10664
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10664 |
Rozszerzenie: |
10664 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10664 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10664 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10664 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Eric L. Harry
Błysk zagłady
Przekład Krzysztof Bednarek
Marinie, mojej żonie i najlepszemu przyjacielowi:
? ????? Te??.
Od jakiego momentu mamy spodziewać się niebezpieczeństwa? Jakimi środkami się
od niego uchronić? Czy będziemy czekać, aż jakaś potęga wojskowa zza Atlantyku przekroczy
ocean i zmiażdży nas jednym uderzeniem? Nigdy! Wszystkie armie Europy, Azji i Afryki razem
wzięte, finansowane ze wszystkich skarbów Ziemi (...), nie zdołają siłą napić się wody z rzeki
Ohio lub pozostawić śladu na Blue Ridge, choćby próbowały przez tysiąc lat (...). Jeśli na-
szym przeznaczeniem jest zniszczenie, sami musimy być jego autorami i wykonawcami. Jako
naród ludzi wolnych musimy żyć po wieczne czasy - albo umrzeć śmiercią samobójczą.
Abraham Lincoln,
27 stycznia 1838
PODZIĘKOWANIA
Za ryzyko podjęcia współpracy z debiutantem dziękuję z całego serca moim agentkom
- Jay Garon i Nancy Coffey z firmy Jay Garon-Brocke Associates, Inc. Na zawsze pozostanę
dłużny za opiekę redaktorską Michaelowi Korda z wydawnictwa Simon & Schuster, który
zmienił mój rękopis w książkę, a mnie - w pisarza. Dziękuję też za pomoc i zachętę, jakich
udzielili mi pierwsi czytelnicy - Boyd Carano, Władimir Matlin, Larry Campagna
i podpułkownik rezerwy US Army, Charles Frost, a także mężczyznom i kobietom z 417.
Oddziału IMA rezerwy US Army, którzy ocenili książkę pod względem wojskowym,
dostarczając mi wnikliwych komentarzy i porad.
PROLOG
NA POŁUDNIE OD STREFY ZDEMILITARYZOWANEJ,
KOREA POŁUDNIOWA
10 czerwca, 11:00 GMT (20:00 czasu lokalnego)
- Arc Light, Arc Light! - usłyszał cichutkie hasło kapitan US Army Bernard Weaver
pośród wydobywających się z głośnika radiowych szumów. Słowa te zelektryzowały go jak
uderzenie prądu. Porucznik Pak z armii Korei Południowej spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Co to było? - zapytał łamanym angielskim, kiedy stało się oczywiste, że kręcenie
przez Amerykanina gałką strojenia nic już nie da.
- To jest... eee - Weaver nie mógł w to uwierzyć - to sygnał do ataku przy użyciu B-
52.
Pak wytrzeszczył oczy ze zdumienia, szczęka mu opadła. Z perspektywy ciasnej
ziemianki stanowiska dowodzenia wszystko wydawało się spokojne. Weaver pomyślał, że na
pewno się przesłyszał, ale słowa „Arc Light” powróciły i przez plecy przeleciał mu dreszcz.
Co się, u licha, dzieje...?
Amerykanin spojrzał na leżący przed nim raport i podniósł do ust mikrofon. Nie mógł
nawiązać kontaktu z tyłami, ale może jednak go słyszą. Zaczął mówić:
- Alfa Lima Sześć Sześć, mówi India Tango Cztery Siedem. Przygotujcie się na
OPREP-3. - OPREP znaczyło: Operations Report - raport operacyjny; Weaver dał mu trójkę,
gdyż komunikat mógł spowodować skutki polityczne. Gdy tylko skończy czytać, zabierze się
i sam tam pójdzie. Raport miał kategorię „pierwszeństwo”; był skierowany bezpośrednio do
Alarmowego Centrum Operacyjnego w Dowództwie Sił Pacyfiku - Emergency Operations
Center at the Pacific Command, czyli do EOCPACOM. - Od India Tango Cztery Siedem.
Armia południowokoreańska zauważyła w strefie zdemilitaryzowanej, dwadzieścia pięć
kilometrów na południowy wschód od Phanmundzomu, jednostkę północnokoreańskiej
piechoty wielkości kompanii - czytał, co jakiś czas puszczając na chwilę przycisk mikrofonu,
tak jak go uczono. - Mniej więcej na jeden sześć trzy zero Zulu. Zaobserwowano okopywanie
się.
Ledwo skończył, gdy rozległ się pojedynczy wystrzał, a w pół sekundy później istny
potop odgłosów ognia z broni ręcznej, który narastał przez kilka sekund, jakby strzelał cały
batalion. Serce Weavera podskoczyło, a potem zaczęło bić coraz szybciej, w miarę jak huk się
wzmagał.
Pak złapał hełm oraz karabin M-16 i bez słowa wybiegł w ciemność.
Amerykanin próbował uspokoić się i zapanować nad sobą, ściągając z krótko
ostrzyżonej głowy beret Sił Specjalnych i wygrzebując z plecaka hełm z kevlaru. Nigdy
jeszcze nie widział prawdziwej akcji - podczas wojny w Zatoce Perskiej przechodził dopiero
szkolenie, a w ostatnich dniach biegał tylko od potyczki do potyczki wzdłuż strefy
zdemilitaryzawanej i przekazywał raporty sporządzane przez niższych oficerów armii
koreańskiej. Teraz jednak - pomyślał, podnosząc karabin i słuchając dobiegających spod
wzgórza odgłosów - jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Na zewnątrz wybuchały już pierwsze pociski artyleryjskie. Pomimo odległości, która
dzieliła go od miejsca walki, ziemia drżała mu pod nogami, a huk wciąż się wzmagał. Weaver
zamarł. To było co innego. Nie przypominało żadnej znanej z opowiadań „zabaw”, jakie
zdarzały się tu w ciągu ponad czterdziestu lat od zakończenia wojny koreańskiej. Ogień
zaporowy prowadzono z wściekłą intensywnością - przygotowanie w rosyjskim stylu.
Z dachu ziemianki, poprzez szpary pomiędzy płytami ze sklejki wstrząsanymi teraz
wibracjami, zaczęły sypać się grudki piachu. Weaverowi przeszło przez myśl, że może to
naprawdę to... Ta możliwość wydawała się coraz bardziej realna z każdym głuchym odgłosem
wybuchu. Ale Pacific Command - Dowództwo Sił Pacyfiku, czyli PACOM, od tygodnia już
prawie było w stanie gotowości, a marines przeprowadzali operację Wschodni Szkwał tuż
przy brzegu, żeby zastraszyć skubańców. Na pewno - pomyślał - północni Koreańczycy nie
ośmieliliby się...
Znów zajął się plecakiem. Dźwignął ten ciężki, pachnący płótnem ładunek na grzbiet
i przypiął pasy. Artyleria grzmiała teraz bardziej jednostajnie, a powietrze wewnątrz
ziemianki było szare od kurzu. Nie strzelano całymi salwami - pociski spadały co trzy-cztery
sekundy, jeden za drugim.
Idąc w stronę pierwszego zakrętu wejścia, które zaprojektowano tak, żeby chroniło
przed strzałami czy odłamkami z zewnątrz, Amerykanin z każdym krokiem słyszał coraz
potężniejsze odgłosy. Przystanął, żeby odbezpieczyć swojego AR-15 „Commando”
i przełączył go na ogień maszynowy. Oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności.
Skulony, okrążył worki ochronne z piaskiem i znalazł się w okopie pod otwartym
niebem. Huk wystrzałów był teraz o wiele głośniejszy niż wewnątrz ziemianki. Z obu stron
okopu, do którego prowadziło wyjście ze stanowiska dowodzenia, zbiegali w dół wzgórza
południowokoreańscy żołnierze z karabinami maszynowymi M-16 i M-60. Skośne oczy
jarzyły się krótkimi żółtymi seriami w bladym ogniu wydobywającym się z luf nowoczesnej
broni. Nad głową jasno rozbłyskiwały wystrzeliwane z moździerzy pociski oświetlające,
a następnie spadały na swych małych spadochronikach, rzucając do wnętrza okopu dziwne
mdłe światło. Obraz sytuacji na chwilę sparaliżował Weavera. Oficer odczekał, aż ciemność
powoli dosięgnie dna okopu, i wyprostował się dopiero, gdy opadła najbliższa flara.
Na krótko oszołomił go podmuch i odgłos wybuchu pocisku artyleryjskiego, który
eksplodował w powietrzu nad okopem, jakieś siedemdziesiąt metrów dalej. Zniżając się
Weaver zobaczył oczy południowokoreańskiego strzelca, przykucniętego, tak jak on, przy
ziemnej ścianie. Spojrzał w lewo i spostrzegł, że obsługa stanowiska cekaemu także
pospuszczała głowy, gapiąc się na niego przerażonym wzrokiem. Ich twarze stopniowo
pogrążały się w mroku, w miarę jak następny pocisk oświetlający spadał na ziemię.
Amerykanin zrzucił plecak i wspiął się na stanowisko ogniowe w ścianie okopu, żeby
zerknąć w dół, ku strefie zdemilitaryzowanej. Kiedy popatrzył nad workami z piaskiem, scena
wyglądała dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał - tyle tylko, że była dużo trudniejsza do
wytrzymania. Wszędzie, w świetle flar, gromadki ubranych w czerń ludzi pędziły ku
zasiekom, ciągnąc za sobą długie pomosty. Za nimi dziesiątki Północnokoreańczyków
strzelały z broni ręcznej w górę wzgórza, w kierunku Koreańczyków z Południa. Oficerowie
wykrzykiwali, a gwizdki rozlegały się sekwencjami, wysyłając piskliwym tonem rozkazy.
Gdy pierwsza grupa osiągnęła zasieki, rzuciła niesiony pomost w poprzek na druty,
przygniatając je, a potem rozproszyła się, żeby strzelać. Wtedy zbliżyła się druga z następnym
pomostem i przeszła po poprzednim. I tak kolejno. W ten sposób żołnierze wspinali się po
stoku. Mężczyźni padali nieustannie po obu stronach pomostów, ale zawsze zostawało ich
tylu, żeby donieść ładunek do celu i rzucić go na druty lub na przypadkową minę, która kosiła
najbliższych żołnierzy. Atak był dobrze przećwiczony, skuteczny i szybki.
Weaver podniósł do policzka chłodną plastikową kolbę karabinu, naprowadził lufę na
jedną z grup przy zasiekach i wystrzelił krótką serię. Broń szarpnęła gwałtownie. Celując
znowu, zobaczył na drutach stos ciał w miejscu, w które strzelał. Zanim pociągnął za spust,
stos urósł, gdyż Południowokoreańczycy po obu jego stronach także zaczęli sypać ołowiem
z automatów. Nadbiegali kolejni napastnicy z Północy. Amerykanin posłał następną serię
w to samo miejsce i jeszcze więcej mężczyzn padło na ziemię.
Opróżniwszy magazynek, Weaver wycofał się ze stanowiska ogniowego do okopu
i ponownie założył plecak. Czas stąd zjeżdżać i kryć się - postanowił, przywołując już
z pamięci obraz gęsto zarośniętego pagórka o poszarpanej rzeźbie, który widział jakieś
osiemset metrów od strefy zdemilitaryzowanej. Wyjdzie na tym lepiej niż na odwadze.
Spojrzał na południowokoreańskiego strzelca, który przukucnąl przy ścianie i przyglądał mu
się. Potem odwrócił się i zauważył, że załoga M-60 jeszcze strzela, ale także go obserwuje.
Gdzie, do cholery, jest Pak? Amerykanin szukał wzrokiem dowódcy plutonu, lecz
najwidoczniej musiano go odwołać na stanowisko dowodzenia kompanii...
Przez chwilę się wahał, stojąc pośrodku okopu. Strzelec wciąż się na niego gapił.
Dlaczego, do diabła, Pak nie pomógł temu skubańcowi wstać? Weaver pomyślał ze złością,
że porucznik złamał jedną z podstawowych zasad obowiązujących podczas nocnego czuwania
piechoty: nigdy nie zostawiaj swoich ludzi samych.
- Cholera - powiedział w końcu, zakładając nowy magazynek. Znów wspiął się na
stanowisko strzeleckie, tym razem nie zdejmując plecaka.
W krótkich seriach zużył drugi trzydziestonabojowy magazynek, założył trzeci
i strzelał dalej, prosto przed siebie. Jego karabin był przerobionym M-16, o lufie skróconej
z pięćdziesięciu do dwudziestu ośmiu centymetrów. Krótsza lufa poważnie zmniejszała
prędkość wylotową pocisków, a przez to także ich zasięg, celność oraz siłę przebijania -
w zamian za poręczność i lekkość karabinu. Mimo to Weaver strzelał standardowymi
nabojami NATO kalibru 5,56 mm i po każdym pociągnięciu za spust padało kilku
Koreańczyków z Północy. Broń była bardziej niż odpowiednia do sytuacji. Z takiej odległości
można by ich zabijać nawet z pistoletu.
Amerykanin metodycznie przenosił lufę z celu na cel, aż nadszedł czas, żeby
załadować ponownie. Zawahał się. Znowu miał pełny magazynek. Napastnicy byli wszędzie,
o wiele bliżej niż cele na poligonie, i całkowicie wystawieni na jego ogień. Z powrotem
podniósł broń i zaczął zabijać następnych. Powoli się uspokajał. Przyzwyczaił się do sytuacji,
a trening - dawno wyćwiczone celowanie i pociąganie za spust - odsunął od niego niepokój.
Jestem królem tego pieprzonego wzgórza - pomyślał Weaver. Nie widzicie,
skurczybyki?
Ale północni Koreańczycy wciąż nadchodzili. Amerykanin otrząsnął się z kurzu.
Załadowawszy do karabinu piąty, ostatni magazynek, zobaczył dwie grupy napastników
niemal jednocześnie przerzucające pomosty nad ostatnim pasmem zasieków. Puścił salwę
w kierunku jednego z wyłomów, do którego rzucił się już cały pluton nieprzyjaciół. Mimo iż
przejście było wąskie i kilku z nich padło na ziemię, większość zdołała przebiec i szybko się
rozproszyć; gnali dalej pod górę.
Ktoś uruchomił dwa claymory, które sypnęły setkami śmiercionośnych pocisków,
zabijając dziesiątki nacierających. W oddali na południowym zachodzie Weaver dostrzegł
rząd śmigłowców - ledwo widocznych z powodu prowadzonego na wzgórzu ognia -
przelatujących nad strefą zdemilitaryzowaną ku Południowi. Spojrzał znowu przed siebie.
Zdał sobie sprawę, że teraz wynik walki zależy tylko od dwóch rzeczy - siły rażenia, którą
dysponują obrońcy, oraz prędkości biegnących napastników. Bez spowalniających ich ruchy
zasieków Koreańczycy z Północy mieli zdecydowaną przewagę. Weaver prawie podskoczył,
uświadomiwszy sobie, że rezultat może być tylko jeden. To nie była próba czy atak pozorny.
W ciemności przed nimi żadni oficerowie wywiadu nie rozpoznawali poszczególnych
stanowisk ogniowych Południowców po błyskach z luf. Wrogowie nie mieli zamiaru skręcać.
Pędzili prosto przed siebie i - tak, gnali dokładnie w to miejsce, gdzie on się znajdował.
Chłód go obleciał, kiedy wynik obliczeń stał się aż nadto oczywisty. Gapił się w dół,
nie skupiając się na żadnym punkcie, gdyż zauważył ruch w górę po obu stronach swojej
pozycji - pomarańczowe błyski i głośne trzaski z luf zaczęły wyróżniać się z ogólnego chaosu
bitwy. Mechanicznie przełączył ogień na półautomatyczny i strzelał w konkretnych żołnierzy,
kiedy wstawali, żeby przebiec po kilka kroków. Co każde dwa czy trzy strzały padał kolejny
człowiek. Inaczej jednak niż przedtem, strzelanie nie rozluźniało jego napiętych mięśni ani
skurczonego żołądka.
Spojrzał nerwowo w lewo na cekaem M-60. Z przerażeniem stwierdził, że jakieś sto
metrów od niego północni Koreańczycy przeskakują okop, a M-60 milczy - jego załogi nie
było widać. Tuż przy głowie zagwizdały mu kule, odwrócił się w prawo i spostrzegł żołnierza
z automatem leżącego w nienaturalnej pozie na dnie okopu. Podnosząc znowu karabin do
policzka, widział już przed sobą, na wprost i po bokach wiele grupek zbliżających się,
ubranych na czarno żołnierzy, odległych zaledwie o pięćdziesiąt metrów. Powstało znacznie
więcej wyłomów w zasiekach.
Posłał jeszcze jedną automatyczną serię i skoczył do tyłu, gdyż grad nadlatujących
pocisków obsypał go kurzem i z głuchym bębnieniem porozdzierał worki z piaskiem na dachu
bunkra za nim.
W miarę jak ogień skierowany na odcinek Weavera narastał, walka wzdłuż pozostałej
części okopu przygasała. Bitwa powinna osiągać punkt kulminacyjny, gdyż napastnicy
dobiegali właśnie do linii obrony, ale jej odgłosy słabły. Amerykanin zaczął słyszeć
dzwonienie w uszach od strzałów własnego karabinu, niczym wycie przytłumione przez
bawełniane zatyczki.
- Cholera! - wyrwało mu się, kiedy nagły błysk zrozumienia dosłownie powalił go
razem z plecakiem na dno okopu. Ciężki, dobrze przypięty ładunek szczęknął. Za późno... -
pomyślał w szoku Weaver, podnosząc wzrok ku wysokiej ziemnej ścianie, z której w każdej
chwili mogli zacząć skakać nacierający Północnokoreańczycy. Kurwa mać, za późno!
Huk artylerii i serie z broni automatycznej zostały teraz zastąpione dużo groźniej
brzmiącymi trzaskami pojedynczych wystrzałów z obydwu stron. O Boże, o Boże! -
przelatywało kapitanowi przez głowę jak mantra, usuwając wszystkie inne myśli. Jego oczy
gorączkowo szukały jakiejś kryjówki. Spojrzenie Weavera pobiegło na lewo, przyciągnięte
jaskrawym błyskiem i gwałtownym wstrząsem. Zobaczył ogień, wystrzelający z grubo
obłożonego workami z piaskiem najbliższego stanowiska dowodzenia, i czarny dym kłębiący
się u wyjścia. Następny błysk oznaczał taki sam koniec dla kolejnego bunkra. Wysadzali je.
Duże ładunki - ocenił. Chyba wielkości teczki.
Co robić, co robić? Kręciło mu się w głowie; zmuszał się, żeby oddychać. Ale jego
umysł zastygł; wyćwiczone na morderczych szkoleniach Sił Specjalnych mięśnie i ścięgna
czekały na rozkaz z jedynego organu, który nigdy nie daje się przygotować do końca.
W ciągu tych paru sekund wszystko stało się nierzeczywiste. Weaver był sam. Nic nie
przerywało pustki, która zagościła w jego głowie. Po chwili jednak uwagę kapitana
przyciągnęły szmer zsuwania się po ścianie i osypującej się ziemi oraz jakiś ruch z lewej.
Jego ciałem wstrząsnął zimny dreszcz. Z obydwu boków do okopu zaczęły wskakiwać
gromady Północnokoreańczyków. Czas zdawał się spowolnieć; prawie się zatrzymał. Pociski
oświetlające już nie spadły; załogi moździerzy cofnęły się o kilometr. Amerykanin
obserwował w ciemności, jak napastnicy wstają, przerzucają karabiny na drugą stronę
i oblepiają tylną ścianę, wypełzając na zewnątrz, żeby biec dalej. Patrzył z przerażeniem, jak
jeden po drugim pojawiają się następni i następni; odwrócił powoli głowę, opierając się
plecami o ścianę okopu, żeby spojrzeć na tych z prawej - byli niecałe piętnaście metrów od
niego i robili to samo co tamci.
Po paru sekundach już ich nie było i znów wszystko znieruchomiało. Poczuł, że jego
umysł się rozjaśnił, przynajmniej na tyle, żeby zrozumieć, co się stało. Pierwsza fala ma
pędzić dalej. Drugi rzut...
Z góry zaczęli spadać następni żołnierze. Tym razem lodowaty strach zmroził
Weavera zupełnie. Amerykanin trząsł się cały, a jego żołądek skurczył się aż do bólu. Kiedy
spróbował przełknąć, słonawy smak omal go nie udławił. Ostatni napastnicy pozostali na dnie
okopu. Z lewej, na tle blasku ognia z wysadzanych bunkrów, kapitan zobaczył uniesioną
w powietrze kolbę karabinu. Patrzył, jak kolba opada na ziemię, razem z niewidoczną resztą,
skierowaną prosto w dół. Dźwięk przypominający odgłos czkawki dopełnił obrazu śmierci
przebitego bagnetem strzelca ze skoszonej seria załogi cekaemu. Rozległ się krótki, cichy,
błagalny krzyk w języku, którego Amerykanin nie rozumiał, lecz znali go napastnicy, a potem
zadźgano następnego człowieka.
Gdy usłyszał tę błagalną prośbę - głos człowieka, który tak samo jak on leżał
w oczekiwaniu na śmierć, ogarnęło go uczucie zupełnej rezygnacji. Zastąpiło straszliwy lęk,
który trzymał go w napięciu jeszcze chwilę wcześniej, kiedy wciąż zaliczał siebie do
żyjących. W ciągu paru sekund dokonał czegoś, do czego nie wydaje się zdolny nikt oprócz
osób bardzo już sędziwych - pogodził się z koniecznością własnego odejścia. Z tym, że w ten
ciepły letni wieczór spotka go śmierć: tutaj, w tym miejscu, za moment. Stało się to zupełnie
nagle - aż do tej ostatniej chwili nie przewidywał tego, a jednak się zdarzyło. To był fakt.
Działając tak, jakby to był szczegół bez znaczenia, Amerykanin wziął głęboki,
urywany oddech i podniósł do ramienia karabin, który teraz już wydawał się ciężki.
Wycelował w lewo, ku formującemu się oddziałowi „dobijaczy”. Starał się nie myśleć,
zatrzymać ostatnie myśli, które mogły go tylko udręczyć. Jego ruchy były tak powolne, że
niezauważalne. Oparł się o ścianę na tyle mocno, że przestały mu dygotać ręce. Dotknął
spustu, ale nie potrafił wykrzesać z siebie dość siły, żeby rozpocząć akt śmierci - ich
i własnej. Obrazy... może to z powodu obrazów, które przelatywały mu pod zamkniętymi
powiekami...
No, dawaj, Bernie - ponaglił siebie, poruszając wargami w sposób niemal słyszalny.
Skończ z tym, człowieku. Zrób to. Dawaj...
Otworzywszy oczy, żeby upewnić się, czy dobrze celuje, zobaczył zbliżające się ku
niemu czarne postaci. Nabrał pełne płuca powietrza. Skóra mu ścierpła, kiedy znowu zamknął
oczy i pociągnął za spust aż do oporu.
CZĘŚĆ I
Ludzkość została porównana (...) do śpiącego, który posługuje się zapałkami, a potem
budzi się w płomieniach.
H.G. Wells: Świat wyzwolony, 1914
ROZDZIAŁ I
PENTAGON, NIEDALEKO WASZYNGTONU
11 czerwca, 04:30 GMT (23:30 czasu lokalnego)
Na stojącym na biurku telefonie zamrugało jedno z dwudziestu czerwonych światełek.
Generał Andrew Thomas spojrzał na aparat, by upewnić się, że to nie lampka z dolnego
rządka, który oznaczał linie specjalne - do prezydenta, Dowództwa Pacyfiku i tym podobne.
Dzwonił po prostu ktoś z zewnątrz.
Thomas, dowódca Połączonych Szefów Sztabów, przetarł łzawiące oczy i powrócił do
leżącego w świetle biurowej lampy raportu logistycznego z dowództwa Ósmej Armii. Nie
czas na spanie - pomyślał ziewając. Pośpię sobie po wojnie.
Spojrzenie generała powędrowało na drugą stronę miękkiego, zdobionego herbami
i odznakami dywanu, ku stojącemu tam stołowi. Leżała na nim mapa Korei, przykryta
przezroczystym plastikiem, z zaznaczonymi ostatnimi pozycjami wojsk Północy i Południa.
Oświetlenie stołu nagle się zmieniło i Thomas podniósł wzrok na umieszczony
w przeciwległej ścianie telewizor. Szło właśnie specjalne wydanie wiadomości NBC - obraz
pokazywał salę konferencji prasowych w Białym Domu, za chwilę miano nadać
przemówienie prezydenta. Generał machinalnie zacisnął zęby aż do bólu. Dopiero co wrócił
z posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego, na którym otrzymał najnowsze rozkazy.
Gniew i frustracja jeszcze go nie opuściły.
- Dobry Boże - westchnął, opadając na swoje ogromne, miękko wyściełane krzesło.
Potarł skronie i zamknął oczy. Coraz bardziej niepokoił się rozwojem sytuacji. Popatrzył na
wielką mapę wiszącą za stołem. Niebieskie znaczki, oznaczające jednostki w Europie
Wschodniej, były ledwie widoczne. Pokręcił głową. Kiedy zaczynał służbę w Pentagonie
w połowie lat osiemdziesiątych, dokonana przez Reagana rozbudowa sił zbrojnych pozwalała
prowadzić dwie i pół wojny naraz; dwie wielkie i jedną małą, regionalną. Do czasu konfliktu
w Zatoce Perskiej administracja Busha zmniejszyła armię na tyle, że wystarczało sił na dwie
wojny. Kiedy Thomas przestał być dowódcą Trzeciego Korpusu w południowych Niemczech
i powrócił do Pentagonu za kadencji Clintona, zastał już politykę nazywaną „zwyciężyć -
zatrzymać się - zwyciężyć”. Oznaczało to, że poszczególne rodzaje wojsk miały tylko tyle
jednostek, żeby móc wygrać jedną wojnę, a dopiero potem następną. Za plecami polityków
planiści przechrzcili z goryczą tę doktrynę na: „zwyciężyć - przegrać - oprzytomnieć”.
Generał potrząsnął głową jeszcze raz - Trzeci Korpus, Piąty Korpus, Siódmy Korpus -
prawie wszystkie z głównych sił armii i sześć z jej dziesięciu ciężko uzbrojonych dywizji
były rozmieszczone na terenie Niemiec, Polski i Słowacji; nie mógł ich więc użyć w Korei.
Stan taki był skutkiem czysto politycznej decyzji, którą podjęto po puczu wojskowym
w Rosji. Tajne porozumienia obronne z czasów Busha z Polską i ówczesną Czechosłowacją
sprawiły, że sekretarz stanu w gabinecie prezydenta Livingstona, Moore, człowiek śmielszy
niż ktokolwiek z Połączonych Szefów Sztabów, powiedział kiedyś: „Jeśli unieważni pan te
porozumienia, w obliczu ponownego rozmieszczania sił rosyjskich na Białorusi, nie będzie
już na świecie kraju, który uwierzy nam, kiedy rozciągniemy nad nim parasol
bezpieczeństwa. Poza tym wszystko, o czym teraz mówimy, to tylko demonstracja siły”.
Siły - pomyślał Thomas - której teraz potrzebujemy gdzie indziej.
I czego właściwie chcą? Przecież im mówiliśmy, wyjaśniliśmy Kongresowi w czasie
przesłuchań, jakie będą nasze zdolności obronne przy obecnym poziomie wydatków na
wojsko.
„Słyszał pan prezydenta - oznajmił dzisiaj na spotkaniu Rady Bezpieczeństwa
Narodowego szef Urzędu Białego Domu, Irv Waller. - Znajdźcie panowie jakieś wyjście”.
Czerwone światełko nie ustępowało. Sekretarz generała podniósł słuchawkę, żeby
pozbyć się natręta, pewnie jakiegoś durnego reportera, który raptem postanowił: „A,
zadzwonię sobie do Białego Domu i ich zapytam”. Wszystkie otaczające Thomasa
przedmioty wydały mu się nagle obce, jak gdyby widział je po raz pierwszy. Pamiątki,
zamknięte w szklanych gablotach, sztandary jednostek z proporcami z poszczególnych
kampanii, oprawione w ramki pochwały - wszystkie zdawały się pochodzić z życia kogoś
innego. To fotografie z dalekiej przeszłości rozpoczynały nić, ciągnącą się poprzez te dziwne
przedmioty, i łączyły je z teraźniejszością. Nieostre, źle zrobione zdjęcia słaniających się na
nogach, oblepionych brudem młodych ludzi. Robiło się je, kiedy wróciło się z „gówna”,
z okazji tego, że się przeżyło; były zawsze grupowe, dlatego że chciało się, aby wspomnienia
też pozostały zbiorowe. Thomas poczuł wielki smutek, patrząc na te fotografie, wiszące jedna
za drugą na ścianie - na każdej z nich grupa była coraz mniejsza. Jeszcze raz przeżywał każdą
stratę. Wtedy był zbyt wyczerpany, żeby odczuwać ból.
Sygnał interkomu zdumiał go. Spojrzał na aparat i wdusił przycisk mówiąc:
- Przecież powiedziałem: niech nikt mi nie przeszkadza.
- Przepraszam pana, sir, ale... dzwoni generał Razów, na linii jeden.
- Co?
- Generał Razów... k-ktoś, kto mówi, że jest generałem Razowem, sir. Jest na linii
pierwszej.
Oczy Thomasa skupiły się na zdjęciu zrobionym rok temu. Charyzma Razowa -
bohatera pierwszej wojny rosyjsko-chińskiej, który w niespotykanie w Rosji młodym wieku
czterdziestu sześciu lat dostał pod komendę armię pancerną i poprowadził ją śmiałymi,
druzgocącymi uderzeniami we flanki chińskiego natarcia - była niemal widoczna na
fotografii. Widniał na niej także Thomas, siwiejący i zmęczony, ale uradowany błyskotliwymi
zwycięstwami młodszego generała, z których czuł się po cichu także dumny - wszak przez
czterdzieści dni i nocy wojny niemal bez przerwy się konsultowali.
- Dawaj tu biegiem oficera dyżurnego i niech wyśledzą, skąd prowadzona jest
rozmowa - rozkazał Thomas.
- Tak jest, sir.
Generał oparł palec na przycisku telefonu. Mrugające światełko przeświecało mu
przez paznokieć. Przez moment gładził plastikową powierzchnię, po czym włączył rozmowę.
- Kto, do jasnej cholery? - odezwał się głośno.
- Tu generał Jurij Władimirowicz Razów, dowódca Dalekowschodniej Grupy Wojsk
Republiki Rosji. - Thomas był oszołomiony. - Cześć, Andriusza. - Cichy szum w tle
wskazywał na dzielącą ich odległość.
- Jurij?
- Tak, Andriuszeńka - nadeszła odpowiedź, opóźniona satelitarną transmisją.
- Co... - zaczął Amerykanin, ale brakło mu pomysłu.
- Andrew, dzwonię do ciebie z bardzo przykrymi wiadomościami. - Razów mówił
trochę niewyraźnie, jak po alkoholu, chociaż Thomas wiedział, że to do niego niepodobne.
Wydaje się wyczerpany - pomyślał amerykański dowódca, przesuwając mały
przełącznik z boku aparatu. Zapaliło się żółte światełko obok napisu: „nagrywanie”.
- Słucham - powiedział wymijająco.
- Zmieniliśmy stan gotowości naszych wyrzutni rakiet strategicznych i okrętów
podwodnych z pociskami balistycznymi z ciągłego na podwyższony. Następne przejście
waszego satelity powinno to potwierdzić. W dodatku baza rakiet Swobodnyj na Dalekim
Wschodzie przeszła na najwyższy stopień pogotowia. - Razów zrobił przerwę, a czas zdawał
się zatrzymać. - Za niecałe pół godziny moja ciężka artyleria i siły rakietowe uderzą na
czternaście taktycznych celów wzdłuż naszego frontu w Okupowanych Chinach Północnych
przy użyciu broni jądrowej. Planujemy wybić wyrwy, przez które przeprowadzimy kontrataki,
żeby ustabilizować nasze linie. Oczywiście, żeby uniknąć eskalacji konfliktu, musimy
zneutralizować chińskie pociski strategiczne.
- Jurij - zaczął przerażony Thomas - na Boga, nie możecie tego zrobić! - Przez plecy
przeszedł mu dreszcz. Z dawno temu zamkniętej butelki wypuszczono demony...
- Zrobimy to, ale nie w imię Boga...
- Nie - tylko taką odpowiedź potrafił wymyślić Amerykanin. - Nie! Jurij, jeżeli
Chińczycy zdołają odpalić swoje rakiety...!
- Wiesz równie dobrze jak ja, że Chiny mają tylko cztery czynne wyrzutnie T-4 zdolne
osiągnąć nasze europejskie skupiska ludności. Uderzymy także na T-3, T-2 i T-l, a także na
bazy bombowców B-6, ale kiedy tylko zniszczymy T-4, nie będą mogli nam zagrozić
w strategicznym sensie.
- Ale i tak może im się udać wystrzelić!
- Ich rakiety odpalane z lądu mają napęd na paliwo ciekłe - czterotlenek azotu jako
utleniacz i asymetryczna dimetylohydrazyna jako paliwo. Wiesz, jak silne jest działanie
korozyjne tych cieczy na ścianki zbiorników. Poza tym zawsze jakiś procent wyparowuje.
Porównaliśmy informacje od naszych wywiadów, Andriusza, i wiesz, że wasze dane zgadzają
się z naszymi? Te rakiety pozostają bez paliwa aż do czasu rozpoczęcia procedury odpalania,
a odkąd zestrzeliliśmy ich satelity podczas ostatniej wojny, nie mają technicznej możliwości
śledzenia naszych wyrzutni. Wobec tego nie otrzymają żadnego ostrzeżenia aż do momentu
ponownego wejścia rakiet w górne warstwy atmosfery, kiedy ablacja rozprzestrzeni
wystarczającą ilość materii, żeby wykrył je radar. To nie stanie się wcześniej niż dwadzieścia
do trzydziestu sekund przed wybuchem - naprawdę zbyt mało, żeby zatankować.
- Nie możecie tego zrobić, Jurij! - powtórzył Thomas, wbijając sobie kciuk w ucho,
gdy tak siedział, zgarbiony nad biurkiem, gapiąc się przed siebie. Myśli przelatywały mu
przez głowę jak iskry; zapalony przez nie pożar lęku wygnał wszystkie poprzednie niepokoje.
- Czy jesteś gotów, żeby usłyszeć resztę? - spytał Razów, a Amerykanin wyjął ołówek
i notes. - Nasze Strategiczne Siły Rakietowe wystrzelą dziewiętnaście pocisków, które
nazywacie SS-19, plus ewentualnie niewielką liczbę następnych w ponownym uderzeniu,
w ciągu mniej niż godziny. - Thomas zapisał liczby. - Wszystkie zostaną wystrzelone
wyłącznie z Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego. Żadna, powtarzam: żadna z tych
rakiet w jakikolwiek sposób nie zagrozi Stanom Zjednoczonym czy któremuś z waszych
sojuszników.
- Akurat nie zagrożą, Jurij! To jest chore! Nie wolno wam tego zrobić! - Amerykański
dowódca spojrzał na zegarek i zanotował także godzinę. Jego sekretarz wsadził głowę przez
drzwi, trzymając przy uchu swój telefon. Thomas pokazał palcem na mikrofon aparatu,
a sekretarz narysował kółko w powietrzu i dotknął zegarka, po czym wrócił do siebie.
Generał musiał grać na zwłokę.
- Posłuchaj mnie, Jurij. Ostrzegam cię: coś się nie uda. Zawsze coś nie wychodzi! Sam
wiesz. Twoje plany wymagają perfekcyjnego wykonania. Są niepewne. A jeżeli Chińczycy
zauważyli, że wasze siły lądowe przegrupowują się do uderzeń, które nie mają sensu,
pogłówkowali i przeszli na wyższy stopień gotowości? A jeśli jest przeciek, to co?
- Jak zwykle - odparł Razów z rozbawieniem - mówisz niczym zwiastun zagłady.
Chińczycy nie przeszli na podwyższony stopień gotowości. Sprawdziliśmy to. I mogę cię
zapewnić, Andrew, że nasze plany są dzisiaj najbardziej strzeżoną tajemnicą Rosji. Jak wiesz,
mamy automatyczny system odpalania, a nie ludzi, tak jak wy. O rozkazach wie tylko
STAWKA - członkowie Naczelnego Dowództwa, którzy je zaaprobowali, dwóch oficerów
obsługujących nadajniki systemu odpalania jądrowego, mój adiutant i dwóch dowódców
armii, którzy obmyślili cały plan, tu, w Chabarowsku. Nie ma sposobu, żeby Chińczykom
udało się odpalić rakiety, Andrew. To niemożliwe.
Pojawił się znowu sekretarz i Thomas ściszył telefon.
- Namierzają, sir, ale to zajmie...
- Podłącz na linię prezydenta, natychmiast! Alarmowa konferencja telefoniczna.
Potem zorganizuj telekonferencje zespołów zagrożenia rakietowego, systemu wczesnego
ostrzegania oraz ważnych wydarzeń, w tej kolejności!
Oczy sekretarza rozszerzyły się; zawrócił na pięcie, żeby dopaść swojego biurka.
Thomas znów zwiększył głośność telefonu.
- Jurij, nie ma rzeczy niemożliwych. - Zamknął oczy i skupił uwagę na aparacie, na
człowieku po drugiej stronie linii. - Pamiętasz nasze rozmowy w czasie ostatniej wojny?
Trzeba mieć plany pewne, takie, które wytrzymają, jeśli jedna, dwie czy nawet trzy rzeczy
niespodziewanie się nie powiodą. A twój się rozpada, jeżeli coś nie zagra, Jurij. Jeśli
Chińczycy się dowiedzą...
- Już ci powiedziałem: nie dowiedzą się.
- Zacznijcie z nimi rokowania. Porozmawiajcie o zawieszeniu broni. Będziecie
musieli oddać im część waszej strefy bezpieczeństwa w Okupowanych Chinach, ale i tak
kiedyś to zrobicie. Cholera, zagroźcie użyciem broni jądrowej, jeżeli musicie, lecz Jurij, na
miłość boską, proszę cię, nie igrajcie z ogniem. Ostrzegam: poparzycie się.
- Rozkazy odpalenia rakiet zostały już wysłane przez nadajniki systemu nuklearnego -
odparł Razów. - To były sygnały typu „start o określonej godzinie”, Andrew. Od tego
momentu cała procedura przebiega automatycznie.
Thomas zebrał siły, żeby zgarnąć z biurka papiery, które będą mu potrzebne. Usłyszał
trzask drzwi i odgłos szybko zbliżających się stóp. Pułkownik - oficer dyżurny - i major, jego
zastępca, pojawili się w wejściu, dysząc z wysiłku. Generał znowu ściszył telefon.
- Biegnijcie w dół do Tank - rozkazał im bezbarwnym, już zrównoważonym głosem. -
Wiadomość najwyższej rangi uprzywilejowania: zarządzam stan gotowości DEFCON 3 dla
wszystkich sił na całym świecie.
- Andrew? - zapytał Razów. Thomas spojrzał na telefon. Cały czas przyciskał palcem
guzik ściszania. Znów podniósł wzrok - pułkownik stał przed nim wyprostowany na
baczność.
- Połącz się z dyżurnym kontrolerem w Dowództwie Walk Powietrznych w Omaha.
Niech załogi bombowców i latających tankowców wsiadają do samolotów i zapuszczają
silniki. Potem złap szefa Dowództwa Walk Powietrznych, żeby przepuścili bombowce przez
kontrolę.
- Andrew? - odezwał się znowu Razów.
- Jaki cel? - zapytał pułkownik.
Thomas poczuł, że obejmuje go chłód.
- Strategiczny Plan Wojenny - Rosja.
Oficerowie wyglądali na zaszokowanych. Generał pospiesznie mówił dalej:
- Niech wszystkie dowództwa wystartują na wszelki wypadek swoimi latającymi
stanowiskami dowodzenia; chcę także, żeby wszyscy kontrolerzy baz lotniczych wypuścili
w powietrze, co tylko mogą. Marynarka ma wyprowadzić okręty z bronią jądrową... Niech
wszystkie wyjdą w morze.
Starał się zachować spokój wobec swoich oficerów, ale czuł, że serce bije mu jak
oszalałe.
- Wydaję następujący rozkaz gotowości: Attack Condition Bravo. Powtarzam - mówił
teraz wolniej, akcentując każde słowo i patrząc podwładnym prosto w oczy - Attack
Condition Bravo. - Oficerowie spojrzeli na siebie i odwrócili się na pięcie, żeby wybiec
z biura. - I poderwijcie w powietrze samoloty do zwalczania okrętów podwodnych. Chcę
mieć ciągłą możliwość ostrzału ich okrętów z bronią jądrową! - Gdzie, do jasnej cholery, są ci
od śledzenia rozmów? - pomyślał, przełykając, żeby zwilżyć wyschnięte gardło, i spoglądając
na zegarek. Zdjął palec z przycisku ściszania. - Jurij?
- Muszę już iść - powiedział niespodziewanie Razów.
- Poczekaj! - zaczął Thomas, szukając nerwowo czegoś, co mogłoby zatrzymać
Rosjanina. - Mówiłeś coś o... Nazwałeś mnie „zwiastunem zagłady”. - W drzwiach pojawiło
się dwóch żandarmów z automatami M-16 w dłoniach. Generał ściszył telefon jeszcze raz. -
Sprawdźcie z moim sekretarzem, co z tym namierzaniem!
Jeden z żołnierzy zniknął, a dowódca puścił przycisk.
- Jesteś tam jeszcze?
- Tak.
- Pamiętasz, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy o tym planie, Jurij? O pomyśle ataku
jądrowego na Chiny? - Razów milczał, ale Thomas wiedział, że Rosjanin pamięta. - Podczas
ostatniej wojny. To była krytyczna sytuacja, tuż przed twoim kontratakiem; myślałeś, że
wszystko już stracone.
- Wtedy też byłeś zwiastunem zagłady, Andrew.
- Tak mnie nazwałeś. Przyleciałem z Władywostoku na inspekcję naszych drużyn
zaopatrzeniowych. Właśnie tam, w twojej placówce dowodzenia, dyskutowaliśmy
o możliwości użycia broni jądrowej w celu zatrzymania Chińczyków. Kiedy ostrzegłem cię
przed wysokim ryzykiem takiego ataku, nazwałeś mnie zwiastunem zagłady. Przypominasz
sobie, co wtedy powiedziałeś? Zacytowałeś kogoś.
W drzwiach pojawił się sekretarz i podbiegł do biurka dowódcy.
- Celano - odparł Razów. - Mówiłem, że przypomniałeś mi fragment z Thomassa di
Celano, który kiedyś czytałem.
Generał przebiegał wzrokiem podaną mu przez sekretarza karteczkę.
„Nippon Telephone & Telegraph, satelita geostacjonarny EtS-V, połączenie
z Chabarowska, Rosja”.
Thomas wstał, żeby wrzucić na siebie kurtkę, którą przyniósł jego człowiek, a potem
wziął podany mu przenośny telefon. Sekretarz szepnął:
- Narady zwołane, sir.
Generał rozważał pospiesznie dziesięć następnych zadań do wykonania, a przed nimi
z tuzin rozkazów, które należało natychmiast wydać. Zdumiał się, słysząc z głośnika głęboki,
naznaczony rosyjskim akcentem głos Razowa:
- „Dzień gniewu! O, dzień rozpaczy! Patrz, jak spełnia się ostrzeżenie wyroczni; niebo
i ziemia stoją w płomieniach!”
Zgromadzeni w biurze żołnierze gapili się, zaszokowani, na telefon.
- Do widzenia, Andriusza. Do widzenia.
Czerwone światełko zgasło, a Thomas wybiegł z biura.
JEAN LOUIS, WASZYNGTON
11 czerwca, 04:30 GMT (23:30 czasu lokalnego)
- Greg! - powiedziała Jane Lambert, kiedy jej mąż podszedł do stolika. Stanęła na
palcach, pociągnęła jego głowę w dół i chłodną dłonią objęła za szyję. Pocałował ją, a potem
odwrócił się do dwojga pozostałych osób.
- Nie wierzę, że prezydent wypuścił w taką noc swojego doradcę do spraw
bezpieczeństwa narodowego na kolację z przyjaciółmi - oznajmił Paweł Filipów, potrząsając
ciepło ręką Grega i pokazując głową znajdujący się nad barem telewizor. Jeszcze nie
przerwano meczu baseballowego o puchar Zachodniego Wybrzeża zapowiadanym
wystąpieniem prezydenta. Greg pocałował Irinę, żonę Pawła, w policzek i usiadł.
- Cóż, nie mogę długo zostać - rzekł, łapiąc pod stołem Jane za rękę.
- Raczej nie jesteśmy już umówieni na jutrzejszego tenisa? - zapytał Paweł.
Greg roześmiał się, odgryzając duży kęs chleba.
- Na pewno nie - odparł z pełnymi ustami. - I bardzo źle. Chciałem zobaczyć ten nowy
serw, który po kryjomu trenowałeś.
- Kończy się dokładnie w twoim lewym narożniku - wyjaśnił Paweł, pociągając łyk
wina.
- To pokaż go. I tak znowu ci dokopię.
Paweł podrapał się środkowym palcem w powiekę; gest ten przejął od Grega.
- Hmmm... - warknęła Jane, robiąc groźną minę, a potem wybuchnęła śmiechem. - To
się nazywa macho, Irina - powiedziała, zginając szczupłe ręce i pokazując muskuły. - Greg
nie zapomniał jeszcze, że w college’u był gwiazdą koszykówki, a Paweł, jak widzę, też musi
mieć jakieś tradycje.
- Och - odezwała się Irina, potrząsając głową - to nie sportowcy. To po prostu
mężczyźni. Wszyscy wszędzie są tacy sami. - Greg przewracał oczami, kiedy obie panie
zaczęły wzajemnie opowiadać o największych upokorzeniach z przeszłości swoich mężów.
Gdy Paweł podniósł serwetkę do ust, Greg znowu zauważył brakujący koniuszek jego
palca wskazującego. Odmrożony... - przypomniał sobie. Podczas ostatniej wojny rosyjsko-
chińskiej kompanii Pawła skończyło się paliwo gdzieś na stoku wzgórza. Zakopali się więc
w śniegu i przez następne trzy doby odpierali nadchodzące falami ataki chińskiej piechoty.
Koniuszek palca, którym naciskał spust, był za długo wystawiony na działanie zimna i -
zamarzł. Cena zwycięstwa - pomyślał Lambert.
Greg studiował sprawy wojskowe, a potem przez lata pracował w DIA - Agencji
Wywiadowczej Sekretariatu Obrony. Był gwiazdą w swoim światku - został doradcą do
spraw bezpieczeństwa narodowego w wyjątkowo młodym wieku trzydziestu ośmiu lat.
Jednakże będąc cywilem, nigdy nie doświadczył wojny na własnej skórze. Ostatnia kampania
w Chinach była dopiero zeszłej zimy - pomyślał. Większość Amerykanów mało o niej
wiedziała, ponieważ udostępniono telewizji niektóre tylko materiały, ale Greg śledził ją
dokładnie. Sławy w DIA przysporzyło mu zwołanie Zespołu do Spraw Sytuacji Kryzysowych
na długo przed wybuchem wojny, kiedy uwaga wszystkich jego kolegów była skupiona na
Bliskim Wschodzie i Afryce Południowej. Napisał wtedy, że jest nieuniknione, iż budzące się
z letargu Chiny, których przyrost gospodarczy przekraczał dziesięć procent rocznie, niedługo
skuszą się na bogactwa naturalne Syberii, będące we władaniu coraz słabszej Rosji -
tracącego znaczenie europejskiego mocarstwa imperialnego.
Gdy wybuchła wojna rosyjsko-chińska, Pawła odwołano z Waszyngtonu, ale obecną,
drugą rundę przesiadywał sobie spokojnie jako attache wojskowy ambasady rosyjskiej.
Ciekawe, czy chciałby tam teraz być, ze swoimi towarzyszami? Z generałem Razowem?
- No i Greg próbował wyciągnąć samochód z błota gołymi rękami. „To tylko
pieprzony fiat”, tak powiedział. - Jane kpiła z męża, naśladując jego głos; raczyła
współbiesiadników dość zniekształconą relacją z ich miesiąca miodowego. - Potem ledwo
mógł chodzić przez cały tydzień. Znaleźliśmy taką małą gospodę w jakiejś zapadłej dziurze
we Francji, położyłam go do łóżka i zaczęliśmy czytać książki. Był bezużyteczny. Zupełnie. -
Wskazała głową na męża. - Przysięgam - ciągnęła - że nie wiem, jak to możliwe, iż przy
takim nadmiarze testosteronu na świecie nasze kraje nie wplątały się w wojnę przez te
wszystkie lata.
W ciszy, która nagle zapanowała, Greg spojrzał na Pawła. Oczy Rosjanina
powędrowały ku wiszącemu nad barem telewizorowi.
- Co powie? - zapytał Filipów.
Greg popatrzył na ekran. Program stacji CBS został przerwany specjalnym wydaniem
wiadomości.
- Paweł, czy mogę... możemy porozmawiać?
- A więc nie przyszedłeś tu, żeby spotkać się z dawno zgubioną żoną? - odezwała się
Jane. - To wyjaśnia sprawę...
Filipów i Lambert byli bliskimi przyjaciółmi, ale nie po raz pierwszy wykorzystywali
przyjaźń do celów zawodowych. Dotychczas jednak w prowadzonych przez nich grach
słownych zawsze było coś z ducha współpracy - tak jak w tym dziwnym przymierzu, które
ich kraje zawarły na czas pierwszej wojny Rosji z Chinami, podczas której Stany
Zjednoczone dostarczyły Rosjanom poważnej pomocy logistycznej. Greg zawsze stawiał
pytania, na które Paweł akurat chciał odpowiedzieć, i vice versa; obaj zdawali potem raporty
z tych „kontaktów”. Nazywano ich obu „kuchennym kanałem informacyjnym”. Stawszy się
przez przypadek częścią takiego połączenia, Greg doskonale wiedział, jak wielką wagę miały
ich rozmowy. Ale stosunki między Rosją i Stanami napięły się od czasu wiosennego puczu
wojskowego w Moskwie i rozmieszczenia w odpowiedzi przez Amerykanów ich sił
wojskowych w Europie Wschodniej, co niesłychanie rozgniewało rosyjskich nacjonalistów.
Po tych wydarzeniach Greg nie śmiał już zadawać Pawłowi zbyt wielu pytań, widząc,
że ten stara się unikać tematu.
- No jasne - odparł teraz Filipów. - Mów.
Lambert popatrzył na Jane i Irinę, które siedziały z wyczekującymi minami.
- Paweł, nasz wywiad donosi, że w ostatnich dniach doszło do kontaktów na wysokim
szczeblu pomiędzy Koreą Północną a waszym Ministerstwem Obrony. - Twarz Rosjanina
pozostała bez wyrazu. - Wszelkie rozmowy - ciągnął Lambert, dostarczając Filipowowi
dalszych informacji, za które miał nadzieję otrzymać jakieś inne - mogłyby wywołać
wrażenie niestosownych w momencie, kiedy Amerykanie ryzykują życie swoich...
Paweł odchrząknął i oświadczył:
- Jak wiesz, Greg, utrzymujemy z Koreą Północną regularne kontakty i korzystamy
z ich dróg do transportu zaopatrzenia dla naszych jednostek w Okupowanych Chinach.
Nic - pomyślał ze złością Amerykanin.
- Czy zostaliście uprzedzeni o północnokoreańskim ataku, Paweł? Jeśli tak, będziemy
chcieli - prezydent będzie oczekiwał - jakiejś pomocy, przynajmniej od strony wywiadowczej.
- Greg był zdenerwowany i złamał reguły gry, mówiąc w tak otwarty sposób. Filipów
zmarszczył tylko brwi. - Powiedz mi, Paweł; nie mam czasu na całe to gówno. Muszę się
czegoś dowiedzieć.
Rosjanin pociągnął kolejny łyk wina, a bruzda pomiędzy jego brwiami się pogłębiła.
- Mamy problemy, Greg, z których ledwie zdajecie sobie sprawę. W moim kraju są
ludzie, tacy jak generał Zorin, którzy myślą inaczej niż ty i ja. Widzą amerykańskie wojska
w Europie Wschodniej czy na Morzu Japońskim i sądzą, że to część jakiegoś zachodniego
spisku, kontynuacja historycznej wrogości naszych krajów.
- Nie opowiadaj mi tych idiotyzmów o... - Lambert zatrzymał się w pół zdania. Był
zbyt zmęczony i zniecierpliwiony, żeby podjąć grę, i o mało nie popełnił błędu polegającego
na niezrozumieniu prawdziwego znaczenia słów Pawła. Ale na szczęście uniknął tego.
A zatem to Zorin rozmawiał z Koreą Północną. To ma sens. Są ulepieni z tej samej gliny.
Paweł pił dalej wino; kieliszek zakrył jego usta, ale w oczach można było odczytać
rozbawienie. On uwielbia grę - pomyślał Lambert po raz setny.
- No cóż - odezwał się Amerykanin. - Mam nadzieję, że z korzyścią dla naszych
krajów można trzymać Zorina i tych wszystkich twardogłowych w rezerwacie. - Paweł
milczał, a cierpliwość Grega znowu zaczęła wisieć na włosku. - No i... co? Chcesz
powiedzieć, że Razowowi tak bardzo potrzebne są drogi przez Koreę Północną, że on i Zorin
pozwolili tym z Północy zerwać się ze smyczy i napaść na Południe zaledwie na pięć
miesięcy przed zjednoczeniem? Teraz, kiedy właśnie pod wpływem nacisków Północy
zakończyliśmy wycofywanie naszych wojsk? To znaczy, że twój stary szef Razów tkwi
w tym po uszy razem z Zorinem?
Filipów nie odezwał się - to Irina wypaplała odpowiedź:
- Generał Razów nienawidzi generała Zorina!
- Irisza... - przywołał ją do porządku Paweł.
- Ale to prawda! - ciągnęła. - Generał Razów jest przyjacielem Ameryki. Nie
moglibyśmy zwyciężyć w ostatniej wojnie z Chinami bez pomocy Stanów Zjednoczonych
i Pawlik mógłby tu dzisiaj z nami nie siedzieć, gdyby nie Amerykanie. - Ucichła pod
spojrzeniem męża, wiedząc, że nie powinna była się wtrącać. Spuściła więc głowę
i dokończyła to, co zaczęła: - Zorin przez cały czas ucieka przed rezerwatem...
Paweł pochylił się do przodu.
- Okay, wiem, że jesteś zajęty. Na twoje pytanie dotyczące - rozejrzał się i dokończył
szeptem - generała Zorina mogę powiedzieć jedynie tyle, że czynione są pewne kroki. -
Podniósł dłonie w górę, jak gdyby chciał dodać: „takie!”
- Czy STAWKA zamierza go zwolnić?
- To Naczelne Dowództwo - wyjaśniła Irina szeptem, zwracając się do Jane, która
przytaknęła. Obie kobiety nadstawiły uszu.
Paweł znowu zamilkł.
- Chryste, Paweł, nie mów mi, że w Moskwie mogą się zacząć kłopoty - zaniepokoił
się Greg. - Tego nam tylko brakuje; wam zresztą też, biorąc pod uwagę sytuację w Chinach. -
Wszystkie oczy zwróciły się na Filipowa. Amerykanin czekał na odpowiedź.
Z kieszeni Grega dobiegł sygnał telefonu komórkowego. Wyciągnął go i odebrał:
- Lambert.
- Centrala Białego Domu, panie Lambert - oznajmiła telefonistka. - Proszę czekać. -
Wszyscy przyglądali się, jak Greg słucha cichych pisków, a potem trzasku.
- Proszę powtarzać - włączył się chłodny elektroniczny kobiecy głos systemu
identyfikacji głosu. - Astrolog.
- Astrolog.
Za Pawłem pojawił się kelner.
- Pułkownik Filipów? Telefon do pana.
- Przerośnięty - powiedział komputer, nie rozpoznając za pierwszym razem.
- Przerośnięty - powtórzył Lambert, starannie wymawiając słowo.
- Głos zidentyfikowany - potwierdził system. Ponownie rozległ się trzask. Tymczasem
Paweł przepraszając wstawał od stołu.
- Proszę czekać na majora Rogersa - poleciła telefonistka z Białego Domu. To stary
Rogers - pomyślał Lambert, przyzwyczajo