10694

Szczegóły
Tytuł 10694
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10694 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10694 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10694 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Waligórski Dwanaście prac Herkulesa Miziaka I inne dyrdymały Dwanaście prac Herkulesa Miziaka Wyrok major Delfickiej - Skąd pan ma takie dziwne imię, panie sierżancie? - spytał kapral Modliszka sierżanta Herkulesa Miziaka, gdy obaj po skończonej pracy usiedli wygodnie na ganeczku wiejskiego komisariatu. Był pogodny wieczór, pełen babiego lata i grania świerszczy. Na rozległej łące, rozpościerającej się między wioską i lasem, widniały białe owieczki i łaciate krowy. Po strudze żeglowało stadko kaczek. Lekki i ciepły wiatr niósł z oddali głos kościelnej sygnaturki. To ksiądz Chudzielak zwoływał wiernych na nieszpory. - To imię mam skutkiem nieporozumienia - odrzekł sierżant, nabijając swą wysłużoną fajeczkę tytoniem wyprutym z dwóch popularnych i jednego carmena, co gwarantowało jej niepowtarzalny aromat. - Trzeba wam wiedzieć, kapralu, że przyszedłem na świat podczas wojny, a moim ojcem chrzestnym był Niemiec, bardzo zacny antyfaszysta... - Na pewno ze wschodu! - wykrzyknął kapral. - Rzecz jasna! - przytaknął Miziak. - Ot ów Niemiec był pochodzenia, jak się wydaje, słowiańskiego, ponieważ nazywał się Kulas... - U nas w szkole podoficerskiej też był jeden Kulas - wtrącił Modliszka - ale musiał zmienić nazwisko, bo żeśmy mu na liście obecności zawsze przekreślali literę „l”! - Nie należy przerywać swemu zwierzchnikowi, kapralu! - ofuknął go sierżant. - Bardzo przepraszam, panie sierżancie, ale wspomnienia ze szkoły podoficerskiej są mi niezwykle drogie. Mów pan, już się więcej nie odezwę. - No więc ten Niemiec, Kulas, kiedy trzymał mnie do chrztu, był nieźle pijany, i myślał że ksiądz pyta go o nazwisko, a ksiądz pytał jak się ma nazywać dziecko, czyli ja. Na to Niemiec powiada: „Herr Kulas”. - Sam o sobie mówił Herr? - nie wytrzymał Modliszka. - Sam o sobie, jak to Niemiec, choćby i postępowy. No i zostałem zapisany jako Herkulas Miziak, co potem naturalnym biegiem rzeczy zmieniono na Herkulesa. Co ciekawsze - ciągnął Miziak - moje losy dziwnym trafem zaczęły układać się według życiorysu mego słynnego imiennika... - Tego Niemca? - Nie, tego Greka, Bo musicie wiedzieć kapralu, że Herkules był to słynny bohater grecki, który ogromnie i bardzo chwalebnie się odznaczył... - No właśnie! - wykrzykn Modliszka. - I pan też się odznaczył! Ma pan odznakę za wierną służbę i odznakę strzelca wyborowego... - Tamten Herkules odznaczył się swoimi czynami, a czy miał jakieś odznaczenia resortowe, o tym historia milczy. Między innymi dzieckiem w kolebce udusił dwa węże. - Jak to? Dzieckiem dusił węże? - przeraził się kapral. - Nie dzieckiem, tylko rękoma, ale jako dziecko. - A pan też udusił? - Udusiłem, ale nie węże, tylko myszy. - Dwie? - Dwie. Wlazły te cholery do mojej kołyski, żeby się migdalić, jakby już nie miały gdzie, a ja złapałem je w rączki i po myszach. - I co on jeszcze narozrabiał, tamten Herkules? - Długo by opowiadać, kapralu. Powiem wam tylko, że w końcu w przystępie szału zabił własną żonę i dzieci. - Może były niegrzeczne... - zastanowił się kapral. - A czy pan też ukatrupił swoją starą? - spytał z życzliwym zainteresowaniem. - Na szczęście nie, ponieważ mój życiorys powtarza dzieje Herkulesa niejako w miniaturze. On zabił swoją rodzinę, a ja tylko ją pobiłem. - Miał pan zapewne słuszny powód... - Miałem, ponieważ żona moja, gdy wracałem zmęczony po pracy, opowiadała mi zawsze, co mówił w telewizorze pan Kaczyński... - Ożeż ty... - zacz Modliszka, ale natychmiast ugryzł się w język. - Dzieci natomiast nie chciały się wypisać z organizacji młodzieżowej, chociaż jedno miało już 28, a drugie 34 lata... - U nas wolno do trzydziestu pięciu! - Być może, kapralu, tym niemniej widok zwłaszcza mego starszego syna, kompletnie łysego, z wielkim brzuchem i w organizacyjnym krawaciku, był dla mnie nie do zniesienia! No i pewnego dnia nie wytrzymałem i pobiłem ca trójkę. - Każdy sąd by pana uniewinnił! - Sąd być może, ale pamiętajcie, że czyn mój był szczególnie karygodny w świetle wykonywanej przeze mnie funkcji stróża ładu i porządku. I po tej właśnie linii spotkały mnie represje. - Ale nie wyrzucili pana ze służby? - Na szczęście nie. Za to towarzyszka major Delficka, Pytia jej było bodajże na imię, z Komendy Głównej, kazała mi w charakterze pokuty i resocjalizacji wykonać dwanaście piekielnie trudnych prac, odpowiadających plus minus czynom legendarnego Herkulesa. - A jakie to były czyny? - Poszperajcie, kapralu, poczytajcie, poszerzcie swoje horyzonty. Obiecuję wam, że jeżeli w ciągu dwóch tygodni dowiecie się jakich dwanaście prac wykonał Herkules, to w nagrodę opowiem wam o swoich dokonaniach. - A może...? - dodał Miziak, jakby mając przeczucie, że jego słowa trafią kiedyś na łamy popularnego pisma. - A może i nasi czytelnicy dowiedzą się i przyślą nam wykaz prac Herkulesa? Między autorów trafnych odpowiedzi rozlosuję kilka moich zdjęć z autografami! - Do kogo pan mówi, sierżancie? - krzyknął wystraszony kapral. - Do społeczeństwa - wyjaśnił skromnie sierżant, zaciągając się dwoma popularnymi z dodatkiem jednego carmena. Miziak i lew - No i jak tam, kapralu? - zagadnął życzliwie sierżant Miziak wkraczającego właśnie do komisariatu Modliszkę. - Wiecie już, jakie prace miał wykonać Herkules? - Melduję, że wiem! - wykrzyknął służbiście kapral. - On miał przede wszystkim zabić lwa!... - Nemejskiego! - uzupełnił sierżant. Modliszka sprawdził w notatkach: - Może i nemejskiego... - zgodził się. - Nazwiska nie zanotowałem... - Dobra, walcie dalej! - No więc, po drugie, miał udusić wydrę. - Nie wydrę, lecz hydrę, ale zaliczam wam tę odpowiedź. - Po trzecie, miał schwytać łanię, po czwarte złapać dzika, po piąte wyczyścić stajnię u towarzysza Augiasza, po szóste powystrzelać ptactwo, po siódme pokonać kretyńskiego byka... - Kreteńskiego! - No przecie mówię. Po ósme ukraś stado koni, po dziewiąte ściągnąć pasek z jednej amazonki, po dziesiąte podprowadzić z pastwiska cudze woły, po jedenaste narwać jabłek i po dwunaste podwędzić psa, któren pilnował sedesu. - Hadesu, ale poza tym wszystko prawidłowo. - Jezus Maria, panie sierżancie! - zawołał z podziwem kapral. - I pan to wszystko załatwił? - Co do joty - odrzekł Miziak ze skromnym, męskim uśmiechem. A ponieważ wypełniliście zadanie, które wam postawiłem przed dwoma tygodniami, więc w nagrodę opowiem wam dziś o mojej rozgrywce z lwem. - To może najpierw po malutkim? - spytał z nadzieją kapral sięgając po butelkę do segregatora, opatrzonego napisem „Zwalczanie CIA na terenie gminy”. - To z konfiskaty - wyjaśnił, nalewając złocisty płyn do małych, zgrabnych musztardówek z firmy polonijnej. - Bracia Karamazow znowu pędzą bimber z czeskiego mazutu, który spływa naszą strugą! Ponieważ było już dawno po pracy, wiec sierżant nie protestował. Obaj wypili, chuchnęli i zapalili, Modliszka giewonta, a Miziak swą słynną mieszankę fajkową z dwóch popularnych i jednego carmena. - Ot - zaczął Miziak, puszczając kłąb aromatycznego dymu w ukośną strugę promieni słonecznych - ot trzeba wam wiedzieć, kapralu, że swego czasu nasza gmina zaczęła się nagle wyludniać... - A, to pewnie wtedy jak wszyscy polecieli w lubelskie pracować w tych nowych kopalniach węgla, co to za dwa lata wracali, bo się okazało, że ten węgiel odkryto o trzydzieści tysięcy lat za wcześnie! - O trzysta tysięcy, ale ja mówię o innym wyludnieniu, o wiele bardziej tajemniczym. Nikt nigdzie masowo nie wyjeżdżał, a ludności coraz mniej. - Może zeszła do podziemia? - zaryzykował Modliszka. - Nie, to nie te lata. Podziemie, jeżeli było, to gospodarcze, na niewielką skalę, że daj nam Boże taką i dziś. - Daj nam Boże! - powtórzył jak echo kapral, żegnając się ukradkiem. - Co ja się wtedy nalatałem - kontynuował sierżant - obstawiłem granice gminy pospolitym ruszeniem, sam czatowałem nocą na cmentarzu czy kogo ukradkiem nie chowają... - A nie chowali? - Minimalnie. Nadumieralność państwowa trzymała się w normie, wyjazdy zagraniczne rzadsze niż kiedykolwiek, a krzywa wzrostu ludności spadała na zbity pysk. No i wiecie co w końcu wydedukowałem? - No, kogo pan wydedukował? - spytał ciekawie Modliszka, przekonany że ów zagraniczny wyraz pochodzi od wystrychnięcia przestępcy na dudka. - Wydedukowałem, że to dzieci! - Dzieci likwidowały ludno? - Wprost przeciwnie, ludność likwidowała przyrost naturalny, zmniejszając ilość swego potomstwa. Zastanowiło mnie to, ponieważ uprzednio rozmnażanie się było ulubionym zajęciem okolicznych mieszkańców... - Bardzo ulubionym! - przytaknął kapral. - Czasami wprost nie można ich było od tego oderwać, zwłaszcza od czynów społecznych, chyba że siłą, ale co tu mówić o sile, jeżeli nasz komisariat liczy tylko sześciu ludzi? - Ot i mnie to zastanowiło - kontynuował sierżant - a zarazem skłoniło do działania. Namówiłem kierownika kina, żeby sprowadził podniecające filmy... - I co sprowadził? Może „Kaligulę”? - zainteresował się Modliszka, który znał to dzieło z kasety, skonfiskowanej przewodniczącemu miejscowego PRON-u, mecenasowi Fizdoniowi. - Niestety, ten idiota sprowadził „Złoty pociąg” pana Poręby, bo myślał że to o pociągu seksualnym. Niewiele również zdziałał ksiądz Chudzielak, mówiąc podczas kazania, cytuję: „Idźcie i czyńcie tak, jako czynią ptakowie niebiescy”, a miał na myśli wróble, które wiadomo co czynią. Aluzji jednak nie zrozumiano, tyle że stary Kociorupa po pijanemu usiłował latać, niedaleko zresztą, bo tylko ze stodoły prosto w gnojówkę, a Kaśka Pyzdra zniosła jajo. - Jak to Kaśka... - ze zrozumieniem przytaknął kapral. - Jak to Kaśka - zgodził się sierżant. - Już myślałem, że się całkiem wyludnimy, aż tu naraz przypadkiem dowiaduję się w aptece, że ludziska wykupili wszystkie termometry. No, wtedy to już wiedziałem, kto tu zawinił! - Kto mianowicie? - spytał czerwony z ciekawości Modliszka. - Jak to kto? Lew! - Lew? - Lew. - A czy może mi pan to wyjaśnić? - Mógłbym, kapralu, ale ponieważ staram się o wasz ogólny, a zwłaszcza kierunkowy rozwój, więc proponuję abyście w ciągu następnych dwóch tygodni spróbowali sami rozwikłać tę zagadkę. - A jak nie dam rady? - Może czytelnicy „Sam na sam” przyjdą wam korespondencyjnie z pomocą. Między autorów trafnych odpowiedzi... - Wiem, wiem, z pańskim autografem, ale gdzie ja mam szukać informacji o tej całej aferze? - W książkach, mój wy Modliszko, jak zwykle w książkach! - i wypowiedziawszy tę uniwersalnie słuszną prawdę sierżant Herkules Miziak jął pykać swą fajeczkę, wypełnioną dwoma popularnymi i jednym żylastym carmenem. Miziak i hydra - No i co, kapralu? Odgadliście tajemnicę lwa, o którym opowiadałem wam w poprzednim odcinku? - mówiąc to sierżant Miziak spoglądał na kaprala Modliszkę z pobłażliwym uśmiechem, gdyż nie przypuszczał aby zacny, lecz mało oczytany ów funkcjonariusz mógł sobie poradzić z tak piekielnie skomplikowaną zagadką. - Oczywiście, że odgadłem, panie sierżancie - wykrzyknął z satysfakcją Modliszka. - Ten lew z poprzedniego numeru to pan doktor Lew Starowicz. - Niesamowite! - zdumiał się Miziak. - A jak żeście do tego doszli? - Doszedłem do tego na podstawie wydanego mi przez pana przed dwoma tygodniami rozkazu, żebym do tego doszedł, ponieważ już w szkole podoficerskiej nauczono mnie, że każdy otrzymany rozkaz należy wykonać, żeby nie wiem co. - Jak to? I na podstawie tego - jak mówicie - rozkazu, wykazaliście zależności między wykupywaniem termometrów, spadkiem przyrostu naturalnego a osobą pana doktora Lwa Starowicza? - Melduję, że i owszem, mniejsza o to jak. W każdym razie stwierdziłem co następuje: W owym pamiętnym roku zrzucono trochę więcej pieniędzy na biblioteki, ponieważ zmienił się minister kultury. Bibliotekarka nasza chcąc się wykazać, zakupiła w hurtowni wszystkie książki mające cokolwiek wspólnego z kulturą, między innymi także kilkadziesiąt egzemplarzy dzieła pana Starowicza „Eros, Natura, Kultura”. Z tej książki miejscowe kobiety dowiedziały się o tak zwanej termicznej metodzie zapobiegania ciąży, polegającej na nieustannym mierzeniu temperatury przed, po i w czasie stosunku, i to nie pod pachą. Dodajmy, iż jest to metoda bardzo skuteczna, gdyż partner, zażenowany i roztrzęsiony ciągłym pałętaniem się termometru, próbuje albo się do niego przystosować, albo też usunąć go z miejsca, w którym go nie oczekiwał... - Strasznie długie zadanie, kapralu! - Tak, właśnie się w nim pogubiłem. Ale idzie mi o to, że taki partner kapcaniał i nie szczytował. - Słusznie rozumujecie - pochwalił Miziak. - Gdy więc stwierdziłem taki stan rzeczy, natychmiast spowodowałem wycofanie z obiegu szkodliwych książek oraz przeprowadziłem rekwizycję termometrów. Już w kilka miesięcy później w gminie znowu zaczęły przychodzić na świat ładne, pulchne dzieciaki. - Gratuluję panu, sierżancie! - Dziękuję, kolego Modliszka! Dziś opowiem wam o hydrze, wprawdzie nie lernejskiej, ale co najmniej tak samo niebezpiecznej... Macie co w swoim segregatorze? - Niestety nie mam, ponieważ boję się, żeby nie przesadzić z tymi konfiskatami. Bracia Karamazow mogliby się zniechęcić do pędzenia bimbru z czeskiego mazutu, a jest to jedyna forma uzyskania jakiejkolwiek rekompensaty za zatrucia od naszego południowego sąsiada. - No cóż - westchnął z rezygnacją Miziak i załadowawszy swą słynną fajeczkę dwoma popularnymi i jednym wykruszonym carmenem, rozpoczął opowieść o hydrze: - Pewnego razu, w godzinach wieczornych, do komisariatu naszego wbiegła pani Jolanta Wygrzmocona, małżonka adiunkta Wygrzmoconego, który został zesłany do naszej gminnej lecznicy, ponieważ pomyłkowo zamiast migdałków wyciął całkiem inne gruczoły podsekretarzowi stanu w Ministerstwie Czynów Społecznych, obywatelowi Podnośnikowi. - I to od tego czasu obywatel Podnośnik tak cienko przemawiał? - Tak, ale to nie ma nic do rzeczy. Ot wbiegła ona do tej tu izby w stroju nocnym, papilotach i maseczce kosmetycznej na twarzy, skutkiem czego nie rozpoznałem jej i w pierwszej chwili odruchowo wyskoczyłem przez tylne okno. - Każdy by wyskoczył! - zawołał Modliszka. - Ta Wygrzmocona i bez maseczki nie grzeszyła urodą. - To swoją drogą, a poza tym okropnie się darła. Straszy! Straszy! - krzyczała, nie zdając sobie sprawy że sama straszy i to przedstawiciela władzy. - Straszenie przedstawicieli władzy podpada pod ustawę o obostrzonym trybie postępowania. - Podpada, ale nie skorzystałem z tego, gdyż nie straszyła mnie ze złej woli, lecz z powodu naturalnego braku urody, co nie było jej winą. - Tylko jej rodziców - słusznie zauważył Modliszka. - Po opanowaniu sytuacji udałem się wraz z podopieczną - bo przecież zwróciła się do mnie o opiekę - ot udałem się z podopieczną do służbowego domku w bezpośredniej bliskości szpitala. Był ciemny i dżdżysty wieczór. W mieszkaniu panowała cisza. Obszedłem wszystkie pokoje, zajrzałem do pomieszczeń gospodarczych - nic. - Jak ona określiła to straszenie? - Określiła je jako coś, co się nie da określić. Z grubsza, zaczynało się to wyciem, potem następowała wibracja, następnie warczenie i szczekanie, odgłosy gonitwy, piski, upiorny śmiech spod ziemi i wrzask jak gdyby rozwścieczonej hydry. - Hydry! - wykrzykn Modliszka. - A pan miał właśnie udusić hydrę! Inna rzecz - zastanowił się przez chwilę - to skąd niby ma być wiadomo, jak wrzeszczy taka rozwścieczona hydra? - Powiedziałem „jak gdyby”, kapralu, ale jeżeli hydra wrzeszczy, to na pewno właśnie w ten sposób. Przekonałem się o tym już po chwili. Mały domek zatrząsł się w posadach, wycie świdrowało w mózgu, całe tabuny jakichś dziwnych stworzeń goniły się po strychu, z piwnicy dobiegał ohydny śmiech, a hydra wrzeszczała z taką nienawiścią, że włosy stany mi na głowie... - Oba? - spytał blady z wrażenia kapral spoglądając na przerzedzoną czuprynę swego zwierzchnika. - Wtedy miałem ich jeszcze kilka - wyjaśnił Miziak. - Czy towarzyszyły temu jakieś zjawiska optyczne? - I owszem. W przedpokoju pulsowała blada, rzekłbym że trupia poświata skupiona na jednej ze ścian... - I co pan zrobił? - To co należało. Wyjem pistolet i regulaminowo trzykrotnie zawołałem: „Stój, bo strzelam”. - I stanęło? - Wprost przeciwnie, zrzuciło mi na głowę wiszący na ścianie ciężki portret Rodziewiczówny czy też Witosa, a w każdym razie kogoś z wąsami. Wtedy podniosłem broń i kropnąłem... - Ale w co? - No w tę bladą poświatę, bo trudno żebym strzelał w efekty akustyczne. Rozległ się huk, błysk i zapadła ciemno, a wraz z nią cisza, w której zabrzmiał głos doktorowej: - Rozwalił pan bezpieczniki! - A rozwalił pan? - zainteresował się kapral. - Rozwaliłem. Ale dzięki temu unieszkodliwiłem również hydrę. - Pewnie znowu każe mi pan myśleć dwa tygodnie, co to było... - ze smutkiem powiedział Modliszka. - Niczego wam nie każę, kapralu, i proszę tego nie traktować jako rozkazu. Ja tylko dla waszego własnego dobra proszę, abyście zechcieli spróbować odgadn naturę tej hydry. Oczywiście jeśliby ktoś z czytelników... - Tak, tak, z autografem! - przerwał kapral. - A teraz fajeczka! - zakomenderował sierżant i sprawnie obsłużony przez swego ucznia, ze smakiem zaciągną się dwoma sproszkowanymi popularnymi i jednym dobrze ukorzenionym carmenem. Miziak i dzik - Dużoście mieli roboty podczas referendum? - spytał życzliwie sierżant Miziak swego ucznia i następcę, kaprala Modliszkę. Był ciemny i wietrzny grudniowy wieczór, zaczynał padać pierwszy śnieg, a w telewizji pokazywano jak marszałek Malinowski spotyka się z hodowcami drobiu. - Niedużo! - odparł Miziak. - Kilka prób wpłynięcia na opinię publiczną, żeby nie szła do urn, jeden nieprzyjazny napis... - A jaki? - zainteresował się sierżant, bo sam w latach osiemdziesiątych był specem od walki z wrogimi inskrypcjami. - Ot, ktoś napisał na dzwonnicy „Dwa razy nie”, co natychmiast zneutralizowałem przy pomocy przecinka i pytajnika... - odparł Modliszka, a widząc wlepiony w siebie czujny wzrok zwierzchnika, wyjaśnił: - Po słowach „dwa razy” postawiłem przecinek, a po słowie „nie” pytajnik. Napisu o treści „Dwa razy, nie?” nikt nie kojarzył z referendum, tylko co najwyżej z jakimiś konszachtami poznaniaków, którzy do wszystkiego dodają „nie?”. - Do sprytnie! - pochwalił sierżant, wzruszony tym, że jego nauki nie poszły w las. - Sam znałem poznaniaków, niejakiego zresztą Kaczmarka, który modlił się „Ojcze nasz, który jesteś w niebie, nie?”. A dużą mieliście frekwencję przy urnach? - Jak to u mnie, sto procent. W dodatku nie pozwoliłem niczego skreślać. - Ach, to już wiem, czemu referendum nie wyszło! - zawołał Miziak z ulgą. - Nareszcie mam rozwiązanie tej męczącej zagadki! Ale wracajmy do naszych zagadek... Czy odgadliście, kapralu, co to była za hydra, którą ukatrupiłem w mieszkaniu państwa Wygrzmoconych? - Mam wrażenie, że tak. Moim zdaniem to była nie tyle hydra, co hydrofor. Nasze polskie hydrofory strasznie wyją i trzęsą całym domem, a pan unieruchomił go przez pozbawienie prądu, strzelając w bezpieczniki. Nawiasem mówiąc, czy to nie jest paradoks, żeby pracownik bezpieczeństwa strzelał w bezpieczniki? - Nie filozofujcie zanadto! - ofuknął go sierżant, bo nie bardzo wiedział, co to jest paradoks. A ponieważ było już po godzinach służbowych, więc kapral sięgnął do segregatora z napisem „Zwalczanie CIA na terenie gminy” i gdy w szklankach zazłocił się znakomity produkt braci Karamazow, sierżant Miziak rozpoczął swą kolejną opowie: - Pewnego razu zostałem wezwany do spółdzielni rolniczej imieniem bodajże jednego z braci Marx, w której ktoś obrobił kasę pancerną. Lokal otaczali spółdzielcy, rozwścieczeni, że dniówki obrachunkowe przeszły im koło nosa. Za stołem siedzieli pogrążeni w rozpaczy członkowie zarządu - prezes Krwionośny, sekretarz Ubermantel i księgowy Mantejski. Pomieszczenie było zrujnowane, sejf fachowo rozpruty. - Znalazł pan tam jakieś odciski? - spytał Modliszka. - Włamywacz nie miał czasu na wycinanie sobie odcisków odrzekł sierżant Miziak. - Musiał on działać w pośpiechu, bo nawet upuścił dwa banknoty stuzłotowe, zagarniając wszelako całą resztę w kwocie trzystu tysięcy. Znajomo faktu, że w kasie była gotówka, obrany na przestępstwo czas i brak jakichkolwiek doniesień o pobycie we wsi obcych ludzi - wszystko to wskazywało, że skoku dokonał ktoś miejscowy. Doszedłszy do tego wniosku, postanowiłem zaobserwować, kto się wychyli pierwszy z większymi zakupami lub ponadnormatywnym pijaństwem, wskazującym na nagłe wzbogacenie. - Hulaszczy i pasożytniczy tryb życia bezbłędnie demaskuje złoczyńcę! - wyrecytował regulaminowo Modliszka. - Ot to! Ale nie dane mi było skorzystać z tego dogmatu, gdyż w trzy dni później obrabowaną spółdzielnię spotkał nowy cios. W nocy jakiś dzik przekopał dwa hektary oziminy, niwecząc trud rolników. - Ale przecież zwierzyna łowna to nie pańska działka? - Moja, gdyż byłem wówczas przewodniczącym gminnego kółka myśliwskiego i polecono mi odstrzelić szkodnika. Bestia musiała być ogromna i bardzo silna, wskazywały na to rozmiary zniszczeń. Uzbrojony w dryling i dwa granaty zaczepne trzonkowe wybrałem się więc wieczorem na zasiadkę. Nadchodziła ponura, jesienna noc. Wicher wył przejmująco, a w chałupach gasły kolejno światła. Sen mnie morzył i już miałem uciąć sobie ma drzemkę, gdy coś zaszeleściło w niesprzątniętej jeszcze kukurydzy i ogromny, czarny kształt wynurzył się z jej gąszczu. W blasku odległej jarzeniówki nad klubem „Ruchu” ujrzałem potworny ryj i zakrzywione kły. Bestia z grzmiącym chrząkaniem zaczęła znowu ryć pole. Podniosłem do oka broń i wzdłuż lśniącej lufy spojrzałem na zwierzę. Muszka, szczerbinka i pochylony łeb tworzyły jedną linię. Powoli zacząłem naciskać cyngiel, gdy wtem... - Joj...! -jęknął z emocji Modliszka i nalał jeszcze po jednym. - Gdy wtem - kontynuował sierżant - wszedł mi w paradę stary, milicyjny nawyk. Zapominając, że mam do czynienia z dzikiem, zawołałem odruchowo: - Stój, bo strzelam! - I to pewnie pana zgubiło! - mruknął kapral z rozczarowaniem. - I to mnie uratowało, gdyż dzik stanął na zadnich łapach, przednie podniósł do góry i krzyknął: - Niech pan nie strzela, Miziak, przyznaję się, to ja okradłem kasę! - I kto to był? - zawołał kapral, podskakując na krześle z ciekawości. - To był jeden z członków zarządu spółdzielni. - Ale który? - To właśnie będziecie musieli odgadnąć, mój kapralu. I nie tylko to, ale także powód, dla którego osobnik ów w dziczej skórze niszczył cenne zasiewy. Myślę, że tym razem tak łatwo wam nie pójdzie, ale gdyby ktoś z państwa... - To na adres redakcji! - dokończył Modliszka i podał ogień swemu szefowi, aby ten mógł się zaciągnąć niepowtarzalnie wonnym dymem z fajki, załadowanej dwoma popularnymi i jednym carmenem. Miziak i stajnie - Patrz pan, dalej nie zagłuszają! - powiedział kapral Modliszka do wchodzącego właśnie sierżanta Miziaka. - I dobrze robią! - odrzekł Miziak, odpinając pas z kaburą zawierającą wysłużony pistolet P-64, na którego rękojeści widniały nacięcia, upamiętniające ilość schwytanych przestępców. - Musicie wiedzieć, mój kapralu - kontynuował - że nasz naród nie jest taki spolegliwy, jak na przykład enerdowski, gdzie jak już coś zabronione, to verboten i nima gadania. U nas wprost przeciwnie, wszelkie zakazy wywołują ciekawo czy uda się je przezwyciężyć. Jak już coś zagłuszają, to Polak stanie na głowie, a wysłucha. Pamiętam jak swego czasu, w Ustrzykach bodajże, był niekonwencjonalny sekretarz, który kazał zagłuszać radio Iwanofrankowsk, i patrz pan, wszyscy rzucili się słuchać, a przyjaźń polsko-radziecka ogromnie się umocniła! Ale co wy mnie zagadujecie, Modliszka, o jakieś zagłuszanie? Pewnie żeście nie odgadli tajemnicy tego dzika, który spustoszył spółdzielnię produkcyjną imieniem najstarszego spośród braci Marx! - Melduję, że prawie-że odgadłem! - Co to znaczy „prawie-że”? - To znaczy, że informacja wyjściowa, której mi pan udzielił, nie była kompletna. Muszę wiedzieć, jak się nazywali członkowie zarządu tej spółdzielni. - Mówiłem, że Krwionośny, Ubermantel i Mantejski... - Ale imiona, szefie, imiona! - No dobra - westchnął z rezygnacją Miziak. - Widzę, że jesteście na właściwym tropie. Więc Zenon Krwionośny, Stanisław Ubermantel i Eryk Mantejski. - W takim razie przestępcą był księgowy Eryk Mantejski. To on okradł spółdzielnię, a następnie zakopał łup na kartoflisku, dodajmy że po pijanemu, skutkiem czego nazajutrz, na trzeźwo, nie mógł go odnaleźć i dlatego w przebraniu dzika zrył całe pole. - Czy to właśnie imię księgowego skierowało was na właściwy trop? - Oczywiście. Zakładając, że pański życiorys jest współczesną kopią dziejów Herkulesa, zacząłem rozglądać się za dzikiem z góry Erymantos w Arkadii, a więc dzikiem erymantejskim. Eryk Mantejski od razu mi się z nim skojarzył. Niech mi pan jeszcze powie, sierżancie, czy te skradzione pieniądze odnaleziono? - Owszem, i to na buraczysku. Macie rację, że Mantejski był pijany i po trzeźwemu zapomniał, gdzie co zakopał, ale gdyby miał trochę oleju w głowie, to nazajutrz upiłby się ponownie, aby odtworzyć swój stan psychiczny z momentu dokonywania zbrodni, a wtedy od razu by trafił do schowka ze skarbem. - Święta prawda! - powiedział kapral. - Pamiętam, jak kiedyś sądzono u nas jednego Zdobylaka, który po pijanemu zgwałcił niejaką Bobek Jolantę, która nie mogła się bronić, trzymając oburącz niemowlę pochodzące z poprzedniego gwałtu. Otóż ten Zdobylak podczas wizji lokalnej, kiedy kazano mu odtworzyć wszystkie okoliczności, to w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, co wtedy robił. Dopiero po wypiciu p litra wróciła mu jasno i na oczach całej komisji zgwałcił dokładnie pozorantkę Dziwisz Zofię, w randze zresztą plutonowego. - Tak, tak - kiwnął głową sierżant. - Kryminologia czyni u nas zadziwiające postępy, ale teraz posłuchajcie, kapralu, o mojej następnej herkulesowej pracy. - To już chyba będzie stajnia Augiasza? - Słusznie. Nie musiałem zresztą tej stajni daleko szukać. Spółdzielnia produkcyjna, w której spotkałem dzika erymantejskiego, okazała się istną stajnią Augiasza. Po aresztowaniu księgowego reszta zarządu usiłowała jakoś uporządkować papiery, zorientować się w wierzytelnościach, płatnościach i kontraktach - na próżno. Mantejski wprowadził własny system księgowania, będący czymś pośrednim między zapiskami wariata a mongolską stenografią. Gdy tylko na biurku narosła mu kolejna sterta korespondencji, rachunków, listów z obelgami i wezwań na rozprawy - natychmiast wynosił ją do starej stajni i maskował sianem. Przegniłe, zlepione ze sobą dokumenty były nie do odcyfrowania. Nie nadawały się nawet na makulaturę. Rozpacz biednych spółdzielców była straszna. - Panie sierżancie - mówił do mnie ze łzami prezes Krwionośny. - Nie wybrniemy z tego bajzlu nawet i za sto lat! Hej - dodał marzycielsko. - Żeby tak tę ca dokumentację jakiś szlag trafił, wtedy zwalilibyśmy wszystko na klęskę żywiołową i moglibyśmy z czystym kontem zaczynać od zera... - A nie mogli podpalić? - spytał logicznie kapral. - Ja nie mogłem do czegoś takiego dopuścić. Ostatecznie to mnie powierzono tę sprawę i byłem za nią odpowiedzialny. Co innego, gdyby rzeczywiście jakaś siła wyższa... Niestety, z siłami wyższymi, poza Komendą Główną, nie miałem kontaktu, a zresztą nie pozwoliłby mi na to mój marksistowski światopogląd. - I co pan zrobił? - Pogadałem z księdzem Chudzielakiem. Bądź co bądź sprawy nadprzyrodzone to jego domena. Sam widziałem, jak kiedyś wypędzał diabła z przewodniczącego GS-u i to tak skutecznie że szatan uciekając przewrócił na polu starej Wróblewskiej ciągnik Ferguson z przedpłużkiem. - I ksiądz załatwił sprawę? - Załatwił, a w jaki sposób, to już musicie, kapralu, sami odgadnąć. Gdyby natomiast ktoś z państwa odgadł wcześniej, to proszę... - Tak, tak - pochwycił Modliszka - Na adres redakcji, Warszawa, ulica Mysia dwa! - Ot to! - potwierdził sierżant, a po krótkiej chwili dodał: Wiecie, kapralu, tak się czasem zastanawiam, kto to był ten towarzysz Mysio i czym się tak zasłużył, że ma w Warszawie swoją ulicę? - tu w zamyśleniu otoczył się kłębami dymu z fajki, nabitej tradycyjnie jednym carmenem i dwoma popularnymi. Miziak i ptaki stymfalijskie - Wiecie, kapralu, że filozofowie to szczególni ludzie! - tą trafną obserwacją przywitał sierżant Miziak powracającego z obchodu kaprala Modliszkę. - Święte słowa - zgodził się Modliszka. - W Korkowcach-Zdroju, gdzie kiedyś służyłem, przebywał na kuracji odwykowej pewien filozof, który w przeciwieństwie do reszty pacjentów nie widywał białych myszy, lecz różowego kota, więc tamtejszy ordynator, dr Cycoń umieścił nawet tego filozofa w jednym pokoju z niejaką Matyldą Jamochłon, nałogową alkoholiczką, w nadziei, że kot przegoni te myszy. - I co, pozbyła się myszy? - Myszy się nie pozbyła, ale za to nabawiła się dziecka, które gdy dorosło chętnie bawiło się z myszami, zapewniając pacjentce spokój. - To są jakieś pierdoły! - zdenerwował się Miziak. - Ja, mówiąc że filozofowie to szczególni ludzie, miałem na myśli ich umiejętność podziwiania rzeczy oczywistych. Taki na przykład Hegel, ujrzawszy raz Alpy zawołał tylko: - Ach, więc to tak? - Niby jak? - spytał kapral po chwilowym namyśle, ale Miziak stracił już ochotę na rozmowy o filozofii i zadał od swego podwładnego rozwiązania poprzedniej zagadki. - Miałem odgadnąć, w jaki sposób ksiądz Chudzielak spowodował oczyszczenie tej stajni Augiasza, która uwiła sobie gniazdko w spółdzielni im. jednego z braci Marx... - Stajnia nie może sobie uwić gniazdka! - sprzeciwił się sierżant. - Teraz wszystko można! - odparł buntowniczo Modliszka. - Sam słyszałem w dzienniku telewizyjnym, jak jeden dyrektor się tłumaczył, że brak części zamiennych jest piętą achillesową, która stanowi wąskie gardło! - Walcie dalej! - machnął ręką zrezygnowany Miziak. - No więc przede wszystkim przeczytałem, że Herkules w celu oczyszczenia stajni skierował do niej nurt rzeki Alfejos. W pobliżu naszej spółdzielni przepływa tylko struga, która nosi nazwę „Smredna Voda”, a to dlatego, że jej źródła znajdują się na terenie bratniej Czechosłowacji, która tą drogą dostarcza nam kilka razy do roku pewne ilości mazutu. Sądzę więc, że ksiądz Chudzielak pomodlił się o obfite opady, które spowodowały przybór wód i oczyszczenie stajni. - Próbował! - zawołał sierżant. - Błagał o ten deszcz przez dwa dni, płakał, a nawet leżał krzyżem, chwilami nawet prawosławnym. Niestety, okazało się, że na terenie sąsiedniej republiki jego modlitwy nie są skuteczne... O ile wiem, dopiero teraz Zlata Praha nawiązała jakieś rozmowy z Watykanem. - W takim razie nie mam pojęcia, jak on to zrobił... zmartwił się Modliszka. - No właśnie, a taka budowla wymaga bardzo głębokich wykopów, z których wydobywa się mnóstwo ziemi. I taka właśnie ziemia, usypana w wysokie kopce, osunęła się za sprawą nie wiem jakich sił w koryto Smrednej Vody, powodując zmianę jej nurtu, a w następstwie wypłukanie wszystkich nieczystości z tej zabagnionej stajni. - To było nie do odgadnięcia! - rzekł kapral. - W grę wchodziły moce nadprzyrodzone, których działania nie da się logicznie wydedukować. Prosiłbym, żeby dalsze zagadki utrzymane były w duchu suchego racjonalizmu. - Zgoda! W takim razie posłuchajcie o ptakach stymfalijskich... Wiele lat temu, jeszcze jako młody plutonowy, dostałem pod opiekę uroczą ma mieścinę Kościołupki Dolne, bo trzeba wam wiedzieć, że były i Górne, oddzielone od Dolnych gęstym i dzikim lasem. Ten las właśnie stał się przedmiotem mojej szczególnej troski, ponieważ w jego obrębie działy się dziwne i niepokojące rzeczy. Najpierw mecenas Fizdoń, aktywista PRON-u, zwanego jeszcze podówczas Frontem Jedności Narodu, został ostrzelany z leśnej gęstwiny. - Czym ostrzelany? - spytał fachowo kapral. - Właśnie że nie wiadomo czym. Kilka pocisków gwizdnęło mu koło ucha, a jeden wybił nawet dziurę w jego trabancie, ale niestety nie został odnaleziony. - Dziurę w trabancie może wybić nawet glisda, ponieważ trabant jest zrobiony z papendeklu! - zauważył kapral. - Jeżeli to było glisda, to lecąca z ogromną prędkością. Ale to jeszcze nic. W kilka dni później niejaka Kaśka Pyzdra, dyskutując w kopie siana pod lasem ze swym kolejnym narzeczonym na temat, jak zeznał, perspektyw rozwojowych ZSMP, uczuła nagle ból w okolicy pośladkowej i sięgnąwszy tamże, namacała... - Domyślam się co! - prychnął Modliszka. - To źle się domyślacie. Namacała tam coś w rodzaju metalowej strzały, długości około czterdziestu centymetrów, którą z najwyższym trudem wyrwała, a następnie lekkomyślnie wyrzuciła, trwoniąc kolejny cenny dowód rzeczowy. Następny tydzień był jeszcze gorszy. Różne dziwne przedmioty metalowe wylatywały z lasu, zlatywały ludziom na głowy, kontuzjowały starców, kobiety i dzieci. Równocześnie na miasteczko spadły inne ciosy. Najpierw zaatakowała je salmonella, potem produkcja w Fabryce Parasoli im. Laurencjusza Berii spadła o połowę, co dyrekcja wiązała z awarią urządzeń odpylających na fabrycznym kominie, następnie ogłoszono, że jesteśmy miastem bliźniaczym z miejscowością Die Scharze Pumpe Mit Panzerfaust, a wreszcie przyjechał z nieoczekiwaną wizytą Albin Siwak. Ale tamte sprawy niewiele mnie obchodziły. Uzbrojony w kask pożyczony z ZOMO i w kamizelkę kuloodporną udałem się do lasu, w celu wyświetlenia zagadki tajemniczych pocisków... - Do, panie sierżancie! Ja ją wyświetlę! - zawołał entuzjastycznie Modliszka. - A jakby ktoś z państwa się domysił, to na Myślną dwa... - Nie „domysił na Myślną”, tylko „domyślił, to na Mysią dwa” sprostował dobrotliwie Miziak, zaciągając się jednocześnie dwoma popularnymi i jednym carmenem, buzującymi aromatycznie w jego słynnej fajeczce. Miziak i łania kerynejska - Zdaje się, kapralu, żeśmy paskudnie nawalili! - powiedział osowiały sierżant Miziak do kaprala Modliszki, który po zakończeniu służby rozbrajał się w kącie komisariatu. - Rany boskie, a w jakiej sprawie? - zmartwił się kapral i załamał ręce, wypuszczając z nich jednocześnie granat ręczny wzór RG 42 z zapalnikiem czasowym UZRG, ale zawleczkę od niego zatrzymując przezornie w dłoni. - Padnij! - rozkazał ostrzelany w bojach sierżant i chwyciwszy popularną cytrynkę, szerokim łukiem wyrzucił ją przez otwarte okno. Na pobliskim polu huknęło i zadymiło. - Bez strat! - meldował Modliszka, stojąc na ganku z lornetą artyleryjską przy oczach. - Tyle że przetokowego Nagwizda zdmuchnęło z Kaśki Pyzdrzanki, ale to i dobrze, bo oduczy się umawiać z nią akurat pod samym komisariatem! - Lis Medard nie oberwał? - spytał sierżant, niespokojny o zamieszkałe w pobliskiej jamie zwierzę, pozostające w ewidencji nadleśnictwa. - Zdrowy jak rydz! Właśnie niesie sobie kolejną kurę od Sobczyków! - Sobczyk nie uczestniczył w referendum, więc niech ma za swoje - zadecydował Miziak, hołdujący prostemu systemowi kar i nagród, dzięki któremu udawało mu się utrzymać gminę w jakiejtakiej równowadze ekonomicznej i politycznospołecznej. - A w czym żeśmy tak nawalili? - przypomniał kapral. - W kolejności moich herkulesowych prac. Opuściliśmy łanię kerynejska, która ma swoje tradycyjne trzecie miejsce między hydrą lernejską i dzikiem erymantejskim. Czytelnicy już piszą w tej sprawie do redakcji „Sam na sam”. - To może ja szybko rozwiążę poprzednią zagadkę o ptakach stymfalijskich, a potem odwalimy tę łanię! - zaproponował Modliszka. - Rozwiązujcie! - No więc przeanalizowałem pańskie opowiadanie o tym poranieniu ludności w Kościołupkach Dolnych metalowymi strzałami, co mogło się kojarzyć z legendą o ptakach z okolic greckiego miasta Stymfalos, które wystrzeliwały metalowe pióra. Ponieważ jednak u nas takie ptactwo nie występuje, a druty stalowe są reglamentowane, więc postanowiłem szukać rozwiązania w sferze przemysłu... - Słusznie! - pochwalił sierżant. - W tym celu - kontynuował jego podwładny - wypożyczyłem w bibliotece monografię miejscowości Kościołupki... - Coście wypożyczyli? - Monografię! Monografia jest to... - Wiem, co to jest monografia! - obruszył się Miziak. Obkułem się w tych wszystkich grafiach po tym, jak w naszym GOK-u pomylili scenografię z pornografią podczas czci artystycznej na akademii, i to strach pomyśleć, z okazji jakiej rocznicy! powiedziawszy to, sierżant zbladł na samo wspomnienie konsekwencji tej fundamentalnej pomyłki. - No więc wypożyczyłem monografię Kościołupek i dowiedziałem się z niej, że w pobliżu lasu usytuowana jest Fabryka Parasoli im. bodajże ostatnio Papy Smerfa... - Tak jest! - potwierdził Miziak. - Poprzednio imieniem Laurencjusza Berii! - Czytałem kiedyś piękną powieść - „Beria, syn Szarej Wilczycy”! - Bari! - sprostował sierant. - Ale życiorys bardzo podobny. Wy jednakowoż, kapralu, nie wpadajcie co chwilę w dygresje, bo nigdy nie skończymy! - tu Miziak spojrzał spod oka, czy kapral wie co to dygresja. - Do parasola potrzebne są jak wiadomo druty... - Wygraliście, kapralu... To były druty do parasoli. Fabryka miała przestarzałą technologię, a prócz tego na skutek pijaństwa projektanta wybudowano zbyt duży komin o strasznym cugu, który wyciągał i wyrzucał w przestrzeń dwie trzecie produkcji. Spadające z ogromnej wysokości druty powodowały liczne straty wśród ludności. - Wszystko rozumiem - zawołał Modliszka - tylko co to wszystko ma wspólnego z ptakami? - No, niektóre pociski trafiały również i w ptaki, w szerokim rozumieniu tego wyrazu... Dopiero na moją interwencję założono na komin specjalny filtr magnetyczny, wyłapujący urobek. Z tą chwilą druty przestały ranić, a fabryka wyszła na rentowność! - Brawo! - zawołał Modliszka. - No a teraz wal pan tę łanię! - No więc swego czasu zwrócił się do mnie nadleśniczy Bazyli Dwurura, w stanie zresztą wskazującym na użycie, bełkocząc w sposób trudny do zrozumienia o jakimś rogatym stworze, przebiegającym z rykiem jego leśne rewiry... - To mógł być żubr! - Wykluczone. Polskie żubry są wszystkie skatalogowane i każdy ma pod ogonem numer rejestracyjny oraz szkiełko odblaskowe. Również łoś nie wywołałby takiej paniki u doświadczonego bądź co bądź leśnika. Jeśli towarzysz Dwurura upił się, to znaczy, że musiał ujrzeć coś, co nie mieściło się w jego wieloletnich doświadczeniach, a nawet im być może zaprzeczało... - No, ale my wiemy, że to była łania! - On też bełkotał coś o łani, ale o łani z rogami... - No to co, że z rogami? - Kapralu! - powiedział surowo Miziak - żadna łania nie posiada rogów i tym właśnie różni się od jelenia! Tak więc widok rogatej łani musiał wstrząsnąć leśniczym i popchnąć go do pijaństwa. Nieszczęśnik był zupełnie załamany, na przemian śmiał się, płakał i jęczał: - Joj, ja złariuję, łidziałem łanię! Bo trzeba wam wiedzieć, kapralu, że biedak miał wadę wymowy od czasu jak raz zasną w lesie z otwartą gębą, a dzięcioły wystukały mu wszystkie zęby trzonowe. - A nie mógł go pan ocucić, żeby dokładnie opowiedział o tej łani? - To by trwało przynajmniej dwadzieścia cztery godziny, a tymczasem w okolicy mogła wybuchnąć panika. Dlatego też włożyłem na siebie ochronny strój maskujący, czyli tak zwaną panterkę z poprzyczepianymi tu i ówdzie petami, puszkami od konserw, butelkami, a nawet środkami antykoncepcyjnymi firmy „Stomil”, co upodobniło mnie bez reszty do pięknego runa okolicznych lasów, i w tym przebraniu wczołgałem się do zagrożonego rewiru. Już z daleka słychać było potworny, rozpaczliwy ryk... Przylgnąłem do podłoża... Coś nadbiegało ścieżką... Sprężyłem się, odbiłem obunóż, skoczyłem i schwytałem to coś przy pomocy naszego niezawodnego chwytu milicyjnego numer 648/87 PCW 16! - Tak zwany „Piekielny Piotruś”! - pokiwał z uznaniem głową kapral. - No i co to było, co pan złapał? - Ha, ha! To właśnie musicie odgadnąć kapralu, a gdyby ktoś z państwa wcześniej... - To ulica Misia dwa! - dokończył kapral. - Nie Misia, tylko Mysia! - sprostował sierżant. - Inna rzecz, że oni tam w Warszawie wszystkie „i” wymawiają jak „y”, na przykład „a teraz chwyla lyryki”, więc może to jest rzeczywiście ulica jakiegoś Misia? - i sierżant w zamyśleniu napełnił swą wierną fajeczkę jednym carmenem i dwoma popularnymi, wytworzonymi jako produkt uboczny w Przetwórni Kapusty PGR Mysiadło, uprzednio Misiadło. Miziak i byk kreteński - Czy wiecie, kapralu, czym ostatnie wybory różniły się od poprzednich? - spytał Miziak, mający zwyczaj egzaminować swój jednoosobowy personel z wiedzy politycznej. - Melduję, że nie wiem! - odrzekł szczerze kapral Modliszka, nie przeczuwając nawet, iż wyraża nie tylko własne wątpliwości. - Jak to nie wiecie? - zgorszył się sierżant. - One tym się różniły, że tym razem wybieraliśmy jednego radnego spośród dwóch kandydatów, a poprzednio spośród jednego. Jak więc widzimy, ta nowa formuła stanowi ogromny postęp i jest ze wszech miar słuszna. - Może i ze wszech miar, ale chyba od niedawna - rezonował kapral. - Gdyż dotychczas przez czterdzieści lat wbijano mi do głowy, że słuszne jest wybieranie jednego radnego spośród jednego kandydata, ponieważ to odróżnia nas od demokracji zachodnich, w których walka wyborcza prowadzi do przekupstwa, nadużyć, rui i zaprzedania się w służbę kapitału. - Pocałujcie mnie w dupę, kapralu! - powiedział z rezygnacją Miziak, zniechęcony konserwatyzmem Modliszki. - Tak jest! - zawołał służbiście kapral, zrywając się z miejsca. - Siad! - krzyknął wystraszony sierżant. - Nie bądźcie no wy, mój Modliszko, tacy dosłowni i powiedzcie lepiej czy rozwiązaliście zagadkę łani kerynejskiej? - Rzecz jasna! Ale zanim odpowiem, pozwoli pan, że zreasumuję pańskie opowiadanie? - Reasumujcie! - zezwolił zwierzchnik, któremu spodobał się ten obcojęzyczny wyraz, chociaż na razie nie wiedział co on oznacza. - Ot mówił pan, że nadleśniczy Bazyli Dwurura zauważył w lesie dziwnego stwora... - Nie dziwnego stwora tylko dziwny stwór. Stwór odmieniamy podobnie jak wór. Gdyby to natomiast był potwór, to nadleśniczy nie zauważyłby dziwny potwór, lecz dziwnego potwora. Jasne? - A gdyby to był otwór - spytał podstępnie Modliszka - to co by zauważył, otwór czy otwora? - Baczność! - rozkazał Miziak, a sprowadziwszy w ten sposób kaprala do pionu i do milczenia, powiedział łagodniej: - Meldujcie dalej! - Bazyli Dwurura i dziwny stwór spotykali się w lesie - wyminął chytrze Modliszka tę językową rafę z precyzją uzyskaną podczas kontemplowania programów telewizyjnych pana doktora Miodka. - A ten stwór rogaty był i strasznie ryczał. Nadleśniczy też ryczał ze strachu, gdy przybiegł do pana. Wołał, o ile sobie przypominam, „Joj, ja złariuję, łidziałem łanię”. - Tak jest - przytaknął sierżant - tak właśnie wołał, ponieważ jest szczepetlawy. - Jeżeli jest szczepetlawy i zamiast „w” wymawia „ł”, to w lesie nie widział łani, lecz Wanię. A to, co pan, sierżancie, schwytał w lesie to też nie była łania, tylko Wania. - Ale który Wania? - Jeżeli z rogami, to zapewne Wania Wozduszny, bo on miał zwyczaj ryczenia, gdy tylko żona przyprawiła mu rogi, czyli że prawie zawsze. - Prawie! - potwierdził sierżant. - Ten biedak tylko raz miał miesiąc spokoju, gdy baba złamała sobie miednicę i leżała w gipsie od pasa w dół, całe szczęście że z równoczesną anginą. No cóż, wygraliście, kapralu. Sięgnijcie no do segregatora i nalejcie, to opowiem wam dziś o byku kreteńskim! Już po chwili w musztardówkach zazłocił się aromatyczny produkt braci Karamazow, pędzony z czeskiego mazutu. - Swego czasu - rozpoczął swą gawędkę Miziak - gdy jeszcze studiowałem w szkole podoficerskiej w Słupsku... - A zna pan taką przestawiankę „Domki w Słupsku”? - spytał spontanicznie Modliszka. - Nie znam i bądźcie uprzejmi mi nie przerywać. Ot w tej szkole istniał piękny zwyczaj niesienia pomocy miastu i regionowi nie tylko w momentach klęsk żywiołowych, ale także przy okazji różnych świąt, obchodów i uroczystości. Przygotowywaliśmy akademie, uczestniczyli w koncertach, dekorowali trybuny, a zwłaszcza specjalizowaliśmy się w pokrywaniu murów mobilizującymi napisami w rodzaju „Zbudujemy drugą Polskę”, „Popieramy aktualne uchwały” i tym podobne. - Takie napisy są pożyteczne - zgodził się kapral. - W naszych organach centralnych istnieje specjalny Wydział Wymyślania Mobilizujących Napisów z szefem w randze wiceadmirała. Pamiętam, że kiedyś na wiadukcie kolejowym we Wrocławiu wisiał napis „Potępiamy sprawców zamieszek”, chociaż żadnych zamieszek nie było, ale gdyby były, to od razu natknęłyby się na ten napis - kontynuował Miziak. - Tak więc zawieszaliśmy te napisy, co bardzo podnosiło morale ludności i mobilizowało ją do wydajniejszej pracy. Niestety, naszą działalno przerwała seria groźnych wypadków drogowych. Niedaleko za miastem był zakręt, doprowadzający tamtejszą szosę prosto do rolniczej spółdzielni produkcyjnej „Lepsza przyszłość”. I wyobraźcie sobie, pewnego dnia wszystkie samochody zaczęły w tym miejscu przyśpieszać, a następnie nie bacząc na ten zakręt, ładowały się prosto w okoliczny las, co połączone było niejednokrotnie z dachowaniem. Już wkrótce na zakręcie powstało istne cmentarzysko pojazdów, eksploatowane przez okoliczne chłopstwo oraz przez amatorów części zamiennych do samochodów, traktorów, a nawet lekkich czołgów. Wezwano Eksperta Komendy Głównej, majora Zdzisława Pancernego, który pojechał na miejsce, ale natychmiast wyleciał z zakrętu, wykręcił beczkę i wpakował się na drzewo. Był to jednak stary wyjadacz, wytrenowany we wszelkich upadkach. Po katastrofie wylazł z wraka i przeszedł ten kawałek trasy, lekko tylko kulejąc. W pewnym momencie przystanął, spojrzał w górę, uderzył się w czoło i wrzasnął: - Miziak, natychmiast do mnie! Zameldowałem się biegiem. Major spojrzał na mnie surowo i powiedział: - Oj, Miziak, to wszystko przez was! - Jak to przeze mnie, obywatelu majorze? - wyjąkałem cały struchlały. - Przez was, Miziak! - powtórzył major. - Przyjrzyjcie no się, a sami przyznacie, że strzeliliście kretyńskiego byka! - Kretyńskiego? A nie kreteńskiego? - dopytywał podniecony opowiadaniem Modliszka. - Mówiłem wam, kapralu - wyjaśnił cierpliwie Miziak - że mój życiorys nie jest wierną kopią dziejów Herkulesa, lecz jakby wariacjami na jego temat. On załatwił byka kreteńskiego, a ja strzeliłem kretyńskiego. Zaś co to był za byk... - To na Mysią dwa! - dokończył Modliszka, podając jednocześnie swemu mistrzowi fajeczkę, załad