10759

Szczegóły
Tytuł 10759
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10759 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10759 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10759 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

*** NIE PYTAJ NIGDY, SKĄD SIĘ BIORĄ DZIECI *** Artur E. Giera ================================================================ ==== Arna siedziała oparta o drzewo, dysząc ciężko. Obok leżał martwy ten, którego uważała dotąd za swojego przyjaciela. Ona właściwie też już była martwa, z tym że on już nic nie czuł, ona natomiast nie mogła poradzić sobie z nawałem myśli, jakie kłębiły się w jej głowie. Cały jej świat, wszystkie jej plany i marzenia obróciły się wniwecz zaledwie tydzień temu. Tak, wszystko to zaczęło się tydzień temu, choć właściwie to wcześniej, dużo wcześniej, przed milionami lat. Zaczęło się to dokładnie wtedy, kiedy powstało życie na ich planecie. EPIZOD I - osiem lat temu. - Marfan otwieraj! Mamy wyrok Rady Starszych. Urzędnik widząc, że jego słowa nie odnoszą skutku, dał znak policjantom by wyważyli drzwi, a sam schował się za ścianą. Policjanci wyciągnęli broń i przygotowali się do wejścia. W tym momencie rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Ktoś wyskoczył przez okno znajdujące się z prawej strony drzwi. Urzędnik zamarł w bezruchu, ale wprawieni policjanci szybko skierowali swą broń we właściwą stronę. Pierwszy jednak strzelił Marfan. Zdążył trafić jednego z nich w twarz i w klatkę piersiową, nim kula drugiego ugodziła go w ramię. - Arna uciekaj! - krzyknął ranny. Urzędnik spojrzał w stronę, w którą skierowany był okrzyk. Mała dziewczynka zeskoczyła z okna i zaczęła uciekać. Podążył za nią. - Zostaw ją ty draniu! Marfan zdrową ręką ponownie chwycił za pistolet. Tym razem strzał policjanta był dla niego śmiertelny. Urzędnik przyprowadził dziewczynkę, która wyrywała się piszcząc i krzycząc: - Puść mnie! Mordercy! EPIZOD II - siedem lat temu. Arna siedziała przy ogrodzeniu okalającym teren Domu Wychowawczego. - Ej, ty! - głos dochodził z za jej pleców. Obejrzała się. Za ogrodzeniem stał jakiś chłopak mniej więcej w jej wieku. - Ty, czemu tu siedzisz? Nie bawisz się z innymi? - Co ci do tego? - Arna z powrotem odwróciła się do niego plecami. - Tak tylko pytałem. Jestem Turfan, ale wszyscy nazywają mnie po prostu Turf. Chłopak wyciągnął rękę nad ogrodzeniem w geście pojednania. - One nie potrafią się w nic bawić, cały czas gadają o swojej urodzie - powiedziała Arna nie zmieniając pozycji. W końcu wstała, podeszła do ogrodzenia i odwzajemniła gest Turfa. - Jestem Arna, córka Marfana. - Więc to ty jesteś Arna. - Tak, a co? - Słyszałem, że próbowałaś uciekać. - Uciekać, też coś. Póki żył mój tata mogłam chodzić gdzie chciałam. Ci dranie zabili go i zamknęli mnie w tym zakładzie, z tymi pożałowania godnymi kwokami. - Mówią, że twój ojciec był odmieńcem. Słysząc to Arna przeskoczyła ogrodzenie i wykorzystując zaskoczenie Turfa, uderzyła go pięścią w twarz na tyle silnie, że upadł. - Mój tata był wspaniałym człowiekiem i wiele mnie nauczył, więc uważaj, co mówisz. - Przepraszam, nie chciałem cię urazić - powiedział Turf pocierając obolały policzek. - Dlaczego nie spróbujesz mi oddać? - Arna nadal stała przygotowana do walki. - Oszalałaś? Nie wolno bić dziewczyn. - Przyznaj lepiej, że się boisz. - Pewnie, że tak - Turf wstał i otrzepał ubranie - ale Rady Starszych, a nie ciebie. Arna uśmiechnęła się, widząc że rozkrwawiła Turfowi dziąsło. - Niezły cios jak na dziewczynę. Jeśli nie masz co robić to może pobawiłabyś się z nami. - Czemu nie. EPIZOD III - dwa lata temu. - Spytałam go, czy wie skąd biorą się dzieci, a on tak się speszył, że aż pot wystąpił mu na czoło. - A ty, Arna, wiesz skąd się biorą dzieci? - spytała jedna z dziewczyn. - Nie, - odpowiedziała Arna i zaśmiała się - ale to musi być coś świńskiego. - Arna! - to był głos ich wychowawcy. Wszystkie dziewczyny, z wyjątkiem Arny uciekły do swoich łóżek. - Słucham panie wychowawco. - Jeśli już musisz włóczyć się z Turfanem i jego kumplami, to przynajmniej przestań demoralizować inne dziewczyny. - Dlaczego izolujecie nas od chłopców? - Dowiesz się w swoim czasie. Wychowawca odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. - Prędzej czy później, będziemy musiały się z nimi spotkać. Wychowawca był już przy drzwiach. Arna krzyknęła w jego kierunku: - Inaczej nie byłoby dzieci, prawda? Po sali rozszedł się szmer. Wychowawca zatrzymał się, odwrócił i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć. Zrezygnował jednak i wyszedł trzaskając drzwiami. Arna położyła się na swoim łóżku. - Czy ty w ogóle nie czujesz respektu przed nikim? - spytała jej sąsiadka. - To stary odmieniec. Raz widziałam go jak sobie popijał. - Opowiedz coś jeszcze o Turfie. - Zamiast wysłuchiwać moich opowiadań, mogłabyś kiedyś pójść ze mną. - Nie... nie wiem, jakoś się ich boję. - Jesteś tak samo głupia jak inne. Arna zgasiła swoją lampkę i odwróciła się plecami do sąsiadki. EPIZOD IV - tydzień temu. Turf siedział na ziemi dziwnie podenerwowany. Bawił się swoim nożem, wbijając go raz po raz w piach. - Jesteś sam? - Arna rozejrzała się wokół - Gdzie Bat, Ares i inni? - Co mnie obchodzą inni, niech sami sobie znajdą dziewczynę. - Co się z tobą dzieje, od kilku dni jesteś jakiś nieswój? - Za tydzień zaczynają się gody - powiedział jakby od niechcenia. - Wiem, mówiłam ci już, że cokolwiek by to było, chcę by odbyło się to z tobą. Turf uśmiechnął się z dziką satysfakcją i wbił nóż aż po rękojeść w ziemię. Poderwał się na równe nogi i złapał ją za ramiona. Arna poczuła strach. Nigdy dotąd się nie bała, w każdym razie nie aż tak. - Drżysz - Turf nadal się uśmiechał. Jego oczy patrzyły prosto w oczy Arny. - Puść mnie idioto, to boli! Nagle coś oderwało go od niej. Turf zrobił kilka kroków do tyłu i upadł. - Poczekaj do dnia godów, Turfan. - O, pan wychowawca. Czego się wtrącasz, stary odmieńcu? Straciłeś swoją szansę lata temu! Teraz musisz ustąpić młodszym. - Zjeżdżaj Turfan. Wykażesz się za tydzień. - Ty stąd zjeżdżaj, stara pierdoło. Turfan skoczył do przodu, złapał swój nóż i rzucił się z nim na wychowawcę, ten jednak z pełnym spokojem chwycił jego rękę i wykręcił. Nóż upadł na ziemię. - Albo się zaraz stąd wyniesiesz i poczekasz ten tydzień, albo złamię ci rękę i będziesz musiał czekać do następnego roku. Wybór należy do ciebie. - Zrób to, a już Rada Starszych się tobą zajmie. - Ciekawe, co Rada Starszych powie na to, że spotykasz się dziewczyną na tydzień przed godami. Wychowawca odepchnął Turfa od siebie. Chłopak mruknął coś niewyraźnie i uciekł. Arna stała zupełnie zaskoczona tym co zaszło. - Więc on chciał po prostu przyspieszyć gody - powiedziała w końcu, uśmiechając się nieśmiało. - Wracaj do domu Arna. Masz jeszcze tydzień, za tydzień dowiesz się wszystkiego. - Za tydzień. Wiecznie słyszę tylko za rok, za miesiąc, za tydzień. Mogłam wszystkiego dowiedzieć się już dzisiaj, ale ty musiałeś nas wyśledzić. Turf miał rację jesteś starym odmieńcem i zazdrościsz nam młodym. - Z a z d r o s z c z ę !? Ha! Wiesz co to jest mortogeneza? To sposób w jaki rozmnaża się większość zwierząt w naszym świecie, z nami włącznie. Chciałaś wiedzieć, skąd się biorą dzieci, teraz masz odpowiedź: mortogeneza, ona jest głównym punktem godów. Wychowawca stał tyłem do Arny. Był zły, że dał się ponieść emocjom. Nastała cisza. Nerwy dziewczyny napięte były do granic wytrzymałości. - Co to jest mortogeneza? - zapytała pełna obaw, czując, że nie powinna o to pytać. - W okresie godów krew samicy zawiera zarodniki. Samiec... - tu zrobił krótką przerwę. - Samiec zabija samicę i produkuje wydzielinę zawierającą nasienie. Wydzielina dostaje się do krwi i zapładnia zarodniki, które rozwijają się, żywiąc martwym ciałem matki. Z tysiąca zapłodnionych zarodników tylko kilka ma szansę na przetrwanie. Wśród nich jest jedna lub dwie młode samiczki, reszta to samce. Dlatego samice są nietykalne, żaden samiec nie zabije, ani nawet nie skrzywdzi samicy przed okresem godów. - To nieprawda! Kłamiesz! Kłamiesz! Jesteś chory! Tylko chory umysł mógł wymyślić coś równie okropnego. - Wiesz, że to prawda. Instynktownie czujesz, że mam rację. Zapomniałaś już o strachu, który czułaś, gdy Turfan cię trzymał? - Nie bałam się. - Owszem, bałaś się. To strach instynktowny i nie można go powstrzymać. W czasie godów ten strach każe wam uciekać, tak by tylko najsilniejsi i najsprytniejsi młodzieńcy mieli szansę zdobyć sobie dziewczynę. Teraz wiesz, dlaczego nazwali mnie odmieńcem: nie potrafiłem zabijać. Oboje cierpimy na tę samą chorobę: brzydzimy się zabijaniem. Tak, to tylko choroba, wypaczenie psychiki, dewiacja. Uległem jej ja, uległ twój ojciec i ty. - To nie prawda! Łżesz! Nie wierzę ci! Nie wierzę! - Masz rację, Arna - wychowawca podszedł do niej i położył jej ręce na ramionach. - Masz przed sobą tydzień życia, żyj złudzeniami. EPIZOD V - wieczór przed dniem godów. Arna weszła do pokoju wychowawcy tak cicho, że ledwie to spostrzegł. Nie spojrzał nawet w jej stronę. Wstydził się jej, wstydził się tego, że jest mężczyzną. Dopełnił swoją szklankę i pociągnął spory łyk. - Pomóż mi uciec. Ukryję się gdzieś w górach - powiedziała. Uśmiechnął się nieznacznie, czując jak gorycz ściska mu gardło. - Nie masz szans Arno. Nie zauważyłaś, jak od dłuższego czasu zmienia się twój zapach. Jutro stanie się on tak silny, że napełni żądzą każdego dojrzewającego mężczyznę w okolicy. Wytropią cię, niezależnie od tego gdzie się schowasz. A nawet gdybyś...- westchnął i pociągnął kolejny łyk. - Wiele lat temu, kiedy był czas moich godów, uciekłem z moją wybranką, a potem musiałem patrzeć, jak umiera w męczarniach. Zbyt duża ilość zarodników we krwi powoduje zatory i stopniową martwicę kończyn. Twój ojciec też uciekł ze swoją kobietą, ale on miał przynajmniej tyle odwagi, by ją zabić, gdy zaczęły się cierpienia. - Nie chcę umierać. - Może gdzieś w innym świecie ludzie rodzą się bez strachu i zabijania. Tutaj to nieuniknione. Poddaj się szaleństwu, a zapomnisz o śmierci. Jutro wszystko będzie ci obojętne. To jest jak zły sen: bez bólu, bez świadomości, tylko strach. EPIZOD VI - dzień godów Arna nie spała całą noc. Rano jedna z dziewczyn obudziła się z krzykiem. Po chwili dołączyły do niej inne. Zaczęły się zrywać ze swych łóżek i wybiegać na zewnątrz. Arna starała się zachować zdrowy rozsądek, mimo iż strach narastał w niej z minuty na minutę. Na zewnątrz wyszła ostatnia. Zdążyła się przedtem ubrać, w przeciwieństwie do innych, które wybiegły w swych nocnych koszulach i boso. Wszystkie dziewczyny, wiedzione instynktownym strachem, uciekały w stronę lasu, byle dalej od miasta. Arna zastanowiła się chwilę. Jeżeli będzie trzymała się reszty ulegnie psychozie i zostanie, jak one, bez szans. Poza tym wiatr wiał od strony lasu, więc ich zapach tam właśnie zwabi pościg. Uciekać przez miasto to inna sprawa. Było to bardzo ryzykowne, jednak gdyby się udało, mogła dotrzeć do gór, a tam byłaby już bezpieczna. Pobiegła w stronę drogi wiodącej do miasta, tam musiała jednak ukryć się za przydrożnymi krzakami, gdyż usłyszała odgłosy nadciągających motorów. Gdy przejechały, wyszła na środek jezdni. To była grupa mężczyzn, którzy jako pierwsi wyruszyli w pogoń za zdobyczą, gnani odwieczną, naturalną chęcią przedłużenia gatunku. Przez chwilę zastanawiała się, czy warto uciekać. Przecież i tak musi umrzeć. Jeśli nie dzisiaj z rąk jakiegoś mężczyzny, to na pewno jutro, w cierpieniach i w samotności. Nagle za plecami usłyszała jeszcze jeden silnik. Obejrzała się, ale nie zdołała już uniknąć ciosu, który powalił ją na ziemię. Podniosła się, plując krwią z rozbitego dziąsła. Motocyklista zatrzymał się jakieś dwadzieścia metrów od niej, zawrócił buksując tylnym kołem i ruszył w jej kierunku. Tym razem Arna była przygotowana na atak. Przeskoczyła nad kierownicą, strącając motocyklistę. Nim doszedł do siebie, wskoczyła mu kolanami na pierś, łamiąc przy tym kilka żeber, wyjęła jego nóż i poderżnęła mu gardło. Nie zastanawiała się już co robić. Ojciec wpoił jej zasadę, by walczyć w obliczu każdego zagrożenia, tego też nauczyła się obcując z Turfem i jego przyjaciółmi. - Chcecie się bawić w zabijanego? - krzyknęła - Dobrze, tych godów nie zapomnicie nigdy! Schowała nóż, wsiadła na motor i ruszyła w stronę miasta. Tuż za rogatkami minęła kolejną grupę. Nie zwrócili na nią uwagi. Zapewne nie spodziewali się ujrzeć kobiety wjeżdżającej na motorze do miasta. Przypuszczalnie uznali ją za mężczyznę powracającego z udanego polowania. Arna nie chciała jednak kusić losu i za następnym skrzyżowaniem zjechała z głównej drogi. Tam jednak znowu natknęła się na grupę mężczyzn, szybko skręciła więc w najbliższą uliczkę. Tym razem miała mniej szczęścia, uliczka była ślepa i zakończona murem. Zawróciła i... Dreszcze przeszły jej po plecach. U wylotu uliczki stało trzech motocyklistów. Poznała ich bez trudu, to byli kumple Turfa. Przez chwilę stali rozgrzewając silniki, potem ruszyli w jej stronę. Arna puściła sprzęgło i ruszyła ostrym zrywem. Miała nad nimi dużą przewagę, nie musiała, tak jak oni, bać się śmierci. Pierwszy nie wytrzymał ten w środku. Odbił w lewo i zderzył się z motorem jadącym obok. Arna skręciła, by ominąć karambol i wtedy zajechała drogę trzeciemu, który chcąc uniknąć zderzenia wjechał na chodnik i uderzył w latarnię. Motocykl zatrzymał się, a jego kierowca wpadł w jakąś wystawę i tam już pozostał. Arna dojeżdżała do wylotu feralnej uliczki, kiedy drogę zajechał jej otwarty samochód terenowy. Docisnęła z całej siły hamulec i odwróciła motocykl bokiem. Przechył był zbyt silny i koła straciły kontakt z podłożem. Sunęła dalej po jezdni, aż do momentu, gdy wraz z motorem wpadła pod samochód. Całe udo miała zdarte do krwi, ale nie czuła bólu. Wstała i zaczęła uciekać. Samochód zawrócił i ruszył w pogoń. Gdy był już blisko, odbiła nieco w bok i wskoczyła na inne, stojące przy krawężniku auto. Przeturlała się przez dach i zeskoczyła z drugiej strony. Z tyłu doszedł ją pisk hamulców, zakończony stuknięciem. Arna przykucnęła za samochodem i spojrzała za siebie. Oprócz kierowcy w terenówce był jeszcze jeden mężczyzna, który stał z tyłu trzymając w ręku lasso. Kierowca wycofał nieco i ruszył powoli do przodu, omijając rozbity samochód. Arna wskoczyła na dach staranowanego auta i rzuciła się na mężczyznę z lassem. Ten, zaskoczony atakiem upadł i uderzył głową o kant karoserii. Dziewczyna doprawiła mu jeszcze ciosem w twarz. Kierowca zatrzymał wóz, chcąc pomóc koledze, ale zauważył, że nadjeżdżają dwa kolejne motocykle. Chciał mieć dziewczynę tylko dla siebie. Ruszył gwałtownie, tak że Arna musiała przytrzymać się wsporników. Gdy mijali obu motocyklistów, rozpoznała w jednym z nich Turfa. Motocykliści zawrócili i rozpoczęli pogoń za terenówką. Dziewczyna podniosła półprzytomnego przeciwnika i posadziła go na brzegu samochodu. Pierwszym, który ich dogonił był Ares, jeden z kumpli Turfa. Wyprzedzał ich z lewej strony. - Cześć Ares! - krzyknęła Arna wypychając z samochodu bezwładne ciało mężczyzny. - Polataj trochę draniu. Motocykl najechał na zwłoki, wyskoczył w górę i runął na ziemię, przygniatając swym ciężarem Aresa. Chrzęst łamanego kręgosłupa zginął w odgłosach starcia się metalu z asfaltem. Arna podniosła lasso, którego właściciel skończył tak niefortunnie, zarzuciła pętlę na szyję kierowcy, a drugi koniec przywiązała do tylnego wspornika terenówki. Przeskoczyła na przednie siedzenie i chwyciła kierownicę. - Duszno ci? - spytała, widząc jak kierowca bezskutecznie stara się zdjąć pętlę z szyi. Docisnęła pedał gazu, obserwując kątem oka Turfa, który jechał już z boku samochodu. Chciała go staranować, skręcając w jego stronę, ale on odbił nieco w prawo, wjechał na chodnik i sunął dalej pod osłoną szybko mijanych latarni. Dziewczyna wypchnęła z wozu martwego już kierowcę, dzięki czemu mogła teraz wygodnie usiąść za kierownicą. Zbliżali się do kolejnej przecznicy. Arna chciała zajechać drogę Turfowi, skręciła więc, tracąc niemalże przyczepność prawych kół. On jednak przewidział jej posunięcie, zwolnił nieco i zjechał z chodnika jeszcze przed krzyżówką. Mimo wszystko zyskała dzięki temu kilkanaście metrów i mknęła teraz w stronę wylotu miasta. Minęła rogatki i skierowała się w ku górom. Droga wiodła teraz serpentynami, więc większość uwagi musiała poświęcać temu, by nie wypaść z trasy. Tylko co chwilę zerkała w lusterko wsteczne, jednak już od dłuższego czasu nie widziała Turfa. Nagle czyjeś ramię objęło jej szyję i przycisnęło do oparcia. Przyhamowała. Turf musiał podeprzeć się o przednią szybę, by nie wypaść. Samochód zjechał na pobocze. Oboje zdążyli wyskoczyć, nim stoczył się po stromym zboczu i uderzył w drzewo, eksplodując. Arna zdołała się zatrzymać dopiero kilka metrów poniżej szosy. Wstała, ale nim zdążyła się obejrzeć, ktoś skoczył na nią od tyłu. Znów zaczęli się staczać, aż wypadli na niższą wstęgę szosy. Tym razem Arna wstała pierwsza. Podbiegła do podnoszącego się Turfa i z całej siły kopnęła go w twarz. - Już nie uważasz, że nie wolno bić dziewczyn? - zapytała. Turf błyskawicznie stanął na nogi. - Mówiłaś, że cokolwiek by to nie było, chciałabyś, by to się stało ze mną. - No jasne, Turf, a jak myślisz, dlaczego pozbyłam się wszystkich innych konkurentów? Mężczyzna niespodziewanie doskoczył do niej i chwycił oburącz za szyję. Arna z całej siły uderzyła go w żołądek, oswobodziła się z uścisku i z obrotu kopnęła Turfa w twarz. - Nie spodziewałeś się oporu, co? Powtórzyła cios. - Chciałeś sobie zaklepać łatwą zdobycz. I jeszcze raz. - To, co kazało ci mnie zabić, zjadło twój mózg do reszty. Podeszła do niego i objęła, chwytając za potylicę. - Dobrze się bawiłam, ale pora już kończyć. Wyjęła nóż, który trzymała dotąd przypięty do pasa i wbiła go w brzuch Turfa. EPILOG - nazajutrz U podnóża gór była kopalnia. Jej magazyn był słabo zabezpieczony. Rygor, jakiemu poddani byli mężczyźni sprawiał, że prawo łamane było dość rzadko. Właściciele sądzili więc, że ściany z blachy i duża kłódka w drzwiach wystarczy, by nie wyniesiono czegoś cennego. Nie wiedzieli jednak, że blacha w jednej ze ścian odgina się i że okoliczna młodzież wchodzi czasem tym wejściem, by pod nieobecność stróża pobuszować trochę z ciekawości lub by dowieść swej odwagi. Rankiem drzwi magazynu wypadły, wysadzone od wewnątrz. Wyjechał przez nie ciągnik z pługiem do odgruzowywania i podążył w stronę miasta. Arna nie miała jeszcze sprecyzowanego planu. Z magazynu zabrała kilka bomb górniczych z zapalnikami czasowymi i mały kanisterek z naftą, którą nasączyła swoje ubranie, by stłumić zdradziecki zapach. Czuła delikatne mrowienie w koniuszkach palców i wiedziała, że ma już niewiele czasu. Na ulicach pojawili się już pierwsi przechodnie, ale nikt nie dostrzegł niczego niezwykłego w ciągniku, który właśnie wjechał do miasta. Zamieszanie powstało dopiero wtedy, gdy jakiś przedmiot rzucony przez kierowcę wybił okno wystawy i eksplodował, zabijając i raniąc wszystkich w promieniu dwudziestu metrów. - Pobudka, pieprzone miasto! Wczoraj był wasz dzień, dzisiaj jest dzień Arny, córki Marfana! - krzyknęła, rzucając kolejną bombę. Jechała się w stronę centrum, niszcząc po drodze kilka sklepów i zabijając wiele osób. Wreszcie dotarła na rynek, gdzie mieścił się gmach Rady Starszych. Właśnie w jego stronę skierowała pojazd. Sforsowała drzwi wejściowe, zatrzymała się i wyłączyła silnik. Wzięła dwie ostatnie bomby i weszła do sali obrad. Radni, którzy jak zwykle o tej porze zbierali się wokół podłużnego stołu, wstali ze swych miejsc. Nazwa Rady Starszych utrzymywana była bardziej dla tradycji, niż dla stanu faktycznego. Radni otrzymywali swoje stanowiska w wyniku elekcji i większość z nich była w średnim wieku. - Witam, szanowna Rado Starszych - powiedziała Arna podchodząc do stołu. Mężczyzna, który zapewne był przewodniczącym, na co wskazywały bogate zdobienia fotela, na którym zasiadał, przycisnął przełącznik interkomu i powiedział coś, czego Arna nie zdołała usłyszeć, stojąc z drugiego końca stołu. - Ośmielam się niepokoić, - zaczęła znowu - gdyż znalazłam kilka bomb i chyba nie bardzo potrafię się nimi posługiwać. Pojęcia nie miałam, że to takie niebezpieczne. Do sali weszło dwóch policjantów i skierowało się w jej stronę. Arna słysząc kroki za plecami podniosła obie bomby, tak by policjanci mogli je widzieć i wcisnęła oba zapalniki. Poruszenie jakie powstało, przekonało ją, że wszyscy zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa. - Oj, fatalnie! - Arna udała zakłopotanie - Wcisnęłam zapalniki nim ustawiłam opóźnienie. Strach pomyśleć co by się stało, gdyby te bomby wypadły mi z ręki, na przykład podczas szamotaniny z policją. Nogi Arny były już prawie całkowicie odrętwiałe. Wiedziała, że niedługo nie będzie w stanie się na nich utrzymać. - Posuń się pan, panie Starszy - powiedziała. Radny wstał, a Arna zajęła jego miejsce kładąc nogi na stole. - Milczycie. - Arna miała już dość sarkazmu - Uważacie, że nie warto ze mną rozmawiać, bo jestem już trupem, ale powiem wam coś: człowiek żyje dopóty, dopóki może o czymś decydować, a ja decyduję o waszym życiu, więc może byście, do cholery, przełamali swoje uprzedzenia?! - Czego chcesz? - spytał wreszcie jeden z radnych. - Chcę, żebyście przekonali mnie, że nie powinnam rozrzucać waszych flaków po okolicy. - Jeśli bomby wybuchną, ty również zginiesz - powiedział drugi radny. Arna popatrzyła na niego z pogardą. Nie skomentowała tej wypowiedzi. - Jesteś obłąkana. Powinnaś się poddać. Policjanci zajmą się bombami - krzyknął kolejny. Arna miała lekkie zawroty głowy. Czucie w nogach utraciła już całkowicie. - Jak na razie nie słyszę przekonywujących argumentów. Pospieszcie się panowie, jak wiecie nie mam zbyt wiele czasu. No, kto następny? Może ty? Wskazany mężczyzna chciał zabrać głos, ale przewodniczący powstrzymał go ruchem dłoni. - Jak sądzę, masz nam za złe, że w czasie godów giną kobiety. - "Mam wam za złe"?! Tak, można to ująć w ten sposób. - Uważasz, że mężczyźni są brutalni, ale jeśli zabijesz nas wszystkich, to staniesz się taka sama jak my, okrutna i bezwzględna. Mimo narastającego bólu Arna nie mogła powstrzymać się od śmiechu. - Mówi pan, że jesteśmy tacy sami. To znaczy, że wszyscy jesteśmy zbrodniarzami, czy że ja jestem równie niewinna jak wy? - A co chcesz, żebyśmy powiedzieli? Takie są prawa natury. Ludzie żyją od tysięcy lat, od tysięcy lat urządzane są gody i od tysięcy lat giną w nich kobiety, by dać życie swojemu potomstwu. Ty sama narodziłaś się wykarmiona ciałem swej matki. Jakim więc prawem chcesz zabronić przyjścia na świat nowemu pokoleniu? Nawet jeśli nas zabijesz, nie zmienisz praw natury. Za rok odbędą się kolejne gody, zginie w nich kolejna grupa kobiet, narodzi się kolejne pokolenie i tak będzie co roku, przez kolejne tysiąclecia, dopóki będzie istnieć życie na naszej planecie. Arna już od dłuższego czasu miała zamknięte oczy. Nie było sensu ich otwierać, jej wzrok przestał funkcjonować. Ból powoli łagodniał, gdyż niedotleniony mózg z coraz większym trudem przekazywał bodźce. Ledwie usłyszała zbliżające się do niej kroki. - Nie przekonaliście mnie - powiedziała szeptem i puściła jednocześnie oba zapalniki. Styczeń 1991 Artur Giera [email protected] Artur Edwin Giera. Urodził się 9 listopada 1966 w Warszawie, gdzie mieszka do dziś. Studiował na wydziale elektronicznym Politechniki Warszawskiej. Obecnie pracuje w Radiu Zet, największej prywatnej ogólnopolskiej rozgłośni radiowej, na stanowisku specjalisty komputerowego. Fantastyką interesuje się od dziecka. Główne fascynacje to twórczość Roberta Sheckley'a, Isaaca Asimova, a także filmy: "Blade Runner" oraz trylogia "Gwiezdne wojny". Publikował w polskim piśmie science-fiction "Fenix". E-mail do korespondencji: [email protected]