domyślając. Miał pewne wątpliwości, czy od razu podzieli jego zapał, ale sądząc po zaangażowaniu, z jakim kochała się w łóżku, mógł chyba liczyć na to, że bez oporów zaakceptuje jego pomysł. Powiesił marynarkę na oparciu krzesła, po czym — nie miał nic innego do roboty — przeszedł do części biura stanowiącej prywatny apartament szefa. Urodzinowy fotel wciąż stał w korytarzu, przystrojony wiecznie zielonymi plastikowymi liśćmi. Gawron nie był w stanie zrozumieć, dlaczego poświęcił tyle czasu i energii na przygotowanie prezentu dla człowieka, który nie potrafi tego docenić, a w dodatku jest zupełnie pozbawiony uczuć. Kilkoma szarpnięciami oderwał samoprzylepne taśmy. Później każe komuś znieść sztuczne gałązki na dół, do holu, i przyczepić je w miejscach, gdzie zostały oderwane... Albo może wsadzi je do wazonu i postawi na biurku Anny; byłby to zabawny wstęp do zalotów, które miały zakończyć się pośpiesznym spółkowaniem w jego pokoju, na jego biurku. Na razie jednak, z plastikowym bukietem w ręku, zastukał do drzwi Wiktora. Po chwili zastukał ponownie. Odczekał jeszcze trochę, po czym nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Staruszek zaczyna się pomału kończyć, przemknęło Gawronowi przez głowę. Po raz pierwszy zdarzyło mu się zaspać. Spróbował zajrzeć do środka przez dziurkę, ale nic nie zobaczył, gdyż klucz tkwił w zamku. — Żadnych oznak życia! — zawołał wesoło i zupełnie bez sensu do jednego z księgowych, który właśnie szedł korytarzem z filiżanką gorącej kawy w ręku i plikiem wydruków pod pachą, a raczej przemykał na palcach, jakby zależało mu na tym, by ukryć się przed całym światem. — Gdzie on mógł się podziać? Księgowy potrząsnął w milczeniu głową, starannie unikając spojrzenia Gawrona. — Gdzie jest Wiktor? — zapytał ponownie Gawron. — Dzisiaj nie będzie nikogo przyjmował. — Dlaczego? Zamiast odpowiedzi musiało mu wystarczyć kolejne potrząśnięcie głową. Księgowy wślizgnął się do swojego pokoju i zatrzasnął nogą drzwi. Gawron udał się z bukietem do sekretariatu. Trzy kobiety, które siedziały tam przy biurkach, miały pełne ręce roboty. — Gdzie jest plan zajęć Wiktora na dzisiaj? Musiał dwa razy powtórzyć pytanie. — Wszystkie spotkania są odwołane. — Aha. Dlaczego? Nikt mu nie odpowiedział. Nikt nie przejawiał najmniejszej ochoty, by porozmawiać o niesłychanym wydarzeniu, jakim była nieobecność Wiktora w gabinecie, ani o jeszcze bardziej niesłychanej rzeczy, czyli odwołaniu wszystkich planów przewidzianych na ten dzień. Zdumiewająca sprawa: oto personel pogrążył się po uszy w pracy, zamiast skorzystać ze sposobności i urwać trochę czasu na plotki. — Co tu się właściwie dzieje? Wszystkie trzy sekretarki jak na komendę wzruszyły ramionami. — Dlaczego jesteście takie ponure? — nie rezygnował Gawron. — Bolą was głowy? Za dużo wypiłyście do kolacji? Uszy do góry, jutro też będzie dzień! Uśmiechnęły się, ale jakoś blado i bez przekonania. Nie ulegało wątpliwości, że coś je dręczy. Gawron czekał cierpliwie. Powód musiał być dość poważny, skoro nawet te kobiety, wybrane między innymi ze względu na łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi i ujmujący sposób bycia, zachowywały się z tak wyraźnym skrępowaniem. — W porządku, o co chodzi? Nadal żadna nie chciała spojrzeć mu prosto w oczy. Wreszcie najstarsza z nich powiedziała nienaturalnym, drżącym głosem: — Nie nam o tym mówić. „Nie nam o tym mówić”. Innymi słowy, sprawa była natury osobistej, na tyle wstydliwa, że nawet sekretarki, znane w całym budynku z zamiłowania do plotek, wolały nie wypowiadać się na ten temat. Niepokój Gawrona ulotnił się bez śladu. Bez trudu odgadł przyczynę ich zakłopotania podszytego palącą zazdrością: ktoś z urzędników widział go w towarzystwie Anny, kiedy włóczyli się w niedzielę po mieście albo dziś rano szli pod rękę do pracy. Wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy. Romans! Należało się tylko dziwić, dlaczego ich związek, tak świeżej przecież daty, spotkał się z powszechnym potępieniem. Można by pomyśleć, że żyjemy w jakimś średniowiecznym klasztorze, pomyślał Gawron, siadając za biurkiem w swoim pokoju. Czy w grę wchodziła wyłącznie zazdrość, czy może także irytacja, że złamał niepisane prawo nakazujące bliskim współpracownikom szefa hołdować takiej samej wstrzemięźliwości jak on? A może naraził się, zachowując daleko posuniętą dyskrecję? Czyżby sekretarki, księgowi, a także strażnicy i portierzy z głównego holu mieli do niego pretensję o to, że starał się przynajmniej przez jeden weekend utrzymać w tajemnicy swój związek z Anną? — Idiotyczne! — powiedział na głos. Rzeczywiście, to było idiotyczne, a w dodatku mało prawdopodobne. Kobiety i mężczyźni pracujący w Wielkim Wiku nie należeli do osób, które oburzają się każdym skandalem i dopatrują się nie wiadomo czego w każdej tajemnicy. Wręcz przeciwnie, uwielbiali pieprzne smaczki życia. Szczególnie dotyczyło to trzech sekretarek. Właśnie na ich twarzach gościły najbardziej szelmowskie, bezwstydne uśmiechy, kiedy informowały współpracowników o jakichś sensacyjnych, pikantnych szczegółach. Nie miały w zwyczaju opuszczać skromnie wzroku ani zachowywać się jak panienki z prowincji. Gdyby chodziło akurat o tę sprawę, z pewnością spojrzałyby Gawronowi prosto w oczy i powiedziały: „No, no, ładne rzeczy!” Albo: „Zdaje się, że miałeś bardzo udany weekend? Podobno widziano cię w barze z Anną, jak piliście sobie z dzióbków...” Skoro nie o tę sprawę chodziło, to o jaką? Dokonał w pamięci starannego przeglądu wszystkich piątkowych wydarzeń, próbując znaleźć to, które mogło stać się przyczyną poniedziałkowego zlodowacenia. Wszyscy z zadowoleniem wchłaniali szampana i ciastka, on zaś był taki jak zwykle — Książę Ironii i Nonszalancji. Czyżby jednak kogoś uraził? Coś ich dręczyło, to jedno nie ulegało żadnej wątpliwości. Szczerze mówiąc, jego także coś dręczyło. Nie miał zupełnie czystego sumienia. Wiedział już nawet, co jest tego przyczyną: bójka z Józefem. Podstęp z kluczami. Kopniak na pożegnanie. Przyjemność, jaką odczuwał po zwycięstwie odniesionym dzięki nieuczciwym metodom. To wszystko było jednak jego prywatną tajemnicą, znacznie trudniejszą do odkrycia niż romans z Anną. Kto mógł wiedzieć, co wydarzyło się w pogrążonym w mroku tunelu, bez świadków, a przede wszystkim, kto mógłby przejmować się losem jakiegoś idiotycznie ubranego wieśniaka nie mającego żadnych powiązań z Wiktorem? Gawron ponownie wrócił pamięcią do minionego piątku, szukając przyczyny zmiany otaczającej go atmosfery. Pod pierwszym lepszym pretekstem wymknął się na Targ Mydlany. Zjadł pomarańczę. Urwał kilka gałązek krzewu laurowego. Potem najadł się wstydu, ponieważ atak astmy złapał go w najmniej odpowiednim momencie. Wrócił do biurowca, by wziąć udział w świętowaniu urodzin szefa. Zakończył dzień małym osobistym triumfem, z roześmianą Anną w łóżku, zachwyconą jego zgryźliwością, jego poszukującymi rękami, zaimprowizowanym przed stawieniem, jakie urządził ściągając bieliznę. „Za nas! Za nas! Za nas!” Przeczytał też zamieszczoną w wieczornym wydaniu gazety notatkę niejakiego Mieszczucha (uwaga, tu znowu pojawiam się na chwilę na scenie!), wyśmiewającego sposób, w jaki świeże okonie trafiły na urodzinowy stół Wiktora. Z pewnością felieton ten przeczytał też każdy pracownik firmy... I kto wie, czy w czyjejś głowie nie pojawiło się podejrzenie, że informatorem Mieszczucha był właśnie on, Gawron? Przecież to do niego całkiem podobne! Czyżby unikali jego wzroku dlatego, że okazał się niegodnym rybiego zaufania? Bzdura! Nagle zaświtało mu inne podejrzenie. Może sobie oszczędzić wysiłku i przestać analizować wydarzenia sprzed kilku dni. Oczywiście! Ponury nastrój personelu mógł mieć tylko jedną przyczynę: starzec umarł! „Ani śladu życia”, dobre sobie! Poczuł niemal ulgę, bo wreszcie tajemnica została wyjaśniona. W jednej chwili wszystko stało się jasne: brak poleceń od szefa, zamknięte drzwi, anulowany porządek dnia, zagadkowe odpowiedzi na jego pytania. Co innego niż śmierć albo poważny zawał serca lub udar mózgu mogło oderwać Wiktora od pracy? Nawet gdyby przewrócił się i złamał biodro, karteluszki z poleceniami sfruwałyby z jego łóżka jak gołębie z dachu. Dopóki mógł nabrać powietrza w płuca i utrzymać pióro w dłoni, nic nie powstrzymałoby go przed osobistym kierowaniem sprawami przedsiębiorstwa. A więc o to chodzi. Kij w końcu nie wytrzymał i trzasnął. Wiktor umarł, a nikt z pracowników nie miał dość odwagi, żeby poinformować o tym Gawrona. A może — taką ewentualność również należało brać pod uwagę — przypuszczali, że już wie o wszystkim, i byli oburzeni jego doskonałym nastrojem, brakiem powagi, żartobliwymi uwagami? „Nie nam o tym mówić”, stwierdziły sekretarki. Miały rację. Przecież to on pełnił funkcję oczu i uszu szefa, to on był jego posłańcem i człowiekiem do wszystkiego, to on żył z nim tak blisko, jak blisko można żyć z kostką lodu. Nic dziwnego, że zabrakło chętnych do przekazania mu tej wiadomości. Nic dziwnego, że dopiero za jakiś czas z któregoś z niższych pięter przyjedzie sam dyrektor d/s finansowych, by osobiście powiadomić go o „przykrym zdarzeniu”. Kto wie, może uczyni to sama Anna? W hierarchii służbowej zajmowała wystarczająco wysokie stanowisko. Gawron siedział za biurkiem i czekał w nadziei, że tak właśnie się stanie. Po pewnym czasie zamknął oczy i oparł brodę na piersi. Po raz pierwszy od piątkowego wieczoru poczuł, że przydałoby mu się trochę snu. Drzwi do jego pokoju były otwarte, więc Anna nie musiała pukać w wytartą okleinę. Była jednak dość mądra, żeby zapukać i czekać. Gawron natychmiast ocknął się z drzemki i dał jej znak, żeby weszła. Zdążył nawet przywołać na twarz wyraz melancholijnej zadumy, zdążył zacząć się zastanawiać, jakie konsekwencje mogła mieć dla niego śmierć Wiktora. Awans? Przeniesienie? Może jakiś zapis w testamencie? Na pewno oznaczało to jedno: nie pora na amory, nie pora na wpychanie rąk pod spódnicę i bluzkę Anny. Kobieta nie patrzyła na Gawrona. Miała taką samą minę jak sekretarki, jak księgowy, który pospiesznie umknął do swego pokoju, jak portierzy i strażnicy, którzy zignorowali radosne pozdrowienia Gawrona, kiedy wchodził do budynku. Był już całkowicie pewien, że jego domysły okazały się trafne. Anna sprawiała wrażenie, jakby znajdowała się w głębokim szoku. W niczym nie przypominała kobiety, która jeszcze nie tak dawno leżała roześmiana w jego łóżku. — Wejdź, proszę. Co się stało? — Mam złe wiadomości — odparła. Nogi ugięły się pod nią. Gawron zerwał się z fotela, doskoczył do niej, chwycił ją w ramiona. Nieważne, co pomyślą inni. Jej łzy spływały na marynarkę i krawat. — Usiądź. — Chętnie sam by się rozpłakał. Czuł się zdezorientowany, a jednocześnie niesłychanie potężny. Fakt, że starzec nie żyje, jes2cze nie utorował sobie do końca drogi do jego świadomości. — Co się stało? — zapytał powtórnie. Kilka razy odetchnęła głęboko, po czym wreszcie spojrzała mu prosto w oczy. — To okropne, że właśnie ja muszę ci o tym powiedzieć. — Nie musisz niczego mówić, Anno. Już wiem. Domyśliłem się. — Czego się domyśliłeś? — Chodzi o Wiktora, prawda? Jest bardzo chory albo nie żyje. Pokręciła głową. Niewiele brakowało, a parsknęłaby śmiechem. — Byłoby dla ciebie lepiej, gdyby nie żył. Ale on nie umarł. Chodzi o ciebie... O nas! — Otarła łzy 2 twarzy, a po krótkim milczeniu odezwała się prawie normalnym głosem: — Poinformował mnie, że musisz odejść. Chyba dowiedział się o naszym spotkaniu, ale skąd? Poza tym to przecież nie jego sprawa! Co za szaleństwo! Wręczyła mu pismo na firmowym papierze. Wiktor zostawił je na biurku Anny. Nawet nie zadał sobie trudu, by zakleić kopertę. Wystarczyło, żeby jakiś wścibski urzędnik 2ajrzał do środka i wiadomość lotem błyskawicy rozeszła się po całym budynku, od głównego holu na parterze poczynając, na dwudziestym siódmym piętrze kończąc. Tych kilka zdań Wiktor napisał ołówkiem w piątek wieczorem, w dzień swoich urodzin. „Jego pozasłużbowe kontakty i działania sprawiły, że nie mogę w dalszym ciągu darzyć go zaufaniem. W mojej firmie, gdzie stosunki między pracownikami, producentami, sprzedawcami oraz klientami opierają się na zasadzie kryształowej uczciwości oraz wzajemnego zaufania, nie ma miejsca dla kogoś takiego jak on. Zwalniam go. Proszę go poinformować, że musi opuścić swój pokój do południa w poniedziałek, oraz że ewentualne dalsze rozmowy między nami będą się odbywać wyłącznie za pośrednictwem prawników”. Załącznik do pisma stanowiła jeszcze jedna, mniejsza koperta, zawierająca oficjalną informację o zwolnieniu. — On zupełnie zbzikował! — skarżyła się Anna. — Jest stary, szalony i okrutny! Zamknął się tam na górze jak tchórzliwy, wredny szczeniak! Czy jemu się wydaje, że jest naszym właścicielem? Czy nie możemy mieć żadnych „pozasłużbowych kontaktów”, których on by wcześniej nie zaakceptował? Jednak Gawron doskonale zdawał sobie sprawę, co oznacza zwrot „pozasłużbowe kontakty i działania”. Ktoś — chwilowo jeszcze nie wiedział kto — puścił farbę. Teraz Wiktor wie o haraczu płaconym co kwartał przez straganiarzy, o haraczu, który uczynił Gawrona bogatym... i nieostrożnym. — On wcale nie oszalał — mruknął. — Ta sprawa nie ma nic wspólnego z tobą ani z nami. — Będziemy walczyć o ciebie! Była gotowa stanąć na czele strajku, zbierać podpisy pod petycjami, zaryzykować utratę pracy, dać Wiktorowi tęgi wycisk. Chciała zostać strażniczką serca Gawrona. Gawron pokręcił głową. Po co walczyć, jeśli walka prędzej czy później musi zakończyć się klęską? Kto go poprze, kiedy wyjdą na jaw prawdziwe przyczyny zwolnienia, kiedy stanie się jasne, że był nie tylko cynikiem, ale także oszustem? Gdyby zdecydował się podnieść raban, wówczas Wiktor wraz ze swymi prawnikami mógłby zgotować mu przykrą niespodziankę. Wystarczy jeden meldunek złożony na policji, żeby stanął przed sądem oskarżony o wymuszanie haraczu i przywłaszczenie korzyści majątkowych. Bardzo szybko trafiłby do pudła. Ukrywający się piętro wyżej starzec uczynił mu ostatnią grzeczność, pozbawiając go pracy, ale nie wolności. — Proszę, Anno — powiedział i jeszcze raz pokręcił głową. — Żadnych awantur. Na więcej nie starczyło mu odwagi. Już pożegnał się z posadą, zrezygnował z Anny. Zależało mu tylko na tym, by odejść z podniesionym czołem. Najchętniej od razu spakowałby się i wyszedł z pokoju, ale ona tego nie rozumiała. Nie chciała ustąpić. — Zrób coś! — zażądała. Jej odwaga i niewinność sprawiły, że poczuł coś w rodzaju wstydu. — W porządku. Spróbuję z nim porozmawiać. Chyba była jeszcze niewielka szansa, żeby Wiktor zmienił zdanie. Spróbuje mu jakoś wytłumaczyć, dlaczego ściągał haracz od sprzedawców. Bądź co bądź czynił to w dobrze pojętym interesie Wiktora. Dzięki temu straganiarze siedzieli cicho, a w przypadku jakichś nieporozumień on, Gawron, miał zagwarantowaną rolę pośrednika. „Musiałem brać od nich pieniądze”, powie starcowi. „Nie zaufaliby nikomu, kogo nie musieliby opłacać”. Ponownie zastukał do drzwi apartamentu. Usiłował dodzwonić się przez telefon wewnętrzny, ale za każdym razem słyszał informację, że szef „będzie nieuchwytny aż do późnego popołudnia”. W rzeczywistości Wiktor ukrył się w cieplarni na dachu, prowadząc uporczywą walkę z mszycami, podlewając rośliny, spoglądając przez szyby na smagane deszczem i wiatrem dachy okolicznych budynków. Po co stawać oko w oko z Gawronem, skoro wystarczyło podpisać jego zwolnienie i zapomnieć, że ktoś taki w ogóle istniał? Przecież wraz z wybiciem dwunastej w południe zniknie bez śladu. Jednak Gawron nie mógł ulec bez walki, nie mógł po prostu zniknąć, przynajmniej dopóty, dopóki w pobliżu była Anna. Nie mógł zabrać rzeczy z biurka i wyparować. W związku z tym postanowił, że ostatnie godziny spędzi siedząc i nic nie robiąc. Otworzy szeroko drzwi, rozwali się w fotelu, położy nogi na blacie i poczeka tak długo, aż wreszcie Wiktorowi znudzi się ukrywać na dachu. Niech zjedzie na dwudzieste siódme piętro. Omówią tę sprawę w cztery oczy, a wtedy zobaczymy, czy starzec potrafi być tyranem w inny sposób niż za pośrednictwem pism i notatek. Może jednak jeszcze nie wszystko stracone? W południe Gawron nadal siedział w swoim pokoju, zupełnie sam, spoglądając na miasto zalewane strumieniami deszczu. Mimo wczesnej pory kierowcy włączyli światła, a neony jarzyły się intensywnym blaskiem. Z tego miejsca nie sposób było dostrzec ani różnobarwnych straganów stłoczonych na Targu Mydlanym, ani porośniętych lasami wzgórz, ani nawet zielonych plam parków. Miasto wydawało się szare i nieciekawe jak wysłużony garnitur. Gawron usłyszał, że jakiś mężczyzna pyta o niego, ale nie rozpoznał głosu. Sekretarka odpowiedziała coś szeptem, a chwilę później rozległy się ciężkie kroki i w otwartych drzwiach stanęli dwaj umundurowani strażnicy. Twarz jednego z nich wydała się Gawronowi znajoma; przypuszczalnie często pełnił służbę w głównym holu. Właśnie ten strażnik odchrząknął, po czym zapytał: — Czy jest pan gotów? — Gotów? Na co? Czyżby jednak szef postanowił go wezwać? — Już południe, proszę pana. — I co z tego? — Przyszliśmy, żeby pana odprowadzić... na zewnątrz. Na zewnątrz! Te dwa słowa podziałały jak mocny cios w żołądek. Na zewnątrz. W deszcz i zimno. Tyłkiem na bruk. Potrząsnął głową. — Jeszcze nie. — Już pora, proszę pana. — Mówię warn, że jeszcze nie! Weszli do pokoju. — Proszę wstać i pójść z nami. — Nie zabrałem rzeczy z biurka. Otworzył szufladę, aby udowodnić, że mówi prawdę, i przy okazji spomiędzy kalkulatorów, ołówków i temperówek wyłowił rozpylacz. Wsadził końcówkę do ust, nacisnął, wziął głęboki wdech. Czuł, jak gąbczaste pęcherzyki w jego płucach stają się coraz twardsze i trudniej przenikliwe. — Dostaliśmy rozkaz, proszę pana. Miał pan czas do południa. Pomogli mu. A może to nie była pomoc, tylko objaw stanowczości? Chwycili go za łokcie, podnieśli, odsunęli fotel, zatrzasnęli szufladę. Robili to wszystko tak delikatnie jak sanitariusze; wrażenie pogłębiał fakt, że twarz Gawrona miała barwę papieru. — Musi pan oddać nam przepustkę. Gawron wsadził rękę do kieszeni, żeby zrobić, co mu kazano. Postanowił zrezygnować z wszelkiego oporu. Pójdzie potulnie jak owieczka. Jednak zamiast laminowanego prostokącika o ostrych krawędziach poczuł pod palcami stary spężynowiec i pęk kluczy; przecież jeszcze nie tak dawno poradził sobie w pogrążonym w mroku przejściu podziemnym z uzbrojonym napastnikiem! Nadarzała się okazja, żeby ponownie zrobić użytek z pięści. Wreszcie znalazł przepustkę. Chętnie przedarłby ją na pół, gdyby nie to, że folia, w którą była oprawiona, nie dawała się nawet zgiąć, a na dodatek bardzo trzęsły mu się ręce. — Chodźmy już — powiedzieli strażnicy, a następnie poprowadzili go korytarzem do sekretariatu, stamtąd zaś do windy. Nigdzie nie widział żywego ducha. Nawet Anna znikła bez śladu. Ktoś miał przynajmniej tyle poczucia przyzwoitości, żeby odwołać personel na czas, kiedy Gawron będzie eskortowany „na zewnątrz”. Pozwolił doprowadzić się do windy. Pozwolił dowlec się do wielkich obrotowych drzwi. Pozwolił, żeby wypchnęły go na deszcz i wiatr. Przez cały czas ściskał w ręce pęk kluczy; ostre końcówki sterczały spomiędzy palców, żeby zadać jak najwięcej bólu i uczynić jak najwięcej szkód. Niestety, odpowiednia chwila nie nadeszła. Takie chwile nigdy nadchodzą, chyba że w książkach albo filmach. Dwaj strażnicy byli zbyt ostrożni i za silni, żeby z nimi walczyć. — Dziękujemy panu — powiedział ten o znajomej twarzy, do końca zachowując dobre maniery. Chwilę potem Gawron znalazł się „na zewnątrz”, w deszczu i chłodzie. Nikt nie pospieszył z wielkim czarnym parasolem, nikt nie wezwał taksówki. Teraz musiał sam dawać sobie radę. Był mniej ważny od okonia przeznaczonego na urodzinowe przyjęcie. Wiedział, czuł to w kościach, że Wiktor przestał już ukrywać się przed światem i pojawił się w swoim gabinecie. Jak tylko zameldowano mu, że Gawron opuścił budynek, zjechał piętro w dół i zasiadł za biurkiem, jakby nie miał nic wspólnego z tym, co się wydarzyło i co się jeszcze miało wydarzyć. Czy będzie mu brakowało Gawrona? A jakie właściwie zalety miał człowiek stojący teraz samotnie przed wejściem do biurowca? Spryt, znajomość realiów bazaru, zjadliwe poczucie humoru, ogładę towarzyską? Wiktor jest wystarczająco majętny i potężny, żeby to wszystko sobie kupić, żeby znaleźć innego, uczciwszego Gawrona, który z wdzięcznością przyjmie propozycję podjęcia pracy u jego boku. Wiktor natychmiast zapomniał o swoim długoletnim współpracowniku. W tym wieku nie można obciążać sobie pamięci nieistotnymi wspomnieniami. Za przyciemnianymi, wzmocnionymi szybami apartamentu Wiktora wiatr huczał bez ustanku, niosąc ze sobą niezliczone krople deszczu. Wielki Wik chwiał się lekko w górnej części i pogwizdywał cichutko. Kawa kołysała się w filiżance Wiktora. Drzwi jego gabinetu otworzyły się, a zaraz potem trzasnęły głośno. Przycisk do papieru przejechał na drugą stronę biurka. Gawron po raz kolejny w życiu znalazł się na samym dnie wąwozu, między lśniącymi, chwiejącymi się, poświstującymi ścianami ze szkła, stali i kamienia. 2 Czego spodziewaliście się po Gawronie? Że nagle wyzwolony z reżimu dnia pracy straci sens życia? Większość ludzi miasta, a przynajmniej większość mężczyzn, jest tak silnie związana ze swoją pracą, że kiedy ją utraci, staje się krucha i pusta w środku jak wydmuszka. Praca została stworzona z myślą o leniwych; dopisuje do życia fabułę podzieloną na rozdziały kolejnymi dojazdami i powrotami, gdzie funkcję znaków interpunkcyjnych pełnią przystanki tramwajowe; opróżnia przedmieścia i satelitarne osiedla, ofiarowując ich mieszkańcom tasiemcowy serial, którego kolejne odcinki są wyznaczane uderzeniami zegara. Daje ludziom do ręki banknoty, książeczki czekowe i karty kredytowe, czyniąc ich obywatelami z prawdziwego zdarzenia, gdyż ani samo przyjście na świat, ani kilkunasto — lub kilkudziesięcioletnie życie nie zdołały tego uczynić. Cotygodniowa wypłata sprawia, że nawet przybysz z daleka czuje się wszędzie jak u siebie w domu, natomiast ten, kto ma puste kieszenie, wszędzie czuje się obco. Jednak Gawron, choć sprawiał wrażenie bezradnego i zrozpaczonego, nie załamał się pod ciężarem nieszczęścia. Tak jak każdy, w miarę rozsądny człowiek, był zbyt wielkim egoistą, żeby zrobić sobie jakąś krzywdę. Przez trzy dni nie wychodził z domu, nie odbierał telefonów, nie wpuścił Anny, która przychodziła dwa albo trzy razy, nie zareagował również wtedy, kiedy przysłała mu swoje zdjęcie, zrobione chyba przed kilku laty, z podpisem: „Spotkajmy się i porozmawiajmy”. Jaki miałoby to cel? Nie przeczytał nawet nabazgranego pospiesznie listu, który zostawiła mu w skrzynce. „Decyzje Wiktora nie mają żadnego wpływu na to, co do ciebie czuję”. Gawron wiedział lepiej. Zdawał sobie doskonale sprawę, że Anna odwróci się od niego, kiedy tylko zrozumie, co kryje się za określeniem „pozasłużbowe kontakty i działania”. Po co pielęgnować uczucie, które i tak musi zwiędnąć? Starał się o niej nie myśleć, starał się nie szacować rozmiarów strat. Teraz najważniejsze było znalezienie sposobu na rozładowanie i wykorzystanie gniewu, jaki ogarniał go z coraz większą siłą. Gawrona zżerała wściekłość. Co takiego uczynił oprócz tego, że starał się zachowywać jak pragmatyk, który wykorzystuje każdą okazję, jaka wpadnie mu w ręce? Za wszystko winił ponurego milionera. Winił też handlarzy z Targu Mydlanego, a przede wszystkim tchórza, który go sypnął. Kto to mógł być? Z pewnością jeden ze starych kompanów Wiktora, któryś z rozsypujących się wraków biorących udział w urodzinowym przyjęciu. Ale który? Tego Gawron nie wiedział, więc, przynajmniej na razie, winił ich wszystkich. Widział kiedyś film — „Śmiertelny pocałunek”, w którym pewien angielski lord tropił i kolejno zabijał pięciu pasażerów dyliżansu. Jaki miał motyw? Otóż jeden z tych mężczyzn pocałował, a następnie obrabował jego żonę, kiedy ta zasnęła na jakiś czas, zmorzona trudami podróży. „Lepiej niech zginą wszyscy, niż miałby przeżyć ten, co zdeptał cześć mojej żony, a w przyszłości mógłby uczynić to samo z czcią innej damy” — powiedział ów lord z akcentem typowym dla angielskiej arystokracji, a także dla angielskich aktorów. Od przekupionego woźnicy uzyskał listę pasażerów, po czym, uniesiony szlachetnym oburzeniem, wyruszył w szaleńczą podróż po kraju. Zabijając kolejne ofiary nie wiedział, że każdy z pasażerów dyliżansu popełnił w mniej lub bardziej odległej przeszłości jakąś odrażającą zbrodnię (morderstwo, podpalenie lub oszustwo), a więc, że wszyscy „zasługiwali” na śmierć. Nie wiedział również (jakie proste są te filmy!), że żaden z nich nawet nie dotknął jego żony; prawdziwym winowajcą był woźnica, który dotrwał szczęśliwie do końcowych napisów i mógł zaraz potem dokonać kolejnego odrażającego czynu. Anglicy uwielbiają takie przekorne zakończenia, a pod tym względem Gawron nie był wyjątkiem. Teraz często śnił mu się ten film, tylko że na miejscu pasażerów zasiadali starzy sprzedawcy, dyliżans zaś zamieniał się w urodzinowe przyjęcie Wiktora. On, Gawron, został zapalczywym młodzieńcem ubierającym się wyłącznie na czarno. Bezlitośnie rozprawił się ze wszystkimi pięcioma biesiadnikami. Ginęli wśród stert owoców, umierali na łożach ze szpinaku. A co stało się z woźnicą, gotowym ponownie zgrzeszyć? Niestety, Gawron za każdym razem budził się przed końcowymi napisami. Za dnia śnił na jawie. W tych podsycanych gniewem fantazjach mścił się za zniewagę, jaką było wyrzucenie na bruk z Wielkiego Wika. Stawał się wówczas angielskim lordem, tyle że znacznie bardziej bohaterskim, natomiast mniej dystyngowanym. Jego bronią stał się sprężynowy nóż Józefa. Brał go do ręki, otwierał ostrze, po czym odgrywał długie sceny, w których demonstrował, co uczyniłby ze swymi przeciwnikami. Potem walił pięścią w drzwi łazienki. Albo gryzł paznokcie u obu rąk. Albo masturbował się, ale nawet wtedy nie mógł utrzymać pod powiekami obrazu żadnej kobiety. Wstawał późno z łóżka, pił za dużo likieru, który kupił podczas weekendu z myślą o Annie. Oddychał z coraz większym wysiłkiem — najpierw ze zdenerwowania, potem w związku z astmą, która ściskała mu płuca żelazną obręczą. Częściej niż powinien korzystał z rozpylacza. Połączone działanie alkoholu, lekarstwa oraz nadmiaru sennych marzeń sprawiło, iż miał problemy ze skupieniem myśli. Jednak po pewnym czasie (gniew jest jak sprinter; jeśli kazać mu biec na dłuższym dystansie, szybko opada z sił) spłynęło na niego uspokojenie. Co prawda psychicznie był mocno poturbowany i obolały, ale powoli zaczął sobie uświadamiać, że niedawne przejścia wcale go nie osłabiły, a raczej wręcz przeciwnie, uczyniły znacznie silniejszym. W gruncie rzeczy Wiktor wyświadczył mu przysługę, zdejmując z rąk kajdany. Praca, którą Gawron stracił, nie była warta nawet tego, żeby na nią splunąć. Jakie to szczęście, że nie musi już sobie zawracać nią głowy! Wiele lat temu za jej uzyskanie zapłacił... duszą. Tak, „dusza” to najwłaściwsze słowo. W chwili, gdy Gawron przyjął pierwszy czek od Wiktora, musiał pożegnać się ze swoim dotychczasowym siedliskiem. Mały miejski ptaszek rozpostarł skrzydła i dał się unieść łagodnym, wstępującym prądom powietrza aż na zawrotne wysokości, gdzie szybują jastrzębie. Teraz po prostu wrócił na ziemię. Na myśl o jedzeniu chwytały go mdłości, ręce drżały mu tak bardzo, że nie mógł utrzymać widelca ani nalać sobie kawy, ale przynajmniej zaczął poświęcać przyszłości prawie tyle samo uwagi co przeszłości. Jaki użytek powinien zrobić ze swojej nowej siły i odzyskanej duszy? Za późno już, by zaczynać od początku nową karierę, ale przecież zdołał zgromadzić wystarczający kapitał, żeby uruchomić jakiś mały biznes. Sprawdził stan oszczędności, przeliczył zachomikowane banknoty. Nie miał długów, zobowiązań ani rodziny na utrzymaniu. Z pewnością mógłby znaleźć się w znacznie gorszej sytuacji. Łatwiej być zamożnym człowiekiem bez pracy niż nędzarzem obarczonym nadmiarem obowiązków. Nie musiał się spieszyć. Odpocznie przez miesiąc albo dwa, naturalnie przez cały czas rozglądając się za... Właśnie, za czym? Może za jakimś barem? A może sklepem? Niepokoiła go jedynie perspektywa długotrwałej bezczynności. Czy zdoła wytrzymać pół roku bez żadnego zajęcia? Albo nawet dziewięć miesięcy? Z drugiej strony przyda mu się trochę czasu, żeby spokojnie zaplanować przyszłość, a w dodatku wreszcie będzie mógł się dobrze zabawić. Teraz może robić wyłącznie to, co sprawia mu przyjemność. Nie musi wiązać krawata. Nie musi nosić garnituru, tego uniformu świadczącego o tym, że jest się niewolnikiem. Nie musi wybiegać w pośpiechu z domu, nawet nie dopiwszy kawy, i pędzić przez miasto, żeby nie spóźnić się do pracy. Poczuł, że wreszcie może wyjść na ulicę. W szafie znalazł czarną skórzaną kurtkę, którą kiedyś nosił. Co prawda była już mocno sfatygowana, ale nadal pasowała jak ulał, a zamek błyskawiczny działał bez zarzutu. Czuć ją było lekko bazarem, na podszewce zaś pod pachami i na plecach zostały ciemne plamy potu. Co prawda nie miał odpowiednich spodni ani koszuli, lecz okazało się, iż do kurtki całkiem nieźle pasuje najmniej eleganckie z jego biurowych ubrań, naturalnie z wyjątkiem marynarki. Od razu poczuł się przeistoczony. Stara kurtka zwróciła mu wolność. Dzięki niej wskrzesił człowieka, którym był kilkanaście lat temu. Przełożył do zapinanych na suwaki kieszeni klucze, portfel, rozpylacz, a także sprężynowy nóż Józefa, posprzątał mieszkanie, przeczytał list od Anny, postawił jej fotografię na kominku, po czym wyruszył w miasto. Od urodzin Wiktora minął zaledwie tydzień, Gawron zaś zdążył w tym krótkim czasie odkryć na nowo miłość, stracić pracę i został wyrzucony na bruk z dwudziestego siódmego piętra. W sumie czuł się jak chłopak, który właśnie zeskoczył ze zderzaka tramwaju przejechawszy na nim przez całe miasto: brakowało mu tchu w piersi, a zarazem rozpierała go nadzwyczajna energia. Skierował się prosto ku Targowi Mydlanemu; im wcześniej go tam zobaczą, przechadzającego się jakby nigdy nic między straganami, tym szybciej uda mu się odzyskać szacunek do samego siebie. Początkowo nikt na niego nie spojrzał, nikt go nie pozdrowił. Nie dlatego, żeby go ignorowano: po prostu nie poznali go. Stara skórzana kurtka okazała się najlepszym przebraniem. Inaczej w niej wyglądał, inaczej się w niej poruszał: z rękami wbitymi w kieszenie, szeroko stawiając nogi, kołysząc się na boki. Gawron w garniturze i pod krawatem sprawiał wrażenie odrobinę wyższego, był wyprostowany, jakby kij połknął. Właściciele straganów poznali go dopiero wtedy, kiedy usiadł wśród nich w jednym z barów w Mydlanym Ogrodzie. Do jego uszu dotarły szepty, kątem oka dostrzegł zaintrygowane spojrzenia i ruchy głów. Kelner jak zwykle stanowił uosobienie grzeczności, ale kelnerzy się nie liczą. Tragarze i ekspedientki nie odzywali się do niego, ale oni nigdy nie śmieli się do niego odezwać. Był dla nich za wysoko. Był wysłannikiem Starego Człowieka, jego reprezentantem na Ziemi. Gawron czynił wszystko, aby sprawić wrażenie, że zachowuje się zupełnie swobodnie, ale nie mógł nawet utrzymać filiżanki w ręce. Trzęsła się tak bardzo, że kiedy słodził kawę, kostka cukru podskakiwała na łyżeczce. Marzył o tym, by móc zasłonić się gazetą, marzył o tym, by skryć się za papierosem, choć wtedy bardzo szybko poczułby, jak płuca wypełniają mu się ogniem. Obawiał się trochę, że dostrzeże jednego z uczestników urodzinowego przyjęcia Wiktora, któregoś z tych podpierających się laską starców, i niejako będzie zmuszony urządzić mu scenę, ale przede wszystkim bał się reakcji straganiarzy, którzy z pewnością wiedzieli już, że wypadł z łask Wiktora. Lękał się kpin, docinków, a także szturchańców, i miał ku temu poważne powody. Przecież pierwszą myślą, jaka każdemu z nich przyszła do głowy, było to, że te łapówki, te pieniądze, ściągane przez Gawrona co kwartał jako „opłata manipulacyjna” za pośredniczenie między handlarzami a Wiktorem, za szepnięcie właściwego słówka w odpowiedniej chwili, mogli równie dobrze wyrzucić przez okno albo spuścić z wodą w ustępie. Jedynym człowiekiem, który nie miał co marzyć o uzyskaniu dostępu do Wiktora, był teraz właśnie Gawron. Owszem, mógł rozmawiać z dawnym szefem, lecz wyłącznie „za pośrednictwem prawników”. Jednak wczesny ranek to nie pora na kłótnie ani awantury. Na targu panował nazbyt duży ruch, a handlarze zanadto byli pochłonięci ustalaniem cen na dany dzień, żeby poświęcać Gawronowi dużo czasu. Istotnie, wszyscy już wiedzieli, że stracił posadę, ale nikt nie miał pojęcia dlaczego. Żaden z pięciu starców nie puścił pary z ust. Starzy ludzie mają i tak wielu wrogów, a znacznie więcej przyjemności niż rozpuszczanie plotek daje im dotrzymywanie tajemnic — tym bardziej, jeśli tajemnice te narodziły się podczas prowadzonej w cieplarni rozmowy z szefem. Tak więc Gawron został dostrzeżony, ale nie osądzony. Ludzie, którzy nigdy go zanadto nie lubili, nie widzieli powodu, aby nie lubić go jeszcze bardziej tylko dlatego, że — podobno — stracił pracę. Jakie to mogło mieć znaczenie? Ich zachowanie nie wynikało z nakazów dobrego wychowania, gdyż o tych nie mieli najmniejszego pojęcia. Upadek Gawrona mógł stanowić dla nich dobrą nowinę; kto wie, może oszczędzą trochę pieniędzy? Jednak z drugiej strony przecież na jego miejsce zapewne zjawi się ktoś nowy, bardziej bezwzględny, bardziej chciwy. Już chyba lepiej dogadywać się z tym astmatykiem. Co prawda nie dało się go lubić, ale na swój sposób bywał dowcipny, a, przede wszystkim, łatwo można się z nim porozumieć. Bądź co bądź wyrósł właśnie tu, na targu. To prawda, okradał ich w bezczelny sposób, ale przynajmniej nie czynił krzywdy. Taka właśnie jest pokrętna logika ulicy: oto Gawron zyskał uznanie w oczach niedawnych wrogów, tak samo jak zyskuje uznanie zabijaka, który wypuści z rąk lekko podduszoną ofiarę. Ci, co zawsze mieli z nim poprawne układy i sądzili, że za wręczane mu co kwartał pieniądze w pewnym sensie kupili go sobie, nadal uważali go za coś w rodzaju swojej własności, mimo iż wartość „ich człowieka w Wielkim Wiku” spadła praktycznie do zera. Niektórzy odczuwali nawet wyrzuty sumienia, podejrzewając, że przyczyną jego zwolnienia stały się zapewne te pieniądze. Jednocześnie bali się trochę. Jak zareaguje Wiktor? Najlepiej po prostu zaczekać, a prędzej czy później wszystko się wyjaśni. Znalazło się jednak kilku — byli to najmłodsi, a także ci, co pili mniej kawy, a więcej „czegoś mocniejszego” — którzy wstali z miejsc i podeszli do Gawrona. Uścisnęli jego drżącą rękę. — Przykra sprawa — wymamrotali współczująco, licząc na to, że Gawron uchyli przed nimi rąbka tajemnicy. — Daj nam znać, gdybyś czegoś potrzebował — wydukali niedługo potem, by zakończyć niezręczne milczenie. Jeden czy dwóch zaproponowali nawet, że postawią kolejkę, aby mógł spłukać smak pecha odrobiną alkoholu. Tak więc Gawron mimo wszystko został ponownie zaakceptowany na targu, dzięki czemu miał gdzie się zastanawiać, co począć ze swoim życiem. Przychodził teraz codziennie rano, wymieniał kilka uprzejmych gestów z Celofanowym Człowiekiem, który jak zwykle kierował ruchem ludzi, wózków i furgonetek, po czym zasiadał w barze, wśród niedawnych wrogów, a obecnych sojuszników. Jeśli pytali go, dlaczego stracił pracę, nie opowiadał im kłamstw, ale nie mówił też prawdy. Najczęściej po prostu milczał, dając do zrozumienia spojrzeniami oraz ruchami ust, że spotkała go niezasłużona krzywda. Po kilku dniach straganiarze zachowywali się tak, jakby nigdy nie był pośrednikiem między nimi a Wiktorem, jakby nigdy nie wyłudzał od nich pieniędzy, jakby oni nigdy nie proponowali mu łapówek; z rozbawieniem słuchali jego suto zaprawionych sarkazmem opowieści o starcu mieszkającym z kotami, roślinami i owadami na dwudziestym ósmym piętrze drapacza chmur. Na ulicy nikt nie nosi długo urazy w sercu, naturalnie pod warunkiem, że rachunki zostaną szybko wyrównane. Jeśli czas mija, a nienawiść nie gaśnie, oznacza to tylko tyle, że zostały jeszcze do spłacenia jakieś długi. Gawron wędrował wąskimi alejkami między stertami warzyw i owoców, spoglądając na bazar z całkowicie nowej perspektywy. Nie musiał już bez przerwy zachowywać czujności, nie musiał notować w pamięci cen ani twarzy, nie musiał ukradkiem zbierać haraczu ani wysłuchiwać utyskiwań na zbyt wysokie hurtowe ceny owoców lub jakość oliwek albo gruszek. Jeżeli wziął do ręki dorodne jabłko, żaden sprzedawca nie dawał mu do zrozumienia lekkim ruchem głowy, że może je potraktować jako prezent. Teraz był po prostu kimś z tłumu rządzonego prostymi prawami rynku, które jeden z handlarzy, zapewne zniecierpliwiony powtarzającymi się bez końca prośbami o udzielenie kredytu, wypisał w zwięzłej formie na kawałku tektury i wywiesił na straganie: „Tutaj kupisz wszystko, ale tylko za gotówkę” oraz: „Weksel to nie pieniądz”. Gawron nie miał nic przeciwko temu, żeby stać się skromnym klientem, jednym z mnóstwa kupujących, którzy uważnie oglądali każdy owoc, ważyli go w ręku, wąchali, starając się ocenić smak i stopień dojrzałości. Różnił się od nich tylko większym doświadczeniem. Wiedział, jaki odgłos powinien wydać smaczny melon, jeśli zastukało się w niego palcami, wiedział, że wystarczy lekko zadrapać ziemniak, aby przekonać się, czy łatwo będzie go obrać, wiedział, jak należy opukiwać kapustę oraz że najczerwieńsza marchew jest najmniej smaczna i nadaje się tylko do gotowania. Potrafił na pierwszy rzut oka stwierdzić, czy sałata jest dzisiejsza oraz zdemaskować każdy, nawet najbardziej przemyślny podstęp. Gdyby miał kupować mięso, wówczas nie czułby się tak pewnie, ale jeśli chodzi o owoce i warzywa, to nikt na całym Targu Mydlanym nie dorównywał mu wiedzą i doświadczeniem. Czy nie szkoda marnować takich zdolności? Czy nie mógłby wrócić tam, skąd wyszedł (był przecież synem straganiarza) i zająć się handlem, tak jak jego ojciec? Może ze względu na Wiktora? A może dlatego, że po kilkunastu latach spędzonych za wygodnym biurkiem nie miał najmniejszej ochoty wstawać o piątej, schylać się, dźwigać, nosić i sprzedawać? Może po prostu był już na to za stary? Jakoś nieszczególnie przemawiała do niego wizja przygarbionego, siwiejącego Gawrona ukrytego za szańcami jabłek i gruszek, szacującego swój majątek na podstawie liczby rozdanych papierowych toreb. Jednak druga możliwość także nie wywoływała jego entuzjazmu: Gawron, który nie ma nic innego do roboty, tylko siedzieć bezczynnie, starzeć się i wydawać pieniądze. Ta perspektywa mogła stać się atrakcyjna tylko w jednym wypadku: gdyby znalazł w sobie dość odwagi i bezczelności, żeby podnieść słuchawkę i porozmawiać z Anną. W głębi duszy żywił nadzieję, że pewnego dnia spotka ją przypadkiem na ulicy. Był psychicznie przygotowany na taką możliwość. Tylko jej widok mógł sprawić mu autentyczną przyjemność. Jeżeli natomiast chodzi o napastnika z tunelu to — co chyba oczywiste — nie miał najmniejszej ochoty ponownie go zobaczyć. Chłopiec, którego „nuż” wciąż nosił w kieszeni, był dla niego nikim. A jednak, podczas dziesiątej wizyty w barze, dostrzegł Józefa, wyładowującego worki z cebulą (po trzy naraz) z furgonetki Rudzielca zaparkowanej na obrzeżu targowiska. Gawron nie był zachwycony faktem, że jego dwaj najwięksi wrogowie — handlarz, który zawsze traktował go z obrzydzeniem i pogardą oraz niedoszły rabuś z tunelu — są w tak dobrej komitywie. W pierwszej chwili nawet ogarnął go lęk. Nie potrafił sobie wytłumaczyć, jakie zrządzenie losu, jaki zbieg okoliczności zetknął tych dwóch ludzi. Jego zmieszanie nie trwało jednak długo, bo w chwili, kiedy uświadomił sobie niezwykłość sytuacji, pojął prawdę. Nagle wszystko stało się jasne. Zagadka napadu sprzed dwóch tygodni przestała być zagadką. Szczegóły, które wówczas umknęły jego uwagi, teraz pojawiły się z całą ostrością, jakby wydobyte z mroku światłem reflektora. Przypomniał sobie, że Rudzielec wręczył mu wypchaną pieniędzmi kopertę z drwiącym uśmiechem na ustach, a zaledwie dwie godziny później Józef, uzbrojony nie tylko w nóż, ale także fotografię, spróbował... Właśnie, co? Spróbował odebrać kopertę i zwrócić ją Rudzielcowi. Plan jednak się nie powiódł, więc co uczynił zawiedziony Rudzielec? Jeszcze tego samego popołudnia zadzwonił do Wiktora albo wysłał do niego nie podpisany list. Teraz Józef pracuje dla Rudzielca, Gawron zaś włóczy się po targu, bez pracy, bez zajęcia, bez perspektyw. Ci nieszczęśni, niewinni, nieszkodliwi starcy! I pomyśleć, że chciał wymierzyć im sprawiedliwość, ukarać ich za czyn, którego nie popełnili! Teraz już wie, kto stał się przyczyną nagłego, niekorzystnego zwrotu w jego życiu. Uczyni wszystko, żeby wystawić za to Rudzielcowi rachunek. Najpierw jednak powinien zająć się Józefem. Już raz przetrzepał mu skórę, więc nic nie stało na przeszkodzie, żeby uczynić to powtórnie. Kiedy kilka dni później znowu zauważył chłopaka na targu, postanowił, że musi z nim porozmawiać. Zapadł już zmrok, było bardzo ciepło, a miasto za nic nie mogło zasnąć. Po raz pierwszy w życiu Gawron został w barze do chwili zamknięcia lokalu; on i jeszcze trzej mężczyźni, z którymi grał w kości, wstali od stolika dopiero wtedy, kiedy sale już posprzątano, a personel przebrał się i szykował do wyjścia. Barman opuścił żaluzje, opłukał ostatnie szklanki, po czym zaczekał, aż zapóźnieni goście wyjdą w ciepłą czerwcową noc i zamknął za nimi drzwi. Gawron nie najlepiej grał w kości, toteż przez cały czas przegrywał, aby w ostatniej kolejce pójść na pełne ryzyko; ku swemu zdziwieniu wygrał, w związku z czym był teraz bogatszy o dziesięć tysięcy. Wepchnął je do kieszeni skórzanej kurtki i ruszył przed siebie. Ekipy sprzątaczy oraz ludzie z wężami skończyli już pracę. To, co jeszcze niedawno przypominało brudny, cuchnący śmietnik, teraz lśniło niczym kamienista, spłukana deszczem plaża — różnica polegała na tym, że nocą na kamieniste plaże pada srebrzysty blask księżyca, można tam usłyszeć nokturn grany przez morze i wiatr, w powietrzu zaś czuć orzeźwiający, słony zapach, tutaj natomiast pachniało zupą jarzynową, rozbrzmiewał jazzowy utwór na klaksony samochodów i ludzkie głosy, a odległe konstelacje okien w mieszkaniach, gdzie nikt nie mógł wykrzesać z siebie choćby tyle energii, by nacisnąć wyłącznik lub zaciągnąć zasłony, rozsiewały żółte światło. W letnie noce Targ Mydlany jedynie z najwyższym trudem mógł pomieścić wszystkich ubogich i bezdomnych, którzy zjawiali się tłumnie, by tu właśnie spędzić czas do świtu. Po co gnieździć się w ruderach i noclegowniach, po co wpełzać pod mosty, do podziemnych przejść, tuneli kolejki? Po co wegetować w ciemnych norach, na cuchnącym, zleżałym materacu przysuniętym do ściany, kiedy na dworze jest czerwiec, na niebie nie ma ani jednej chmurki, a słońce tak grzało przez cały dzień, że nawet teraz, w środku nocy, powietrze wciąż jeszcze jest ciężkie od gorąca? Nie było potrzeby, żeby rozpalać ogień, ale i tak płonęło sporo ognisk, ponieważ biedacy zawsze są zziębnięci psychicznie i potrzebują optymistycznego hipnotyzmu ognia, żeby przetrwać do następnego dnia, żeby doszukać się choćby odrobiny radości w stanowiącym ich żywioł morzu nędzy. Niektóre ogniska żyły bardzo krótko; miały tylko stworzyć iluzje domu, wznieść chybotliwe, tańczące ściany i sufit, wykroić z ciemności jasny, kulisty pokój; ta iluzja pomagała zasnąć dzieciom, z reguły łaknącym poczucia bezpieczeństwa, jakie daje przebywanie w zamkniętych pomieszczeniach. Inne płonęły aż do świtu, otoczone wianuszkiem istot, którym alkoholowy głód doskwierał znacznie bardziej niż zmęczenie albo rozpacz. Przy jednym z ognisk ulokowali się hałaśliwi zwolennicy hazardu, przy innym prażono kukurydzę wyłuskaną ze znalezionych kolb, przy jeszcze innym zgromadzili się miłośnicy sztuki wokalnej, których śpiew często przerywały ataki kaszlu. Nocni mieszkańcy bazaru, ze swoim zwyczajnym ciepłem, światłem i dźwiękami, spośród wszystkich obywateli miasta byli najbliżsi trwającym wiecznie żywiołom; tylko oni wiedzieli o tym, z czego zdaje sobie sprawę nawet najzwyklejsza ćma: że płomień jest zarówno przyjacielem, jak i wrogiem. Niektórych bawiła ta świadomość, inni dawali się ogarnąć palącym wizjom rozsiewanym przez płomienie, większość jednak siedziała lub spała z dala od innych, rozżalona, zdegustowana, drażliwa, przepełniona pretensjami do życia, które potraktowało ich jak nikomu niepotrzebne chwasty, walczące o byt wśród korzeni wybujałych, pnących się ku słońcu, roślin. Niektórzy spali w pozycji siedzącej, oparłszy głowy na kolanach i objąwszy ramionami podkulone nogi; inni zwinęli się w kłębek na materacach z tektury albo umościli sobie gniazda między stelażami i markizami straganów. Kobiety — z reguły starsze od mężczyzn i znacznie mniej liczne — drzemały albo udawały, że drzemią, nie wypuszczając z objęć plastikowych toreb wypchanych po brzegi ciuchami. Pozorny sen stanowił tarczę, za którą kryły się przed złodziejami i wszelkimi niegodziwcami, a dodatkowo pozwalał im przynajmniej na jakiś czas zapomnieć o bólu opuchniętych stóp, powykrzywianych reumatyzmem palców, o ssaniu w żołądku, kaszlu, migrenie i dreszczach. Mężczyźni rozmawiali między sobą zachrypniętymi głosami lub mamrotali coś bez sensu pod nosem. Tylko nieliczni zachowywali milczenie, odważnie i bez wstydu patrząc w oczy swemu nieszczęściu, przynajmniej dopóki nie zmorzył ich sen. Kto bowiem potrafi odróżnić odwagę od rozpaczy, kiedy wszystko przykrywa gruby koc mroku, przesiąknięty wonią uryny i wspomnieniami o utraconej niewinności? Gawron starał się iść możliwie najszybciej przez to zbiorowisko nędzarzy i włóczęgów, pijaków i kalek. Stanowił łatwy cel zarówno dla ich docinków, rzucanych półgłosem obelg, jak i dla wyciągniętych błagalnie rąk, które kiwały na niego i szarpały go za nogawki. Nie lubił przebywać na targu nocą, kiedy znikały kolorowe stragany, apetyczne, dzienne barwy ustępowały zaś miejsca wilgotnym szarościom nocy. Nie reagował ani na zaczepki, ani na prośby. Nierozsądnie byłoby dać się omamić nieszczęściu tych ludzi. Jeśli podzieliłby się swoim czasem i pieniędzmi z jednym z nich, pozostali rzuciliby się na niego niczym kaczki w parku, wrzeszcząc, przepychając się i walcząc o każdy, nawet najmniejszy okruszek. Przed sobą dostrzegł trzech młodych mężczyzn, chwiejących się jak jednodniowe źrebięta. Zawołali go do siebie, lecz on udał, że niczego nie słyszy. Nawet nie wysilał się, żeby zrozumieć, czego od niego chcieli, chociaż domyślał się, co zawierały papierowe kubki i plastikowe talerzyki, które trzymali w rękach. Takich jak oni nazywano Taksówkarzami; byli powolni, niezgrabni, hałaśliwi. Całymi dniami i nocami wąchali paliwo. Jakiekolwiek. Nie przejmowali się tym, że od pewnego czasu rafinerie zaczęły dodawać do swoich produktów specjalny cuchnący środek, który miał zniechęcić takich jak oni. NIEBEZPIECZEŃSTWO: TIOALKOHOL ETYLOWY! Ostrzegały napisy na dystrybutorach. Śmierdziało jak skunks. I co z tego? Ci chłopcy i tak śmierdzieli już jak skunksy. Ich apetyt nie zmalał ani trochę, chociaż ów specjalny środek wywoływał bóle głowy, nudności, nadpobudliwość, agresję. Kiedy jego działanie mijało, nie potrafili wydukać nawet jednego zdania, ich ciałami zaś wstrząsały nieustające dreszcze i drgawki, jakby byli stuletnimi starcami przymierzającymi się do pokonania poważnej przeszkody w postaci kilku schodków lub krawężnika. Gawron szedł z opuszczoną głową, nie reagując na bełkotliwe zaczepki Taksówkarzy ani nawet na wskazówki Celofanowego Człowieka, który trwał niewzruszenie na posterunku i poganiał go, wskazując mu drogę, jakby Gawron był jakąś furgonetką, która swoim bezprawnym przejazdem sparaliżowała na kilka chwil funkcjonowanie bazaru. Wybrał trasę wzdłuż granicy targowiska, w pobliżu domu, w którym spędził dzieciństwo. Lubił przechadzać się tymi ulicami i spoglądać w górę, na zastawione od środka okna magazynu dywanów. Czy to właśnie do tej pękniętej szyby przyciskał twarz — ile? — trzydzieści lat temu, by zerknąć na jakąś ładną dziewczynę? Teraz także myślał o kobietach. Był czerwiec, gorąca noc, od chwili, kiedy po raz ostatni leżał w łóżku z Anną, minęło już sporo czasu... Zastanawiał się, jak by postąpił, gdyby któraś z kobiet nocujących na targu zaproponowała mu siebie w zamian za pieniądze. Nie wiedział, co wówczas by zrobił. Nie ufał sobie. Bał się. Przyspieszył kroku, czując, jak ogarnia go coś bardzo podobnego do paniki, i właśnie wtedy niewiele brakowało, żeby potknął się o Józefa, śpiącego między spiętymi łańcuchem i zamkniętymi na kłódkę wózkami. Chłopakowi chyba coś się śniło, ponieważ jego twarz nie była ani harda, ani nieśmiała, lecz co chwila zmieniała wyraz, nie czyniąc żadnej tajemnicy ani z brakującego zęba, ani z niekształtnego podbródka, ani znamienia na policzku, ani nędznego, nie pasującego do całości wąsika, ani świeżej blizny pod okiem, gdzie wylądował cios zadany pięścią zaciśniętą wokół pęku kluczy. Skórę miał tak samo porowatą i popękaną jak wtedy, kiedy uciekał ze wsi „Kapuścianym Ekspresem”, nie ulegało natomiast wątpliwości, że jest znacznie bledsza. Życie w mieście wyprało Józefa z barw wsi. Wyglądał teraz tak samo nieszkodliwie i nieciekawie jak bochenek chleba. Co sprawiło, że Gawron znowu poczuł się bezwzględny, a zarazem sentymentalny jak gwiazdor filmowy? Wspomnienie odniesionego dość dawno temu zwycięstwa? Echo uczuć, jakie żywił wobec Wiktora, Anny, Rudzielca? A może wzbierające w nim pożądanie przeistoczyło się nagle w brutalność? W pierwszym odruchu chciał obudzić go kopniakiem. W porę jednak uświadomił sobie, że jeśli Józef zacznie krzyczeć, w krótkim czasie otoczy ich zwarty tłum chwiejących się na nogach pijaków i Taksówkarzy. Potem musiał zwalczyć silną pokusę nakazującą mu wrzucić w otwarte usta monetę, odsunąć się na kilka kroków i czekać spokojnie, aż chłopak obudzi się albo udławi. W końcu wyjął z kieszeni nóż, otworzył ostrze, po czym przykucnął u boku Józefa i niczym troskliwy ojciec, który budzi ukochane dziecko, ścisnął lekko płatek ucha śpiącego. Kiedy chłopiec otworzył oczy, machnął nożem. — „Nuż Józefa”, przez „u” zwykłe — powiedział. — Czy to należy do ciebie? — Dotknął ostrzem nosa Józefa. — Nie ruszaj się. Nie uważasz, że mamy wobec siebie pewne zobowiązania? Lepiej nie kręć głową. W ogóle nic nie rób. — Wskazał na bliznę. — To ja cię tak upiększyłem. Przestraszyłeś mnie. Powinienem był odstawić cię na policję. Przynajmniej mógłbyś się porządnie wyspać. Józef usiadł. Wreszcie rozpoznał Gawrona, choć ten zmienił się bardzo bez garnituru i krawata. Wcale nie bał się noża ani gróźb tego człowieka o wychudzonej twarzy. Jego własna twarz była wystarczająco duża, żeby pomieścić jeszcze wiele blizn. Niewiele go to obchodziło. Rozszarpie tego gościa za to, że go obudził. Ukarze go za to, że jest bogaty, podczas gdy on, Józef, biedny. Gawron wstał i cofnął się o krok, niepewnie obracając nóż w ręku. — Masz pieniądze? — zapytał Józef. — Co to cię obchodzi? — A papierosy? Gawron pokręcił głową. Józef oskarżycielskim gestem wycelował w niego palec. — Obudziłeś mnie. Lepiej uważaj, gdzie chodzisz. Pamiętam cię. Zapłacisz za to, co mi wtedy zrobiłeś... A teraz daj mi coś jeść albo odpal trochę forsy. — Idź do diabła. — A ty odwal się ode mnie! Gawrona ogarniało coraz większe zdenerwowanie. Zdawał sobie sprawę z siły chłopaka. Widział go, zarzucającego sobie bez wysiłku po trzy worki na plecy, zupełnie jakby były wypełnione nie cebulą, lecz helem. Może powinien odejść, póki jeszcze pora? Jednak słowa Józefa: „Lepiej uważaj, gdzie chodzisz. Zapłacisz za to, co mi wtedy zrobiłeś”, przekonały go, że należy rozpocząć negocjacje. — W porządku — powiedział ugodowym tonem. — Chciałem tylko oddać ci nóż. — Schował ostrze i podał broń Józefowi, po czym wymacał w kieszeni wymięty zwitek banknotów i zaczął je wyciągać pojedynczo, szukając pięćdziesiątki. Niestety, jeden za drugim pojawiały się tysiące, które niedawno wygrał w kości. Rozprostował je, przełożył do lewej ręki, a kiedy wreszcie znalazł pięćdziesiątkę, rzucił ją tak, by spłynęła na bruk tuż przy stopach Józefa. Następnie rozłożył tysiące jak wachlarz i pokazał je chłopakowi. — Chciałbyś dostać tyle szmalu? — Za co? Józef był niemal pewien, że Gawron szuka kogoś do łóżka. Proponowano mu to już kilka razy, ale nigdy za tak dużą sumę. Za takie pieniądze chyba zdecydowałby się zaryzykować. Po to, żeby zarobić na życie, był gotów robić różne „brzydkie rzeczy”; to proste wyrażenie obejmowało zarówno kradzieże, jak łamanie żeber oraz dotykanie obcych mężczyzn tam, gdzie sprawiało im to przyjemność. Bez względu na to, co miał do zaproponowania Gawron, z pewnością istniał sposób, by go okpić. Dziesięć tysięcy? Co można za to kupić? I czego ktoś taki jak Gawron może od niego oczekiwać za te pieniądze? Tego akurat nie wiedział jeszcze nawet sam Gawron, ale nie na darmo wychował się na bazarze. Zdawał sobie sprawę, że Józefa może kupić Wiktor albo Rudzielec, albo ktokolwiek. Wiedział, że jeśli ich nie uprzedzi i nie zrobi tego teraz, taka okazja może się już nie powtórzyć. Szkoda ją było tracić. Co prawda kupuje w pośpiechu, ale później skorzysta z zakupu wtedy, kiedy przyjdzie mu na to ochota. Z pewnością wymyśli temu chłopaczkowi jakieś zadanie, coś, co uderzy w Wiktora albo Rudzielca. — Możesz być pewien, że cię znajdę — powiedział. — Jeżeli wtedy zrobisz, co ci każę, forsa należy do ciebie. Józefowi to nie wystarczyło. — Nie najem się twoimi obietnicami — odparł, ale mimo to przez chwilę wydawało mu się, że już zajął miejsce elegancko ubranego mężczyzny z katalogu, a kieszenie ma wypchane banknotami. Będzie mógł siedzieć do woli w barze i obejmować barmankę. Będzie od rana do wieczora pił muscatino. Wyciągnął rękę po pieniądze. — Zaczekaj trochę. — Rzygać mi się chce od czekania. Daj mi coś już teraz! Gawron zamknął wachlarz, który trzymał w ręce, po czym złożył w pół plik banknotów. — W takim razie ty daj mi nóż. Nóż tak często przechodził z rąk do rak, iż wydawało się dziwne, że nie czyni tego bez przerwy. Józef wręczył go Gawronowi. Ostrze było wysunięte. Gawron zdecydowanym ruchem przeciął banknoty na pół. — Pieniądze są najlepszym gwarantem pokoju — zacytował słowa Wiktora. — Połowa dla ciebie, połowa dla mnie. — Schował swoją część do kieszeni, drugą zaś dał chłopakowi. — Teraz masz pewność, że mówię serio. — Ale ja nie mogę tego wydać! — Ani ja. — Więc jaki to ma sens? — Taki, drogi Józefie, że będziemy musieli spotkać się jeszcze raz, już jako przyjaciele. Mam dla ciebie pracę. Na razie nie pytaj jaką. Kiedy ją wykonasz, moja połowa dołączy do twojej. 3 Wiktorowi bardzo pochlebiał optymizm architektów. Podobał mu się język, którym się posługiwali, oraz swoboda, z jaką mówili o szczytach, wierzchołkach, galeriach, terenach zielonych i niszach, zupełnie jakby projektowali nie budowle, lecz wzgórza, lasy i doliny, wszczepiając w serce miasta implanty wiejskiego krajobrazu. W listopadzie — pięć miesięcy po wyrzuceniu Gawrona — Wiktor przyjął w swoim gabinecie ludzi, którzy przynieśli plany budynków ubiegających się o przywilej zajęcia miejsca starego bazaru. Wszyscy wyglądali na poetów lub kompozytorów ubranych jak restauratorzy: opalenizna przywieziona z ciepłych krajów, garnitury o luźnym kroju, błyszczące nieruchome oczy przypominające oczy barrakudy. Tak wyglądają ci, co zarabiają na życie dzięki intelektowi i wyobraźni. Nikt nie kwestionował opinii, że targ w swojej obecnej postaci nie może dalej istnieć. Wszystkie diagnozy były jednakowe. Zidentyfikowano chorobę, zalecono leczenie operacyjne. Targ Mydlany przypominał złośliwy guz, który wyrósł w sercu miasta, i musiał zostać czym prędzej usunięty. Specjaliści przepisali chemoterapię buldożera oraz naświetlania wielką żelazną kulą. — Trzeba zrównać z ziemią te nędzne resztki, a potem zbudować wszystko od nowa. Architekci, którzy przybyli do gabinetu Wiktora, nie zajmowali się tak pospolitymi rzeczami jak szkoły i domy mieszkalne. Interesowały ich wyłącznie muzea, przystanie jachtowe, hotele, sale koncertowe, banki, ratusze, pasaże handlowe. Wznosili je nie tylko w naszym mieście, ale na całym świecie. W Tokio. Amsterdamie. Barcelonie. W Zagrzebiu. Także w znacznie mniejszych miastach, które sami stworzyli, wskazując palcem miejsce na mapie, a następnie stawiając ogromny, wspaniały uniwersytet tam, gdzie jeszcze niedawno były tylko pola, lasy oraz parę rozpadających się chałup. Biurko Wiktora, a także krzesła i fotele, zniknęły pod wielkimi płachtami kalki technicznej pokrytej ołówkowymi rysunkami. Makiety, symulacje komputerowe i filmy animowane pokazywały zupełnie nowe wcielenia Targu Mydlanego, prezentowane przez ich twórców z zapałem godnym telewizyjnych kaznodziejów. Trójwymiarowe rzuty aksonometryczne sprawiały, że płaskie plany przeistaczały się w pełnowymiarowe, przestrzenne bryły. Wiktora nie interesował kształt ani forma. Oceniał projekty na podstawie słów, jakimi je zachwalano. Usłyszał kiedyś, że architektura to muzyka unieruchomiona w pułapce geometrii, i spodobało mu się to określenie, mimo jego pozornej, fałszywej ekstrawagancji. Analizował brzmienie i rytm planów wsłuchując się w głosy architektów, w żargon, jakim się posługiwali. Jak tylko podejmie decyzję, natychmiast przekaże sprawę w ręce księgowych, inżynierów oraz specjalistów od inwestycji. Anna umówiła całą dwunastkę — jedenastu mężczyzn i kobietę — na ten sam dzień. Czekała już na parterze, w głównym holu, by podczas podróży windą na dwudzieste siódme piętro poinformować gościa, że ma do dyspozycji maksimum czterdzieści minut oraz że powinien unikać nadmiernego wdawania się w szczegóły techniczne. — Wiktor skończył już osiemdziesiąt lat — tłumaczyła z uprzejmym uśmiechem. — Nie jest zbyt cierpliwy, a w dodatku ma kłopoty ze słuchem. Pierwszy architekt stwierdził, że najważniejszą cechą jego projektu jest nieskrępowany rozmach, typowy dla każdego żywego organizmu, jakim przecież jest targowisko. Nie ma tam miejsca dla ukradkowości charakteryzującej większość siedzib banków. Hala targowa musi tryskać energią, optymizmem, musi być hałaśliwa, atakować zmysły barwami, kształtami i dźwiękami. Jego projekt stanowił kliniczny przykład cierpiącego na jadłowstręt modernizmu, z żyłami rur, tętnicami ciągów klimatyzacyjnych, systemem nerwowym instalacji elektrycznej pozbawionymi osłony ciała i wystawionymi na widok publiczny na tle skóry z ciemnego, półprzeźroczystego szkła. — Za bardzo żylakowate — stwierdził Wiktor. Nieco później wyraził swój pogląd w mniej dosadny sposób, a raczej uczyniła to Anna w uprzejmym liście z podziękowaniem za udział w konkursie, który jeszcze tego samego popołudnia doręczono architektowi. Inni przedstawiali plany utrzymane w koktajlowym, postmodernistycznym stylu, tak cenionym przez hotelarzy i właścicieli supermarketów: odrobina królewskiego przepychu, dwa chlusty zdrowego rozsądku, łyżeczka metalowej retoryki, całość dosłodzona ozdóbkami w pastelowych odcieniach. Jedyna w tym towarzystwie kobieta, stojąca twardo obiema nogami na ziemi pragmatyczna, wyznawczyni tych samych zasad, którymi kierowali się twórcy Pomnika Ofiar Muru Berlińskiego, nie zawracała sobie głowy żadnymi krzywiznami ani zawijasami. Inspirację stanowił dla niej kształt grobowców, książek, kontenerów, pudełek z proszkiem do prania, Czarny Kamień w Mekce, Pentagon, pudełka zapałek, skrzynie, kości do gry. Największy podziw budziły w niej głębokie, proste, demokratyczne wąwozy Manhattanu. Zamierzała uczynić otoczenie bazaru tak prostym, jak tylko możliwe, aby w ten sposób podkreślić kontrast między uporządkowanym, linearnym, horyzontalno-wertykalnym światem architektury a niezorganizowanym, chaotycznym, bałaganiarskim światem targowiska, przy okazji zaś obniżyć koszty realizacji, co pozwoliłoby wyraźnie zwiększyć czysty zysk, który trafiłby do jej kieszeni. — Spróbujmy nie ukrywać wstydliwie uczciwości prostokątów i sześcianów, lecz z podniesionym czołem pokażmy ją całemu światu! — wołała. Pewien młody, przystojny architekt z naszego miasta, ulubieniec dziennikarzy redagujących działy towarzyskie, a to ze względu na całkowite lekceważenie opinii publicznej oraz pomiatanie kobietami, które miały nieszczęście znaleźć się na jego drodze, chciał tworzyć wizualne metafory dążeń i pragnień ludzi żyjących w mieście. Ta, którą przygotował dla Targu Mydlanego, byłaby najlepiej czytelna dla Boga, ponieważ budowlę należałoby oglądać z Jego perspektywy, z pokładu helikoptera lub przynajmniej z cieplarni na dachu Wielkiego Wika. Miała kształt krzyża albo szybującego ptaka o prostokątnych skrzydłach. Dla ludzi poruszających się po ziemi jego rozdwojony jaskółczy ogon był dwoma wysokimi, stykającymi się klinami, które zdawały się zapraszać wszystkich, by zechcieli skryć się w zacisznej, wąskiej przestrzeni między nimi, gdzie nie docierał ani wiatr, ani promienie słońca. U nasady ogona znajdowało się główne wejście prowadzące na targowisko. — Ten budynek nawiązuje dialog z ludźmi, którzy do niego wchodzą — twierdził młody architekt. — Doskonale go rozumieją, gdyż posługuje się językiem ulicy. Jednak Wiktor był głuchy na to, co miał mu do powiedzenia ptak o rozdwojonym ogonie. Gdyby zależało mu na stworzeniu metafory przeznaczonej dla Boga, kazałby zbudować kościół. Znacznie więcej cierpliwości i zrozumienia okazał przybyłym z odległych kontynentów projektantom, którzy udekorowali fasady swoich hal ornamentami nawiązującymi do architektury Marakeszu, do piramid i pagod, do cmentarnego klasycyzmu Rzymu, Grecji i Pere-Lachaise, do wiszących ogrodów Babilonu, do Garden Plaza przy 56. Ulicy w Nowym Jorku i do Madison Square Garden, a także do małych nadmorskich uzdrowisk, wiejskich targowisk oraz rzecznych parostatków. Było to nadzwyczaj interesujące przeżycie podróżować przez style i mody obowiązujące w odległych zakątkach świata, słuchać o rusztowaniach z bambusa i ze stali, o dachach z blachy falistej, a także o modułach handlowych, wyposażonych w marmurowe lady ozdobione plintami i frezami typowymi dla grobowców. W chwili, kiedy przed Wiktorem stanął signor Claudio Busi, stało się jasne, że tylko on może wygrać konkurs. — Moje credo brzmi następująco — powiedział. — Robię to, czego sobie życzy klient. Wspaniałe budowle, takie jak ta, muszą odzwierciedlać wizję człowieka, który za nie płaci. Myślę tak samo jak dell’Ova: „Najwyższe budowle rzucają najdłuższe cienie — w ten sposób wielcy ludzie zostawiają po sobie ślad na ziemi”. Trafił w dziesiątkę. Bóg tylko wie, jakim sposobem, gdyż nikt nie znał obsesji i upodobań Wiktora, a podczas krótkiej podróży windą Anna była co prawda urocza, lecz nie powiedziała nic, co mogłoby okazać się naprawdę pomocne. Może więc ów Busi dysponował umiejętnością wszczepiania własnych wyobrażeń do pustych głów za pomocą umiejętnie dobranych pochlebstw? Bez względu na to, jak naprawdę miały się sprawy, każde jego słowo trafiało bezbłędnie w cel. Claudio Busi był 69-letnim żylastym mężczyzną, najstarszym partnerem w spółce projektowej słynącej na całym świecie z doskonałego gustu i pragmatyzmu. To on właśnie stworzył plan zabudowy nabrzeży w Port St Phillips, zniszczonym dwa lata temu przez huragan Edward i do dzisiaj nie odbudowanym. To spod jego ręki wyszedł projekt hali wystawowej w Amsterdamie oraz osiedla mieszkaniowego w Mediolanie — za ten drugi otrzymał nagrodę Organizacji Narodów Zjednoczonych. „Oszałamiająca przygoda przyprawiająca o zawrót głowy” — tak pisano o realizacji tego przedsięwzięcia. Także on był autorem Centenary Centre nad jeziorem Michigan. Jego książka zatytułowana „Świat pod jednym dachem” zapoczątkowała krótkotrwałą modę na „przestrzeń traktowaną jako stadion i budowle będące rozgrywkami sportowymi” oraz zapewniła mu udział w niezliczonych zjazdach architektów i programach telewizyjnych. Wydawał się uroczy, podobał się kobietom, roztaczał wokół siebie dyskretną aurę mądrości, a swoim ciepłym głosem potrafiłby poruszyć nawet serce z kamienia. Młodsi wspólnicy musieli traktować go z szacunkiem, ale jednocześnie robili wszystko, żeby jak najrzadziej siadał przy desce kreślarskiej. Stał się zanadto beztroski, zbytnio oderwany od rzeczywistości. Nie rozumiał obsesji klientów, którzy żądali „przepychu na zewnątrz, a nędzy w środku”, co oznaczało szerokie wejścia, obszerne hole oraz mnóstwo biur wielkości więziennych cel, i równie spartańsko wyposażonych. Ubrany zawsze w oliwkowy garnitur podróżował między pracowniami w Nowym Jorku, Paryżu i Mediolanie niczym biskup objeżdżający diecezję, z wielką pompą, nie mając jednak prawie nic do powiedzenia. Stał się figurantem, a w opinii wspólników także człowiekiem wprost stworzonym po to, żeby zapewnić im kontrakt na przebudowę Targu Mydlanego. Osiemdziesięciolatek może traktować z góry sześćdziesięciodziewięciolatka, ale zarazem nic nie stoi na przeszkodzie, aby obdarzył go zaufaniem. Dlatego właśnie Busi został wysłany z Mediolanu, by wywalczyć kontrakt, a także po to, żeby uwolnić ich od swego nieznośnego wdzięku i gadatliwości. Signor Busi znacznie chętniej przedstawiłby Wiktorowi własne plany, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że koledzy obarczyli go tym mało wdzięcznym zadaniem, ponieważ uważali (podobnie jak rywale), że jest „filozofem wśród rzemieślników”. W ten właśnie sposób określił go kiedyś pewien dziennikarz, mając jednak na myśli to, że signor Busi mówi znacznie więcej, niż robi, także w dziedzinie kontaktów damsko-męskich. Zatrzymał się w hotelu Excelsior, po czym spędził cały dzień na wędrówkach po Targu Mydlanym i Ogrodzie. To samo, tyle że przez dwa miesiące i nieco wcześniej, robił trzyosobowy zespół przysłany do naszego miasta przez Biuro Projektowe Busi i S-ka. W wyczerpującym raporcie podsumowującym wyniki obserwacji znalazło się stwierdzenie, że bazar w swojej obecnej postaci jest „nędzny, słabo zorganizowany i archaiczny”. Busi całkowicie zgadzał się z tą opinią. „Szaleństwo!” — to słowo mruczał niemal przez cały czas pod nosem. Taksówka nie zdołała dowieźć go na miejsce, więc musiał dotrzeć na piechotę; nic wielkiego tam, gdzie są trakty dla pieszych, sensowne ciągi komunikacyjne, przejrzysty układ ulic. Tutaj jednak zetknął się z całkowitym chaosem, prawdziwym koszmarem dla człowieka poruszającego się na własnych nogach. Przejść na piechotę przez bazar znaczyło tyle co zagłębić się w ciasny labirynt korytarzy mrowiska. Nie było tu mowy o pięknie ani funkcjonalności, nikomu nawet nie śniło się o boiskach i rozgrywkach sportowych. Na lakmusowej skali ocen signora Busiego po raz pierwszy zabrakło barw. Zwykłe zakupy przeistoczyły się w wyczerpującą ekspedycję. Zdumiała go liczba tłoczących się tu ludzi oraz cierpliwość sprzedawców, codziennie rano montujących na nowo stragany, dowożących wózkami owoce i warzywa, tylko po to, żeby wieczorem powtórzyć wszystko w odwrotnej kolejności. Szaleństwo. Czyste szaleństwo. Po pokonaniu połowy dystansu signor Busi nie mógł złapać tchu w piersi, miał wymięty garnitur i tak zdeptane buty, że nie sposób było poznać, jakiego są koloru. Zaszedł do jednej z kawiarni w Mydlanym Ogrodzie, ale kawa okazała się niesmaczna, ciastko nieświeże, kelner zaś zwijał się jak w ukropie, nie poświęcając gościom należnej uwagi. Signor Busi ruszył z powrotem, lecz wkrótce przekonał się, że nie potrafi odnaleźć ulicy, na którą dowiozła go taksówka. Targowisko było zorganizowane wbrew podstawowym zasadom logiki. Nikt nie zatroszczył się o ustawienie znaków, nikt nie wytyczył przelotowych alejek. Jakiś człowiek owinięty kawałkami celofanu skierował go jeszcze głębiej w mrowisko. Signor Busi musiał wreszcie zapłacić małemu chłopcu, żeby ten doprowadził go do najbliższego postoju taksówek. Pomimo zmęczenia odczuwał także radość, a nawet uniesienie na myśl o tym, że być może właśnie Biuro Projektowe Busi i S-ka dostąpi zaszczytu wprowadzenia na ten teren Porządku i Celowości. Nowoczesnym, rozwijającym się planowo miastem muszą rządzić nie odruchy tłumu, lecz precyzyjna logika linii tramwajowych, chodników, sygnalizacji świetlnej, rozkładów jazdy, przepisów. Nowoczesne, rozwijające się planowo miasto nie może pozwolić sobie na tolerowanie takiego cuchnącego nędzą rozgardiaszu. Kiedy wreszcie doszło do ich spotkania, signor Busi pogratulował Wiktorowi koncepcji Wielkiego Wika oraz pasażu prowadzącego do głównego wejścia do budynku. — Jest elegancka i czytelna — powiedział. — Gorąco popieram pański pomysł wprowadzenia geometrycznej harmonii do starego centrum miasta, gdzie, co łatwo stwierdzić, elegancja i czytelność nie wydają się w najwyższej cenie. Umilkł na chwilę, dając Wiktorowi szansę na udzielenie równie uprzejmej odpowiedzi, ale błyskawicznie zrozumiał, iż gospodarz nie jest szczególnie rozmowny, co jednak wcale nie oznacza, że nie wsłuchuje się z uwagą w jego słowa. W związku z tym nie zwlekając rozpiął przywiezioną z Mediolanu czarną tekę ze szkicami, wyprężył się w eleganckim oliwkowym garniturze i obdarzył potencjalnego klienta najbardziej ujmującym spośród swoich uśmiechów. — Wiemy, co to nostalgia i wiemy, co to eksperymenty, ale pana nie interesuje ani jedno, ani drugie — odezwał się ponownie. — Pan jest człowiekiem, którego obchodzi „tutaj” i „teraz”, więc nie traćmy czasu na te relikty przeszłości. — Machnął pogardliwie ręką w kierunku walających się wszędzie projektów rywali, po czym ujął w dwa palce róg arkusza kalki z rysunkiem przygotowanym przez Studio Ultra i podniósł brwi. — Nie zawracajmy też sobie głowy fantastyką, która staje się zabytkiem już w chwili przecięcia wstęgi. Z tego, co widzę, mój kolega ze Studia Ultra stworzył kolejną wersję Filharmonii w Lyonie: same rury, kable i przewody wentylacyjne. Nam jednak chodzi o miejsce, gdzie sprzedaje się kapustę, a nie słucha muzyki. Jego zdaniem wywrócenie budynku na lewą stronę i pokazanie jego wnętrzności świadczy o poczuciu humoru projektanta, ale ja wiem, że pan ma osiemdziesiąt lat i nie żarty panu w głowie. Pan chce odrobiny godności. Pan chce zbudować targ, którego wygląd odzwierciedlałby skalę pańskiego talentu i zmysłu handlowego, a nie szalone wizje architekta. Wydaje mi się, że mam rację, więc damy sobie spokój z wywracaniem wszystkiego na lewą stronę. Uczynimy coś dokładnie przeciwnego: wprowadzimy świat zewnętrzny do środka. Rozłożył rysunki na biurku. Jego wspólnicy sporządzili je w skali 1:500, żeby przede wszystkim oddać ogólny zamysł, nie wdając się na razie w szczegóły. Dla signora Busiego koncepcja, żeby wprowadzić do wnętrza budynku to, co teoretycznie powinno znajdować się poza nim, oznaczała nie tylko zamiar trwałego osłonięcia bazaru przed zmiennymi warunkami atmosferycznymi; „świat zewnętrzny” obejmował lasy, wzgórza, wieś. — Czym właściwie jest targ, jeśli nie kawałkiem wsi przeniesionym do miasta? — zapytał. — Dajmy więc ludziom szansę, żeby w centrum wielkiej metropolii mogli zażyć przechadzki jak na wsi. — Wskazał konceptualizacje wykonane tuszem i akwarelami. — Proszę, może zechce pan rzucić okiem? Z czym kojarzą się panu te elewacje? Uśmiechnął się, ale bez efektu, gdyż Wiktor tylko pokręcił głową. Koledzy z Milanu nazwali ten fragment Szklanymi Bezami. Cztery ogromne szklane owale przypominały nie tylko ciastka, ale także lepkie kopuły meczetów. Ze środka konstrukcji rozbiegało się we wszystkie strony dziewięć alejek nakrytych szklanymi dachami wspartymi na stalowych i drewnianych kolumnach. Im dalej od centrum, tym alejki stawały się węższe, a dachy niższe. Na pierwszy rzut oka ich układ wydawał się zupełnie przypadkowy, ale w przyjemny, zrównoważony sposób, nasuwający skojarzenia z grubymi korzeniami, które rozchodzą się po powierzchni ziemi od pnia drzewa, by w pewnej odległości zniknąć w glebie. — Oto naturalny krajobraz w samym środku miasta — ciągnął Busi. — Nie ma tu żadnych linii prostych, żadnych doskonale równych płaszczyzn, stykających się ze sobą pod ściśle określonym kątem. Zamiast tego odtworzyliśmy nieregularnie pofalowany, naturalny horyzont. Szklane krzywizny stwarzają złudzenie, że patrzymy na wzgórza i równiny. Przede wszystkim zależało nam na spójności wizji, a także na osiągnięciu całkowitej harmonii. Wpuściliśmy do środka naturalne światło, którego zabarwienie pozwala uwierzyć, że znajdujemy się w wiejskiej szklarni. Wewnętrzna strona ścian nośnych jest wyłożona lustrzanymi taflami, wszystkie zaś elementy konstrukcyjne są wykonane ze stali nierdzewnej i wypolerowanego drewna, dzięki czemu światło odbija się bez żadnych przeszkód, nic nie tracąc na intensywności. Jesteśmy więc w cieplarni. Dzięki najnowocześniejszej klimatyzacji możemy stworzyć idealne warunki dla drzew, krzewów i kwiatów. Mamy oddychające ściany. Na zewnątrz jest miasto, w środku wieś. Windy o przezroczystych podłogach zawożą klientów na wyższe piętra, sunąc między gałęziami autentycznych drzew. Dla ludzi przeznaczyliśmy dziewięć ciągów handlowych, ale pomyśleliśmy też o boskich istotach, spoglądających na nasze dzieło z pewnego oddalenia: cztery gigantyczne kopuły, największa o wysokości pięćdziesięciu metrów, widoczne z bardzo, bardzo daleka. To rzeźba stworzona ze szkła i roślinności. To przezroczysta skorupa żółwia inkrustowana metalem. To... — Signor Busi zawiesił na chwilę głos, po czym rozłożył szeroko ramiona i ujawnił nazwę projektu: — Arkadia! Tyle że unowocześniona. Z kontrolowanym mikroklimatem. Wydajna. Dostępna. Na miarę naszych czasów. Przygotowana do obrony. — Wzruszył ramionami ze smutną miną pragmatyka, który już z niejednego pieca chleb jadał. — Tak, Arkadia musi być gotowa także i na tę ewentualność. Niestety nie uciekniemy od rzeczywistości. Skoro pragniemy przyciągnąć do niej solidnych obywateli, dysponujących dobrym gustem oraz nadmiarem gotówki, musimy zapewnić im ochronę przed... — ponownie rozłożył ręce — ...przed samym miastem. Pomyśleliśmy o ukrytych kamerach, antywłamaniowych żaluzjach, siatkach uniemożliwiających samobójcze skoki, strażnikach. Ten budynek to prawdziwa forteca. Nawet wybuch ręcznego granatu nie roztrzaska żadnej z jego szyb. Wytrzyma uderzenie transkontynentalnego samolotu pasażerskiego. Ale to nie wszystko. Naszym obowiązkiem jest chronić klientów przed pijakami, włóczęgami, demonstrantami oraz ludźmi, którzy wchodzą do sklepów nie po to, by coś kupić, lecz po to, żeby schronić się przed deszczem, znaleźć kąt do spania albo powodować zamieszanie. Jak pan sam się przekona, tacy jak oni nie mają czego szukać w Arkadii. Zabrał Wiktora na wycieczkę, zaczynając od dwukondygnacyjnej piwnicy o ścianach i stropach ze wzmocnionego betonu, do której prowadziła rampa ukryta za szpalerem drzew. Pokazał mu chłodnie przeznaczone dla mięsa, dojrzewalnie bananów, jabłek i awokado, gdzie owoce osiągały barwę i zapach najbardziej kuszące dla klientów. Przeszedł wraz z nim przez biura, podziemne gabinety, warsztaty, a potem, już na poziomie gruntu, poprowadził go między kolorowymi straganami, starannie oznakowanymi alejkami, wśród wszechobecnej roślinności łapczywie chłonącej naturalne światło. Cztery ogromne bezy były połączone usytuowaną centralnie piastą, przez co bardzo przypominały poczwórne zwieńczenie słupka nasturcji. Piasta podtrzymywała liczne tarasy i balkony, z których roztaczał się widok na głowy kupujących oraz różnobarwne dachy kramów. Na niższych poziomach umieszczono bary, restauracje i amfiteatr, wyżej natomiast, za rozpiętą siatką nasuwającą skojarzenia z podziurawionym jak sito płótnem namiotu Tuarega, znalazło się miejsce dla największej na świecie ptaszarni, gdzie Biuro Projektowe Busi i S-ka zamierzało umieścić między innymi gadające papugi oraz kruki, w nadziei, że po pewnym czasie ptaki te zaczną powtarzać okrzyki sprzedawców zachwalających swoje towary: „Świeże owoce! Świeże owoce!” „Gruszki, najlepsze gruszki! Tylko u mnie, szanowni państwo!” — A oto punkt centralny — powiedział signor Busi, podając Wiktorowi kolejny plik szkiców. — Jak pan widzi, nie jesteśmy barbarzyńcami. Szanujemy historię. Nie zburzyliśmy starej pralni, ale daliśmy jej nowe życie. Szkice pokazywały rozmach prac rekonstrukcyjnych: dzięki zabiegom dentystycznym przeprowadzonym przez współczesnych mistrzów młotka i dłuta średniowieczne gargulce miały otrzymać nowe uzębienie, stare, omszałe kamienie miały zabłysnąć jak za dawnych lat, zniszczone schody zaś miały odzyskać wszystkie stopnie. Tam gdzie do tej pory woda płynęła z wiecznie psujących się kranów, pojawiły się nowe fontanny i wodospady. Signor Busi pokazał fotografie liczących sobie kilkaset lat basenów, gdzie odgłosy towarzyszące uderzaniu mokrą bielizną o kamienie mieszały się ze szmerem wody, a zaraz potem zademonstrował rysunki jego współpracowników: baseny zmieniły się nie do poznania, pojawiło się mnóstwo świateł i roślin, woda, czysta i bulgocząca, była tłoczona niewidocznymi rurami, by spływać po kamieniach malowniczymi kaskadami, a następnie uciec ze szmerem w gęstą sieć kanałów dostarczających życiodajną wilgoć drzewom i krzewom. Nocą, kiedy przestaną działać pompy, klimatyzacja oraz ukryte pod wodą lampy, zapłoną potężne reflektory, oświetlając od środka cztery szklane bąble. Nieruchome powietrze Arkadii będzie wówczas zdawało się świecić własnym blaskiem, poprzecinanym cienkimi kreskami cieni rzucanych przez uwięzione w donicach rośliny. — Co prawda jestem mediolańczykiem, ale muszę przyznać, że ten budynek stanie się równie piękny i funkcjonalny, a może nawet piękniejszy i bardziej funkcjonalny niż Galeria Wiktora Emanuela II. Nosicie takie samo imię. Kto wie, może kiedyś będą pana nazywać Wiktorem III? Może zajmie pan równie eksponowane miejsce w historii, jeśli pozwoli pan mojej firmie sprawić, aby te projekty stały się rzeczywistością? — Signor Busi po raz trzeci rozłożył ramiona i roześmiał się łagodnie. — Nie mam nic więcej do dodania. — Wyciągnął obie ręce do Wiktora. — Aż do niedzieli pozostaję do pańskiej dyspozycji. Tante grazie, signor Wiktor. Wiktor wezwał Annę, która zaprowadziła signora Busiego do prywatnej windy szefa i zjechała z nim na parter. Architekta rozpierała radosna energia, niczym aktora, który przed chwilą odniósł wielki sukces na scenie. Spodobała mu się kobieta u jego boku. Zapach jej perfum, apetyczna obfitość kształtów i ciasnota panująca w windzie rozbudziły wyobraźnię Włocha. Jego żona była daleko stąd. Dotknął dwoma palcami ręki Anny i powiedział: — Jestem pewien, że pani pracodawca wybierze właśnie moją ofertę. Dzisiaj wieczorem zamierzam to uczcić i czułbym się zaszczycony, gdyby zechciała mi pani towarzyszyć. Anna pokręciła głową. — To bardzo miło z pańskiej strony, ale czy nie wydaje się panu, że trzeba trochę zaczekać ze świętowaniem zwycięstwa? Zostało jeszcze trzech konkurentów. — Moja droga — odparł signor Busi, cofając rękę. — Jakiś wewnętrzny głos szepcze mi do ucha, że wygramy. Nasz projekt zajmie pierwsze miejsce. — A jeżeli Wiktor postanowi zachować targ w takiej postaci, w jakiej jest obecnie? Busi roześmiał się głośno. — Nie ma czego zachowywać, bo tam niczego nie ma. Nawet nie trzeba tam nic wyburzać. Wystarczy zerwać bruk i ułożyć go staranniej, w jakieś ładne wzory oraz rozwiązać sprawę tych ohydnych barów i restauracji stłoczonych wokół Mydlanego Ogrodu. Będą musiały zniknąć, a kiedy to się stanie, zbudujemy wszystko od podstaw. Wydaje mi się, że jeszcze wiele razy nadarzy się nam okazja, by porozmawiać. Promieniujący zadowoleniem signor Busi wsiadł do samochodu. W górze, na dwudziestym siódmym piętrze, jego plany leżały rozrzucone na biurku i podłodze. Wiktor stał nad nimi ze Słownikiem Wyrazów Obcych w ręku. Arkadia — wiejska kraina wiecznej szczęśliwości. Arkadyjski — sielankowo prosty i nieskomplikowany. Arkada — element architektoniczny składający się z dwóch podpór połączonych łukiem. Arkady zazwyczaj występują w rzędzie, są często wykorzystywane jako miejsce prowadzenia działalności handlowej. Przez trzy dni signor Busi czekał w hotelu na telefon. Doczekał się czwartego. Dzwoniła Anna z informacją, że Biuro Projektowe Busi i S-ka zwyciężyło w konkursie na projekt przebudowy Targu Mydlanego. Natychmiast zostanie wysłane oficjalne pismo z zawiadomieniem, a Wiktor byłby ogromnie zobowiązany, gdyby signor Busi zechciał przedłużyć swój pobyt o kolejne trzy dni w celu wzięcia udziału w konferencji prasowej oraz przedstawienia ogólnego harmonogramu robót. Wiktor prześle mu także szkice niewielkiej rzeźby, stanowiącej urodzinowy prezent od najzamożniejszych handlarzy. Rzeźba ta przedstawia matkę i dziecko, i powinna zostać włączona do projektu Arkadii. — Rzeźba? Pomnik? To tylko doda splendoru temu miejscu! A czy pani zechciałaby dziś wieczorem dodać splendoru restauracji hotelu Excelsior, zasiadając ze mną do kolacji? Wydaje mi się, że teraz możemy już świętować zwycięstwo. 4 Anna jadała owoce i warzywa nie częściej i nie rzadziej niż inni, ale bardzo rzadko zdarzało się jej odwiedzać Targ Mydlany. Mieszkała dość daleko od centrum: dziesięć minut autobusem, czterdzieści na piechotę. Nie dysponowała tak wielką energią ani nie musiała tak bardzo liczyć się z pieniędzmi, żeby robić zakupy na bazarze, a potem, obciążona torbami, wlec się na przystanek. Zaledwie sto metrów od jej domu znajdował się niewielki sklepik spożywczy, gdzie zawsze można było dostać świeże warzywa i owoce. Rzecz jasna, od czasu do czasu wyruszała „w miasto”, żeby kupić sobie coś z ubrania, nowe pantofle lub prezenty dla siostrzenic, niekiedy zaś zapuszczała się nawet do dzielnicy najdroższych sklepów, zdecydowana wydać na swoje potrzeby jakąś większą sumę. Tego dnia, kiedy signor Busi po raz pierwszy zjawił się u Wiktora, a potem dotknął w windzie jej ręki, Anna czuła się tak bardzo z siebie zadowolona, tak szczęśliwa, że ktoś próbuje z nią flirtować (nawet jeśli ten ktoś był mocno podstarzałym, gadatliwym amantem z Mediolanu), że po pracy postanowiła nieco zaszaleć. Jakiś czas temu zobaczyła na jednej z wystaw piękną, wykonaną ręcznie broszkę, galaktykę srebrnych gwiazdek otaczającą samotną perłę barwy księżyca. Do tej broszki poszuka eleganckiej ciemnej marynarki. Potem kupi sobie trochę belgijskich czekoladek, do domu zaś wróci taksówką. Sklep jubilerski, na którego wystawie zauważyła broszkę, mieścił się w pewnej galerii przy ulicy Wszystkich Świętych. Anna poszła tam najkrótszą drogą. Obawiała się, że małe sklepiki są zamykane wcześniej niż duże domy towarowe, ale na szczęście drzwi były otwarte. Właściciel pracował nad bransoletą, której ogniwa miały kształt lecących rzędem dzikich gęsi. Anna z drżeniem serca zapytała o broszkę, ponieważ wydawało jej się, że nie ma jej na wystawie. Niestety, nie pomyliła się. — Sprzedałem ją dwa albo trzy tygodnie temu — powiedział jubiler, nie podnosząc głowy. — Ma pan może coś podobnego? Z gwiazdami, księżycem... — Nie robię już gwiazd, galaktyk ani księżyców. Teraz najlepiej idą ptaki i motyle. Anna czekała na jakieś słowo pocieszenia, może na oznakę współczucia, na pewno na uprzejme pożegnanie. Tymczasem jubiler, który chyba nie należał do zanadto rozmownych, oschłym tonem udzielił jej dość oczywistej rady: — Niech pani spróbuje gdzieś indziej. Anna była zanadto zirytowana, żeby z niej skorzystać. To niesłychane, żeby w taki sposób traktować klientów! Zaczęła żałować, że zaraz po pracy nie wsiadła do autobusu i nie wróciła do domu. Już nie potrzebowała ciemnej marynarki. Nie kupi sobie belgijskich czekoladek (i bardzo dobrze, ze względu na jej tuszę). Nie weźmie taksówki. Po prostu pojedzie autobusem do swego szycia i telewizora, i spędzi wieczór jak wiele innych, samotnych kobiet w milczeniu, skulona w fotelu, nastroszona jak przepiórka. Jednak najpierw postanowiła rzucić okiem na Targ Mydlany. I tak musi go minąć w drodze na przystanek. Trwająca przez cały dzień procesja architektów, a szczególnie stwierdzenie signora Busiego, że „nie ma tam czego zachowywać”, rozbudziły jej zainteresowanie. Przy okazji kupi sałatę na kolację. Miesiąc temu Anna obraziła się na makaron, pieczywo i ryż, postanawiając, że wystarczy jej sałata i fasola. Wyjątek czyniła jedynie dla czekoladek. Kiedy Gawron, niby przypadkiem i od niechcenia, kładł ręce na jej talii, a ona czuła, jak nadmiar ciała gromadzi się między jego palcami w postaci obfitych fałd tłuszczu, ogarniały ją zmieszanie i wstyd. Odpychała go pospiesznie, a on nazywał to kokieterią. Sądził, że to znakomity początek flirtu dać jej żartobliwie do zrozumienia, że potrafi zauważyć i docenić obfitość kobiecych kształtów, ona zaś uważała takie zachowanie za grubiańskie. Mężczyźni nigdy nie są do końca zadowoleni z wyglądu kobiet, które kochają. Potwory bez serca. Kiedy jednak Gawron zamknął się na cztery spusty w swoim mieszkaniu, nie reagował na jej pukanie i nie odpowiadał na listy, które mu zostawiała, Anna bardzo prędko uznała, że wina leży po jej stronie. Przeraziła go, okazując za wielką namiętność. Zbyt chętnie szła z nim do łóżka. Stała się powodem jego zwolnienia z pracy. Wyglądała nie tak, jak powinna. Gdyby miała trzydzieści pięć lat i była smukła jak pantera, wówczas na pewno otworzyłby przed nią drzwi na oścież. Ona jednak nie miała trzydziestu pięciu lat, a linię straciła już dość dawno temu. Ale przynajmniej nie wyglądała jak sucha szczapa, w przeciwieństwie do niego. Oddychała też swobodniej i nie tak płytko, choć nie ulegało wątpliwości, że byłoby jej jeszcze łatwiej, gdyby zrzuciła, powiedzmy, trzy kilogramy. Wkrótce winą za utratę Gawrona obarczyła nie siebie3 lecz swoją tuszę, ani przez chwilę natomiast nie przyszło jej do głowy, żeby obwiniać, a tym bardziej znienawidzić dawnego partnera. W krótkim czasie straciła sporo na wadze i nawet jeśli nie stała się szczupła, to bez wątpienia jej wygląd znacznie się poprawił. Kupiła nowe ubrania, ponieważ stare zrobiły się nagle za obszerne. Kazała skrócić sobie włosy. Co wieczór ćwiczyła skłony i przysiady. Lżejsza i lepiej ubrana pozbyła się wprawdzie części poczucia winy, lecz w dalszym ciągu dręczył ją kłujący ból w piersi za każdym razem, kiedy myślała o nagłej, niespodziewanej utracie Gawrona. Jaki sens miało życiowe credo: „Gdzie i kiedy zechcesz”, jeśli „Gdzie i kiedy” oznaczało biuro, dom i łóżko bez niego? Jednak tego wieczoru, kiedy nie udało się jej kupić broszki, ze zdziwieniem stwierdziła, że na zatłoczonym targu odczuwa niemal coś w rodzaju radosnego uniesienia, oraz że różnobarwne stragany mają niezwykły, trudny do nazwania urok. Na jednym z nich sprzedawano wyłącznie rośliny okopowe. Leżała tam marchew krwistoczerwona i bladoróżowa, okrągła jak buraki, prosta i długa jak stalaktyty, z odnogami i bez. Były także ziemniaki we wszelkich możliwych kształtach i odmianach, każda w oddzielnym koszu. Białe, żółte, różowe, czerwone, do gotowania, do pieczenia, na frytki, na sałatki, almy, amerykany, irysy, twarde, miękkie, słodkie, gorzkie. Niektóre pochodziły z gospodarstw ekologicznych; łatwo było je poznać po tym, że ich nie umyto, aby przynajmniej częściowo ukryć liczne guzy i przebarwienia. Anna zapuszczała się coraz głębiej. Minęła piramidy ułożone z pomarańczy, cytryn, grepefruitów, szańce arbuzów i melonów, stosy jabłek i gruszek, aż wreszcie dotarła do znacznie spokojniejszego królestwa roślin liściastych. Zamierzała kupić jedną, zwykłą sałatę, lecz teraz stanęła jak wryta, oszołomiona mnogością odmian, barw i zapachów. Po raz pierwszy w życiu przekonała się, że sałata pachnie. Ta, którą kupowała w sklepie, była zupełnie pozbawiona zapachu, ale tutaj w powietrzu unosiła się wyraźna cmentarna woń wilgotnej ziemi, którą wyrzucono z dna dołu, by zrobić miejsce dla trumny. Wreszcie wybrała główkę o ciasno zbitych, grubych, ale kruchych liściach, przypominających kształtem muszle, o zupełnie białych końcówkach. Właśnie tych liści używają w charakterze talerzy Polne Duchy podczas odbywających się o północy uczt, kiedy strzegą plantacji przed zakradającymi się cichaczem przymrozkami. Sprzedawca włożył Annie sałatę do torby i przyjął należność z taką miną, jakby się obawiał, że Polne Duchy lada chwila przestaną darzyć go swoją przychylnością. Dlaczego Anna nie odwróciła się na pięcie i nie ruszyła w stronę przystanku? Czy dlatego, że oczarowała ją różnorodność owoców i warzyw? Dlatego, że straciła orientację, oszołomiona napierającymi zewsząd barwami, dźwiękami i zapachami? Dlatego, że Celofanowy Człowiek skierował ją w niewłaściwą alejkę? A może dlatego, że kobieta, która przed chwilą odkryła śmierć w liściach sałaty, bez trudu wyczuła obecność Gawrona, siedzącego nad filiżanką kawy w Mydlanym Ogrodzie? Dostrzegł ją, kiedy zastanawiała się nad wyborem miejsca w kawiarni. Przez kilka sekund przyglądał się jej z umiarkowanym zainteresowaniem, myśląc, że właśnie taki typ kobiet najbardziej mu odpowiada; zapewne to żona zamożnego straganiarza, a może nawet właścicielka jakiegoś butiku. Dopiero potem rozpoznał ją, dokładnie w tej samej chwili, kiedy ona go zauważyła. Natychmiast poczuł ucisk w piersi... i spodniach. Kochankowie nie rozmawiali ze sobą już od pięciu miesięcy. Nie dotykali się. Gawron czuł się podwójnie winny: nie dość, że potraktował Annę w mało elegancki sposób, to jeszcze teraz zareagował na jej widok jak prymitywny samiec. Chciał znaleźć się tysiąc kilometrów stąd, a jednocześnie dziesięć metrów bliżej, tak blisko, żeby móc ją całą zjeść, od ust i języka poczynając. — Zmieniłaś się — powiedział. — Obcięłaś włosy. Wydawała się zażenowana. Zarumieniła się, kiedy pochwalił jej wygląd. Czy był to rumieniec gniewu, czy może zadowolenia? Bez słowa położyła na stole torbę z sałatą i usiadła na krześle, nie spuszczając wzroku z Gawrona. Niech on mówi. — Czy mam rozumieć, że masz kogoś nowego? — Dlaczego tak myślisz? — Bo widzę, jak wyglądasz. — To znaczy jak? — Znacznie lepiej niż wtedy, kiedy widziałem cię po raz ostatni. Masz kogoś? — Oczywiście — odparła zgodnie z prawdą. Twarz Gawrona przypominała balon, z którego nagle uszło powietrze. — Kto to taki? — Architekt. Zaprosił mnie na kolację do Excelsiora. Będziemy świętować. — Co będziecie świętować, jeśli wolno zapytać? — Koniec tego wszystkiego! Podniosła ręce i klasnęła w dłonie, jakby była iluzjonistą, który jednym gestem potrafi sprawić, by rzeczywisty świat rozpłynął się w nicość. W pewnym sensie była nim. Większość kobiet jest iluzjonistami, przynajmniej dopóty, dopóki są młode. Dysponują umiejętnością zatrzymywania wskazówek zegarów lub przyspieszania ich biegu, obniżania temperatury lub podwyższania jej, stawania się tak godnymi pożądania, że inni ludzie i przedmioty wydają się przezroczyści, jakby utkani z pajęczyny. Czary, jakimi się posługują, są dosyć proste: odpowiednia fryzura, makijaż, starannie dobrane perfumy, szelest sukni. Gawron nawet nie próbował się bronić, Anna zaś, która natychmiast zdała sobie z tego sprawę, poczuła ogromną radość, że nie jest za stara ani za tłusta, żeby utrzymać władzę nad tym mężczyzną. Położyła ręce na stoliku; Gawron okazał się na tyle odważny i na tyle bezwstydny, żeby musnąć jedną z nich palcami. — Zupełnie jak mój architekt — powiedziała. Opowiedziała mu o wszystkim: w jak wielkiej tajemnicy utrzymywał Wiktor swoje zamiary, jak kolejno przyjmował w gabinecie projektantów, którym nie pozwolono kontaktować się ani ze sobą, ani z personelem biura. Opowiedziała o obsesji szefa, o tym, że fachowe książki omawiające metody walki ze szklarniowymi szkodnikami zniknęły z jego biurka, ich miejsce zaś zajęły makiety i modele nowego Targu Mydlanego. Opowiedziała, że nie dalej niż tego popołudnia signor Busi oplótł Wiktora siecią gładkich słówek, a teraz był pewien, iż jego firma uzyska atrakcyjny kontrakt, ona zaś podziela to przekonanie. — Mógłbym go powstrzymać. Na pewno bym go powstrzymał! — wycedził przez zęby Gawron, wzburzony tak, jak nie zdarzyło mu się co najmniej od dziesięciu lat. — Ale teraz, kiedy nie ma mnie u jego boku, kto udzieli mu dobrej rady? — Więc dlatego cię wyrzucił? Chciał usunąć cię z drogi? — Co mówi Wiktor? — To co zawsze, czyli nic. Ani słowa. Przecież wiesz, jaki on jest. Położyła drugą rękę na wierzchu, tak że troje rąk splecionych na stoliku utworzyło model skomplikowanej rzeźby, sporządzony z kości, ciała i skóry. Gawron poczuł się jak skazaniec, któremu dostarczono wiadomość o odroczeniu wyroku; Anna nic nie wiedziała o jego machlojkach. Wiktor nie powiedział jej prawdy i przypuszczalnie nigdy tego nie uczyni. Gawron podniósł głowę, wyprostował zgarbione plecy. W mgnieniu oka przeistoczył się w zawadiacką, pewną siebie papugę. — Chodź do mnie — zaproponował. — Uczcimy nasze spotkanie. — Pukałam do twoich drzwi kilka razy dziennie. Dzwoniłam i zostawiałam listy, ale ty nie odpowiadałeś. — Więc tym bardziej powinnaś teraz pójść ze mną. Wszystko ci wyjaśnię. — No, nie wiem. Poza tym nie jesteś tak elegancki jak mój architekt. — Ach, ten Włoch... — Gawron wysunął rękę spod dłoni Anny i przesunął palcami po klapie jej płaszcza. — Jeśli rzeczywiście wygra, chciałbym obejrzeć jego plany. — Wygra. Mogę się założyć. Głos Anny stał się jakby łagodniejszy. Nie spuszczała wzroku z palców mężczyzny. — Kiedy będziesz wiedziała na pewno? — W przyszłym tygodniu. Zostanie zwołana konferencja prasowa, podczas której będą omówione główne założenia projektu. — Gdzie? — W Wielkim Wiku. — Muszę zobaczyć plany wcześniej, przed konferencją. Możesz to załatwić? — O czym mówisz? — O tym, żebyś umożliwiła mi obejrzenie zwycięskiego projektu. — Dlaczego miałabym ryzykować? — Ponieważ cię o to proszę. A także dlatego, że staruch chce to wszystko zniszczyć, dodał w myślach. Dlatego, że w całym Wielkim Wiku nie ma nikogo, kto ująłby się za straganiarzami i targowiskiem. Podniósł ręce i klasnął, parodiując gest Anny sprzed kilku minut. On jednak nie dysponował żadną czarodziejską mocą; choć nie chciał, żeby zniknął otaczający go świat, nie miał najmniejszego zamiaru ingerować w życie ludzi, którzy od pokoleń związali swój los z Targiem Mydlanym, krzątając się na nim z niewinną pracowitością wołków zbożowych. — Jak mam to zrobić? — zapytała Anna. — Wiktor zawsze zamyka gabinet na klucz, a każdy z tych planów jest wielkości dużego obrusa. — A co z twoim eleganckim architektem? Pozwoliła wziąć się za rękę. — Mówisz o Busim? — Właśnie. Na pewno ma kopie. Anna skinęła głową, ale zaraz potem wzruszyła ramionami na znak, że i tak nic z tego nie wynika. — Wydaje mi się... — powiedział Gawron, pochylając się nad stolikiem i wsuwając drugą rękę pod płaszcz Anny. — Wydaje mi się, że powinnaś jednak skorzystać z okazji i pójść na tę kolację do hotelu Excelsior. 5 Gawron stał się żonglerem. Trzymał w rękach, podrzucał i chwytał losy pięciorga ludzi. Zmuszał je do wykonywania skomplikowanych ewolucji w powietrzu. Wyrzucał w górę w taki sposób, by spadały mu z powrotem do rąk w odpowiedniej chwili i pod odpowiednim kątem. Musiał zadbać o to, żeby osoby, których losami żonglował, nigdy się ze sobą nie zetknęły, gdyż pragnął jak najdłużej utrzymywać je w nieświadomości, a jednocześnie szybko, sprawnie i dyskretnie spłacić długi i odebrać należności. Zależało mu na wyrównaniu rachunków z Busim, Józefem, Anną oraz Rudzielcem, ale najbardziej z Wiktorem. Ostateczny cel tej zabawy nie był jeszcze dla niego zbyt jasny, lecz z pewnością zamierzał ukarać Rudzielca i Wiktora za to, że utracił pracę, dodatkowe dochody, a także szacunek do samego siebie. Wciąż nie dawało mu spokoju wspomnienie chwili, kiedy dwóch umundurowanych strażników wyrzuciło go z Wielkiego Wika. Tak, koniecznie musiał zemścić się za tę zniewagę, pragnienie zemsty zaś pod wieloma względami przypomina pożądanie, gdyż zaślepia i odbiera zdolność logicznego myślenia. Gawrona w najmniejszym stopniu nie obchodziło, że Busi, Anna, Józef, a nawet Wiktor i Rudzielec są jedynie w bardzo niewielkim stopniu odpowiedzialni za przykrości, jakie spotkały go w życiu. Gdyby potrafił okiełznać chciwość i zrezygnować z pokusy w postaci wypchanych kopert, w dalszym ciągu urzędowałby na dwudziestym siódmym piętrze Wielkiego Wika, pozostając w najlepszych układach z Wiktorem, Anną, Rudzielcem oraz wszystkimi innymi. Ludzie ze wsi zdają sobie z tego sprawę znacznie lepiej niż ludzie z miasta, gdyż ukuli nawet specjalne powiedzenie: „Jeśli siejesz ciernie, będziesz je musiał zebrać. Nie trzeba ich podlewać — rosną same i tylko czekają na okazję, żeby cię dotkliwie pokaleczyć”. Gawron nawet w duchu nie chciał przyznać się do małostkowości, nie chciał powiedzieć jasno i wyraźnie, że zależy mu wyłącznie na tym, by zadać ból, odpłacić pięknym za nadobne. Wmawiał sobie, że kierują nim szlachetniejsze motywy. Oto co sobie wymyślił: kilka miesięcy nieróbstwa spędzonych z dala od Wielkiego Wika i Wiktora wskrzesiły w nim dawnego, szlachetnego Gawrona, gotowego walczyć do upadłego o wzniosłe ideały. Jak mógł kiedykolwiek zapomnieć siebie sprzed dwunastu lat, kiedy straganiarze organizowali bojkot towarów pochodzących z hurtowni Wiktora? Słuchali go wtedy z zapartym tchem. Nagradzali huczną owacją każde jego zdanie. Ubrany na czarno stał na podium z pustych skrzyń po owocach i wygłaszał przemówienie, które potem zostało w całości wydrukowane we wszystkich gazetach. — Targ Mydlany istnieje po to — powiedział między innymi — żeby jak najwięcej zwykłych ludzi mogło kupić dobrą sałatę, smaczne warzywa i świeże owoce, nie po to, żeby nieliczni bogacze pomnażali swoje miliony. Dlatego my, którzy tu handlujemy, nie możemy dopuścić, by ceny rosły ponad wszelką dopuszczalną miarę. Wszyscy go wtedy poparli i strajk trwał siedem tygodni. Świat stanął na głowie: klienci przynosili ciastka, ser i pieczywo, żeby nakarmić handlarzy, stragany zaś stały zupełnie puste. Strajkujący uczynili Gawrona swoim przedstawicielem. Zaufali mu. Ale Wiktor także znał sztuczkę z dzieleniem banknotów na pół. — Dlaczego chcecie doprowadzić do śmierci bazaru? — zapytał, zaskakując wszystkich niezwykłą jak dla niego gadatliwością, kiedy po siedmiu tygodniach stało się jasne, że nawet tak bogaty człowiek może jednak ponieść dotkliwe straty. — Przecież w ten sposób działacie na swoją niekorzyść. Jego agenci i prawnicy zaproponowali Gawronowi kompromis: kończycie bojkot i godzicie się na nasze ceny, a w zamian za to my zamrażamy na dwa, może nawet na trzy lata opłaty za dzierżawę straganów. Dobra, niech będą trzy. W ten sposób zostanie warn w kieszeni trochę grosza, a jednocześnie ocalicie swoje miejsca pracy. Gawron odparł, że co prawda jest tylko wyrazicielem opinii strajkujących, ale osobiście bardzo wątpi, czy zdecydują się odstąpić od swoich zasad. Wtedy ponownie odezwał się Wiktor. Najpierw zadał sobie w duchu pytanie: „Ile kosztują zasady?”, na głos zaś powiedział: — Doszedłem do wniosku, że byłoby dobrze, gdyby pańscy... moi... to znaczy, nasi koledzy z targowiska mieli stałego reprezentanta, który przypominałby mi o zasadach, do których wydają się tak bardzo przywiązani. — Nie patrząc na Gawrona napisał coś na kartce i położył ją przed nim na stole. — Człowiek ów otrzymywałby roczne wynagrodzenie właśnie w takiej wysokości. Gawron uścisnął rękę Wiktora i przyjął propozycję. Teraz doszedł do wniosku, że nadarza się okazja wyrównania rachunków, przywrócenia do życia człowieka, który wychował się na bazarze, który potrafił rozpoznać każdy rodzaj rzodkwi i pomarańczy, który uwielbiał tłum i wrzawę. On, Gawron, ocali Targ Mydlany. Stanie się bohaterem straganiarzy. Ponownie wdrapie się na podium, by dawać głośno wyraz ich nadziejom i obawom. Kiedy jednak nieco ochłonął, pozwoliwszy ulecieć z głowy wzniosłym myślom, począł na spokojnie zastanawiać się nad tą sprawą. Płomienne przemówienia topią autentyczną pasję w powodzi gładkich słów. Gracz, który dysponuje najsilniejszą kartą, nie może pokazać jej zbyt wcześnie — taka zasada rządzi polityką. Tak, Gawron tak bardzo przywiązał się do myśli o altruizmie swojej misji, że przez nikogo nie proszony oddał się do dyspozycji obywateli. W polityce znacznie bardziej efektywne od wrzaskliwych oracji są prowadzone bez rozgłosu działania komplikujące życie przeciwnikowi, zmieniające układ sił, prowadzące do powstania niespodziewanych, kryzysowych sytuacji. W jego głowie zrodził się plan, jeszcze nie do końca sformułowany, ale stuprocentowo skuteczny; dzięki temu planowi Anna znajdzie się znowu w jego łóżku, Rudzielec i Wiktor poniosą zasłużoną karę, osiłkowaty Józef zrozumie zaś raz na zawsze, że intelekt w połączeniu z pieniędzmi zawsze pokona niedoświadczoną młodość. Signor Busi z Mediolanu także dostanie za swoje, on zaś, Gawron, będzie nie kwestionowanym bohaterem targowiska. Tak więc cztery dni po spotkaniu w Mydlanym Ogrodzie, w. dniu, kiedy signor Busi uzyskał kontrakt na budowę Arkadii i po raz drugi zaprosił Annę na kolację, Gawron i Anna szli do hotelu Excelsior. Spędzili razem całą noc, a spali tak głęboko, przyciśnięci do siebie plecami, że nie obudziły ich ani sny, ani pochrapywania uświetniające odrodzenie łączącej ich namiętności. Oboje czuli się odświeżeni uczuciami, które dawali i otrzymywali, Anna zaś uznała, że łatwo dostrzegalna zmiana, jaka zaszła w Gawronie — stał się jakby młodszy, bardziej ożywiony, energiczny — stanowi oznakę odwzajemnionej miłości. Czy w innym przypadku ona, ostrożna kobieta ceniąca swoją pracę, zgodziłaby się przyjąć zaproszenie signora Busiego i zaryzykować kontakt z jego niecierpliwymi rękami tylko po to, żeby stać się zwykłym złodziejem? Gawron okazał się zbyt nieostrożny. Powinien był opuścić Annę kilka metrów przed wejściem do hotelu, ale ona odczuwała wielką tremę. I nic dziwnego: perspektywa kolacji w towarzystwie obcego mężczyzny, w najelegantszym hotelu w mieście, napełniłaby lękiem każdego z nas. W związku z tym Gawron odprowadził ją aż do podnóża lśniących marmurowych schodów. — Ach, moja droga! Widzę, że nie jesteś sama? Signor Busi stał na skraju szkarłatnego dywanu, taksując bacznym spojrzeniem kobiety na ulicy. Anna natychmiast wyszarpnęła rękę spod ramienia Gawrona, zawstydziła się i wsunęła ją tam ponownie. — To... przyjaciel — wykrztusiła, ale zachowała dość zdrowego rozsądku, żeby nie wymienić jego imienia. Gawron poczuł się onieśmielony wzrostem Włocha, jego wiekiem, elegancją. — Spotkaliśmy się przypadkiem — powiedział. — Życzę miłego wieczoru. Odszedł, nie tak szybko jednak, żeby nie stwierdzić, iż głos signora Busiego jest tak samo marmurowy i dywanowo miękki jak schody hotelu. Gawron nigdy się nie dowiedział, co zaszło między Anną a Busim, ona zaś nie miała pojęcia, co w tym czasie robił Gawron, choć, rzecz jasna, często rozmawiali na ten temat, drażniąc się nawzajem aluzjami i półsłówkami. Oboje doskonale zdawali sobie sprawę, że są niewolnikami erotycznego napięcia, które narasta, kiedy zapada zmrok. Trójkąt, który się uformował, miał wszystkie trzy wierzchołki naładowane seksem: starzejący się, elegancki uwodziciel; onieśmielona, szykownie ubrana kobieta, w jedwabnej czarno-złotej bieliźnie, otoczona dyskretnym zapachem perfum; astmatyczny kochanek o wychudzonej twarzy, przeistoczony w astmatycznego alfonsa o wychudzonej twarzy. Do tego należy dodać zastawiony stolik, piękną różę w wazonie, srebrne wiaderko z lodem, blask świec — współodpowiedzialnych za stworzenie wrażenia, że nie ma nic złego w kupczeniu miłością. Hotelowy pokój z balkonem i szerokim łóżkiem nakrytym kapą z tego samego materiału co zasłony. Lubieżność zimowej pory. Wcześniej Gawron powiedział Annie: — Zrób wszystko, co w twojej mocy, żeby zdobyć kopię tych planów. Wszystko, rozumiesz? Sama zdecydujesz, jak wiele to będzie. Nie nakazał jej, żeby poszła do łóżka z signorem Busim, ale też nie poprosił, by tego nie czyniła. Podniecała go siła, jaką w swoim pojęciu dysponował. Podobało mu się, że Anna bez sprzeciwu daje się wplątać w uknutą przez niego intrygę, oraz graniczące z pewnością przeczucie, że gdyby zażądał tego od niej, przespałaby się z włoskim architektem. Jakież to było ekscytujące, jak wspaniałe i dowartościowujące! Skoro wykazała gotowość, by oddać się innemu mężczyźnie, to czy istniała rzecz, jakiej mogłaby mu odmówić, kiedy znowu znajdą się w jego łóżku, na jego podłodze, na jego dywanie? Jeśli chodzi o Annę, to nie zastanawiała się zbyt długo, co Gawron rozumiał przez: „Zrób wszystko, co w twojej mocy”. Naturalnie zdawała sobie sprawę z dwuznaczności jego prośby, lecz uznała ją za żart. Nie chciała nawet myśleć o tym, że Gawron, na przekór niedawnym deklaracjom miłości, mógłby posłużyć się nią jako przynętą. Nie życzyła sobie być jego ambasadorem w ramionach Busiego. Jednak ze względu na pasję i zaangażowanie, z jakimi opowiadał o swojej misji mającej na celu uratowanie Targu Mydlanego, szybko zmieniła stanowisko; teraz uważała się za kobietę, która, okazując we wszystkim posłuszeństwo kochankowi, utrwala uczucie, jakie on do niej żywi. Rzecz jasna, nie było mowy o tym, żeby pozwoliła architektowi na cokolwiek więcej niż przelotne dotknięcie bladej, mało wrażliwej skóry na przegubie. Popełniła jednak poważny błąd przyjmując za pewnik, że widoczna aż nadto obojętność Gawrona na to, co się z nią stanie, nie jest równoznaczna z obrazą. Nie powiedziała nic w rodzaju: „Dobrze, ale jeśli ten stary kogut spróbuje mnie dziobnąć, kolacja wyląduje na jego ślicznym garniturku”, ani: „Skoro tak ci zależy na tych planach, to dlaczego sam nie prześpisz się z Busim? On chyba nie jest zbyt wybredny, zresztą tak samo jak ty”, ani „Daj mi spokój, nie jestem dziwką”. W ogóle nic nie powiedziała, pozwalając, by atmosfera nabrała nieco zmysłowego ciepła, podgrzana wieloznacznością jego przyzwolenia, żeby „zrobiła wszystko, co w jej mocy”. Wykąpała się, a następnie ubrała w rzeczy, które przywiozła ze swojego mieszkania do pokoju Gawrona. Stała przed lustrem, zakładając pas, pończochy i bieliznę, zapinając naszyjnik i bransoletkę, a Gawron siedział i patrzył. Oddychał płytko, miał sucho w ustach, serce biło mu w przyspieszonym tempie. Nie były to objawy astmy, lecz dolegliwość, na którą cierpią wszyscy męczennicy, polegająca na beznadziejnej walce, jaką toczą szlachetne zamiary i postanowienia z tyranią seksu. Cuchnął jak cap. Nabrzmiały penis rozpychał mu nogawkę spodni. Musiał założyć nogę na nogę, ale zaraz potem zerwał się jak ukłuty sprężyną, żeby pomóc Annie zapiąć suwak na plecach, a przy okazji złożyć wilgotny pocałunek na jej karku i otrzeć się o jej pośladki. — Nie teraz — powiedziała krótko, po czym poklepała go po kroczu gestem właściciela potwierdzającego swoje prawa. Gawron był oczarowany, niemal zahipnotyzowany perspektywą tego, co mogło się wydarzyć wieczorem, ale stracił szansę dania wyrazu rozpierającym go żądzom i pragnieniom. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby Targ Mydlany zniknął z powierzchni ziemi, Wiktor bez przeszkód zrealizował swoje plany, signor Busi zaś spożył kolację w samotności, gdyby tylko Anna odwróciła się i wzięła go w objęcia. Bez zastanowienia zamieniłby marzenia o misji i zemście na pięć cudownych minut spędzonych w jej pachnących, gładkich ramionach. Ona jednak zakładała już pantofle, poprawiała sukienkę, wsuwała do torebki szczoteczkę do zębów. Wkrótce potem schodzili po schodach, szli ulicą niczym szacowne małżeństwo, kilka chwil później zaś Gawron spojrzał w górę, na twarz stojącego na stopniach signora Busiego, i powiedział: „Życzę miłego wieczoru”. Teraz, już sam, skierował kroki do Mydlanego Ogrodu i usiadł przy odosobnionym stoliku, żeby się spokojnie zastanowić. I napić. Jak przebiega kolacja? Czy są już przy deserze? Anna przepadała za słodyczami, a signor Busi z pewnością będzie nalegał, żeby zamówiła wszystko, na co ma ochotę. Na pewno chichotała i gadała głupstwa; zawsze szybko reagowała nawet na niewielkie dawki alkoholu. Stary Włoch ponad wszelką wątpliwość zachowywał się z nonszalancką galanterią, sypiąc jak z rękawa anegdotami, jak zazwyczaj czynią mężczyźni w zaawansowanym wieku, by oczarować młodsze od siebie partnerki. Gawron wyobraził sobie Busiego, jak delikatnie kładzie rękę na odkrytym ramieniu towarzyszącej mu kobiety i wzywa kelnera, tak by ta poufałość mogła ujść za objaw troskliwości. Może przy okazji zapytał ją, czy ma ochotę na odrobinę mocniejszego trunku? A jak ona na to zareaguje? Czy uda, że nie poczuła jego ręki, czy też skłoni go do cofnięcia jej? A może pozwoli mu głaskać się po ramieniu? Gawron potrząsnął głową i wyobraził sobie inną sytuację. Tym razem architekt milczał, natomiast Anna zachowywała się jak światowa dama, sterując swobodną, zalotną konwersacją. Pochlebiała Włochowi, chwaląc jego garnitur i znajomość win, on natomiast podreślał swoje zawodowe osiągnięcia, główny nacisk kładąc na pracę, jaką włożył w stworzenie Arkadii. „Chętnie obejrzałabym te plany” — powiedziała w pewnej chwili Anna. „Są w moim pokoju” — odparł, a ona na to: „W takim razie chodźmy je zobaczyć. Tylko niech pan nie zapomni zamówić jeszcze jednej butelki wina”. Nie, to zupełnie bez sensu. Wymyślił sobie kobietę drapieżnika, a tymczasem Anna wcale taka nie jest. Nawet jeśli pójdzie na górę, to tylko zwabiona gładkimi słówkami, niechętnie, mając w pamięci zadanie, jakiego się podjęła. Może nawet powie: „Chciałabym zobaczyć plany”. A Busi na to: „Bardzo proszę, ale musisz pójść ze mną na górę”. Da jej do zrozumienia, że kolacja nie była tania i że oczekuje czegoś w zamian. Gawron bez trudu wyobraził sobie plany leżące na łóżku Włocha, a także wyraz twarzy Anny, kiedy architekt ściągnął nienagannie odprasowane spodnie, złożył je starannie, po czym odwrócił się i obserwował szeroko otwartymi oczami, jak z ciała kobiety zsuwają się jedwabne, czarno-złote szmatki. Wciągnęła brzuch, żeby wydawać się jak najszczuplejsza, signor Busi zaś zgarnął plany z łóżka, chwycił Annę za ramiona, przyciągnął do siebie i szepnął: — Na imię mam Claudio... Gdyby Gawron był młodszy, silniejszy, bardziej porywczy, z pewnością zerwałby się z krzesła i pognał co sił w nogach do hotelu Excelsior, ogarnięty wcale nie gniewem ani zazdrością — był za mądry, żeby ulegać tak mało produktywnym uczuciom — lecz pożądaniem. Chciał się kochać. Dać upust swojej żądzy, zanim ta rozsadzi go od wewnątrz. Nie potrafił utrzymać filiżanki z kawą. Nie mógł usiedzieć. Wstał i ruszył na oślep przed siebie, chwiejąc się lekko na nogach, jakby się upił. Szybko znalazł dziewczynę. Miała nie więcej niż siedemnaście lat, pochodziła ze wsi i jeszcze nigdy nie całowała mężczyzny, którego by kochała. Zaprowadziła go do pokoiku na drugim piętrze w pobliżu domu, w którym się urodził i wychował. Rozpięła bluzkę, zadarła do pasa bawełnianą spódnicę. Nie miała na sobie bielizny. Szczupła, prawie chuda, i zupełnie nieprzystosowana do życia w mieście, stanowiła dokładne przeciwieństwo Anny. — Na imię mam Claudio — powiedział Gawron. Na materacu widniały dwie brudne plamy w miejscach, gdzie opierały się setki, tysiące kolan. Gawron położył pieniądze na stoliku. — Rozbierz się — poleciła. A potem: — Umyj go. Zrobił, co mu kazała. Chłodna woda spływająca po jego penisie trochę go otrzeźwiła, ale kiedy dziewczyna podeszła do niego i założyła mu prezerwatywę, był już znowu pijany. Położyła się na łóżku, wyjęła z ust gumę do żucia, zdjęła zegarek, przykleiła gumę do koperty i położyła zegarek na podłodze. — W porządku — powiedziała. — Twoja kolej. Co prawda pochodziła ze wsi, ale wykonywała swoją pracę z taką samą nonszalancją i obojętnością jak każda urzędniczka, robotnica albo pomoc domowa. Po prostu zarabiała na życie, nic więcej. Chęć zysku i odraza do samej siebie niemal się równoważyły, ale ona była na tyle sprytna, żeby udawać minimalne zainteresowanie klientem. Jeśli chce się jeść chleb, trzeba najpierw zasiać, a potem zebrać zboże. Potrząsała głową i zamykała oczy wtedy, kiedy wydawało jej się to najbardziej stosowne, a na dziesiątki stęknięć i westchnień Gawrona odpowiedziała jednym swoim. Mężczyźni, kiedy już skończyli, wszyscy wyglądali tak samo: jakby lekko rozczarowani i zawstydzeni. Zawsze prędko wychodzili. Dziewczyna wsadziła do ust gumę, wciąż jeszcze ciepłą i trochę wilgotną. Obserwowała w milczeniu, jak Gawron grzebie w kieszeniach spodni, a potem skórzanej kurtki. Wreszcie znalazł chusteczkę, oczyścił nos, po czym wsunął do ust końcówkę rozpylacza i kilka razy odetchnął głęboko, jakby pragnął pozbyć się smaku i zapachu owocowej gumy. Był czerwony na twarzy, jak wszyscy. Nie bez powodu. Tamci szybko wracali do normy, ten natomiast wciąż miał krwistoczerwone wypieki i oddychał z wysiłkiem, łapiąc powietrze płytkimi łykami, jakby niedawny orgazm przeniósł się do jego ptasiej klatki piersiowej i zagnieździł się tam na stałe. Zresztą, co to ją obchodzi? Zapłacił za kwadrans i czas właśnie dobiegł końca. Lada chwila w pokoju zjawi się kolejna dziewczyna. Zdjęła jego spodnie z krzesła i wetknęła mu je do ręki. — Chyba powinieneś wyjść na świeże powietrze. Zaczekała, aż schowa rozpylacz, ubierze się i wyjdzie z pokoju, po czym wróciła na ulicę, gdzie miała przyjaciół i gdzie w ciemności jej zwyczajna, pryszczata twarz nabierała tajemniczego uroku. Gawron wreszcie odzyskał spokój umysłu. Najprędzej jak mógł — to znaczy wcale nie szybko, lecz z opuszczoną głową, ręką przyciśniętą do piersi i flegmą wypełniającą usta — wrócił do swojego mieszkania, położył się na łóżku i zamknął oczy. W jego myślach Anna, signor Busi oraz prostytutka zlali się w jedno. Wili się niczym pęk dżdżownic, tak że trudno było stwierdzić, gdzie kończy się jedno, a zaczyna następne. Zaraz potem Gawron zapadł w płytki, niespokojny sen — za dużo rozpylacza. Józef, ubrany w mundur strażnika, wyrzucał go kolejno przez najróżniejsze drzwi — mieszkań, biur, barów. Ten sam Józef kochał się z Anną, ona kochała się z Wiktorem, a signor Busi z Gawronem, wszystko zaś działo się jednocześnie w tym samym łóżku. Była tam też młoda prostytutka; nie chciała odejść, mimo że na schodach rozległy się kroki Anny. Nie szła sama. Ktoś wskoczył zaraz za nią do łóżka i położył mu rękę na piersi. — Nie wyglądasz najlepiej — powiedziała. Jej oddech pachniał czosnkiem i drogimi papierosami. Zamiast perfumami skropiła się chyba likierem. Siedziała przed lustrem, czekając, aż Gawron się obudzi. Zdjęła już biżuterię, teraz zaś zabrała się do zmywania makijażu. — Jak ci poszło? — zapytał. Anna była zbyt zadowolona z siebie, żeby powiedzieć prawdę. Jakże łatwe okazało się jej zadanie! Signorowi Busiemu znacznie bardziej niż na zwabieniu jej do łóżka zależało na jej podziwie i uznaniu. Nie dotknął Anny ani razu, jakby obawiając się, że niechcący zapędzi się na teren, na którym niełatwo uzyska jej uznanie. Okazał się znawcą win i cygar, kelnerzy odnosili się do niego z najwyższym szacunkiem, szef kuchni — także mediolańczyk — opuścił na chwilę swoje królestwo, aby uścisnąć mu rękę. Busi był także mistrzem konwersacji; potrafił jednocześnie opowiadać, pić i jeść, czyniąc to wszystko z niewymuszoną elegancją i swobodą, niczym żongler podrzucający pięć piłek tenisowych. Prawił Annie urocze komplementy. Mógł nie podejmować próby uwiedzenia jejj a i tak jego reputacja nie doznałaby najmniejszego uszczerbku. Gdyby jednak spróbował szczęścia, to co wtedy? W najlepszym razie zaprowadziłby ją do pokoju, a wówczas przekonałaby się, że pod eleganckim garniturem kryje się stary człowiek, zachowujący nienaganną sylwetkę wyłącznie dzięki pasowi przepuklinowemu. Potrzebowałby kilku minut, żeby zdjąć marynarkę, kolejnych kilku, żeby ściągnąć buty i spodnie. Nie było mowy o tym, żeby położyć się do łóżka w ubraniu, bo wtedy czułby się jak postać z „Marata-Sade’a” albo uczestnik inscenizacji „Krematorium” Przewalskiego. Zostali więc przy stoliku, w bezpiecznym, publicznym miejscu. Busi stwierdził, że jest mile podekscytowany perspektywą spędzenia kilku miesięcy w mieście. Jego młodsi koledzy znakomicie sobie radzą z tworzeniem nowych pomysłów, znacznie gorzej idzie im natomiast doglądanie samej budowy. On, Busi, należy do wymierającego gatunku architektów: stara się mieć romans z każdym ze swoich dzieł. Umilkł na chwilę, żeby ukryte znaczenie jego słów nie umknęło uwagi Anny, a następnie pospiesznie je zneutralizował: — Proszę mi wybaczyć te ekstrawagancje starego człowieka. Obiecuję, że podczas konferencji prasowej będę bardziej rzeczowy. Dziennikarzom zależy przede wszystkim na konkretach. Anna natychmiast postanowiła skorzystać z okazji. — Właśnie, skoro pan o tym wspomniał: Wiktor będzie potrzebował drugiego zestawu planów... jeszcze przed konferencją. — Oczywiście, moja droga. — Przez cały wieczór ani razu nie zwrócił się do niej po imieniu. Nawet nie zapytał, jak ono brzmi. — Jutro poślę gońca. — Wolałabym wziąć je dzisiaj, jeśli to możliwe. Wiktor byłby bardzo zadowolony, a ja miałabym poczucie, że zapracowałam na tę wspaniałą kolację. — Ważą co najmniej dziesięć kilogramów. — Jestem silniejsza, niż się panu wydaje. Signorowi Busiemu wcale nie spieszyło się, żeby zaprowadzić ją do swojego pokoju. Szczerze mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty odbyć tej wędrówki nawet w pojedynkę. To tak daleko, a on był zmęczony i objedzony. Wezwał hotelowego boya i wręczył mu klucz. — Bądź tak dobry, pójdź do mojego pokoju i przynieś żółtą teczkę. Jest bardzo gruba i mniej więcej taka długa. — Rozłożył ręce. — Są trzy takie same, ale weź tylko jedną. Wręczył boyowi setkę, po czym wdał się w opowieść o kliencie, który kiedyś zostawił plany w nowojorskiej taksówce. Był już tak bardzo znużony, że szybko stracił wątek, ale na szczęście boy wkrótce dostarczył żółtą teczkę. Architekt z trudem stłumił ziewnięcie. — Myślę, że już chyba pozwolę panu pójść do łóżka — powiedziała Anna. Signor Busi wstał i wyprostował się powoli, czując, jak strzyka mu w krzyżu. Ujął jej dłoń w obie ręce. — Dobrej nocy, moja droga. Sprawiła mi pani ogromną przyjemność. Odprowadził ją wzrokiem, kiedy zmierzała z tryumfalnie uniesioną głową ku wyjściu z restauracji. To naprawdę niezwykle atrakcyjna kobieta — pomyślał, a następnie ruszył w drogę powrotną do pokoju. Gawron usiadł na łóżku. — Jak ci poszło? — zapytał ponownie. Anna wskazała drzwi prowadzące do kuchni. Oparta o futrynę stała tam wielka, żółta, pękata teczka. — Zaufaj mi — odparła. Dlaczego miałaby mówić mu coś więcej? Niech sobie wyobraża co chce. Gawron jednak nie nalegał ani nawet w żaden sposób nie wyraził dezaprobaty. Być może miało to jakiś związek z faktem, że na jego sumieniu widniały dwie brudnoszare plamy w miejscach, gdzie tak jak inni oparł kolana. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu: Anna przed lustrem. Gawron na łóżku. Każde z nich miało swoją tajemnicę, ale tylko jedno czuło się na tyle pewnie, żeby się uśmiechnąć. 6 Gawron uśmiechnął się do Rudzielca. — Pogadajmy — zaproponował. — Po co? — Po to, żeby twojej budy szlag nie trafił. — Wykonał szeroki gest ręką. — Razem z tym wszystkim dokoła. — Znikaj. Rudzielec także się uśmiechnął, ale w jego uśmiechu nie brały udziału ani oczy, ani policzki. Tylko usta, w dodatku zaciśnięte w wąską kreskę. W połączeniu z tym uśmiechem krótkie „Znikaj” świadczyło nie tyle o niechętnej obojętności, co o totalnej pogardzie. Klasyfikowało Gawrona jako człowieka nie wartego nawet splunięcia. Jednak Gawron nie zniknął, tylko wyciągnął rękę, aby powstrzymać Rudzielca przed zwijaniem straganu na noc. Spodziewał się jego wrogości. Liczył na nią. Nic by nie osiągnął, gdyby Rudzielec należał do ludzi łatwo puszczających w niepamięć dawne urazy. Gawron potarł kciukiem o palec wskazujący, jakby rozcierał coś w pył. — Znikaj — powtórzył Rudzielec. — Mam robotę. — Nie na długo — odparł Gawron. — Bardzo szybko możesz ją stracić i wylądować na bruku, tak jak ja. Tyle że nie zdążyłeś odłożyć dość dużo, żeby móc przyjemnie spędzać czas. — Nie wiem, czy mówisz, czy pierdzisz — odparł Rudzielec, ale słowa Gawrona zaintrygowały go na tyle, że przerwał pracę i zwrócił się do niego twarzą. Gawron starannie przygotował sobie przemowę. — Słuchaj mnie uważnie — zaczął w taki sposób, jakby rozmawiał z sześciolatkiem. — Nie bądź głupi. Mamy ze sobą więcej wspólnego, niż myślisz, a ja nie chowam do ciebie urazy. — Urazy? Niby o co? — O tę sprawę z chłopakiem i konszachty z Wiktorem. O to, że straciłem posadę. I co ty na to? — Akurat o to możesz mieć pretensję tylko do siebie — odparł Rudzielec. Nawet nie próbował zaprzeczać, że to on wynajął Józefa w celu odzyskania haraczu wręczonego Gawronowi. Dlaczego miałby się wykręcać? Przecież chciał tylko odebrać swoją własność. Nie rozumiał też, co znaczą „konszachty z Wiktorem” ani czemu ma czuć się odpowiedzialny za to, że Gawron wyleciał z pracy. Nic go to nie obchodziło. Jego zdaniem Gawron był nikczemnikiem, ale obecnie stwarzał zagrożenie nie większe niż wąż, który utracił cały zapas jadu i może tylko straszyć sykiem. To, co wiedział albo czego domyślał się na temat zdarzenia w tunelu, zupełnie się nie liczyło. Rudzielec chciał tylko wiedzieć, w jaki sposób Gawron mógł mu zaszkodzić, skoro wedle wszelkich oznak na niebie i ziemi stracił na zawsze dostęp do byłego szefa? — Należało ci się, ale wykpiłeś się tanim kosztem — powiedział. — Gdybym posłał nie jednego, ale czterech ludzi, chodziłbyś teraz o kulach. Myślisz, że powinienem się wstydzić? Nic z tego. Żałuję tylko, że mnie tam nie było. — Nie zgrywaj bohatera — poradził mu Gawron. — Gdybym miał do ciebie pretensje, nie przyszedłbym tutaj, tylko załatwiłbym cię po cichu. Chcę ci pomóc, mimo że wcale na to nie zasługujesz. — Znikaj. Gawron zacisnął palce wokół kluczy. Jakże nienawidził tego człowieka, jego zapachu, stroju, zawziętej, bezlitosnej twarzy! Musiał się jednak opanować. Rudzielec stanowił jego jedyną szansę. Pohamował gniew, położył żółtą, pękatą teczkę na ladzie wśród pogniecionych owoców i śmieci, po czym wyjął pierwszy rysunek z wierzchu. Przedstawiał bezy z topiącego się szkła, korytarze w kształcie rozgwiazdy, drzewa rosnące w wielkich donicach, odświeżony bruk, odremontowane kamienie w basenach fontann, podświetlone wodą. Podpis głosił: „Arkadia — szkic ogólny”. — Co to jest? — Coś, czym Wiktor pragnie uraczyć was wszystkich. Dopiero teraz Gawron rozpoczął zasadniczą przemowę. Poinformował Rudzielca, że Wiktor nie był usatysfakcjonowany wysokością dochodów, jakie przynosi mu bazar, że bankierzy i planiści tak długo namawiali go do podjęcia stanowczych kroków, że wreszcie zdecydował się zacząć przebudowę, że signor Busi zdołał przekonać starca do swojej Arkadii. Zadanie nie należało do trudnych, ponieważ Wiktor cierpiał na nasilającą się demencję, niestrawność, a także na obsesję wzniesienia pomnika. — Wyobraź sobie, że to ma być pomnik jakiejś kobiety z dzieckiem! Gawron kilkakrotnie podkreślał z ubolewaniem i zaprawioną goryczą ironią, jak fatalnie się złożyło, że właśnie teraz zabrakło go u boku Wiktora. Gdyby on, człowiek znający od podszewki wszystkie problemy Targu Mydlanego, w dalszym ciągu mógł służyć radą bogaczowi, z pewnością nie doszłoby do obecnej, bardzo niebezpiecznej sytuacji. — Chroniłem, was — powiedział. — Może nie bardzo mieliście ochotę za to płacić, ale broniłem was własną piersią. Teraz sam widzisz, do czego doprowadziłeś: nie macie w Wielkim Wiku nikogo, kto by się za wami ujął. — Zabębnił palcami w rysunek. — Za trzy dni ma się odbyć konferencja prasowa. Wiktor jest przekonany, że tylko on dysponuje pełnym zestawem planów, ale sprytny Gawron i tym razem zdołał go przechytrzyć. — Powtórzył Rudzielcowi groźnie brzmiące zapowiedzi Busiego: „Tam nie ma czego zachowywać”, „Zrównamy to śmietnisko z ziemią”, „Zaczniemy wszystko od początku”. — Moim zdaniem jesteście bez szans, jeśli nie zdołacie się dogadać i zjednoczyć — zakończył, po czym pchnął teczkę z papierami w kierunku Rudzielca. — Dlaczego akurat ja? — zapytał handlarz. — Dlaczego nie poszedłeś do któregoś z tych starych pierników, z którymi przesiadujesz w barze? — Bo, tak jak powiedziałeś, to stare pierniki. Ty natomiast jesteś zupełnie inny: wiecznie niezadowolony, chętny do walki. Ty jeden spośród ilu?... Dwustu ośmiu straganiarzy usiłowałeś dać mi prztyczka w nos za to, że wyciągam od was forsę. Jeden na dwustu ośmiu! Po prostu urodziłeś się po to, żeby brać udział w awanturach, i życzę ci, żebyś po śmierci zdążył przynajmniej na godzinę wpaść do nieba, zanim diabeł zorientuje się, że nie żyjesz! — W porządku, może i masz rację, ale przecież ty jesteś taki sam, a do tego świetnie znasz się na robieniu zamieszania! Poza tym zdobyłeś plany, znasz zamiary Wiktora, masz tyle wolnego czasu, że mógłbyś spokojnie wywołać wojnę światową. Dlaczego wybrałeś właśnie mnie? Tym razem Gawron mówił z autentyczną pasją, prosto z mostu, nie odwołując się do żadnych abstrakcyjnych porównań. Mówił o swojej paskudnej reputacji na targu, o tym, że przez niektórych mógłby być nadal uważany za oko i ucho Wiktora, za podwójnego agenta zmieniającego mocodawców jak rękawiczki. Istniało także prawdopodobieństwo, iż jego wysiłki zostaną uznane za próbę załatwienia własnych porachunków z wiekowym milionerem. Z pewnością zainteresowałyby się tym prasa i telewizja, gdyż dziennikarze uwielbiają doszukiwać się wszędzie nieszlachetnych motywów. Pokrętna intryga jest zawsze lepsza od jasnej, prostej sprawy. Nikt by mu nie zaufał. Starsi handlarze wciąż jeszcze pamiętali jego zdradę sprzed lat, kiedy wystarczył jeden czek podpisany przez Wiktora, żeby Gawron przeistoczył się z przywódcy strajku w wiernego sługę milionera. On na tym zyskał, inni stracili. Na przebaczenie i zapomnienie mógłby liczyć jedynie wówczas, gdyby miał do czynienia z zastraszonymi ciągłym biciem psami, nie zaś z silnymi, znającymi swoją wartość ludźmi. — Poza tym muszę trzymać się w cieniu. Ten architekt widział mnie w towarzystwie... w towarzystwie osoby pracującej w Wielkim Wiku, która wykradła te plany. Na razie nie mogę podać żadnych nazwisk. Im mniej wiesz, tym bezpieczniejsza będzie ta osoba. Jeśli dopisze nam szczęście, nigdy nie ustalą źródła przecieku, ale gdyby Busi zobaczył mnie z jego planami, natychmiast dodałby dwa do dwóch. Co prawda to cudzoziemiec, w dodatku już nie najmłodszy, ale nie jest głupi. Gdyby zaczął się czegoś domyślać, w najlepszym razie utracilibyśmy dostęp do bezcennych informacji, a nasz człowiek pożegnałby się z pracą. Nasza siła polega głównie na tym, że możemy działać z zaskoczenia. I co ty na to? Rudzielec nic nie odpowiedział, tylko zgarnął teczkę z planami do torby, w której miał gazetę, koszulę na zmianę i całodzienny utarg. Zastanowi się przez noc, a nazajutrz z samego rana zwoła zebranie straganiarzy, aby zasięgnąć ich opinii. Jego dalsze postępowanie będzie zależało od nich, nie od Gawrona. Ponownie przystąpił do demontażu stoiska. Najnowsze wieści wprawiły go w ponury nastrój, choć zazwyczaj, kiedy kończył pracę, przez pewien czas był prawie zadowolony z życia. Miał nadzieję, że człowiek Wiktora (nie potrafił inaczej myśleć o Gawronie) zrozumie czytelną aluzję i odejdzie. Powiedział już, co miał do powiedzenia. Zatruł atmosferę. Powinien czym prędzej zniknąć. Jednak Gawronowi najwyraźniej nigdzie się nie spieszyło; na jego twarzy pojawił się nawet ten sam uśmiech, jakim obdarzył Rudzielca na początku rozmowy. Pomógł handlarzowi zdjąć metalowy stelaż, przestawił kilka skrzynek, odwiązał sznurki i zaczął — niewprawnie, nieudolnie — zwijać płachtę różnobarwnego impregnowanego płótna. Ręce miał czyste i miękkie jak mydło. Rudzielec odsunął go na bok, rozłożył płótno, po czym kilkoma ruchami złożył je ponownie, tak że utworzyło płaską, foremną kostkę. — Nie potrzebuję pomocy — burknął. Gawron wzruszył ramionami. — Wszyscy potrzebujemy pomocy. — Znikaj — powtórzył po raz kolejny Rudzielec, a kiedy odwrócił się do niego plecami, pozwolił sobie na przelotny uśmiech, taki, który obejmował także oczy i policzki. Gawron miał rację: Rudzielec uwielbiał walczyć. Jako jedyny z dwustu ośmiu. 7 Kiedy Rudzielec wraz z dwustu kolegami wyruszył z Mydlanego Ogrodu, Wiktor i signor Busi jedli właśnie śniadanie na dwudziestym ósmym piętrze Wielkiego Wika. Manifestacji towarzyszyła spora grupa fotoreporterów oraz ekipa lokalnej stacji telewizyjnej. Gawron po raz kolejny wcielił się w rolę ukrytego przed wzrokiem publiczności animatora, poruszającego marionetkami i wykonał kilka telefonów do redakcji najbardziej poczytnych gazet. Rzecz jasna nie był tak głupi, żeby wziąć udział w demonstracji, ale przyglądał się jej z zadowoleniem ze swego stałego miejsca przy kawiarnianym stoliku. Dwustu na dwustu ośmiu to całkiem niezły wynik, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że nie tylko straganiarze uczestniczyli w pochodzie — znalazło się kilku tragarzy, parę żon, a także garstka bywalców restauracji oraz tanich hoteli z dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach, którzy regularnie zaopatrywali się na Targu Mydlanym, gdzie owoce i warzywa zawsze były świeże, a ceny niskie. Wszyscy lękali się zmian, wszyscy też uważali, że zmianom można się przeciwstawić i powstrzymać ich nadejście. Pamiętacie, jak mieszkańcy niewielkiego zamożnego przedmieścia Stephens Well dali do wiwatu budowniczym nowego biurowca? Zmusili architektów do wprowadzenia zmian w projekcie i obniżenia budynku o trzy piętra, ponieważ przez czterdzieści minut każdego dnia gmach rzucałby cień na park, pozbawiając rośliny i spacerowiczów bezcennych promieni słońca, co stało w jaskrawej sprzeczności z odwiecznym Prawem do Światła. Pamiętacie, jak organizacje obrońców środowiska uniemożliwiły poszerzenie wielu ulic, jeśli wiązało się to z koniecznością wycięcia drzew? Każde duże drzewo podlegało ochronie na mocy ustawy Parlamentu z roku 1910. Na Targu Mydlanym rosło wiele drzew, docierało tam światło, więc była również nadzieja. Gawron popijał kawę przyglądając się mijającym go ludziom. Nawet nie zajrzał do gazety, która leżała na jego kolanach. Nie miało żadnego znaczenia, o czym donoszą nagłówki, ku czemu zmierza świat, ani — jeśli obliczenia naukowców z NASA okażą się prawidłowe — czy asteroid o średnicy jednego kilometra, mknący przez kosmos z prędkością 74 000 kilometrów na godzinę, przeleci w południe koło Ziemi, mijając Targ Mydlany (także liczący sobie kilometr średnicy) w astronomicznie mikroskopijnej odległości pół miliona kilometrów. Myśli Gawrona dotyczyły jego życia, nie zaś zagadek Wieczności. Tu i teraz, zaledwie rzut kamieniem stąd, jemu oraz wszystkim straganiarzom zagrażało niebezpieczeństwo znacznie bardziej realne, które dało się pojąć i oszacować w ludzkich jednostkach miary. Dotyczyło mikrokosmosu, w którym żyli i który mogli ocalić. Rzecz jasna, ruch na targu nie zamarł. Protestujący mieli przecież wspólników, przyjaciół i krewnych, którzy zastąpili ich na stanowiskach, by nie dopuścić do powstania strat. Wszystkie stragany były czynne, tłum zaś taki sam jak każdego dnia, a przynajmniej taki sam jak każdego równie deszczowego dnia. Demonstranci zasłaniali się przed deszczem transparentami i tablicami; naciągali na głowy kaptury, ekipa telewizyjna otuliła kamerę nieprzemakalną folią. Ktoś wpadł na pomysł, żeby przynieść bęben i natychmiast został wezwany przez Rudzielca na czoło pochodu. Tłum ruszył, trochę nieśmiało i jakby z zakłopotaniem, przeformowując się, dzieląc i łącząc zgodnie z poleceniami Celofanowego Człowieka, który jeszcze nigdy nie widział w tym miejscu tak imponującego pokazu zbiorowej jednomyślności. Trudno dumać o krzywdach, kiedy wokoło tylu przyjaciół. Rudzielec zatrudnił kilkunastu chłopców do rozrzucania ulotek wydrukowanych za pieniądze z Funduszu Mydlanego — rezerwy finansowej wykorzystywanej w celu pokrycia kosztu pogrzebu, wspomożenia wdowy lub sierot albo wsparcia tych, którzy doznali wypadku podczas pracy i nie mogli samodzielnie zarabiać na życie. Na ulotce widniał sporządzony tuszem i akwarelami szkic Arkadii, u góry znajdował się wielki, ułożony z czarnych gotyckich liter napis: ARKADIA — KTO ZA TO ZAPŁACI? Pod spodem natomiast rozbita na kilka wierszy odpowiedź: Ty, kupujący... Ja, sprzedający... My, obywatele... Wszyscy, którzy kochają historię i tradycję. Chłopcy wzięli się do roboty dopiero wtedy, kiedy pochód przegrupował się przy parku Matematyków, minął plac Forteczny i skręcił w ulicę Wszystkich Świętych. Biegli chodnikami i jezdnią, wciskając ulotki przechodniom i wkładając je za wycieraczki. Ludzie idący ulicą zwalniali kroku i rozstępowali się na boki, robiąc miejsce straganiarzom. Nie mieli wyboru. Nie mogli skręcić w boczne alejki, ponieważ nie przecisnęliby się tamtędy ze swymi parasolami, a poza tym łoskot niesionego na czele pochodu bębna działał paraliżująco na system nerwowy, zmuszając do zatrzymania się, odwrócenia głowy, sprawdzenia, co jest przyczyną tego niezwykłego hałasu. To samo działo się z kierowcami — kilku z nich zatrzymało na chwilę pojazdy, a wtedy ruch całkowicie zamarł. Gorąca lawa, wypełniająca zazwyczaj ulice, ostygła i zaczęła tężeć. Rozległy się klaksony oraz gniewne okrzyki. Ci, którym się spieszyło, schodzili na jezdnię, próbując znaleźć drogę wśród unieruchomionych pojazdów. Jakiś chłopak na motorynce, zatrudniony w firmie kurierskiej, wjechał na chodnik i zaczął torować sobie drogę wśród gapiów. Demonstranci także mieli poważne kłopoty z utrzymaniem tempa marszu. Tylko groźnie wymachujący pałeczkami dobosz podążał naprzód bez większych przeszkód. Ekipa telewizyjna i fotoreporterzy cofali się krok za krokiem; bezkształtny chaos oglądany przez prostokątne wizjery aparatów fotograficznych całkiem niespodziewanie nabierał pozorów zaplanowanej anarchii. Wreszcie nastąpiło to, co musiało nastąpić: pochód stanął przy wtórze rytmicznego łoskotu bębna, gniewnej kakofonii klaksonów, podekscytowanych okrzyków. Podstawowa zasada rządząca funkcjonowaniem wielkich miast mówi, że nogi i koła muszą się albo poruszać, albo trzymać z dala od centrum, kiedy zaś się tam pojawią, powinny uszanować linię graniczną, jaką jest garb krawężnika. Zjawiła się policja w osobie samotnego funkcjonariusza, przemoczonego do suchej nitki i mocno zniecierpliwionego. Widzowie lokalnych stacji telewizyjnych oraz czytelnicy gazet mogli oglądać komiczną scenkę utrwaloną przez kamery i aparaty fotograficzne, przedstawiającą stróża prawa i dobosza stojących oko w oko. Obaj podnieśli pałki, obaj szykowali się do zadania ciosu. Policjant okazał jednak znacznie więcej opanowania, ponieważ rąbnął w bęben, dobosz natomiast udowodnił, że ma słabsze nerwy, gdyż wybębnił capstrzyk na hełmie stróża porządku. Na jednym ze zdjęć widać było także dwóch straganiarzy przeciskających się przez tłum, by rozdzielić oponentów, ale wyglądało to tak, jakby zamierzali zatłuc policjanta na śmierć tablicami z wypisanymi odręcznie hasłami. Na jednej widniał napis: NIE PRZEJDĄ!, co mogło stanowić ironiczny komentarz do wydarzeń rozgrywających się na ulicy, na drugiej natomiast umieszczono prośbę: RATUJCIE NASZ TARG PRZED MILIONEREM. Taki właśnie obraz ujrzało miasto i w ten oto sposób jego mieszkańcy po raz pierwszy zetknęli się z Arkadią. Demonstrantów ogarnęło uniesienie, przekonali się bowiem, że dwustu ludzi może — przynajmniej na pewien czas — całkowicie sparaliżować ruch w mieście. Pochód przeistoczył się w rozbawiony, ożywiony tłum, falujący niespokojnie u wejścia do tunelu pod torami kolejki miejskiej. Po pewnym czasie udało mu się przecisnąć na drugą stronę, a wtedy ruszył środkiem pasażu, wykrzykując jednym głosem wymyślane naprędce hasła. Krzyk wydobywający się z setek gardeł odbijał się rykoszetem od szklanych fasad; chwilami brzmiał niczym ostry, donośny strzał, po którym następuje charakterystyczne głuche uderzenie świadczące o tym, że pocisk utkwił w ciele łosia. Hałas osiągnął takie natężenie, że signor Busi i Wiktor przerwali śniadanie, by podejść do przeszklonej ściany, a okna Wielkiego Wika zapełniły się twarzami urzędników, wśród których była także Anna. W pasażu nie widziano takiego zamieszania od chwili, kiedy budowniczowie zabrali swoje maszyny i wynieśli się, ustępując miejsca biznesowi. Każda płaszczyzna, każdy szczegół architektoniczny zdawał się upominać: Nie podnoś głosu. Nie biegaj. Nie włócz się bez celu. Ci, którzy codziennie chodzili tędy do pracy, posłusznie stosowali się do tych zaleceń. Wędrówka przez pasaż przygotowywała ich psychicznie do biurowego rytuału, tak jak wędrówka przez kościelną nawę przygotowuje wiernych do złożenia hołdu świętości umieszczonej na ołtarzu. Jednak manifestanci, ośmieleni obecnością kamer, a także zachęceni echem polatującym między szklanymi ścianami, ochoczo wznosili okrzyki, a im bardziej zbliżali się do Wielkiego Wika, tym większe ogarniało ich podniecenie. Widząc ich twarze można by pomyśleć, że są wściekli, wręcz rozjuszeni, podczas gdy w rzeczywistości po prostu znakomicie się bawili. Czyż można bowiem wyobrazić sobie lepszą zabawę niż wszczynanie burdy w miejscu, w którym cię nikt nie zna, w towarzystwie przyjaciół równie chętnych do rozróby jak ty? Wreszcie poczuli się nie jak goniący za zyskiem, małostkowi handlarze, ale prawie jak krzyżowcy. Tego dnia urośli we własnych oczach. Ich słuszne oburzenie oraz łoskot bębna ocalą Targ Mydlany przed Arkadią. Ustawili się ze swymi transparentami i tablicami przed wejściem do Wielkiego Wika, smagani biczami deszczu, uszlachetnieni niepokojem, ośmieleni lękiem przed utratą pracy. I co dalej? Nikt nie wpadł na pomysł, żeby wygłosić mowę, wysłać delegację z petycją albo rozpocząć zbiórkę podpisów pod listem protestacyjnym skierowanym do Wiktora. — Wystarczy, że nas zobaczą — powiedział Rudzielec. — I usłyszą. Stali więc niewzruszenie, coraz bardziej mokrzy, skandując hasła, klaszcząc, gwiżdżąc i wręczając ulotki każdemu, kto wchodził do twierdzy Wiktora lub z niej wychodził. Tuż przed jedenastą zaczęli ściągać zaproszeni na konferencję przedstawiciele czasopism architektonicznych, ale oprócz nich zjawili się także dziennikarze z gazet, które zazwyczaj nie zajmują się zagadnieniami budownictwa, planowania przestrzennego ani urbanistyki. Telefony od Gawrona, zawiadomienia rozesłane przez Wiktora, a przede wszystkim doniesienia o ulicznych niepokojach, rozbudziły zainteresowanie panów redaktorów. Przybył także Mieszczuch we własnej osobie (znowu moja twarz wyłania się na chwilę z cienia), gdyż miałem wielką ochotę napisać kolejną historyjkę, podobną do tej z rybami, żeby jeszcze raz ośmieszyć bogacza. Od razu wpadło mi w oczy jedno z haseł: RATUJCIE NASZ TARG PRZED MILIONEREM, a kiedy wziąłem do ręki ulotkę, natychmiast wpadłem na pomysł, jakby ośmieszyć pękate bąble signora Busiego. Straganiarze mieli już przywódcę, właściwie nie bardzo wiadomo skąd, bo jak na razie wyróżnił się jedynie chęcią siania destrukcji. Mieszczuch nienawidził tych, którzy doszli do władzy i zbudowali fortuny dzięki handlowi. — Co to za ludzie? Signor Busi chętnie skorzystał ze sposobności, by wstać od stołu, podejść do okna i spojrzeć w dół. Podczas trwającego już prawie godzinę spotkania przekonał się, że ma do wyboru dwie możliwości: siedzieć w milczeniu, poświęcając całą uwagę posiłkowi, albo wygłaszać monolog. Ponieważ Wiktor nie okazywał ani oznak znudzenia lub zniecierpliwienia, ani rozbawienia, monolog — gdyż, co nietrudno było przewidzieć, właśnie na to rozwiązanie zdecydował się włoski architekt — płynął jak leniwa rzeka szerokimi zakolami, zahaczając o różne, często odległe od siebie tematy, najczęściej jednak dotyczył uroków światowego życia. Weźmy na przykład Nowy Jork... Czy Wiktor był w Nowym Jorku? Nie? Wobec tego Busi przerzucił się na Mediolan, miasto, które najbardziej ukochał i którego zarazem najbardziej nienawidził. Miało szczególny, celtycki charakter, zupełnie różny od innych włoskich miast. Czy Wiktor zdaje sobie sprawę, że z Mediolanu jest bliżej do Londynu niż na Sycylię? Wiktor nie zdawał sobie z tego sprawy, ale wyglądało na to, iż jest gotów uwierzyć signorowi Busiemu na słowo. Architekt znalazł się w potrzasku: im więcej mówił, tym mniej miał do powiedzenia. Nic więc dziwnego, że teraz z ulgą wstał, zbliżył się do okna i opowiedział gospodarzowi co widzi: tłum, transparenty, awantura. Nie, Wiktor nie miał pojęcia, co to może oznaczać. Wynajmował dwadzieścia trzy piętra biurowca czternastu firmom, więc istniało co najmniej piętnaście potencjalnych przyczyn zamieszania. Przyszła Anna, by zaprowadzić Wiktora i jego gościa na konferencję prasową. Uprzedziła, że należy liczyć się z niewielkim opóźnieniem. Oczekiwali najwyżej pięciu, sześciu osób, w tym jednego fotografa, a tymczasem zjawiło się trzydziestu dziennikarzy, łącznie z ekipą telewizyjną i dwoma wysłannikami stacji radiowych. Salka konferencyjna okazała się stanowczo za mała, więc spotkanie postanowiono przenieść do innego pomieszczenia. — Niech przejdą do mojego apartamentu — powiedział Wiktor, po czym dodał z pretensją w głosie: — Powinnaś była domyślić się, jak duże zainteresowanie wzbudzi nasze przedsięwzięcie. Anna uznała, że lepiej nie informować szefa, jak duże zainteresowanie wywołało „nasze przedsięwzięcie” przed wejściem do biurowca, odpowiedziała uśmiechem na szarmancki ukłon signora Busiego i poszła po dziennikarzy. Obaj starcy z wielką radością szykowali się do przedstawienia swego projektu tak licznie zgromadzonej publiczności. Kamery zaczęły pracować w chwili, kiedy mężczyźni wysiedli z prywatnej windy Wiktora. Anna rozdawała materiały informacyjnej każda teczka zawierała kilka szkiców, ogólny plan obiektu, a także wycinek z International Gazette z artykułem o Biurze Projektowym Busi i S-ka. Konferencję otworzył szef działu prasowego Wielkiego Wika, który przedstawił obu głównych bohaterów. Oznajmił, że najpierw signor Claudio Busi powie kilka słów, potem zaś będzie można zadawać pytania, robić zdjęcia oraz częstować się winem. Signor Busi nie zwlekając rozpoczął już drugi monolog tego ranka, lecz tym razem dobrze przygotowany. Przemowa, którą uraczył Wiktora, także by w zupełności wystarczyła, tyle że musiałby opuścić fragmenty wychwalające osobę finansującą całe przedsięwzięcie. — Przypuszczam, że znacie moje wcześniejsze dokonania — powiedział, sugerując tym samym, że Arkadia jest wyłącznie jego dziełem. — Nazywano mnie już... — Tu roześmiał się na znak, że traktuje te określenia z przymrużeniem oka — ... „guru urbanistyki” i „filozofem wśród rzemieślników”. Jak wiecie, stworzyłem pojęcie „budynku jako wydarzenia sportowego”, co oznacza, że wznosząc budowlę powinniśmy doświadczać takich samych uczuć jak podczas górskiej wspinaczki, kiedy podziwiamy coraz to inne widoki i elementy krajobrazu. Na razie pióra i długopisy wisiały nieruchomo nad notesami. Co oni chcą zbudować na miejscu starego targu? Planetarium? Disneyland? Operę? Zoo? Mont Blanc? — W codziennym życiu równie często stykamy się z nostalgią co z eksperymentami — ciągnął. — Mamy także do czynienia z nowoczesnością. Jeśli otworzycie teraz teczki i spojrzycie na panoramiczny szkic Arkadii, natychmiast stanie się dla was jasne, że tym razem postawiliśmy na nowoczesność, czyli na zastąpienie upokarzającego chaosu średniowiecznego bazaru harmonią i godnością współczesnego, dostosowanego do aktualnych potrzeb. — Wziął do rąk dużą fotografię przedstawiającą projekt Arkadii i pokazał ją zebranym. — Co wam to przypomina? — zapytał, po czym sam udzielił sobie odpowiedzi, nie dając nikomu czasu na zastanowienie. — Oto wiejski krajobraz w samym centrum miasta albo... — zawiesił na chwilę głos, by zaraz dodać żartobliwym tonem: — coś, co z pewnością was rozbawi. Moi koledzy z Mediolanu nazwali Arkadię Szklanymi Bezami. Znakomity pomysł, nieprawdaż? Dopiero teraz moje pióro, pióro Mieszczucha, wzięło się do pracy. Signor Busi podsunął mi znakomity pomysł. Dzięki niemu zarówno rysownik zatrudniony w naszej gazecie, jak i moja złośliwa wyobraźnia zyskały znakomite pole do popisu. — Czy wy wiecie, co to są bezy? — zapytał Busi, zaniepokojony brakiem reakcji ze strony słuchaczy. Wiktor siedział w milczeniu za biurkiem, poruszając intensywnie brwiami. Przypuszczalnie zastanawiał się, czy ten Włoch jest zupełnie normalny albo może czynił wszystko, żeby nie parsknąć śmiechem. Odpowiadając na pytania dotyczące budżetu przedsięwzięcia oraz terminarza prac budowlanych, signor Busi i szef działu prasowego podawali mnóstwo nikomu niepotrzebnych szczegółów. Potem do głosu doszli bardziej dociekliwi dziennikarze. — Czy przeprowadzono konsultacje z osobami dzierżawiącymi powierzchnię handlową na bazarze? — Jakie podjęto kroki w celu ochrony interesów handlarzy od lat pracujących na starym targu? Szef działu prasowego udzielał wymijających, uspokajających odpowiedzi. Jego zdaniem inwestycja mogła przynieść korzyści zarówno miastu, jak i handlarzom. — Skoro tak, to czemu straganiarze pikietują wejście do budynku? Mieszczuch wstał z krzesła, po czym moimi ustami odczytał pytania zamieszczone na ulotce oraz odpowiedzi: — „Arkadia — kto za to zapłaci? Ty, kupujący... Ja, sprzedający... My, obywatele... Wszyscy, którzy kochają historię i tradycję”. Demonstranci niosą hasła wzywające nas, byśmy pomogli im bronić targu przed milionerem — dodałem. — Milioner, o którym mowa, milczy jak zaklęty. Myślę, że wszyscy chcielibyśmy dowiedzieć się od niego, co ma do powiedzenia protestującym. Wiktor nie podniósł się z miejsca. Nie chciał zabierać głosu, ale teraz nie miał wyboru. Starzy ludzie z reguły działają bez pośpiechu, co wcale nie znaczy, że sprawiają wrażenie ociężałych. Przez dłuższą chwilę patrzył na ręce, a kiedy wszystkim wydawało się już, że nic nie powie, podniósł głowę, lecz nie spojrzał na zebranych, tylko na chłostane deszczem i wiatrem szyby. — Bazar rozrasta się w górę, to wszystko. Kiedy byłem mały, sprzedawcy układali towar na ziemi, na deskach lub płachtach. Trzeba było się schylić, żeby dokonać wyboru. Potem wprowadziliśmy kryte stragany, dzięki czemu nie trzeba się schylać, natomiast czasem nie obejdzie się bez wyciągnięcia szyi albo ręki, ponieważ część produktów jest powiązana w pęczki lub powkładana do siatek i wisi przyczepiona do stelaża. Teraz będziemy mieli Arkadię ze schodami, windami i balkonami. Targ jest jak roślina: musi rosnąć i kwitnąć, bo w przeciwnym razie zginie. Nie spodziewam się żadnych problemów ze strony sprzedawców. Arkadia uczyni ich bogatymi. — Ci, którzy zgromadzili się na dole, nie podzielają pańskiego optymizmu — zauważył ktoś. — Przekonam ich — odparł Wiktor. — Sam z nimi porozmawiam. Nikt nie wiedział, co właściwie chciał przez to powiedzieć. Wszyscy podnieśli się, kiedy on wstał, po czym odprowadzili go wzrokiem, kiedy zmierzał do prywatnej windy z Anną u boku i dokumentami w ręku. Pojedzie w dół czy w górę? Mógł przecież polecić Annie: „Zadzwoń do strażników i każ im wybrać z tłumu kilku najprzyzwoiciej wyglądających. Porozmawiam z nimi. Aha, wezwij też policję, żeby zrobiła porządek przed wejściem do budynku”. On jednak rzekł: „Załatwmy to najszybciej jak można”. — W górę czy w dół? Wskazał na swoje buty. Do podjęcia tej decyzji skłoniło go nie poczucie obowiązku ani nie nadmiar odwagi, lecz zwykła ludzka ciekawość. Widok, jaki ujrzał niedawno z dwudziestego ósmego piętra, nawet przy pomocy signora Busiego występującego w charakterze dodatkowej pary oczu, bynajmniej go nie usatysfakcjonował. Wszystko wydawało mu się niewyraźne, przytłumione, nieostre, coś jak fonia i wizja w telewizorze, nie tylko dla niego, ale dla większości starych ludzi. Słowa i obrazy umykały, zanim zdołał je sobie przyswoić. Podczas trwającego cały ranek monologu signora Busiego Wiktor tylko wpatrywał się we Włocha, nie wiedząc, kiedy powinien skinąć głową lub parsknąć śmiechem, a kiedy okazać życzliwe współczucie. Aparat słuchowy płatał mu ciągłe figle; znacznie lepiej działał w małych pomieszczeniach niż w dużych albo na otwartej przestrzeni. Słabe światło mniej tłumi dźwięki, nie zniekształca spółgłosek, nie deformuje wyrazów. Przy śniadaniu światło było za mocne, a w gadaninie signora Busiego słyszał za dużo obcego akcentu. Wiktorowi wydawało się chwilami, że architekt mówi po włosku, albo że recytuje jakiś niezrozumiały współczesny wiersz, w którym przerwy między słowami są wypełnione jeszcze większą liczbą zgłosek niż same wyrazy. O co on właściwie pytał? Na wszelki wypadek Wiktor pokręcił głową, mając nadzieję, że akurat ten gest okaże się w miarę na miejscu. Podekscytowanie architekta coraz bardziej go nużyło. Co to za zwyczaj gadać przy jedzeniu? Co to za gość, który nie potrafi dostosować swoich manier do zachowania gospodarza? Poczuł ogromną ulgę, choć i zdziwił się trochę, kiedy signor Busi raptownie zerwał się od stołu i podbiegł do okna. — Co to za ludzie? Wiktor nie miał najmniejszego pojęcia. Odnosił wrażenie, jakby stał zanurzony po szyję w wodzie, która wraz z początkiem odpływu zaczęła coraz szybciej opadać, zabierając ze sobą część wrażliwości jego zmysłów. Niedługo będą docierać do niego wyłącznie bolesne doznania związane z Emmą, ciotką i jajkami na twardo, a on nawet się nie zorientuje, że to tylko wspomnienia. Jednak teraz, kiedy razem z Anną zjeżdżał windą na parter, aparat słuchowy funkcjonował bez zarzutu. Wiktor słyszał szept stalowych lin, szelest papierów przekładanych przez Annę, skrzypienie własnych kości. Słyszał nawet — i czuł — jak powietrze staje się coraz gęstsze, w miarę jak winda zsuwa się coraz niżej. Ile czasu minęło od chwili, kiedy po raz ostatni był w głównym holu? Ile czasu minęło od chwili, kiedy po raz ostatni przeszedł przez obrotowe drzwi? Co najmniej trzy miesiące. Ile czasu minęło od dnia, kiedy Bóg po raz ostatni zstąpił z wysokości i stanął na ziemi, pośród zwykłych śmiertelników? Po przemowie, którą wygłosił przed audytorium złożonym z dziennikarzy, po celnych sformułowaniach, które znajdował bez najmniejszego trudu, jakby miał je już gdzieś zapisane, a teraz tylko korzystał z notatek, starzec był całkowicie pewien, iż proste zapewnienie: „Arkadia uczyni was bogatymi”, wystarczy aż nadto, by uspokoić wzburzony tłum. Nie odczuwał najmniejszego niepokoju — może z wyjątkiem tego, jaki zawsze mu towarzyszył podczas jazdy windą. Wydawało mu się, że podróż trwa bez końca i odbywa się z szaleńczą prędkością. Oparł się najpierw o ścianę, potem na ramieniu Anny. Nie był ani trochę rozczarowany, kiedy jego pierwsza od trzech miesięcy podróż wreszcie dobiegła końca. Drzwi rozsunęły się, ukazując atrium wypełnione sztuczną roślinnością. Cały personel zatrudniony na parterze, to znaczy recepcjonistki, portierzy i strażnicy, spoglądał przez wielkie szyby na zewnątrz, na moknący, falujący niespokojnie tłum. Wiktor ogarnął włosy z czoła (zupełnie niepotrzebnie), zapiął płaszcz, wyszedł z windy, przeszedł przez atrium i stanął za plecami ludzi blokujących dostęp do drzwi. Był najstarszy i najniższy ze wszystkich. Nikt nie ustąpił mu z drogi, nikt nie okazał szacunku, ba, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nie znali go, ponieważ nie przechodził tędy rano i po południu, idąc do pracy i wracając do domu. Anna próbowała utorować mu drogę, lecz nie miała ani dość siły, ani wystarczająco donośnego głosu. Dopiero kiedy z ogólnodostępnych wind wysypała się gromada podekscytowanych dziennikarzy, zrobiło się przejście, Wiktor zaś znalazł się w centrum powszechnej uwagi, odarty z anonimowości przez reporterów pragnących dowiedzieć się od niego, co ma zamiar powiedzieć straganiarzom zgromadzonym po drugiej, mokrej stronie szklanej ściany. Dopiero teraz ochrona oraz strażnicy wzięli się do pracy. Oczyścili szefowi drogę, odepchnęli dziennikarzy, po czym doprowadzili Wiktora, Annę oraz zasapanego szefa biura prasowego, którego twarz dobrze znali, do obrotowych drzwi. Tutaj jednak wszystko sprzysięgło się przeciwko wiekowemu milionerowi; nikt nie śmiał wcisnąć się przed niego, ale natura obrotowych drzwi jest taka, że trzeba przechodzić przez nie pojedynczo, w związku z czym Wiktor znalazł się na deszczu i chłodzie zupełnie sam, bez żadnej obstawy. Na szczęście portier, do którego obowiązków należało wzywanie taksówek i limuzyn, poznał go natychmiast, gdyż pracował na tym stanowisku od chwili otwarcia Wielkiego Wika; podbiegł z otwartym parasolem, osłonił nim starca i wraz z Wiktorem pokonał kilka metrów dzielących prywatny teren milionera od ogólnie dostępnego chodnika. Nie zerwał się gwałtowny wiatr, słońce nie wyjrzało nagle zza chmur, aby uświetnić chwilę spotkania władcy z poddanymi. Deszcz okazał się zwolennikiem demokracji i padał wszędzie jednakowo, tyle że Wiktor nie był mokry, ponieważ miał nad sobą rozpięty parasol, a w dodatku teraz już towarzyszyła mu świta: Anna, szef biura prasowego oraz portier. Solidnie zbudowany strażnik — ten sam, który grzecznie, ale stanowczo wyprowadził Gawrona z biurowca — uznał za stosowne zablokować drzwi. Jeżeli szef wyszedł na ulicę, to stała się ona jego prywatnym terenem, a nikt bez wiedzy i zgody właściciela nie może wkraczać do jego posiadłości. W związku z tym fotoreporterzy oraz kamerzysta musieli przycisnąć obiektywy do zachlapanych deszczem szyb, natomiast dźwiękowcy i dziennikarze uzbrojeni tylko w notatniki stali bezradnie lub usiłowali przeprowadzić wywiad z signorem Busim. W pełnym świetle, na otwartej przestrzeni, aparat słuchowy Wiktora odmówił posłuszeństwa. Milionera otaczały transparenty, tablice z hasłami oraz gniewne twarze, ale towarzyszące obrazom dźwięki były dla niego zupełnie nieczytelne. Przez tłum lotem błyskawicy przebiegła wiadomość, że to właśnie jest Wiktor. Transparenty zafalowały żywiej niż do tej pory, demonstrantów zaś na krótko ogarnęły gwałtowne uczucia, niczym raptowny podmuch wiatru poprzedzający nastanie całkowitej ciszy. Postąpili krok, dwa kroki naprzód, zaczęli machać ulotkami i tablicami, a niektórzy nawet pięściami. Gdyby Wiktor mógł rozeznać się w kłębowisku dźwięków, łatwo pojąłby przyczynę ich gniewu: oto człowiek mieszkający w zbytku i luksusie na szczycie drapacza chmur postanowił z dnia na dzień pozbawić ich środków do życia, zgarnąć ich do kupy, zgnieść i wyrzucić jak śmieci zbierane na koniec każdego handlowego dnia. — Kto jest waszym przywódcą? Wypchnęli naprzód Rudzielca i ustawili go półtora metra przed Wiktorem, tak że krople wody kapiące z wielkiego parasola rozbryzgiwały się u jego stóp. — Zostaliście źle poinformowani — oświadczył starzec. — Ktoś was oszukał. — Wyjął ulotkę z ręki Rudzielca i wskazał na panoramiczny szkic Arkadii. — Nie wiem, w jaki sposób udało wam się to zdobyć, ale gdybyście okazali więcej cierpliwości, usłyszelibyście dobrą wiadomość, jaką dla was przygotowałem. „Arkadia — kto za to płaci?” — pytacie w swojej ulotce. — Przyłożył palec do piersi. — Odpowiadam: ja płacę. A któż by inny? Koszty wyniosą sześćdziesiąt milionów dolarów, ale nawet jeden dolar nie będzie pochodził z waszych kieszeni. Ja biorę na siebie ryzyko, ja płacę wszystkie rachunki. A kto odniesie największe korzyści? Kto będzie mógł pracować w ludzkich warunkach, pod dachem, ze wszystkimi cywilizacyjnymi udogodnieniami w zasięgu ręki? Kto nie będzie już musiał codziennie składać i rozkładać straganów? Kto przestanie wozić towar wózkami, bo będzie miał do dyspozycji windy, rampy rozładunkowe i chłodnie? — Rozłożył szeroko ramiona, obejmując tym gestem wszystkich zgromadzonych. Obiecał im, że nigdy nie zdradzi swoich „starych przyjaciół”. Obiecał, że będą zapraszani na spotkania, podczas których projektanci i inwestorzy wysłuchają wszystkich pomysłów, zastrzeżeń oraz propozycji. Zasugerował, by spotkania te odbywały się raz na tydzień, oraz zgodził się z góry na utworzenie czegoś w rodzaju parlamentu decydującego o najważniejszych sprawach Arkadii, w którym sprzedawcy mieliby liczną grupę przedstawicieli. Wreszcie rozejrzał się dokoła, aby sprawdzić, czy nigdzie w pobliżu nie ma dziennikarzy, po czym wypowiedział te same słowa, które nieco wcześniej tego dnia wywarły tak znakomite wrażenie: — Nasz targ po prostu rozrasta się w górę, i to wszystko. Mam już osiemdziesiąt lat. Od dawna obserwuję jego rozwój. Kiedy byłem mały, wasi ojcowie i dziadkowie rozkładali towary na płachtach i całymi dniami siedzieli na bruku niczym buddyjscy mnisi. Kiedy wprowadziliśmy składane stragany, te same, z których wszyscy obecnie korzystacie, podnieśli bunt, twierdząc, że to nowoczesny wymysł, który doprowadzi ich do ruiny. Mówili, że nikt nie zechce kupować ze straganu. Tymczasem dzięki temu „wymysłowi” każdy z was stał się zamożniejszy. Teraz proponujemy warn Arkadię, piękną i wygodną. Wszyscy będą chcieli robić tam zakupy, nie tylko ubodzy, ale także ci najbogatsi. Gdyby miało stać się inaczej, czy zdecydowałbym się zainwestować w was tyle pieniędzy? Czy uważacie, że zależy mi na tym, aby uczynić was na powrót tak biednymi, jak byli wasi dziadowie? Zaufajcie mi, przyjaciele. Dzięki Arkadii staniecie się bogaci. Rudzielec coś odpowiedział i choć Wiktor nie zrozumiał co najmniej połowy słów, stało się dla niego jasne, że nastroje demonstrantów uległy radykalnej zmianie. Nikt już nie wymachiwał transparentami ani pięściami. Bądź co bądź, sam szef opuścił swoją twierdzę, żeby z nimi porozmawiać. Potraktował ich jak kolegów po fachu. Obiecał im spotkania, gwarancje, parlamenty. Mówił całkiem do rzeczy. Istotnie, dlaczego miałoby mu zależeć na doprowadzeniu ich do ruiny? Przecież on sam bogacił się między innymi właśnie dzięki ich pracy. Wiktor wymienił długi, krzepki uścisk ręki z Rudzielcem, po czym odwrócił się i podążył ku wejściu do Wielkiego Wika, za nim zaś potruchtali Anna i portier z niepotrzebnym już nikomu parasolem. Wiktor nie zamierzał rozmawiać z dziennikarzami. Od tego miał szefa biura prasowego, chwilowo otoczonego zewsząd przez straganiarzy. Wiktor czuł ogromne zmęczenie i niepokój; nie dlatego, że był stary, lecz dlatego, że każdy, komu tylko przyszła na to ochota, mógł wziąć pod lupę jego najbardziej osobiste, hołubione od wielu lat plany i grzebać w nich do woli, on zaś, mimo swego całego bogactwa, musiał walczyć o nie i targować się pod gołym niebem, jakby wciąż był siedmioletnim chłopcem sprzedającym jajka na twardo. — Dopilnuj, żeby jak najprędzej zorganizowano pierwsze spotkanie — powiedział w windzie do Anny. — Musimy przestrzegać zasad demokracji. — Przyjrzał się z bliska ulotce autorstwa Gawrona. — Te plany były ściśle tajne. Musiał nastąpić przeciek. — Spojrzał na Annę. Spojrzał przez Annę. — Dowiedz się gdzie. Muszę znać nazwisko człowieka, który mnie zdradził. Nieważne, kto to jest ani ile to miałoby kosztować. Zapłaci mi za to. Niewiele brakowało, żeby Anna podała szefowi dwa nazwiska, swoje i signora Busiego. Czy starzec wynagrodziłby jej szczerość? Czy odesłałby Busiego do Mediolanu, razem z jego planami? Wątpiła w to. Poza tym, dlaczego miałaby brać na siebie część winy? Przecież był jeszcze jeden człowiek, prawdziwy winowajca, całkowicie bezpieczny, bo poza zasięgiem Wiktora. Nie można wyrzucić z pracy kogoś, kto już ją stracił. Gdyby kiedykolwiek poczuła, że grunt usuwa się jej spod nóg, wówczas wyciągnie z zanadrza Gawrona. Będzie jej tajną bronią. Dzięki niemu zasłuży się w oczach szefa. — Popytam wśród personelu — obiecała. Wiktor zażyczył sobie posłodzoną herbatę. Czekał na nią przy oknie apartamentu, spoglądając w dół, na pasaż. Zrobiło się tam już prawie zupełnie pusto. Wiatr włóczył z hałasem po marmurowych płytach nadłamaną tablicę, kilka ulotek przylepionych albo klejem, albo deszczem odznaczało się niebieskawymi plamami na ścianach i szybach. Ci straganiarze, którzy jeszcze się nie rozeszli, stali w niewielkich grupach wokół fontanny, obojętni i nieruchawi jak piłkarscy kibice, omawiający zakończony remisem nudny mecz z udziałem swojej drużyny. W wieczornych wydaniach gazet ukazało się zabawne zdjęcie przedstawiające starcie dobosza z policjantem. Mieszczuch dzielił się z czytelnikami najnowszymi plotkami dotyczącymi małżeńskiego pożycia pewnego znanego pisarza i dopiero pod koniec felietonu, pod nagłówkiem „Szklane bezy Wiktora”, zamieścił długą i — muszę przyznać — mało zabawną dykteryjkę z architektami, milionerami oraz ciastkami w rolach głównych. Wydrukowany wielką czcionką na pierwszej stronie gazety tytuł głosił: OSZUKANO WAS! Wydawca, dla którego pracował Mieszczuch, był finansowo zainteresowany jak najszybszym powstaniem Arkadii, a w dodatku miał udziały w jednym z przedsiębiorstw należących do koncernu Wiktora. Nic dziwnego, że zależało mu na tym, by staremu bogaczowi wiodło się jak najlepiej. 8 Oto na czym polega czarodziejskie działanie miast: my, którzy w nich żyjemy, rzadko wyruszamy w świat w pogoni za sławą, bogactwem albo wolnością. Czy nawet miłością. Jeśli już zaczynamy wzdychać do innego, niespokojnego życia, nie kierujemy się ku otwartym przestrzeniom, lecz instynktownie szukamy tłumu. Kto twierdzi (naturalnie oprócz urbanistów i filozofów), że nie lubimy tłoku, że nie cieszy nas widok ulic wypełnionych mrowiem nieznajomych ludzi? Nawet jeżeli nie doznajemy wtedy żadnych pozytywnych uczuć, to przynajmniej stajemy się bogatsi, gdyż każdy kontakt, każde otarcie się i zderzenie potwierdza oczywistą prawdę: miodu należy szukać tam, gdzie jest dużo pszczół. Wyjaśnienie tajemnicy wydaje się całkiem proste. Otóż my, porządni obywatele, jesteśmy posłuszni światłom na skrzyżowaniach, dopasowujemy swoje plany do rozkładów jazdy, tolerujemy cień i zgiełk. Nie przekraczamy jezdni w niedozwolonym miejscu, nie parkujemy tam, gdzie nie wolno, nie wpychamy się bez kolejki, nie wkraczamy na cudzy teren — naturalnie z wyjątkiem sytuacji, kiedy ktoś nam każe to zrobić. Poświęcamy się całkowicie pracy, posłusznie kupujemy bilety. Cieszymy się mniej więcej taką samą swobodą jak drobinki soli w rozkołysanym morzu, lecz mimo to uważamy się za szczęśliwszych od mieszkańców wsi, którzy muszą zadowolić się pyrkotaniem ciągnika i krakaniem wron, żyją zaś w rytmie wyznaczanym porami roku, pogodą oraz posiłkami. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ my, mieszczuchy, jesteśmy jedynymi istotami we wszechświecie potrafiącymi odnosić korzyści ze zniewolenia, prosperować dzięki ograniczeniom, nosić nasze ciężkie, niewygodne uprzęże, jakby to były suto zdobione szaty plutokratów. Kto zatem jest w większym stopniu ubezwłasnowolniony: bankier wiodący życie stateczne, uporządkowane i jednostajne, czy bezdomny włóczęga? Którego z nich los potraktował łaskawiej, nakazując jednocześnie mieć się na baczności przed tymi, którzy nie przestrzegają żadnych zasad postępowania? Kto jest więźniem, a kto libertynem? Jednak, z drugiej strony, kto z własnej woli zgodziłby się zostać bezdomnym włóczęgą? Czy znalazłby się choć jeden wieśniak, który nie marzy o tym, by stać się zamożnym plutokratą? Uciekamy do miasta, ponieważ pragniemy mieć nadzieję na poprawę naszego losu, ulice miast zaś są wybrukowane właśnie nadzieją, nie złotem. Wynika z tego, że Józef był szczęśliwszy od Gawrona. Rzecz jasna, wiódł życie o wiele mniej komfortowe, ale jego majątek stanowiła nadzieja. Miał przed sobą jeszcze wiele lat i mnóstwo możliwości, podczas gdy Gawron zdawał sobie sprawę, że nie powinien już liczyć na zbyt wiele. Nikt nie zdjął mu uprzęży. Miasto nie mogło mu dużo obiecać. Kimże był, jak nie bezrobotnym, samotnym, chorym człowiekiem, polanem częściowo obróconym w popiół? Kto zdecydowałby się go przygarnąć, jaki pracodawca odważyłby się go zatrudnić? Zależało mu głównie na tym, co stanowi marzenie większości ludzi w średnim wieku: na uczuciowym komforcie. Jego życie kręciło się wokół Anny, plotek na temat Wiktora oraz Wielkiego Wika, które przynosiła. Pogodził się nawet z myślą o powstaniu Arkadii, jeżeli za tę cenę miałby to, czego pragnął. Oczywiście w dalszym ciągu spędzał każde przedpołudnie przy stoliku w Mydlanym Ogrodzie, pijąc coraz mniej kawy, za to coraz więcej alkoholu, a od czasu do czasu — bardzo nierozsądnie — sięgając nawet po cygaro. Łatwo było namówić go do gry w karty, kości lub domino, przy czym zarówno wygrane, jak przegrane traktował znacznie lżej niż inni gracze. Większość popołudni spędzał w łóżku, ale nie spał. Nie interesowało go ani radio, ani telewizja. Prawie nic nie czytał, oprócz popołudniowych gazet. Rzadko przyrządzał sobie do jedzenia coś bardziej wyszukanego niż zupa i jajka. Początkowo widywał się z Anną co wieczór. Zostawała u niego na noc. Miała w jego mieszkaniu własną szufladę w komodzie oraz walizkę z rzeczami. W szafie, obok jego spodni, wisiały jej bluzki i sweterki. Goliła sobie nogi jego brzytwą, on natomiast używał jej dezodorantów. Snuli plany sprzedaży obu mieszkań i nabycia jednego, większego, położonego z dala od miasta. Za to, co by zostało, kupiliby samochód i wyjechali na wakacje do Nicei, Stambułu lub Amsterdamu. Gawron często powtarzał, że zacznie rozglądać się za pracą, lecz nie uczynił tego. Obiecywał, że przyniesie foldery z biura podróży, ale wciąż zapominał to zrobić. Nie odwiedził żadnego biura pośrednictwa w handlu nieruchomościami, aby dowiedzieć się, ile są warte ich dwa mieszkania, i poszukać jakiegoś zacisznego lokum na obrzeżach miasta. Ograniczał się do opowiadania o tym, jak wyglądałoby ich życie, gdyby byli razem, razem zaś bywali tylko w łóżku. Nie minęły dwa miesiące, kiedy Anna zrozumiała, że potrzebuje dla siebie więcej czasu. Po pracy czuła się zanadto zmęczona, by znosić natrętne amory Gawrona, coraz więcej radości natomiast sprawiały jej krótkie podróże autobusem do jej mieszkania, spokój pustych pokoi, chwile wytchnienia, kiedy mogła usiąść w szlafroku przed telewizorem i o niczym nie myśleć. Spotkania z Gawronem ograniczyła do środowych wieczorów oraz weekendów; ma się rozumieć, nie był z tego powodu zachwycony, lecz w pewnym sensie on także miał z tego pewne korzyści, ponieważ mógł teraz pić, palić i uprawiać hazard nie tylko za dnia, ale również nocami. Z biegiem czasu środowe wizyty Anny zaczęły mu sprawiać coraz mniej przyjemności. Najczęściej chciała po prostu odpocząć, oderwać się od obowiązków, przygotować smaczną kolację, pokochać się bez pośpiechu i nadmiernych uniesień, posiedzieć w milczeniu w łóżku, z czasopismem w ręku. Nie miała ochoty wychodzić na miasto, odwiedzać barów, kochać się wiele razy, gwałtownie, agresywnie. Coraz częściej okazywało się, że zniknął gdzieś erotyczny urok, którym kiedyś zawróciła Gawronowi w głowie. Chwile całkowitego zjednoczenia — usta, piersi, genitalia wtulone w siebie z ogromną siłą, ręce wbite w grzbiety, nogi splecione w warkocz — oddalały ich szybko od siebie. Tak to już jest z mężczyznami i miłością. Każdy kolejny orgazm pozwalał Gawronowi pozbyć się części uprzęży, przeistaczając go w okamgnieniu z człowieka zafascynowanego Anną i łóżkowym wszechświatem w takiego, który myśli tylko o tym, by jak najprędzej wciągnąć spodnie i ruszyć w miasto. Poświęcał mniej uwagi jej doznaniom, niż gdyby była prostytutką. Przez pewien czas posłusznie, tak jak on zrywała się z łóżka, brała prysznic, ubierała się i biegła za nim, mimo iż najbardziej w świecie pragnęła wtedy choć krótkiego masażu, gorącej herbaty i mnóstwa snu. Gawron zawsze prowadził ją do Mydlanego Ogrodu, jakby w całym mieście nie było innych barów. — Dlaczego nie zostajesz na noc na targu, z żebrakami i alkoholikami? — zapytała wreszcie. Nie ulegało dla niej wątpliwości, że Gawron cierpi na obsesję, niestety, nie związaną z jej osobą. Sprawiał wrażenie, jakby ubiegał się o względy Targu Mydlanego, pragnąc je zdobyć, zanim bazar wraz ze wszystkim dokoła bezpowrotnie odejdzie w przeszłość. Gdyby Anna była bardziej pewna siebie, zapanowałaby nad nim. Wzięłaby go za rękę, jak dziecko, i zaprowadziła do biura podróży albo pośrednika w handlu nieruchomościami, albo do agencji zatrudnienia. Zabroniłaby mu wstępu do barów. Był tak słabym człowiekiem, że z pewnością by się jej podporządkował, ale ona nie skorzystała z okazji. Próbowała sama usprawiedliwiać go przed sobą. Pewnego środowego wieczoru, pomimo kuszących zachęt kołdry i prześcieradła, nie został w łóżku, tylko ubrał się ponownie i powiedział, że idzie kupić mleka. Potrzebował świeżego powietrza. Nie mógł oddychać. Czekała na niego, lecz w końcu zmorzył ją sen. Wrócił dopiero grubo po północy. Nie musiała nawet pytać, gdzie był. Przestała odwiedzać go we środy, a on wcale się tym nie zmartwił. Po zamknięciu ostatniego baru często dołączał do włóczęgów nocujących na placu targowym. Lubił patrzeć w płomienie pochłaniające resztki skrzyń i kartonów, śpiewać, palić papierosy, jeść prażoną kukurydzę, pić wino, przeklinać. Jego stara skórzana kurtka była tak zniszczona, że nikt nie podejrzewał, iż jest bogaty. Nocni mieszkańcy bazaru uważali go za jednego z tych, co to staczają się w dół, ale jeszcze nie sięgnęli dna. Nie wiedzieli ani nawet się nie zastanawiali, co robił, kiedy ich opuszczał. Sądzili, że zapewne ma gniazdo gdzieś w pobliżu — na przykład na skraju targowiska — albo może mieszka trochę dalej, w okolicy jednej z pętli tramwajowych na peryferiach miasta, w jakimś tanim domu, którego nawet nie zdążyli jeszcze zdewastować lokatorzy, bo sam zaczął się rozpadać, wzniesiony w pośpiechu z byle jakich materiałów. Nikt z nich nie słyszał o Arkadii. Kiedy Gawron opowiadał im o zmianach, jakie może przynieść przyszłość, nie robiło to na nich większego wrażenia. Dlaczego mieliby się martwić? Przyszłość, szczególnie ta odległa, była im całkowicie obojętna. Czekali tylko na chwilę, kiedy butelka wykona pełne okrążenie wokół ogniska i znowu trafi do ich rąk. Liczyli tylko na to, że drewna starczy aż do świtu. Natomiast za dnia Arkadia była głównym tematem rozmów między straganiarzami. Nic dziwnego. Do pracy przystąpili geometrzy, rozdawano kwestionariusze, na trawnikach w Mydlanym Ogrodzie pojawiły się pierwsze, próbne wykopy. Kobiety z przypiętymi plastikowymi identyfikatorami liczyły klientów odwiedzających poszczególne sektory bazaru. Do publicznego wglądu udostępniono szczegółowe plany przebudowy. Sprzedawcy byli lekko zaskoczeni, że nagle znaleźli się w centrum uwagi, choć trzeba przyznać, że trochę im to pochlebiało, szczególnie kiedy doszło do skutku pierwsze ze spotkań zapowiedzianych przez Wiktora. Uzgodnili między sobą, że organizowanie kolejnych demonstracji i zbieranie podpisów pod petycjami nie ma najmniejszego sensu. Co znaczył choćby najliczniejszy tłum albo nawet najdłuższa lista nazwisk wobec potęgi pieniądza? Nie, oni zachowają się jak rozsądni obywatele, czyli zapanują nad emocjami i spróbują wyciągnąć jak największe korzyści ze swego pragmatyzmu. Szef dał im słowo. Protestacyjny pochód wywabił Wiktora z leża. Stanął wśród nich, w strumieniach deszczu, by rzucić im wyzwanie: zmieńcie się i bogaćcie wraz ze mną. Próbowali sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy pracuje się pod szklanym dachem: ciepło zimą, chłodno latem, zawsze sucho i zacisznie, bez względu na pogodę. Pozostaną w tym samym gronie, tyle że zaczną oddychać powietrzem tłoczonym przez kanały wentylacyjne. Warzywa i owoce będą świeże i jędrne kilka dni dłużej, więc dłużej też będzie można nimi handlować. Zmniejszy się ilość odpadków, a na tych, które pozostaną, także da się zarobić, ponieważ właściciele ferm hodowlanych chętnie kupią wszelkie roślinne resztki. Straganiarze widzieli oczami wyobraźni, jak podjeżdżają furgonetkami pod rampy wyładowcze. Nie będą zatrudniać tylu tragarzy, zaoszczędzą na czasie. Ma się rozumieć, na samym początku trzeba liczyć się z pewnymi stratami, choćby podczas budowy, ale ogólnie rzecz biorąc nastroje były znakomite. Niektórzy zaczynali się już nawet niecierpliwić. Mieli już dość bycia zwykłymi handlarzami; chcieli stać się obywatelami Arkadii, i to jak najprędzej. Zupełnie nie przejmowali się złowróżbnym krakaniem Gawrona. Jego dezaprobata dla ich poczynań nie miała żadnego znaczenia. Człowiekiem, którego należało słuchać, był Rudzielec, ten zaś, choć z natury ostrożny i podejrzliwy, uważał, iż mniejsze niebezpieczeństwo zagraża im ze strony postępu niż apatii. Gawron nie na długo oszukał go swymi ponurymi przepowiedniami. „To wszystko zniknie. Niedługo stracisz pracę i wylądujesz na bruku jak ja”. Obecnie Rudzielec był znacznie bardziej skłonny wierzyć Wiktorowi. Drażniło go też ciągłe przesiadywanie Gawrona w knajpach; czy ten człowiek nie ma szacunku dla samego siebie albo choćby odrobiny taktu? Jeśli pojawienie się Arkadii ma oznaczać koniec Gawrona, to on, Rudzielec, nie zgłasza żadnych zastrzeżeń. Gawron w dalszym ciągu roztaczał przed tymi, którzy chcieli go słuchać, ponure wizje, ale każdy widział — i czuł — że jego poglądy uległy rozcieńczeniu przez alkohol oraz zostały doprawione sporą dawką goryczy wywołanej osobistymi urazami. Wkrótce nadejdzie dzień, kiedy tacy jak on, pasożyty, nieroby i włóczędzy, znikną bez śladu, i oby ta chwila nie kazała na siebie zbyt długo czekać! Biuro Projektowe Busi i S-ka potrzebowało niespełna dwunastu miesięcy na uzupełnienie planów, sporządzenie budżetu przedsięwzięcia i sformułowanie warunków, które musieli spełnić wykonawcy stający do przetargu. Architektura, dziedzina i tak w znacznym stopniu zbiurokratyzowana, tutaj uległa jeszcze większej biurokratyzacji ze względu na konieczność połączenia sztuki z handlem, pogodzenia doznań estetycznych z zasobnością kieszeni, zaspokojenia wymagań estetów i biznesmenów. Wiktor przeznaczył na niższych piętrach Wielkiego Wika kilka biur dla włoskich architektów; nie było wśród nich „jedynego filozofa wśród rzemieślników”, ponieważ młodsi koledzy zdołali namówić go do wyjazdu na zimę do Nowego Jorku. Weekendy spędzał na Manhattanie, pozostałe dni tygodnia natomiast w Cornell, gdzie jako visiting professor prowadził wykłady z historii architektury, wynosząc pod niebiosa Włoskich Mistrzów, to znaczy Giovanniego Michelucci, Franco Fronellego oraz, ma się rozumieć, Giovanniego Busiego. Koledzy mieli mu za złe, że obiecał Wiktorowi zostawić miejsce na otrzymany w urodzinowym prezencie pomnik. Jako zwolennicy nowoczesności nie widzieli potrzeby stawiania pomników, które, według nich, były „równie pretensjonalne jak figurki z miśnieńskiej porcelany, ale, niestety, znacznie większe”. Marzyło im się coś ze szkła albo plastiku, z dodatkiem stali, coś potężnego i poruszającego. stanowiącego symbol Arkadii. Niestety, musieli się pogodzić z „Żebrzącą kobietą z dzieckiem”, w stylu z początku XX wieku, w brązie. Wiktor wskazał nawet miejsce, gdzie powinien stanąć pomnik: przy wejściu położonym najbliżej dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach, mniej więcej w połowie drogi między nie istniejącym drzewem, pod którym siadywała Emma, a nie istniejącym domem, w którym zginęła. — Może uda nam się namówić operatora spychacza, żeby przejechał po tym ohydztwie — powiedział podobno jeden z architektów. — Mielibyśmy wtedy piękną nowoczesną rzeźbę: „Spłaszczona kobieta z dzieckiem”. Mój Boże, jakże nudziły ich nie kończące się zebrania, wieczory spędzane w hotelach, wprowadzanie ciągłych zmian spowodowanych względami oszczędnościowymi, co z kolei pociągało za sobą konieczność tworzenia nowych planów i przeprowadzania ponownych obliczeń. Nie podobało im się nasze miasto, zresztą jak prawie wszystkim przybyszom, którzy nie potrafią się w nim zorientować. Mieli nadzieję, że nigdy nie będą musieli go poznać. Marzyli tylko o tym, by skończyć pracę i wrócić do domu. Początek zaplanowanej na dwa lata budowy wyznaczyli na pierwszy dzień nowego roku; tym samym Sylwester miał zakończyć nie tylko dekadę, ale także funkcjonowanie starego targu. Natychmiast pojawił się problem. Nie trzeba było nadzwyczajnej przenikliwości, żeby dostrzec dwuletnią lukę między zamknięciem Targu Mydlanego a otwarciem Arkadii. Stało się jasne, że nie uda się dotrzymać rozdawanych lekką ręką obietnic, według których nie powinno być najmniejszych kłopotów z tymczasowym współistnieniem bazaru z placem budowy. Czy ci, co ich udzielali, działali w złej wierze, czy po prostu padli ofiarą własnej naiwności? W jaki sposób ktokolwiek mógł wpaść na pomysł, że sprzedawane na kilogramy pomidory mogą współegzystować z sześciotonowymi koparkami, wywrotkami i ludźmi w kaskach? Budowlani złożyli stanowczy protest. Wystarczy, że jakaś starsza pani obładowana ogórkami i ziemniakami potknie się i uderzy o byle deskę, a już zażąda od inwestora odszkodowania za utratę zdrowia, mówili. Ludzie Wiktora dowiedzieli się więc, że na okres co najmniej dwóch lat muszą przenieść bazar w inne miejsce. Sam Wiktor także otrzymał w tej sprawie memorandum, ale od czego zatrudniał tylu dyrektorów? Poza tym wystarczyło, żeby wyjrzał przez okna swego apartamentu, a od razu ujrzał rozwiązanie problemu: ogromne, pokryte asfaltem place, parkingi dla dziewięciu tysięcy pracowników biur i urzędów mieszczących się wzdłuż pasażu oraz co najmniej trzy razy tyle dla gości i klientów. Dwie trzecie tego obszaru, jakieś sześć hektarów, było prawie zawsze puste, ze względu na zbyt dużą odległość od biurowców oraz zbyt małą od torów kolejki miejskiej. W pęknięciach w asfaltowej powierzchni zagnieździły się rachityczne rośliny, którym zamiast gleby wystarczyła warstwa brudu zmieszanego z deszczówką. Samochody zjawiały się tu tylko nocą; w większości z nich prostytutki zaspokajały życzenia klientów, w nielicznych siedzieli podglądacze, usiłując dojrzeć cokolwiek przez zaparowane szyby. Za dnia było tu pusto jak na więziennym dziedzińcu. Ze względu na dogodne położenie oraz bliskość tunelu dla pieszych miejsce to znakomicie nadawało się na bazar. Oto dobra wiadomość dla wszystkich zainteresowanych — tak przynajmniej twierdzili dyrektorzy z Wielkiego Wika. Ludzie bardzo chętnie dają się oszukiwać. Na tym polega optymizm. — Oto cena, jaką musicie zapłacić za Arkadię — usłyszeli straganiarce, kiedy próbowali znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, uchronić się przed zesłaniem na pusty parking. — Jeśli chcecie uczestniczyć w podziale zysków, musicie wziąć na siebie część ryzyka, doświadczyć pewnych niewygód. Przecież mówimy o robieniu interesów, nie o działalności dobroczynnej. Kto im to powiedział? Naturalnie Gawron. Świetnie się bawił, kpiąc sobie z ich głupoty i łatwowierności. Na jakiej podstawie przypuszczali, że Wiktor przedsięwziął coś w rodzaju krucjaty, której głównym celem stało się uczynienie ich zamożniejszymi? — Rudzielec wprowadził was w ślepą uliczkę. Możecie być pewni, że on spadnie na cztery łapy. Zrobią wszystko, żeby tylko siedział cicho jak mysz pod miotłą. Za wszelką cenę chcą uniknąć kłopotów, więc dopilnują, żeby Rudzielcowi nie stała się krzywda. Na pewno otrzyma najlepsze miejsce, możecie być o to spokojni. Ale co stanie się z pomniejszymi handlarzami, którzy nie potrafią robić zamieszania, tylko z trudem wiążą koniec z końcem, sprzedając owoce z furgonetek? Albo z tymi, którzy muszą wykarmić pięcioro dzieci? Albo z tymi, co... Gawron, wystarczająco pijany i sprytny, żeby ciągnąć tę wyliczankę w nieskończoność, udowadniał tym samym, iż jedyną osobą, która odniesie korzyść z przeprowadzki na parking, jest Rudzielec. Naturalnie nikt nie wierzył w szczerość intencji Gawrona. Zbyt dobrze wiedziano o jego skłonności do krętactw i oszustw, zbyt często zmieniał front, pozostawiając na lodzie niedawnych sprzymierzeńców. Nie da się jednak ukryć, że nawet głupcy, pijacy i kłamcy mogą zasiać niepokój w sercach. Czy to ważne, kto krzyknął „Pożar!”, jeśli widać płomienie? Pozornie Targ Mydlany funkcjonował w te ostatnie dni tak samo jak zawsze. Nikt nie wyprzedawał towaru po obniżonych cenach, codziennie rano dowożono świeże produkty, które musiały zostać sprzedane do zmroku. Jednak w powietrzu unosił się niepokojący zapach, zupełnie odmienny od woni odpadków i ludzkiego potu; był to gnilny odór rozkładu, charakterystyczna woń lenistwa, które zaczęło z wolna ogarniać sprzedawców, przyzwyczajonych od lat do tego, że zrywali się z łóżek o piątej, by wytargować jak najlepszą cenę u hurtownika, by zdobyć jak najlepszy towar, który następnie z dumą wykładali na stoisko, dobrodusznie przekomarzając się z sąsiadami. Teraz budzili się bez ochoty do pracy. Nie cieszyli się każdym rozpoczętym dniem. Traktowali byle jak zarówno towar, jak i klientów. Nie interesowało ich, w jakim stanie owoce dotrą na stragan. Zostawiali interes w rękach synów albo siostrzeńców, sami zaś zbijali się w gromadę, z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie i przygarbionymi plecami, by wysłuchać najnowszych plotek lub potwierdzonych wiadomości o tym, jaki los ich czeka w ciągu dwóch lat, które upłyną między likwidacją starego bazaru a otwarciem Arkadii. Najwięcej powodów do obaw mieli właściciele barów i restauracji okalających Mydlany Ogród. Dla nich nie przewidziano miejsca na asfaltowym parkingu. Co prawda obiecano im nowe lokale w Arkadii, a także odszkodowanie wynegocjowane przez prawników Wiktora, ale przez dwa lata musieli podziać się gdzieś indziej. Kto jednak wynajmie im lokal tylko na dwa lata, a poza tym, jak się tam urządzić, nie inwestując za wiele pieniędzy, których i tak nie zdąży się odzyskać? Stanęli wobec dylematu nadzwyczaj trudnego do rozwiązania: przenieść się czy zostać i poczekać, jak wszystko się potoczy? Jednak, w miarę zbliżania się Nowego Roku, nastroje w Mydlanym Ogrodzie ulegały wyraźnej poprawie. Bary pękały w szwach, straganiarze przesiadywali całymi godzinami przy stolikach, zupełnie nie licząc się z pieniędzmi przy składaniu zamówień. Można by pomyśleć, że mają mnóstwo wolnego czasu i nieograniczone zasoby gotówki, liczba opróżnianych butelek zaś świadczyła o tym, że świętują jakieś nadzwyczaj radosne wydarzenie. Tymczasem ich euforia była euforią rozbitków, którzy co prawda zbliżają się na wątłej tratwie do zbawczego lądu, ale oddziela ich od niego barykada skał, o które z hukiem rozbijają się wzburzone fale. Nikt nie jest tak głupi, żeby ruszyć wpław ku brzegowi, lecz nikomu też nie uśmiecha się perspektywa roztrzaskania o skały. Opróżniając kolejne butelki bawili się w „co by było, gdyby...” Co by było, gdyby położyli uszy po sobie, potulnie podporządkowali się wyrokom losu i starali się robić jak najlepiej to, co potrafią, to znaczy sprzedawać owoce i warzywa, wszystko jedno gdzie i w jakich warunkach? Czy na nie używanym parkingu udałoby im się osiągać takie same zyski jak na Targu Mydlanym? Może już na wiosnę przyzwyczailiby się do nowego miejsca, licząc w duchu na opóźnienia w budowie Arkadii? A co by było, gdyby stanęli murem i powiedzieli: Zostajemy tutaj! Ten bruk należy do nas! Nie chcemy ryzyka ani niepewności. Chcemy, żeby bazar się nie zmieniał. A co by było, gdyby Gawron, ten bufonowaty Gawron, ten: „A nie mówiłem warn?” Gawron, nie wyleciał z pracy, tylko nadal urzędował w Wielkim Wiku, mogąc w razie potrzeby wstawić się za nimi u Wiktora? Czy udałoby mu się doprowadzić do wstrzymania budowy Arkadii, tak jak twierdzi? A co by było, gdyby Wiktor nie dożył tak późnego wieku? Gawron stał się teraz Kasandrą, prorokiem bez wyznawców, którego przepowiedni mało kto chciał słuchać. Już nie przyjaźnił się z Anną. Kobieta w jej wieku nie potrzebuje takiego balastu. Trzymała się z dala od niego, a kiedy go wspominała, to zawsze z gniewem, nigdy z sympatią. Im bardziej on oddalał się od Wielkiego Wika, tym bardziej ona czuła się związana ze swoją pracą, o której myślała teraz jako o swojej „karierze”. Zależało jej na uznaniu szefa i robiła wszystko, aby na nie zasłużyć. — Zdobyłam dla pana to nazwisko — powiedziała pewnego dnia Wiktorowi. — Pamięta pan? Chodziło o człowieka, który wykradł tajne plany signora Busiego. Kazał mi pan ustalić, kto to był. Jestem pewna, że to zrobił Gawron, tego samego dnia, kiedy pan go zwolnił. Wszedł do pańskiego gabinetu, skorzystał z kserokopiarki... Mam informatorów na Targu Mydlanym, którzy twierdzą, że do dzisiaj chełpi się swoim wyczynem. Naturalnie Anna doskonale zdawała sobie sprawę, iż jej wyjaśnienia nie mają najmniejszego sensu, ponieważ Gawron zniknął z horyzontu przed pojawieniem się planów, ale liczyła na słabą pamięć starego człowieka. Mocno wątpiła, czy Wiktor odtworzy chronologię wydarzeń, które miały miejsce ponad rok temu. Nagrodził ją kilkoma skinieniami głowy. Chętnie uwierzył, że złodziejem jest Gawron. Czułby się trochę niezręcznie, gdyby musiał znowu wyrzucić kogoś z pracy. — To dobrze — powiedział. — Wydaje mi się, że przysporzyliśmy mu więcej kłopotów niż on nam. Był już gotów zająć się innym sprawami, lecz Anna wiedziała, że siedząc cicho jak mysz pod miotłą niczego nie osiągnie. Właśnie zdradziła dawnego przyjaciela i choć należało wątpić, czy mu tym w jakikolwiek sposób zaszkodziła, to jednak taki mało szlachetny czyn, prawdziwy grzech, powinien zaowocować czymś więcej niż dwoma lub trzema obojętnymi skinieniami głowy. — Przez ostatni rok wykonuję wszystkie obowiązki Gawrona. Pracuję dla pana już siedem lat, więc pomyślałam sobie, że może... — Zobaczymy — odparł krótko, ale już wiedział, co zrobi. Po zniknięciu Gawrona teraz Anna była oczami i uszami Wiktora. Robiła to samo co Gawron, tyle że lepiej od niego orientowała się w biurokratycznych zawiłościach Wielkiego Wika, gorzej zaś w tym, co działo się na targu. Zresztą, jakie to mogło mieć teraz znaczenie? Każe przygotować dla niej oficjalne zawiadomienie o awansie, da jej gabinet Gawrona, jego posadę, pensję, umożliwi nieskrępowany dostęp do swego apartamentu oraz pustelni na ostatnim piętrze. Niewiele brakowało, a powiedziałby jej o tym od razu, lecz oparł się pokusie, gdyż oznaczałoby to nadmierną poufałość, i polecił, żeby przyniosła mu czekające na jego podpis czeki oraz dokumenty. Wdzięczność była dla niego pustym słowem. Różnica między nią a długiem polegała na tym, że nie dało się od niej uwolnić za pomocą czeku. Tak więc Gawron i Anna zostali oficerami we wrogich armiach. Nic jednak z tego nie wynikło. Nie spotykali się ani nawet nie widywali przelotnie na ulicy, ponieważ chadzali różnymi ścieżkami, Gawron zaś miał już niedługo zniknąć na dobre. Pozostała między nimi nie wyrażona do końca gorycz. Pewnego dnia Gawron przekonał się, że nazwisko Anny figuruje w tym samym miejscu, w którym dawniej figurowało jego: na listach kierowanych do sprzedawców z Wielkiego Wika, na dokumentach finansowych. — Nie ufajcie jej — ostrzegał, trochę przerażony łatwością, z jaką z jego ust płyną kłamstwa. — Ona myśli wyłącznie o sobie. Wyjawił, że to właśnie Anna zdobyła plany, które następnie trafiły do Rudzielca. Co z tego wynikało? Kobieta, która postawiła na szali zawodową karierę, by wykraść tajne dokumenty, teraz została prawą ręką Wiktora. Według Gawrona sprawa była oczywista: wszystko zostało ukartowane. — Pamiętajcie, że nie wolno wam nie doceniać tego człowieka. To on zaplanował waszą demonstrację, zawiadomił wcześniej prasę, przygotował przemówienie. Jestem pewien, że ten wyfraczony szympans z biura prasowego pisał je od paru tygodni, konsultując z nim każde słowo. „Targ po prostu rozrasta się w górę”, tak? Dobre sobie! A kto stał u boku Wiktora, kiedy ten obiecywał wam bogactwo i wygody? Naturalnie nasza mała, słodka Anna! Kto obskakiwał Busiego w hotelu? Kto doprowadził do tego, że wyleciałem z roboty? Kto zajął moje miejsce? Anna staje się coraz potężniejsza, podczas gdy wy, biedacy, w Sylwestra będziecie musieli potulnie spakować manatki, ponieważ zesłano was na dwa lata ciężkich robót! Gawron malował czarnymi barwami przyszłość, jaka ich czeka; zgodnie z jego przepowiedniami mieli szybko utonąć w morzu nie sprzedanych, gnijących ziemniaków, pomarańczy i bananów. Nikt nie przetrwa dwóch lat „w tej dziczy”. Na tym właśnie polegał mistrzowski plan Wiktora: pozbyć się straganiarzy i zagarnąć Arkadię wyłącznie dla siebie. Jednak ponure proroctwa Gawrona trafiały w próżnię. Ludzie odwracali się do niego plecami i odchodzili w poszukiwaniu weselszego towarzystwa, a na brak takowego nie można było narzekać. W połowie grudnia bazar opanował wirus zabawy. Po raz pierwszy w historii naszego miasta ludzie zaczęli z przyjemnością odwiedzać jego centrum. Może to jeszcze nie był raj, ale też z pewnością nie piekło. Sprzedawcy znali mnóstwo lepszych miejsc, lecz także dużo o wiele gorszych. Kto na przykład zgodziłby się z własnej woli zamieszkać w dwudziestomilionowym Mexico City, w przeludnionym getcie, z którego uciekały nawet karaluchy? Albo w Hongkongu, gdzie podobno mieszkania są tak małe, a przestrzeń tak bardzo w cenie, że jeśli w nocy chcesz przewrócić się na drugi bok, to musisz popłynąć promem do Chin i dopiero tam zrobisz to bez żadnych przeszkód? Kto odważyłby się spędzić choćby jedną noc w Londynie, gdzie podobno połowa ludności regularnie zażywa środki nasenne? Kto chciałby napełnić płuca powietrzem w Tokio, skąd nie sposób już ujrzeć świętej góry Fudżi, ukrytej za całunem smogu? Albo wypić szklankę wody w Detroit, gdzie rzeka Rouge jest tak zanieczyszczona, że na zdjęciach z kosmosu w podczerwieni niczym się nie różni od stałego lądu? Kto pragnąłby zamienić nasze skromne korki uliczne na chroniczne zatwardzenia paraliżujące Los Angeles? W porównaniu z tymi wielkimi miastami nasze mało romantyczne, skromne centrum wydawało się prawdziwym darem niebios. Im bliżej było do końca grudnia, tym więcej ludzi przybywało na Targ Mydlany, żeby obejrzeć go po raz ostatni. Przyprowadzali ze sobą dzieci. Blokowali ulice samochodami. Kupowali warzywa i owoce, traktując je jako pamiątki, po czym przechadzali się między straganami, wymieniając między sobą uwagi o niezwykłym uroku tego miejsca. Posłusznie podporządkowywali się poleceniom Celofanowego Człowieka, traktując go z większym szacunkiem niż ktokolwiek w całym jego długim życiu. Niektórzy stali przez długie minuty jak zahipnotyzowani, przyglądając się, jak kieruje ruchem pieszych albo blokuje przejazd zabłąkanej furgonetce. Sprzedawcy witali z otwartymi ramionami tych sentymentalnych klientów, którym nigdzie się nie spieszyło, którzy kupowali nawet najgorsze owoce nie wykłócając się o cenę, którzy byli gotowi uwierzyć w każdą, nawet najbardziej nieprawdopodobną, historię. Jeden ze straganiarzy, zapytany po raz setny, w jaki sposób stracił koniuszek małego palca u prawej ręki, posłał żonie porozumiewawcze spojrzenie, po czym uraczył ciekawskiego przechodnia opowieścią o tym, jak to miesiąc temu w skrzynce z brzoskwiniami znalazł węża owocowego. — Był nie dłuższy od mojej ręki, ale te węże owocowe są diabelnie jadowite. Wystarczy jedno ukąszenie i po trzydziestu sekundach jesteś trup — chyba że ważysz tyle co ja i masz silne serce, które wytrzyma tak długo. No więc, co mogłem zrobić? Złapałem scyzoryk i po prostu uciąłem kawałek palca, zanim trucizna zdążyła rozprzestrzenić się po ciele. Przy innych okazjach okazywało się, że przeprowadził operację nie za pomocą scyzoryka, lecz wielkiego noża do dzielenia bananowych kiści, kawałka szkła, siekiery, łyżeczki do kawy. Kiedyś posunął się jeszcze dalej: — No więc, co miałem zrobić? Wsadziłem palec w usta mojej kobiecie, a ona ugryzła, i po krzyku. Wypluła go potem do skrzynki z ziemniakami, ale do tej pory nie udało nam się go odnaleźć. Inny sprzedawca, handlujący jabłkami, który nigdy nie rozstawał się z butelką, wygłaszał wykład następującej treści: — Jedząc jabłko, jecie najbardziej uczony owoc na świecie. To właśnie spadające jabłko dało nam prawo ciążenia, choć żadne z tych, które widzicie na moim straganie, nie spadło z drzewa. Wszystkie zostały starannie zerwane i ułożone w miękko wysłanej skrzynce. Jeśli pamiętacie, to właśnie jabłko skusiło Ewę. Widzicie, jak po dziś dzień rumieni się ze wstydu? Sam wielki Einstein wykorzystywał do swoich eksperymentów gotowane jabłka. Mają masę, mają energię i wspaniale smakują z serem. Jeszcze inny znalazł wśród owoców pasażera na gapę, czyli zielonego żuka, tak opitego smakowitym sokiem, że dorównywał wielkością dojrzałemu, dużemu winogronu. Pokazał go wszystkim na otwartej dłoni, a spostrzegłszy, że wiele osób, w tym także dziecij przygląda się z zainteresowaniem, ukradkiem zamienił go na prawdziwe winogrono, wrzucił do ust, zmiażdżył zębami i wysunął język, na którym leżała bezkształtna grudka zielonego miąższu. Klienci, znacznie zamożniejsi i bardziej naiwni od tych, którzy zazwyczaj robili tu zakupy, byli zachwyceni. Czy to cyrk, czy bazar? Gdyby tylko było łatwiej znaleźć miejsce do parkowania, gdyby podróż z podmiejskich osiedli nie trwała tak długo, z ochotą przyjeżdżaliby tutaj przy każdej okazji. Owoce prezentowały się znacznie lepiej niż w sklepach, każdy mógł dotknąć, powąchać i wybrać to, na czym mu zależało. I ten oszałamiający wybór! I ta zabawa — co prawda związana z odrobiną niewygody — nieosiągalna w sterylnie czystych sklepach trzy minuty od biura, dwie minuty od domu, minutę jazdy samochodem. Jaka radość znaleźć uroczy zielony zakątek w samym sercu targu! I to z mnóstwem zadziwiająco tanich kawiarni oraz barów jakby przeniesionych w całości ze wsi, ze stołami z szerokich desek, drzewami dającymi cień latem, a osłonę przed wiatrem zimą, kelnerami i kelnerkami, którzy nie byli ani obrzydliwie służalczy, ani wyniośle opryskliwi. Goście z odległych części miasta mogli tam skosztować najdziwniejszych trunków oraz usłyszeć rozmowy, przekleństwa i propozycje, jakich nie usłyszeliby w żadnym innym miejscu. Do Mydlanego Ogrodu, niczym pszczoły do miodu, zaczęli ściągać wędrowni muzykanci. Zazwyczaj grali stare ludowe melodie oraz nieco nowsze standardy z Ameryki. Panował taki ścisk, że Cygan przygrywający na akordeonie miał problemy z rozciągnięciem instrumentu, natomiast kelnerzy musieli nosić tace wysoko nad głowami. To, że wśród ogólnej wesołości siedział ponury Gawron i przepowiadał wszelkie możliwe nieszczęścia, stanowiło kolejne potwierdzenie faktu, iż tutaj, w tej zielonej, otoczonej wiekowym brukiem enklawie, życie było znacznie barwniejsze niż gdzie indziej. Niektórzy zostawali przez cały dzień, wielu na znaczną część nocy. W ostatnim tygodniu roku, między Świętami a Nowym Rokiem, noc pokonała dzień. Alkohol zastąpił owoce, rozrywka zajęła miejsce handlu. Paru straganiarzy w ogóle przestało handlować. Nie zrywali się już przed świtem, żeby zwieźć towar na stoisko. Wstawali późno, późno kładli się spać i pili jak wielbłądy. Czy to ważne, jaka przyszłość czeka ich na asfaltowym parkingu? Trzeba iść na kolejne przyjęcie. Co to jest — stypa, chrzest, a może jedno i drugie? Nie było czasu się zastanawiać. Nawet pięciu mężczyzn, którzy uczestniczyli w urodzinowym przyjęciu Wiktora, a byli już za starzy, żeby bez pamięci oddawać się pijaństwu i wesołości, wracało do domu mocno chwiejnym krokiem. Przecież nie mogli odmówić spełnienia toastu: „Za nas wszystkich!” A potem: „Za te lata, które spędziliśmy tu razem!” A potem: „Za naszych klientów!” „Za Nowy Rok, żeby nie był gorszy od starego!” „Za Arkadię!” Nie wiadomo skąd przy stole zjawił się Cygan z akordeonem i wnętrze baru wypełniła sentymentalna melodia. Czyś ty na sprzedaż, słodka dzieweczko? Czy mogę sprawdzić, jak bardzoś dojrzała? Ile kosztuje kilogram cycuszków? Chętnie wezmę oba, bylebyś tylko dała. Ile za udko, Ile za oczko? Och, powiedz, żeś ty na sprzedaż cała! Słodka dzieweczko, czy dasz się kupić? Ile kosztujesz? No, dajże się skusić! Usiądź mi na kolanach Nim przyjdzie moja stara... Te noce były tak wspaniałe, że powinny trwać wiecznie; grzeszne, a jednocześnie niewinne i radosne. Niestety, wszystko co dobre ma swój kres. Rankiem pierwszego stycznia targ przestanie istnieć. Miejsce sprzedawców i kupujących zajmą robotnicy w kaskach, którzy zdejmą bruk, po raz pierwszy od sześciuset lat odsłaniając ukrytą pod nim ziemię. Gawron pragnął za wszelką cenę ocalić ten bruk, a zarazem siebie. Dla niego nie było miejsca ani na parkingu Wiktora, ani w Arkadii. Nie wyznaczono mu straganu, w którym mógłby handlować wspomnieniami chłopca z dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach, który najpierw został przywódcą strajku, potem prawą ręką Wiktora, wreszcie liderem buntu bez buntowników. Od Nowego Roku jego świat będzie się składał z czterech niewielkich pokojów, kuchni i łazienki. Stanie się nie kwestionowanym władcą ścian, podłogi i mebli. Ludzie przestaną poznawać go na ulicy — chyba że wykorzysta ostatnią okazję, by przypomnieć miastu o swoim istnieniu i dokonać aktu zemsty. Kiedy w Sylwestra zjawił się przy swoim stoliku w Mydlanym Ogrodzie, stwierdził, że nie ma tam dla niego miejsca. Wszędzie tłoczyli się młodzi mężczyźni i kobiety, których nigdy do tej pory nie widział na oczy, oraz mieszkańcy okolicznych domów, którzy przyłączyli się do sprzedawców, tragarzy i kierowców, aby wspólnie uczcić koniec starego roku oraz zamknięcie Targu Mydlanego. O siódmej wieczorem przybył burmistrz w otoczeniu kamerzystów, przedstawicieli Biura Projektowego Busi i S-ka oraz wysokich urzędników z Wielkiego Wika. Policja utorowała mu drogę i ustawiła barierki, dzięki czemu burmistrz został pierwszym, a zarazem ostatnim człowiekiem w historii, który mógł zrobić na Targu Mydlanym zakupy bez ścisku, w komfortowych warunkach, nie potrącając innych ani nie będąc przez nich potrącanym. Wcześniej ustalono nie tylko trasę jego spaceru, lecz także stragan, przy którym się zatrzyma. Spośród handlarzy wybrano mu partnera do krótkiej pogawędki, natomiast spośród owoców jedną, dojrzałą i soczystą pomarańczę, którą urzędnik z jego świty starannie umył i zawinął w kawałek celofanu. Tę właśnie pomarańczę burmistrz miał kupić, obrać i zjeść na miejscu pod ostrzałem fotoaparatów i kamer telewizyjnych. Program przewidywał następnie krótką rozmowę z dziennikarzami, minutę lub dwie uśmiechów, po czym pospieszny odjazd na doroczne, sylwestrowe spotkanie z biznesmenami. Jeden z sekretarzy dostojnika zanotował w pamięci, że za dwa lata burmistrz — ten sam, a może już inny — będzie musiał zjeść publicznie kolejną pomarańczę, uświetniając w ten sposób dzień otwarcia Arkadii. Na tym zakończyła się część oficjalna i sprzedawcy mogli po raz ostatni zdemontować stragany. Nie składali ich jednak tak jak zwykle, tylko zastosowali się do instrukcji przesłanych z Wielkiego Wika przez Annę; metalowe stelaże, drewniane lady oraz płócienne nakrycia należało umieścić w specjalnie przygotowanych skrzyniach, opatrzyć numerem i nazwiskiem, po czym dostarczyć do jednego z dwóch punktów zbiorczych, gdzie o świcie zjawią się ciężarówki Wiktora, by przetransportować dobytek handlarzy w nowe miejsce, na ogromny asfaltowy parking po drugiej stronie torów kolejki miejskiej. Sprzątacze, którzy jak zwykle wkroczyli na teren bazaru, wreszcie mogli pofolgować fantazji, nie przejmując się ewentualnymi zniszczeniami. Strumienie wody z gaśniczych węży spłukiwały wszystko bez wyjątku, pozostawiając czysty, lśniący bruk. Tymczasem straganiarze dołączyli do zabawy, która już na dobre trwała w Ogrodzie Mydlanym. Ich charakterystyczne fartuchy oraz nakrycia głowy pełniły tę samą funkcję co stroje żałobników podczas stypy; dzięki nim byli szybciej obsługiwani i cieszyli się objawami powszechnego szacunku. Brukowany owalny plac, w którego centrum znajdował się skwer, był tak pusty, jak nigdy do tej pory. Uczestnicy zabawy skorzystali z okazji, by zaparkować samochody w pobliżu barów. Wystarczyło, że jeden pojazd wtargnął na pamiętającą czasy średniowiecza kamienną nawierzchnię, a zaraz potem to samo uczyniło sto, dwieście, pięćset innych. Nie obowiązywały żadne opłaty. Parkowało się za darmo. W ten sposób na krótko wytworzyła się interesująca symetria: parking za Wielkim Wikiem przeszedł we władanie handlarzy, plac targowy w centrum miasta przeistoczył się w parking. Targ Mydlany lśnił i błyszczał. Światło ulicznych latarni oraz blask sączący się z okien domów odbijały się w dachach i szybach samochodów przypominających syte żuki usadowione na jeszcze ciepłych, wilgotnych zwłokach. Rozsądni kierowcy przed opuszczeniem pojazdów pozamykali okna, schowali anteny, upewnili się, czy zatrzasnęli drzwi. Nie podobał im się wygląd włóczących się tu ludzi, żebraków i pijaków, bezdomnych, bezrobotnych, nędznie ubranych wąchaczy paliwa, oszołomionych tak wielką liczbą zbiorników, z których będzie można zaczerpnąć nieco wonnego nektaru. Gdzie mieli się podziać nocni mieszkańcy bazaru? Co mieli ze sobą począć? Z czego mieli rozpalić ogniska? Ci, którzy znali Gawrona z widzenia, żądali od niego wyjaśnień. — Co tu się dzieje? — pytali ze zniecierpliwieniem. Inni, spokojniejsi, po prostu wędrowali bez celu między samochodami. Niektórzy brali za klamki, inni otwierali korki wlewu paliwa i wdychali opary benzyny, jeszcze inni przysiadali na maskach lub bagażnikach, podawali sobie z rąk do rąk butelki, nagabywali gości o pieniądze lub papierosy. Było już za późno, żeby coś wymyślić. Tutaj znajdował się ich dom, więc nic dziwnego, że czuli się jak ktoś, komu tłum obcych nie daje spokoju w jego własnych domowych pieleszach. Gawron obserwował ich w milczeniu, zastanawiając się, czy aby nie nadeszła właściwa pora — zanim napyta sobie jakiejś biedy — żeby pójść do domu i spokojnie, w czterech ścianach, we własnym łóżku przywitać Nowy Rok. Nie czuł się dobrze. Wieczorna wilgoć usiadła mu na piersi. Głowa pękała mu z bólu. Był bliski łez. I właśnie wtedy, po raz czwarty, a zarazem ostatni, zobaczył Józefa. Pogrążony we śnie chłopak siedział w ciasnym kącie, wśród skrzyń z przyszykowanymi do transportu straganami. Jedyny śpiący w okolicy. Pokusa okazała się zbyt silna i Gawron pochylił się, by go obudzić. — To ja — powiedział, potrząsając Józefem niczym diabeł Faustem. Chłopcu kapało z nosa, miał załzawione oczy, cuchnął alkoholem i benzyną. Nie był w stanie utrzymać prosto głowy. Bez trudu można by podpalić jego oddech. — Mam dla ciebie robotę. — Gawron sięgnął do kieszeni, wyjął portfel, wydobył z niego dziesięć połówek banknotów. — Chyba nie zgubiłeś swoich? Dzisiaj dostaniesz moją część. Staniesz się bogaty, jeśli... Jeśli machniesz czarodziejską różdżką i ocalisz bazar. Jeśli zwrócisz mi moją pracę. Jeśli porwiesz Annę z Wielkiego Wika i wsadzisz mi ją do łóżka. Jeśli wygładzisz zmarszczki na mojej twarzy, zamalujesz siwiznę w moich włosach, zwrócisz mi młodość. Jeśli uda ci się powstrzymać rozwój miasta. — Jeśli co? — zapytał na wpół przytomny Józef. Gawron rzucił plik połówek na ziemię i popchnął go czubkiem buta. — Może rozpalimy ognisko? — zaproponował. — Żeby uczcić odejście starego roku. — Wcisnął Józefowi w rękę pudełko zapałek z firmową etykietką hotelu Excelsior. — Podpal te stragany, a potem to samo zrób ze skrzyniami po drugiej stronie placu. Tylko tyle od ciebie żądam. Nie przepracujesz się. — Po co to wszystko? — Nie twoja sprawa. Po prostu zrób to, bo jak nie, to ja podpalę t o... — Schylił się, podniósł połówki banknotów, machnął nimi chłopcu przed nosem. — Zaczekaj dziesięć minut, zrób, co ci kazałem, a jutro przyjdź tutaj po pieniądze. Zaczniesz Nowy Rok bogatszy o dziesięć tysięcy. Tej nocy Gawron nie poszedł do domu, by spokojnie, we własnym łóżku powitać Nowy Rok. Pragnął przekonać się osobiście, jak wielkie zamieszanie uda mu się wywołać, ale zdawał sobie sprawę, że będzie potrzebował alibi. Musi na tyle rzucać się w oczy, żeby potem nikt nie miał wątpliwości, iż w chwili, kiedy pojawił się ogień, on, Gawron, znajdował się daleko od jego źródła. Ruszył przed siebie między ciasno zaparkowanymi samochodami, przepchał się przez tłum aż do Mydlanego Ogrodu, zdobył skądś kieliszek, a kiedy o północy polał się szampan i zaczęto wznosić toasty za Pomyślność i Szczęście, należał do najbardziej hałaśliwych uczestników przyjęcia, zupełnie jak zatwardziały grzesznik okazujący największą pobożność podczas nabożeństwa. Wrzeszczał jak szaleniec, życzył wszystkiego najlepszego Wiktorowi i Arkadii, właził na stoły, deptał po pantoflach kobietom, potrącał straganiarzy, rozpychał się wśród młodych, elegancko ubranych mężczyzn. Każdemu, kto chciał i kto nie chciał, mówił, jak się nazywa: — Jestem Gawron, a to moje podwórko! Doprawdy, trudno było go nie zapamiętać. Nikt nie zwrócił uwagi, że jakiś czas temu na zachodzie pojawił się migotliwy, pomarańczowy brzask, nad nim zaś kłęby dymu. Nikt jeszcze nie poczuł gryzącego, zakurzonego zapachu, jaki towarzyszy wypiekowi chleba w starych wiejskich piecach oraz pożarom lasu. Pierwszymi, którzy z wdzięcznością zwrócili ku płomieniom zziębnięte twarze i ręce, byli nocni mieszkańcy bazaru. Co prawda ich nędzne legowiska padały, jedno za drugim, łupem pożaru, ale im największą radość sprawiało światło oraz różnobarwne odbłyski w szybach i karoseriach stłoczonych samochodów. Przysiadali na piętach, podnosili butelki do ust, cieszyli się ciepłem, które ogarniało ich w wyniku połączonego działania ognia i alkoholu. Każdy wystrzał płomieni witali huczną owacją. W miarę jak pożar stawał się coraz gwałtowniejszy, zachwycona publiczność wycofywała się w głąb zaimprowizowanego parkingu, gdzie było ciemniej, nie tak gorąco, bezpieczniej. Tłum rósł z każdą chwilą. Spóźnieni goście, którzy zostawili samochody na chodnikach w dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach i teraz podążali w kierunku barów Mydlanego Ogrodu, nagle stawali przed ścianą ognia i dymu. Ani trochę ich to jednak nie zaniepokoiło. Pożar w środku nocy, w tym miejscu, nie stanowił dla nich żadnego zagrożenia. Oznaczał po prostu koniec starego roku oraz zamknięcie starego bazaru, uświetniał niezwykłego Sylwestra. Pijacy i żebracy, wyłudzający papierosy od rozbawionych gości, przypalali je żarzącymi się głowniami. Tymczasem pożar wyraźnie się zmienił. Przygasł, stracił rozmach, dostał zadyszki. Powinien rozprzestrzeniać się coraz bardziej, zagarniając nowe tereny, ale tutaj, otoczony brukiem, nie miał na to żadnych szans. Co prawda żar wciąż przybierał na sile, lecz dało to tylko taki efekt, że tłum od czasu do czasu falował niespokojnie, wystraszony głośną detonacją kilkusetletniego brukowca, rozgrzanego do wysokiej temperatury pod warstwą płonącego drewna. Zimą w mieście wieje czasem wiatr zwany Nocnym Westchnieniem. Powstaje on wówczas, gdy w miejsce przyciąganego przez księżyc, ogrzanego życiem powietrza napływa znacznie chłodniejsze, sunąc nisko nad chodnikami, jezdniami i torami tramwajowymi. Ów wiatr zerwał się właśnie w tę sylwestrową noc, a zetknąwszy się z płomieniami chwycił je w objęcia i porwał do walca. Natychmiast wstąpiło w nie nowe życie. Zaczęły prężyć się i wyginać, podskakiwać i przysiadać, jakby próbowały dotrzymać kroku wiatrowi toczącemu bokserski pojedynek z cieniami nocy. Najmniejszy i najbardziej niepozorny płomyk niespodziewanie wydłużył się tak bardzo, że dosięgną bezlistnych gałęzi dwóch karłowatych drzewek rosnących za którymś z barów. Ogień ledwie ich dotknął, ale ci, co akurat patrzyli w tym kierunku, zobaczyli, jak pięćdziesięciu niewidzialnych palaczy jednocześnie zaciągało się pięćdziesięcioma wonnymi papierosami; końce gałązek ochoczo zajęły się ogniem i rozżarzyły w ciemności jak oczy małych sówek. Chwilę potem papierosy zamieniły się w pochodnie, ogień zaś począł przeskakiwać z gałęzi na gałąź, z konaru na konar, łapczywie pożerając korę. Kiedy tłum zebrany na skwerze spojrzał w górę, drzewa płonęły już całe, a na dachy padały z łoskotem pierwsze gałęzie. W powietrzu nagle zrobiło się gęsto od uciekających owadów. Pojawiły się też nietoperze, na ziemi zaś szczury oraz karaluchy, umykające przed ogniem. Wiatr nagle zmienił kierunek. Pomógł drzewom runąć na ziemię, a następnie pognał na targ, gdzie tłum wypełniający ciasne przejścia między samochodami znacznie przycichł i z każdą chwilą stawał się coraz bardziej niespokojny. Ogień syczał wściekle, płomienie wystrzeliwały z pożogi jak chińskie fajerwerki, liżąc maski i przednie szyby najbliżej zaparkowanych pojazdów. Klubowy szalik przywiązany do anteny jednego z pojazdów najpierw sczerniał, potem skulił się i spłonął w okamgnieniu. Kiedy Gawron zobaczył płonące drzewa, ogarnęła go burza uczuć, spośród których najsilniejszy był strach, poczucie winy oraz uniesienie. Bezzwłocznie dołączył do powszechnej paniki, starając się ją jak najbardziej powiększyć; powtarzał okrzyki przerażonych handlarzy, doszukujących się śladów spisku w każdej twarzy, każdym płomieniu, każdym obcym człowieku. — Spalili nasze stragany! Za późno, żeby cokolwiek ratować. Za gorąco, zbyt niebezpiecznie. — Podpalili nas! Kim byli ci „oni”, nikt nie miał pojęcia. „Oni” oznaczali zarówno burmistrza, jak architektów, biznesmenów oraz Wiktora. „Oni” to byli ludzie, którzy mieli zjawić się o świcie, by „zacząć wszystko od nowa”. Kto pierwszy przewrócił samochód? Na pewno nie Gawron. Był za słaby, żeby zrobić to w pojedynkę, a nie miał nikogo, kto mógłby mu w tym pomóc. Paru młodych mężczyzn kochających swoje samochody usiłowało wyprowadzić je poza zagrożony teren, wciskając się w wąskie przestrzenie wypełnione ludźmi, ocierając się zderzakami o zderzaki innych aut, chcąc wykręcić tam, gdzie nie było nawet tyle miejsca, by zawrócić ręcznym wózkiem. Ci, którzy trąbiąc wściekle próbowali przecisnąć się przez tłum, znaleźli się w poważnych opałach, ponieważ ludzie nie zamierzali się rozstąpić, a co bardziej krewcy z nich przewracali pchające się na oślep pojazdy. Jeden z kierowców — opony na tylnych kołach jego auta dymiły już porządnie, przednia szyba rozbryzła się na kawałki — szukał zemsty, wymachując płonącym kijem. Był gotów zabijać, żeby tylko ocalić swój samochód. Nie było mowy o tym, by wszystkie pojazdy, jakie znalazły się na Targu Mydlanym, zdołały szybko go opuścić, tym bardziej że nieliczne, wąskie uliczki prowadzące na targowisko zostały dokumentnie zablokowane innymi samochodami oraz tłumami zwabionymi odgłosami zabawy, blaskiem ognia i dymem. Jakie szansę mieli w związku z tym strażacy? Mogli podejść tylko na tyle, na ile pozwalały im węże podłączone do hydrantów na placu Fortecznym i ulicy Wszystkich Świętych, co oznaczało, że musieli zatrzymać się daleko przed granicą brukowanego placu. Wcale się tym nie przejęli. Przecież pożar był zlokalizowany, nie miał żadnych szans, żeby rozprzestrzenić się na pozostałą część miasta. Poza tym, o czym wszyscy wiedzieli, o świcie miały się rozpocząć prace rozbiórkowe. — Niech się sam wypali — poradziła strażakom policja. — Oczyścimy tylko targ z ludzi, żeby nikt nie doznał obrażeń. Spróbujcie jednak odgonić pijany tłum od ognia albo właścicieli od samochodów, albo straganiarzy od resztek tego, co stanowiło dorobek ich życia. Nikt nie słuchał powtarzanych przez megafon wezwań. Dwa rachityczne drzewka nie potrzebowały wiele czasu, by doszczętnie spłonąć. Ogień spełzł ze zwęglonych pni i rozprzestrzenił się dokoła, wspinając się po drewnianych ścianach barów i restauracji, ogarniając kryte papą dachy. Pijacy i żebracy mężnie stawali z nim w szranki, kradnąc co się da, zanim piwo i wino zostaną wypite przez płomienie. Wywlekali na zewnątrz skrzynie z butelkami, łapali, co tylko nawinęło im się pod rękę, bardziej podochoceni walczyli z żywiołem za pomocą niemieckiego pilznera, inni podsycali płomienie rumem, szkocką i drewnianymi krzesłami. Bary, restauracje i kawiarniane ogródki nie miały najmniejszych szans; za dużo tu było drewna. Tylko krzewy laurowe dzielnie opierały się płomieniom, jakby ich liście zostały zawczasu zaimpregnowane, gałązki zaś wydawały się zbyt giętkie i ruchliwe, aby dać się schwytać pożodze. Kiedy jednak one także uległy szalejącemu żywiołowi, marcepanowe obłoki zawisły na chwilę w powietrzu, po czym osiadły na ziemi niczym jesienny szron na polu. Funkcjonariusze miejskiej policji są znacznie mniej cierpliwi od swoich kolegów z prowincji. Prędko doszli do wniosku, że są świadkami protestu, który wymknął się spod kontroli organizatorów. Dobrze pamiętali, jak wielkie zamieszanie spowodowali w mieście straganiarze maszerujący do Wielkiego Wika, a także — wiele lat temu — podczas trwającego tygodniami strajku. Sprzedawcy zyskali opinię ludzi butnych i niezależnych. Nie cieszyli się nadmierną sympatią policjantów, którzy jeszcze mniej życzliwym okiem spoglądali na nocnych mieszkańców bazaru. Teraz do obu tych grup dołączyła trzecia, złożona z pijanych, agresywnych młodych mężczyzn. Wybuchło zamieszanie, rozpoczęły się grabieże, pojawił się ogień. Niepokoje ogarnęły nawet uliczki położone poza obrębem Targu Mydlanego. Młodzi ludzie atakowali policyjne auta, tarasowali tory tramwajowe, niszczyli roślinność w parku Matematyków. Mścili się na wszystkim i na wszystkich, jakby przemoc była jedynym sposobem na zwrócenie na siebie uwagi. Instynktownie wyczuwali, że dopóki nie zaczną niszczyć, kraść i burzyć, dopóty pozostaną niewidzialni. Kiedy już wezmą się do roboty, ich twarze zagoszczą na ekranach telewizorów. Wystraszeni, zszokowani policjanci nie czekali na rozkaz z centrali ani na polecenie burmistrza, by wyciągnąć pałki i ruszyć na tłum. Po co czekać, po co oszczędzać przeciwnika? Jeśli szybko nie zdołają położyć kresu temu zamieszaniu, kto wie, do czego może ono doprowadzić i jak duże przybrać rozmiary? 9 Początkowo nie działo się nic nadzwyczajnego; ot, małe zamieszanie, wyrosłe na żyznym gruncie sylwestrowej zabawy. Jednak mimo że bruk utrzymywał ogień w ryzach, to gorące nastroje stopniowo sięgały coraz dalej. Wkrótce poleciały pierwsze butelki napełnione paliwem z samochodowych zbiorników i zatkane gałganami. Niektóre spadały na zaparkowane pojazdy, inne eksplodowały w powietrzu, ale było też sporo takich, które roztrzaskiwały się pod nogami policjantów i strażaków, zalewając ich płynnym ogniem. Jeszcze nie tak dawno starsi straganiarze nawoływaliby krewką młodzież do zachowania spokoju, ale czy teraz mieli coś do stracenia? To nie powinno kończyć się w ten sposób, myśleli, lecz brakowało im chęci, żeby przeciwstawić się tłumowi. Znacznie łatwiej było się do niego przyłączyć. Pod osłoną ciemności nabrali odwagi, elokwencji, bezczelności. Co skłoniło dowódcę miejscowej policji do wezwania posiłków? Dlaczego stracił zimną krew? Czy obawiał się, że nie zdoła powstrzymać swoich ludzi przed rozbijaniem głów przeciwnikom? Może przeraziły go butelki z benzyną i płonące samochody? A może ocenił na zimno sytuację i doszedł do wniosku, że jego oddział nie sprosta rozjuszonemu tłumowi, który przerwie wątły kordon i ruszy w miasto? Tak czy inaczej, pięć po pierwszej w nocy, sześćdziesiąt pięć minut po rozpoczęciu nowego, wypełnionego płomieniami i dymem roku, poprosił przez radio o pomoc, choć do dzisiaj nie ustalono, co dokładnie powiedział swoim zwierzchnikom. Prowadzone później dochodzenie nie zdołało oddzielić prawdy od kłamstw, nie ulega jednak wątpliwości, iż jego prośba o przysłanie około pięćdziesięciu ludzi (zaklinał się, że nie żądał niczego więcej) zakłóciła spokój najważniejszych ludzi w mieście. Szef policji, burmistrz, wydawca wszystkich trzech lokalnych gazet (a więc mój szef), trzej spośród czterech czołowych finansistów (czwartym, nieobecnym, był naturalnie Wiktor), wszyscy z żonami lub przyjaciółkami, brali udział w tradycyjnym przyjęciu urządzanym przez biznesmenów. Jak co roku wygłaszali przemówienia, wymieniali uściski dłoni, składali obietnice. Śpiewali także wesołe pieśni przy akompaniamencie tego samego zespołu akordeonistów, który uświetnił urodzinowe przyjęcie Wiktora. Po północy przenieśli się do zacisznej prywatnej rezydencji, gdzie mogli być we własnym gronie, naturalnie nie licząc kelnerek i barmanów. Szef policji właśnie starał się zrozumieć anegdotę opowiadaną przez burmistrza, kiedy jedna z kelnerek przyniosła mu na srebrnej tacy karteczkę z wiadomością następującej treści: „Szczęśliwego Nowego Roku. Na dobry początek mamy zamieszki w rejonie starego targowiska. Podpalenia, niszczenie własności prywatnej (sporo samochodów), ranni. Dowódca miejscowego posterunku wpadł w panikę i domaga się pomocy. Co robić?” Zamaszyste „BL” u dołu strony świadczyło o tym, że autorem listu jest zastępca szefa. — Panie i panowie, wybuchła rewolucja — oznajmił szef policji, a następnie odczytał na głos treść wiadomości. Jego żona uniosła brwi. — Przypuszczam, że zaraz będziemy musieli wyjść. Mój Boże, czemu związałam się z policjantem? Nigdy nie zdążę się najeść ani napić. Najdziwniejsze, że te wszystkie „nadzwyczajne sytuacje” zdarzają się wyłącznie po godzinach pracy. — Nigdzie nie idziemy — oświadczył jej mąż. — To moje postanowienie na ten rok. Nigdy nie wyjdziemy z przyjęcia, dopóki nie wypalisz wszystkich petów i nie dopijesz resztek z kieliszków. — A co z rewolucją, kochanie? Ten nakrochmalony człowieczek, który uważa się za twojego zastępcę, nie da ci spokoju, dopóki mu nie odpowiesz. Doprawdy, czasem sama nie wiem, kto tu kim dowodzi. Szef policji znacznie łatwiej tolerował żonę, kiedy była trzeźwa i daleko od niego. Tym razem nie miał innego wyjścia, jak zrobić dobrą minę do złej gry i udać, że to zwykłe rodzinne przekomarzania. — Nie mam najmniejszego zamiaru psuć sobie miłego wieczoru — oświadczył, po czym wyjął długopis z wewnętrznej kieszeni marynarki i napisał u dołu strony dwa słowa: „Poślij MOSR”. Chciał się zamaszyście podpisać, ale uczynił to z nadmiarem energii i rozdarł papier. — To powinno wystarczyć — stwierdził. — Przypuszczam, że rewolucja dobiegnie końca, zanim wypalimy nasze cygara. W święta takie jak Nowy Rok nie jest łatwo poradzić sobie z podobnymi problemami, gdyż większość policjantów ma wtedy wolne i albo wyjeżdża z miasta, albo jest pijana, albo uczestniczy wraz z innymi w ulicznych zabawach. Jednak w koszarach czeka zawsze w pogotowiu spora grupa młodych mężczyzn, którzy nie piją, nie palą, nie świętują wraz z obywatelami miasta. Szef policji zapewnił pozostałych uczestników przyjęcia, że Miejski Oddział Szybkiego Reagowania w krótkim czasie zaprowadzi na ulicach... przez chwilę szukał odpowiedniego określenia, aż wreszcie je znalazł: „nagły porządek”. Jakże łatwo, w luksusowej rezydencji i dobranym towarzystwie, rozwiązywać nabrzmiałe problemy za pomocą gładkich słów. Szef policji położył kartkę na tacy, kelnerka zaś wyszła pospiesznie, by przekazać wiadomość posłańcowi. Miejscowi policjanci działali bez przekonania, opierając się w głównej mierze na improwizacji, niczym jazzmeni prawa, funkcjonariusze MOSR zaś byli doskonale wyszkolonymi, zgranymi, całkowicie podporządkowanymi dyrygentowi artystami wykonującymi, w pełnej harmonii, muzykę klasyczną. Kiedy zaczynali grać jakiś utwór, dokładnie wiedzieli, czym go zakończą. Pierwszym dźwiękiem był alarmowy sygnał, który w ciągu niespełna czterech minut zapełnił plac przed budynkiem koszar dwustu dwudziestoma młodymi mężczyznami w pełnym rynsztunku bojowym. Trafili do MOSR, ponieważ byli posłuszni, potężnie zbudowani, pragnęli wykonywać rozkazy, nie zawracali sobie głów głupotami w rodzaju solidarności klasowej. W hełmach z pleksiglasowymi wizjerami, w czarno-granatowych mundurach bojowych słuchali poleceń („Zlokalizować, stłumić, aresztować”) z zapałem piłkarzy zgromadzonych na przedmeczowej odprawie. Nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie rozprostują kości po długim wieczorze spędzonym na grze w domino, pastowaniu butów i pisaniu listów do domu. Obrońcy otrzymali wysokie, przezroczyste tarcze, napastnicy, podzieleni na osiem sześcioosobowych oddziałów uderzeniowych, dostali małe tarcze, pałki ze wzmocnionego PVC oraz lekkie buty, ułatwiające bieganie i zadawanie celnych, bolesnych kopnięć. Rozgrywający mieli broń krótką, karabiny przystosowane do strzelania gumowymi pociskami, granaty z gazem łzawiącym, psy oraz — jako najlepsi z najlepszych — piersiówki wypełnione rumem, pomagającym dotrwać w dobrej formie do chwili, kiedy nadejdzie rozkaz ataku. Ktoś uderzył pałką w tarczę, a chwilę potem dołączyli do niego pozostali, wybijając jednostajny, rytmiczny „hymn” oddziału: ŁUP! ŁUP! ŁUP, ŁUP, ŁUP! Popędzili przez miasto granatowo-czarnymi opancerzonymi pojazdami o wąskich, przesłoniętych siatkami szybach i przednich zderzakach ukształtowanych na podobieństwo pługów śnieżnych. Za nimi podążyły inne samochody, wiozące przenośne toalety, cywilne oddziały wsparcia, sanitariuszy. Stara część miasta została już zamknięta dla ruchu kołowego, tramwaje zaś skierowano na inne trasy. Snajperzy wyposażeni w karabiny z celownikami laserowymi zajmowali miejsca na wyższych piętrach i dachach budynków, których okna wychodziły na obrzeże Targu Mydlanego. Śmigłowce — zarówno policyjne, jak i z emblematami stacji telewizyjnych na kadłubach — krążyły w górze bzycząc jak muchy zwabione wonią padliny. Częstotliwości używane przez policję były już przeciążone jak linie telefoniczne w pogodny letni wieczór, kiedy najprzyjemniej plotkuje się z dawno nie widzianymi znajomymi. Miasto zebrało wszystkie siły, aby — tak jak potrafią to tylko miasta — Zlokalizować, Stłumić i Aresztować chaos, jaki zapanował w ludzkich sercach. Co mogli począć ludzie zgromadzeni na targu, kiedy zjawił się MOSR? Rozproszyć się? W jaki sposób? Przecież byli „zabutelkowani”, żeby użyć określenia zapożyczonego z żargonu funkcjonariuszy Oddziału, albo „zlokalizowani”, jeśli zechcielibyśmy sięgnąć do słownika oficerów. Jedyną drogę ucieczki odcięły im płomienie. Ci, co chcieli spokojnie opuścić targowisko, prędko wracali, wystraszeni rytmicznym łomotaniem w tarcze, zwaleni z nóg silnym strumieniem wody z armatki, poturbowani, skopani, pobici. Nawet jeśli nie spotkała ich żadna z tych przykrości, to usłyszeli wycedzone przez zaciśnięte zęby słowa: „Wracajcie! Zostańcie tam, dopóki was nie zawołamy!” Studzienki ściekowe, w większości zatkane resztkami warzyw i skórkami owoców, nie dawały sobie rady z odprowadzaniem nadmiaru wody, która płynęła po bruku licznymi wzburzonymi strumieniami. Płomienie przeglądały się w niespokojnej toni, pląsając ze swymi pomarańczowymi braćmi bliźniakami w strumieniach srebrzystego światła lejących się z reflektorów zainstalowanych na policyjnych i telewizyjnych śmigłowcach. Ci, co mieli najwięcej oleju w głowie, stali na środku rynku, po kostki w wodzie, oszołomieni zamieszaniem, częściowo zaczadzeni dymem. Znalazł się wśród nich Gawron. Przyciskał ręce do piersi. Przyciskał chusteczkę do ust. Czuł jednocześnie nadzwyczajne uniesienie i przerażenie. Kto teraz mógł wątpić w potęgę bogaczy? Panowali na ziemi i w powietrzu, mieli całe miasto dla siebie. Czy on, Gawron, nie ostrzegał przed tym straganiarzy? Spojrzał w kierunku świecącej choinki, w jaką zamieniał się nocą Wielki Wik; czy Bezsenny Wiktor spogląda teraz w dół, na Targ Mydlany? Czy zapytano go o zgodę, zanim przysłano MOSR, który otoczył szczelnym kordonem jego ludzi zgromadzonych na jego terytorium? Ten, kto wybrał Wiktorowi imię, miał znakomity pomysł; teraz nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, kto został zwycięzcą. Gawron wyjął rozpylacz, wsunął końcówkę do ust, wciągnął w płuca wilgotną mgiełkę. Nie odczuł prawie żadnej ulgi. Nagle zatęsknił za biurkiem, na którym mógłby oprzeć głowę, za piersią Anny. Żałował, że nie dysponuje możliwością wzniesienia się na wysokość, powiedzmy, dwudziestu siedmiu pięter nad dym, hałas i niebezpieczeństwa czyhające na ulicy. Jeśli Gawron był cichy jak oko cyklonu, to Józef stanowił uosobienie niszczycielskiego huraganu. Zrzucił marynarkę, nie zważając na porę roku i dnia, podwinął rękawy. Wyrywał bruk. Rzucał butelki z benzyną. Przewracał samochody. Miotał obelgi w kierunku oddalonego o dwadzieścia metrów szpaleru policji. Potem ściągnął także koszulę. Dym unoszący się nad płomieniami był prawie taki sam jak mgła i opary ścielące się na stacji kolejowej w porze odjazdu „Kapuścianego Ekspresu”, do którego wielokrotnie wnosił skrzynie z owocami i warzywami, prezentując stłoczonym przy oknach pasażerom swój wspaniale umięśniony tors. Różnica polegała tylko na tym, że teraz nie krył twarzy, nad głowę podnosił nie skrzynie czy palety, lecz zaciśnięte pięści, nosy i czoła za szybami zaś nie należały do zamożnych kobiet ani do ich córek udających się na weekendowe zakupy, lecz do funkcjonariuszy MOSR. Nie były to upudrowane czoła i nosy czy umalowane wargi, lecz usta, z których buchała para osadzająca się na wizjerach hełmów i przezroczystych tarczach oraz oczy i uszy czekające na rozkaz. To właśnie Józef znalazł stertę nie tkniętych przez ogień owoców i warzyw. Schylił się, wziął do ręki fiołkowo-różową, luźną kapustę, sporą, ale ważącą nie więcej niż puszka piwa. Był teraz dzieckiem. Stracił resztki samokontroli. Wybiegł na wolną przestrzeń oddzielającą wrogie obozy i z całej siły cisnął kapustę w powietrze. Dawniej, na wsi, wiele razy zabawiał się w ten sposób zbierając kapustę z pola, kiedy natrafił na nadpsutą lub mocno niedojrzałą główkę. Ten trening bardzo mu teraz pomógł. Wyglądało to tak, jakby fiołkowo-różową kapusta pokonała na chwilę grawitację i zawisła w powodzi jaskrawego światła niczym pastelowy księżyc, który dopiero o świcie ma zetknąć się z horyzontem. Policjanci spojrzeli w górę, na główkę kapusty mknącą ku nim przez noc roziskrzoną niezliczonymi światłami i łuną pożaru. Żaden z nich nie wiedział, jakie może im grozić z jej strony niebezpieczeństwo, ale z pewnością wyglądała znacznie groźniej od brukowców i butelek z benzyną. Co to za diabelski wymysł? Czy ich plastikowe tarcze wytrzymają uderzenie równie dużego pocisku, rozsiewającego oślepiający blask, choć jednocześnie dziwnie ciemnego? Wysokie tarcze zetknęły się krawędziami, oddział pochylił głowy, a czterej ludzie, w których kierunku zmierzał pocisk, padli na ziemię. Spadająca z nieba kapusta budziła powszechne przerażenie. Uderzyła w jedną z tarcz, nie wydając prawie żadnego odgłosu. Więcej hałasu (i więcej szkód) uczyniłoby chyba nawet jajko o nadpękniętej skorupce. Kapusta rozpadła się na kawałki, trafiony nią funkcjonariusz runął na plecy i gdyby rumieńce wstydu ważyły tyle co kamienie, ani chybi zginąłby pod ich ciężarem. Radosny ryk, jaki zerwał się na Targu Mydlanym, zagłuszył nawet łoskot wirników. Wszyscy pobiegli na wyścigi do nowo odkrytego arsenału, by uzbroić się w owoce i warzywa. Jeszcze nigdy sprzedawcy i bazarowi złodzieje nie działali w takiej harmonii. Przed chwilą przekonali się (to olśnienie prędzej lub później spływa na wszystkich buntowników), że śmiech i kpina stanowią znacznie groźniejszą broń niż kule. Co poradzi doborowy oddział policji przeciwko kapuścianej kanonadzie? Odłoży tarcze, wystawiając się na cel? Zasłoni się nimi, narażając się na śmieszność? Wkrótce w powietrzu zrobiło się gęsto od zieleniny. Najwięcej szkód wyrządzały ziemniaki, można też nimi było ciskać na znaczną odległość. Jabłka, gruszki i awokado wybijały nierówny rytm na plastikowych tarczach. Pomidory zostawiały na nich krwawe plamy albo rozbryzgiwały się na czarno-granatowych mundurach lub błyszczących jak lustro butach. Dowcipnisie ciskali nawet bananami. — Uwaga, leci bumerang! Rzeczywiście, niektóre wracały. Trudno zapanować nad temperamentem młodych funkcjonariuszy MOSR, którzy zdają sobie sprawę, że robi się ich w balona. Celnie rzucona gruszka strąciła czapkę oficerowi, inna trafiła jednego z policjantów w odsłoniętą część policzka. Któryś z telewizyjnych kamerzystów przekonał się na własnej skórze, jak zdradliwa potrafi być brzoskwinia: najpierw omamiła go aksamitnym dotknięciem skórki, potem ucałowała soczystym plaśnięciem miąższu, by wreszcie dotkliwie zranić twardą pestką. Popłynęła krew, trysnął sok. Sok stał się krwią, krew stała się sokiem. Józef był z siebie w pełni zadowolony. Wreszcie poczuł się pełnoprawnym obywatelem. Występował w pierwszoplanowej roli, najczęściej schylał się po pociski, najcelniej i najmocniej rzucał. Szybko ściągnął na siebie uwagę dowódcy grupy szturmowej. — Najpierw weźmiemy się za tego ze znamieniem na policzku — powiedział oficer swoim ludziom. — Jak z nim skończymy, będzie miał ich dużo więcej na całym ciele. Na Józefa skierowały się obiektywy dziennikarskich i policyjnych aparatów. Zrobiono mu zdjęcie z podniesionymi nad głowę, zaciśniętymi pięściami. Zrobiono mu zdjęcie z brukowcem w ręku. I z kapustą. I z melonem. I z granatem, który wreszcie zasłużył na swoją nazwę. Za kwadrans druga wysoki rangą oficer policji został raniony w pierś burakiem, który ugodził go między sercem a lewym naramiennikiem i powalił na ziemię. Co ów przeczulony na punkcie własnej godności człowiek mógł powiedzieć wszystkim, którzy widzieli go w tej upokarzającej sytuacji? — Dość tego. Bierzcie się do roboty. Oczyśćcie bazar. Pokażcie im, kto rządzi miastem. Ponownie rozległo się walenie w tarcze, lecz tym razem każdemu uderzeniu w przezroczysty plastik towarzyszył jeden krok przybliżający oddział do straganowych bombardierów, poprzewracanych samochodów, zwęglonych resztek drzew, straganów i barów, pyszniącego się obnażonym torsem Józefa oraz do Gawrona. — To klasyczny manewr mający na celu przywrócenie porządku publicznego — wyjaśnił rzecznik prasowy policji. Złamać opór popisem siły i sprawności. Ogłuszyć buntowników hałasem. Wyłapać prowodyrów. Ostrzelać tłum pojemnikami z Zielonym Gnojem, gazem, który powoduje intensywne łzawienie, w połączeniu z powietrzem tworzy zielony, lepiący się do ubrania i skóry dym, zmusza ludzi, by wykrzywiali twarze jak kubistyczni kochankowie z obrazu Picassa. A na koniec oczyścić teren. Najpierw ostrzelano centralną część placu, gdyż policja chciała uniknąć zagazowania własnych ludzi, chociaż wszyscy byli wyposażeni w maski przeciwgazowe. Gawron kopnął pojemnik, który wylądował obok niego. Zielone, wilgotne opary sięgnęły mu do kolan, pasa, do piersi. Wielka szkoda, że wszystkie cytryny, jakie zostały na targu, poszybowały w kierunku szeregów policji w charakterze pocisków, gdyż sok z cytryny wtarty w twarz daje pewną ochronę przed Zielonym Gnojem. Gawron rozpaczliwie szukał kryjówki. Przycupnął za jednym z samochodów. Powieki miał mocno zaciśnięte, podobnie jak drogi oddechowe. Demonstrantom nie wychodzi na zdrowie mieszanie alkoholu z gazem łzawiącym, astmatykom nie wychodzi na zdrowie przebywanie w tłumie. Jedną ręką oparł się na oponie samochodu, drugą podnosił do ust na przemian chusteczkę i rozpylacz. Kasłał prawie przez cały czas, lecz nie odczuwał żadnej ulgi. To, co wypluł, pochodziło aż z jego płuc. Odnosił wrażenie, jakby w jego wnętrzu płonął żywy ogień. Dym i gaz, przedostające się z każdym oddechem do płuc, jeszcze potęgowały ból. W powietrzu było za mało tlenu, za dużo dwutlenku węgla. Próbował krzyczeć, ale nie mógł. Oddychał szybko i płytko jak żaba, z rozdętą piersią, płucami cisnącymi się do gardła, górnymi drogami oddechowymi zatkanymi woskowatą flegmą. Ludzie ze wsi powiadają, że umierający człowiek koncentruje się na własnych myślach. Radosne i smutne wydarzenia z jego życia przesuwają się przed nim jak paciorki różańca. Jest zajęty sporządzaniem bilansu porażek i zwycięstw. „Umierający nie kłamią”, głosi ludowa mądrość. A jednak Gawron okłamywał samego siebie. W jego różańcu brakowało mnóstwa paciorków, te zaś, które pozostały, były wszystkie koloru białego. Wcale się nie skoncentrował. Czuł się tak, jakby mózg utkwił mu w gardle, pchany od dołu przez woskowatą flegmę, naciskany od góry przez cuchnące, przesycone dymem i gazem powietrze. Zsiniały mu wargi, paznokcie, język. Pocił się, jego ciałem wstrząsały gwałtowne dreszcze. Pomału zapadał w śpiączkę. A może jednak wcale nie umierał? Może wilgotne powietrze, wiatr, osłona, jaką dawał samochód, dobroczynne działanie płynącej po bruku wody, w którą osunął się twarzą, zanurzając ucho i policzek, zdołałyby pokonać gwałtowny atak astmy? Może Gawron miał jeszcze szansę — naturalnie, jeśli natychmiast otrzymałby pomoc? A jak wyglądał teraz bazar, kiedy policjanci zrezygnowali z utrzymywania zwartego szyku i rozbiegli się po placu, niczym chłopcy płoszący na plaży stada mew, by zmusić do ucieczki zdezorientowany, podekscytowany tłum? Hełmy sunęły po morzu odkrytych głów. Ludzie zbijali się w ciasne grupki, odbiegali na boki, zrywali się do biegu, by natychmiast przystanąć; krótko mówiąc, na widok policyjnych mundurów reagowali tak samo jak antylopy na widok myszkujących szakali. Funkcjonariusze MOSR, choć zdecydowanie mniej liczni, przystąpili do pracy bez lęku i bez litości, zupełnie jakby dostali rozkaz podsycenia zamieszek, nie zaś stłumienia ich w możliwie najkrótszym czasie. Józef uciekał jak jeszcze nigdy w życiu. Otrzymał już kilka uderzeń w obnażone ramiona i grzbiet. Policjanci zapamiętali jego twarz. Został obfotografowany ze wszystkich stron. Stał się główną nagrodą w konkursie. — Bierzcie tego bez koszuli! Lawirował między ludźmi i samochodami równie łatwo jak wówczas, gdy jako chłopiec bawił się w berka z rówieśnikami w sadzie, wśród drzew i krzewów. Ta chwila stanowiła kulminację jego dotychczasowego życia. Miał nawet plan: znajdzie otwarty samochód, wciśnie się za przednie fotele albo do bagażnika. To jedyna dostępna kryjówka, jedyny sposób, żeby wymknąć się pogoni. Policja „zabutelkowała” tłum, naznaczyła go zielonym barwnikiem, za pomocą gazu przemieniła ludzi z buntowników w gromadę płaczek. Józef bez powodzenia szarpał za klamki kolejnych samochodów, aż wreszcie — tak, dokładnie tak! — potknął się o Gawrona. Natychmiast rozpoznał twarz, charakterystyczne kasłanie, skórzaną kurtkę. Schylił się i pomógł mu usiąść. — Co ci jest? — zapytał. Był za głupi, żeby znaleźć inne, bardziej dramatyczne słowa. Gawron nie odpowiedział. Miał zamknięte oczy, jedno ucho pełne wody, drugie zatkane brudem zmieszanym z zielonym osadem. Przed chwilą stracił przytomność, za co powinien być wdzięczny Bogu. Nieprzytomny człowiek łatwiej poradzi sobie z atakiem astmy, ponieważ nie walczy o każdy oddech, wciąga powietrze płyciej, równiej, nie tak często. Józef oparł go plecami o błotnik; głowa Gawrona natychmiast opadła na pierś, przepona poruszyła się, do płuc napłynęło nieco powietrza. Przypadek sprawił, że w jego obecnej sytuacji właśnie ta pozycja była najbezpieczniejsza. Józef rąbnął go w plecy. — Ej, ty, obudź się! Daj mi moje pieniądze! Uderzył Gawrona w twarz, która powoli przestawała być zielona i nabierała normalnych barw. — Dawaj! — nie ustępował chłopak. — Miałeś swój pożar, więc teraz za niego zapłać! Gawrona ogarnął cudowny spokój. Czuł się zbyt dobrze, żeby otworzyć oczy i cokolwiek powiedzieć. Wydał natomiast odgłos, jaki wyrywa się z piersi sportowców po ukończonym maratonie: głośno, z jękiem, prawie krzykiem wypuścił powietrze, by zaraz potem gwałtownie napełnić nim płuca, rekompensując długotrwały niedostatek tlenu. Uderzenia, które otrzymał od Józefa, ocaliły mu życie — przynajmniej na chwilę. Józef nie miał czasu do stracenia. Słyszał zbliżający się szybko tupot ciężkich kroków, okrzyki bólu, odgłosy uderzeń. Jego kryjówka przy przednim kole samochodu wkrótce zostanie odkryta. Szarpnął za kurtkę Gawrona, ale była zapięta i dość ciasna, więc straciłby mnóstwo czasu ściągając ją z nieprzytomnego mężczyzny. Niewiele myśląc dobył noża, otworzył go, wsunął ostrze pod kurtkę, pod wełnianą koszulę, i jednym gwałtownym ruchem rozpruł całość na plecach od pasa aż do karku, jakby Gawron był zaszlachtowanym wieprzem, którego należało teraz wypatroszyć. Józef nie zamierzał wyrządzić mu najmniejszej krzywdy; interesowały go wyłącznie pieniądze. Obmacał wewnętrzną część lewej połówki, potem prawej, sprawdził kieszenie, wyczuł zarys portfela i z pewnością rozciąłby podszewkę, żeby się do niego dostać, ale policja była już za blisko. Ściągnął obie połówki rozciętej kurtki, poderwał się z klęczek i mocno pochylony pognał przed siebie, jednocześnie wsuwając ręce w rękawy i próbując ukryć nagie ciało pod dwuczęściowym, powiewającym na wietrze strojem. Umięśniony tors tylko częściowo zniknął pod skąpym przykryciem, Józef zaś upodobnił się do potężnie zbudowanego punka, który ocknął się z narkozy na stole operacyjnym i w ostatniej chwili uciekł spod skalpela. Gawron nie zarejestrował pojawienia się i zniknięcia Józefa, nie zdawał też sobie sprawy, że chłopak niechcący ocalił mu życie. Czuł tylko przejmujący chłód noworocznego przedświtu, ponieważ ogień już zgasł, on zaś nie miał ani kurtki, ani nawet koszuli. Odzyskawszy przytomność przekonał się, że drży z zimna. Zdumiał go rwetes, zaskoczyła własna nagość. Spróbował wstać z ziemi, a wtedy dwaj funkcjonariusze MOSR zauważyli jego nagi tors. To ten typek bez koszuli! Doskoczyli do niego, złapali za kark, obalili na bruk, zasypali gradem ciosów. Dźgali go pałkami, jakby to były sztylety. Kopali w twarz i jądra. Byli doskonale wyszkoleni. W policji obowiązywała zasada, że funkcjonariusze, którzy dopadną podejrzanego, nie aresztują go, lecz poddają „wstępnej obróbce”, a następnie zostawiają kolegom, by ci mogli dokonać oficjalnego zatrzymania i z czystym sumieniem stwierdzić, iż nieszczęśnik został poturbowany przez „nieznanych sprawców”. Józef, w rozciętej kurtce, z portfelem Gawrona przyciśniętym do serca, znalazł wreszcie samochód z lekko uchyloną szybą. Otwarcie jej i wpełznięcie do środka zajęło mu pół minuty, kolejne pół trwało przedostanie się do bagażnika. Był przerażony, dobrowolnie zamykając się w pułapce bez wyjścia, ale miał nadzieję, że będzie tam bezpieczny. Nie mylił się. Nikt nie zaglądał do samochodów, bo na placu było jeszcze dość ludzi, żeby zapewnić zajęcie gorliwym stróżom porządku. Chłopak skulił się w ciemności. W pewnej chwili samochód zakołysał się gwałtownie, kiedy jeden z uciekających uczestników zajść wpadł z rozpędu na maskę. Chwilę potem ktoś krzyknął rozdzierająco. Poza tym Józef prawie nic nie słyszał, z wyjątkiem szumu krwi w uszach i własnego oddechu. Nie usłyszał także zduszonego kaszlnięcia i słabego pluśnięcia, kiedy kilka samochodów dalej Gawron po raz ostatni przewrócił się na bok i znieruchomiał z martwą twarzą przyciśniętą do bruku. 10 Józef poruszył się dopiero wówczas, gdy do jego uszu dotarło zawodzenie syren karetek pogotowia. Przecisnął się z powrotem do kabiny i wyjrzał w półmrok. Świt uprzedzał o swoim nadejściu rysując srebrzystą kreskę w poprzek przedniej szyby. Dotarł już do granic miasta i teraz podążał wzdłuż bulwarów, torując drogę pierwszym tramwajom. Wyższe piętra Wielkiego Wika nikły w chmurach. Wyglądało na to, że pierwszy dzień nowego roku będzie pochmurny i deszczowy. Nieliczni policjanci i oficjele, którzy pozostali na Targu Mydlanym, stali odwróceni plecami do Józefa. Nie usłyszeli ani nie zauważyli, kiedy otworzył tylne drzwi i wysiadł z samochodu. Lampy zainstalowane na dachu ambulansu wysyłały regularne impulsy zimno-niebieskiego światła; Józefowi natychmiast skojarzyły się z automatycznymi polewaczkami, wyrzucającymi w równych odstępach czasu fontanny wody. Schylał się za każdym razem, kiedy promień kierował się w jego stronę, jakby bał się zamoczyć w jego błękitnym blasku. Podziękował w duchu świętemu Józefowi, swemu patronowi, pierwszemu spośród robotników, że jest w stanie opuścić bazar na własnych nogach. Udało mu się dotrwać do Nowego Roku bez lania, na które solidnie zapracował. Bolały go jedynie mięśnie grzbietu, nadwerężone podczas rzucania owocami. Między północą a świtem najróżniejsze obrażenia odniosły setki ludzi (część z nich dorobiła się siniaków i zadrapań nie na targowisku, lecz w zaciszu policyjnych cel), ale była tylko jedna ofiara śmiertelna. Ciało znaleziono dopiero wtedy, kiedy z terenu bazaru usunięto wszystkich pijaków i rewolucjonistów. Było już za późno na wszelką pomoc. Gawron spaliłby się ze wstydu, gdyby podejrzewał, że kiedyś zostanie przyłapany w tak kompromitującej sytuacji: zupełnie zimny, na wznak w płytkiej wodzie, obnażony od pasa w górę, z wypchniętą w górę ptasią piersią, brzuszkiem nieco zbyt zaokrąglonym jak u mężczyzny o takiej budowie ciała, chlubiącego się swoją sylwetką. Chłopak z bazaru umarł bazarową śmiercią, na bruku, zielony od gazu, porzucony niczym poobijana gruszka, równie zwyczajny i nieciekawy jak kamienie, które posłużyły mu za łoże śmierci. Oto najmniej wiarygodny Męczennik za Sprawę — a jednak, o czym przekonamy się już wkrótce, został za takiego uznany. Może dlatego, że niełatwo było o nim zapomnieć. Przecież wszyscy go znaliśmy. Józef rozpoznał twarz nieboszczyka, ale nie czekał, aż ciało zostanie włożone do czarnej plastikowej torby. Przywłaszczył sobie miotłę, którą ktoś oparł o opancerzony bok jednego z pojazdów MOSR i przyłączył się do gromady zamiataczy sprzątających pozostałości po krótkotrwałej rebelii. Stał się niewidzialny. Powoli wędrował po placu, mijając funkcjonariuszy MOSR, reporterów, gapiów rozchodzących się powoli do pracy, młodych ludzi wracających po swoje (jak mieli nadzieję) nie naruszone samochody. Stopniowo zbliżał się do granicy bazaru, do uliczki, na której jeszcze nie tak dawno parkowały furgonetki z bananami. Po pewnym czasie, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, wtopił się w spory tłumek tych, co za późno wstali do pracy lub w ogóle zapomnieli położyć się do łóżka. Szedł przed siebie poskręcanymi Kiszkami dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach, zastanawiając się, czy jest już bogaty, czy nadal biedny. Kto wie, czy Gawron nie umarł tylko po to, by w ten podstępny sposób pozbawić go obiecanych połówek banknotów? Dopiero po dłuższym czasie Józef znalazł zaciszne miejsce: niewielki cmentarz pełen wysokich grobowców i strzelistych cyprysów, na którym wyrosły także dwa bliźniacze platany, otoczone wianuszkami poskręcanych, wyschniętych strzępów trującej kory. Nie było tam żywej duszy, jeśli nie liczyć kilku gołębi oraz dwóch czy trzech bezpańskich psów. Józef wyjął portfel Gawrona z kurtki i począł systematycznie układać jego zawartość na zimnym kamieniu: fotografia Anny podpisana „Spotkajmy się i porozmawiajmy”. Klucze. Dziesięć połówek banknotów. Dowód tożsamości ze zdjęciem Gawrona, małym prostokącikiem wypełnionym ziarnistą szarością i czernią, z jego adresem i podpisem. Kilkakrotnie złożony wycinek z katalogu firmy wysyłkowej, przedstawiający młodego mężczyznę siedzącego w barze i obejmującego kelnerkę. Pięć całych banknotów, pięćdziesiątek. Prezerwatywa. Karty kredytowe. Jakiś środek w aerozolu. Józef zatrzymał pieniądze i klucze, po czym ukrył resztę pod kamieniem. Wróci tu, gdyby udało mu się znaleźć nabywcę na nie używaną prezerwatywę lub skradzione karty kredytowe. Rozejrzał się, by dokładnie zapamiętać miejsce, lecz nie na wiele się to zdało, gdyż zaraz po jego odejściu bezpańskie psy wywlokły spod kamienia skórzany portfel i częściowo go zeżarły, resztki zaś porzuciły na stercie śmieci przy murze cmentarza. Józef ruszył dziarskim krokiem pod adres, który znalazł w dowodzie Gawrona, by przejąć spadek po zmarłym. Z lakonicznej informacji w dokumencie wynikało, że Gawron nie miał rodziny, w związku z czym należało się spodziewać, iż jego dom będzie pusty. Czy istnieje lepszy sposób na spędzenie Nowego Roku niż w mieszkaniu nieżyjącego człowieka, w jego łóżku, przy jego stole, w bezpiecznym zaciszu czterech ścian? Na parterze, zaraz za drzwiami wejściowymi, stała jakaś paczka; Józef wziął ją pod pachę i podążył schodami na górę. Czy o tej porze kogokolwiek może zdziwić widok posłańca z paczką? Nikogo jednak nie spotkał. Bez trudu odnalazł drzwi do mieszkania Gawrona, wyjął klucze. Dwa zamki. Trafił za pierwszym razem. Po chwili był już we wnętrzu. Oto zrealizowało się marzenie, które towarzyszyło mu zawsze, kiedy ładował warzywa i owoce do pociągu: własne mieszkanie w wielkim mieście. Zamknął za sobą drzwi, odgradzając się od całego świata. Jeszcze nigdy nie stąpał po równie miękkiej wykładzinie, nigdy nie przypuszczał, że gdziekolwiek może być równie cicho i spokojnie. Wędrował z pokoju do pokoju. Otwierał każdą szafę, każdą szufladę. Zajrzał do lodówki. Na razie niczego nie brał do ręki, nie jadł, nie kradł. Na to przyjdzie czas. W tej chwili szukał jednej, konkretnej rzeczy: przezroczystej taśmy klejącej. Znalazł ją w wiklinowym koszyku wraz z nożyczkami. Usiadł przy stole i oddychając głośno przez nos (łatwiej było mu się wtedy skoncentrować), z dwudziestu połówek skleił sobie fortunę. Przyszłość. Policja stwierdziła, że przyłapała go na gorącym uczynku, kiedy plądrował mieszkanie denata. Zdążył już ukraść paczkę z książkami przeznaczoną dla mieszkającego piętro wyżej bibliofila. Wszystkie szafki i szuflady były pootwierane, kosztowności znikły bez śladu. Policja stwierdziła, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zamierzał ogołocić mieszkanie z całego wyposażenia, że jego wspólnicy mieli przyjechać ciężarówką, aby wywieźć meble, lodówkę i telewizor, wszystko, co zostało po człowieku zwanym Gawronem. Kto wie? Józef z pewnością nie był święty, choć został w pewnym sensie bohaterem — przynajmniej na pół nocy. Jego zdjęcie ukazało się na pierwszej stronie pierwszej noworocznej gazety, ale nie w związku z włamaniem. Jeszcze nie. Przedstawiało go z nagim torsem, gruszką w ręku, ramieniem podniesionym wysoko nad głowę. Stał się „Symbolem anarchii”, „Bazarowym wandalem”. Musiał jednak podzielić się sławą z Gawronem, gdyż na tej samej stronie znajdował się drugi tytuł, wydrukowany równie wielką czcionką: „Śmiertelna ofiara zamieszek”, poniżej zaś umieszczono relację reporterów składającą się głównie z obszernych fragmentów komunikatu policji. „Wśród najaktywniejszych uczestników zajść zidentyfikowano trockistowsko-anarchistycznych aktywistów, szkolonych przez zagranicznych radykałów w tajnych obozach usytuowanych na terenie Niemiec”. Nie podano nazwiska ofiary, ale po mieście rozeszły się plotki, iż mężczyzna został zatłuczony na śmierć przez funkcjonariuszy MOSR. Jedynym wykroczeniem, jakie popełnił, było to, że chciał dać głośno wyraz swoim obawom. Minionej nocy policyjne pałki waliły w setki głów, ale w tę jedną uderzyły trochę za mocno. Dowództwo MOSR milczało jak zaklęte, natomiast rzecznik prasowy policji czynił wszystko, aby jak najprędzej podać prasie nazwisko denata i ogłosić, co było przyczyną jego śmierci. W południe wszystko stało się jasne. Znaleźli się świadkowie. Jeden ze sprzedawców obserwował, jak półnagi Gawron pada na ziemię i już się nie podnosi. Inny widział dwóch uciekających pospiesznie ludzi w mundurach MOSR. „To policja wywołała zamieszki, nie my” — powiedział. Powtórzy to stwierdzenie w radio oraz w krótkim wywiadzie, jakiego udzieli dziennikarzowi z sentymentalnej, lewicującej gazetki. Tak więc Gawron stał się Męczennikiem za Sprawę. Człowiek, który osiągnął wysoką pozycję w Wielkim Wiku, ale odszedł od Wiktora, by stanąć w obronie Targu Mydlanego; człowiek, który walczył ze wszystkich sił z pomysłem zbudowania Arkadii; człowiek, który był synem straganiarza, został zgładzony — właśnie takiego użyto słowa — za pomocą pałek i kopniaków. Przypadek? Obudźcie się! Wyszukali go, napiętnowali, skazali na śmierć. Szef policji prawie zapomniał, co to znaczy sen. Razem z burmistrzem i dwoma finansistami świętował Nowy Rok jeszcze długo po tym, jak kierowcy odwieźli ich żony do domów. Palili jak lokomotywy, pili jak wyschnięte gąbki. Nic dziwnego, że po krótkiej drzemce żaden z nich nie miał najlepszego nastroju. Ochrypli od gadaniny, alkoholu i pikantnych zakąsek, a jeśli chodzi o szefa policji, to dodatkowo rozjuszyły go nagłówki porannych gazet. Co się stało z „nagłym porządkiem”, którego zaprowadzenia zażądał w nocy? Otrzeźwiał tylko po to, by stwierdzić, że ma do czynienia z nielichym skandalem. W nie wyjaśnionych okolicznościach zginął człowiek, miasto zaś huczało od plotek. Ile jeszcze upłynie czasu, zanim jakiś pismak zapyta: „Gdzie był szef policji, kiedy jego ludzie tłukli na śmierć porządnych obywateli?” Pewną ulgę sprawił mu raport sporządzony po sekcji zwłok, w którym stwierdzono, że przypuszczalną przyczyną zgonu była niewydolność układu oddechowego, najprawdopodobniej astma. Niestety, ciało ofiary (Jakiej „ofiary”? Dlaczego oni wciąż używają tego słowa?) nosiło także ślady pobicia. Mężczyzna miał połamane żebra, zmiażdżone jądra, popękaną skórę, mnóstwo siniaków i zadrapań, na policzku wyraźny odcisk podeszwy buta. Jego nos wskazywał na południowy wschód. Już po śmierci został przejechany przez samochód. Jeśli za to wszystko miała być odpowiedzialna astma, to każdy z nas ryzykował życie przy lada kichnięciu. — Znajdźcie coś lepszego — polecił szef policji swemu zastępcy. Miał szczęście. Funkcjonariusze, którzy udali się do mieszkania Gawrona, aby zawiadomić o nieszczęściu jego bliskich — jeśli miał takowych — zastali drzwi otwarte, klucz w zamku, w środku zaś jakiegoś osobnika śpiącego smacznie przy kuchennym stole, z głową na poduszce ze sklejonych banknotów. Natychmiast go rozpoznali: był to chłopak z fotografii, szalony anarchista wyszkolony w jednym z obozów na terenie Niemiec. Potrzebowali niecałego dnia na zebranie dowodów. Dwaj świadkowie widzieli Józefa klęczącego u boku Gawrona; jeden z nich zeznał pod przysięgą, że słyszał odgłosy szamotaniny, uderzeń, jęki i błagania o pomoc. Drugi dodał, że zauważył nóż. To znaczy, wydaje mu się, że to był nóż, bo błyszczał. Chociaż, jeśli się zastanowić, to równie dobrze mógł to być na przykład brukowiec. Walało ich się tam całe mnóstwo. Za pomocą brukowca bez trudu można zmiażdżyć jądra i połamać żebra. Czy Józef miał jakąkolwiek szansę? Przecież to właśnie on z największym zapałem obrzucał policjantów owocami i warzywami. Zapewne postanowił upatrzyć sobie ofiarę wśród ludzi w średnim wieku, sprawiających wrażenie dość zamożnych, którzy nie powinni stawiać oporu. Zapewne początkowo chciał tylko zabrać kurtkę i wykorzystać ją jako przebranie, ale potem spostrzegł portfel i zabił, żeby go zdobyć. W rodzinnej wsi zapracował sobie na opinię nieudolnego złodziejaszka. Prokurator miał proste zadanie: oto dwaj świadkowie, oto skradziona kurtka i koszula przecięte na pół, oto „nuż”, oto ciężkie czarne buty o wzorze podeszwy takim samym jak ten, który odcisnął się na policzku Gawrona, oto przestępca przyłapany w domu ofiary, z fortuną w rękach. Co Józef miał na swoją obronę? Obłąkańczą, niewiarygodną historię o napadzie w przejściu podziemnym, o przeciętych banknotach, o podpaleniu na zamówienie. Starał się dowieść, że on i Gawron nie byli wrogami, lecz wspólnikami. 11 Podobnie jak każdego innego dnia, również w sylwestra Wiktor do późnej nocy nie kładł się spać. Jego wędrówki po pokojach na ostatnim piętrze Wielkiego Wika zakłócały ułożony z oświetlonych okien rysunek przedstawiający strzelisty świerk. Tuż przed północą wyszedł na dach, by pozbyć się balastu flegmy, użyźniając nią ziemię w donicach. Ludzie ze wsi przywiązywali wielką wagę do tego zwyczaju. — Trzeba wypluć stare długi — mawiali, jeśli byli kupcami, albo: — Za urodzaj — jeśli pracowali na roli. Kupcy pluli jakby śrutem, rolnicy robili to jak piekarze dodający jajek do ciasta. Wiktor wcale nie musiał pluć w samotności. Mógł spędzić sylwestra w towarzystwie, gdyż jak zwykle otrzymał zaproszenie na tradycyjne przyjęcie wydawane przez biznesmenów, lecz Anna, także jak zwykle, wysłała w jego imieniu list z uprzejmymi podziękowaniami oraz datek na fundusz charytatywny. Wiktor doszedł do wniosku, że jest już za stary, aby cieszyć się z odejścia kolejnego roku. — Będzie pan tam obecny duchem — powiedziała Anna, podsuwając mu czek do podpisu. Jednak myśl o tym, że znajdzie się zupełnie sam, kiedy wszystkie zegary w mieście wybiją północ, wcale mu się nie uśmiechała. Kusiło go, by poprosić Annę, żeby została w biurze i wzniosła z nim noworoczny toast; ostatecznie nie zrobił tego, gdyż nie chciał stawiać jej w kłopotliwym położeniu. Przecież była dla niego obcą osobą i nie miała obowiązku poświęcać mu swego wolnego czasu. Jednak niewiele brakowało, by po dwunastym uderzeniu zegara wsiadł do windy i zjechał na dół, żeby uścisnąć ręce postawnym mężczyznom w mundurach, którzy przez całą dobę strzegli bezpieczeństwa Wielkiego Wika. Nie musiałby z nimi rozmawiać; całkowicie wystarczyłaby sama jego obecność. Po raz pierwszy poczuł coś w rodzaju żalu z powodu odejścia Gawrona. Co prawda nie był ani uczciwy ani pracowity, ale z biegiem lat stał się niemal kimś w rodzaju rodziny. Można powiedzieć, że odgrywał rolę nonszalanckiego siostrzeńca, bardziej zabawnego niż irytującego. Poza tym należało przyznać, że potrafił zatroszczyć się o weteranów. Zorganizowane przez niego urodzinowe przyjęcie stanowiło nie lada wydarzenie, dokładnie tak samo jak wiejskie zabawy, o których Wiktor wiele słyszał, lecz w żadnej nie uczestniczył. Zanucił pod nosem kilka taktów marsza z „La Reginy”, który tamtego letniego dnia grał na dachu zespół akordeonistów. W tym roku skończy osiemdziesiąt jeden lat; czy dotrwa do kolejnych urodzin? O północy na dachu było bardzo zimno, ale z drugiej strony starym ludziom zawsze jest zimno, gdyż są zimni jak ryby. Nie znoszą upału, hałasu ani gwałtownych poruszeń. Wiktor drżał z chłodu, ale był zadowolony, że wyszedł na zewnątrz — jedyne „zewnątrz”, jakie znał od dłuższego czasu — uwalniając się od szumiącej wszechobecności klimatyzatorów. Wiatr porywał jego plwocinę i rozwiewał poły szlafroka. Starzec podążył przez ciemność ku wejściu do cieplarni, wymacał pstryczek i włączył dwie słabe pomarańczowe żarówki, obowiązkowe wyposażenie prawie wszystkich szklarni. Pomarańczowe światło rozproszyło nocny mrok. Wiatr przedostawał się do środka przez szczeliny między elementami metalowego szkieletu a szklanymi taflami, które drżały i dzwoniły cicho przy każdym silniejszym podmuchu. Dwa gazowe piecyki utrzymywały w pomieszczeniu odpowiednią temperaturę. Dzięki nim żyły nie tylko palmy i miniaturowe drzewka owocowe, lecz także muchy, mszyce oraz mrówki. Wiktor przysiadł na jakiejś skrzynce, wśród spryskiwaczy ze środkami ochrony roślin znalazł butelkę brandy, splunął ponownie. Za urodzaj. Pociągnął łyk prosto z butelki. Piekący płyn sparzył mu usta. Nie zważając na to przełknął, napił się ponownie, zdecydowany zażyć odpowiednią dawkę najlepszego środka nasennego, jaki udało się stworzyć. Podniósł butelkę i spojrzał na nią pod światło. Jej zawartość przypominała roztopiony pszczeli wosk. Pił tak długo, aż poziom płynu obniżył się do krawędzi nalepki; wystarczy, żeby zacząć pomrukiwać i pogwizdywać razem ze szklanymi taflami. Nie było mu ani zimno, ani gorąco. Jego ciało miało taką samą temperaturę jak otaczające go rośliny. Przycisnął nos do szyby, spoglądając ku odległym wzgórzom i obrzeżom miasta. Na niebie nie widział ani jednej gwiazdy, pokryta zielonkawym nalotem szyba odgradzała go od nocy niczym ceglany mur. Nagle gdzieś z tyłu dobiegło zawodzenie syren; Wiktor odwrócił się i ujrzał płomienie, ogarnięte pożarem drzewa, mokry bruk targowiska po raz pierwszy w historii błyszczący w światłach samochodów. Przez chwilę nie mógł umiejscowić pożaru ani w czasie, ani w przestrzeni. Świat oglądany przez szyby cieplarni przypominał dwuwymiarowy, stary film, co prawda kolorowy, ale już mocno wyblakły, w dodatku odtwarzany na rozregulowanym projektorze. Znał tę scenę. Wstrzymał oddech, starał się nie mrugać. Wytężył pamięć. Oprócz płomieni pojawili się także ludzie, rozległy dźwięki. Ujrzał stary słomkowy kapelusz. Poczuł zapach świeżego chleba i woń moczu. Usłyszał pomruki i pochrząkiwania pogrążonych we śnie ludzi, przewracających się z boku na bok na drewnianej podłodze. Jęk syren przeistoczył się w krzyk jego matki, we wrzaski Księżniczek uciekających z pożaru, w lament ludzi oddzielonych od swoich domów, w syk przesiąkniętych wodą desek, które schły raptownie, by wkrótce także zająć się ogniem. Ponownie podniósł butelkę do ust, opróżnił ją do końca. Wstał ze skrzynki, podszedł do szyby, żeby lepiej przyjrzeć się pożarowi, wytarł ją połą szlafroka. Film wreszcie odzyskał trzeci wymiar. Płomienie zdawały się machać do niego i przyzywać go do siebie; dawała o sobie znać odwieczna, hipnotyzująca siła przyciągania ognia, równie milcząca i elokwentna jak noc. Pożar oglądany przez wilgotne szkło wydawał się blisko, tak blisko, jakby był własną namiastką, niegroźną miniaturą skonstruowaną z kilku świeczek ustawionych na parapecie za szybą. Wiktor zamrugał i świeczki uciekły hen, daleko. Zamrugał ponownie, a one zbliżyły się posłusznie. Zaraz za nimi dostrzegł swoją matkę, pakującą dobytek do płóciennej torby i układającą niemowlę w szalu przewiązanym ukosem przez pierś. Na progu chałupy położyła kilka ziaren kukurydzy, zapaliła świecę, postawiła ją na chwilę na stole, zgasiła, schowała do torby, wyszła, zamykając za sobą drzwi. Nagle obraz się zmienił: stół płonął, podobnie jak drzwi. Matka nie była w stanie opanować ognia. Wołała Wiktora, ale jego nie było. Osunęła się na podłogę. Nie mogła oddychać. Zwinęła się w kłębek. Nie wiedziała, czy jej syn jest bezpieczny, czy zginął w pożarze. W południe znajdą jej doskonale upieczone ciało. Deszcz podejmie się funkcji przedsiębiorcy pogrzebowego. Zawiną ją w koc, wsadzą do skrzyni, pochowają w bezimiennej mogile. Wiktor znowu zamrugał, by sprowadzić pożar do rozmiaru płonących świec. Do oczu napłynęły mu łzy, ale starym ludziom oczy często łzawią bez żadnego wyraźnego powodu. Takie są prawa podeszłego wieku. Poza tym gazowe piecyki trochę dymiły, a dym wyciska łzy równie bezwzględnie albo nawet jeszcze bezwzględniej niż wzruszenie. Kiedy w powietrzu pojawiły się śmigłowce z włączonymi potężnymi reflektorami, dla Wiktora stało się jasne — najpierw jednak musiał uwolnić się od wspomnień i skoncentrować na teraźniejszości — że na Targu Mydlanym dzieje się coś niezwykłego. Widok helikopterów podziałał na niego trzeźwiąco. Stanowiły doskonałą przeciwwagę dla brandy, rozczulania się nad samym sobą i obaw. Wyszedł z cieplarni, pozostawiając włączone światło, stawił czoło nocnemu wiatrowi, dotarł do windy, zjechał piętro niżej i położył się do łóżka. Zasnął prawie od razu, spał głęboko, nie budząc się ani razu, by oddać mocz. Kiedy w pokoju zrobiło się jasno, leżał na łóżku wykręcony niczym artretyczny paragraf. Pytanie, które chciał zadać, brzmiało następująco: dlaczego czuję się kompletnie wypalony i pusty? Był Nowy Rok. Wiktor, nie po raz pierwszy w życiu, odczuwał trudny do określenia niepokój. Kto umarł? Co się stało? Co oznaczał pożar i śmigłowce? Ciężaru, który leżał mu na piersi, mógł pozbyć się tylko w jeden sposób: wstając z łóżka i udając się osobiście do miasta. Spróbował przypomnieć sobie twarz matki — bez powodzenia. Zamiast niej ujrzał ciotkę, a zaraz potem Targ Mydlany taki, jakim zapamiętał go z czasów, kiedy był młody i biedny. Taca z jajkami na twardo. Żadnych klientów. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że na bazarze jest mnóstwo towaru, ale przyjrzawszy się uważniej stwierdził, iż worki, kosze, piramidy owoców i warzyw to w rzeczywistości trupy. Na bruku leżało co najmniej tysiąc ciał; kamienie brukowe także były trupami, ciasno upakowanymi, sztywnymi, niewzruszonymi jak jajka na twardo. Nic dziwnego więc, że kiedy przyszła Anna, by przypomnieć mu o planach na ten tydzień, Wiktor był przygotowany na niedobre wieści. — Słyszał pan, co się stało? Pokręcił głową, więc wręczyła mu poranne gazety i raporty policji. Pierwsze strony zajmowało zdjęcie Józefa oraz informacja o nie zidentyfikowanym trupie. Mężczyzna w średnim wieku, obnażony do pasa, ze śladami ciężkiego pobicia na całym ciele, posiniaczony jak nadpsuty banan. — Miałem sen — powiedział Wiktor. — Przyśniła mi się jego śmierć. — To nie sen, tylko prawdziwy koniec świata — odparła Anna. — Nie nadążamy odbierać telefonów. Dzwonią wszyscy: handlarze, prasa, policja, architekci, wykonawcy. Arkadia będzie musiała poczekać jeszcze jeden dzień. Nie możemy wprowadzić tam buldożerów, dopóki nie pochowają tego biedaka. — Wskazała jeden z podtytułów, informujący o „Śmiertelnej ofierze zamieszek”. — Trzeba złożyć rodzinie wyrazy współczucia — zadecydował Wiktor. — Naturalnie, jeśli miał jakąś rodzinę. Przygotuj mi czek do podpisu. Zanotowała polecenie. — Na razie wszystko jest pod kontrolą, choć oczywiście pojawiły się pewne problemy. — Co masz na myśli? — Na przykład sprawę straganów. Wszystkie spłonęły w pożarze, więc jak dadzą sobie radę sprzedawcy, kiedy jutro uruchomimy nowy bazar na parkingu? Przecież ludzie muszą mieć gdzie kupować owoce i warzywa. Wiktor nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego. Jego zdaniem handlarze powinni bez trudu znaleźć wyjście z sytuacji. Z pewnością nie sprawi im różnicy, jeśli przez pewien czas będą sprzedawać towar z furgonetek, naturalnie pod warunkiem, że nie odbije się to niekorzystnie na ich dochodach. Przejąłby się znacznie bardziej, gdyby ogień i zamieszki wyrządziły jakieś szkody Arkadii, ale nic takiego się nie stało, bo nie mogło się stać. Przynajmniej na razie. Rozruchy na pustym placu rzadko stanowią powód do niepokoju. Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Nie zawracaj mi głowy głupstwami”, ale na głos powiedział co innego: — Nie wydaje ci się, że powinienem się tam pokazać? — To znaczy gdzie? — Na Targu Mydlanym, a gdzież by indziej? Mam wrażenie, że powinienem okazać zainteresowanie, ale całkiem prywatnie. Nie trzeba robić zamieszania. I żadnej prasy. Po prostu chcę przekonać się na własne oczy, że wszystko jest w porządku. Wczesnym popołudniem czarna limuzyna Wiktora podjechała tyłem przed główne wejście do Wielkiego Wika. O tym, że szef zamierza gdzieś jechać, kierowca dowiedział się w ostatniej chwili, tak że ledwo zdążył przewietrzyć samochód i zetrzeć kurz z karoserii. Ochroniarze przeprowadzili Wiktora od drzwi windy do drzwi pojazdu. Towarzyszyła mu Anna, ubrana w nowe czarne palto sięgające do połowy łydki. Jej szef miał na sobie piętnastoletni wełniany płaszcz. Oboje wiedzieli, jak zimno potrafi czasem być w pierwszy dzień nowego roku, jak nieprzyjemny jest deszcz rozbryzgujący się na chodnikowych płytach, jak łatwo złapać przeziębienie lub sprowokować atak reumatyzmu. Anna niedawno zrzuciła ostatni kilogram z zaplanowanych trzech, w związku z czym chłód dokuczał jej bardziej niż do tej pory. Pod paltem miała elegancki kostium z tego samego kremowego materiału co garnitur Józefa, choć oczywiście bez porównania lepiej skrojony i uszyty. Wciąż strzygła się dość krótko, ale pozwoliła fryzjerowi „dodać odrobinę ognia”, to znaczy lekko rozjaśnić włosy. W niczym nie przypominała dawnej, swojskiej Anny i była z tego bardzo zadowolona. „Swojskość” stanowi ostatnią deskę ratunku dla kobiet w jej wieku, zastępuje młodość i atrakcyjność, nie oferując nawet odrobiny godności. Anna upodobniła się do swego stroju, stała się chłodna, opanowana i rzeczowa. Przyrzekła sobie, że w tym roku przestanie za wszelką cenę szukać aprobaty u mężczyzn, obejdzie się bez ich seksualnej protekcjonalności, nie będzie czekała z nadzieją na każde, choćby najmniejsze skinięcie. Teraz ona strzegła dostępu do Wiktora i każdy, kto pragnął się z nim zobaczyć, spotkać, porozmawiać, musiał najpierw zastukać do jej drzwi. Portierzy nie uśmiechali się już do niej jak kiedyś. Niewiele brakowało, by zaczęli mówić do niej „proszę pana”, tak bardzo męska stała się w swoim nowym wcieleniu. Ona z kolei także nie musiała już uśmiechać się bez przerwy od ósmej rano do piątej po południu, być zawsze uprzejma, dygać przed mężczyznami w garniturach i mundurach. Awans sprawił, że przestała się starzeć, a przynajmniej o tym myśleć. Miała teraz własny gabinet, podwładnych, prawo podejmowania decyzji oraz wydawania poleceń. Postanowiła w pełni korzystać z tych przywilejów. Postanowiła, że nie będzie naśladować Gawrona, jego nonszalancji, rozlazłości, lekceważenia obowiązków. Nie będzie zostawiała otwartych drzwi gabinetu. Nie będzie panią Gawron. Zamierzała natomiast skorzystać z okazji, aby zobaczyć się z nim po raz ostatni, zademonstrować mu, jak bardzo się od niego uniezależniła. Niech przekona się na własne oczy, że teraz ona dzierży w ręku władzę, że jest atrakcyjna, że ma swoją godność. Zmusi go, by się przed nią ukorzył. Potraktuje go jak Wiktora, jak dziecko. Starzec siedział już w samochodzie. Twarz miał bezmyślną, naburmuszoną. Potrzebował jej tak, jak jeszcze żaden mężczyzna, to znaczy do wszystkiego z wyjątkiem miłości. Gdzie powinna usiąść? Obok kierowcy? Z tyłu, obok szefa? Z kłopotu wybawił ją portier, otwierając przednie drzwi oraz środkowe, mniejsze, co oznaczało, że jej miejsce było na składanej kanapie tyłem do kierunku jazdy, tam gdzie siadywał Gawron podczas nielicznych okazji, kiedy podróżował z Wiktorem. Jednak Anna w porę przypomniała sobie o swoim noworocznym postanowieniu, przeszła na drugą stronę limuzyny, sama otworzyła sobie tylne drzwi i usiadła na tej samej kanapie co Wiktor, metr od niego. Dzięki temu nie będzie brał jej za rękę ani dotykał jej kolan, ani nawet patrzył na nie. Siedzieli obok siebie jak równy z równym. Zastukała w szybę oddzielającą przestrzeń pasażerską od kierowcy i samochód ruszył w kierunku centrum. — Jedziemy na Targ Mydlany — powiedziała w imieniu Wiktora do interkomu. — Będziemy tam potrzebować parasola. Potem w limuzynie zapadła cisza. Szofer prowadził głęboko pogrążony w myślach, zdegustowany naruszeniem protokołu, zbulwersowany obecnością kobiety u boku szefa. Wiktor przymknął oczy; na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, czy oddycha. Anna siedziała z dłońmi złożonymi na podołku. Ssała miętowego cukierka, który odświeżał oddech i wypełniał żołądek przyjemną niskokaloryczną słodyczą. Jak powinna zareagować, kiedy zobaczy Gawrona na targu, wśród straganiarzy? Próbowała go sobie wyobrazić, stojącego z rękami w kieszeniach wśród milczących mężczyzn, gapiącego się wraz z innymi na limuzynę. Spojrzy mu prosto w oczy, naturalnie jeśli istotnie go tam spotka i jeśli znajdzie w sobie dość odwagi, by podnieść głowę, stawić czoło tylu obcym ludziom. Na szczęście nie musi się uśmiechać; było na to zbyt wietrznie i deszczowo. Poszła w ślady starca siedzącego u jej boku i opuściła powieki. Wycieraczki posapywały jak respirator tłoczący powietrze do płuc dwojga nieruchomych pasażerów. Jeżeli deszcz przestanie padać, on umrze, pomyślała. Jej serce uderzało w rytmie narzuconym przez wycieraczki. Czarna, długa limuzyna sunęła dostojnie po mokrych ulicach. Nie było powodu do pośpiechu; jechali niczym żałobnicy w karawanie, opanowani, lekko zażenowani, niezbyt ufni, o oczach zapuchniętych nie od płaczu, lecz ze zmęczenia. Kiedy wreszcie dotarli do dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach i samochód zagłębił się w labirynt uliczek prowadzących do brukowanego placu, na którym jeszcze niedawno mieścił się Targ Mydlany, wszystko wydawało się w porządku. Uprzątnięto już większość zniszczeń, te samochody, które nie miały poważniejszych uszkodzeń, odjechały o własnych siłach, inne odholowano lub odwieziono na lawetach. Rozpoczęły się już prace przy wznoszeniu drewnianego ogrodzenia mającego otoczyć teren budowy, robotnicy zaś rozbierali szczątki spalonych barów i restauracji. Po raz pierwszy od sześciuset lat przy kamiennych fontannach było zupełnie pusto; wydawały się równie absurdalne i niepotrzebne jak piramidy. Wkrótce zostaną zdemontowane, zapakowane w skrzynie i wstawione do magazynu, aby w spokoju czekać na renowację i na umieszczenie w gotowej już Arkadii. Na placu pozostali tylko policjanci i robotnicy. W zaparkowanej na krawędzi targowiska furgonetce przesłuchiwano tych świadków i uczestników niedawnych wydarzeń, którzy mieli ochotę mówić. Policjanci grzebali w stertach śmieci w poszukiwaniu dowodów zbrodniczej działalności prowodyrów zajść, zbierając do foliowych woreczków fragmenty potłuczonych butelek, resztki owoców i pogruchotane fragmenty brukowców. Ubrani po cywilnemu funkcjonariusze rozmawiali z młodymi ludźmi, którzy jako ostatni zgłosili się po swoje samochody. Nad miejscem, gdzie znaleziono zwłoki Gawrona, stał płócienny namiot; wewnątrz płonęło kilka świec i leżało trochę kwiatów, co upodabniało małe, przewiewne pomieszczenie do prowizorycznej świątyni. Nikt nie był pewien, kto zapalił te świeczki, nikt też nie miał odwagi ich zgasić. Wstępu na teren byłego targowiska strzegło dwóch umundurowanych policjantów. Na widok czarnej limuzyny zawahali się przez chwilę, ale czapka szofera oraz aroganckie mruganie światłami przeważyły szalę i prowizoryczny szlaban powędrował w górę. Samochód zatrzymał się dwadzieścia metrów dalej. Wielki parasol pasował kolorem do lakieru na paznokciach i palta Anny. Wiktor i jego towarzyszka musieli przycisnąć się do siebie, żeby żadne z nich nie było narażone na zmokniecie. Anna ujęła szefa za łokieć. Już dawno nie musiał radzić sobie z niebezpieczeństwami w rodzaju mokrego bruku, potłuczonego szkła, rozdeptanych liści, połamanych desek. Ruszył naprzód pierwszy, lecz szybko stracił orientację, gdyż na opustoszałej przestrzeni nie pozostał prawie żaden ślad dawnego chaosu mającego jednak znamiona jakiegoś porządku. W którym miejscu siedziały kwiaciarki? Którędy wiodła główna alejka, niegdyś sprawiająca wrażenie równie starej i wiecznej jak rzymska droga? Kto zdecydował się podłożyć ogień, kto zaryzykował życie, by ocalić tak puste, ponure miejsce? Wiktor nie należał do ludzi lubiących dzielić się wspomnieniami. Był dokładnie takim człowiekiem, na jakiego wyglądał: wiekowym, bogatym, zbyt wyniosłym, aby zwracać uwagę na drobnostki w rodzaju deszczu. Nie zamierzał nikomu okazywać swoich prawdziwych uczuć. Stawiając ostrożnie kroki, podtrzymywany pod rękę, osłaniany parasolem, dotarł do Mydlanego Ogrodu. Z drzew i krzewów rosnących jeszcze nie tak dawno na skwerze zostały tylko osmalone kikuty, trawniki były zdeptane, czarne, martwe. Jednak płomienie nie mogły zaszkodzić ani kamieniom, ani wodzie; średniowieczne fontanny wyglądały tak samo jak tydzień, rok, sto lat temu, a wypływająca z gargulców woda prawie niczym nie różniła się od górskich strumieni, rozbryzgując się wesoło na kamieniach, doskonale obojętna na cierpienia żywych istot. Przez pewien czas w milczeniu przyglądali się szemrzącej wodzie, a następnie ruszyli z powrotem do samochodu, tyle że nieco inną drogą, zaciekawieni, co też może się kryć pod niewielkim, oświetlonym od środka blaskiem świec, namiotem. — Zdaje się, że właśnie tutaj zginął ten człowiek — powiedziała Anna. — To chyba na jego cześć. — Przyklękła, by ułożyć rzucone byle jak kwiaty. — Okropne, że doszło do czegoś takiego. — Ani Wiktor, ani szofer nie odezwali się słowem, więc Anna wstała i mówiła dalej za nich: — Miał rodzinę, był czyimś mężem i ojcem albo może należał do tych bezdomnych nieszczęśników, którzy ściągali tu na noc. Kto wie, czy kiedykolwiek poznamy jego nazwisko. Pewnie pochowają go w bezimiennej mogile. — Mój ojciec leży tu, na cmentarzu Przy Drewnianych Wrotach — powiedział szofer. — Razem z moją matką. Mieszkaliśmy w pobliżu. Można powiedzieć, że wychowywałem się na bazarze... Przez chwilę stali w milczeniu niczym turyści w świątyni jakiegoś nieznanego obrządku. Świece i kwiaty wyglądały znajomo, ale trzepoczące na wietrze ściany i niezrozumiały szept deszczu uderzającego o płótno tworzyły tajemniczy, niepokojący nastrój. Pogoda psuła się coraz bardziej. Wiatr przybierał na sile. Płomienie świec chwiały się w podmuchach zimnego, wilgotnego powietrza przedostającego się przez płócienne ściany kaplicy. Woda sączyła się do środka między kamieniami, tworząc poszerzającą się szybko kałużę. Łatwo można było odnieść wrażenie, że są na jakimś afgańskim płaskowyżu trzysta lat temu, osaczeni chłodem, pustym niebem i bezludną przestrzenią. Otaczające ich poszarpanym pierścieniem biurowce i domy mieszkalne przeistoczyły się w pionowe urwiska, wystawione od tysiącleci na bezlitosne działanie zimna, wiatru oraz deszczu. — Pójdę po samochód — odezwał się wreszcie szofer, któremu spieszno było wyzwolić się spod uroku kwiatów i świec. — Leje jak z dziurawego wiadra na blachę. W namiocie ponownie zapadła cisza. — Otóż to — przerwał ją Wiktor, kiedy stała się już nie do wytrzymania. — Jak z dziurawego wiadra na blachę. Tylko posłuchaj tego deszczu... W Wielkim Wiku brzmi zupełnie inaczej. Jak z dziurawego wiadra na blachę... Ona też tak mówiła, ale dopiero teraz zrozumiałem, co miała na myśli. — Kto taki? Nie odpowiedział. Bał się wyjść na głupca, jak szofer, bał się okazać słabość, ulegając sentymentom. Pochylił się najniżej jak mógł, by spojrzeć z bliska w płomienie. — Zabierzemy stąd jedną świeczkę — powiedział. — Temu człowiekowi i tak nie sprawi to różnicy. — Ułamał jeden ze stearynowych kikutów. — To taki wiejski zwyczaj: trzeba przenieść zapaloną świecę ze starego domu do nowego, bo w ten sposób zabiera się ze sobą wszystko co dobre. Anna wyciągnęła rękę. — Ja ją wezmę. Tak jak myślała, jej szef już niczym nie różnił się od dziecka. — Nie, nie... — Jaki „nowy dom” ma pan na myśli? Arkadię? Ta świeca zgaśnie na długo przed upływem dwóch lat. — Zawieziemy ją na parking. Jako symbol. Anna skinęła głową. Okazywała w ten sposób posłuszeństwo i cierpliwość, lecz ani krzty zrozumienia. — To prawda, że nie sposób wzbogacić się na sentymentach, przynajmniej nie w handlu — ciągnął Wiktor. — Tutaj najważniejsza jest ciężka praca i zdrowy rozsądek, ale znajdzie się też miejsce dla szczypty zabobonu. Nie powinniśmy lekceważyć... — Nie dokończył. Zabrakło mu właściwych słów, gdyż był człowiekiem stąpającym obiema nogami po ziemi. — W porządku, weź ją. — Wręczył świecę Annie. — Tylko uważaj, żeby nie zgasła, bo to oznaczałoby pecha przez najbliższych sto lat. * * * Kto zadzwonił do Mieszczucha? Naprawdę nie wiem. Nie ja odebrałem telefon. Może szofer. Anna? Na pewno nie. Policjant, który podniósł szlaban i pozwolił czarnej limuzynie zniknąć w krętych uliczkach starej części miasta? Jeden z robotników zatrudnionych przy adaptowaniu parkingu dla potrzeb tymczasowego targowiska? Jakiś niespokojny, wszędobylski duch? W tym mieście zawsze znajdzie się ktoś gotów opowiedzieć jakąś historię, kto zawsze trafi na swojego Mieszczucha, który ubierze jego relację w inne słowa i opublikuje w gazecie. Znalazłszy na biurku notatkę z wiadomością dostarczoną przez anonimowego informatora napisałem krótki felieton. Ukazał się w porannym wydaniu nazajutrz po pielgrzymce Wiktora na targ. Tym razem pierwszą stronę gazety prawie w całości wypełniały zdjęcia Gawrona i Józefa, oraz tytuł: „Awanturnik z Targu Mydlanego oskarżony o morderstwo”. Gawron został przedstawiony jako „zwolniony w wyniku redukcji kadr specjalista w dziedzinie handlu produktami spożywczymi”. O dziewiątej rano drugiego stycznia, kiedy Anna dała się wepchnąć obrotowym drzwiom do wnętrza Wielkiego Wika, nazwisko Gawrona było już znane w całym mieście. Urzędnicy wyrywali sobie z rąk gazety, rozprawiając z podnieceniem o losie, jaki stał się udziałem długoletniego zausznika Wiktora. Anna długo siedziała za biurkiem nieruchoma jak posąg. Starała się oddychać spokojnie i miarowo, pomimo niewidzialnej obręczy, która ściskała jej klatkę piersiową. Czy teraz zrozumiała, co naprawdę zaszło w niewielkim namiocie rozstawionym na środku bazaru, a także później, podczas przebiegającej w milczeniu podróży samochodem, kiedy czyniła wszystko, by uchronić przed zgaśnięciem płomień nadtopionej świecy? Dzień wcześniej słowa, których użyła („Okropne, że doszło do czegoś takiego”), wydały jej się zbyt silne, teraz brzmiały wręcz trywialnie. Mimo to nie byłaby w stanie wymyślić nic innego. Jej umysł nie mógł przyswoić sobie informacji wydrukowanej czarno na białym w gazecie. Rzecz jasna Mieszczuch, za moją namową, traktował sprawy znacznie mniej poważnie. „Ostatnio niezmiernie rzadko można było ujrzeć na ulicy Wiktora, naszego osiemdziesięcioletniego Króla Warzyw” — napisał moją ręką. „Jednak gdybyście wczoraj po południu zdołali zajrzeć za przyciemnione szyby limuzyny sunącej ku zdewastowanemu Targowi Mydlanemu, ujrzelibyście go, podążającego tam z pewnością po to, by złożyć hołd Gawronowi, swemu byłemu współpracownikowi, który padł martwy na bruk o świcie pierwszego dnia nowego roku. Bystroocy obywatele twierdzą, iż Wiktor nie odjechał z bazaru z pustymi rękami. Ten kochający szklarniowe roślinki odludek, który, jeśli sobie przypominacie, fundował rybom przejażdżki taksówką, wyszedł z prowizorycznej kaplicy z zapaloną świecą w ręce. Świeczka przejechała następnie przez miasto wielką, czarną limuzyną. Nie ma w tym nic dziwnego; czy ktoś twierdzi, że bogacze muszą zachowywać się racjonalnie? Mój kolega specjalizujący się w problematyce religijnej powiedział mi w drodze z jednego baru do drugiego (odbywa coś w rodzaju pielgrzymki, która przypuszczalnie zajmie mu całe życie), iż »blask świecy wydobywa z ciemności mroczne zaułki, w które każdy z nas będzie musiał się zagłębić, kiedy nadejdzie jego pora i kiedy nie zostanie już ani jedna pełna butelka«. Czyżby w tych ciężkich czasach narodził się nowy obyczaj, polegający na oddawaniu czci zmarłym poprzez zabieranie świec z miejsca ich wiecznego spoczynku? Kiedy w Waszym imieniu zadałem przez telefon to proste pytanie rzeczniczce Wiktora, nie uzyskałem odpowiedzi, mogłem natomiast zapoznać się z aktualnymi cenami fasoli. Jestem przekonany, że człowiek o takim praktycznym zmyśle jak Wiktor znajdzie zastosowanie dla świeczki zabranej z kaplicy Gawrona — na przykład użyje jej do smarowania prowadnic wind w Arkadii. Kto wie, może nasz wiekowy zieleniarz zacznie teraz odwiedzać miejskie cmentarze i kostnice w poszukiwaniu kolejnych łupów? Nagrobki wyśmienicie nadają się na fundamenty. Podobnie jak kości”. CZĘŚĆ CZWARTA Arkadia 1 Dzisiaj w mieszczącej się w Arkadii restauracji „U Wiktora” odbywa się comiesięczny wspólny lunch weteranów Klubu Dziennikarza. Wynajmujemy osobną salę w głębi zajmującego kilka poziomów lokalu, odwiedzanego przez najlepszą, najzamożniejszą, najlepiej ubraną klientelę. Ja do niej nie należę. Kierowniczka sali (dla nas „madame”, dla młodszych mężczyzn po prostu Sophia) prowadzi mnie po schodkach, między parweniuszowskimi biznesmenami i świeżo upieczonymi rekinami finansowymi siedzącymi przy stolikach, gdzie eleganckie nakrycia oraz salaterki z pięknie przystrojonymi sałatkami dzielą miejsce z kalkulatorami i telefonami komórkowymi. Mijam wewnętrzny bar, a następnie zaciszne gabinety, tam dwukrotnie młodsi ode mnie mężczyźni i kobiety, rozparci w wygodnych fotelach, zawierają umowy opiewające na wielomilionowe sumy. To nie są zwyczajni ludzie przy lunchu, to nawet nie obywatele, lecz Niedosiężni, oddzieleni od miasta bastionami butelkowanej wody, zezwoleniami na parkowanie, klimatyzowanymi samochodami, przesyconym zawiścią szacunkiem okazywanym przez kelnerów, portierów, recepcjonistów, policjantów. Jadają wyłącznie przy zarezerwowanych stolikach. Uczęszczają do prywatnych klubów, prywatnych dentystów, prywatnych krawców, a granic ich posiadłości strzegą tablice z napisami: „Uwaga, teren prywatny!”, co oznacza, że nie ma tam wstępu nikt, kto nie dorównuje im zamożnością, urodzeniem albo pozycją społeczną. Rzadko zdarza im się stać w kolejce lub chodzić po ulicy, gdyż organizują sobie życie za pomocą faksów, kart kredytowych oraz firm dostarczających towary do domów, lub też zlecają wszelkie niewygodne zadania sekretarkom, asystentom albo służącym, których zadanie polega między innymi na utrzymywaniu reszty świata w pełnym szacunku oddaleniu. Nic więc dziwnego, że pomimo napięcia panującego na ulicach twarze tych ludzi są tak spokojne, ich garnitury i suknie zawsze czyste i wyprasowane, reakcje takie zrównoważone. Nic dziwnego, że idąc między nimi muszę walczyć z pokusą, by powylewać im na ubrania zawartość butelek i kieliszków. Nasza sala znajduje się na najwyższym piętrze Arkadii. Sophia opuszcza mnie u podnóża schodów. Musi zatroszczyć o tych weteranów, którym słabe płuca, nogi oraz serca poważnie utrudniają wspinaczkę. Najmłodszy z nas liczy sobie sześćdziesiąt dwa lataj jaki dziennikarz w tym wieku zdołałby wbiec po schodach bez odpoczynku? Jaki dziennikarz w tym wieku w ogóle zdecydowałby się na męczącą wspinaczkę, gdyby na górze nie czekało smaczne jedzenie, wyborne trunki oraz najświeższe plotki? Nie jesteśmy już tak potrzebni w naszych redakcjach, żeby nie móc od czasu do czasu pójść na lunch w coraz szybciej topniejącym gronie starych znajomych. W naszym wieku wznosi się toast „Za przyjaciół” mając na myśli przede wszystkim tych, którzy już nie żyją, dopiero w drugiej kolejności tych, którym się powiodło, w związku z czym nie zdołali oderwać się od obowiązków i przybyć na spotkanie; są to nieliczni redaktorzy naczelni i wydawcy, siwi i potężni jak stare niedźwiedzie, podczas gdy my jesteśmy siwi i bezsilni jak stare gołębie. Co więc czynimy, zbyt leniwi na to, aby przepuścić okazję? Wspinamy się po schodach restauracji „U Wiktora” nie obciążeni ani bogactwem, ani pozycją społeczną, ani nadmiarem energii. Spożywamy ucztę z przeszłości. Posilamy się wspomnieniami o tym, kim kiedyś byliśmy, zanim odebrano nam gabinety, zanim zdegradowano do roli redaktorów odpowiedzialnych za rubrykę „Listy od czytelników”, zanim zagoniono do poprawiania błędów w ogłoszeniach, zanim pozbawiono możliwości publikowania felietonów. Mieszczuchem jest teraz ktoś inny, pewna młoda kobieta. Nie interesuje jej los milionerów ani poczynania najbardziej wpływowych ludzi w mieście. Wybrała sobie inny temat, inny rodzaj władzy. Popołudnia i wieczory spędza w kawiarniach, restauracjach, hotelowych barach. Informuje czytelników o życiu gwiazd telewizji, właścicieli lokali dancingowych, dzieci bogaczy. To ona wymyśliła określenie Niedosiężni. Żeruje na plotkach, skandalach, niedyskrecjach. Jej informatorami są kelnerzy, kierownicy sal, recepcjoniści oraz boye hotelowi, przynoszący śniadania do pokojów. Rzecz jasna, przemawia przeze mnie rozgoryczenie. Jaka podstępna sztuczka sprawiła, że świat nadal kręci się wokół osi, ja zaś stoję w miejscu? Przenieśli mnie do Poczekalni, czyli do pokoju, gdzie tacy jak ja, z a s ł u ż e n i dziennikarze siedzą do chwili, kiedy wreszcie odejdą na zawsze, wpędzeni do grobu głodowymi emeryturami. Nazywają mnie „ostatnim zastępcą kierownika wydania”, gdyż odpowiadam za prognozę pogody, wiadomości sądowe oraz nekrologi. Życie płata nam czasem złośliwe figle. Spośród moich czterech poprzedników trzej zmarli na zawal serca, czwarty jeszcze walczy z rakiem krtani. Ostatni zastępca kierownika wydania? Poczekalnia? Weterani Klubu Dziennikarza? Parsknąłbym śmiechem, gdyby nie to, że jestem stary, otyły i łatwo mógłbym dostać zadyszki. Dzisiaj przyszedłem pierwszy i bardzo się z tego cieszę. Zdążę trochę odsapnąć, a może nawet czegoś się napić. Nasze spotkania przebiegają według ściśle przestrzeganych zasad: najpierw każdy dzieli się z pozostałymi najświeższymi informacjami, a dopiero potem siadamy do posiłku. Dziś opowiem im o Wiktorze, człowieku, który zbudował Arkadię, użyczył swego imienia tej restauracji, który jest już za stary, aby moja następczyni poświęciła mu choć odrobinę uwagi. Niedawno skończył dziewięćdziesiąt lat, lecz ona nie wspomniała o tym ani słowem. Dlaczego właśnie Wiktor? Jestem tak podekscytowany, że niewiele brakuje, bym zaczął podskakiwać jak mały chłopiec. Pół roku temu, na wszelki wypadek przygotowując jego nekrolog, sięgnąłem do niezawodnej pamięci każdego dziennikarza, czyli do teczek z wycinkami, po to tylko, aby stwierdzić ze zdumieniem, że jedyne informacje na jego temat, jakie ukazały się drukiem — naturalnie oprócz doniesień z giełdy i raportów handlowych — pochodzą właśnie ode mnie. Pewnego dnia, w dzień swoich urodzin, kazał przewieźć taksówką pojemnik z żywymi rybami przeznaczonymi na uroczysty obiad, kiedy indziej ukradł świeczkę z grobu byłego współpracownika. Było tego dosyć, żeby rozbudzić zainteresowanie starcem, ale stanowczo za mało na epitafium. Zadzwoniłem do Wielkiego Wika. Anna, prawa ręka Wiktora, jego oczy i uszy, pięćdziesięciu-paroletnia kobieta o szczupłej twarzy, ubrana z odrobinę przesadną elegancją, ale wciąż jeszcze dość atrakcyjna, zrobiła wszystko co mogła, by mi pomóc. Później, po zapoznaniu się z treścią nekrologu, powiedziała: — Wiktor poszukuje kogoś do pomocy przy spisywaniu wspomnień. Czy byłby pan zainteresowany? Tak więc podjąłem się spisania jego Historii Życia. Ślepy traf obdarzył mnie na stare lata dobrze płatnym zajęciem. Podpisałem już umowę i zdążyłem nawet spędzić kilka godzin w towarzystwie mego pracodawcy. Przez większą część czasu milczał, choć opowiedział mi anegdotę o grubasie z pięciotysięcznym banknotem oraz ujawnił nieco szczegółów ze swego dzieciństwa. Tylko czy to właściwe słowo? Czy „dzieciństwo” nie jest zbyt niewinnym określeniem piekła, które między innymi odebrało mu matkę? Tak, starzec miał kiedyś matkę. Nazywała się Emma. Wbrew pozorom nie narodził się ze związku dyni z ogórkiem. Dzięki Annie uzyskałem częściowy dostęp do jego prywatnego archiwum, a także do j e j wspomnień, ukazujących pewne wydarzenia z życia szefa w nowym, bardzo interesującym świetle. Jednak Anna najchętniej mówi o Gawronie i o chłopcu, który go zamordował. Wręczyła mi stenogramy rozpraw, a nawet obiecała, że zawiezie do położonego na wsi więzienia, gdzie Józef odsiaduje dożywotni wyrok, dzień w dzień pracując ciężko na polu. Chyba pomyłkowo wzięła mnie za jednego z dziennikarzy-detektywów, jakiegoś Woodwarda albo Bernsteina, i oczekuje, że spróbuję wyjaśnić, co naprawdę wiele lat temu przydarzyło się Gawronowi. Prosiłem ją kilka razy, by zechciała pójść ze mną na obiad, zaprzyjaźnić się, porozmawiać o powstającej książce, lecz ona wciąż odmawia. Można by pomyśleć, że więcej uwagi poświęca Gawronowi niż swojemu szefowi. Nie okazuje najmniejszego zainteresowania ani jego dzieciństwem, ani młodością. Gdybym chciał dowiedzieć się czegoś o ostatnich latach życia Wiktora, nie musiałbym o nic pytać; wystarczy rozejrzeć się dokoła, popatrzeć na naszą salę, na nasze zmienione nie do poznania miasto. Znajduję się w szklanej oranżerii. Po obu stronach rozciągają się napięte sieci oplecione niezliczonymi pnączami, bluszczami i powojami, tak że przypominają piękną, mieniącą się wieloma odcieniami zieleni tkaninę. Rośliny te wyrastają z tych samych ogromnych donic co filodendrony i palmy, których zadanie — wszystko, co umieszczono we wnętrzu Arkadii, ma jakiś cel i sens — polega na oczyszczaniu powietrza z dwutlenku węgla, benzenu oraz formaldehydów. Zieleń wyznacza granice „największej ptaszarni na świecie” signora Busiego. Mieszka w niej sto ogromnych papug, tysiąc zięb, sześćdziesiąt gołębi, mnóstwo papużek falistych, szpaków i trznadli. Bardziej niż drzewa upodobały sobie metalową konstrukcję i szklane dachy Arkadii. Wiją sobie gniazda na podwieszanych pod sufitem nawilżaczach powietrza, pozostających, jak każde, nawet najmniejsze urządzenie, pod rozkazami głównego komputera budynku przezwanego Zefirem. Siadają na stalowych dźwigarach i szklanych kopułach, obskubują łuszczącą się farbę, która stopniowo przegrywa nierówną walkę z rdzą. W tropikalnym lesie rdza zawsze będzie górą. Tylko szklane dachy spełniły swoją funkcję; nie dopuszczają do wnętrza skrzydlatych drapieżców, którzy nieraz całymi dniami unoszą się nad przezroczystym bąblem, spoglądając łakomym wzrokiem w dół, na obfitość smacznego jadła. Chyba domyślacie się, co taka gromada ptaków potrafi zrobić ze szkłem. Pionowe szyby są pokryte białymi smugami odchodów, zapewniającymi doskonałe warunki bytowania miliardom much, przylżeńców oraz pcheł. Jaki architekt mógł to przewidzieć? Jaki szklarz mógł przechytrzyć ptaki i odżywiające się ich odchodami owady? Jaki projektant był w stanie wyobrazić sobie skalę i gwałtowność terytorialnych konfliktów rozgrywających się w górze, nad pasażami handlowymi Arkadii? Spoglądam przez zabrudzoną szybę, aby stwierdzić, co jest przyczyną nadzwyczajnego zamieszania, jakie wybuchło wśród różnobarwnego, pierzastego tłumu. Oto do wnętrza Arkadii przedostał się mały, brunatny intruz, najzwyklejszy w świecie uliczny wróbel. „Hermetyczna konstrukcja” signora Busiego nie zdołała obronić się przed głodnym ptaszkiem. Wcisnął się w szczelinę przy którejś z belek stropowych, a potem odważnie podążył przed siebie kanałem wentylacyjnym. Teraz zabrał się z apetytem do jedzenia, ale niedługo będzie się cieszył pełnym żołądkiem; kilka gołębi runęło już na niego z góry, łopocąc przeraźliwie skrzydłami, a wielka papuga przymierza się do zadania śmiertelnego ciosu potężnym, zakrzywionym dziobem. W dole, na gęstej siatce oddzielającej ludzi od ptaków, leży sporo zwłok śmiałków, którzy co prawda przedarli się do tego klimatyzowanego ptasiego raju, lecz zaraz potem przypłacili to życiem. Tylko jedna szklana ściana pomieszczenia jest zupełnie czysta. Nic nie przeszkadza mi w prowadzeniu obserwacji, z wyjątkiem nielicznych pnączy, bambusowych liści oraz mego słabego wzroku. Spoglądam w dół, na centralną część budowli, łącznik, piastę. Tam właśnie zbiegają się wszystkie alejki handlowe, korytarze, na tę stronę wychodzą balkony, tarasy i okna widokowe. Przez pewien czas przyglądam się podświetlonym fontannom pełnym kryształowo czystej wody, równie wesołej i pogodnej jak kameralna muzyka, której dźwięki dobiegają z niewielkiej estrady przy piwiarni. Przez cały dzień rozrywka za darmo. Wkrótce miejsce kwartetu smyczkowego zajmie sześciu Afrykańczyków grających na instrumentach perkusyjnych, potem młoda dziewczyna zaprezentuje żonglerkę owocami, jeszcze później wystąpi zespół akordeonistów złożony z dwóch zaawansowanych wiekiem, korpulentnych sióstr oraz ich nieco szczuplejszego przyjaciela. Turyści piją kawę i fotografują się na tle odbudowanej średniowiecznej pralni, za którą zaczyna się gęsta roślinność. Za pomocą aparatu z obiektywem o długiej ogniskowej można zrobić zdjęcie przedstawiające tylko wodę, promienie słońca, bajecznie kolorową papugę, gęste listowie. Uwieczniona w ten sposób Arkadia mogłaby znajdować się na Jukatanie albo w Abisynii. Niestety, turyści nie mogą pozować do zdjęcia wśród odrestaurowanych gargulców, nie wolno im też zanurzyć ręki w wodzie. Pilnuje tego umundurowany strażnik. Tym, którzy protestują, odpowiada zawsze w ten sam sposób: — Jeśli pozwolimy ludziom wsadzać ręce do wody, wkrótce będą chcieli moczyć w niej nogi, potem pływać, a wreszcie zaczną do niej sikać. Właśnie teraz strażnik przechadza się wzdłuż cembrowiny z krótkofalówką w ręku. Wskazuje drogę, udziela wyjaśnień, upomina i ostrzega. Informuje, gdzie można znaleźć fotele na kółkach przeznaczone dla niepełnosprawnych gości, gdzie można zostawić na godzinę lub dwie dzieci, aby w spokoju pójść na zakupy lub wstąpić do któregoś z lokali. Rzecz jasna, nie ma mowy o spożywaniu posiłków na ławkach, przy fontannie ani pod drzewami. Nie ma mowy o tym, by obrać pomarańczę albo banana, bo od razu wszędzie nagromadzi się pełno śmieci. Nie ma mowy o jedzeniu przyniesionych ze sobą kanapek. Żadnych papierosów, chyba że w wyznaczonych miejscach. Taka jest cena luksusu. Nie ulega wątpliwości, iż Arkadia to prawdziwy triumf. Trzeba to przyznać. Z każdą chwilą pokrywa ją patyna czasu, coraz bardziej wtapia się w krajobraz. Nie ma w niej samozadowolenia, tylko rozmach i ambicja, dzięki którym rozrastają się miasta. Najchętniej stałbym tak cały dzień, zupełnie sam, ze szklaneczką w ręku; z pewnością nie znudziłaby mnie ani jej ociekająca przepychem jednolitość, ani małoduszne podporządkowanie terrorowi geometrii, ani udawana pogoda ducha. Dajcie mi szansę. Dajcie mi czas. Dajcie mi napełnioną szklankę. Wolę patrzeć na Arkadię niż na jakąkolwiek inną budowlę w naszym mieście; niestety, wzywają mnie obowiązki towarzyskie. Sala zapełnia się powoli, zaczynają się pozbawione znaczenia rozmowy wśród roślin i ptaków. Wytykamy światu jego podłości. Rozprawiamy się bezlitośnie z deszczem, wymieniamy ironiczne uwagi na temat polityki i handlu. Na razie nikt nie dzieli się najbardziej interesującymi plotkami — przynajmniej do szóstej albo siódmej szklaneczki. Po posiłku, po uprzejmych formalnościach, wstajemy od stołu i rozpraszamy się po sali, stając tu i tam w mniejszych lub większych grupkach albo nawet parami, i pogrążeni w rozmowie patrzymy na ptaki, lub przez znacznie czystsze szyby na ziemski raj Wiktora. Jak wtedy wyglądamy, swobodni, syci, ze szklaneczkami w rękach? Przyciskam nos do szyby dwadzieścia metrów nad główną promenadą krytego bazaru, by obserwować wędrujących w dole ludzi. Przypominam w tej chwili Wiktora stojącego przy szklanej ścianie cieplarni na dwudziestym ósmym piętrze jego biurowca. Przypominam każdego z dostojnych bogaczy, wymuskanych, niedosiężnych, wyniosłych. Mimo to zdaję sobie sprawę, że już niedługo będę musiał odbyć wędrówkę w dół po schodach i dołączyć do ludzi, wśród których wyrosłem. Miasto upomina się o swoich obywateli. Taksówkami jeżdżą młodzieńcy, starcy zaś okupują fotele w sunących powoli tramwajach — ma je niebawem zastąpić metro. Na ulicach widzi się tylko osoby w podeszłym wieku, słabe, ubogie. Nie zostawię po sobie pomnika. Żaden bar, żadna restauracja, żadna hala targowa nie będzie nosiła mego imienia. Co prawda na książce — jeśli dożyję dnia jej publikacji — znajdzie się także moje nazwisko, ale nie ulega dla mnie wątpliwości, iż będzie trudno zauważalne przy nazwisku Wiktora, wydrukowanym ogromnymi, złoconymi literami na obwolucie, okładce i stronie tytułowej. Moje skromne wysiłki wynoszą go jeszcze wyżej na piedestał, jego potęga wtłacza mnie coraz głębiej w ziemię. Już po lunchu. Na lekkim rauszu, nieco przejedzeni, rozchodzimy się do pracy lub do domów. Ja mam dość czasu, by odbyć spacer po Arkadii. Wmawiam sobie, że w ten sposób zbieram materiały do książki, ponieważ wszystko, co widzę, nosi piętno odciśnięte przez Wiktora. O dziwo, nie jest to nudne, mimo iż każda rzecz, która ma jakikolwiek związek z Wiktorem, powinna być właśnie taka. Arkadia stanowi wytwór sztuki wspieranej przez pieniądze i arogancję, ale, z drugiej strony, czym byłoby nasze miasto bez tej trójcy? Zapewne nędzną wsią. Arkadia odwróciła się czworgiem pleców do miasta, nieba, do świata. Czy osoba wędrująca jej szklanymi korytarzami jest w stanie stwierdzić, jaka pora dnia i roku panuje na zewnątrz, gdzie jest północ, a gdzie południe, czy już przestało padać? Przede wszystkim: kto ma ochotę zaprzątać sobie głowę takimi problemami? Arkadia jest (uwaga, znowu pojawia się to słowo) Niedosiężna. Wybieram alejkę, która kiedyś poprowadziłaby mnie od barów Mydlanego Ogrodu aż na skraj dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach. Zewsząd atakują mnie barwy i zapachy. Nie czuję wiatru ani chłodu, promienie słońca wpadające przez szklany dach odbijają się w niezliczonych błyszczących płaszczyznach, załamują w szybach, ulegają wielokrotnemu rozproszeniu i skupieniu. Każda woń niesie ze sobą dźwięki muzyki: świeży chleb to Paganini, pomarańcze to kwintet Osvaldo Bosse. Nie słyszę ptaków. Tutaj, do poziomu gruntu, nie dociera nawet ryk nawilżaczy pracujących pełną mocą pod samą kopułą budowli. Strumyki wody wypływają z paszczy gargulców równie cicho jak mleko z dzbanka. Sprzedawcy nie krzyczą, nie zachwalają głośno swoich towarów. Zdążyli już dawno przekonać się o tym, co ja uświadamiam sobie dopiero w tej chwili: że w zamkniętej, choć ogromnej przestrzeni, w nieruchomym powietrzu, ludzki głos zachowuje się jak przepiórka, to znaczy nie jest w stanie daleko polecieć, bezradnie trzepocze na ziemi, szybko zamiera w bezruchu, przerażony własną zuchwałością. Nawet najbardziej wrzaskliwemu straganiarzowi o najsilniejszych płucach nie odpowiedziałoby żadne, choćby nie wiadomo jak słabe, echo. W najlepszym wypadku usłyszałby co najwyżej głuchy odgłos, z jakim jego nawoływania rozbiły się o tafle hartowanego szkła. Choć akustyka Arkadii nie może budzić zachwytu, owoce i warzywa wywołują podziw swoją urodą i różnorodnością. Sprzedawcy urzędujący w gustownych budkach lub pod eleganckimi markizami kuszą potencjalnych klientów najnowszymi osiągnięciami inżynierii genetycznej, pięknie wyeksponowanymi, starannie odświeżonymi, elegancko zapakowanymi. W przefiltrowanym pomarańczowym świetle każda rzodkiew, każde winogrono, każdy super-owoc prezentuje się naprawdę wspaniale. Obok cebuli i buraków pysznią się bezpestkowe ogórki, winogrona w kolorze pomarańczy, banany z Barbadosu w kształcie awokado, awokado nie różniące się na pierwszy rzut oka od gruszek, wyhodowana w laboratoriach sałata (czerwona, zielona i biała), brokuły rozmiarów i wagi kalafiorów, bezbarwny rabarbar dojrzewający w blasku jarzeniówek, zmodyfikowane gruszki, unowocześnione jabłka. Młodzi mężczyźni o romantycznych duszach nadal mogą kupić wybrankom swego serca soczyste maliny, tyle że dwa razy większe niż dawniej, zapakowane w srebrne pudełeczka, przewiązane wstążką i opatrzone perfumowaną przywieszką w kształcie serca. Do każdego zakupu dodawana jest gratis plastikowa torba, każda plastikowa torba opatrzona jest godłem Arkadii, każde godło to roztańczone zielone jabłuszko z szerokim, higienicznym uśmiechem na pyzatej twarzy. Gdybym był bogaty, mógłbym kupić ubranie i biżuterię w jednym z butików sąsiadujących z warzywnymi straganami. Gdybym był chory, mógłbym wybrać tuzin leków na moje dolegliwości w sklepie ze świeżymi ziołami: szakłak na kłopoty żołądkowe, jałowiec na słabnący wzrok, rumianek na sen, arum na męskość, jemioła na nerwy, liść laurowy do ginu. Gdybym lubił grzyby (a nie lubię), mógłbym wybierać spośród pięćdziesięciu gatunków zgromadzonych w specjalistycznym sklepie. Są tam podgrzybki, kurki, prawdziwki, nawet maślaki, obrane, umyte i przygotowane do duszenia. Gdybym szukał dla kogoś prezentu, miałbym do wyboru mnóstwo interesujących ofert: pierwsze, nieco sfatygowane wydanie „Truizmów” dell’Ovy, z odręcznymi notatkami nieślubnego syna Pierre’a Loti; ręcznie szyte rękawiczki z pięknie wyprawionej skóry; piernik w kształcie domku z marcepanowymi ścianami i dachem z orzechów; bawełniana koszulka z wydrukowanym moim imieniem albo jakimkolwiek, dowolnym napisem; pocztówka z trójwymiarowym zdjęciem Arkadii. Mógłbym zapalić świeczkę w intencji przyjaciela obchodzącego właśnie urodziny. Wciśnięta między stragany i butiki kaplica traktowana jest jak zwykły sklep i także ma wyznaczony czynsz, więc po to, by go zapłacić, musi sprzedać dużo, bardzo dużo świec. Rzecz jasna, wszystko jest drogie. Udając się tu na zakupy lepiej nie liczcie na przeceny i okazje. Arkadię wzniesiono w celu wydrenowania kieszeni, opróżnienia portfeli, osuszenia kont, powyrywania kartek z książeczek czekowych. To gigantyczny, monstrualny Wędkarz. Wiktor stworzył doskonałą maszynę do robienia pieniędzy. Straganiarze płacą nie tylko czynsz, ale także dzielą się z nim zyskiem niczym feudalni chłopi ze swoim panem. A więc jednak, mimo całej tej nowoczesności, udało się zachować odrobinę średniowiecza! (Gdybym nadal był Mieszczuchem, napisałbym na ten temat felieton.) Nie ulega wątpliwości, iż należy zachwycać się tą różnorodnością towarów, tym przepychem wnętrz, nie zwracając uwagi na ponure krakania proroków, ostrzegających, że miasto chyli się ku upadkowi, popadając coraz bardziej w niewolę pieniądza. Jak jednak sprzedawcy, którzy niedawno handlowali na zwykłych straganach lub wręcz z furgonetek i ciężarówek, dali sobie radę z dostosowaniem się do standardów Arkadii, w jaki sposób zdołali sprostać finansowym wymaganiom Wiktora? Wyjście było tylko jedno: unowocześnić się albo zwinąć interes. Każde zwolnione miejsce już następnego dnia zajmowali biznesmeni realizujący ambitne, pełne rozmachu wizje. Dlaczego te same owoce muszą być sprzedawane w tylu różnych miejscach? Dlatego, że wówczas stwarza się ludziom iluzję, że mają prawo wyboru. Wystarczy przez chwilę rozejrzeć się dokoła, aby stwierdzić, że zmiany odniosły zmierzony skutek. Spójrzcie na tych wcale nie tak zamożnie ubranych klientów, którzy biegają od sklepu do sklepu z torbami wypchanymi pietruszką, jedwabnymi szalikami, kozim serem. Spójrzcie na te majętne wdowy o rękach powykręcanych przez artretyzm, przesiadujące godzinami w butikach. Spójrzcie na pękające w szwach bary i restauracje, wypełnione ludźmi, którzy z obawy przed motłochem nigdy nie odważyli się zajrzeć do lokali w Mydlanym Ogrodzie. Spójrzcie na cudzoziemskie twarze, na turystów, którzy przybyli z różnych stron świata, by na własne oczy ujrzeć to, co przewodniki nazywają „triumfalnym połączeniem współczesności i tradycji, porządku i spontaniczności, życia i sztuki, biznesu i rozrywki”. Rzecz jasna, nie zobaczymy tutaj nocnych mieszkańców Targu Mydlanego. Przepisy zakazują włóczęgostwa, prowadzenia działalności handlowej bez zezwolenia, żebractwa, organizowania na własną rękę występów artystycznych, poruszania się pojazdami (ten punkt dotyczy także wrotek i deskorolek), wprowadzania zwierząt (z wyjątkiem psów-przewodników), przebywania osób budzących odrazę swoim wyglądem lub wywołujących zagrożenie zachowaniem. „W Arkadii będziesz całkowicie bezpieczny” głoszą hasła reklamowe. „Klienci mogą bezpłatnie korzystać ze strzeżonego parkingu na dwa tysiące samochodów”. Kierowcy oraz pasażerowie nie są ani przez chwilę narażeni na konieczność oddychania miejskim powietrzem, ale czy znajdzie się ktoś, kto tak bardzo się go obawia, by nie zaryzykować wycieczki do krużganków strzegących głównego wejścia do Arkadii? Przetrwały tam ucywilizowane, sterylne pozostałości targu pod gołym niebem; rumiane dziewczyny w strojach ludowych sprzedają owoce, inne obsługują gości w małej knajpce, klientom przygrywa ludowa kapela jeszcze bardziej nie na miejscu niż zespoły i soliści, które występują wewnątrz budynku. Myszkuję wśród skromnych straganów, dzierżawionych przez drobnych rzemieślników oraz ludzi parających się chałupnictwem. Mogę wybierać spośród słoików z domowym dżemem, naszyjników z drewnianych kulek, ręcznie rzeźbionych broszek. Jakiś mężczyzna sprzedaje plecione torby, jego sąsiadka, której towarzyszy pies, wyłożyła na ladę świece w setkach odmian i kolorów, inna handluje pocztówkami. Mogę pokręcić się na pomalowanej w krzykliwe barwy karuzeli, pojechać na zwiedzanie Starego Miasta dwukołowym wózkiem ciągniętym przez kucyka, nakarmić zamknięte w klatkach prosiaki, króliki albo uwiązane kozy i lamy. Mogę także po prostu stać bez ruchu, skąpany w blasku słońca spływającym na mnie po wzdętym bąblu Arkadii albo pójść do pracy. Zdecydowałbym się na to ostatnie, ale kipiące wokół mnie życie napełnia mnie otuchą, a w dodatku dostarcza sporo rozrywki. Z zainteresowaniem obserwuję kupujących, z zapartym tchem śledzę dramat, jaki rozgrywa się przy wejściu, kiedy umundurowani strażnicy nie chcą wpuścić do środka jakiegoś pijaka lub zabraniają wstępu niechlujnie ubranemu brodaczowi z naręczem ulotek. Zamiast iść do pracy wolę tu sobie stać i obserwować samobieżne maszyny podjeżdżające co pewien czas do koszy na śmieci i wytrząsające ich zawartość do swego pojemnego wnętrza. Gdyby nie było to wbrew przepisom, najchętniej usiadłbym w jakimś zacisznym kąciku, oparłbym się plecami o coś solidnego i uciął krótką drzemkę. Jednak nie odraza do pracy, lecz ciekawość i chęć dowiedzenia się jak najwięcej każą mi wyruszyć na spacer wzdłuż smaganej wiatrem, obłej zewnętrznej ściany Arkadii. Szklana Beza. Pułapka na Homary. Przezroczysta Ośmiornica. Dynia. Arkadia ma dziesiątki nazw, lecz tylko jedna z nich naprawdę przyjęła się wśród ludzi, którzy albo nie są wpuszczani do środka, albo nie mogą sobie pozwolić na to, by tam wejść i cokolwiek kupić. Nazywają ją Tłustym Wikiem, bratem Wielkiego Wika. Jeden stoi wyprostowany jak świeca, drugi przysiadł niczym rozdeptana żaba. To najdziwniejsze rodzeństwo w mieście. Wreszcie docieram do urodzinowego prezentu Wiktora, do odlanego w brązie pomnika, daru straganiarzy z Targu Mydlanego. Pomysł, który jakiś czas temu zrodził się w zrozpaczonych sercach, żeby zburzyć go, a na jego miejscu postawić pomnik Gawrona, nie doczekał się realizacji. Urodzinowy prezent Wiktora przetrwał wszystkie burze. Kobieta siedzi ze skrzyżowanymi nogami, przed nią stoi miska, w której artysta umieścił nawet kilka prawdziwych monet. Kobieta trzyma niemowlę przy piersi. Niemowlę ma szeroko otwarte oczy i wpatruje się w Arkadię. Dawniej na pomnik wspinały się gromady dzieci, młodzi mężczyźni wypisywali na rzeźbie imiona swoich wybranek albo malowali na czerwono sutki kobiety. Akty wandalizmu ustały, kiedy pomnik znalazł się pod dachem, w bezpiecznym zamknięciu szklanych ścian. Autorka nazwała go „Żebrzącą kobietą z dzieckiem”, lecz my wszyscy nie mówimy o nim inaczej niż „Klatka”. A więc to jest Emma. A więc to jest Wiktor, przyciśnięty do jej piersi. Zastygli bez ruchu, więc można by przypuszczać, że ich skromne szczęście będzie trwało wiecznie, ale to nieprawda. Skończyło się już dawno temu, i to w płomieniach. Emma zmartwychwstała jako posąg z brązu. Nie ma mowy o tym, żeby podniosła się, zgięła grzbiet i chwyciła za rączkę kolorowego wózka służącego do przewozu owoców. Już za późno, żeby ułożyć w nim synka i wyruszyć w kierunku granicy miasta, gdzie granatowe pola łączą się z sino-granatowym niebem. Już wiem, jak będzie brzmiało pierwsze zdanie jego biografii: „Nic dziwnego, że Wiktor nigdy się nie zakochał”. 2 Nigdzie mi się nie spieszy. Mijam ostatnie kamienne płyty i brukowce tworzące wzorzystą posadzkę Arkadii, zagłębiam się w miasto. Chodniki dzielnicy Przy Drewnianych Wrotach są stare, popękane i pozapadane. Na takich chodnikach najczęściej tworzą się kałuże, rośnie trawa, najłatwiej spotkać spacerowicza. Zaglądam w boczne zaułki i alejki, wyglądają bardziej odświętnie niż kiedyś. Być może ożywiło je bliskie sąsiedztwo Arkadii. Z uliczek drugiej kategorii przeistoczyły się w zadbane trakty handlowe, pełne barów, butików oraz sklepów ze starociami. Tutaj nie wolno wjeżdżać samochodami. Przestrzegania tego przepisu pilnują strażnicy i policjanci, ale pokażcie mi takiego policjanta, który wygra ze straganiarzem z krwi i kości. Zaczęło się niewinnie, od jednego lub dwóch niezadowolonych sprzedawców, dla których zabrakło miejsca w korytarzach Tłustego Wika. Musieli gdzieś pracować, musieli zarabiać na życie, więc ustawili swoje furgonetki w plątaninie Kiszek i zaczęli sprzedawać tańsze, nie tak piękne i przebrane owoce tym, co nie mieli czasu albo pieniędzy na odwiedziny w Arkadii. Wkrótce pojawiły się prowizoryczne stragany, kolorowe markizy, stoły i lady. Nigdzie indziej nie moglibyście znaleźć takich brudnych pieczarek, takich poobijanych gruszek, takich plamistych pomarańczy, niedojrzałych jabłek, stoczonych przez robaki rzodkiewek, lekko zapleśniałej marchwi, w dodatku po tak niskich cenach. Niedługo potem półlegalny bazar otrzymał nazwę: Targ Mydlany 2, zupełnie jak film. Wydaje ci się, że bohaterowie zginęli, a tu nagle w kinach pojawia się ciąg dalszy. Teraz wiemy już ponad wszelką wątpliwość, iż nieprawdą jest, jakoby „miasto pożerało słabszych” albo że „na zmartwychwstanie stać tylko bogaczy”. Oto skazani na zagładę dają sobie świetnie radę na ulicy. Zawsze wydawało mi się, że w mieście mogą przetrwać tylko solidne budynki, ale wygląda na to, iż ludzie także nie są pozbawieni szans. Korzystają z każdej okazji, improwizują, kopią, biją i drapią, pozostawiają po sobie ślad nie z cegły i nie z kamienia. Ci, co zjawili się jako pierwsi, zdążyli się już całkiem nieźle urządzić. Mają stałych klientów, stały dochód, przestrzegają ustalonych zwyczajów. Jakiś spryciarz przeciągnął kabel, dzięki czemu na straganach jest jasno już przed świtem i jeszcze po zmierzchu. Targ Mydlany 2 działa nawet w nocy, kiedy Arkadia jest już dawno pozamykana na cztery spusty. Prąd jest kradziony z latarni poprzez pajęczą sieć przewodów, demontowanych dziesięć razy dziennie, kiedy tylko na horyzoncie pojawi się człowiek w mundurze. Kto zapłaci rachunek? A kogo to obchodzi? Na pewno nie Celofanowego Człowieka. On zupełnie się tym nie przejmuje. Jest ponad takie przyziemne sprawy. Odgrodził się od nich celofanowym gorsetem. Przez cały dzień i przez całą noc pląsa po targowisku, błyszczący jak sardynka. Czasem, jak za dawnych lat, kieruje ruchem, czasem kładzie się w poprzek jezdni, uniemożliwiając przejazd samochodom, czasem żebrze, czasem kradnie, bez przerwy wykrzykuje przekleństwa, niekiedy zbiera owoce, które pospadały ze straganu. Najczęściej kręci się blisko granicy bazaru, nagania ludzi, przyciąga ich uwagę, kieruje w głąb Targu Mydlanego 2. Nie obchodzi go, co tu robią, czy cokolwiek kupią, czy mają czas przeciskać się wąskimi uliczkami. Jak ryba wody, tak on pożąda ekstazy tłumu. Dzielnica Przy Drewnianych Wrotach, niegdyś apatyczna i ponura, jest teraz równie hałaśliwa, ruchliwa i niebezpieczna jak dawno temu Targ Mydlany. Wystawiane na sprzedaż towary tworzą konstrukcje urągające prawom fizyki: krzywe wieże pomidorów, graniastosłupy pomarańczy, piramidy jabłek, chwiejące się przy lada wstrząsie. Prowizoryczny bazar rozkwita w hałasie, deszczu i brudzie. Rozkwita także dzięki ubóstwu. „Tutaj jest prawdziwe życie”, twierdzą szowiniści; nikt przy zdrowych zmysłach nie powiedziałby tego o Arkadii, której drzwi strzegą strażnicy, która zapewnia klientom bezpieczeństwo, która nie toleruje włóczęgów, żebraków, naciągaczy, obnośnych sprzedawców, rozwydrzonych nastolatków, pijaków, narkomanów ani psów. Tutaj jest prawdziwe życie, pomimo wiatru, deszczu, zanieczyszczonego powietrza, śmieci pod nogami. Po wizycie „U Wiktora” nadal jestem głodny. Kupuję sobie gruszkę. Jej skórka jest pomarszczona i poorana bliznami jak twarz oracza. Handlarz, który mi ją sprzedaje, opuszcza swoją grzędę na masce samochodu, przerywa rozmowę z sąsiadem, uśmiecha się do mnie, prezentując pożółkłe zęby, między którymi tkwią resztki kilku ostatnich posiłków. Wyciera moją gruszkę o nogawkę spodni, by nabrała choć trochę połysku. Wrzuca ją do papierowej torby. Biorę gruszkę, on bierze pieniądze. Mogę ją zjeść, kiedy zechcę, więc robię to od razu. Sok ścieka mi po brodzie. Nie mogę jeść idąc, toteż zatrzymuję się przy ścianie między niewielką knajpką a sklepem z różnościami i obserwuję, jak Celofanowy Człowiek wprowadza coraz większy zamęt wśród sunących powoli samochodów. Nie wiem, gdzie jadło mi się przyjemniej: w Tłustym Wiku czy tutaj. Na szczęście wybór należy wyłącznie do mnie. Nie jestem jednym z Niedosiężnych. I dzięki Bogu. Nie jestem Wiktorem, zbyt starym i niedołężnym, żeby czuć się tu, na dole, jak u siebie w domu. Być może doczeka się książki stanowiącej zwieńczenie jego życia. Ma już Arkadię i pomnik. Przypuszczam jednak, iż gruszki i jabłka, które jada, docierają do Wielkiego Wika pociągiem i taksówką. Starzec dostaje życie na talerzu. Korzysta z serwetki. Nie może — tak jak ja w tej chwili — po prostu cisnąć na ziemię papierowej torby, stanąć w zacisznym miejscu i czuć, jak słodki sok ścieka mu po brodzie. Zza chmur nieśmiało prześwieca słońce. Jego promienie padają na moją twarz, koszulę, nadgryzioną gruszkę. Wbijam w nią zęby. Pożeram ją. Ogonek i ogryzek wylądują na chodniku, gdzie zostaną zmiażdżone przez tysiące stóp; w taki właśnie sposób miasto pozbywa się tych, których czas dobiegł końca, którzy już się do niczego nie nadają. Przez chwilę słońce rozbłyskuje z pełną mocą, by zaraz potem zniknąć. Cumy trzymające na uwięzi ołowiane chmury przegrały walkę z wiatrem i zerwały się wszystkie naraz. Nadeszła pora deszczu. Zaczyna padać całkiem niespodziewanie i jest ulewny, jak zawsze w naszym mieście. Na wsi szybko wsiąka w ziemię, tutaj jednak łomocze w dachy samochodów, rozpryskuje się z impetem na chodnikach i jezdni. Wąskie uliczki nie mogą sobie z nim poradzić. Nikną pod szybko rosnącą warstwą wody. Studzienki ściekowe są zatkane skórkami, łupinami, ogryzkami, zużytymi opakowaniami. Chodniki zamieniają się w grzęzawiska; wejść na nie oznacza zaryzykować całość swoich kości. Nam, klientom, nie pozostaje nic innego jak ukryć się pod markizami, stłoczyć się w bramach, pozostać w samochodach albo szukać schronienia — i pokrzepienia — w którymś z barów. Nie udaje mi się uniknąć zmoknięcia, mimo że mój sąsiad trzyma nad głową rozpięty parasol. Mam zupełnie mokry rękaw marynarki, skarpetki i buty. Po czole ściekają mi krople deszczu. Zabawa trwa w najlepsze. Deszcz zamienia ulice w parkiet, na którym bryluje tylko jeden tancerz: Celofanowy Człowiek wyczynia niesłychane łamańce, wymachując nogami i rozbryzgując fontanny wody. Chyba oczekuje od nas zapłaty za występ. Kłania się nisko i w tej samej chwili na niebie rozkwita tęcza, łącząc stare miasto z nowym, Wielkiego Wika z Arkadią. Przegląda się w oknach obu budowli. Nie należy jednak z tego faktu wyciągać żadnych daleko idących wniosków. Wszyscy przecież wiemy, że tęcza zaczyna się i kończy wszędzie, że to tylko promienie słońca, efektowna sztuczka spowodowana załamaniem światła. Tęcza nie stanowi dobrej wróżby, ale oznacza, iż można znowu bezpiecznie wyjść na ulicę, że deszcz lada chwila przestanie padać. Moja twarz i oczy są zupełnie mokre. Wychodzę z cienia, zaciskam powieki i potrząsam głową, by pozbyć się upartych kropli. Przechodząc przez ulicę omijam kałuże i samochody, staram się uniknąć zderzenia z ludźmi. Jest ich mnóstwo, a każdy podąża przed siebie w jakimś celu. Zbyt wielu, żeby znać wszystkich. Cieszę się, że nie jestem zbyt dostojny, by chodzić po ulicach, bo wtedy byłbym pozbawiony radości, jaką daje roztapianie się w tłumie. Podobno najwyższe budynki rzucają najdłuższe cienie — tak mawiają ci, co spędzają życie na kontemplacji pomników, jakie wznieśli, a także ci, którzy lepiej niż w świecie rzeczywistym czują się w świecie cieni. Jednak większość z nas, mieszkańców miast, po śmierci zabiera swoje cienie do grobu. Nie budujemy sobie nieśmiertelności ze szkła i cegieł. Powiada się także, iż wielcy ludzie mają największe nagrobki, dzięki czemu nawet po śmierci rzucają najdłuższe cienie. To prawda, o czym można przekonać się na każdym cmentarzu. Ja jednak wolę myśleć, że robaki, wilgoć i rozkład są demokratami, traktującymi nas wszystkich w jednakowy sposób. Dopiero wtedy wszyscy naprawdę jesteśmy obywatelami — przynajmniej do chwili, kiedy zamienimy się w glebę. Ja także zostawiam ślad na obliczu miasta. Żywy ślad. Przebierając nogami najszybciej jak mogę, idę ulicą. Mokre ślady moich butów na chodniku prędko wyschną, ale nawet one, a także setki przesiąkniętych wodą papierowych toreb, tysiące ogryzków, ogonków, nieprzeliczone mnóstwo odpadków zwykłego życia, są trwalsze od cieni. Od nich puchną śmietniki miasta. Przemoknięci, ubodzy ludzie idą chodnikami radosnym, sprężystym krokiem, jakby widok kałuż, popękanych kamiennych płyt i nierównego bruku sprawiał im ogromną radość. Wielu pogwizduje wesoło. Moje nogi są już bardzo stare — gdyby nie to, z pewnością zacząłbym podskakiwać i rozbryzgiwać wodę nagromadzoną w zagłębieniach chodnika. Dłubię językiem w zębach, usiłując wydobyć spomiędzy nich kawałeczek skórki gruszki — gdyby nie to, z pewnością nabrałbym pełne płuca powietrza i zaczął gwizdać. Jim Crace Arkadia 7