Eric L. Harry Błysk zagłady Przekład Krzysztof Bednarek Marinie, mojej żonie i najlepszemu przyjacielowi: ? ????? Te??. Od jakiego momentu mamy spodziewać się niebezpieczeństwa? Jakimi środkami się od niego uchronić? Czy będziemy czekać, aż jakaś potęga wojskowa zza Atlantyku przekroczy ocean i zmiażdży nas jednym uderzeniem? Nigdy! Wszystkie armie Europy, Azji i Afryki razem wzięte, finansowane ze wszystkich skarbów Ziemi (...), nie zdołają siłą napić się wody z rzeki Ohio lub pozostawić śladu na Blue Ridge, choćby próbowały przez tysiąc lat (...). Jeśli na- szym przeznaczeniem jest zniszczenie, sami musimy być jego autorami i wykonawcami. Jako naród ludzi wolnych musimy żyć po wieczne czasy - albo umrzeć śmiercią samobójczą. Abraham Lincoln, 27 stycznia 1838 PODZIĘKOWANIA Za ryzyko podjęcia współpracy z debiutantem dziękuję z całego serca moim agentkom - Jay Garon i Nancy Coffey z firmy Jay Garon-Brocke Associates, Inc. Na zawsze pozostanę dłużny za opiekę redaktorską Michaelowi Korda z wydawnictwa Simon & Schuster, który zmienił mój rękopis w książkę, a mnie - w pisarza. Dziękuję też za pomoc i zachętę, jakich udzielili mi pierwsi czytelnicy - Boyd Carano, Władimir Matlin, Larry Campagna i podpułkownik rezerwy US Army, Charles Frost, a także mężczyznom i kobietom z 417. Oddziału IMA rezerwy US Army, którzy ocenili książkę pod względem wojskowym, dostarczając mi wnikliwych komentarzy i porad. PROLOG NA POŁUDNIE OD STREFY ZDEMILITARYZOWANEJ, KOREA POŁUDNIOWA 10 czerwca, 11:00 GMT (20:00 czasu lokalnego) - Arc Light, Arc Light! - usłyszał cichutkie hasło kapitan US Army Bernard Weaver pośród wydobywających się z głośnika radiowych szumów. Słowa te zelektryzowały go jak uderzenie prądu. Porucznik Pak z armii Korei Południowej spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Co to było? - zapytał łamanym angielskim, kiedy stało się oczywiste, że kręcenie przez Amerykanina gałką strojenia nic już nie da. - To jest... eee - Weaver nie mógł w to uwierzyć - to sygnał do ataku przy użyciu B- 52. Pak wytrzeszczył oczy ze zdumienia, szczęka mu opadła. Z perspektywy ciasnej ziemianki stanowiska dowodzenia wszystko wydawało się spokojne. Weaver pomyślał, że na pewno się przesłyszał, ale słowa „Arc Light” powróciły i przez plecy przeleciał mu dreszcz. Co się, u licha, dzieje...? Amerykanin spojrzał na leżący przed nim raport i podniósł do ust mikrofon. Nie mógł nawiązać kontaktu z tyłami, ale może jednak go słyszą. Zaczął mówić: - Alfa Lima Sześć Sześć, mówi India Tango Cztery Siedem. Przygotujcie się na OPREP-3. - OPREP znaczyło: Operations Report - raport operacyjny; Weaver dał mu trójkę, gdyż komunikat mógł spowodować skutki polityczne. Gdy tylko skończy czytać, zabierze się i sam tam pójdzie. Raport miał kategorię „pierwszeństwo”; był skierowany bezpośrednio do Alarmowego Centrum Operacyjnego w Dowództwie Sił Pacyfiku - Emergency Operations Center at the Pacific Command, czyli do EOCPACOM. - Od India Tango Cztery Siedem. Armia południowokoreańska zauważyła w strefie zdemilitaryzowanej, dwadzieścia pięć kilometrów na południowy wschód od Phanmundzomu, jednostkę północnokoreańskiej piechoty wielkości kompanii - czytał, co jakiś czas puszczając na chwilę przycisk mikrofonu, tak jak go uczono. - Mniej więcej na jeden sześć trzy zero Zulu. Zaobserwowano okopywanie się. Ledwo skończył, gdy rozległ się pojedynczy wystrzał, a w pół sekundy później istny potop odgłosów ognia z broni ręcznej, który narastał przez kilka sekund, jakby strzelał cały batalion. Serce Weavera podskoczyło, a potem zaczęło bić coraz szybciej, w miarę jak huk się wzmagał. Pak złapał hełm oraz karabin M-16 i bez słowa wybiegł w ciemność. Amerykanin próbował uspokoić się i zapanować nad sobą, ściągając z krótko ostrzyżonej głowy beret Sił Specjalnych i wygrzebując z plecaka hełm z kevlaru. Nigdy jeszcze nie widział prawdziwej akcji - podczas wojny w Zatoce Perskiej przechodził dopiero szkolenie, a w ostatnich dniach biegał tylko od potyczki do potyczki wzdłuż strefy zdemilitaryzawanej i przekazywał raporty sporządzane przez niższych oficerów armii koreańskiej. Teraz jednak - pomyślał, podnosząc karabin i słuchając dobiegających spod wzgórza odgłosów - jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Na zewnątrz wybuchały już pierwsze pociski artyleryjskie. Pomimo odległości, która dzieliła go od miejsca walki, ziemia drżała mu pod nogami, a huk wciąż się wzmagał. Weaver zamarł. To było co innego. Nie przypominało żadnej znanej z opowiadań „zabaw”, jakie zdarzały się tu w ciągu ponad czterdziestu lat od zakończenia wojny koreańskiej. Ogień zaporowy prowadzono z wściekłą intensywnością - przygotowanie w rosyjskim stylu. Z dachu ziemianki, poprzez szpary pomiędzy płytami ze sklejki wstrząsanymi teraz wibracjami, zaczęły sypać się grudki piachu. Weaverowi przeszło przez myśl, że może to naprawdę to... Ta możliwość wydawała się coraz bardziej realna z każdym głuchym odgłosem wybuchu. Ale Pacific Command - Dowództwo Sił Pacyfiku, czyli PACOM, od tygodnia już prawie było w stanie gotowości, a marines przeprowadzali operację Wschodni Szkwał tuż przy brzegu, żeby zastraszyć skubańców. Na pewno - pomyślał - północni Koreańczycy nie ośmieliliby się... Znów zajął się plecakiem. Dźwignął ten ciężki, pachnący płótnem ładunek na grzbiet i przypiął pasy. Artyleria grzmiała teraz bardziej jednostajnie, a powietrze wewnątrz ziemianki było szare od kurzu. Nie strzelano całymi salwami - pociski spadały co trzy-cztery sekundy, jeden za drugim. Idąc w stronę pierwszego zakrętu wejścia, które zaprojektowano tak, żeby chroniło przed strzałami czy odłamkami z zewnątrz, Amerykanin z każdym krokiem słyszał coraz potężniejsze odgłosy. Przystanął, żeby odbezpieczyć swojego AR-15 „Commando” i przełączył go na ogień maszynowy. Oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności. Skulony, okrążył worki ochronne z piaskiem i znalazł się w okopie pod otwartym niebem. Huk wystrzałów był teraz o wiele głośniejszy niż wewnątrz ziemianki. Z obu stron okopu, do którego prowadziło wyjście ze stanowiska dowodzenia, zbiegali w dół wzgórza południowokoreańscy żołnierze z karabinami maszynowymi M-16 i M-60. Skośne oczy jarzyły się krótkimi żółtymi seriami w bladym ogniu wydobywającym się z luf nowoczesnej broni. Nad głową jasno rozbłyskiwały wystrzeliwane z moździerzy pociski oświetlające, a następnie spadały na swych małych spadochronikach, rzucając do wnętrza okopu dziwne mdłe światło. Obraz sytuacji na chwilę sparaliżował Weavera. Oficer odczekał, aż ciemność powoli dosięgnie dna okopu, i wyprostował się dopiero, gdy opadła najbliższa flara. Na krótko oszołomił go podmuch i odgłos wybuchu pocisku artyleryjskiego, który eksplodował w powietrzu nad okopem, jakieś siedemdziesiąt metrów dalej. Zniżając się Weaver zobaczył oczy południowokoreańskiego strzelca, przykucniętego, tak jak on, przy ziemnej ścianie. Spojrzał w lewo i spostrzegł, że obsługa stanowiska cekaemu także pospuszczała głowy, gapiąc się na niego przerażonym wzrokiem. Ich twarze stopniowo pogrążały się w mroku, w miarę jak następny pocisk oświetlający spadał na ziemię. Amerykanin zrzucił plecak i wspiął się na stanowisko ogniowe w ścianie okopu, żeby zerknąć w dół, ku strefie zdemilitaryzowanej. Kiedy popatrzył nad workami z piaskiem, scena wyglądała dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał - tyle tylko, że była dużo trudniejsza do wytrzymania. Wszędzie, w świetle flar, gromadki ubranych w czerń ludzi pędziły ku zasiekom, ciągnąc za sobą długie pomosty. Za nimi dziesiątki Północnokoreańczyków strzelały z broni ręcznej w górę wzgórza, w kierunku Koreańczyków z Południa. Oficerowie wykrzykiwali, a gwizdki rozlegały się sekwencjami, wysyłając piskliwym tonem rozkazy. Gdy pierwsza grupa osiągnęła zasieki, rzuciła niesiony pomost w poprzek na druty, przygniatając je, a potem rozproszyła się, żeby strzelać. Wtedy zbliżyła się druga z następnym pomostem i przeszła po poprzednim. I tak kolejno. W ten sposób żołnierze wspinali się po stoku. Mężczyźni padali nieustannie po obu stronach pomostów, ale zawsze zostawało ich tylu, żeby donieść ładunek do celu i rzucić go na druty lub na przypadkową minę, która kosiła najbliższych żołnierzy. Atak był dobrze przećwiczony, skuteczny i szybki. Weaver podniósł do policzka chłodną plastikową kolbę karabinu, naprowadził lufę na jedną z grup przy zasiekach i wystrzelił krótką serię. Broń szarpnęła gwałtownie. Celując znowu, zobaczył na drutach stos ciał w miejscu, w które strzelał. Zanim pociągnął za spust, stos urósł, gdyż Południowokoreańczycy po obu jego stronach także zaczęli sypać ołowiem z automatów. Nadbiegali kolejni napastnicy z Północy. Amerykanin posłał następną serię w to samo miejsce i jeszcze więcej mężczyzn padło na ziemię. Opróżniwszy magazynek, Weaver wycofał się ze stanowiska ogniowego do okopu i ponownie założył plecak. Czas stąd zjeżdżać i kryć się - postanowił, przywołując już z pamięci obraz gęsto zarośniętego pagórka o poszarpanej rzeźbie, który widział jakieś osiemset metrów od strefy zdemilitaryzowanej. Wyjdzie na tym lepiej niż na odwadze. Spojrzał na południowokoreańskiego strzelca, który przukucnąl przy ścianie i przyglądał mu się. Potem odwrócił się i zauważył, że załoga M-60 jeszcze strzela, ale także go obserwuje. Gdzie, do cholery, jest Pak? Amerykanin szukał wzrokiem dowódcy plutonu, lecz najwidoczniej musiano go odwołać na stanowisko dowodzenia kompanii... Przez chwilę się wahał, stojąc pośrodku okopu. Strzelec wciąż się na niego gapił. Dlaczego, do diabła, Pak nie pomógł temu skubańcowi wstać? Weaver pomyślał ze złością, że porucznik złamał jedną z podstawowych zasad obowiązujących podczas nocnego czuwania piechoty: nigdy nie zostawiaj swoich ludzi samych. - Cholera - powiedział w końcu, zakładając nowy magazynek. Znów wspiął się na stanowisko strzeleckie, tym razem nie zdejmując plecaka. W krótkich seriach zużył drugi trzydziestonabojowy magazynek, założył trzeci i strzelał dalej, prosto przed siebie. Jego karabin był przerobionym M-16, o lufie skróconej z pięćdziesięciu do dwudziestu ośmiu centymetrów. Krótsza lufa poważnie zmniejszała prędkość wylotową pocisków, a przez to także ich zasięg, celność oraz siłę przebijania - w zamian za poręczność i lekkość karabinu. Mimo to Weaver strzelał standardowymi nabojami NATO kalibru 5,56 mm i po każdym pociągnięciu za spust padało kilku Koreańczyków z Północy. Broń była bardziej niż odpowiednia do sytuacji. Z takiej odległości można by ich zabijać nawet z pistoletu. Amerykanin metodycznie przenosił lufę z celu na cel, aż nadszedł czas, żeby załadować ponownie. Zawahał się. Znowu miał pełny magazynek. Napastnicy byli wszędzie, o wiele bliżej niż cele na poligonie, i całkowicie wystawieni na jego ogień. Z powrotem podniósł broń i zaczął zabijać następnych. Powoli się uspokajał. Przyzwyczaił się do sytuacji, a trening - dawno wyćwiczone celowanie i pociąganie za spust - odsunął od niego niepokój. Jestem królem tego pieprzonego wzgórza - pomyślał Weaver. Nie widzicie, skurczybyki? Ale północni Koreańczycy wciąż nadchodzili. Amerykanin otrząsnął się z kurzu. Załadowawszy do karabinu piąty, ostatni magazynek, zobaczył dwie grupy napastników niemal jednocześnie przerzucające pomosty nad ostatnim pasmem zasieków. Puścił salwę w kierunku jednego z wyłomów, do którego rzucił się już cały pluton nieprzyjaciół. Mimo iż przejście było wąskie i kilku z nich padło na ziemię, większość zdołała przebiec i szybko się rozproszyć; gnali dalej pod górę. Ktoś uruchomił dwa claymory, które sypnęły setkami śmiercionośnych pocisków, zabijając dziesiątki nacierających. W oddali na południowym zachodzie Weaver dostrzegł rząd śmigłowców - ledwo widocznych z powodu prowadzonego na wzgórzu ognia - przelatujących nad strefą zdemilitaryzowaną ku Południowi. Spojrzał znowu przed siebie. Zdał sobie sprawę, że teraz wynik walki zależy tylko od dwóch rzeczy - siły rażenia, którą dysponują obrońcy, oraz prędkości biegnących napastników. Bez spowalniających ich ruchy zasieków Koreańczycy z Północy mieli zdecydowaną przewagę. Weaver prawie podskoczył, uświadomiwszy sobie, że rezultat może być tylko jeden. To nie była próba czy atak pozorny. W ciemności przed nimi żadni oficerowie wywiadu nie rozpoznawali poszczególnych stanowisk ogniowych Południowców po błyskach z luf. Wrogowie nie mieli zamiaru skręcać. Pędzili prosto przed siebie i - tak, gnali dokładnie w to miejsce, gdzie on się znajdował. Chłód go obleciał, kiedy wynik obliczeń stał się aż nadto oczywisty. Gapił się w dół, nie skupiając się na żadnym punkcie, gdyż zauważył ruch w górę po obu stronach swojej pozycji - pomarańczowe błyski i głośne trzaski z luf zaczęły wyróżniać się z ogólnego chaosu bitwy. Mechanicznie przełączył ogień na półautomatyczny i strzelał w konkretnych żołnierzy, kiedy wstawali, żeby przebiec po kilka kroków. Co każde dwa czy trzy strzały padał kolejny człowiek. Inaczej jednak niż przedtem, strzelanie nie rozluźniało jego napiętych mięśni ani skurczonego żołądka. Spojrzał nerwowo w lewo na cekaem M-60. Z przerażeniem stwierdził, że jakieś sto metrów od niego północni Koreańczycy przeskakują okop, a M-60 milczy - jego załogi nie było widać. Tuż przy głowie zagwizdały mu kule, odwrócił się w prawo i spostrzegł żołnierza z automatem leżącego w nienaturalnej pozie na dnie okopu. Podnosząc znowu karabin do policzka, widział już przed sobą, na wprost i po bokach wiele grupek zbliżających się, ubranych na czarno żołnierzy, odległych zaledwie o pięćdziesiąt metrów. Powstało znacznie więcej wyłomów w zasiekach. Posłał jeszcze jedną automatyczną serię i skoczył do tyłu, gdyż grad nadlatujących pocisków obsypał go kurzem i z głuchym bębnieniem porozdzierał worki z piaskiem na dachu bunkra za nim. W miarę jak ogień skierowany na odcinek Weavera narastał, walka wzdłuż pozostałej części okopu przygasała. Bitwa powinna osiągać punkt kulminacyjny, gdyż napastnicy dobiegali właśnie do linii obrony, ale jej odgłosy słabły. Amerykanin zaczął słyszeć dzwonienie w uszach od strzałów własnego karabinu, niczym wycie przytłumione przez bawełniane zatyczki. - Cholera! - wyrwało mu się, kiedy nagły błysk zrozumienia dosłownie powalił go razem z plecakiem na dno okopu. Ciężki, dobrze przypięty ładunek szczęknął. Za późno... - pomyślał w szoku Weaver, podnosząc wzrok ku wysokiej ziemnej ścianie, z której w każdej chwili mogli zacząć skakać nacierający Północnokoreańczycy. Kurwa mać, za późno! Huk artylerii i serie z broni automatycznej zostały teraz zastąpione dużo groźniej brzmiącymi trzaskami pojedynczych wystrzałów z obydwu stron. O Boże, o Boże! - przelatywało kapitanowi przez głowę jak mantra, usuwając wszystkie inne myśli. Jego oczy gorączkowo szukały jakiejś kryjówki. Spojrzenie Weavera pobiegło na lewo, przyciągnięte jaskrawym błyskiem i gwałtownym wstrząsem. Zobaczył ogień, wystrzelający z grubo obłożonego workami z piaskiem najbliższego stanowiska dowodzenia, i czarny dym kłębiący się u wyjścia. Następny błysk oznaczał taki sam koniec dla kolejnego bunkra. Wysadzali je. Duże ładunki - ocenił. Chyba wielkości teczki. Co robić, co robić? Kręciło mu się w głowie; zmuszał się, żeby oddychać. Ale jego umysł zastygł; wyćwiczone na morderczych szkoleniach Sił Specjalnych mięśnie i ścięgna czekały na rozkaz z jedynego organu, który nigdy nie daje się przygotować do końca. W ciągu tych paru sekund wszystko stało się nierzeczywiste. Weaver był sam. Nic nie przerywało pustki, która zagościła w jego głowie. Po chwili jednak uwagę kapitana przyciągnęły szmer zsuwania się po ścianie i osypującej się ziemi oraz jakiś ruch z lewej. Jego ciałem wstrząsnął zimny dreszcz. Z obydwu boków do okopu zaczęły wskakiwać gromady Północnokoreańczyków. Czas zdawał się spowolnieć; prawie się zatrzymał. Pociski oświetlające już nie spadły; załogi moździerzy cofnęły się o kilometr. Amerykanin obserwował w ciemności, jak napastnicy wstają, przerzucają karabiny na drugą stronę i oblepiają tylną ścianę, wypełzając na zewnątrz, żeby biec dalej. Patrzył z przerażeniem, jak jeden po drugim pojawiają się następni i następni; odwrócił powoli głowę, opierając się plecami o ścianę okopu, żeby spojrzeć na tych z prawej - byli niecałe piętnaście metrów od niego i robili to samo co tamci. Po paru sekundach już ich nie było i znów wszystko znieruchomiało. Poczuł, że jego umysł się rozjaśnił, przynajmniej na tyle, żeby zrozumieć, co się stało. Pierwsza fala ma pędzić dalej. Drugi rzut... Z góry zaczęli spadać następni żołnierze. Tym razem lodowaty strach zmroził Weavera zupełnie. Amerykanin trząsł się cały, a jego żołądek skurczył się aż do bólu. Kiedy spróbował przełknąć, słonawy smak omal go nie udławił. Ostatni napastnicy pozostali na dnie okopu. Z lewej, na tle blasku ognia z wysadzanych bunkrów, kapitan zobaczył uniesioną w powietrze kolbę karabinu. Patrzył, jak kolba opada na ziemię, razem z niewidoczną resztą, skierowaną prosto w dół. Dźwięk przypominający odgłos czkawki dopełnił obrazu śmierci przebitego bagnetem strzelca ze skoszonej seria załogi cekaemu. Rozległ się krótki, cichy, błagalny krzyk w języku, którego Amerykanin nie rozumiał, lecz znali go napastnicy, a potem zadźgano następnego człowieka. Gdy usłyszał tę błagalną prośbę - głos człowieka, który tak samo jak on leżał w oczekiwaniu na śmierć, ogarnęło go uczucie zupełnej rezygnacji. Zastąpiło straszliwy lęk, który trzymał go w napięciu jeszcze chwilę wcześniej, kiedy wciąż zaliczał siebie do żyjących. W ciągu paru sekund dokonał czegoś, do czego nie wydaje się zdolny nikt oprócz osób bardzo już sędziwych - pogodził się z koniecznością własnego odejścia. Z tym, że w ten ciepły letni wieczór spotka go śmierć: tutaj, w tym miejscu, za moment. Stało się to zupełnie nagle - aż do tej ostatniej chwili nie przewidywał tego, a jednak się zdarzyło. To był fakt. Działając tak, jakby to był szczegół bez znaczenia, Amerykanin wziął głęboki, urywany oddech i podniósł do ramienia karabin, który teraz już wydawał się ciężki. Wycelował w lewo, ku formującemu się oddziałowi „dobijaczy”. Starał się nie myśleć, zatrzymać ostatnie myśli, które mogły go tylko udręczyć. Jego ruchy były tak powolne, że niezauważalne. Oparł się o ścianę na tyle mocno, że przestały mu dygotać ręce. Dotknął spustu, ale nie potrafił wykrzesać z siebie dość siły, żeby rozpocząć akt śmierci - ich i własnej. Obrazy... może to z powodu obrazów, które przelatywały mu pod zamkniętymi powiekami... No, dawaj, Bernie - ponaglił siebie, poruszając wargami w sposób niemal słyszalny. Skończ z tym, człowieku. Zrób to. Dawaj... Otworzywszy oczy, żeby upewnić się, czy dobrze celuje, zobaczył zbliżające się ku niemu czarne postaci. Nabrał pełne płuca powietrza. Skóra mu ścierpła, kiedy znowu zamknął oczy i pociągnął za spust aż do oporu. CZĘŚĆ I Ludzkość została porównana (...) do śpiącego, który posługuje się zapałkami, a potem budzi się w płomieniach. H.G. Wells: Świat wyzwolony, 1914 ROZDZIAŁ I PENTAGON, NIEDALEKO WASZYNGTONU 11 czerwca, 04:30 GMT (23:30 czasu lokalnego) Na stojącym na biurku telefonie zamrugało jedno z dwudziestu czerwonych światełek. Generał Andrew Thomas spojrzał na aparat, by upewnić się, że to nie lampka z dolnego rządka, który oznaczał linie specjalne - do prezydenta, Dowództwa Pacyfiku i tym podobne. Dzwonił po prostu ktoś z zewnątrz. Thomas, dowódca Połączonych Szefów Sztabów, przetarł łzawiące oczy i powrócił do leżącego w świetle biurowej lampy raportu logistycznego z dowództwa Ósmej Armii. Nie czas na spanie - pomyślał ziewając. Pośpię sobie po wojnie. Spojrzenie generała powędrowało na drugą stronę miękkiego, zdobionego herbami i odznakami dywanu, ku stojącemu tam stołowi. Leżała na nim mapa Korei, przykryta przezroczystym plastikiem, z zaznaczonymi ostatnimi pozycjami wojsk Północy i Południa. Oświetlenie stołu nagle się zmieniło i Thomas podniósł wzrok na umieszczony w przeciwległej ścianie telewizor. Szło właśnie specjalne wydanie wiadomości NBC - obraz pokazywał salę konferencji prasowych w Białym Domu, za chwilę miano nadać przemówienie prezydenta. Generał machinalnie zacisnął zęby aż do bólu. Dopiero co wrócił z posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego, na którym otrzymał najnowsze rozkazy. Gniew i frustracja jeszcze go nie opuściły. - Dobry Boże - westchnął, opadając na swoje ogromne, miękko wyściełane krzesło. Potarł skronie i zamknął oczy. Coraz bardziej niepokoił się rozwojem sytuacji. Popatrzył na wielką mapę wiszącą za stołem. Niebieskie znaczki, oznaczające jednostki w Europie Wschodniej, były ledwie widoczne. Pokręcił głową. Kiedy zaczynał służbę w Pentagonie w połowie lat osiemdziesiątych, dokonana przez Reagana rozbudowa sił zbrojnych pozwalała prowadzić dwie i pół wojny naraz; dwie wielkie i jedną małą, regionalną. Do czasu konfliktu w Zatoce Perskiej administracja Busha zmniejszyła armię na tyle, że wystarczało sił na dwie wojny. Kiedy Thomas przestał być dowódcą Trzeciego Korpusu w południowych Niemczech i powrócił do Pentagonu za kadencji Clintona, zastał już politykę nazywaną „zwyciężyć - zatrzymać się - zwyciężyć”. Oznaczało to, że poszczególne rodzaje wojsk miały tylko tyle jednostek, żeby móc wygrać jedną wojnę, a dopiero potem następną. Za plecami polityków planiści przechrzcili z goryczą tę doktrynę na: „zwyciężyć - przegrać - oprzytomnieć”. Generał potrząsnął głową jeszcze raz - Trzeci Korpus, Piąty Korpus, Siódmy Korpus - prawie wszystkie z głównych sił armii i sześć z jej dziesięciu ciężko uzbrojonych dywizji były rozmieszczone na terenie Niemiec, Polski i Słowacji; nie mógł ich więc użyć w Korei. Stan taki był skutkiem czysto politycznej decyzji, którą podjęto po puczu wojskowym w Rosji. Tajne porozumienia obronne z czasów Busha z Polską i ówczesną Czechosłowacją sprawiły, że sekretarz stanu w gabinecie prezydenta Livingstona, Moore, człowiek śmielszy niż ktokolwiek z Połączonych Szefów Sztabów, powiedział kiedyś: „Jeśli unieważni pan te porozumienia, w obliczu ponownego rozmieszczania sił rosyjskich na Białorusi, nie będzie już na świecie kraju, który uwierzy nam, kiedy rozciągniemy nad nim parasol bezpieczeństwa. Poza tym wszystko, o czym teraz mówimy, to tylko demonstracja siły”. Siły - pomyślał Thomas - której teraz potrzebujemy gdzie indziej. I czego właściwie chcą? Przecież im mówiliśmy, wyjaśniliśmy Kongresowi w czasie przesłuchań, jakie będą nasze zdolności obronne przy obecnym poziomie wydatków na wojsko. „Słyszał pan prezydenta - oznajmił dzisiaj na spotkaniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego szef Urzędu Białego Domu, Irv Waller. - Znajdźcie panowie jakieś wyjście”. Czerwone światełko nie ustępowało. Sekretarz generała podniósł słuchawkę, żeby pozbyć się natręta, pewnie jakiegoś durnego reportera, który raptem postanowił: „A, zadzwonię sobie do Białego Domu i ich zapytam”. Wszystkie otaczające Thomasa przedmioty wydały mu się nagle obce, jak gdyby widział je po raz pierwszy. Pamiątki, zamknięte w szklanych gablotach, sztandary jednostek z proporcami z poszczególnych kampanii, oprawione w ramki pochwały - wszystkie zdawały się pochodzić z życia kogoś innego. To fotografie z dalekiej przeszłości rozpoczynały nić, ciągnącą się poprzez te dziwne przedmioty, i łączyły je z teraźniejszością. Nieostre, źle zrobione zdjęcia słaniających się na nogach, oblepionych brudem młodych ludzi. Robiło się je, kiedy wróciło się z „gówna”, z okazji tego, że się przeżyło; były zawsze grupowe, dlatego że chciało się, aby wspomnienia też pozostały zbiorowe. Thomas poczuł wielki smutek, patrząc na te fotografie, wiszące jedna za drugą na ścianie - na każdej z nich grupa była coraz mniejsza. Jeszcze raz przeżywał każdą stratę. Wtedy był zbyt wyczerpany, żeby odczuwać ból. Sygnał interkomu zdumiał go. Spojrzał na aparat i wdusił przycisk mówiąc: - Przecież powiedziałem: niech nikt mi nie przeszkadza. - Przepraszam pana, sir, ale... dzwoni generał Razów, na linii jeden. - Co? - Generał Razów... k-ktoś, kto mówi, że jest generałem Razowem, sir. Jest na linii pierwszej. Oczy Thomasa skupiły się na zdjęciu zrobionym rok temu. Charyzma Razowa - bohatera pierwszej wojny rosyjsko-chińskiej, który w niespotykanie w Rosji młodym wieku czterdziestu sześciu lat dostał pod komendę armię pancerną i poprowadził ją śmiałymi, druzgocącymi uderzeniami we flanki chińskiego natarcia - była niemal widoczna na fotografii. Widniał na niej także Thomas, siwiejący i zmęczony, ale uradowany błyskotliwymi zwycięstwami młodszego generała, z których czuł się po cichu także dumny - wszak przez czterdzieści dni i nocy wojny niemal bez przerwy się konsultowali. - Dawaj tu biegiem oficera dyżurnego i niech wyśledzą, skąd prowadzona jest rozmowa - rozkazał Thomas. - Tak jest, sir. Generał oparł palec na przycisku telefonu. Mrugające światełko przeświecało mu przez paznokieć. Przez moment gładził plastikową powierzchnię, po czym włączył rozmowę. - Kto, do jasnej cholery? - odezwał się głośno. - Tu generał Jurij Władimirowicz Razów, dowódca Dalekowschodniej Grupy Wojsk Republiki Rosji. - Thomas był oszołomiony. - Cześć, Andriusza. - Cichy szum w tle wskazywał na dzielącą ich odległość. - Jurij? - Tak, Andriuszeńka - nadeszła odpowiedź, opóźniona satelitarną transmisją. - Co... - zaczął Amerykanin, ale brakło mu pomysłu. - Andrew, dzwonię do ciebie z bardzo przykrymi wiadomościami. - Razów mówił trochę niewyraźnie, jak po alkoholu, chociaż Thomas wiedział, że to do niego niepodobne. Wydaje się wyczerpany - pomyślał amerykański dowódca, przesuwając mały przełącznik z boku aparatu. Zapaliło się żółte światełko obok napisu: „nagrywanie”. - Słucham - powiedział wymijająco. - Zmieniliśmy stan gotowości naszych wyrzutni rakiet strategicznych i okrętów podwodnych z pociskami balistycznymi z ciągłego na podwyższony. Następne przejście waszego satelity powinno to potwierdzić. W dodatku baza rakiet Swobodnyj na Dalekim Wschodzie przeszła na najwyższy stopień pogotowia. - Razów zrobił przerwę, a czas zdawał się zatrzymać. - Za niecałe pół godziny moja ciężka artyleria i siły rakietowe uderzą na czternaście taktycznych celów wzdłuż naszego frontu w Okupowanych Chinach Północnych przy użyciu broni jądrowej. Planujemy wybić wyrwy, przez które przeprowadzimy kontrataki, żeby ustabilizować nasze linie. Oczywiście, żeby uniknąć eskalacji konfliktu, musimy zneutralizować chińskie pociski strategiczne. - Jurij - zaczął przerażony Thomas - na Boga, nie możecie tego zrobić! - Przez plecy przeszedł mu dreszcz. Z dawno temu zamkniętej butelki wypuszczono demony... - Zrobimy to, ale nie w imię Boga... - Nie - tylko taką odpowiedź potrafił wymyślić Amerykanin. - Nie! Jurij, jeżeli Chińczycy zdołają odpalić swoje rakiety...! - Wiesz równie dobrze jak ja, że Chiny mają tylko cztery czynne wyrzutnie T-4 zdolne osiągnąć nasze europejskie skupiska ludności. Uderzymy także na T-3, T-2 i T-l, a także na bazy bombowców B-6, ale kiedy tylko zniszczymy T-4, nie będą mogli nam zagrozić w strategicznym sensie. - Ale i tak może im się udać wystrzelić! - Ich rakiety odpalane z lądu mają napęd na paliwo ciekłe - czterotlenek azotu jako utleniacz i asymetryczna dimetylohydrazyna jako paliwo. Wiesz, jak silne jest działanie korozyjne tych cieczy na ścianki zbiorników. Poza tym zawsze jakiś procent wyparowuje. Porównaliśmy informacje od naszych wywiadów, Andriusza, i wiesz, że wasze dane zgadzają się z naszymi? Te rakiety pozostają bez paliwa aż do czasu rozpoczęcia procedury odpalania, a odkąd zestrzeliliśmy ich satelity podczas ostatniej wojny, nie mają technicznej możliwości śledzenia naszych wyrzutni. Wobec tego nie otrzymają żadnego ostrzeżenia aż do momentu ponownego wejścia rakiet w górne warstwy atmosfery, kiedy ablacja rozprzestrzeni wystarczającą ilość materii, żeby wykrył je radar. To nie stanie się wcześniej niż dwadzieścia do trzydziestu sekund przed wybuchem - naprawdę zbyt mało, żeby zatankować. - Nie możecie tego zrobić, Jurij! - powtórzył Thomas, wbijając sobie kciuk w ucho, gdy tak siedział, zgarbiony nad biurkiem, gapiąc się przed siebie. Myśli przelatywały mu przez głowę jak iskry; zapalony przez nie pożar lęku wygnał wszystkie poprzednie niepokoje. - Czy jesteś gotów, żeby usłyszeć resztę? - spytał Razów, a Amerykanin wyjął ołówek i notes. - Nasze Strategiczne Siły Rakietowe wystrzelą dziewiętnaście pocisków, które nazywacie SS-19, plus ewentualnie niewielką liczbę następnych w ponownym uderzeniu, w ciągu mniej niż godziny. - Thomas zapisał liczby. - Wszystkie zostaną wystrzelone wyłącznie z Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego. Żadna, powtarzam: żadna z tych rakiet w jakikolwiek sposób nie zagrozi Stanom Zjednoczonym czy któremuś z waszych sojuszników. - Akurat nie zagrożą, Jurij! To jest chore! Nie wolno wam tego zrobić! - Amerykański dowódca spojrzał na zegarek i zanotował także godzinę. Jego sekretarz wsadził głowę przez drzwi, trzymając przy uchu swój telefon. Thomas pokazał palcem na mikrofon aparatu, a sekretarz narysował kółko w powietrzu i dotknął zegarka, po czym wrócił do siebie. Generał musiał grać na zwłokę. - Posłuchaj mnie, Jurij. Ostrzegam cię: coś się nie uda. Zawsze coś nie wychodzi! Sam wiesz. Twoje plany wymagają perfekcyjnego wykonania. Są niepewne. A jeżeli Chińczycy zauważyli, że wasze siły lądowe przegrupowują się do uderzeń, które nie mają sensu, pogłówkowali i przeszli na wyższy stopień gotowości? A jeśli jest przeciek, to co? - Jak zwykle - odparł Razów z rozbawieniem - mówisz niczym zwiastun zagłady. Chińczycy nie przeszli na podwyższony stopień gotowości. Sprawdziliśmy to. I mogę cię zapewnić, Andrew, że nasze plany są dzisiaj najbardziej strzeżoną tajemnicą Rosji. Jak wiesz, mamy automatyczny system odpalania, a nie ludzi, tak jak wy. O rozkazach wie tylko STAWKA - członkowie Naczelnego Dowództwa, którzy je zaaprobowali, dwóch oficerów obsługujących nadajniki systemu odpalania jądrowego, mój adiutant i dwóch dowódców armii, którzy obmyślili cały plan, tu, w Chabarowsku. Nie ma sposobu, żeby Chińczykom udało się odpalić rakiety, Andrew. To niemożliwe. Pojawił się znowu sekretarz i Thomas ściszył telefon. - Namierzają, sir, ale to zajmie... - Podłącz na linię prezydenta, natychmiast! Alarmowa konferencja telefoniczna. Potem zorganizuj telekonferencje zespołów zagrożenia rakietowego, systemu wczesnego ostrzegania oraz ważnych wydarzeń, w tej kolejności! Oczy sekretarza rozszerzyły się; zawrócił na pięcie, żeby dopaść swojego biurka. Thomas znów zwiększył głośność telefonu. - Jurij, nie ma rzeczy niemożliwych. - Zamknął oczy i skupił uwagę na aparacie, na człowieku po drugiej stronie linii. - Pamiętasz nasze rozmowy w czasie ostatniej wojny? Trzeba mieć plany pewne, takie, które wytrzymają, jeśli jedna, dwie czy nawet trzy rzeczy niespodziewanie się nie powiodą. A twój się rozpada, jeżeli coś nie zagra, Jurij. Jeśli Chińczycy się dowiedzą... - Już ci powiedziałem: nie dowiedzą się. - Zacznijcie z nimi rokowania. Porozmawiajcie o zawieszeniu broni. Będziecie musieli oddać im część waszej strefy bezpieczeństwa w Okupowanych Chinach, ale i tak kiedyś to zrobicie. Cholera, zagroźcie użyciem broni jądrowej, jeżeli musicie, lecz Jurij, na miłość boską, proszę cię, nie igrajcie z ogniem. Ostrzegam: poparzycie się. - Rozkazy odpalenia rakiet zostały już wysłane przez nadajniki systemu nuklearnego - odparł Razów. - To były sygnały typu „start o określonej godzinie”, Andrew. Od tego momentu cała procedura przebiega automatycznie. Thomas zebrał siły, żeby zgarnąć z biurka papiery, które będą mu potrzebne. Usłyszał trzask drzwi i odgłos szybko zbliżających się stóp. Pułkownik - oficer dyżurny - i major, jego zastępca, pojawili się w wejściu, dysząc z wysiłku. Generał znowu ściszył telefon. - Biegnijcie w dół do Tank - rozkazał im bezbarwnym, już zrównoważonym głosem. - Wiadomość najwyższej rangi uprzywilejowania: zarządzam stan gotowości DEFCON 3 dla wszystkich sił na całym świecie. - Andrew? - zapytał Razów. Thomas spojrzał na telefon. Cały czas przyciskał palcem guzik ściszania. Znów podniósł wzrok - pułkownik stał przed nim wyprostowany na baczność. - Połącz się z dyżurnym kontrolerem w Dowództwie Walk Powietrznych w Omaha. Niech załogi bombowców i latających tankowców wsiadają do samolotów i zapuszczają silniki. Potem złap szefa Dowództwa Walk Powietrznych, żeby przepuścili bombowce przez kontrolę. - Andrew? - odezwał się znowu Razów. - Jaki cel? - zapytał pułkownik. Thomas poczuł, że obejmuje go chłód. - Strategiczny Plan Wojenny - Rosja. Oficerowie wyglądali na zaszokowanych. Generał pospiesznie mówił dalej: - Niech wszystkie dowództwa wystartują na wszelki wypadek swoimi latającymi stanowiskami dowodzenia; chcę także, żeby wszyscy kontrolerzy baz lotniczych wypuścili w powietrze, co tylko mogą. Marynarka ma wyprowadzić okręty z bronią jądrową... Niech wszystkie wyjdą w morze. Starał się zachować spokój wobec swoich oficerów, ale czuł, że serce bije mu jak oszalałe. - Wydaję następujący rozkaz gotowości: Attack Condition Bravo. Powtarzam - mówił teraz wolniej, akcentując każde słowo i patrząc podwładnym prosto w oczy - Attack Condition Bravo. - Oficerowie spojrzeli na siebie i odwrócili się na pięcie, żeby wybiec z biura. - I poderwijcie w powietrze samoloty do zwalczania okrętów podwodnych. Chcę mieć ciągłą możliwość ostrzału ich okrętów z bronią jądrową! - Gdzie, do jasnej cholery, są ci od śledzenia rozmów? - pomyślał, przełykając, żeby zwilżyć wyschnięte gardło, i spoglądając na zegarek. Zdjął palec z przycisku ściszania. - Jurij? - Muszę już iść - powiedział niespodziewanie Razów. - Poczekaj! - zaczął Thomas, szukając nerwowo czegoś, co mogłoby zatrzymać Rosjanina. - Mówiłeś coś o... Nazwałeś mnie „zwiastunem zagłady”. - W drzwiach pojawiło się dwóch żandarmów z automatami M-16 w dłoniach. Generał ściszył telefon jeszcze raz. - Sprawdźcie z moim sekretarzem, co z tym namierzaniem! Jeden z żołnierzy zniknął, a dowódca puścił przycisk. - Jesteś tam jeszcze? - Tak. - Pamiętasz, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy o tym planie, Jurij? O pomyśle ataku jądrowego na Chiny? - Razów milczał, ale Thomas wiedział, że Rosjanin pamięta. - Podczas ostatniej wojny. To była krytyczna sytuacja, tuż przed twoim kontratakiem; myślałeś, że wszystko już stracone. - Wtedy też byłeś zwiastunem zagłady, Andrew. - Tak mnie nazwałeś. Przyleciałem z Władywostoku na inspekcję naszych drużyn zaopatrzeniowych. Właśnie tam, w twojej placówce dowodzenia, dyskutowaliśmy o możliwości użycia broni jądrowej w celu zatrzymania Chińczyków. Kiedy ostrzegłem cię przed wysokim ryzykiem takiego ataku, nazwałeś mnie zwiastunem zagłady. Przypominasz sobie, co wtedy powiedziałeś? Zacytowałeś kogoś. W drzwiach pojawił się sekretarz i podbiegł do biurka dowódcy. - Celano - odparł Razów. - Mówiłem, że przypomniałeś mi fragment z Thomassa di Celano, który kiedyś czytałem. Generał przebiegał wzrokiem podaną mu przez sekretarza karteczkę. „Nippon Telephone & Telegraph, satelita geostacjonarny EtS-V, połączenie z Chabarowska, Rosja”. Thomas wstał, żeby wrzucić na siebie kurtkę, którą przyniósł jego człowiek, a potem wziął podany mu przenośny telefon. Sekretarz szepnął: - Narady zwołane, sir. Generał rozważał pospiesznie dziesięć następnych zadań do wykonania, a przed nimi z tuzin rozkazów, które należało natychmiast wydać. Zdumiał się, słysząc z głośnika głęboki, naznaczony rosyjskim akcentem głos Razowa: - „Dzień gniewu! O, dzień rozpaczy! Patrz, jak spełnia się ostrzeżenie wyroczni; niebo i ziemia stoją w płomieniach!” Zgromadzeni w biurze żołnierze gapili się, zaszokowani, na telefon. - Do widzenia, Andriusza. Do widzenia. Czerwone światełko zgasło, a Thomas wybiegł z biura. JEAN LOUIS, WASZYNGTON 11 czerwca, 04:30 GMT (23:30 czasu lokalnego) - Greg! - powiedziała Jane Lambert, kiedy jej mąż podszedł do stolika. Stanęła na palcach, pociągnęła jego głowę w dół i chłodną dłonią objęła za szyję. Pocałował ją, a potem odwrócił się do dwojga pozostałych osób. - Nie wierzę, że prezydent wypuścił w taką noc swojego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego na kolację z przyjaciółmi - oznajmił Paweł Filipów, potrząsając ciepło ręką Grega i pokazując głową znajdujący się nad barem telewizor. Jeszcze nie przerwano meczu baseballowego o puchar Zachodniego Wybrzeża zapowiadanym wystąpieniem prezydenta. Greg pocałował Irinę, żonę Pawła, w policzek i usiadł. - Cóż, nie mogę długo zostać - rzekł, łapiąc pod stołem Jane za rękę. - Raczej nie jesteśmy już umówieni na jutrzejszego tenisa? - zapytał Paweł. Greg roześmiał się, odgryzając duży kęs chleba. - Na pewno nie - odparł z pełnymi ustami. - I bardzo źle. Chciałem zobaczyć ten nowy serw, który po kryjomu trenowałeś. - Kończy się dokładnie w twoim lewym narożniku - wyjaśnił Paweł, pociągając łyk wina. - To pokaż go. I tak znowu ci dokopię. Paweł podrapał się środkowym palcem w powiekę; gest ten przejął od Grega. - Hmmm... - warknęła Jane, robiąc groźną minę, a potem wybuchnęła śmiechem. - To się nazywa macho, Irina - powiedziała, zginając szczupłe ręce i pokazując muskuły. - Greg nie zapomniał jeszcze, że w college’u był gwiazdą koszykówki, a Paweł, jak widzę, też musi mieć jakieś tradycje. - Och - odezwała się Irina, potrząsając głową - to nie sportowcy. To po prostu mężczyźni. Wszyscy wszędzie są tacy sami. - Greg przewracał oczami, kiedy obie panie zaczęły wzajemnie opowiadać o największych upokorzeniach z przeszłości swoich mężów. Gdy Paweł podniósł serwetkę do ust, Greg znowu zauważył brakujący koniuszek jego palca wskazującego. Odmrożony... - przypomniał sobie. Podczas ostatniej wojny rosyjsko- chińskiej kompanii Pawła skończyło się paliwo gdzieś na stoku wzgórza. Zakopali się więc w śniegu i przez następne trzy doby odpierali nadchodzące falami ataki chińskiej piechoty. Koniuszek palca, którym naciskał spust, był za długo wystawiony na działanie zimna i - zamarzł. Cena zwycięstwa - pomyślał Lambert. Greg studiował sprawy wojskowe, a potem przez lata pracował w DIA - Agencji Wywiadowczej Sekretariatu Obrony. Był gwiazdą w swoim światku - został doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego w wyjątkowo młodym wieku trzydziestu ośmiu lat. Jednakże będąc cywilem, nigdy nie doświadczył wojny na własnej skórze. Ostatnia kampania w Chinach była dopiero zeszłej zimy - pomyślał. Większość Amerykanów mało o niej wiedziała, ponieważ udostępniono telewizji niektóre tylko materiały, ale Greg śledził ją dokładnie. Sławy w DIA przysporzyło mu zwołanie Zespołu do Spraw Sytuacji Kryzysowych na długo przed wybuchem wojny, kiedy uwaga wszystkich jego kolegów była skupiona na Bliskim Wschodzie i Afryce Południowej. Napisał wtedy, że jest nieuniknione, iż budzące się z letargu Chiny, których przyrost gospodarczy przekraczał dziesięć procent rocznie, niedługo skuszą się na bogactwa naturalne Syberii, będące we władaniu coraz słabszej Rosji - tracącego znaczenie europejskiego mocarstwa imperialnego. Gdy wybuchła wojna rosyjsko-chińska, Pawła odwołano z Waszyngtonu, ale obecną, drugą rundę przesiadywał sobie spokojnie jako attache wojskowy ambasady rosyjskiej. Ciekawe, czy chciałby tam teraz być, ze swoimi towarzyszami? Z generałem Razowem? - No i Greg próbował wyciągnąć samochód z błota gołymi rękami. „To tylko pieprzony fiat”, tak powiedział. - Jane kpiła z męża, naśladując jego głos; raczyła współbiesiadników dość zniekształconą relacją z ich miesiąca miodowego. - Potem ledwo mógł chodzić przez cały tydzień. Znaleźliśmy taką małą gospodę w jakiejś zapadłej dziurze we Francji, położyłam go do łóżka i zaczęliśmy czytać książki. Był bezużyteczny. Zupełnie. - Wskazała głową na męża. - Przysięgam - ciągnęła - że nie wiem, jak to możliwe, iż przy takim nadmiarze testosteronu na świecie nasze kraje nie wplątały się w wojnę przez te wszystkie lata. W ciszy, która nagle zapanowała, Greg spojrzał na Pawła. Oczy Rosjanina powędrowały ku wiszącemu nad barem telewizorowi. - Co powie? - zapytał Filipów. Greg popatrzył na ekran. Program stacji CBS został przerwany specjalnym wydaniem wiadomości. - Paweł, czy mogę... możemy porozmawiać? - A więc nie przyszedłeś tu, żeby spotkać się z dawno zgubioną żoną? - odezwała się Jane. - To wyjaśnia sprawę... Filipów i Lambert byli bliskimi przyjaciółmi, ale nie po raz pierwszy wykorzystywali przyjaźń do celów zawodowych. Dotychczas jednak w prowadzonych przez nich grach słownych zawsze było coś z ducha współpracy - tak jak w tym dziwnym przymierzu, które ich kraje zawarły na czas pierwszej wojny Rosji z Chinami, podczas której Stany Zjednoczone dostarczyły Rosjanom poważnej pomocy logistycznej. Greg zawsze stawiał pytania, na które Paweł akurat chciał odpowiedzieć, i vice versa; obaj zdawali potem raporty z tych „kontaktów”. Nazywano ich obu „kuchennym kanałem informacyjnym”. Stawszy się przez przypadek częścią takiego połączenia, Greg doskonale wiedział, jak wielką wagę miały ich rozmowy. Ale stosunki między Rosją i Stanami napięły się od czasu wiosennego puczu wojskowego w Moskwie i rozmieszczenia w odpowiedzi przez Amerykanów ich sił wojskowych w Europie Wschodniej, co niesłychanie rozgniewało rosyjskich nacjonalistów. Po tych wydarzeniach Greg nie śmiał już zadawać Pawłowi zbyt wielu pytań, widząc, że ten stara się unikać tematu. - No jasne - odparł teraz Filipów. - Mów. Lambert popatrzył na Jane i Irinę, które siedziały z wyczekującymi minami. - Paweł, nasz wywiad donosi, że w ostatnich dniach doszło do kontaktów na wysokim szczeblu pomiędzy Koreą Północną a waszym Ministerstwem Obrony. - Twarz Rosjanina pozostała bez wyrazu. - Wszelkie rozmowy - ciągnął Lambert, dostarczając Filipowowi dalszych informacji, za które miał nadzieję otrzymać jakieś inne - mogłyby wywołać wrażenie niestosownych w momencie, kiedy Amerykanie ryzykują życie swoich... Paweł odchrząknął i oświadczył: - Jak wiesz, Greg, utrzymujemy z Koreą Północną regularne kontakty i korzystamy z ich dróg do transportu zaopatrzenia dla naszych jednostek w Okupowanych Chinach. Nic - pomyślał ze złością Amerykanin. - Czy zostaliście uprzedzeni o północnokoreańskim ataku, Paweł? Jeśli tak, będziemy chcieli - prezydent będzie oczekiwał - jakiejś pomocy, przynajmniej od strony wywiadowczej. - Greg był zdenerwowany i złamał reguły gry, mówiąc w tak otwarty sposób. Filipów zmarszczył tylko brwi. - Powiedz mi, Paweł; nie mam czasu na całe to gówno. Muszę się czegoś dowiedzieć. Rosjanin pociągnął kolejny łyk wina, a bruzda pomiędzy jego brwiami się pogłębiła. - Mamy problemy, Greg, z których ledwie zdajecie sobie sprawę. W moim kraju są ludzie, tacy jak generał Zorin, którzy myślą inaczej niż ty i ja. Widzą amerykańskie wojska w Europie Wschodniej czy na Morzu Japońskim i sądzą, że to część jakiegoś zachodniego spisku, kontynuacja historycznej wrogości naszych krajów. - Nie opowiadaj mi tych idiotyzmów o... - Lambert zatrzymał się w pół zdania. Był zbyt zmęczony i zniecierpliwiony, żeby podjąć grę, i o mało nie popełnił błędu polegającego na niezrozumieniu prawdziwego znaczenia słów Pawła. Ale na szczęście uniknął tego. A zatem to Zorin rozmawiał z Koreą Północną. To ma sens. Są ulepieni z tej samej gliny. Paweł pił dalej wino; kieliszek zakrył jego usta, ale w oczach można było odczytać rozbawienie. On uwielbia grę - pomyślał Lambert po raz setny. - No cóż - odezwał się Amerykanin. - Mam nadzieję, że z korzyścią dla naszych krajów można trzymać Zorina i tych wszystkich twardogłowych w rezerwacie. - Paweł milczał, a cierpliwość Grega znowu zaczęła wisieć na włosku. - No i... co? Chcesz powiedzieć, że Razowowi tak bardzo potrzebne są drogi przez Koreę Północną, że on i Zorin pozwolili tym z Północy zerwać się ze smyczy i napaść na Południe zaledwie na pięć miesięcy przed zjednoczeniem? Teraz, kiedy właśnie pod wpływem nacisków Północy zakończyliśmy wycofywanie naszych wojsk? To znaczy, że twój stary szef Razów tkwi w tym po uszy razem z Zorinem? Filipów nie odezwał się - to Irina wypaplała odpowiedź: - Generał Razów nienawidzi generała Zorina! - Irisza... - przywołał ją do porządku Paweł. - Ale to prawda! - ciągnęła. - Generał Razów jest przyjacielem Ameryki. Nie moglibyśmy zwyciężyć w ostatniej wojnie z Chinami bez pomocy Stanów Zjednoczonych i Pawlik mógłby tu dzisiaj z nami nie siedzieć, gdyby nie Amerykanie. - Ucichła pod spojrzeniem męża, wiedząc, że nie powinna była się wtrącać. Spuściła więc głowę i dokończyła to, co zaczęła: - Zorin przez cały czas ucieka przed rezerwatem... Paweł pochylił się do przodu. - Okay, wiem, że jesteś zajęty. Na twoje pytanie dotyczące - rozejrzał się i dokończył szeptem - generała Zorina mogę powiedzieć jedynie tyle, że czynione są pewne kroki. - Podniósł dłonie w górę, jak gdyby chciał dodać: „takie!” - Czy STAWKA zamierza go zwolnić? - To Naczelne Dowództwo - wyjaśniła Irina szeptem, zwracając się do Jane, która przytaknęła. Obie kobiety nadstawiły uszu. Paweł znowu zamilkł. - Chryste, Paweł, nie mów mi, że w Moskwie mogą się zacząć kłopoty - zaniepokoił się Greg. - Tego nam tylko brakuje; wam zresztą też, biorąc pod uwagę sytuację w Chinach. - Wszystkie oczy zwróciły się na Filipowa. Amerykanin czekał na odpowiedź. Z kieszeni Grega dobiegł sygnał telefonu komórkowego. Wyciągnął go i odebrał: - Lambert. - Centrala Białego Domu, panie Lambert - oznajmiła telefonistka. - Proszę czekać. - Wszyscy przyglądali się, jak Greg słucha cichych pisków, a potem trzasku. - Proszę powtarzać - włączył się chłodny elektroniczny kobiecy głos systemu identyfikacji głosu. - Astrolog. - Astrolog. Za Pawłem pojawił się kelner. - Pułkownik Filipów? Telefon do pana. - Przerośnięty - powiedział komputer, nie rozpoznając za pierwszym razem. - Przerośnięty - powtórzył Lambert, starannie wymawiając słowo. - Głos zidentyfikowany - potwierdził system. Ponownie rozległ się trzask. Tymczasem Paweł przepraszając wstawał od stołu. - Proszę czekać na majora Rogersa - poleciła telefonistka z Białego Domu. To stary Rogers - pomyślał Lambert, przyzwyczajony już do jego paranoicznych nocnych rozmów na temat irańskich inwazji na Arabię Saudyjską albo wojen atomowych pomiędzy Indiami a Pakistanem. - Pan Lambert? - O co chodzi, Lany? - Proszę pana, przeszliśmy na DEFCON 3; wszystkie siły, na całym świecie. Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego wykonuje JEEP - Joint Emergency Management Agency, Alarmowy Plan Połączonej Ewakuacji. Pan ma kartę JEEP-1, sir. Pańskim punktem odprawy jest Biały Dom. Proszę się pospieszyć. Greg przestał nagle słyszeć szmery rozmów i stłumione odgłosy z kuchni. - Co się dzieje? - zapytał, skupiając całą uwagę na cichutkim szumie z telefonu. - Attack Condition Bravo, sir. - Lambert usłyszał, ale mrowienie skóry na głowie i napływ nie skoordynowanych myśli opóźniły zrozumienie tych słów. - Generał Thomas zwołał konferencję zagrożenia rakietowego. To wszystko, co wiem. Greg gapił się na salę restauracji, która nagle stała się jakby nierzeczywista. Splecione dłońmi pary nachylały się nad stolikami. Gromadka ubranych w fartuchy pracowników kuchni zgromadziła się w barze, czekając na telewizyjne przemówienie prezydenta. - Co się stało, kochanie? - zaniepokoiła się Jane. - Wrócę tu - wymamrotał Lambert, chowając telefon do kieszeni. Nadszedł Paweł, ale nie zajął miejsca przy stoliku, tylko nachylił się i szepnął coś swojej żonie. Amerykanin wyczytał z ruchu jego warg słowo „Moskwu”, a Irina zmarszczyła brwi. Greg przetłumaczył sobie po cichu: „do Moskwy”. Jechać do Moskwy! - Jane - odezwał się - czy mogę... czy mogę z tobą przez chwilę porozmawiać? - Jego żona wstała i poszła za nim do baru. Paweł z Iriną przyglądali się; Lambert odwrócił się do nich plecami. Filipów przeszedł szkolenie nie w armii, ale w KGB. - Kochanie? Greg, co się...? - Chcę, żebyś wsiadła do samochodu i pojechała do Leesburga. A jeszcze lepiej zadzwoń do swoich rodziców i przekaż im, że spotkasz się z nimi w hotelu w Snowshoe. - Co? Po co? - Roześmiała się nerwowo. - Co się dzieje? - Nie wiem. - Przez głowę Lamberta przelatywały możliwe odpowiedzi. Korea Północna? Zorin? Wojna rosyjsko-chiriska? Coś innego? - Ewakuują rząd, Jane. - Co robią? - zakrztusiła się. Przycisnął ją do piersi i przytulił obiema rękami. - O Boże, kochanie. Tak dużo... tak dużo chciałbym ci powiedzieć, ale... muszę jechać. Nie ma zbyt wiele czasu. Rozumiesz? Jane, blada jak ściana, patrzyła na niego i potrząsała głową. - Nie. Nic nie rozumiem! Lambert musiał już ruszać. Ewakuacja się rozpoczęła, a jej termin we wszystkich punktach zaplanowano z minimalnym marginesem czasowym. - Wydostań się tylko z miasta. Nie zatrzymuj się, żeby kupić ubranie, jedzenie czy cokolwiek. Masz dosyć benzyny? - Żona gapiła się na niego bez słowa. - Jane. - Greg złapał ją za ramiona. Natychmiast padła mu w objęcia. Uścisnął ją i zapytał łagodnie: - Jane, czy w saabie jest benzyna? - Jej miękkie włosy, zaledwie parę godzin temu zakręcone u fryzjera, połaskotały go w nos, kiedy przytaknęła w odpowiedzi. Przycisnął usta do jej rozgrzanej głowy i pocałował ją. - Kocham cię - dodał; spojrzał w piękne oczy Jane i odwrócił się do wyjścia. Rzucił Irinie i Pawłowi pospieszne pożegnanie i wypadł z restauracji. Kierowca natychmiast podjechał. - Do Białego Domu! - polecił Lambert, trzaskając drzwiami. - Włącz koguta. Nie zadając żadnych pytań, kierowca hałaśliwie umieścił na dachu niedużą czerwoną lampę trzymającą się na silnym magnesie i wcisnął pedał gazu. Samochód warknął i ruszył z impetem, odrzucając głowę Lamberta w tył i podrzucając nim, gdy wypadali na ulicę, a on próbował trafić w przyciski telefonu komórkowego. Syrena zawyła spod maski. Greg obejrzał się i zobaczył, że przez parking biegnie Paweł. W drzwiach restauracji stały Jane i Irina. Jane machała mężowi, aż znikła mu z oczu, a jemu po chwili udało się wcelować w guzik połączenia z Białym Domem. LOS ANGELES, KALIFORNIA 11 czerwca, 04:40 GMT (20:40 czasu lokalnego) - Nie widzę żadnej możliwości włączenia się Stanów Zjednoczonych do wojny - mówił analityk w specjalnym wydaniu wiadomości CNN. Melissa Chandler siedziała na kanapie w dużym pokoju, słuchając jednym uchem telewizora, a drugim kroków Davida chodzącego na piętrze. Specjalista CNN do spraw wojskowych - który, jak ocenił wcześniej David, nie bardzo zdaje sobie sprawę, o czym mówi - znajdował się z boku ekranu; główny obraz pokazywał natomiast salę konferencji prasowych w Białym Domu. Stojąca z przodu mównica była ciągle pusta. - Koreańczycy z Północy posunęli się zbyt daleko w tak krótkim czasie. Obawiam się, że będziemy musieli przesiedzieć tę wojnę w domu, mając nadzieję, że armia południowokoreańska sama zdoła odwrócić bieg wypadków; być może z pomocą amerykańskiego wsparcia lotniczego. Melissę bolał żołądek; plecy zaczęły jej drętwieć, kiedy tak siedziała pod dziwnym kątem, trzymając się za napęczniały brzuch. Przesunęła się na poduszce kanapy, żeby wygodniej się oprzeć, ale wtedy nacisk macicy na pęcherz sprawił, że znowu musiała iść do łazienki. Było jej niedobrze. Bóle żołądka powracały falami. Oto radości ciąży - pomyślała, głaszcząc wierzchołek pękatego brzucha. - A co z ruchami wojsk, o których tyle słyszeliśmy w ciągu ostatnich paru godzin, a nawet tygodni czy miesięcy poprzedzających wczorajszą inwazję? - pytał spiker. Spojrzał w notatki. - Z San Diego wyrusza grupa okrętów wraz z lotniskowcem. Siły Ekspedycyjne Marines przeprowadzają manewry na Morzu Japońskim. Inni komandosi opuszczają przylądek Pendleton. Postawiono w stan gotowości dwie dywizje Gwardii Narodowej. Dwie dywizje regularnej armii rozlokowano w Niemczech. Widziano myśliwce startujące z bazy Yokota w Japonii. I tak dalej, i tak dalej. Co ma z tego wszystkiego wyniknąć? Melissa usłyszała, jak David przechodzi szybko przez sypialnię. - To tylko nadmiar ostrożności - oświadczył ze swojego wycinka ekranu emerytowany pułkownik, dawny dowódca bombowca naddźwiękowego. - Pobrzękiwanie szabelką. Ale, widzi pan, to jedynie dowodzi, że mam rację. Wszystkie te siły można odwołać. Wysyła się je i wycofuje wyłącznie po to, żeby odstraszyć wroga. A siły w Europie nie mają nic wspólnego z... - Przepraszam - przerwał spiker, który pojawił się teraz na całym ekranie, trzymając słuchawki przy uchu. - Łączymy się z Bobem Samuelsem w Białym Domu. Scena zmieniła się - pokazano reportera, stojącego na tle dobrze znanej niebieskiej kotary w innej części sali konferencji prasowych. - W tej chwili mogę państwu wyjaśnić, że mniej więcej godzinę temu polecono nam zebrać się w sali konferencji prasowych Białego Domu z powodu spodziewanego oświadczenia. Piętnaście minut temu dowiedzieliśmy się, że przemówienie wygłosi sam prezydent. W tle otworzyły się drzwi i wszedł Livingston, a za nim kilku oficerów. Reporter pospiesznie kontynuował: - Mogę także dodać, że słyszałem - chociaż nie jest to potwierdzona informacja - iż w ciągu ostatniej godziny samoloty Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych rozpoczęły operacje wojskowe przeciwko najeźdźcom z Korei Północnej. To przeczy poprzednim doniesieniom, według których zaangażowanie naszych samolotów miało się ograniczyć wyłącznie do wspomagania transportu i dostarczania zapasów dla Południowokoreańczyków. Powiedziano mi także, że sytuacja Południa nie przedstawia się najlepiej... - Panie i panowie - oznajmił donośny głos. - Prezydent Stanów Zjednoczonych. - David! - zawołała Melissa. - Zaczyna się! - Ból przebiegł jej przez plecy; znowu zmieniła pozycję. - Posłuchajmy - rzekł reporter, a na górze zastukały kroki biegnącego Davida. Stojący przy mównicy prezydent Livingston założył okulary, których używał do czytania, wyjął z kieszeni marynarki kilka kartek, popatrzył na nie, a potem spojrzał w kamerę. - Rodacy, Amerykanie - zaczął. - Mam dla was bardzo smutne wieści. Wczoraj wczesnym rankiem czasu waszyngtońskiego jednostki armii północnokoreańskiej przekroczyły strefę zdemilitaryzowaną i uderzyły w zmasowanej inwazji na Koreę Południową, naszego przyjaciela i zaufanego sojusznika. Atak nastąpił bez ostrzeżenia, niczym nie sprowokowany. Niech mi wolno będzie wykorzystać tę okazję, by zapewnić - a mówię to z całą stanowczością - że nie mamy nic przeciwko narodowi Korei Północnej, zniewolonemu przez brutalny reżim, i że pozostajemy otwarci na negocjacje z tym krajem, które doprowadziłyby do zakończenia rozlewu krwi i powrotu do granic sprzed inwazji. Jednakże ponawiane wielokrotnie próby nawiązania kontaktu z północnokoreańskimi przywódcami nie dały jak dotąd pożądanego rezultatu i dlatego dalsze wysiłki w tym kierunku zostaną zaniechane. Kamera zrobiła najazd na twarz prezydenta, a on patrzył prosto w telewidzów. Kątem oka Melissa zauważyła Davida, wchodzącego z holu; był nagi do pasa, w ręku trzymał ubranie. - Stanowisko naszego kraju, a także wszystkich przywódców świata, z którymi rozmawiałem, jest jednoznaczne: inwazja na Koreę Południową nie będzie tolerowana. Oddziały północnokoreańskie muszą wycofać się natychmiast i bezwarunkowo. Koło mównicy pojawił się mężczyzna w ciemnoszarym garniturze i przerwał Livingstonowi, psując atmosferę chwili. Prezydent zrobił krok do tyłu, żeby przeczytać podaną mu wiadomość. Melissa spojrzała na Davida. Wydał jej się inny. Nie wyższy - miał metr osiemdziesiąt trzy - ani potężniejszy. Popatrzyła na jego pierś. Był szczupły, lecz nie chudy, tak jak wtedy, gdy się poznali. Zachował niezłą figurę, jak na trzydziestotrzyletniego faceta, który spędził całe lata za biurkiem, praktykując prawo. To przez te włosy, które w czasie przerwy na lunch obciął na krótko, po wojskowemu, wysłuchawszy porannych wiadomości. - Co się dzieje? - zdziwił się David zza pleców żony. Zgromadzeni w Białym Domu dziennikarze zaczęli robić szum, komentując po cichu niespodziewaną przerwę. Melissa wygięła szyję, żeby spojrzeć na męża. Właśnie wrócił z wieczornego joggingu i jego ramiona ciągle połyskiwały potem, mimo że wziął prysznic Prezydent powrócił na mównicę; na jego twarzy malował się niepokój. Odchrząknął. Zerknął w notatki, przerzucił kilka kartek, po czym powiedział po prostu: - W odpowiedniej chwili będę... będę mógł udzielić państwu więcej informacji, ale na razie oddaję głos... oddaję głos generałowi Halcombowi. Proszę bardzo. David obszedł kanapę i postawił na jej brzegu nogę; był w cętkowanych czarno- brązowo-zielonych spodniach, których Melissa nie widziała od lat. Wlepił oczy w ekran. Nie zwrócił nawet uwagi, że żona przygląda się, jak sznuruje wysokie czarne buty. Livingston zszedł z mównicy, chowając okulary do kieszeni, i opuścił salę razem z człowiekiem, który mu przerwał, pośród ogłuszającego zalewu pytań dziennikarzy: - Panie prezydencie, panie prezydencie, czy amerykańskie siły są już zaangażowane w konflikt? - Panie prezydencie, czy wycofanie naszych wojsk lądowych przed zjednoczeniem było błędem? - Czy wojna rosyjsko-chińska ma coś wspólnego z północnokoreańską inwazją? Za Livingstonem zamknęły się drzwi i generał armii Halcomb wszedł na mównicę, prosząc gestem ręki o ciszę. - Nie mam żadnych wiadomości - zaczął, kiedy sala się uspokoiła - oprócz następujących: wszystkie urlopy personelu wojskowego Stanów Zjednoczonych zostają z tą chwilą odwołane. Wszyscy żołnierze Pierwszej Zmechanizowanej Dywizji Piechoty mają się zameldować w Fort Riley, w stanie Kansas. Natychmiast. Żołnierze Drugiej Dywizji Piechoty meldują się w Fort Ord, Kalifornia. - Podniósł wzrok znad notatek. - Jeśli nie powiem inaczej, wszystkie rozkazy oznaczają: natychmiast, najszybszymi dostępnymi środkami lokomocji. Znowu spuścił oczy. - Czwarta Zmechanizowana Dywizja Piechoty - Fort Carson, Kolorado; Siódma Lekka Dywizja Piechoty - Fort Lewis, Waszyngton; Dwudziesta Czwarta Zmechanizowana Dywizja Piechoty - Fort Stewart, Georgia; Trzydziesta Ósma Dywizja Piechoty Gwardii Narodowej - centra rezerwy w Indianie... Odczytywanie listy trwało trzydzieści minut, ale David wypadł z domu po dziesięciu. MINISTERSTWO OBRONY ROSJI, MOSKWA 11 czerwca. 04:45 GMT (06:45 czasu lokalnego) - To powszechna mobilizacja - powiedział pułkownik, siedzący przed ekranem telewizora ze słuchawkami na uszach. Już dawno przestał tłumaczyć przemówienie amerykańskiego prezydenta i listę wojskowych wezwań, która nastąpiła potem. Marszałek Gribaczow odłożył słuchawkę telefonu, a pozostali członkowie STAWKI - Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych Rosji - odwrócili spojrzenia od ekranu telewizora ku szczytowi długiego stołu. - Nasze rozkazy odpalenia rakiet zostały odebrane - oznajmił marszałek. - Generał Razów melduje, że zamki uzbrojenia dwudziestu pięciu rakiet balistycznych: dziewiętnastu przeznaczonych do pierwszej salwy i sześciu rezerwowych, są już usunięte. Wskaźniki ich stanu pokazują gotowość na rozkaz „odpalić o określonej godzinie”. - Popatrzył na siedzących przed nim ludzi. - Przekazałem mu pełnomocnictwo do oddania strzału. - A co z Amerykanami? - zapytał dowódca RWSN - Strategicznych Sił Rakietowych Rosji, spoglądając na telewizor. - Razów zadzwonił do generała Thomasa. Amerykanie są poinformowani. - Czy widział pan, w jaki sposób wyciągnęli prezydenta w samym środku jego przemówienia? - odezwał się dowódca Zachodniego Kierunku Strategicznego. - Niepokoi mnie to. Wie pan, Chińczycy też oglądają CNN. - No to co? - rzucił dowódca RWSN. - Prezydenta wywołano z powodu pilnych spraw związanych z wojną koreańską, w którą zamierzają się włączyć. Jeśli rzeczywiście mają zamiar przystąpić do działań zbrojnych. - Mają - powiedział marszałek Gribaczow, naczelny dowódca STAWKI, ze swego miejsca na końcu stołu. - Rakiety będą odpalone automatycznie? - upewnił się dowódca Zachodniego Kierunku Strategicznego. - Teraz to już tylko kwestia czasu - odparł Gribaczow. - I niech Bóg ma litość dla naszych dusz - odezwał się stary marszałek odpowiedzialny za stocznie wojenne, Rozległo się pukanie i do sali wszedł adiutant, zamykając za sobą ciężkie drzwi z głośnym, metalicznym szczękiem zasuwy. - Chodzi o generała Zorina, panie marszałku - zameldował. - Przyjechał na pańskie wezwanie. - Och - westchnął stary marszałek i popatrzył pytająco na zebranych. Ponieważ nikt nie oponował, Gribaczow oznajmił: - Już skończyliśmy. Proszę go wezwać. Ledwie marszałkowie zdążyli zebrać ze stołu i przykryć papiery dotyczące supertajnego planu ataku jądrowego, kiedy drzwi stanęły otworem i wkroczył Zorin - nie sam, stosownie do czekającej go krytyki - ale w otoczeniu świty swoich podwładnych. Było ich tylu - jak zwykle zresztą - że kilku najstarszych zebranych wymieniło niespokojne spojrzenia. Jeden nachylił się i szepnął: - Jak amerykański bokser amator. Zorin zlustrował grupkę grubasów, zatopionych w miękko wyściełanych krzesłach otaczających palisandrowy stół. Jego ludzie zaczęli rozwieszać mapy na ścianie. - Myślałem, że to my pana wezwaliśmy, generale Zorin - odezwał się szorstko Gribaczow. - Przybyłem tu, żeby przemówić do panów na temat życia i śmierci naszego narodu - zaczął Zorin niskim głosem, przyglądając się po kolei każdemu z siedzących za stołem. - Nadszedł czas, żeby podjąć działania. - Denerwował go szelest map za plecami, który - jak sądził - psuł podniosłą atmosferę chwili. - Jakie działania, jeśli wolno zapytać? - przerwał Gribaczow, rozpierając się na krześle i patrząc błyszczącym wzr&kiem. Zorin odwrócił się ku wykresom i mapom, które jego podwładni rozpinali na korkowych tablicach wiszących na ścianie sali. Podchodząc do największej z map, generał wyjął z kieszeni marynarki srebrną teleskopową wskazówkę i z trzaskiem rozciągnął ją na całą długość. Czekał niecierpliwie, aż jego pomocnik skończy przypinać ostatnie pinezki w zwisającym jeszcze rogu mapy i się odsunie. Wreszcie Zorin uderzył wskazówką w Polskę, gdzie były narysowane niebieskie prostokąciki z oznaczeniami jednostek wojskowych. Odwrócił się, żeby spojrzeć na marszałków, i cofnął wskazówkę, a potem uderzył nią znowu, z jeszcze większą siłą, trafiając trochę poniżej poprzedniego miejsca. Dowódca Floty Czarnomorskiej odchrząknął, po czym powiedział: - Czy to są pańskie plany wakacyjne, czy też Szwajcaria w jakiś sposób obraziła naszą dumę narodową? - Kilku marszałków wybuchnęło śmiechem, a Zorin odwrócił się ku mapie i przesunął wskazówkę ku zamierzonej pozycji, pokazując na Słowację i narysowane tam inne niebieskie prostokąciki. - Nie, admirale - odparł. - Ale ja i tysiące innych rosyjskich patriotów czujemy się znieważeni reakcją rządu, a raczej brakiem reakcji, na rozmieszczenie w tych krajach amerykańskich jednostek! - Zobaczył, że wyraz rozbawienia znika z twarzy zebranych wobec jego jawnej niesubordynacji. - Zainstalowali swoje wojska na samych granicach naszego państwa! Dwie dywizje, plus wsparcie w sile korpusu, i cztery skrzydła myśliwców taktycznych! Ponad sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy! Stary marszałek Gribaczow wziął głośny, głęboki oddech przez nos i rzucił z końca stołu: - Zapewne przez „nasze” granice rozumie pan granice Ukrainy i Białorusi - „Wielkiej Rosji”, jak poetycko to pan określił w swym wywiadzie dla londyńskiego „Timesa”. - Marszałek pokręcił głową i pochylił się do przodu. - I pan, i ja dobrze wiemy, co oni robią. Polacy i Słowacy trzęśli portkami, kiedy wprowadziliśmy stan wojenny i rozmieściliśmy z powrotem wojska na Białorusi, co zdawało się swego czasu bardzo pana bawić. Jeśli się nie mylę, wydał pan przyjęcie w hotelu „Metropol”; zostało nawet opisane w zachodniej prasie. Pańskie zdjęcie pojawiło się na okładce „Time’a”, który swój główny artykuł poświęcił tej zmianie równowagi sił, która, jak mieliśmy nadzieję, nie zostanie odebrana przez Zachód jako zagrożenie. A artykuł o panu, w takim kolorowym prostokąciku, był zatytułowany jak? Czarna sotnial Do tej pory nie rozumiem, co to właściwie miało znaczyć... - Tu Gribaczow odwrócił się ku tłumaczowi, ciągle zgarbionemu przed telewizorem. Wokół stołu rozległ się cichy śmiech, wywołany drwiną w głosie Gribaczowa, wiedzącego lepiej niż Amerykanie, co oznacza wspomniane określenie. Marszałek ciągnął dalej: - Za wszelką cenę staraliśmy się przekonać Zachód, że nie stwarzamy żadnego zagrożenia, lecz pan wypowiedział się w gazecie „Czerwona Gwiazda” w taki sposób, że można było pomyśleć, iż nadciąga drugi Czyngiz-chan! I to pan uważa ich działania za prowokację? Europa Wschodnia nie jest Amerykanom do niczego potrzebna - to jasno wynika z tych ich absurdalnych publicznych debat politycznych - ale administracja znalazła się w pułapce... - Właśnie o to im chodzi. Chcą, żeby pan tak myślał! - krzyknął Zorin, przerywając efektownie ciszę. - Czy nie widzi pan, co się dzieje? - Uderzył dłonią w stół konferencyjny. Dał sobie spokój z liczbami, których nauczył się na pamięć; zapomniał o wiszących za nim mapach i komputerowych wykresach i zaczął mówić, co mu serce dyktuje, przywołując z pamięci całą litanię poniżeń: - Obszar naszego państwa zmniejszył się do stanu sprzed trzystu lat! Siedzieliśmy tu wszyscy - ciągnął, pokazując ręką na marszałków, swoich zwierzchników - słuchając, jak ubliżacie tym patetycznie słabym demokratom w parlamencie i na Kremlu, którzy nie robili nic, chociaż w kraju pogłębiał się chaos, targując się z prowincjami, żeby tylko utrzymać w całości samą Rosję... - No i coś zrobiliśmy! - przerwał dowódca Zachodniego Kierunku Strategicznego. - Przejęliśmy władzę i wykopaliśmy skubańców na ulicę. - A teraz sami nic nie robimy! - wykrzyknął Zorin, czując, że opanowują go emocje; jego oczy omal nie wypełniły się łzami. Był wyczerpany całymi tygodniami bezsennych nocy, podczas których przygotowywał się na tę wielką chwilę, i musiał bardzo się starać, żeby nie stracić panowania nad sobą. - Czy nie pamiętacie wszyscy tej nocy, którą przeżyliśmy - w tej oto sali - słuchając raportów o gwałtach i morderstwach dokonywanych na Rosjanach, na rodzinach naszych ludzi, nawet oficerów, kiedy nasze oddziały i cywile uciekali z Azji Środkowej w czasie wycofywania wojsk? A kiedy nasi ludzie strzelali w obronie własnej, co zrobili „przyjaciele” z Zachodu? Wprowadzili sankcje! - wrzasnął. - Zachód najpierw daje ludziom żywność i ubrania za darmo, podkopując ich chęć do pracy, a potem niszczy wszystkie nasze gospodarcze wysiłki za pomocą sankcji! Tymczasem ich biznesmeni zbiegają się jak hieny do padliny i wykupują to, co mamy, za drobną cząstkę rzeczywistej wartości! A dolary, którymi płacą za złoto, diamenty, ropę i wszystko inne, co zabierają Rosji, ledwie pokrywają naliczane nam odsetki od sum pożyczonych po to, żebyśmy mogli kupować ich towary! Wszystko trafia z powrotem do ich kieszeni! To, co mamy, należy do nich i to, co oni mają - też należy do nich! Nie widzicie, co wyprawiają? Podwładni Zorina - ludzie w jego wieku i młodsi, awansowani do rangi majorów i pułkowników, chłonęli każde wypowiadane słowo, ale starzy marszałkowie siedzieli spokojnie. Nic z tego, co mówił, nie zrobiło żadnego wrażenia na członkach STAWKI. Mimo to generał ciągnął dalej, czerwony na twarzy, zdecydowany, żeby nareszcie wyrzucić z siebie wszystko, co leżało mu na sercu. - A Kazachowie?! Kiedy z Bajkonuru zaczęły startować japońskie rakiety - z kosmodromu, który my zbudowaliśmy - czy zaczęli dzielić się z nami dochodami, tak jak było uzgodnione? Nie! Okazało się nagle, że jesteśmy im winni pieniądze za „zanieczyszczenie środowiska naturalnego”! - Zorin zauważył, że dowódca Południowo- Zachodniego Kierunku Strategicznego spogląda na kolegę z Sił Obrony Powietrznej, rozbawiony tyradą generała. - Nasza dusza - darł się nie ustępując Zorin - nasza rosyjska dusza wystawiona jest na sprzedaż obcokrajowcom. Cudzoziemcom! Nasze narodowe dziedzictwo - skarby carów w Ermitażu i kremlowskiej Orużennoj Pałacie, dzieła francuskich impresjonistów w Muzeum imienia Puszkina... - Które zabraliśmy Hitlerowi - zarechotał dowódca Wojsk Inżynieryjnych - a on wywiózł je z Paryża! - Śmiał się z własnego komentarza, aż dostał kaszlu. Zorin odczekał, patrząc, jak mięsiste policzki starca coraz bardziej purpurowieją. W końcu marszałek splunął głośno w chusteczkę. - To trzyczęściowy plan - podjął generał, podchodząc do pierwszej z map i stukając w nią delikatnie wskazówką, z wdziękiem oficera sztabowego. - Najpierw rozmieśćmy z powrotem wojska na Ukrainie, w krajach nadbałtyckich i w Kazachstanie. Marszałkowie zaczęli nagle mówić wszyscy naraz. - Myślałem, że pierwszym punktem będzie „pokonajmy Chińczyków” - rzucił dowódca PWOS - Obrony Przeciwlotniczej Kraju, odpowiednika amerykańskiego NORAD- u. - Czy ma pan jakiś plan dotyczący tego zagadnienia? - Co?! - zapytał teatralnie Zorin, wyraźnie rozbawiony. - Czy wasz jasnowłosy generał Razów nie potrafi rozwiązać tak małego problemu? - To nie jest mały problem, to wojna - odezwał się wyraźnie zirytowany Gribaczow. - I to nie wojna generała Razowa, tylko rosyjska, nasza. Wojna, w której - pozwolę sobie dodać - ciągnął, wskazując na mapy generała - związana jest ogromna większość sił. Sił, na które bez wątpienia pan liczy, żeby wprowadzić swój napoleoński plan. - Wszyscy panowie wiecie, że jest sposób na zakończenie wojny z Chinami - odparował chłodno Zorin. - Odpowiednie plany są gotowe już od czasu poprzedniego konfliktu, kiedy Razów swoją zimową potyczką zdobył miano Bohatera Rosji! Moglibyśmy z tym skończyć raz na zawsze, gdybyśmy tylko użyli wszystkich sił, jakie mamy do dyspozycji. Moglibyśmy zlikwidować zagrożenie ze strony Chin na najbliższe sto lat! - krzyknął, znowu uderzając w stół. Kilku członków STAWKI wymieniło spojrzenia. Wiedzą, o czym mówię - pomyślał zdegustowany Zorin - ale są za słabi nawet na tó, żeby przelewać azjatycką krew. Po długiej chwili milczenia generał wrecił do swojego wywodu. - Punkt drugi: zażądajmy natychmiastowego wycofania się wszystkich amerykańskich wojsk z Europy Wschodniej. - A niby dlaczego mieliby to zrobić? - zdziwił się inny marszałek. - Bo ich zmusimy - wyjaśnił Zorin, nachylając się ponad stołem konferencyjnym. - I dlatego, że są rozmieszczeni zbyt rzadko. Jeśli nie zamierzają wysłać nie najlepiej przygotowanych rezerwistów na wojnę do Korei - pokazał głową salę konferencyjną Białego Domu na ekranie telewizora - to będą musieli wycofać z Europy jednostki frontowe, prawda? Oficerowie siedzieli w milczeniu. Spojrzenie Zorina padło w końcu na marszałka Gribaczowa, który odpowiedział nie mniej stanowczym wzrokiem. - Czy ma pan coś wspólnego z decyzją generała Parka najazdu na Koreę Południową? - zapytał Gribaczow. Zorin uśmiechnął się, ciesząc się ze zmiany swej roli - z oficera sztabowego na aktora sceny światowej. - To związuję Amerykanom ręce, czyż nie? - zauważył. - A kiedy odzyska pan Kazań, Iwanie Groźny - odezwał się nagle kpiąco dowódca Zachodniego Kierunku Strategicznego - czy planuje pan zbudować własne mauzoleum na placu Czerwonym, czy tylko przemianować cerkiew Świętego Bazylego? Ta zniewaga i śmiech, który po niej nastąpił, dotknęły Zorina do żywego. Spojrzał na Gribaczowa, a ten pokręcił krytycznie głową. Nagle całe piękno i majestat sali zniknęły. Ściany wyłożone były kosztownym drewnem i przyozdobione dziełami sztuki o patriotycznej treści, podłoga wyściełana puszystym wschodnim dywanem, z boku stał ogromny złoty samowar, ale wszystko to zdało się jedynie oazą na pustyni smutku i ubóstwa, w które popadł cały kraj. A na samym środku tej małej wysepki siedział tuzin staruchów, ciągle tuczących się owocami swojej uprzywilejowanej pozycji. Byli już za tłuści i zbyt zgrzybiali, żeby wykonać jakikolwiek ruch mogący powstrzymać postępujący upadek państwa. - Kusił pan los - powiedział w końcu Gribaczow - najpierw wobec Amerykanów, a teraz wobec nas. Podjął pan z Amerykanami grę o bardzo wysokim ryzyku, której skutków do dzisiaj nie w pełni pan rozumie, narażając na niebezpieczeństwo swój kraj, usiłujący pana chronić. A gra, w którą bawi się pan z nami, generale Zorin, także ma swojej ryzyko... - Sięgnął do telefonu. - Wezwijcie majora Lubjanowa - rozkazał, nie czekając już na trzeci punkt planu generała. Odłożył słuchawkę z pewnością siebie, wyrobioną przez lata niemal nieograniczonej władzy. Popatrzył na Zorina i oznajmił: - Jest pan zwolniony ze wszystkich obowiązków. Proszę wrócić do biura i czekać tam na nasze wezwanie. Twarz generała pozostała nieruchoma. Wyszedł z sali razem z podwładnymi. Ostatni z nich zamknął drzwi, a głośny szczęk oznajmił, że zasunięto zasuwę. Nastała cisza. Przed Zorinem i jego ludźmi stanął major Lubjanow, szef bezpieczeństwa STAWKI, z czterema żołnierzami w pełnym rynsztunku bojowym. Przez głowę generała przeleciał błysk niepewności, ale kiedy major zapytał: - Nie poszli na to? - Zorin się uspokoił. Oczywiście, wszystko się udało. Zawsze był mistrzem planowania. To sporządzone przez niego tu, w Moskwie, plany wykorzystane w pierwszych zeszłorocznych starciach granicznych z Chinami pozwoliły Razowowi, przez wiele lat jego podwładnemu, zdobyć sławę i awanse. Wprawdzie Razów dodał trochę od siebie, w miarę rozwoju sytuacji, ale i tak były to plany Zorina. Dotyczyły zaopatrzenia, organizacji, sprzętu. Zawierały wykresy każdego istotnego czynnika, poczynając od zużycia paliw i smarów, a na morale poszczególnych jednostek kończąc. Fakt, że walki toczyły się teraz na chińskim, a nie rosyjskim terytorium, był konsekwencją tych właśnie sukcesów planistycznych. - Czy każdy z was wie, co ma robić? - zapytał Zorin zgromadzonych przed salą ludzi. Mężczyźni milczeli, niepewni odpowiedzi. - Już rny im przyniesiemy zwycięstwo - rzucił cicho generał, wskazując palcem na zamknięte drzwi. - A oni powstaną, jak na paradę, machając swoimi grubymi łapami i słuchając wiwatów żołnierzy. Pokazaliśmy im drogę. To jasne jak policzki ich tłustych gąb! Jeśli nic nie zrobimy - wszystko skończone. Koniec naszych karier... - przerwał. - Nie, pójdziemy siedzieć, a armia przekształci się w jeden wielki patrol graniczny - najpierw na rubieżach Chin, potem na Uralu - i będzie powstrzymywała Azjatów przed zalaniem Europy przez parę następnych stuleci, dopóki tak się z nimi nie zmieszamy, że sami staniemy się Azjatami! - Zawsze uważaliśmy za nasz historyczny obowiązek - odezwał się jeden z podwładnych Zorina, podchwytując jego patetyczny ton - trzymanie Azjatów za tylnymi drzwiami Europy. - Jedyni ludzie w Rosji, którym się dobrze powodzi, to Ukraińcy i Gruzini - dodał drugi. - Mafia. - I Żydzi - wtrącił trzeci. - Zniedołężniałe mózgi tych starych głupców są zamknięte na wszystko - kontynuował Zorin. - Chcą tylko przeżyć resztę swoich usłanych różami życiorysów. A mogli ocalić kraj! Tymczasem im się wydaje, że widzieli właśnie nasz koniec. Myślą, że mieliśmy szansę, ale zamiast poczekać na swoją kolej, żeby też dorwać się do koryta, sami je odsunęliśmy. Zorin przyglądał się uważnie, czy mu przytakują, i dzielił w myśli oficerów na lojalnych i tych zamyślonych, którzy nic po sobie nie dawali poznać, nie chcąc ujawniać swoich obiekcji. Wszyscy znali plan działania w wypadku odrzucenia przez marszałków propozycji generała. Skontaktowano się zawczasu nie tylko z majorem Lubjanowem i jego siłami bezpieczeństwa, ale także z obsługą węzła telekomunikacji i z innymi. - Ostatecznie jednak to może okazać się dla nas błogosławieństwem - dokończył Zorin. - Ponieważ zmusiło nas do podniesienia ręki... Nie było żadnej dyskusji. Nikt nie pisnął słowa na temat moralnej strony tego, co zamierzali zrobić. W końcu - pomyślał Zorin, spoglądając ostatni raz na drzwi sali konferencyjnej STAWKI - ręce tych staruchów też nie są zbyt czyste. To samo czyniono przedtem na ich rozkazy. Mężczyźni rozproszyli się i rzucili w wir działania. Przeprowadzono niezbędne rozmowy telefoniczne. Wezwano dowódcę Dywizji Tamańskiej, którego żołnierze czekali już na pobliskich ulicach w transporterach opancerzonych. Powiadomiono kapitana z centralnego węzła telekomunikacyjnego. No i, oczywiście, specjalistów od zaopatrzenia. Generał Zorin osobiście podszedł do dwóch oficerów, majora i kapitana, z RWSN - Strategicznych Sił Rakietowych Rosji, siedzących w niedużej poczekalni budynku. Jeden czytał rosyjskojęzyczną wersję „Die Źeitung”, a drugi oparł głowę na dłoni, próbując zdrzemnąć się na siedząco. U ich stóp spoczywały dwie czarne walizeczki z kodami rakiet jądrowych i nadajnikami. - Majorze, jestem generał Zorin. Mam pełnomocnictwo wydać panom rozkaz przekazania mi nadajników. Mężczyźni spojrzeli na niego, nagle wyrwani z letargu. - Przykro mi, panie generale - odparł starszy stopniem - ale nie wolno nam oddać ich nikomu, z wyjątkiem naszych zmienników. Niezależnie od tego, kto wyda rozkaz. Zorin przyglądał im się przez chwilę, a potem przytaknął mówiąc: - Ma pan całkowitą rację, majorze. - Odwrócił się na pięcie, po czym nagle sięgnął za połę munduru i wyciągnął pistolet maszynowy Makarowa, kaliber 9 mm, z tłumikiem. Kiedy znów się odwrócił, major gmerał przy kaburze, a kapitan tylko patrzył szeroko rozwartymi oczami; cichy trzask i szarpnięcie pistoletu w ręku generała zdziwiły go, mimo że zamierzał pociągnąć za spust. Odgłos wystrzału i szczęk zamka były dość głośne, ale z pewnością nie na tyle, żeby przeniknąć wyciszone ściany i drzwi sali konferencyjnej. Wokół poszarpanej dziurki w kieszonce na piersi majora pojawiła się duża czarna plama. Oficer, z szeroko otwartymi oczami, osunął się z krzesła na podłogę. Ugięte w kolanach nogi złagodziły upadek. Zorin zwrócił się ku kapitanowi, któremu opadła szczęka. Pistolet szarpnął znowu, a ścianę za fotelem oficera zbryzgała przerażająca czerwień. Pocisk trafił kapitana w kość nosową, masakrując twarz. Generał podniósł czarne walizeczki i ruszył ku drzwiom. W progu zawahał się i zmusił, by spojrzeć na pierwszych w życiu ludzi, których zabił. Zdziwił się, że widok ten robi na nim tak małe wrażenie. Ani zniekształcona twarz kapitana, ani puste spojrzenie majora nie wywołały efektu, którego się spodziewał. Nie miał owego szokującego poczucia ostateczności aktu, którego dokonał - widział tylko dwa martwe kształty. Zamknął drzwi, zaskoczony i jakoś dziwnie rozczarowany brakiem większych emocji. Zirytowani kłopotami z połączeniem dowódcy Ukraińskiego Kierunku Strategicznego oraz Lotnictwa Dalekiego Zasięgu wyszli z sali konferencyjnej i skierowali się do swoich biur na górze. Kiedy doszli do windy łączącej tajną część budynku, w której się znajdowali, z jego resztą, zobaczyli przed sobą dwóch zdenerwowanych żołnierzy w pełnym rynsztunku bojowym, zamiast w zwykłych mundurach STAWKI. Żołnierze stanęli przed drzwiami szybu, blokując dostęp. - Zjeżdżajcie, idioci! - zgromił ich dowódca Ukraińskiego Kierunku Strategicznego. Jeden z żołnierzy zawołał: - Starszynaaa! - co oznaczało starszego sierżanta, ale nie ustępował. - Starszynaaa! - krzyknął znowu, to spoglądając nerwowo na marszałków, to znów zerkając na korytarz za ich plecami. Starych dowódców zdjął lęk. Natychmiast zdali sobie sprawę z powagi sytuacji - reakcja zastępujących im drogę żołnierzy oraz brak krzątających się zwykle w budynku oficerów były tak różne od tego, do czego przywykli... Rozległy się szybkie kroki i marszałkowie się odwrócili. Nadchodził sierżant. - Gdyby panowie zechcieli wrócić do sali konferencyjnej... Poinformowano mnie, że czekają tam na panów ważne wiadomości. W rezultacie powrócili tam rzeczywiście, wprowadzeni pod karabinem, ku przerażeniu zgromadzonych dowódców. Usiedli i w krótkich słowach opisali, co zaszło. Kilku marszałków z gniewem ruszyło ku drzwiom, ale były już zamknięte. Sięgnięto po telefony - nie było w nich jednak słychać nic, nawet głosu telefonisty przepraszającego za kłopot techniczny. Gribaczow uderzył w stół. - Jak mogliśmy być tak głupi?! - rzekł, kręcąc z niedowierzaniem głową. Pozwolił, żeby aresztowanie Zorina zależało od zwykłego telefonu do wydziału bezpieczeństwa. Nie dopilnowaliśmy jednego małego szczegółu - pomyślał. Dlaczego? Znał odpowiedź. Z powodu zbytniej pewności siebie. W tym czasie dwaj starzy marszałkowie stanęli przy drzwiach, próbując dźwignąć ciężkie, obite miękką skórą krzesło, żeby posłużyć się nim jako taranem. Władza - snuł refleksje Gribaczow. Za bardzo się przyzwyczaiłem do... W ciągu następnych kilku setnych sekundy dźwiękoszczelna warstwa pod podłogą sali konferencyjnej wyparowała od pierwszej fali ciepła, wywołanego zapłonem pięćdziesięciu kilogramów materiału wybuchowego, umieszczonego w znajdującym się piętro niżej magazynie. Bomba bardzo niewiele straciła na sile przez prawie dwadzieścia lat, które przeleżała na specjalnej półce pomieszczenia należącego kiedyś do KGB. Ładunek zatopiono w podtrzymującym salę konferencyjną łuku tak, aby cała siła wybuchu została skierowana ku górze i zamieniła w grobowiec pomieszczenie usytuowane pod ulicą o nadzwyczajnie starannie wykonanej nawierzchni. Kiedy eksplozja zniszczyła warstwę izolacyjną, fala uderzeniowa zerwała w sali konferencyjnej kable, stalowe belki, podłogę z twardego drewna i wschodni dywan z impetem rozpędzonego pociągu towarowego. Deseczki podłogi zamieniły się w drzazgi, a końcówki metalowej ramy powyginały się prosto do góry. Siła wybuchu i miotane falą ciśnienia kawałki drewna porozrywały kruche ciała i kości starych marszałków, razem z dywanem, krzesłami i stołem, a potem wyzwolone podczas eksplozji ciepło obróciło wszystko w popiół. Cała zawartość sali przeleciała przez puste konsole położonego piętro wyżej pomieszczenia węzła telekomunikacyjnego, wbijając się w jego betonowy sufit i ściany. Zamiatające ulicę stare „babuszki” z nocnej zmiany poczuły detonację przez podeszwy butów. Kobiety znajdujące się najbliżej miejsca wybuchu - przed ministerstwem - zatrzymały się, wymieniając zdumione spojrzenia, i czekały na ciąg dalszy. Ale nic więcej nie nastąpiło. Podziemna placówka dowodzenia była już tylko grobowcem. Echo szybko ucichło w zamkniętej, pustej przestrzeni i nastały cisza oraz ciemność, jakie zwykle panują na tej głębokości. WASZYNGTON 11 czerwca, 04:45 GMT (23:45 czasu lokalnego) Samochód Lamberta gnał przez ciemne ulice stolicy. Greg słuchał, jak generał Thomas informuje prezydenta o sytuacji w ramach trzyosobowej konferencji telefonicznej. Docierało do niego też przytłumione wycie alarmu w Białym Domu. - Mam ją - odpowiedział prezydent na pytanie. - Właśnie mi ją podali. Instrukcja postępowania alarmowego Białego Domu. Zabiorę ją ze sobą. Co teraz nastąpi? - E-4B będzie gotów w bazie Andrews - wyjaśnił Thomas. - Tam się spotkamy, sir. - Czy Chińczycy zdecydują się na kontratak? - zapytał Livingston. Lambert skulił się, kiedy kierowca, prawie nie zwalniając, przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, a potem znowu wdepnął pedał gazu w podłogę. - Nie, sir - odparł Thomas. W słuchawce rozległo się wycie uruchamianego silnika jego śmigłowca. - Czas odpalania ich rakiet jest zbyt długi. Prawdopodobnie mają jakieś ukryte taktyczne bomby jądrowe, ale trudno byłoby im przedrzeć się przez rosyjską obronę powietrzną dalej niż. nad czysto lokalne cele wojskowe. - A DEFCON 3? Co konkretnie oznacza jego wprowadzenie? - dopytywał się prezydent. - Przejście ze stanu zwykłej gotowości DEFCON 5 na DEFCON 3 pociąga za sobą różne konsekwencje - zaczął Lambert, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć warkot śmigłowca. Trzasnęły drzwi i hałas się zmniejszył. - Rozśrodkowanie wojsk, podwyższone stany gotowości i tak dalej dla wszystkich jednostek oprócz tych, które walczą teraz w Korei i już mają DEFCON 1, oraz sił strategicznych Dowództwa Walk Powietrznych - te przeszły na DEFCON 2. Broń jądrowa krótszego zasięgu - taktyczne rakiety marynarki i przenoszące bomby atomowe samoloty A-6 i F/A 18 na lotniskowcach - zostają postawione w stan alarmu bojowego. Tak samo taktyczne pociski wystrzeliwane z wyrzutni naziemnych oraz samoloty FB-111 i F-16, rozlokowane w Europie. Rozkazałem także podlegające Dowództwu Walk Powietrznych bombowce poderwać w powietrze przy minimalnych dwunastosekundowych odstępach pomiędzy startami. Będą czekać w górze na ewentualne rozkazy. Poza tym drużyny alternatywnych baz powrotnych, przygotowujące zapasowe lądowiska dla bombowców strategicznych, zostają wysłane do swoich miejsc przeznaczenia - na lotniska cywilne i wybrane odcinki autostrad w całym kraju i Europie. DEFCON 3 oznacza również przejście na maksymalną gotowość bojową wszystkich międzykontynentalnych rakiet balistycznych oraz ustawienie okrętów podwodnych z bronią jądrową na pozycjach strzeleckich. - Czy naprawdę potrzebna jest ta cała ewakuacja? - Panie prezydencie, wprowadziliśmy Attaca Condition Bravo - ostrzeżenie wymagające ewakuacji wszystkich ważniejszych stanowisk. Gdyby nastąpiła Alfa - niespodziewane zniszczenie placówek dowodzenia czasu pokoju - bylibyśmy zredukowani do szkieletowych stanów osobowych na wszystkich szczeblach dowodzenia wojskiem i kierowania sprawami cywilnymi. - Ale przecież nie jesteśmy nawet atakowani. Nie rozumiem, dlaczego... - I tak ewakuacja następuje automatycznie, wraz z wprowadzeniem DEFCON 3, sir - przerwał Lambert. - Nigdy dotąd tego nie robiliśmy, panie prezydencie, dlatego że nie było jeszcze podobnej sytuacji. Rosjanie zamierzają wystrzelić z syberyjskich wyrzutni międzykontynentalne pociski balistyczne, które równie dobrze mogą być wycelowane w Stany Zjednoczone. Już dawno zarzucili przestarzały system pojedynczych celów. Teraz w bankach pamięci ich rakiet zakodowane są najróżniejsze nasze miasta i obiekty wojskowe. Nie będziemy wiedzieli, czy celem są rzeczywiście Chiny, dopóki pociski nie przestaną się wznosić i nie skręcą na południe; to stanie się w jakieś sześć do ośmiu minut po ich odpaleniu. Do tego czasu nie mamy sposobu na potwierdzenie słów generała Razowa, że skierują je w stronę Chin. Musimy się zabezpieczyć. Jeśli rzeczywiście będą trafiać tutaj, rakiety wystrzelone po spłaszczonej trajektorii przez rosyjskie okręty podwodne na Atlantyku osiągną Waszyngton już po ośmiu-dziesięciu minutach. - Myśl ta przyprawiła Lamberta o mdłości; wolałby, żeby Jane się pospieszyła. - Istnieje ryzyko uderzenia w celu pozbawienia nas dowództwa, sir. - Chwileczkę - denerwował się Livingston. - Jaki mamy powód, żeby zakładać rosyjski atak przez zaskoczenie, na litość boską? - Był wyraźnie zirytowany. - Sir - przekonywał Lambert - w takiej chwili chodzi przede wszystkim o panowanie nad sytuacją. Wysłanie pana w powietrze, sir, pozwala nam uprzedzić ewentualny rozwój wypadków. Nie chcemy popełnić żadnego błędu. - Cholera - zaklął prezydent. - Poleciłem sekretarzowi stanu dzwonić do rządów innych państw, żeby im przekazać, co się dzieje i co robimy. Już zaczynają oddzwaniać. „Kanclerz Gerhardt czeka na linii dwa” - odczytał. - „Premier Barrow...” Muszę się tym zająć. I co im powiem? Jakich „wszystkich” ewakuujemy? - JEEP - Alarmowy Plan Połączonej Ewakuacji - zaczął wyjaśniać generał Thomas - polega przede wszystkim na natychmiastowym ewakuowaniu za pomocą śmigłowców czterdziestu sześciu posiadaczy karty JEEP-1. Są to ludzie przejmujący, w razie czego, po kolei obowiązki prezydenta, cały czas śledzeni przez Centralny System Automatycznej Lokalizacji, a także najważniejsi dowódcy wojskowi, pan Lambert i inni, potrzebni, żeby zapewnić nieprzerwaną pracę rządu. Następnie w ciągu czterech godzin ewakuujemy dwustu czterdziestu ośmiu posiadaczy kart JEEP-2, aby zachować ciągłość podejmowanych działań - pozostałych dygnitarzy i personel placówek kierujących różnymi niezbędnymi agencjami, a także pracowników FEMA - Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego. - To jak, do diabła, mamy pracować jutro rano? - denerwował się prezydent. Lambert przejrzał portfel w poszukiwaniu swojej „alarmowej karty identyfikacyjnej pracownika federalnego”. Znalazł ją za kartą klubu tenisowego. Były tam tylko jego nazwisko, zdjęcie, grupa krwi i tekst: „Osoba przedstawiona na tej karcie pełni podczas stanu zagrożenia kluczowe obowiązki w państwie. Wymaga się całkowitego posłuszeństwa wobec osoby, na którą karta niniejsza została wydana, a także pozwolenia jej na nieograniczone przemieszczanie się”. Greg odwrócił kartę. Z drugiej strony znajdował się duży napis: JEEP- 1. - Cóż, sir - tłumaczył Thomas prezydentowi - w ciągu paru godzin Połączone Służby Transportu Powietrznego rozpoczną ewakuację grup relokacji kategorii A. Są to szkieletowe obsady departamentów i najważniejszych agencji federalnych, składające się z kilkudziesięciu osób z każdego departamentu czy agencji, podzielonych na trzy grupy, udające się w trzy różne miejsca. Do końca jutrzejszego dnia zostaną przeniesione grupy kategorii B - pracownicy Narodowej Fundacji Nauki i tym podobnych instytucji. Personel kategorii C - pracownicy innych agencji oraz wszyscy rządowi, którzy nie należą do grup relokacji, otrzymają od swoich zwierzchników telefony typu „ciągłe pogotowie”, nakazujące im spakować się i czekać na dalsze polecenia. Oni z kolei przekażą alarm następnemu szczeblowi organizacyjnemu i tak dalej, i tak dalej. - Dokąd wszyscy jadą? - pytał prezydent. Lambert zobaczył z daleka światła w oknach Białego Domu i oświetlone reflektorami trawniki, kontrastujące z przeważnie ciemnymi tej niedzielnej nocy budynkami miasta. - Cóż, personel ewakuowany w powietrzu - wyjaśniał Thomas - będzie po prostu krążył. Wyślemy jeden E-4B z prezydenckim sukcesorem nad południowy Atlantyk, ale reszta pozostanie nad kontynentalną częścią Stanów Zjednoczonych. Wszystkich innych skierujemy do alarmowych punktów relokacji w obrębie Federalnego Łuku - w promieniu pięciuset kilometrów od Waszyngtonu - lub do awaryjnych placówek dowodzenia. Pan trafi do Narodowego Alarmowego Latającego Stanowiska Dowodzenia. Rząd ulokujemy wewnątrz góry Weather oraz w Zapasowym Narodowym Centrum Dowodzenia Wojskowego w górze Raven Rock. I dodam jeszcze, że istnieje kilka tysięcy stanowych, okręgowych i miejskich alarmowych centrów operacyjnych, zabezpieczonych przed skutkami fali uderzeniowej i opadu radioaktywnego, które zostały zbudowane po to, żeby zapewnić ciągłość działania władz lokalnych. Władze te są właśnie powiadomione o zagrożeniu i powinny już się w nich zbierać. Przepraszam, sir - przerwał Thomas - ale dzwonią do mnie z Dowództwa Pacyfiku. Lepiej, żebym dowiedział się, o co chodzi. - Dobrze, generale. Do zobaczenia w bazie Andrews. Greg, jesteś tam jeszcze? - Tak, panie prezydencie. - Samochód Lamberta przystanął przed bramą Białego Domu. - Okay, odbiorę telefony Barrowa i Gerhardta. Ty znajdź mi Moore’a w Sekretariacie Stanu. Przełączam się na ten przenośny aparat, który mi podają, i ruszam na południowy trawnik. Zaraz znowu się zgłoszę, a ty czekaj na rozmowę, razem z Moore’em. Zamiast zadzwonić do samochodu Jane, Lambert musiał teraz wykręcić numer centrali Białego Domu. - Mówi Greg Lambert. Proszę mi znaleźć sekretarza stanu. - Chwileczkę, sir - powiedziała łagodnie telefonistka, rozpoznając jego głos. Nie traciła czasu na zabawę z niedawno zainstalowanym systemem identyfikacji. Greg wiedział, że starsze panie pracujące w centrali nie znoszą tego urządzenia. Jego samochód zatrzymał się przy południowym trawniku. Poprzez krzaki widać było wybiegający z budynku personel ochrony. - Greg? - zabrzmiał w słuchawce głos sekretarza stanu Moore’a. W tle wył silnik samochodu. - Bili, zaczekaj chwilę, prezydent chce z tobą rozmawiać. - Niezła zabawa, co, Greg? - rzucił Moore, ale zanim Lambert zdążył odpowiedzieć, usłyszeli: - Bili? Greg? Jesteście tam? - Tak jest, panie prezydencie - odezwał się Lambert. - Obaj. Nad trawnikiem pojawiły się szybko zniżające się światła lądującego śmigłowca. Nie był to ciemnozielony „Marinę One”, którym Livingston normalnie latał, ale pękata szara maszyna, należąca do Sił Powietrznych. - Słuchaj, Bili. Chcę, żebyś zadzwonił do Chińczyków i powiedział im, co się dzieje. - Ależ sir...! - zaczął Lambert. - Ja do tego ręki nie przyłożę! - oświadczył prezydent. W tle odezwał się głos szefa Biura Wojskowego Białego Domu: - Panie prezydencie, wylądował „Crown Helo”. - Rozumiesz, Greg, ta wiadomość nam ciąży, a ja nie mam zamiaru przejść do historii, milcząco akceptując użycie przez Rosjan broni jądrowej! Bili, zadzwoń do Pekinu i ostrzeż ich, natychmiast! Dokąd jesteś skierowany? - Do Raven Rock, sir - odparł sekretarz stanu. - Zadzwonisz do nich - mówił Livingston - a kiedy dotrzesz na miejsce, zdasz mi raport. - Lambert dostrzegł dużą grupę tajnych agentów wybiegających z Białego Domu. - Panie prezydencie! - zawołał Greg, wysiadając z samochodu, gdyż zauważył Livingstona schodzącego razem z Pierwszą Damą na południowy trawnik. Hałas śmigłowca był ogłuszający - pilot utrzymywał maszynę na wysokich obrotach. - Sir! - darł się Lambert, zatkawszy jedno ucho; ruszył truchtem przez trawnik, żeby dopaść prezydenta, zanim wsiądzie do helikoptera. - Lepiej zastanówmy się, czy... - Co? - usłyszał cichutki głos w słuchawce. - Nie słyszę cię! - Panie Moore! - krzyczał Greg, wpadając twarzą w gałęzie jakiegoś krzaka. Spojrzał i zobaczył lufę pistoletu maszynowego Uzi, którego laserowy celownik - jak stwierdził - świecił małą czerwoną plamką na jego piersi - Sekretarzu Moore! - wrzasnął jeszcze raz. Podniósłszy wzrok, spostrzegł, że Prezydent stoi już przy drzwiach śmigłowca. Rozmawiał z szefem Biura Wojskowego Białego Domu, więc telefon zwisał mu z ręki na pasku. - Dokumenty! - rzucił agent z uzi. - Cholera, jestem Greg Lambert! Z prawej błysnęła latarka i prezydencki doradca odwrócił się, żeby spojrzeć w strumień światła. - Okay, jest czysty! - zawołał drugi agent, gasząc latarkę. Lambert natychmiast pognał w stronę helikoptera. Po przeciwnych stronach trawnika stało po dwóch ubranych w ciemne garnitury agentów. Jeden z każdej dwójki opierał na ramieniu długą mrę - rakietę Stinger, jak zorientował się Greg - i celował w niebo. Lambert miał nadzieję, że lotnisko cywilne dostało polecenie zmiany kierunku lotów... Przy samym śmigłowcu klęczało trzech żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału. Lambert zgarbił się, wbiegając pod pracujący wirnik, i wpadł na pokład, rozglądając się wśród elektronicznych urządzeń w poszukiwaniu prezydenta. Obok członków załogi, ściśniętych w zapchanej sprzętem maszynie, siedzieli oboje Livingstonowie. Dziwnie wyglądali w tym tak niezwykłym dla nich miejscu, przypięci do ciasnych kubełkowatych foteli. Ostatnią osobą, która wsiadła do śmigłowca, był służący w Białym Domu oficer trzymający walizkę z kodami broni jądrowej. Maszyna uniosła się w powietrze, zanim zatrzaśnięto drzwi. Przez następną minutę Greg i oficer usiłowali tylko nie stracić równowagi, gdyż śmigłowiec gwałtownie manewrował. Wreszcie jeden z członków załogi podniósł się, żeby zamknąć drzwi, i zaprowadził Lamberta do składanego fotela. Greg zapiął pas, wyglądając przez maleńki iluminator, i spostrzegł, że lecą na niezwykle małej wysokości. Poczuł kolejny stromy przechył i zobaczył za oknem jasno oświetlony pomnik Waszyngtona. Wychylił się, żeby spojrzeć wzdłuż wąskiego przejścia na siedzącego z tyłu prezydenta, ale widok zasłaniały mu szafki ze sprzętem. Pomyślał nawet, czy nie zadzwonić do Livingstona, lecz wiedział, że i tak jest już za późno - sekretarz stanu na pewno zdążył odbyć nakazaną mu rozmowę... Za okienkiem mignęło rozświetlone mauzoleum Jeffersona. Lambert poczuł przypływ mdłości z powodu ciągłych skrętów pędzącego śmigłowca. Za jego plecami huczały turbiny, wysyłając wibracje przez metalową ścianę. Maszyna zaczęła kołysać się to w lewo, to w prawo. Obawiają się rakiet przeciwlotniczych - pomyślał Lambert. Oczywiście. Robią uniki. Piloci przygotowani do tego lotu ćwiczyli, rzecz jasna, wyłącznie zachowanie w warunkach wojennych. Greg odetchnął głęboko i spróbował się odprężyć. Wyciągnął się w fotelu i zaczął wyglądać przez okienko. Podczas jednego ze stromych przechyłów nad Potomakiem zobaczył stare budynki Georgetown University - swojej „alma mater”, odcinające się od świateł miasta. Pilot znów położył maszynę. Leci wzdłuż rzeki - odgadł Lambert. Znajdował się teraz jak gdyby we własnym małym światku, odcięty od innych przytrzymującymi go pasami i wypełniającym rozpędzony śmigłowiec hałasem. Po raz pierwszy od paru dni poczuł, że nie ma nic do roboty. Jego myśli zaczęły płynąć swoim torem, a on im na to pozwolił. Jane. Jej obrazy pojawiały się ciągle za ciemnym, słabo odbijającym światło iluminatorem niczym lilie na maleńkim stawie. Mimo że oboje mieli teraz po trzydzieści osiem lat, Jane prawie się nie zmieniła od czasu, kiedy studiowali w Georgetown. Jej świeża twarz zawsze wyglądała tak, jakby miała makijaż, nawet kiedy tak nie było. Greg i Jane szybko weszli w wa - szyngtońskie kręgi towarzyskie - on był wysokim niebieskookim blondynem robiącym błyskotliwą karierę, ona - drobną, poważną dziewczyną o kasztanowych włosach. Poznali się w Georgetown, na pierwszym roku. Był właśnie na spotkaniu z nowymi trenerami koszykówki i kolegami z drużyny, kiedy przyszła gromadka dziewcząt, żeby zapisać się na sprawdzian do grupy gimnastycznej. Jedna z nich, ta stojąca najbliżej Grega, to była Jane. Oświadczył jej się na ostatnim roku, ale go odrzuciła. Dostał się wtedy na prawo do Harvardu i New Jersey Nets po raz trzeci z rzędu zakwalifikował go do rozgrywek. Powiedziała, że chyba nie jest jeszcze gotów do małżeństwa, skoro go czeka tyle nowych zajęć - wspomnienie to wywołało uśmiech na jego twarzy. Odgadł wtedy, że obawiała się, iż zostanie zawodowym sportowcem; chciała, żeby ją błagał. Zrobił to. Pobrali się w czerwcu. Letni obóz treningowy przed ewentualnym dostaniem się do NBA wypadł nie najlepiej. Siódmy w kolejności zawodnik, grający na pozycji Grega, został niespodziewanie gwiazdą przeglądu nowych koszykarzy. Lambert odrzucił propozycję spróbowania jeszcze raz na jesieni. Zapytał wtedy żonę, od razu w powrotnym samolocie do Maine: „Co byś powiedziała, gdybym zaciągnął się do armii?” Roześmiała się, nie zdając sobie sprawy, że on mówi poważnie. Cztery lata później, mając dwadzieścia pięć lat, Greg ukończył Harvard, otrzymując magisterium z prawa i polityki. Na wiosnę ostatniego roku zaproponowano mu pracę w CIA, gdzie go po cichu polecił profesor. Lambert grzecznie odrzucił ofertę zostania agentem, zapytał jednak, czy nie znalazłoby się dla niego inne stanowisko w wywiadzie. W parę tygodni później otrzymał pozytywną odpowiedź od DIA - Agencji Wywiadowczej Obrony. Nigdy przedtem o niej nie słyszał. I tak powrócili z żoną do Waszyngtonu. Trzynaście lat temu - pomyślał zdumiony, jak szybko zleciał ten czas. Jego pierwsze zajęcie w DIA było niewyobrażalnie nudne - studiował analizy naukowe gospodarki ZSRR. W tym czasie ekscytowały go jedynie parokrotne wyjazdy do tak zwanej Farmy - placówki szkoleniowej CIA w stanie Wirginia Zachodnia. W każdy piątek CIA przysyłała reklamówkę weekendowych kursów dla pracowników. Greg wziął udział w kilku, które wydały mu się choć trochę podniecające i niebezpieczne. Sukces w DIA nadszedł szybko i niespodziewanie. Ponieważ Lambert nauczył się rosyjskiego na wydziale służby zagranicznej w Georgetown, przydzielono go do nudnej obróbki danych o coraz gorszych w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wynikach gospodarki radzieckiej. Do każdego raportu Greg dołączał własną opinię. W ten sposób niechcący opisał proces upadku Związku Radzieckiego. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym w wywiadzie ciągle jeszcze przeżywano nie przewidzianą ubiegłoroczną inwazję iracką na Kuwejt. Kiedy koniec ZSRR stawał się coraz bardziej oczywisty, odkurzono raporty Lamberta i stwierdzono, że zapowiedział on go już parę lat wcześniej. Cytowano wyrwane z kontekstu fragmenty jego sprawozdań. Przesłuchała go senacka Komisja Stosunków z Zagranicą. Ważne osobistości na przyjęciach dyskutowały z zachwytem o jego „przepowiedniach”. Lambert szybko stał się znany jako człowiek, który pierwszy obwieścił rozpad Związku Radzieckiego. Miał swoje „piętnaście minut” sławy. W dwa miesiące po upadku ZSRR otrzymał zaproszenie na tłoczonym papierze na prywatny obiad u George’a i Barbary Bush. Rozmowa zeszła na redukcję wydatków na obronę, której zaczynano się domagać. Prezydent obawiał się jednak powrotu „twardogłowych” do władzy na przeciwległym kontynencie. Widać było, że chce zasięgnąć czyjejś opinii. Wino uwolniło Grega od zahamowań, więc zaczął bez ogródek przedstawiać swoje poglądy. Jane kilkakrotnie kopała go pod stołem, ale on śmiało podjął temat, do którego nie miał formalnego przygotowania - strategiczne sprawy wojskowe. Oświadczył, że Rosja będzie teraz spadać na samo dno. Jej armia będzie słabnąć, tak jak i wszystko inne. „Pozostańmy jednak o krok przed nimi. panie prezydencie - mówił. - Niech załamują się szybciej, niż my będziemy redukować swoje wojsko. Poczekajmy jeszcze z cięciami budżetowymi. Zostańmy w przodzie”. „Wydajesz się bardzo pewny siebie, Greg” - stwierdził wtedy Bush, napełniając mu ponownie kieliszek. „Obniżanie wydatków na obronę w tej chwili byłoby przedwczesne - ciągnął Lambert, zachwycony sytuacją. - Rozegrałbym to powoli. Niech najpierw Rosjanie zaczną chwiać się na nogach”. Jane kopnęła go tak mocno, że aż podskoczyła stojąca na stole karafka z wodą. Barbara Bush wybuchnęła śmiechem, po czym zabrała Jane, żeby oprowadzić ją po Białym Domu, a Greg w tym czasie oglądał plany redukcji sił w słynnym Owalnym Gabinecie. To, co mówił tego dnia, okazało się tym, czego prezydent oczekiwał. Od tamtego wieczoru kariera Lamberta potoczyła się szybko. W pracy zajął się sprawami wojskowymi. Potem nadeszły czasy Clintona i biurokraci zapomnieli już, dlaczego Greg jest taką „gwiazdą”, ale pozostawał nią dalej. Przenoszono go z jednego sztabu kryzysowego do drugiego. Coraz więcej czasu spędzał w Białym Domu, a ściślej mówiąc - trzydzieści metrów pod nim, w Pokoju Operacyjnym. Kiedy prezydent elekt Livingston i jego ludzie zażądali sprawozdania na temat bezpieczeństwa narodowego, DIA wysłała Lamberta. Dwa tygodnie później zadzwoniła matka Jane. Nazwisko Grega - wraz ze zdjęciem - pojawiło się w „US News & World Report”, na liście kandydatów na doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego nowej administracji. Wybiegli z Jane na deszcz, żeby kupić pismo. Ten zgrubiały od deszczu egzemplarz do dzisiaj tkwi w uchwycie nocnego stolika przy ich łóżku. Jane nie zgodziła się go wyrzucić. Nigdy zresztą niczego nie wyrzucała - szafy pełne były starych kostiumów ze studenckich uroczystości, koszykarskich trofeów Grega i innych rzeczy. Oczywiście nie brakło wśród nich jej ślubnej sukni. „Wiesz, że będziemy musieli to wszystko powyrzucać, kiedy zjawi się dziecko” - powiedział w zeszły weekend. Jane uśmiechnęła się na znak zgody. Miał szczęście do mówienia odpowiednich słów w odpowiednich chwilach. Tamtego popołudnia zaczęli się starać o małego Lamberta. Greg zamknął oczy. Śmigłowiec wznosił się teraz i opadał nad pogrążonymi w ciemności drogami. Jane jechała jedną z nich. Lambert zaczął się cicho modlić, mając nadzieję, że i tym razem dobiera właściwych słów. ROZDZIAŁ II DOWÓDZTWO DALEKOWSCHODNIEJ GRUPY WOJSK, CHABAROWSK, ROSJA 11 czerwca, 04:50 GMT (14:50 czasu lokalnego) - Oczywiście, że to Zorin! - krzyczał przez telefon zdenerwowany dowódca lotnictwa Miszyn. Razów rozmawiał z nim, siedząc w bunkrze, głęboko pod budynkiem swojej kwatery głównej. - To on za tym stoi, a Dywizja Tamańska, pańscy ludzie, zostali wyprowadzeni z koszar i zajmują właśnie pozycje wokół Kremla. - Czy tam teraz kieruje się Zorin? - spytał Razów. - Na Kreml? - Oczywiście! - darł się Miszyn. - Wierzy w te wszystkie nacjonalistyczne, mesjanistyczne bzdury i do tego sam się uważa za zbawiciela! - Porozmawiam z dowódcą Dywizji Tamańskiej - odpowiedział Razów. - Znam go dobrze. Ci żołnierze, których widzieli pańscy ludzie, to jacyś renegaci. - Wszystko jedno - odparł Miszyn. - I co pan teraz zrobi? Rozważy możliwość odłożenia ataku jądrowego? - To absolutnie wykluczone! - oznajmił Razów. - Wszystkie rakiety zostały ustawione na automatyczne odpalenie w ściśle określonym czasie, tak żeby osiągnęły cele jednocześnie. Poza tym rzuciłem całą grupę armii w kierunku wyrw w chińskim froncie. Lepiej, żeby już tam były, zanim pierwszy szwadron dotrze do celu. Oddziały przednie będą w niektórych wypadkach mijać miejsca eksplozji w odległości mniejszej niż kilometr, najważniejsza zatem jest dokładna synchronizacja ataku. - Mógłby pan uderzyć z mniejszą precyzją, ale za to z większą siłą. - Nie zwolniono kodów z większości rakiet, a Zorin ma teraz te cholerne nadajniki! - Moglibyśmy przejąć wyrzutnie i włamać się do blokad poszczególnych pocisków. - To by wymagało czasu, może nawet paru dni, a ja nie mogę czekać. Na litość boską, powiadomiłem już Amerykanów. Jestem pewien, że właśnie ostrzegają pozostałych członków NATO. Jeszcze chwila i wiadomość dotrze do Chińczyków. Nie! Musimy działać zgodnie z planem. Uderzamy teraz. - A co z amerykańską mobilizacją? Nadal uważam, że powinniśmy w odpowiedzi także ogłosić alarm. - Generał Thomas robi to, czego się spodziewałem - odparł Razów. - Ale DEFCON 3! To mi się nie podoba, Jurij. Muszę przyznać, że niepokoi mnie nasz brak reakcji. - Niech się pan lepiej martwi o Zorina. - Zajmę się nim - obiecał Miszyn. - Przypuszczalnie urządzi sobie gniazdko, niczym Hitler, pod ziemią. Moi ludzie odcinają teraz metro do kompleksu Ramienki koło uniwersytetu i obiektów NCA oraz STAWKI, sto kilometrów na południe od miasta. Rozmieszczamy też żołnierzy przy wyjściach na lotnisko Wnukowo. Pozostaje mu zatem tylko połączenie tutaj, no i szyby wentylacyjne oraz obsługi technicznej, które także będziemy wkrótce kontrolować. - Czy może pan zlikwidować część jego telekomunikacji? - Możemy odciąć Zorinowi wszystko, z wyjątkiem bezpośrednich połączeń satelitarnych i alarmowego podziemnego systemu światłowodowego, który steruje odpalaniem rakiet jądrowych za pomocą nadajników w dwóch czarnych’ walizeczkach. Wścieka mnie, że zostanie za wcześnie ostrzeżony, ale postaramy się jak najszybciej pozbawić go w ogóle łączności ze światem. W jego sztabie był także oficer łącznikowy stąd, z Obrony Powietrznej, który szpiegował nas i po cichu dzwonił do niego specjalną linią. Moglibyśmy przez jakiś czas pozostawić go w spokoju, żeby uśpić czujność Zorina. - Nie pozwólcie mu tylko siedzieć zbyt długo na tych walizeczkach, na litość boską! - zakończył Razów. W ciszy, jaka zapanowała w betonowym bunkrze, w myśli dowódcy Dalekowschodniej Grupy Wojsk zaczęły się wkradać wypowiedziane po angielsku słowa ostrzeżenia: „Coś się nie uda. Zawsze coś nie wychodzi!” Prawo Murphy’ego - tak nazywał to stwierdzenie generał Thomas. Nagle, po raz pierwszy, opadła Razowa fala niepokoju. Podniósł wzrok na oficera dyżurnego. - Połącz mnie z Zorinem. 90. SKRZYDŁO RAKIET STRATEGICZNYCH, BAZA SIŁ POWIETRZNYCH WARREN, WYOMING 11 czerwca, 04:50 GMT (21:50 czasu lokalnego) Wojskowy łazik zwolnił i kapitan Chris Stuart obudził się z drzemki. Zobaczył dwóch żandarmów z przewieszonymi przez ramię M-16, zaglądających z góry do wyrzutni. Z betonowego pagórka wystawał do połowy żołnierz w niebieskim hełmie, oświetlony reflektorami przyciągniętej w pobliże przyczepy. Łazik zatrzymał się przed otwartą bramą w czterometrowej wysokości płocie z metalowych kółek. Dwaj siedzący z tyłu technicy przecisnęli się koło kapitana Scotta Langforda - kolegi Stuarta, który razem z nim stanowił zespół odpalający rakiety - i podbiegli do wyrzutni, zakładając po drodze hełmy. - Drzwi gazów wylotowych w Ósemce są otwarte... - odezwał się Langford, patrząc na wyrzutnię. - Chodźmy rzucić na to okiem. - Człowieku - odparł niezadowolony Stuart, który chciał już jechać do centrum sterowniczego i dokończyć drzemki. - Dostaliśmy rozkaz gotowości. Zmiana zaczyna się za dziesięć minut. - I znowu nocna - pomyślał ziewając. - Mamy trochę czasu. No, chodź - zachęcał go Langford, otwierając drzwiczki. Stuart wyszedł za nim w ciemność i założył lotniczą furażerkę. Odpowiedzieli na salut żandarma, stojącego przy bramie z nałożonym na M-16 granatnikiem, i znaleźli się na ogrodzonym terenie. Widząc nadchodzących oficerów, dwaj pozostali żandarmi zeszli z wyrzutni i zasalutowawszy udali się w kierunku bramy. Buty Stuarta zaszurały po betonie. Wspinając się na wzgórek, kapitan zobaczył, że hydraulicznie otwierane drzwi gazów wylotowych są uchylone mniej więcej na metr. Wisiał na nich technik w niebieskim hełmie. Odczytywał ciśnienie oleju, które podczas odpalania rakiety otwiera drzwi w ciągu ułamka sekundy, odrzucając nawet tony ewentualnych śmieci. Langford wdrapał się na grube stalowo-betonowe wrota, a Stuart został z boku wyrzutni i przyglądał się wiszącemu między drzwiami a przeciwległą ścianą mężczyźnie. Technik wyginał ciało, aby zmieścić je w nieregularnej szparze. Gdyby wrota nagle się zamknęły... - Kapitan czym prędzej odsunął straszliwy obraz, który przyszedł mu na myśl. - Zobacz - odezwał się stojący na drzwiach Langford, zaglądając do środka. - Ej, ostrożnie - ostrzegł go Stuart, podchodząc z respektem do otworu. Pamiętał wypadek ze starą rakietą Titan III w Arkansas, która wybuchła, zabijając wszystkich dokoła, kiedy ktoś niechcący upuścił klucz. Narzędzie przebiło cieniutką powłokę pocisku i zrobiło dziurę w zbiorniku z ciekłym paliwem. Stuart podszedł bliżej i zobaczył wnętrze wyrzutni. Cylindryczne stalowe ściany oświetlone były wewnętrznymi reflektorami. Złapał się wrót i zajrzał do środka. Tuż przed drzwiami ujrzał czarny tępy nos MX-a. Z pomostu, znajdującego się mniej więcej na wysokości dwóch trzecich rakiety, odchodziło przęsło ku burcie pocisku. Pracowało tam kilku mężczyzn. Nawoływania i odgłosy z dołu świadczyły o tym, że poniżej, przy różnych miejscach czarnego kolosa, znajdowali się jeszcze inni ludzie. - Co się tu dzieje? - spytał kapitan zawieszonego na wrotach sierżanta. - Robimy miesięczny przegląd - odpowiedział podoficer nazwiskiem Kline, jak głosiły litery wyszyte na jego piersi. Technik ostrożnie chował narzędzia do odpowiednich kieszonek. Był głównym mechanikiem wyrzutni. Funkcji tej nigdy nie powierzano ludziom młodym albo chorym na serce... - Jeżeli baza przejdzie na DEFCON 2, zgodnie z rozkazem zamykamy rakietę. Ten stary Titan, który eksplodował, miał trzy głowice - przypomniało się nagle Stuartowi, MX ma ich dziesięć... - Chodźmy już, Scott. Langford uśmiechnął się i stanął przy otworze na jednej nodze, wyciągając dla równowagi ręce. Stuart zaklął na niego, schodząc z utwardzonego betonowego pagórka. - No, rusz się - ponaglił. Kiedy tak szedł w ciemności, nagle coś klepnęło go w ramię. Wzdrygnął się, ale na tyle nieznacznie, że być może Langford nawet tego nie zauważył. - Zachowujesz się, jakby to było bardzo niebezpieczne - odezwał się jego kolega. - Stary, przecież to „strażnik pokoju”, przyjaciel zwierzątek i małych dzieci! Stuart uśmiechnął się, ale nie czuł się zbyt dobrze, dopóki nie znaleźli się w łaziku i nie ruszyli do centrum sterowniczego, położonego ładnych parę kilometrów dalej. PODZIEMNE CENTRUM DOWODZENIA, KREML 11 czerwca, 04:55 GMT (06:55 czasu lokalnego) - W porządku! - wrzasnął Zorin do bombardujących go z obu stron raportami oficerów. W betonowym „biurze”, które będzie mu służyć za siedzibę, dopóki nie opanuje innych placówek, zapadła cisza. Młodsi stopniem stali teraz w milczeniu w ostrym świetle nie osłoniętych żarówek, w którym wszystko wydawało się szorstkie i kanciaste. - Tylko się uspokójmy. Ciszej. - Głos generała załamał się i Zorin zdał sobie sprawę, że jest wyczerpany. Nie spał dwie noce z rzędu i wypił zbyt dużo kawy. - Dajcie mi spokój - powiedział. - Proszę mi nie przeszkadzać, muszę pomyśleć. - Skoncentruj się! - nakazał sobie. Czuł się upokorzony. Każda z sześciu rozmów telefonicznych, które przeprowadził z dowódcami różnych jednostek polowych stacjonujących w Moskwie i na jej obrzeżach, zakończyła się grzeczną odmową podporządkowania się jego rozkazom. Kiedy zamknęły się drzwi za jego ludźmi, pokręcił w złości głową. Wstał i podszedł do zlewu. Nawet tu, na głębokości trzystu metrów pod Kremlem, w zamkniętej betonowej jaskini zbudowanej jako wojenna placówka dowodzenia, Zorin nie czuł się bezpieczny. Prozaiczny wysiłek powstania z miejsca wywołał ponowny ból głowy. Generał machinalnie otworzył buteleczkę z tabletkami. Nie była to aspiryna, od której zaczynał parę dni temu, ale narkotyk z zestawu pierwszej pomocy. Połknął pastylkę i spojrzał w nieduże lustro. O Boże, muszę się przespać - pomyślał, widząc zaczerwienione, podkrążone oczy i bladą, zapadłą twarz. Tabletka usunie ból głowy, ale co ze snem? Tylko piętnaście minut i ich zawołam. Piętnaście minut i będę się czuł dwa razy lepiej. Otworzył stojącą obok zlewu szafkę, wyjął butelkę wódki i napełnił sporą szklaneczkę. Podniósł ją do ust i gorący płyn zapiekł go w gardło. Generał skrzywił się nieco. Szybko zatopił zęby w nadgryzionej kromce razowego chleba, leżącej przy zlewie. Odetchnął, czując istny ogień w gardle, ale już po paru sekundach wódka zaczęła reagować w żyłach z połkniętą pastylką i różne drobne bóle ustępowały. Zorin złapał się za brzuch i podszedł do kanapy. Odłożył na podłogę pistolet maszynowy i zapadł w miękkie poduszki, przyjemnie tracąc świadomość. Zamknę oczy i będę myślał - postanowił. Już miał położyć głowę na zwiniętym wełnianym kocu, kiedy spostrzegł, że nie zakręcił butelki z wódką i że światło znad zlewu świeci mu prosto w oczy. Co ci Amerykanie wyprawiają? - zastanawiał się, idąc z powrotem do umywalki. Oficer łącznikowy z Dowództwa Obrony Powietrznej doniósł w swoim pierwszym raporcie, że Amerykanie nieoczekiwanie ogłosili alarm. Dręczące wątpliwości rozbudziły Zorina na nowo. Przez jego głowę zaczęły przelatywać najdziwniejsze myśli, z których wyciągał coraz bardziej absurdalne wnioski. Zanim doszedł do zlewu, przeklinał już kłębiący się w głowie zamęt. Podniósł butelkę oraz zakrętkę i spojrzał w lustro, z którego wyglądała zapadła twarz, a pod nią przekręcona na bok muszka. Jeszcze jeden, na dobre samopoczucie - postanowił, nalewając i wypijając kolejny haust. Zgasił lampkę przy umywalce i wrócił w poświacie przenikającego przez szparę pod drzwiami ostrego światła z korytarza. Spał głęboko, kiedy rozległo się pukanie do drzwi, a potem ktoś je otworzył. Zorin spojrzał piekącymi oczami na postać stojącą w strumieniu światła. - Powiedziałem, żeby mi nie przeszkadzać! Jak się nazywacie? - Mielnikow, panie generale. - Mielnikow, jeśli zależy ci na karierze, masz słuchać rozkazów, rozumiesz? O co chodzi, do cholery? Oficer - w bojowym rynsztunku, zamiast w zwykłym mundurze sztabowym - oznajmił: - Dzwoni generał Razów, panie generale. Zorinowi pękała głowa od jego własnych krzyków, a do tego dochodziła jeszcze narastająca wściekłość. Usiadł powoli i warknął: - Niech mu pan każe się powiesić! Nie jestem w nastroju do robienia układów. Proszę mu powiedzieć, żeby przestał wsadzać nos w moje sprawy. Porozmawiam z nim potem. - Adiutant wyszedł. Generał powlókł się po omacku do umywalki, przecierając oczy, które piekły niemiłosiernie. Zapalił lampkę i próbował odkręcić buteleczkę z tabletkami, ale w końcu stracił cierpliwość i zerwał nakrętkę siłą. Na ciebie też mam parę sztuczek, Razów - pomyślał. Planowanie, najwspanialsza z wojennych sztuk! - Myślisz, że wkroczysz sobie i tutaj, co? Ha! - odezwał się na głos. Pastylki wysypały się do zlewu, doprowadzając go do pasji. Ale co dalej? - zastanawiał się. Czego teraz spróbują? Jego umysł znów się przyćmił. Generał wbił sobie pięści w oczy aż do bólu. W stanie wyczerpania, w jakim się znajdował, frustracja błyskawicznie narastała. Uderzył z wściekłością w ścianę. Patrząc zamglonym od energicznego tarcia oczu wzrokiem, zauważył, że dwie pastylki w zlewie zamokły. Obmył je w gardle łykiem wódki, żeby się nie zmarnowały. Uspokoiwszy się, postawił przy umywalce przyniesioną przez sanitariusza buteleczkę z amfetaminą - przyda się po obudzeniu. Przepłukał gardło wodą, niwelując odór alkoholu. - Trzeba robić przyzwoite wrażenie! - oznajmił głośno, gasząc lampkę, i ruszył z powrotem ku kanapie. Teraz nie boli - pomyślał z zadowoleniem, kładąc się żeby obmyślić strategię działania. Zasnął prawie natychmiast. BAZA SIŁ POWIETRZNYCH MARCH, RIVERSIDE, KALIFORNIA 11 czerwca, 05:00 GMT (21:00 czasu lokalnego) David Chandler zaparkował volvo na wolnym miejscu i zgasił silnik. Spojrzał na zainstalowany w samochodzie telefon. Żandarm przy bramie powiedział, że w bazie nie wolno rozmawiać przez telefony komórkowe ani radia CB. W ten sposób David musiał zbyt nagle pożegnać się z Melissą. W cichym nocnym powietrzu ponownie rozległ się huk odrzutowca. Tak było przez cały czas, odkąd Chandler zjechał z autostrady - minuta ciszy, a potem hałas, i znowu. David zwiesił głowę, wciąż ściskając kierownicę, po czym podniósł wzrok, żeby przyjrzeć się startującemu samolotowi. Nad jednym z budynków pojawił się łopoczący niebieski płomień, jak gdyby strzelał wprost z nocnego nieba. Wielki kadłub czterosilnikowej maszyny dawało się raczej wyczuć niż zobaczyć. David się rozejrzał. Poczuł się zawieszony pomiędzy dwoma światami. Jego volvo pochodziło z innego życia, z drugiej strony przepaści pomiędzy tym, co minęło, a tym, co go czeka. Kupił ten samochód w zeszłym roku, kiedy zdecydowali z Melissą, że czas na dziecko. Z tyłu do siedzenia przymocowany był uchwyt na dziecięcy fotelik. Na razie jednak zamiast niego pas bezpieczeństwa podtrzymywał piłkę do koszykówki. David zachichotał, przypomniawszy sobie, jak jego kumple od golfa po raz pierwszy oglądali ten nabytek. „Co jest, chcesz zapewnić kobietom odjazd?” Nazwali jego samochód „magnesem na panienki”. Znów zapanowała cisza. Ciekawe, jak długo będzie tu parkował? - zastanowił się, dotykając palcem obrączki. Tylko raz od dnia ślubu przyszło mu do głowy, żeby ją ściągnąć. Chciał po prostu sprawdzić, z czystej ciekawości, czy przejdzie przez staw. Nie zdjął jej jednak, lecz zatrzymał przed samym paznokciem. Teraz zeszła bez trudu. Musiał to zrobić - tak nakazywał regulamin. Sięgnął do schowka na rękawiczki, wyjął z małej torebki irchową szmatkę, zawinął w nią obrączkę i starannie umieścił pakiecik w schowku. Zamknął drzwiczki i przekręcił kluczyk. Nie mogę jej tak po prostu zostawić w desce rozdzielczej samochodu - pomyślał nagle. Nigdy jej tu nie znajdą. Wyjął pióro i kawałek papieru. Miał zamiar napisać: „Moja obrączka leży w schowku na rękawiczki”. I to wszystko? A może: „Obrączka jest w schowku na rękawiczki. Kochałem Cię od chwili, kiedy mój wzrok spoczął na Tobie, aż do momentu gdy wydałem z siebie ostatnie tchnienie...” W końcu napisał: „Moja obrączka leży w schowku na rękawiczki. Kocham Cię. David”. Położył kartkę na siedzeniu pasażera, napisem do dołu. Kiedy David wychodził, w głowie wciąż dudniły mu słowa sierżanta. „Major Chandler... Rezerwa US Army. Proszę bardzo. Wywiad. Sztab dywizji. Czwarta Dywizja Piechoty”. Wywiad dywizji - myślał David. Stanowisko sztabowe w centrum dowodzenia dywizją. Obraz samego siebie, siedzącego za wojskowym biurkiem, powodował jakby lekkie rozczarowanie, ale i dużą ulgę. Przynajmniej znam się na tym. Lata praktyki... „Lot 1451, Presov, Słowacja. Proszę tędy”. Chandler otworzył drzwi i znalazł się w wielkim, otwartym hangarze, wypełnionym żołnierzami. - Hej! - rzucił w jego stronę chłopak z trochę krzywo przypiętą do kołnierza belką starszego szeregowca. - O, ‘praszam, panie majorze - wyprężył się na baczność - ale każdy z tego lotu ma przed wejściem wzionć broń osobistom. Oficerowie cheba też. David podążył do kolejki z drugiej strony wielkiego niczym jaskinia hangaru, w kierunku, który wskazał mu chłopak za pomocą wymachiwania rąk i kiwania głową. „Proszę przed wejściem do samolotu zabrać broń osobistą” - Chandler ułożył sobie zdanie wyimaginowanego kierownika lotu. Rozczarowanie, którego doznał na wieść, że przypuszczalnie będzie siedział za biurkiem, ustąpiło teraz miejsca niepewności. Tam gdzie zaczynała się kolejka, nad drzwiami stalowego pomieszczenia widniał napis: BRON. David zauważył w hangarze więcej takich punktów, a przed każdym z nich stali żołnierze. „Czeka cię pomyślna podróż, rozumiesz?” - powiedział wyimaginowany kierownik lotu, machając radośnie z pasa startowego do Chandlera, zamkniętego w kołującym samolocie. W kolejce zauważył tego samego faceta, którego widział u sierżanta. Mężczyzna obejrzał się i zapytał: - I jak się pan czuje, majorze? - Cóż, chyba dobrze - odparł David. Obok oznaki starszego sierżanta nad lewą kieszonką munduru nieznajomego widniało nazwisko: BARNES. Podoficer uśmiechnął się pod nosem, kiedy Chandler podniósł swoją walizkę, żeby przestawić ją do przodu. David wysunął się, żeby zobaczyć, jak wydają broń, i napotkał spojrzenie stojącego przed nim mężczyzny. Facet skinął mu głową, zniknął na moment, żeby przesunąć swój bagaż, po czym podszedł do niego, jak gdyby już się znali. - Panie majorze! Jestem porucznik Stanley Bailey - przedstawił się. Był mniej więcej wzrostu Chandlera, ale szczuplejszy i młodszy. - Jak się pan miewa, poruczniku? - odparł David, wyciągając rękę. Bailey rzucił następnie powitanie starszemu sierżantowi Barnesowi i nastała cisza. - Zdaje się, że kierują nas do Europy - odezwał się w końcu Bailey. Chandler i Barnes przytaknęli. - Do Słowacji... - dodał David. Teraz skinęli głowami dwaj pozostali. Chandler zauważył, że żołnierze wokół nich ucichli, przysłuchując się rozmowie. - W jakiej jesteście panowie jednostce? - zapytał. - W Czwartej Dywizji Piechoty - odpowiedział Bailey. - Pluton zwiadowczy. Pierwszy trzeciej kompanii. Udało mi się. - Ja w tej samej - rzekł Barnes. - Batalion sztabowy. Drugi drugiej kompanii. Przez chwilę patrzyli na Chandlera. - A pan, sir? - spytał Bailey. - Ja, eee... ja jestem z rezerwy - poinformował David, jakoś dziwnie się zacinając. - Też zostałem przydzielony do Czwartej. Wywiad dywizji. Bailey podniósł brwi. Chandler nie wiedział, co to oznacza. Czy zrobił na poruczniku wrażenie, czy wręcz przeciwnie - jego zajęcie było jedną z tych śmiesznych sztabowych prac, którymi żołnierze z jednostek bojowych pogardzali? Zbliżali się już do drzwi magazynu z bronią. David zwrócił uwagę na dźwięki dochodzące ze środka. Cały czas słychać było hałas - szczęk metalu uderzającego o metal; to cichy i wysoki, to znów ciężki i głuchy. I ten stalowy zapach... - Piętnaście osiemdziesiąt jeden trzydzieści cztery szesnaście, Davis, sześćset czterdzieści dziewięć trzydzieści osiem pięćdziesiąt osiem trzydzieści jeden! - usłyszał David. To numery karabinu i żołnierza. Słabo znał tę procedurę. Zawsze tak wy czytywano przy wydawaniu broni. Przy drzwiach widać było ladę z czarnym miękkim, wygiętym blatem. Za nią uwijał się personel wydający „broń osobistą”. Przeważnie stanowiły ją standardowe karabiny maszynowe M-16A2, z charakterystyczną krótką i szeroką kolbą z czarnego plastiku. Chandler poczuł pierwszy dreszczyk emocji. Starał się wyglądać na tak samo spokojnego i przywykłego do sytuacji jak wszyscy inni. - Szesnastka! - zawołała wysokim głosem stojąca bezpośrednio za ladą kobieta. Była drobną szatynką; miała krótkie proste włosy. Żołnierz za jej plecami podszedł do stojaka, wziął karabin i wrócił do kontuaru. David spojrzał na czoło kolejki, skręcające wzdłuż lady. Niektórzy żołnierze byli najwyraźniej grenadierami - trzymali swoje M-16 z zamocowanymi poniżej lufy czterdziestomilimetrowymi granatnikami M-203. Inni wyposażeni byli w tak zwane SAW-y, czyli „piły” - oddziałowe karabiny automatyczne, które po długim okresie oczekiwania zastąpiły karabin maszynowy Browning z czasów drugiej wojny światowej. Kątem oka Chandler zauważył, że wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna zarzuca sobie na ramię stunabojowy pas amunicji. Żółtawy mosiądz odcinał się jaskrawo od żołnierskiej bluzy. Amunicja! - uświadomił sobie David z niepokojem. Nigdy w życiu nie widział amunicji tak blisko broni, z wyjątkiem strzelnicy. O rany! Wyciągając szyję, zobaczył, że mężczyzna dźwiga potężny karabin M-60. Amunicję do niego stanowiły starsze, wyraźnie większe, natowskie naboje kalibru 7,62 mm. - MOS? - zapytała kobieta przy ladzie. Military Occupation Speciality - przypomniał sobie Chandler. Specjalność wojskowa. - Dziewiętnaście - odpowiedział Barnes. Piechota - pomyślał David, starając się zapamiętać. Nie, to wojska pancerne. Kobieta natychmiast rzuciła przez ramię: - Szesnastka! Chandler szukał w pamięci numeru swojej specjalności. Do cholery, jaki jest MOS dla oficerów wywiadu? Trzydzieści pięć? Nie znam nawet własnego numeru specjalności! Kobieta odwróciła się do Davida. - Jaki zapach, sir? - Słucham? - Pana broń osobista. Co pan chce? - Hmm... a co pani ma? - Do licha, to brzmi idiotycznie. Kobieta w stopniu sierżanta sztabowego odwróciła się ku stojakom z bronią, a Chandler podążył za jej wzrokiem. Zobaczył na podłodze nawet rakiety przeciwczołgowe. - Wszystko - odparła pani sierżant, odwracając się - lecz radziłabym M-16. Jest też parę dziewiątek, ale... nie wiem, jakim cudem można coś zdziałać pistoletem. - Zachichotała. No to zamówię sobie broń - postanowił David. Wezmę M-60, parę stingerów i granatnik w skrzynce z granatami. Ostrożność nigdy nie zawadzi... - Eee... to wystarczy - powiedział. - Co? - M-16. Proszę zwykły M-16. - Szesnastka! - zawołała i Chandler przesunął się dalej. No, to już - pomyślał. Lecę do Europy. Mam M-16, bagaż amerykańskiego turysty i... - Dokumenty, sir - odezwał się żołnierz, któremu podano z tyłu karabin. David pogrzebał w portfelu i o mało nie upuściwszy swojej karty kredytowej firmy Master Card, wyjął identyfikator wojskowy. - Szesnaście czterdzieści siedem trzydzieści dziewięć osiemdziesiąt - odczytał żołnierz z kolby karabinu. Spojrzał na identyfikator Davida. - Chandler, czterysta dwadzieścia dziewięć osiemdziesiąt dziewięć pięćdziesiąt cztery sześćdziesiąt trzy. - Szesnaście czterdzieści siedem trzydzieści dziewięć osiemdziesiąt, Chandler, czterysta dwadzieścia dziewięć osiemdziesiąt dziewięć pięćdziesiąt cztery sześćdziesiąt trzy! - powtórzył drugi, zapisujący numery w ogromnej księdze. Pierwszy z nich podał Davidowi karabin. Broń była cięższa, niż pamiętał; kiedy ją odbierał, pociągnęła w dół jego ręce. Wyglądała na zupełnie nową. Kolba była lekko nasmarowana. Nie - zdziwił się Chandler - przecież to plastik. Ręce mi się... trochę „nasmarowały” - stwierdził w myśli. Ruszył dalej. Broń była realna, wyczuwalna. Jej ciężar i siła nabojów, którymi strzelała, dawały poczucie bezpieczeństwa. Czuł się teraz bardziej żołnierzem. - Fajnie, co? - zapytał szczerze młody człowiek w śmiesznych, odpornych na stłuczenie wojskowych okularach, kładąc na ladzie cztery trzydziestonabojowe magazynki. Sto dwadzieścia nabojów kalibru 5,67 mm do mojego M-16 - zorientował się David. Nowiutki karabin maszynowy z amunicją, warte w sumie z tysiąc dolarów. Strzela pojedynczymi nabojami lub - po szybkim ruchu prawego kciuka - trzynabojowymi salwami; tak krótkimi, że nie da się naśladować tego dźwięku ustami. Chandler raz próbował, po paru drinkach, razem z kolegami z pracy, kiedy wypytywali go o zupełnie im obce sprawy wojskowe. Czekał go jeszcze jeden przystanek. Kolejna lada oznaczona była czarnym napisem na żółtym tle, łatwym do odczytania nawet podczas paniki. Na blacie leżały nieduże sakwy, które wydawano po jednej. Z ich bocznych kieszonek wystawały po trzy specjalne jednorazowe strzykawki. David pamiętał, że wewnątrz znajduje się maska przeciwgazowa i kombinezon przeciwchemiczny. Wychodząc z blaszanego pomieszczenia do ogromnego hangaru, wziął sakiewkę i przytroczył sobie do lewego ramienia. Inaczej niż w wypadku karabinu, który go uspokoił, pakiet przeciwchemiczny wywołał w nim pewną obawę. Przykłada się - nie, nie przykłada, wbija się te strzykawki w udo - przypominał sobie David, idąc w kierunku wolnej ławki - tak po prostu w mięśnie uda, przez ubranie. Wszystkie, jedną po drugiej. Końcówka jest automatyczna, sprężynowa. Atropina - kołatało mu się w głowie. Antidotum na gazy paraliżujące ośrodkowy układ nerwowy, tak zwane paralityczno-drgawkowe. LOS ANGELES, KALIFORNIA 11 czerwca, 05:00 GMT (21:00 czasu lokalnego) Melissa Chandler wpatrywała się w telewizor jak zaklęta, trzymając torbę z przyborami toaletowymi, spakowaną już do szpitala. Jej żołądkiem ponownie szarpnął ból, ale starała się koncentrować na tym, co mówią w telewizji. - Mam tu coś, Susan - odezwał się dziennikarz CNN ze studia w Waszyngtonie, po czym odczytał depeszę: „Jak ustalili nasi reporterzy, wokół wielu głównych budynków rządowych w Waszyngtonie trwa ożywiony ruch. Urzędnicy, którzy pracowali dziś do późna z powodu - jak zewsząd mówiono - krytycznej sytuacji frontowej na wybuchłej właśnie wojnie w Korei, od piętnastu minut mniej więcej kręcą się, a raczej opuszczają swoje biura. Widać śmigłowce, które...” Prowadząca program przerwała mu: - Mam coś z tej strony. Przepraszam cię, Doug. - Odczytała komunikat ze stojącego z boku monitora: - „Associated Press podaje, że Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego rozpoczęła ewakuację z Waszyngtonu najważniejszych przedstawicieli rządu i poleciła władzom stanowym zrobić to samo. Według Associated Press prezydent już wyruszył z Białego Domu w niewiadomym kierunku”. Doug, co o tym sądzisz? W tym momencie bolesny skurcz spowodował taki ból, że Melissa aż się skrzywiła. - Cóż, Susan - odparł redaktor - to... to z pewnością wygląda na ewakuację przewidzianą na wypadek... Och, nie mogę tego nawet wymówić... Będę musiał poczekać na więcej informacji. O Boże! - pomyślała Melissa i pobiegła do telefonu, żeby zadzwonić do Davida. Usłyszała: - Użytkownik telefonu komórkowego z Los Angeles, do którego pani czy pan próbuje się dodzwonić, jest albo niedostępny, albo znajduje się poza zasięgiem stacji nadawczo- odbiorczych rejonu Los Angeles. Proszę spróbować zadzwonić później. - Susan - mówił dalej człowiek z telewizora - właśnie dostałem wiadomość, że nie ustalone źródło z kręgów Kongresu - czytam to, co w tej chwili otrzymałem - nie ustalone źródło z kręgów Kongresu podaje, iż odbywa się zakrojona na pełną skalę ewakuacja czynników rządowych. To... to po prostu bez precedensu. Nigdy jeszcze coś takiego się nie zdarzyło. - Czy to mogłoby wskazywać - oczywiście na razie to tylko czysta spekulacja - ale czy mogłoby to wskazywać, że ten, kto... kto zarządził tę ewakuację, dostrzega pewne niebezpieczeństwo... wybuchu wojny jądrowej? - Cóż, Susan, wydaje mi się, że w tej chwili jest naprawdę przedwcześnie nawet spekulować na ten temat. Wprawdzie Korea Północna dysponuje bronią jądrową, lecz to doprawdy trudne do wyobrażenia, powiedziałbym: niezwykle mało prawdopodobne, by kiedykolwiek użyła jej przeciw naszemu państwu. Nawet gdyby można nas było dosięgnąć z takiej odległości. Podczas rozmów, jakie przeprowadzałem z przedstawicielami Departamentu Obrony, nikt nigdy nie wyraził najmniejszej obawy na ten temat. O Boże - myślała Melissa, stojąc na środku pokoju z torbą w ręku. Co ja zrobię? Została zupełnie sama. I do niej należało podjęcie jakiejś decyzji. Podskakujący obraz na ekranie telewizora pokazywał właśnie czarny rządowy samochód, wyjeżdżający z piskiem opon z podziemnego parkingu, w towarzystwie policyjnej eskorty. Prowadzimy wojnę - rozumowała Melissa. Ewakuują Waszyngton. A CNN mówi o niebezpieczeństwie wojny jądrowej! Wybuchnęła nerwowym śmiechem, kiedy poczuła nagłą falę mdłości, a po chwili łzy napłynęły jej do oczu. Stoję tutaj, pośrodku Los Angeles w Kalifornii, całkiem sama i zaraz będę rodzić! - Łączymy się teraz z naszym biurem w Fort Worth - powiedziała prowadząca program. W jasnym strumieniu światła, na tle wysokiego płotu z metalowych kółek i otaczającej ciemności, stał reporter. W pewnej odległości od niego znajdował się jakiś budynek, oświetlony pojedynczym reflektorem. Dziennikarz był nie przygotowany i rozmawiał z kimś przez słuchawki. Po paru sekundach wyprostował się i rzekł: - Dobry wieczór. Parę minut temu... - Jego wejście przerwał ryk silników odrzutowca. Reporter spojrzał przez ramię do tyłu. Z prawej strony obrazu pojawiły się cztery jasnoniebieskie smugi, zgrupowane po dwie, przesunęły się przez cały ekran i zaczęły się oddalać. Wznosiły się powoli w powietrze, podczas gdy kamera próbowała złapać jak najlepsze ujęcie niemal niewidocznego w ciemności samolotu. Operator znowu pokazał reportera, przekrzykującego słabnący hałas: -¦ Od paru minut z położonej o jakieś dziesięć kilometrów od naszego biura Bazy Sił Powietrznych Dyess startują samoloty! Nie wiemy, co się dzieje, dopiero przyjechaliśmy. - Czy wie pan, jakie to samoloty? - zapytała prowadząca program, marszcząc brwi. - Nie jestem zupełnie pewien - odparł reporter. - Jest bardzo ciemno. Wiadomo jednak, że Dyess to ogromna baza bombowców B-l, które każdego dnia można zobaczyć poustawiane, skrzydło przy skrzydle, w tamtą stronę. - Pokazał ręką w ciemność. Ponownie rozległ się ryk. - Właśnie startuje następny! Melissa naoglądała się już dosyć. Złapała torbę i ruszyła, jak tylko mogła najszybciej, do samochodu. BAZA SIŁ POWIETRZNYCH ANDREWS, MARYLAND 11 czerwca, 05:00 GMT (00:00 czasu lokalnego) „Crown Helo” - śmigłowiec ewakuacyjny prezydenta Stanów Zjednoczonych, zakończywszy swój pospieszny lot z Białego Domu, wylądował niecałe trzydzieści metrów od E-4B - specjalnej wersji olbrzymiego boeinga 747 „Jumbo Jet”. Kiedy tylko Lambert wraz z prezydencką świtą wysiedli, helikopter uniósł się i odleciał z powrotem w ciemność. Gdy zbliżyli się do odrzutowca, którego silniki pracowały już na wysokich obrotach, Greg zobaczył grupkę ludzi - głównie w wojskowych mundurach, ale także i w przypadkowych cywilnych ubraniach - wspinających się po drabince do drzwi samolotu. Wzdłuż potężnej maszyny w równych odstępach stali żołnierze w niebieskich uniformach, wysokich butach i czarnych beretach. Trzymali gotowe do strzału karabiny M-16. To żandarmeria Sił Powietrznych - odgadł Greg. Livingston wraz z małżonką zaczęli wspinać się po schodkach. Lambert, oficer z kodami broni jądrowej i paru agentów prezydenckiej ochrony podążali za nimi. Greg usłyszał z dołu okrzyk: - Wszyscy na pokład! - po czym rozległ się stukot biegnących nóg w wojskowych butach i żandarmi skierowali się ku drabince. Zanim Lambert dotarł do drzwi samolotu, żołnierze byli już na schodkach. Greg wszedł do środka, mijając jeszcze jednego uzbrojonego żandarma, i ruszył za prezydentem wąskim korytarzem w prawo. - Witam na pokładzie, panie prezydencie. Jestem generał brygady Sherman. Dowodzę operacją Rzepka. - Potrząsnął dłonią Livingstona, a potem Lamberta. - Generał Thomas bierze w tej chwili udział w telekonferencji; pozwólcie zatem państwo, że szybko pokażę wam wszystko, żebyście wiedzieli, co gdzie jest. - Poprowadził ich do kabiny pilotów, mijając po drodze żandarmów, którzy wsiedli na pokład. Trzyosobowa załoga sprawdzała właśnie listę pasażerów. - Jest nas dzisiaj na pokładzie dziewięćdziesiąt cztery osoby - kontynuował Sherman. - Mamy trzy zmiany pilotów i radiooperatorów - dziewięcioro mężczyzn i kobiet z Pięćdziesiątego Piątego Strategicznego Skrzydła Rozpoznawczego, z Bazy Sił Powietrznych Offut w Nebrasce. Są najlepsi z najlepszych. Jest także osiemnaścioro innych członków załogi, zajmując3’ch się posiłkami, sprawami technicznymi i porządkiem. Samolot zaczął kołować, a prezydent odezwał się do pilotów radosnym tonem człowieka prowadzącego kampanię wyborczą: - Czy nie myślicie, chłopcy, że należałoby odsłonić okna? Lambert wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do kabiny. Wszystkie okna były zakryte grubymi białymi zasłonami. Zainstalowany pomiędzy pilotami monitor pokazywał asfaltowy pas przed samolotem. - Te zasłony są zrobione z włókna pokrytego aluminium, sir - pospieszył z wyjaśnieniem generał. - To standardowa procedura postępowania. - Chce pan powiedzieć, że będą startować z zasłoniętymi oknami? - przestraszyła się Pierwsza Dama. - Tak, proszę pani. To jest... ochrona przed, hmm... odwodnieniem tkanek i... oparzeniami oczu oraz skóry w razie... - Nie dokończył zdania, uśmiechnął się tylko. - To lepsze niż system, który stosują piloci naszych tankowców. W dzień używają przyciemnionych okularów ochronnych, ale kiedy jest już zbyt ciemno, nakładają tlenek cynku na nie osłoniętą część twarzy i zakrywają oko, żeby przynajmniej jedno zostało, ee... nie poparzone. Zapadła nieprzyjemna cisza. Prowadząc „wycieczkę” na tył samolotu, Sherman dodał: - Oprócz załogi na pokładzie znajduje się także szesnastu żandarmów, których widzieli państwo na zewnątrz. - Dlaczego aż tylu? - zapytała małżonka prezydenta. Lambert zauważył, że niektórzy z nich mieli zamontowane pod lufami karabinów granatniki, inni natomiast trzymali pistolety maszynowe. - Cóż, proszę pani, naprawdę nie wiemy, gdzie zmuszeni będziemy lądować - odparł generał, starannie dobierając słowa. - I jak tam będzie bezpiecznie. To po prostu pozwala nam... poszerza nasze możliwości. - Po krótkiej przerwie dla upewnienia się, że jego odpowiedź jest wystarczająca, Sherman objaśnił: - Główny pokład samolotu ma pięćset sześćdziesiąt sześć metrów kwadratowych powierzchni, podzielonej na sześć pomieszczeń. Tutaj, zaraz za kabiną pilotów, w miejscu gdzie normalnie jest pierwsza klasa, znajduje się pańska prywatna kwatera, panie prezydencie. - Grupka zajrzała po kolei do kabiny, w której rzucały się w oczy wiszące przy ściankach łóżka obramowane złotem. Posuwając się korytarzem, Sherman mówił: - Dalej mamy pańską salę konferencyjną. - Pasażerowie przeszli rzędem koło drzwi. W środku przy prostokątnym stole siedzieli Połączeni Szefowie Sztabów - niektórzy w mundurach, inni w cywilnych ubraniach. Przy każdym fotelu, a także na szczycie - zapewne miejscu prezydenta - znajdował się telefon. W ścianę za przeciwległym końcem stołu wmontowano duży ekran. - Z tyłu - ciągnął generał, prowadząc swoich gości - znajduje się dział łączności. - Przeszli przez pomieszczenie przypominające pustą salę wykładową. Stało tam kilkadziesiąt foteli, skierowanych przodem do znacznie większego niż poprzednio ekranu. Dalej był przedział wypełniony konsolami, przy których pracowali ludzie. - Z tego miejsca - tłumaczył Sherman - możemy śledzić i na bieżąco uaktualniać wszystkie informacje, które trafiają do systemu obróbki i monitoringu danych Centrum Dowodzenia Obrony Powietrznej NORAD. Umożliwia to nam ciągłą orientację w najnowszych wydarzeniach na całym świecie. Przechodząc do kolejnego pomieszczenia, generał odwrócił się do siedzącego przy jednym z komputerów człowieka i zapytał: - Czy generał Thomas nie skończył jeszcze telekonferencji? - Jeszcze nie, sir - odpowiedział tamten, sprawdziwszy uprzednio na ekranie. - I wreszcie - kończył oprowadzać gości Sherman, wyraźnie starając się zająć im jak najwięcej czasu - mamy tutaj pomieszczenie nadajników radiowych. - Samolot, kołujący z dużą prędkością, skręcił i wszyscy musieli łapać równowagę. - Po starcie - mówił generał - rozwiniemy drucianą antenę, długą na osiem kilometrów, ciągnącą się za samolotem. Służy ona do nadawania na bardzo niskiej częstotliwości. Fale o długości około dziesięciu kilometrów przenikają bezpośrednio przez ziemię do wyposażonych w podobne anteny samolotów, okrętów i obiektów naziemnych. Nie jest to system doskonały - długi okres powstawania fali znacznie spowalnia czas transmisji - ale za to ma dowolny zasięg. Zazwyczaj. Sherman odczekał chwilę, lecz tym razem zobaczył tylko uniesione brwi Pierwszej Damy. Kontynuował zatem: - Dla zapewnienia ciągłości szybkiego przesyłania informacji, które może być w pewnych... w pewnych okolicznościach utrudnione przez interferencję, mamy zestaw nadajników pracujących na pełnym zakresie wysokich częstotliwości. Jest tu także system bardzo wysokiej częstotliwości oraz urządzenia do komunikacji satelitarnej, umieszczone w kopule grzbietowej - tym takim bąblu na szczycie samolotu, zaraz za „garbem” charakterystycznym dla tego typu Boeinga. Wszystkie nasze nadajniki przez cały czas wysyłają przypadkowe informacje, żeby nie zwracać niczyjej uwagi wzmożonym porozumiewaniem się. Kiedy chcemy się z kimś skontaktować, włączamy tylko określony kod przerywający i przesyłamy wiadomość. W zasadzie jesteśmy w stanie rozmawiać z kim tylko pan sobie zażyczy w dowolnym punkcie kuli ziemskiej, przez cały czas. - Szkoda, że nie ma tu Jacka - rzekł prezydent Livingston do małżonki, mając na myśli ich syna, studiującego w Amheret. - Rozgryzłby to natychmiast. - Och, jeśli chciałby pan skontaktować się z synem lub córką, to oczywiście... - Generał zwrócił się do siedzącego przy najbliższym pulpicie oficera: - Gdzie przebywa w tej chwili Pierwsza Rodzina? Operator postukał w klawiaturę. - A-3 jest w powietrzu, w śmigłowcu Gwardii Narodowej - odparł - a A-4 znajduje się w... - zawahał się i napisał coś jeszcze - znajduje się... - Znowu nie dokończył zdania i zamiast odczytać, odchylił się i pokazał Shermanowi ekran. - Czy mówi pan o Nancy? - zapytała pani prezydentowa, podchodząc do monitora; na jej twarzy nie pojawił się jednak żaden błysk zrozumienia wyświetlonej tam informacji. - Najwidoczniej, proszę pani, pani córka nie chce, ee... wziąć udziału w ewakuacji. Agenci prezydenckiej ochrony właśnie z nią rozmawiają, ale... - Dokąd ich ewakuujecie? - odezwał się prezydent. - Pański syn... - Generał przesunął palcem po ekranie i zwrócił się do operatora: - Alfa Lima Pięć Jeden, czy to jest...? - Burlington, sir - powiedział tamten. - Pański syn znajduje się w tej chwili na pokładzie śmigłowca Gwardii Narodowej, lecącego do specjalnej Alarmowej Placówki Prezydenckiej niedaleko Burlington, w stanie Vermont. - Sherman zmrużył oczy, żeby czytać dalej. - Dlaczego przerwano ewakuację A-4? Siedzący za pulpitem oficer wyjaśnił: - Nie zmieścili się w limicie czasu na lot do Tahoe. Generał wyprostował się i oznajmił: - Pana córka, sir, miała zostać przewieziona z domu w San Francisco do Alarmowej Placówki Prezydenckiej w północnej części gór Sierra Nevada, koło jeziora Tahoe, lecz z powodu opóźnienia trzeba było zmienić punkt docelowy na Task Force 37, czyli USS „Enterprise”, jako chwilowe miejsce pobytu do czasu, aż... uzna się za wskazane wysłanie jej dalej. Prezydent zawahał się, po czym wybuchnął szczerym śmiechem. Lambert poczuł, że na jego usta także wdziera się uśmiech. - Próbujecie zabrać Nancy na lotniskowiec? - zapytał Livingston i zaśmiał się znowu. Greg zobaczył jednak, że Pierwszej Damie wcale nie jest do śmiechu. - Czy ona na pewno musi tam lecieć? - zaniepokoiła się. Sherman wzruszył ramionami; przez całą sekundę stał z otwartymi ustami, zanim odpowiedział: - To by uprościło sprawę, proszę pani. - To pozwólcie mi z nią pomówić - zażądała bez śladu wesołości. Prezydent też zrobił ponurą minę; Lambert zatem czym prędzej pozbył się swojego uśmieszku. Generał polecił jednemu z operatorów zaprowadzić Pierwszą Damę do ‘tabiny prezydenckiej, po czym odwrócił się do pozostałych osób i powstała nieprzyjemna przerwa. - O - przerwał ciszę, jakby nagle coś sobie przypomniał - a gdyby zawiodły wszystkie inne systemy telekomunikacyjne, mamy jeszcze urządzenia wykorzystujące zjawisko rozpadu meteorów. Co kilka sekund w zasięgu wzroku od naszego samolotu w atmosferę ziemską wpadają małe meteory. Pokonując opór powietrza, rozgrzewają się tak, że zachodzi jonizacja atomów, z których się składają, i powstaje piętnasto-trzydziestokilometrowy ślad wolnych elektronów na wysokości od osiemdziesięciu do stu dwudziestu kilometrów. Specjalna antena wyszukuje na niebie takie ślady. Wprawdzie rozpraszają się one już po pół sekundy, ale czas ten wystarcza na zlokalizowanie śladu i wyliczenie odpowiedniego kąta pomiędzy źródłem i punktem docelowym, a następnie wysłanie sygnału radiowego, który odbija się w dół, w kierunku znajdującego się na ziemi odbiornika. Greg poczuł, że samolot startuje. Pomyślał, że to dziwne, iż podczas nabierania prędkości wszyscy tak sobie stali, zamiast siedzieć, przypięci do foteli pasami. - Dobry wieczór, Walterze - powiedział, podchodząc do prezydenta, sekretarz obrony. Wyciągnął rękę. - Greg... - Grupka podążyła za nim do sali konferencyjnej. - Dobry wieczór, sir - powitał prezydenta generał Thomas. Siedzący wokół stołu Połączeni Szefowie Sztabów powstali. Nie było z nimi tylko szefa Sztabu Armii, generała Holcomba - tego, który wydał transmitowane z Białego Domu przez CNN rozkazy mobilizacyjne. - Kończymy właśnie przegląd gotowości ośrodków dowodzenia. Wysyłamy ważniejsze rozkazy przez Internet, wiążąc wszystkich ze sobą przez wolne kanały w najrozmaitszych sieciach. Livingston zajmował miejsce u szczytu, kiedy chropowaty głos z głośnika oznajmił: - Słoneczna Wyspa Sześć pięć na pięć. - To Ruchome Naziemne Centrum Dowodzenia marszałka Izby Reprezentantów - przetłumaczył generał Thomas. - Reflektor pięć na pięć - odezwał się inny głos, zniekształcony, ale wyraźny. - To Dowództwo Atlantyku - powiedział beznamiętnie Thomas. - Jedwabna Portmonetka pięć na pięć. - Dowództwo Europy. - Zarówno Thomas, jak i generał Starnes, szef Sztabu Sił Powietrznych, zaznaczali „ptaszki” na przygotowanym druku. - Niebieski Orzeł pięć na pięć. - Dowództwo Pacyfiku. Lambert, jako doradca do spraw bezpieczeństwa, zajął miejsce obok prezydenta. - Lupa pięć na pięć. - To jest samolot alarmowy Dowództwa Obrony Atlantyku latający przez dwadzieścia cztery godziny na dobę na tak zwanej Wachcie Sądnego Dnia. Teraz przy stole siedzieli: prezydent Stanów Zjednoczonych, Lambert, Thomas, szefowie sztabów Sił Powietrznych, Marynarki i Marines oraz sekretarz obrony. Oficer z kodami rakiet zajął miejsce w końcu sali, przy ścianie, trzymając na kolanach swoją torbę. - Objąć Wszystko pięć na pięć. - Okay. To wszyscy - podsumował Thomas. - Każdy jest już w powietrzu lub w pojeździe. Aha, „Objąć Wszystko” to CINACC, czyli „the commander in chief of the Air Combat Command” - szef Dowództwa Walk Powietrznych. My nazywamy się „Nighrwatch” - Nocna Wachta. Oprócz samolotu alarmowego „Lupa”, obserwację prowadzą także dwa dodatkowe samoloty EC-135 - Dowództwo Po Ataku i Centrum Kontroli Wyrzutni, które uruchomi odpalenie naszych rakiet, jeśli wszystkie naziemne ośrodki sterownicze zostaną zniszczone. Mamy jeszcze należące do marynarki samoloty TACAMO - jeden nad Atlantykiem, drugi nad Pacyfikiem, do porozumiewania się z przenoszącymi broń jądrową okrętami podwodnymi, a także samolot zarządzający flotyllą powietrznych tankowców, która umożliwia nam wszystkim utrzymywanie się w górze. - Oprócz latających ośrodków dowodzenia - zaczął generał Starnes, zaglądając w kartkę - sprawdziliśmy następujące centra naziemne: Dowództwo Obrony Powietrznej NORAD wewnątrz góry Cbeyenne; Zapasowe Narodowe Centrum Dowodzenia Wojskowego w Raven Rock; zapasową siedzibę władz cywilnych w górze Weather; należący do Kongresu obiekt Greenbriar Facility w White Sulphur Spring, w Wirginii Zachodniej; Pokój Operacyjny Białego Domu; Biuro Informacji CIA; Narodowe Centrum Informacji Wywiadów USA; misję wojskową ONZ; Zapasowe Centrum Ostrzegania FEMA - Federal Emergency Management Agency, Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego, w Olney, w Marylandzie; bunkry Obrony Cywilnej w Maynard, w Massachusetts i w Denton, w Teksasie; Centrum Operacyjne Straży Przybrzeżnej; Centrum Kontroli Ważnych Połączeń Telekomunikacyjnych i siedzibę NATO w Brukseli. Mamy też potwierdzony kontakt z trzema grupami RAPIER, które są stuosobowymi sztabami ludzi, wyjeżdżającymi właśnie z Colorado Springs wielkimi ciężarówkami. To Rapid Emergency Reconstitution Teams - Grupy Szybkiego Przejmowania Zadań baz NORAD i AFSPACECOM; zajmują się wczesnym ostrzeganiem o szacowanych rozmiarach ataku i odbieraniem oraz przetwarzaniem danych po ataku. Teraz głos zabrał sekretarz obrony: - Skontaktowaliśmy się także z Centrum Telekomunikacji i Przechowywania Danych Systemu Rezerw Federalnych w Culpeper w Wirginii, które tak szybko jak tylko to możliwe, zapisuje na dyskach optycznych obecny stan rezerw federalnych. Poza tym zadzwoniły do nas: Alarmowe Centrum Operacyjne Stanu Nowy Jork, Zapasowa Siedziba Rządu w Albany, Bunkier Stanowy stanu Massachusetts w Framingham i Narodowe Alarmowe Centrum Kontrolne AT&T - American Telephone and Telegraph - koło Netcong, w New Jersey. Wszyscy oni chcą się po prostu dowiedzieć, co się właściwie dzieje. Aha, wydałem także polecenie uruchomienia akcji TREETOP II i realizowany jest Alarmowy Plan Wsparcia Prezydenckich Sukcesorów. To znaczy, że ludzie, którzy przejmą w razie czego pańskie obowiązki, są teraz rozpraszani. - Co to znaczy „rozpraszani”? - zdziwił się prezydent. - Cóż, sir, zobaczymy... - odpowiedział sekretarz obrony. - Wiceprezydent oraz sekretarz skarbu znajdują się w powietrzu, w dwóch różnych E-4B. Sekretarz stanu Moore przebywa w Raven Rock. Dalej, jest sześć ruchomych naziemnych centrów dowodzenia, które z zewnątrz są zwyczajnie wyglądającymi dużymi ciężarówkami, z poprzedzającymi je ciężarówkami z ochroną; wyjechały na autostrady kraju. Nazwaliśmy jest „Słonecznymi Wyspami”. Znajdują się w nich kolejni sukcesorzy prezydenta - sekretarze: zdrowia i usług socjalnych, budownictwa i rozwoju miast, transportu, szkolnictwa i spraw weteranów, a także marszałek Izby Reprezentantów, który nie chciał jechać do Greenbriar, więc dołączyliśmy i jego. - To podobne do Billa - roześmiał się prezydent, który - jak się zdawało Lambertowi - słuchał tego wszystkiego tylko jednym uchem. - Wie pan, on ma klaustrofobię. - Livingston zwrócił się do nalewającego mu kawę stewarda: - Proszę z cukrem i śmietanką. Sekretarz obrony ciągnął dalej: - Tymczasowy przewodniczący Senatu, prokurator generalny, sekretarze spraw wewnętrznych i pracy oraz sześciu pozakonstytucyjnych sukcesorów z Narodowego Biura Planowania są w drodze do niektórych z osiemdziesięciu czterech podziemnych alarmowych placówek prezydenckich. Sekretarz handlu był akurat w Paryżu i leci do Kwatery Głównej NATO. Sekretarz rolnictwa jest w szpitalu w Bethesda, po operacji woreczka żółciowego; czekają tam nasi ludzie, którzy przewiozą go do Mount Weather, gdzie może przechodzić okres rekonwalescencji, kiedy tylko lekarze powiedzą, że podróż mu nie zaszkodzi. I to by był przegląd wszystkich pańskich konstytucyjnych sukcesorów, plus szóstka z Biura Planowania. Każdy z nich może, w razie czego, otworzyć specjalny komplet planów wojennych, przepisów, objaśnień dotyczących sposobu organizacji różnych systemów i innych potrzebnych informacji. W drzwiach pojawił się generał Sherman, trzymając w ręku komputerowy wydruk. - Przepraszam, ale właśnie otrzymaliśmy wiadomość z CINCNORAD. - Spojrzał na kartkę i przeczytał: - Dziewiętnaście rosyjskich międzykontynentalnych rakiet balistycznych, prawdopodobnie typ SS-19, i cztery rakiety krótszego zasięgu, nieokreślonego typu, wystrzelono z dalekowschodniej części Rosji. Są stale śledzone; informacje będą na bieżąco aktualizowane. Prawdopodobny kierunek lotu pocisków - południowy. Dane odpowiadają sugerowanemu atakowi przeciwko Chińskiej Republice Ludowej. Podniósł wzrok. Lambert rozejrzał się po zebranych. Nikt nie powiedział ani słowa. Zapanowały cisza i spokój; słychać było tylko delikatny szum powietrza omywającego ogromny samolot i ciche wycie podwieszonych pod skrzydłami silników. DOWÓDZTWO DALEKOWSCHODNIEGO OKRĘGU WOJSKOWEGO, CHABAROWSK 11 czerwca, 05:10 GMT (15:10 czasu lokalnego) - Dowódca mojej ciężkiej artylerii i sił rakietowych donosi, że głowice taktyczne zostały wystrzelone o czasie i wszystkie eksplodowały w dopuszczalnej odległości od założonych punktów - oznajmił Razów. - Czekam teraz na wiadomość z RWSN, Dowództwa Strategicznych Sił Rakietowych, co się dzieje z ich pociskami. - Nareszcie coś idzie tak jak trzeba - ucieszył się Miszyn. - Proszę posłuchać, przed chwilą próbowałem dodzwonić się do Zorina... - zaczął Razów. - Co pan zrobił?! - To mi się nie podoba. Zorin ma nadajniki, a nic nie wie o naszym uderzeniu na Chińczyków. Chciałem wyjaśnić mu, co się dzieje, ale nie mogę do niego dotrzeć. - Nasze oddziały zajmują już pozycje wokół Kremla. Odcinamy Zorinowi telekomunikację, żeby nikt nie zdradził mu taktyki ataku. Mogę powstrzymać moich ludzi i skontaktować się z nim systemem specjalnym, jeśli pan chce - zaproponował Miszyn. - Ciągle mamy także do dyspozycji jego oficera łącznikowego. Wszedł adiutant i poruszył się, żeby odwrócić uwagę Razowa. Generał uniósł brwi. - Dalekowschodnie Dowództwo RWSN na linii trzy, panie generale. - Dzwonią z wiadomością o rakietach strategicznych - rzucił Razów do telefonu. - To co pan zrobi z Zorinem? - zapytał Miszyn. - Na razie nic. Skończcie go odcinać i kontynuujcie atak. Powiadomię pana o skutkach mojego uderzenia. - Razów przełączył aparat na linię trzecią. - Generał Razów - zgłosił się. - Mówi generał Makarin. Przed odpaleniem mieliśmy kłopoty z dwoma pociskami, ale poradziliśmy sobie z nimi. Wszystkie rakiety zostały wystrzelone automatycznie w zaprogramowanej kolejności; wstępne dane satelitarne potwierdzają detonacje w dopuszczalnych odległościach od wyznaczonych punktów. Makarin zaczął następnie dyskusję na temat rezerwowych pocisków, ale Razowowi znowu przerwał adiutant, tym razem machając jakąś karteczką. - Przepraszam, panie generale: co pan powiedział? - Razów przywołał adiutanta ręką. - Za czterdzieści minut, o piętnastej pięćdziesiąt, najbliższy przelatujący satelita pozwoli nam dokonać oceny strat i wtedy będziemy mogli doradzić, czy potrzebne jest ponowne uderzenie. W tej chwili wydaje się to bardzo mało prawdopodobne. Adiutant nachylił się i szepnął Razowowi do ucha: - Dzwoni Dowództwo Obrony Powietrznej Kraju, PWOS. Generał Miszyn mówi, że to pilne. Przecież mówiłem mu, że zadzwonię! - pomyślał rozzłoszczony Razo\v. - Dziękuję, generale Makarin. Proszę informować mnie o sytuacji. Adiutant uderzył w migający czerwony przycisk na telefonie Razowa i z głośnika dobiegł odgłos wyjącego w PWOS alarmu. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, ZACHODNI MARYLAND 11 czerwca, 05:12 GMT (00:12 czasu lokalnego) - Zdaje się, że powiedział mi pan, iż Chińczycy nie mogą zdążyć odpalić swoich rakiet! To jakim cudem zdołali wystrzelić cztery? - zdenerwował się prezydent. Lambertowi opadła szczęka, tak przygniótł go ciężar tej katastrofy. - Cały nasz wywiad - wtrącił się generał Thomas - informował, że ich napędzane paliwem ciekłym rakiety potrzebują zbyt wiele czasu na odpalenie, żeby można było coś z nimi zrobić, kiedy Chińczycy otrzymają taktyczne ostrzeżenia o spadających rosyjskich pociskach. Nawet jeżeli znajdowały się z powodu wojny w podwyższonym stanie gotowości, nie mogły mieć zbiorników wypełnionych paliwem. - No to co się stało, do cholery? - zapytał sekretarz obrony. Thomas pokręcił głową. - Jedyne możliwe wytłumaczenie, panie sekretarzu, jest takie, że Chińczycy zostali w jakiś sposób wcześniej ostrzeżeni. Być może Europejczycy - albo raczej Japończycy - schrzanili robotę i im powiedzieli. - Thomas zwrócił się do prezydenta: - Takie ostrzeżenie różni się od taktycznego, które informuje o nadlatujących już rakietach. Pozwala... - Generał przerwał, widząc malującą się na twarzy Livingstona panikę. Przerażone oczy prezydenta powoli spotkały się ze spojrzeniem Lamberta. PODZIEMNE CENTRUM DOWODZENIA, KREML 11 czerwca, 05:15 GMT (07:15 czasu lokalnego) Rozległo się pukanie do drzwi. Zorin obudził się gwałtownie, mokry od potu. Opadła go fala mdłości. Stuk się powtórzył. - Co?! - krzyknął generał. - Co jest?! Drzwi się otworzyły i jaskrawe światło boleśnie poraziło oczy Zorina. Wszedł ten sam kapitan co poprzednio. - Kazałem panu powiedzieć Razowowi, że porozmawiam z nim, kiedy uznam za stosowne! - Nie chodzi o generała Razowa, panie generale, tylko o amerykańską telewizję. - Co ci Amerykanie wyprawiają? - zdziwił się głośno Zorin, kiedy jeden z jego ludzi przetłumaczył mu specjalny przekaz CNN o bombowcach B-1B startujących z baz Dyess i Sawyer, w Teksasie i Michigan. - Dlaczego...? - Głos generała zanikł; mówienie okazało się zbyt wielkim wysiłkiem, pomimo to czuł efekt działania amfetaminy, którą zażył, żeby rozjaśnić umysł. Młodsi oficerowie stali w ciszy wokół stołu konferencyjnego. Nikt nie śmiał powiedzieć mu czegokolwiek - zadbał o to, żeby wśród jego najbliższych współpracowników nie było ludzi równych mu wiekiem czy stopniem. Popatrzył na leżące w końcu stołu walizeczki z kodami rakiet i zwrócił się do tłumaczącego program telewizyjny kapitana: - I mówi pan, że ich rząd opuszcza Waszyngton? - Tamten przytaknął. - Czy jest pan pewien co do tych raportów o amerykańskich bombowcach? - Tak pokazała ich telewizja, panie generale. Zorin spojrzał na dwóch oficerów, którzy pilnowali nadajników systemu jądrowego. Gapił się na nich, a oni przyglądali się jemu. Całe jego ciało zdawało się błagać o sen, ale narkotyk tak go pobudził, że nie mógł nawet zmusić się, by usiąść. Co oni robią? - pomyślał znowu, zaczynając nerwowy spacer w tę i z powrotem, za leżącymi na stole walizeczkami, niczym zdenerwowany kapitan przechadzający się po pokładzie statku. - O co może Amerykanom chodzić? - wymamrotał. Podniósłszy wzrok zobaczył, że wszyscy mu się przypatrują. Zdał sobie sprawę, że wypowiedział swoją myśl na głos. Ruszył znowu, pokonując z wysiłkiem coraz bardziej szalone pomysły i obawy, które przychodziły mu do głowy, i próbował znaleźć w sobie tyle energii, żeby rozwiązać nieoczekiwaną zagadkę. Nagle drzwi stanęły otworem. Kapitan, który wcześniej go obudził - jak on się nazywa...? - oznajmił: - Panie generale, telefon do pana! Nazywa się Mielnikow - przypomniało się Zorinowi. Znowu Razów, zapomniałem o nim. - Dobrze, odbiorę - odparł, podchodząc do pulpitu, wokół którego siedzieli jego oficerowie łącznikowi. - Dowiemy się, o co chodzi. Dajcie Razowa. - To nie Razów, panie generale. To Dowództwo Obrony Powietrznej. Nasz człowiek. Mówi, że to pilne. Oczy Zorina rozszerzyły się, a Mielnikow wdusił przycisk. Pomieszczenie wypełnił przenikliwy dźwięk alarmu. - Co się tam dzieje? - zapytał stanowczym tonem Zorin, choć jego wyczerpany system nerwowy przeszył nagły wstrząs, jakby uderzenie prądu. - Panie generale! Mam bardzo mało czasu! - wrzeszczał człowiek po drugiej stronie. Słychać było stłumione okrzyki oficerów i wysokie, nieprzyjemne wycie, przypominające odgłos świdra napotykającego co chwila twardsze przeszkody. - Próbują odciąć naszą telekomunikację! To atak bronią jądrową! Rakiety skierowane są na Moskwę i dolecą tu za... - W tym momencie rozległ się pisk i połączenie zostało przerwane. - O Boże! - przestraszył się Zorin. - Co to było? Jeden z oficerów rzucił się do przycisków na pulpicie, ale po chwili bezskutecznych wysiłków oznajmił: - Ta linia już nie działa, panie generale. Zorin odwrócił się i popatrzył na dwóch ludzi, przed którymi leżały czarne walizeczki. Rakiety! Rakiety skierowane na Moskwę. Amerykańska ewakuacja. Amerykańskie bombowce. Opadło go przerażenie, kiedy wyciągnął jedyny możliwy wniosek. - Zwariowali... - wymamrotał. Jak mogli popełnić taki szalony błąd? Generał oddychał szybko i płytko. Rzucił się ku stołowi, czując zawroty głowy. Niech ich pokręci! Poruszył głową z głębokim niedowierzaniem, po czym zacisnął zęby. Wezbrała w nim taka złość, że aż zabolała go szczęka. Dosłownie w nim zawrzało; zmusił się, by nie krzyczeć. - Uruchomcie to! - Pokazał na nadajniki. Oficerowie zaczęli posłusznie otwierać walizeczki. - Panie generale? - zapytał zaniepokojony Mielnikow. - Co pan robi? - Jesteśmy atakowani! - wrzasnął Zorin, znajdując ujście dla złości, którą mógł teraz skierować przeciwko głupocie młodego oficera. - Słyszał pan na własne uszy! - Ale... ale nie wiemy tego na pewno - odparł zuchwały podwładny. - Nie wiadomo, co się dzieje. Generał popatrzył na niego z niedowierzaniem. Jeszcze nigdy nie rozumiał tak dobrze jak teraz przyrodzonej wyższości oficerów sztabowych nad tymi, którzy znajdowali się na polu walki. - Widział pan amerykańską telewizję! - odkrzyknął. - Już zdążyli ewakuować rząd! Otwierać to! - przynaglił siedzących przy stole. - Ale... ale dlaczego? - Mielnikow był przerażony. - Dlatego, że wszystko wiedzą - odszczeknął Zorin. Zmuszony do odpowiedzenia na pytanie, zrozumiał, co się stało. - W jakiś sposób dowiedzieli się o przejęciu przez nas władzy i o tym, że mam te walizeczki z kodami. Wiedzą o rozproszeniu naszego systemu dowodzenia i kłopotach z łącznością, które czasowo wystąpiły w związku z naszą akcją. I to jest ich szansa! - ryczał, waląc pięścią w stół. - Chcą przeprowadzić atak, by pozbawić nasz kraj dowództwa, zabić nas tutaj! - Wyprostował się i zwrócił do wszystkich obecnych. - A potem zniszczyć nasze siły strategiczne, zanim zdołamy ustanowić na nowo władzę i naprawić system łączności. Oficerowie gapili się na Zorina. Na ich twarzach malował się szok, wywołany powagą sytuacji, groźbą tego, co miało się z nimi wkrótce stać. - Ale z pewnością wiedzą... - zaczął młody Mielnikow i popatrzył na generała. - Na pewno wiedzą, że będziemy jakoś kontratakować! - Będziemy? - zapytał Zorin, zawieszając głos dla większego efektu. - Kiedy już będzie po nas - kontynuował, przenosząc wzrok po kolei na każdego z oficerów - czy ci, którzy doprowadzili do tej sytuacji, odpowiedzą resztką naszych jądrowych sił przeciwko przytłaczającej potędze? Przeciw całemu amerykańskiemu arsenałowi, który pozostaje nietknięty? - Pokręcił powoli głową, czując na sobie cały ciężar tego, co się stało. - Czy wystarczy im siły woli? - dokończył cicho. Zadzwonił telefon. Zorin i Mielnikow odwrócili się gwałtownie i zobaczyli, że to jedna z linii wewnętrznych. Generał wdusił przycisk. - Słucham? - Panie generale, rakiety... Dookoła całego miasta startują rakiety! - Kto mówi? - zapytał Zorin. - Lubjanow. Z dachu Rady Deputowanych Ludowych. - Czy to SA-10? - Nie, panie generale. Nie wiem, co to za typ. Zostawiają w powietrzu żółte ślady, a nie białe! Jeszcze startują, coraz więcej ich ze wszystkich stron! Pędzą prosto w górę, nie wiadomo dokąd! - Co to może być? - odezwał się cicho Mielnikow. - Pociski antybalistyczne - odparł monotonnym głosem Zorin, chwytając się obiema rękami stołu. - Potworny wybuch na niebie! - krzyknął Lubjanow. - Aaa! Gorąco... parzy mnie! O Boże! - Otwórzcie książki kodowe! - rzucił Zorin, nagle przerażony, że zbyt długo zwlekał. Dwaj oficerowie wyrwali z walizeczek zapieczętowane broszury. 70 - Jeszcze jeden! - oznajmił Lubjanow. - Nic nie słychać, ale widać straszny błysk. Nie można na niego patrzeć! I pali w skórę, jakby człowiek za długo leżał na słońcu. - Szybko! - rozkazał Zorin. - Znowu! - darł się Lubjanow. - I jeszcze! Wszystkie wybuchają! - Ton głosu majora uwiarygodniał grozę opisywanego obrazu. - Pociski antybalistyczne mają głowice jądrowe - wyjaśnił generał, nie wiadomo komu konkretnie. Książki z kodami leżały już na stole. - Dlaczego nie słychać huku eksplozji? - dziwił się podejrzliwie Mielnikow, nasłuchując głośno nastawionego interkomu. - Wybuchają w przestrzeni kosmicznej, zaraz nad atmosferą - odparł Zorin. Jego umysł wirował; generał cały czas starał się znaleźć jakieś inne wytłumaczenie tego, co się działo. - Dzwońcie do Razowa! - wrzasnął do oficera łącznikowego. - Albo do Obrony Powietrznej lub do Lotnictwa Dalekiego Zasięgu. Do kogokolwiek! Spróbujcie przez radio, na wysokiej częstotliwości! Zorin chciał minąć Mielnikowa, żeby sięgnąć po książki kodowe. - Panie generale, to musi być jakaś pomyłka! - błagał kapitan, powstrzymując go za ramię. Generał spojrzał na podwładnego dopuszczającego się tak niesłychanego czynu, ale nic nie powiedział, tylko uwolnił się z uścisku. Stanął za plecami siedzących przy stole oficerów i odezwał się cicho: - Panowie... towarzysze... nasz kraj jest właśnie atakowany bronią jądrową. W każdej chwili spodziewam się najgorszego i oczekuję od was obu, że spełnicie swój obowiązek do samego końca... - Przerwał, a tamci odwrócili się ku niemu z cierpiętniczymi minami. - A teraz: jak przebiega procedura? Jeden z mężczyzn, na którego akurat spojrzał, wyjaśnił: - Wybiera pan rodzaj ataku z książki planów, a my jednocześnie wprowadzamy do obydwu urządzeń kody zwalniające blokadę pocisków. Rozkazy odpalenia są wysyłane automatycznie przez te walizeczki, poprzez zakodowane połączenia komórkowe oraz wzmocnione kable światłowodowe, do komputera w podziemiach Ministerstwa Obrony. Do jego algorytmu zostają wprowadzone dwa dwunastocyfrowe kody, które dekoduje, i jeśli rozpozna ważny rozkaz odpalenia, wystrzela bezpośrednio rakiety z wyrzutni naziemnych i wysyła z odpowiednim wyprzedzeniem rozkazy dla marynarki i baz bombowców. Zorin otworzył grubą czarną księgę. - Panie generale - wtrącił się kapitan Mielnikow. - Błagam pana, niech pan poczeka na jakieś potwierdzenie. To szaleństwo! Nie może pan odpalić rakiet, nie mając pewności, czy naprawdę jesteśmy atakowani! Pierwszych parę stron książki zawierało instrukcje ogólne. Zorin przewrócił plik kartek i otworzył ją w pobliżu środka. Znalazł stronę, na której dużymi literami wydrukowano kod: ZMO1349GZ771. Jeden z oficerów odszukał tę samą stronę i swój kod. Zorin zaczął czytać: „Streszczenie: uderzenie przeciw siłom strategicznym. Cel: zlikwidowanie strategicznych sił jądrowych Stanów Zjednoczonych przy minimalnych zniszczeniach towarzyszących. Spis najważniejszych celów: wyrzutnie rakiet balistycznych - bazy Sił Powietrznych Grand Forks, Malmstrom, Minot i Warren; lotniska bombowców strategicznych - bazy Sił Powietrznych Blytheville, Carswell, Dyess, Ellsworth, Fairchild, Grand Forks, Griffis, Loring, March, McConnell, Minot, Sawyer, Whiteman i Wurtsmith; bazy okrętów podwodnych - porty New London, Bremerton i Kings Bay; centra dowodzenia - góry Cheyenne i Raven Rock. Spis celów drugorzędnych: system wczesnego ostrzegania - bazy Sił Powietrznych Beale, Elmendorf, Falcon, Goodfellow, Kaena Point, McChord, Robins, Shemya Island, Thule i Vandenberg oraz Baza Lotnictwa Marynarki Otis; zakłócenie działań taktycznych - eksplozje powietrzne i podwodne, według opisu poniżej. Uszkodzenia miast - według opisu poniżej. OKRĘTY PODWODNE PRZENOSZĄCE BROŃ JĄDROWĄ - według Specjalnych Rozkazów Ataku wyszczególnionych poniżej”. - Panie generale... - rzekł nagle cicho siedzący koło Zorina oficer, wskazując głową na drugą stronę pomieszczenia. Generał podniósł wzrok i zobaczył Mielnikowa, mierzącego w niego z pistoletu. W tle cały czas słychać było wrzaski Lubjanowa, znajdującego się w większej odległości od swojego telefonu. - Panie generale... - odezwał się niepewnym głosem Mielnikow - proszę... Proszę...! Krzyki Lubjanowa zbliżyły się, po czym zawołał: - Generale...! Wszyscy zebrani aż podskoczyli, słysząc rozdzierający pisk telefonu i zaraz potem narastający grzmot, który w ciągu następnych paru sekund przekształcił się w taką wibrację, że każdy chwycił się pobliskiego stołu lub ściany. Zgasło światło, a w chwilę później włączyły się lampy awaryjne, rozmieszczone niżej wzdłuż ścian, dając jednak wyraźnie słabsze oświetlenie niż do tej pory. Akurat kiedy Zorin zdążył pomyśleć, że za moment pomieszczenie się rozpadnie, dudnienie powoli straciło na sile. Można już było usłyszeć krzyki dobiegające z sąsiednich pokojów. Drzwi się otworzyły i u sufitu głównej sali pojawiła się delikatna smuga dymu, pochodzącego z palących się nadajników i innych urządzeń elektronicznych porozmieszczanych w bunkrze. W wejściu stali żołnierze w bojowym rynsztunku, patrząc na Mielnikowa i Zorina, niepewni, co mają zrobić. Nagle rozległ się ponowny ogłuszający grzmot i pomieszczenie znów wypełniło potężne dudnienie. Gdzieś na końcu korytarza błysnęło i wybuchło coś małego, powodując natychmiast zgaśniecie awaryjnego oświetlenia. Tylko dwa ze znajdujących się w sali ekranów rzucały poświatę na twarze trzymających się stołu oficerów i stojących za nimi Zorina oraz kapitana Mielnikowa. Po sali zaczęły tańczyć snopy światła latarek kilku żołnierzy. Jeden z nich oświetlił Mielnikowa i przez moment Zorin widział stojącego w drzwiach człowieka, który mierzył do kapitana z karabinu; patrzył jednak pytająco na generała. Zorin spojrzał w oczy Mielnikowowi, a potem temu drugiemu i pokręcił głową. Lampy awaryjne zapaliły się znowu. Generał podszedł do kapitana i wyjął mu z dłoni pistolet, nie napotykając żadnego oporu. 7? Raptem do pomieszczenia wbiegł jakiś przerażony człowiek i zawołał: - Wybuch atomowy! Widzieliśmy go! Na południe od miasta! Na horyzoncie podnosi się taka... taka ogromna kula ognia! Na twarzach stojących w drzwiach też pojawił się przestrach. Oprócz oświetlenia włączył się także, po chwilowej przerwie w zasilaniu, telewizor; wojskowy tłumacz wbił wzrok w ciemny jeszcze ekran. Zanim pojawił się obraz, z głośnika rozległ się głos szybko mówiącego po angielsku reportera. W tej chwili amerykańska telewizja stała się dla zamkniętych w betonowym bunkrze jedynym źródłem informacji z zewnątrz - zwykły satelitarny program, jakiego nie da się zagłuszać, odbierany przez anteny na dachu Kremla, które oszczędził impuls jądrowej eksplozji. Wszyscy zebrani wpatrzyli się teraz w rozjaśniający się ekran. - Ogłoszono jakiś alarm jądrowy - zaczął tłumacz monotonnym głosem, kontrastującym z podnieconym tonem dziennikarza, a także wagą podawanych informacji. - Wiadomości CNN otrzymały już kilkanaście raportów z całego kraju - o bombowcach startujących z kilku baz, o lotniskowcu w Norfolk, który dosłownie odciął cumy i wypłynął w morze, pozostawiając jedną trzecią załogi na brzegu, o ewakuacji rządu i uruchomieniu pierwszych centrów zarządzania kryzysowego na różnych poziomach stanowych oraz samorządu lokalnego. Jak dotąd, ani Obrona Cywilna, ani agencja FEMA nie udzieliły żadnych informacji co do tego, jakie i czy w ogóle jakiekolwiek działania zalecają zwykłym obywatelom. Mamy jednak na linii pana Simona Gardnera z Connecticut, autora książki Zagłada - ciągle możliwa? Panie Gardner, jest pan tam? - Tak, słyszę pana. - Czy może nam pan powiedzieć - jak najkrócej z oczywistych powodów - co mogą zrobić zwyczajni Amerykanie, siedzący teraz w domach, jeśli najgorsze okaże się prawdą? Rosyjskie tłumaczenie następowało sekundę-dwie po angielskim oryginale; Zorin słyszał drżenie, przestrach w głosie dziennikarza. - Panie generale... - odezwał się nagle z interkomu słaby głos - potrzebujemy pomocy lekarskiej. - Słowa wypowiadane były z wysiłkiem, pośród syków powodowanych bólem; mówił Lubjanow z dachu. - Większość moich ludzi jest poparzona. Wszystkie nie osłonięte części ciała są bardzo mocno poparzone... - Zamknijcie te drzwi i uszczelnijcie je! - zawołał Zorin do stojących przy wejściu żołnierzy. Spojrzał na wszelki wypadek na Mielnikowa, ale ten znieruchomiał ze spuszczoną głową. Generał odwrócił się ku nadajnikom i przez chwilę na nie patrzył, zanim zebrał w sobie dość energii, żeby przemówić ponownie - wydać rozkaz odpalenia rakiet. ROZDZIAŁ III ORBITA GEOSTACJONARNA, NAD OCEANEM INDYJSKIM 11 czerwca, 05:25 GMT (05:25 czasu lokalnego) Siedem sekund po odpaleniu rakiety SS-18 i trzy sekundy po tym, jak jej dysze wyleciały z podziemnej wyrzutni, detektory ciepła ponaddwutonowego satelity Błock 14 rozgrzały się wskutek promieniowania cieplnego od gazów wylotowych na tyle, żeby wysłać sygnał ostrzegawczy. Zawieszony na wysokości pięćdziesięciu siedmiu tysięcy pięciuset osiemdziesięciu kilometrów nad równikiem i obracający się z prędkością kątową siedmiu obrotów na minutę satelita natychmiast przeliczył natężenie sygnału oraz punkt na powierzchni Ziemi, z którego pochodził impuls. Komputer pokładowy zaczął teraz porównywać otrzymaną informację z biblioteką danych dotyczących temperatury oraz położenia wszystkich poprzednio wykrytych startów rakiet. Kiedy w dwie sekundy później odnalazł odpowiedni zapis, wysłał na Ziemię ostrzeżenie następującej treści: „Wystrzelenie rakiety/ rosyjska SS-18/ Kartałyjska Baza Rakietowa, wyrzutnia nr 42/ 0525:17:36Z”. Pierwsze alarmy rozbrzmiały w dużej Naziemnej Stacji Przetwarzania Danych w Nurungar, w Australii, i Stacji Pomocniczej w Kapaun, w Niemczech; obydwie placówki otrzymały przekaz bezpośrednio z kosmosu. Umieszczony na satelicie laser jednocześnie przesłał cyfrową informację do pozostałych satelitów Błock 14, zawieszonych nad Ameryką Południową oraz środkowym Pacyfikiem, które z kolei przekazały ją w dół, uruchamiając alarmy w Bazie Powietrznej Gwardii Narodowej Buckley w Kolorado i naczepach sześciu potężnych ciężarówek jeżdżących w przypadkowych kierunkach po potężnej pustyni stanu Nowy Meksyk. Z samochodów tych Dowództwo Obrony Kosmicznej Sił Powietrznych kierowało swoimi ruchomymi stacjami naziemnymi - ostatnim ogniwem ostrzegającym przed niespodziewanym atakiem. Wszystkie stacje naziemne jednocześnie przesłały wiadomość do centrów dowodzenia. Rozbrzmiewające alarmy jeden po drugim przerwały ciszę zamkniętych pomieszczeń i podziemnych bunkrów: w Narodowym Centrum Dowodzenia Wojskowego w Pentagonie, zwanym „Tank”; w Zapasowym Narodowym Centrum Dowodzenia Wojskowego ukrytym głęboko wewnątrz góry Raven Rock na granicy stanów Maryland i Pensylwania; sto piętnaście kilometrów na północ od Waszyngtonu, w zabezpieczonym przed skutkami fali uderzeniowej Centrum Dowodzenia Walk Powietrznych zajmującym trzy podziemne piętra o łącznej powierzchni przekraczającej hektar; w Bazie Sił Powietrznych Offut, niedaleko Omahy, w Nebrasce i w piętnastu stalowych budynkach, zawieszonych na sprężynach w potężnych jaskiniach, wydrążonych w ogromnej granitowej górze Cheyenne - kompleksie NORAD, gdzie serca tysiąca siedmiuset ludzi zadrżały na moment, a potem wszyscy zaczęli sumiennie wykonywać długo ćwiczone obowiązki, jakie mieli spełnić w ostatnich minutach życia. Kiedy pierwszy sygnał dotarł do NORAD, położonego w pobliżu Colorado Springs w stanie Kolorado, w piętnaście sekund po odpaleniu silnika rakiety, czujniki podczerwieni satelity Błock 14 zaczęły obróbkę czterech nowych sygnałów o podobnej intensywności i położeniu źródła i wykryły dwadzieścia kilka następnych. Bufory przetrzymywały dane w kolejce do komputera jeszcze przez trzy minuty i czterdzieści siedem sekund - całą wieczność, w jednostkach czasu stosowanych w informatyce. NORAD, CÓRA CHEYENNE, KOLORADO 11 czerwca, 05:25 GMT (22:25 czasu lokalnego) Generał Albert Wilson, dowódca połączonego Amerykańsko-Kanadyjskiego Dowództwa Obrony Powietrzno-Kosmicznej Ameryki Północnej, stał za plecami kanadyjskiego oficera, siedzącego przy konsoli systemu wykrywania energii atomowej w części dużej sali nazywającej się Centrum Operacyjnym Obrony Powietrznej. Przeglądali właśnie raporty dotyczące eksplozji chińskich rakiet na południe od Moskwy. Dane były sprzeczne - satelitarne pomiary natężenia światła różniły się od pomiarów sejsmicznych. - Te pociski antybalistyczne, które wystrzelili Rosjanie, musiały przynajmniej odchylić kierunek lotu chińskich rakiet lub je uszkodzić - zasugerował Kanadyjczyk. Albo Chińczycy robią gówniane rakiety - pomyślał generał. Trafili tuż za południowymi przedmieściami Moskwy. Piskliwy odgłos alarmu poraził Wilsona. Generał rozejrzał się po nagle przerażonych, milczących twarzach personelu, który zastygł w ruchliwym przed chwilą pomieszczeniu. Na odległym pulpicie Centrum Wykrywania Rakiet zaczęło migać czerwone światło. - Mam wiadomość! - zawołał zdziwiony oficer, siedzący obok błyskającej lampy; odstawił pospiesznie styropianowy kubek, rozlewając gorącą kawę. - Prawdopodobne wystrzelenie SS-18 z Kartałyjskiej Bazy Rakietowej! - przeczytał z monitora, a potem uaktywnił myszą menu znajdujące się na dole ekranu. O Boże! - pomyślał Wilson. Europejska część Rosji! Podbiegł do Centrum Wykrywania Rakiet, patrząc po drodze na prostokątny ekran o przekątnej wynoszącej pięć metrów i osiemdziesiąt centymetrów, umieszczony na zajmującym przeciwległą ścianę systemie obróbki i wyświetlania danych Centrum Dowodzenia, nazywanym po prostu Wielkim Pulpitem. Zaświeciła się mapa zachodniej Rosji, a na niej migający czerwony trójkąt. - Mam cztery następne! - krzyknął oficer, prawie podskakując w fotelu. - SS-18 z Kartałyjskiej Bazy Rakietowej! Generał Wilson położył dłoń na ramieniu kapitana i popatrzył na nieduży monitor. Ekran pokazywał dobrze im znany plan Kartałyjskiej Bazy Rakietowej, na którym migające czerwone kwadraciki oznaczały opróżnione właśnie wyrzutnie. Wzdłuż dolnego menu wyświetliła się informacja, której generał szukał. TOT MISL - całkowita liczba rakiet - wynosiła teraz osiem i rosła, w miarę jak nadchodziły „wiadomości”. TTG - czas do pierwszej detonacji - równał się 00:29:37; liczba sekund nieubłaganie malała. Wilson zwrócił się do siedzącego obok człowieka: - Proszę wyłączyć monitor z trybu automatycznego powiadamiania i puścić program wykrywający błędy. Tymczasem siedzący przed generałem kapitan zawiadomił o dwudziestu czterech następnych sygnałach, które wskazywały teraz już na różne bazy, porozrzucane po całej europejskiej części Rosji, jak wynikało z map, uruchamianych przez oficera myszą. Na Wielkim Pulpicie pojawiały się coraz to nowe czerwone trójkąty, a komputer wyświetlał kolejne informacje znacznie szybciej, niż kapitan mógł je odczytać. Coś tu nie gra - powtarzał wciąż wewnętrzny głos w głowie Wilsona. Przecież już zlikwidowali chińskie siły strategiczne. - Błędów nie wykryto, sir - poinformował siedzący obok oficer, z trudem wytrzymując spojrzenie generała. Do Wilsona podbiegł jeszcze jeden człowiek. - ELINT podaje, że pozytywnie zweryfikował sygnały o odpaleniach za pomocą pomiarów telemetrycznych. Generał zawołał do dyżurnego oficera łącznikowego: - Wyślij raport OPREP-3 P1NNACLE NUCFLASH 4 do Narodowego Dowództwa w „Nocnej Wachcie”: SRV jest „ważny”. Powtarzam: weryfikacja raportu systemu brzmi „ważny”. - Wilson zauważył, że grdyka oficera podskakuje; nietrudno było odgadnąć, o czym ten mężczyzna myśli. NUCFLASH 4 oznaczało: wykrycie przez system ostrzegania o rakietach nie zidentyfikowanych obiektów stwarzających ryzyko wojny jądrowej. Generał wbiegł po schodach na galerię, górującą nad salą, po której uwijali się amerykańscy i kanadyjscy oficerowie. Podszedł do swojego stanowiska, z którego mógł obserwować całe pomieszczenie i Wielki Pulpit, podniósł białą słuchawkę telefonu i włączył interkom. - Mówi CINCNORAD. - Jego głos rozległ się we wszystkich budynkach kompleksu. - Zarządzam Alarm Obrony Powietrznej. Alarm Żółty; powtarzam: Alarm Obrony Powietrznej, Żółty. - Następnie złapał za „czerwony telefon”; natychmiast usłyszał zgłaszającą się telefonistkę z Pentagonu: - Narodowe Centrum Dowodzenia Wojskowego. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, ZACHODNI MARYLAND 11 czerwca, 05:30 GMT (00:30 czasu lokalnego) Pojedyncze stuknięcie do drzwi ledwo poprzedziło otwarcie ich na całą szerokość. Zdyszany kapitan Sił Powietrznych oznajmił: - CINCNORAD ogłosił „Sok Cytrynowy”! Lambert zobaczył, że generał Thomas natychmiast pochyla się na krześle i uderza palcem w kilka przycisków na wmontowanym w bok stołu konferencyjnego pulpicie. - Co, do jasnej cholery, oznacza „Sok Cytrynowy”? - zdenerwował się prezydent. - Prawdopodobny atak wrogich samolotów i/lub rakiet - odpowiedział Greg, wyręczając zajętego Thomasa. - Łączność - rozległ się z głośnika kobiecy głos. - Mówi generał Thomas. Zwołajcie mi konferencje: zagrożenia lotniczego, zagrożenia rakietowego i zagrożenia kosmicznego - jednocześnie. - Co się, do cholery...? - zaczął prezydent. Z głośnika dobiegł długi sygnał, a następnie kobieta oznajmiła: - Konferencje zwołane, sir. - W tle słychać było rytmiczny odgłos aparatu dzwoniącego w jednym z odległych dowództw. - Al, co się dzieje? - zapytał Thomas dowódcę NORAD-u. - DSP wykryło trzydzieści sześć nie potwierdzonych odpaleń rakiet z wyrzutni w zachodniej Rosji - odparł Wilson. - Wstępna ocena celu: CONUS. Thomasowi opadła szczęka; zamknął oczy. Lambert próbował odrzucić znaczenie słów, które usłyszał, ale i tak odczuł wstrząs, widząc reakcje siedzących wokół niego generałów. Połączeni Szefowie Sztabów pootwierali usta albo wpatrywali się szeroko otwartymi oczami w przestrzeń; każdy z nich na swój sposób przeżywał otrzymany cios. - Co się, u diabła, dzieje?! - niecierpliwił się Livingston, rozglądając się po nagle pobladłych, milczących obliczach generałów. Greg mu wytłumaczył: - System programu wsparcia obrony wykrył za pomocą podczerwieni ślady trzydziestu sześciu wystrzeleń rakiet z zachodniej Rosji. - Słowa te wywołały w nim coś na kształt narastającego płomienia. Skubańcy! - pomyślał. - Prawdopodobne cele znajdują się na terenie kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych. - Teraz już czterdzieści trzy - sprostował głos z głośnika. Lambert popatrzył na oficerów i sekretarza obrony. Generał Thomas odpowiedział mu wzrokiem. Przez plecy doradcy do spraw bezpieczeństwa przeszły ciarki. - Ale powiedział pan... powiedział pan: „nie potwierdzone” - wydusił z siebie prezydent głosem tak cichym, że równie dobrze mógłby mówić do siebie. - Może gdzieś jest jakiś błąd... - Muszę brać się do roboty - oznajmił generał Wilson i się wyłączył. - Chwileczkę! - krzyknął LWingston, ale było już za późno. Z głośnika dobiegły głosy kilku wyłączających się rozmówców. - Dajcie mi znowu tego skurczybyka! - Panie prezydencie - odezwał się Thomas - on ma całą masę rzeczy do zrobienia i bardzo mało czasu na ich wykonanie. My możemy odpowiedzieć na pańskie pytania. Lambert walczył z szokiem, który nagle go ogarnął. Sytuacja zdawała się dotyczyć jakiegoś innego świata albo być dziwnym, wyjątkowo wyraźnym snem. Greg z trudem odrzucił tę myśl. - Mamy system weryfikacji - ciągnął generał Thomas - oparty na zasadzie podwójnego ostrzeżenia, co oznacza, że zanim uznamy atak za potwierdzony, potrzebne są sygnały z dwóch różnych systemów ostrzegania. Otrzymaliśmy już informacje uzyskane za pomocą wykrywaczy podczerwieni; potwierdzenie radarowe dostaniemy za... - Przerwał, spoglądając na kapitana, który ociągał się we drzwiach: chciał się dowiedzieć całej prawdy. - Kiedy CINCNORAD ogłosił „Sok Cytrynowy”? Oficer spojrzał na małą karteczkę, którą miętosił w rękach. - Zero pięć dwa sześć czternaście Zulu - odparł bezbarwnym głosem. Lambert aż się wzdrygnął, widząc jego twarz. - To byłoby wszystko, kapitanie - powiedział, krzywiąc się, Thomas. Młody człowiek wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Greg pochylił się, żeby je popchnąć, a generał zerknął na zegarek. - Zakładając wystrzelenie o zero pięć dwa Zulu, pierwszego uderzenia możemy się spodziewać za jakieś dwadzieścia osiem minut; chyba że odpalą rakiety z okrętów podwodnych, blisko naszych wybrzeży, albo wysłali już jakiś czas temu pociski przenoszone przez samoloty lub też zastosują płaską trajektorię lotu rakiet balistycznych, zamiast posyłać je wysoko, jak to zwykle się robi. BMEWS - the Ballistic Missile Early Warning System, system wczesnego ostrzegania o rakietach balistycznych, składający się z wielu radarów rozmieszczonych na północy, od Clear na Alasce, poprzez Thule na Grenlandii, aż do Flyingdales w Wielkiej Brytanii, a także w Cobra Dane koło wyspy Shemya w archipelagu Aleutów, powinien złapać pierwszy pocisk skierowany na wysoką trajektorię już za chwilę, kiedy tylko wzniesie się ponad horyzont Arktyki. - Czy jest... czy jest jakakolwiek szansa... jakakolwiek szansa na to, że to fałszywy alarm? - zapytał Livingston, podnosząc ręce i składając je przed sobą jak do modlitwy. Generał Thomas wbił w niego wzrok. - Nie, sir. Musieliśmy już dostać ELINT - Electronic Intelligency, sygnały elektronicznego wywiadu ze stacji Diogenes w Turcji i Teufelsberg w Berlinie. To radiowe transmisje telemetrycznego namierzania rakiet, które nie liczą się jako drugie ostrzeżenie, ale potwierdzają masowe odpalenia rakiet z wyrzutni europejskich. W przeciwnym razie generał Wilson już odwołałby Alarm Żółty. Zbliżają się, sir. - Proszę sprawdzić i się upewnić - polecił prezydent, a Thomas skinął głową na generała Starnesa, szefa Sztabu Sił Powietrznych; tamten podniósł słuchawkę swojego telefonu. A więc to jest to... - pomyślał Lambert. O mój Boże, nadeszło! W jego umyśle pojawił się obraz pięknej twarzy Jane. Szybko wykonał w pamięci obliczenie: jego żona znajdowała się na Beltway, w pobliżu wyjazdu na autostradę sto trzydzieści dziewięć. Za dwadzieścia siedem minut, jadąc z prędkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę, znajdzie się... jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Waszyngtonu. Westchnął, jak gdyby już wiedział, że ucieczka się jej powiodła. Czuł mrowienie skóry i zupełne wyczerpanie wszelkich uczuć. Pięćdziesiąt kilometrów - pomyślał znowu. To wystarczająco daleko. Złapał się na tym, że o mało nie wypowiedział ostatnich słów na głos. Nieświadomie kiwnąwszy głową, zaczął robić przegląd następnych najbliższych mu ludzi. Mama i tata - snuł refleksje - śpią sobie na trzydziestym drugim piętrze swojego mieszkania przy East siedemdziesiąt dwa w Nowym Jorku. Generał Starnes odłożył słuchawkę. - ELINT wykrył dwadzieścia osiem obiektów na wysokiej częstotliwości i ciągle liczy następne. Spot Decrypt wskazuje wysokie prawdopodobieństwo otrzymywanych pomiarów telemetrycznych. Połączeni Szefowie Sztabów patrzyli na prezydenta, jakby otrzymał już odpowiedź. Livingston nie prosił o wyjaśnienie komunikatu; wydawał się niemal fizycznie skurczyć do małej cząstki swoich poprzednich rozmiarów i powagi. - Dlaczego? - zapytał cichutko. - Dlaczego? - powtórzył. Lambert poczuł, że przenika go dreszcz, i założył ręce, by odgonić chłód. Pomieszczenie wypełniła grobowa cisza. Gdyby prezydent okazał się w tej chwili prawdziwym przywódcą, Greg mógłby powrócić do swoich myśli i zająć miejsce za plecami otaczających go ludzi, którzy przez wiele lat byli jego przełożonymi. Ale kiedy zobaczył na twarzy Livingstona tylko niedowierzanie, musiał wystąpić krok do przodu i wykonywać obowiązki, jak przystało na doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego. Poczuł przypływ adrenaliny. Jego umysł natychmiast się rozjaśnił. Greg widział teraz z nieosiągalną normalnie jasnością, co się zbliżało i czego oczekiwano od niego oraz jego szefa. - Panie prezydencie - odezwał się i wszystkie twarze zwróciły się ku niemu - musimy przedyskutować rozkaz alarmu dla Dowództwa Walk Powietrznych. - Rozkaz alarmu? Żeby co zrobili? Grega zabolała szczęka; z wysiłkiem ją rozluźnił. Nie wahał się - przed oczami stanęła mu w całej pełni apokaliptyczna wizja. Lata nauki i pracy sprawiły, że widział ją w najdrobniejszych szczegółach. Pozostawało tylko jedno racjonalne rozwiązanie. - Rozkaz alarmu, wprowadzający w życie Pojedynczy Zintegrowany Plan Operacyjny, sir. Plan uderzenia i zniszczenia pozostałych rosyjskich potencjałów nuklearnych. 90. SKRZYDŁO RAKIET STRATEGICZNYCH, BAZA SIŁ POWIETRZNYCH WARREN, WYOMING 11 czerwca, 05:30 GMT (22:30 czasu lokalnego) Chris Stuart usłyszał łomot zamykających się betonowych drzwi Centrum Sterowniczego Wyrzutni, podwójnie wzmocnionych stalowymi prętami i pokrytych specjalnymi polimerami, pochłaniającymi impuls elektromagnetyczny, jaki powstaje przy wybuchu jądrowym. Winda na dół była unieruchomiona. Podwójne tytanowe wrota zamknęły także drogę w górę. Dwaj oficerowie siedzący w podziemnym pomieszczeniu byli teraz całkowicie odcięci od naziemnej Placówki Kontroli Odpaleń i trzech znajdujących się tam żołnierzy. Stuart obejrzał się i popatrzył na drzwi, a Scott Langford poprawiał sobie w tym czasie żółtą chustę, którą nosił pod kołnierzem niebieskiej bluzy munduru. Złowróżbność dźwięku, który usłyszeli, zdawała się zupełnie go nie obejść. Siedział spokojnie w skórzanym lotniczym fotelu, cztery metry na prawo od Stuarta. Centrum sterownicze - stalowa kapsuła umieszczona trzydzieści metrów pod ziemią - podwieszone było w specjalnej grocie na czterech hydraulicznych tłumikach drgań. Sufit pomieszczenia, długiego na dwanaście metrów i szerokiego na osiem, zaginał się stopniowo, przechodząc w ściany. Dwaj kapitanowie robili właśnie ponowny przegląd urządzeń, sprawdzając, czy wszystkie przełączniki znajdują się we właściwych pozycjach i czy każdy ze wskaźników na dwóch identycznych konsolach pokazuje to, co powinien. Dziewięć z dziesięciu światełek na pulpicie Stuarta świeciło się na zielono. Jedno - oznaczające rakietę numer osiem, którą oglądali po drodze do centrum - na czerwono. To są ćwiczenia... To są ćwiczenia... To są ćwiczenia... - powtarzał sobie w myśli Stuart niczym jakąś mantrę; próbował w ten sposób się uspokoić. Ale cała baza przeszła na DEFCON 2! Potrząsnął głową i oddalił od siebie przerażającą myśl. Wezmę w Ground Zero butelkę szkockiej i pogadam o tym szeptem z kolegami, kiedy jutro skończy się moja zmiana - postanowił. Zamarł na dźwięk „czerwonego telefonu” - systemu alarmowego pierwszej rangi, łączącego placówkę Dowództwa Walk Powietrznych ze stu pięćdziesięcioma dwoma centrami odpalania rakiet. Na aparacie zapaliło się czerwone światełko. Stuart spojrzał na Langforda, który podnosił słuchawkę, i sam sięgnął do drugiego telefonu; w myśli słyszał chłodny głos komputera, znany ze wszystkich ćwiczeń: „Wiele Hałasu, Sok Cytrynowy. Wiele Hałasu, Sok Cytrynowy”. Rzeczywista wiadomość, powtarzana nieustannie beznamiętnym kobiecym głosem, brzmiała: - Morski Samolot, Sok Cytrynowy, Morski Samolot, Sok Cytrynowy. Świat zatrzymał się w miejscu. Stuart poczuł się tak, jakby ktoś zmienił mu filtr, przez który dotąd patrzył. Wszystko stało się nagle obce, skąpane w nowym, ostrym świetle. Zaczęła swędzić go skóra głowy i mrowienie szybko rozprzestrzeniło się na całe plecy. Drżał już, kiedy odkładał słuchawkę. Nacisnął pomarańczowy przycisk koło telefonu, gaszący - jak wiedział - jedno z morza światełek na pulpicie Dowództwa Walk Powietrznych. Jeszcze jedna osoba odebrała alarm. Został poinformowany. Nie miał złudzeń. „Morski Samolot” - pomyślał. To nie są ćwiczenia. - Alarm Obrony Powietrznej. Żółty - oznajmił Langford, nie odwracając się. - Potwierdzam. Dla Stuarta brzmiało to, jakby znajdował się kilometr dalej, ale odpowiedział tak, jak go uczono: - Alarm Obrony Powietrznej. Żółty. Potwierdzam. - Ósemka ciągle świeci mi się na czerwono - oznajmił Langford, otwierając czarną księgę Centrum Sterowniczego Wyrzutni, żeby to zanotować. - Włącz syrenę i wyrzuć ich stamtąd. Stuart patrzył przez parę sekund na biały radiotelefon, a potem wdusił przycisk uruchamiający aparat w tunelu obsługowym wyrzutni numer osiem. - Starszy sierżant Kline, słucham - odezwał się w słuchawce metaliczny, nosowy głos człowieka, którego widzieli przy otwartych wrotach wyrzutni. Kli-i-ine - powtórzył w myśli Stuart, naśladując sposób mówienia sierżanta. - Sierżancie Kline - rzekł - mamy alarm. Żółty. - Jego własny głos wydawał się odległy; kapitan musiał bardzo się skoncentrować, żeby nie zapomnieć, dlaczego dzwoni. - Jak szybko może pan zamknąć numer osiem? - O Je-ezu. Co się, do licha, dzieje, sir? - Nie wiem. Stuart usłyszał westchnienie. - Ha, możemy po prostu przerwać kontrolę PENAID i ją zatrzasnąć. Kapitan poczuł, że trudno mu się skupić. Zamrugał oczami. Słowa Kline’a plątały mu się gdzieś po głowie, zanim zrozumiał ich znaczenie. - Czy pan... - zaczął, robiąc przerwę, żeby sformułować dalszą część pytania. - Czy musi pan zabrać stamtąd cały zestaw PENAID? - Hmm... Nie, sir. Jest uszkodzenie w obwodzie usuwania zakłóceń. Możemy się włamać do centralnego sterownika i... cholera, po prostu zerwać obwody z płytki, jeżeli uważa pan, że powinniśmy. Wszystkie wskaźniki pomocy naprowadzania pokażą pewnie po włączeniu, że nie chodzi, lecz czujniki i zagłuszacze będą czynne. No, ale zepsujemy płytkę z obwodami za dwa tysiące dolców. Rozkojarzony Stuart zrozumiał wreszcie, w czym rzecz. Robią pieprzony test - pomyślał - a Kline jest w to wtajemniczony! Zagryzł wargi, żeby ukryć cisnący mu się na usta głupawy uśmieszek; wiedział już, co ma robić. Jego umysł zaczął funkcjonować normalnie. - Ile czasu zajmie zerwanie tych obwodów? - Montaż i zamknięcie - zaczął wyjaśniać sierżant, biorąc głęboki oddech - plus podłączenie przewodów zasilających - czterdzieści pięć minut. Nie wiem, może trochę dłużej. - To za długo, sierżancie - uciął krótko Stuart, uśmiechając się mimowolnie na myśl o tym, jak zabrzmią jego słowa podczas przesłuchiwania nagrywanych rozmów z tej zmiany. To test stopnia niezawodności personelu - uświadomił sobie. Zawsze musieli coś zmieniać, ponieważ oficerowie od odpalania rakiet ostrzegali się wzajemnie o przeprowadzanych testach, pomimo surowych nakazów przestrzegania tajemnicy. - W takim razie, sir - powiedział Kline - myślę, że możemy od razu zabrać się do podłączania przewodów, ale to będzie niezgodne z procedurami bezpieczeństwa. Och - pomyślał Stuart. Co za perfidny podstęp: bezpieczeństwo kontra zdolność bojowa. - Wie pan - ciągnął Kline - jeżeli skoczy napięcie z powodu elektrostatyki, kiedy wycofamy zestaw PENAID... - Ile wszystko potrwa, jeśli zaryzykujecie? - zapytał kapitan. To logiczne rozwiązywanie problemów - uznał, wyobrażając sobie chłopców od testów, wypełniających jego cenzurkę. - Pół godziny, może dwadzieścia pięć minut. - To zróbcie tak. Biorę odpowiedzialność na siebie - polecił Stuart, zniżając dla większego efektu głos. - Okay, sir - zgodził się Kline. - A, eee, panie kapitanie, mógłby pan informować mnie o sytuacji? - Oczywiście - zakończył z uśmiechem Stuart i odłożył słuchawkę. Wiedział, że dobrze mu poszło. Trzeba wystrzelić każdą rakietę w powietrze, za wszelką cenę. - Ile zajmie doprowadzenie Ósemki do stanu gotowości? - odezwał się Langford. Uśmiech nie schodził z twarzy Stuarta. - Kline twierdzi, że minimum pół godziny. Langford popatrzył na kolegę, ale zaraz wrócił do swojego przeglądu. Każdy z nich oddzielnie sprawdzał wszystkie urządzenia, zaraz po zarządzeniu podwyższonego stanu gotowości. Stuart wziął do ręki instrukcję z zalaminowanymi, przekręcanymi w górę kartkami i cofnął się do początku poprzedniej strony, tak jak nakazywała procedura w razie niespodziewanej przerwy. Jestem pewien, że Langfordowi nie przyszło to do głowy - pomyślał zadowolony z siebie. Jeden-zero dla „Gówniarza”. Sprawdziwszy po kolei przełączniki i wskaźniki, kapitan rozejrzał się po suficie w poszukiwaniu kamery, którą - jak głosiły słuchy - zaczęto podobno po kryjomu instalować podczas testów. Na jego pulpicie świecił się rządek lampek kontrolnych. Założę się - pomyślał Stuart - że rakiety nie są w tej chwili nawet podłączone do naszych stanowisk. BAZA SIŁ POWIETRZNYCH MARCH, RIVERSIDE, KALIFORNIA 11 czerwca, 05:30 GMT (21:30 czasu lokalnego) - Gotów! Gotów! Gotów! - rozlegało się wewnątrz hangaru. Okrzyki zbliżały się do Chandlera. Lotnicy po kolei podnosili rękę do góry. - Gotów! - zawołał stojący najbliżej Davida sierżant mechanik Sił Powietrznych, unosząc i opuszczając rękę. Dalej sprawdzanie gotowości przebiegało równie szybko. Z zewnątrz niemal cały czas dochodziły odgłosy silników startujących samolotów. Sierżant odwrócił się, podszedł do niedużego pulpitu i uderzył wielki zielony przycisk. Guzik natychmiast się zaświecił i wokół rozległy się głośne, krótkie, powtarzające się buczące dźwięki. Dał się słyszeć donośny metaliczny szczęk i hangar wypełnił odczuwalny przez stopy rumor. Ściana przed Chandlerem zaczęła się podnosić dość wolno, lecz w równym tempie. W ciągu paru sekund odsłoniła się ogromna scena. W blasku sztucznego oświetlenia, zmieniającego noc w jasny dzień, stało osiem odrzutowców, do których pospiesznie wspinały się dziesiątki żołnierzy Sił Powietrznych. Na błyszczących bielą kadłubach odcinały się nazwy cywilnych linii - Delta, American, Continental. Dobrze znane kolory i symbole poszczególnych towarzystw lotniczych wydawały się zupełnie nie na miejscu, biorąc pod uwagę misję, w jakiej miały wziąć udział samoloty. Kilka obecnych w hangarze osób wydało okrzyki radości. David odgadł, że pozostali, tak jak i on, oczekiwali transportowców wojskowych, z płóciennymi pasami zamiast foteli. Widok w głębi szybko uciszył wszelkie rozmowy. Po pasie startowym przemknął, grzmiąc turbinami, naddźwiękowy bombowiec B-1B; niebieskie płomienie wystrzelały z jego czterech silników na trzydzieści metrów w tył. Hałas był tak potworny, że wielu żołnierzy pozasłaniało uszy, bo natężenie dźwięku graniczyło z wytrzymałością na ból. Kiedy samolot szybko się oddalił, sierżant wrzasnął do wiszącego na najbliższej ścianie telefonu: - Co?! Na pas podjechał następny bombowiec. Zanim jego silniki rozjaśniły noc, Chandler usłyszał powoli narastające i opadające wycie syreny. - Pański samolot to L-1011 linii Delta, na samym końcu pierwszego rzędu, majorze! - krzyknął do niego sierżant, pokazując palcem na odrzutowiec. - Co się, do licha, dzieje? - odpowiedział pytaniem David. Żołnierz popatrzył na niego niespokojnym wzrokiem. - Alarm powietrzny! - wykrztusił. - Alarm powietrzny? - zdumiał się Chandler. Tutaj...? Sierżant przytaknął, równie zaszokowany. - Niech pan lepiej wsadzi swoich ludzi do tego samolotu! - poradził. David podniósł wzrok na odrzutowiec linii Delta. Na szczycie drabinki stał rosły siwowłosy mężczyzna w mundurze pilota; machał wściekle ręką w stronę hangaru, odrzucając głowę w niesłyszalnym z tej odległości okrzyku złości. Starszy sierżant Barnes i porucznik Bailey spojrzeli na Chandlera. Wszyscy czekali. Na mnie czekają - zdał sobie sprawę David. Podniósł dużą, ciężko wyładowaną torbę koloru khaki, którą skombinował dla niego Barnes, i odwrócił się, żeby po raz pierwszy w życiu popatrzeć na morze twarzy, które spoglądały na niego z uformowanej za nim kolumny. - Biegieem maaarsz! - zawołał i ruszył naprzód truchtem, utrudnionym z powodu ciężkiego ekwipunku. Zerkając kątem oka do tyłu, zobaczył, że tłum mężczyzn i kobiet podąża za nim. GÓRNE WARSTWY ATMOSFERY, NA PÓŁNOC OD KARTAŁYJSKIEJ BAZY RAKIETOWEJ 11 czerwca, 05:33 GMT (05:33 czasu lokalnego) Ważąca dwieście dwadzieścia ton rosyjska rakieta typu SS-18 model 4 zbliżała się do końca fazy wznoszenia. Znajdowała się teraz ponad sto kilometrów nad powierzchnią ziemi i w takiej samej odległości na północ od macierzystej wyrzutni. Długa na czterdzieści metrów, przy średnicy wynoszącej trzy metry, była najcięższą rakietą bojową na świecie. Silnik ostatniego stopnia wyłączy się, kiedy pocisk osiągnie energię potrzebną do pokonania - po trajektorii minimalnej energii, przechodzącej ponad czapą lodową Arktyki - przestrzeni dzielącej go od celu, położonego niedaleko na wschód od Los Angeles. To znacznie bliżej, niż wynosi maksymalny zasięg rakiety, sięgający jedenastu tysięcy kilometrów. Umieszczony zaraz za głowicami akcelerometr zespołu naprowadzania bezwładnościowego zajęty był mierzeniem osiąganych przez pocisk chwilowych przyspieszeń, przeliczając je niemal natychmiast na przebytą odległość i chwilową prędkość. Komputer pokładowy otrzymywał dane z akcelerometru i czekał na odpowiedni moment, w którym pęd rakiety będzie dokładnie odpowiadał jej położeniu w przestrzeni, pozwalającemu osiągnąć balistyczną trajektorię, kończącą się w zaprogramowanym punkcie. Wyniki obliczeń nieustannie się zmieniały, ale komputer z łatwością radził sobie z rachunkami. Wszystko zależało tylko od aktualnych sygnałów z akcelerometru i siły ciągu silnika. Zmontowany w specjalnym, wolnym od drobin kurzu pomieszczeniu, akcelerometr mógł spowodować odchylenie od zamierzonego miejsca eksplozji rzędu kilkuset metrów, jeśli choć jeden pyłek zakłóciłby jego pracę. A silnik napędzany paliwem stałym, zastosowany z powodu niemal ciągłej gotowości odpalenia, nie był nawet w przybliżeniu tak łatwo wyłączalny jak starsze rakiety na paliwo ciekłe. Gdyby proces spalania przebiegał o jedną tysięczną sekundy za długo lub za krótko, pocisk spadłby o sześćset metrów od celu; zbyt daleko, jeśli przeznaczonym do zniszczenia obiektem były specjalnie zabezpieczone na tę okoliczność wyrzutnie czy podziemne centra sterownicze. Jednakże ta rakieta kierowała się akurat ku Bazie Sił Powietrznych March - względnie słabo zaprojektowanej i znacznie większej niż kilkaset metrów w każdą stronę. Dzięki temu niewielka niedokładność nie miała decydującego znaczenia. Każdy z zespołów wznoszącej się rakiety był jednorazowego użytku. Kiedy pomiary z akcelerometru spowodowały wyłączenie przez komputer silnika, nie można go już było odpalić ponownie. Pocisk leciał odtąd po krzywej balistycznej, jak gdyby wystrzelony z armaty. Wyłączenie silnika nastąpiło w osiem minut i trzynaście sekund po odpaleniu rakiety. Gdy tylko zgasły płomienie, człon przenoszący głowice odłączył się od stopnia napędowego i rozpoczął się długi, cichy lot przez przestrzeń kosmiczną. Oddalone teraz od siebie o całe kilometry pociski, wystrzelone z tej samej bazy, pędziły każdy ku swojemu celowi. Niosły ze sobą w sumie sto dwadzieścia głowic termojądrowych, z których każda była czternaście razy silniejsza niż bomby zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki zestawione razem. Kiedy przelatywały nad Nową Ziemią, dołączyły do nich pociski dziesięciu innych salw; wszystkie gnały bezgłośnie ku Stanom Zjednoczonym. AUTOSTRADA 1-10, NIEDALEKO BAZY SIL POWIETRZNYCH MARCH, RIVERSIDE, KALIFORNIA 11 czerwca, 05:34 GMT (21:34 czasu lokalnego) - Wysłuchali państwo specjalnego wydania wiadomości z radia ABC. Słuchajcie najświeższych informacji poprzez rozgłośnie sieci ABC. My tymczasem wracamy do naszego zwykłego programu. Bóle nadchodziły i znikały raz po raz, ale w tej chwili Melissa poczuła, że powinna pójść do łazienki. - Mamy dla was, non stop, czterdzieści pięć minut rock and rolla, zaczynając od Whole Lotta Love Led Zeppelin. Zostańcie zatem ze swoją ulubioną stacją - klasyczny rock, radio Zeeet! - Rozległy się pierwsze dźwięki Looking for a ąuality used car but tired ofall that hype... Melissa wdusiła przycisk wyszukiwania stacji. Teraz zabrzmiała muzyka meksykańska. W tym samym momencie na wprost samochodu pojawiła się tablica: BAZA SIŁ POWIETRZNYCH MARCH - NASTĘPNY ZJAZD. Tuner wyszukiwał kolejne rozgłośnie. Minąwszy zjazd do bazy March, Melissa poprawiła na sobie pas, który zaczął uciskać ją w brzuch. - Nie, nie, nie, nie. Tutaj nasz słuchacz całkowicie się myli. Prezydent Livingston nie ma tyle siły charakteru, żeby chwycić za telefon i targować się z przeciwnikiem, a tym bardziej żeby poprowadzić ten naród do wojny. Nie, Koreańczycy z Północy rzucą parę obietnic i... Melissa mijała potężną bazę, myśląc o tym, jak blisko znajduje się Davida - kogoś, kto zawsze jej pomagał, cokolwiek się działo. - ...źródła moskiewskie podają, że eksplozje nastąpiły w pobliżu południowych granic miasta. Łączymy się teraz z Johnem McDonaldem, który dzwoni właśnie z Moskwy. John? Melissa szybko wcisnęła klawisz zatrzymujący przeskakiwanie odbiornika ze stacji na stację. - Peter, wybuchy rozświetliły poranny moskiewski horyzont nie dalej niż piętnaście minut temu. Spałem, kiedy uderzyła pierwsza rakieta, i ledwie uniknąłem poważnych obrażeń, gdy spadła druga, o wiele bliżej miejsca, w którym przebywam. Wybiła szyby w oknach mojego mieszkania na ulicy Wokzalnej, na południu zachodniej części miasta. Kiedy wyszedłem na balkon, zobaczyłem trzy, powtarzam: trzy kłęby chmur w kształcie atomowego grzyba - wszystkie na południowy wschód od miejsca mojego zamieszkania. Wszędzie wokół w tej części miasta wybuchło dużo pożarów... - John - przerwał prowadzący program dziennikarz - John, czy nie masz żadnych wątpliwości, że to były wybuchy jądrowe? - Najmniejszych, jestem absolutnie pewien, Peter - odparł wyraźnie wstrząśnięty moskiewski korespondent. - Zabrałem telefon na taką odległość, na ile starczyło mi kabla, i nawet teraz widzę stąd jeden z tych grzybów. Mimo że minęło już jakieś piętnaście minut, ma on w zasadzie wciąż taki sam kształt. To świadczy o jego rozmiarach. Sięga dosłownie od samej ziemi aż do nieba; przebił dużą, okrągłą dziurę w warstwie chmur, które od paru dni wiszą nad Moskwą. W tej chwili wierzchołek grzyba zaczyna się trochę przesuwać z wiatrem; tak jak szczyt wielkiej chmury burzowej o kształcie kowadła. Według moich, najmniej dokładnych z możliwych ocen, wygląda na to, że się oddala, powtarzam: oddala się od centrum Moskwy. - Mój Boże! - jęknęła głośno Melissa. Ścierpła jej skóra, a w oczach stanęły łzy. - Czy masz jakiś pomysł, John, jakikolwiek, na wyjaśnienie tego, co się dzieje? - O mój Boże, o mój Boże - powtarzała Melissa. Słowa ledwie przeciskały się przez jej ściśnięte paniką gardło. - Naprawdę nie mam, Peter. Obok Melissy przemknął z rykiem klaksonu mercedes, który zajechał jej drogę, a następnie znowu pognał z ogromną prędkością lewym pasem, pośród coraz bardziej gęstniejącego ruchu. - Tak jak powiedziałem: eksplozja wyrwała mnie z łóżka, a moskiewskie radio i telewizja nie działają. Oczywiście wiadomo, że Rosja toczy obecnie wojnę z Chinami, które są mocarstwem atomowym... Radiową rozmowę przerwało nagle głośne, wysokie buczenie. Trwało i trwało. Nie było żadnego wyjaśnienia, o co chodzi, ani nagranej informacji, że to tylko test. Ale Melissa dorastając słyszała już ten dźwięk parokrotnie i nikt nie musiał jej niczego tłumaczyć. Wdepnęła pedał gazu w podłogę i jej mazda z łatwością przekroczyła sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Odgłos silnika cały czas zagłuszało buczenie, nadawane przez system nadajników alarmowych. CENTRUM NORAD BMEWS, THULE, GRENLANDIA 11 czerwca, 05:38 GMT (00:38 czasu lokalnego) Pierwszy wąski strumień energii wyemitowanej przez antenę olbrzymiego radaru przeczesał niebo ku północy, docierając aż ponad koło podbiegunowe w pomocnej Rosji. Przez ułamek sekundy skąpał w swoich objęciach gładki cylinder wzlatujący nad ostatnie resztki atmosfery ziemskiej. Wiązki fal odbiły się od kadłuba rakiety jak małe kuleczki. Kilka maleńkich porcji energii prawie natychmiast osiągnęło różne punkty ogromnej anteny radaru, wielkości boiska piłkarskiego. Całkowita suma energii zebrana przez antenę była minimalna, wystarczyła jednak, żeby przebić się ponad szumy tła, automatycznie usuwane przez komputery w centrum odbiorczym. Radar zarejestrował odbicie. Moment później kolejna wiązka, której kierunek różnił się od poprzedniej zaledwie o ułamek sekundy kątowej, objęła tę samą rakietę, znajdującą się teraz kilkaset metrów wyżej. Komputery miały już określone dwa punkty w przestrzeni i odległość czasową pomiędzy nimi. Szybko wyliczyły pozycję, kierunek i prędkość pocisku, a także przybliżone miejsce upadku. Cały proces, od chwili wysłania przez antenę strumienia fal radiowych aż do zakończenia obliczeń, dokonał się w ciągu króciutkiej chwili i informacja natychmiast wyświetliła się na Wielkim Pulpicie NORAD-u i podobnych ekranach trzech innych amerykańskich centrów dowodzenia, a także w Ministerstwie Obrony Kanady w Ottawie, kolejny raz uruchamiając alarmy i migające światła. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, MARYLAND 11 czerwca, 05:40 GMT (00:40 czasu lokalnego) - Ja ciągle nie wiem... - mówił prezydent. - Po prostu nie wiem... - Potrząsnął głową. - Gdzie dokładnie kierują się rosyjskie rakiety? - W tym momencie wszystko, co może pokazać nam TELINT - wywiad telemetryczny, to te ogólne obszary - odparł generał Starnes, stukając długopisem w monitor wmontowany w ścianę sali konferencyjnej. Na ekranie świeciła się masa linii i symboli; niektóre z nich migały, miały różne kolory - były niebieskie, zielone i czerwone. Ale Lambert widział tylko jedno - generalnie mapa przedstawiała Amerykę Północną, a długopis Starnesa wskazywał na rejony w całych Stanach Zjednoczonych. - Otrzymaliśmy od CINCNORAD-u „Oszacowanie wysokiego prawdopodobieństwa” - kontynuował generał - świadczące, że pociski kierują się ku obszarom wokół naszych wyrzutni rakietowych, przystani okrętów podwodnych, lotnisk bombowców i baz radarowych, a także centrów sterowania i dowodzenia. To kształtuje obraz ataku, zwanego „uderzeniem przeciw siłom strategicznym”, co oznacza, że ich celem jest pozbawienie nas możliwości prowadzenia wojny jądrowej. Nie chodzi zatem o „uderzenie przeciw siłom życiowym”, skierowane na obszary gęsto zamieszkane, miasta i bazę przemysłową. - Ile ich w tej chwili jest? - zapytał Livingston. Lambert pomyślał, że prezydenta opanowała obsesja poznania tej liczby. Pytał już o to chyba ze sto razy! - Widzimy tu - odpowiedział Starnes, odczytując z ekranu - dwieście siedemdziesiąt pocisków potwierdzonych przez radar i prawie tysiąc nie potwierdzonych. Może pan teraz być już pewien, że wszystkie zostaną potwier - dzone. Sądząc po bazach, z których je odpalono, wystrzelili pięć typów: SS-17, 18, 19, 24 i 25. Siedemnastki mają po cztery głowice, dziewiętnastki - po sześć, a pozostałe po dziesięć głowic. Energia wszystkich tych wielogłowicowych pocisków wynosi mniej więcej od trzystu do czterystu kiloton. Niektóre jednak SS-18, model 1, wyposażone są tylko w jedną głowicę - olbrzymią, o sile dwudziestu pięciu megaton; nie wiemy, ile z nich i które. Używają ich, że tak powiem, do głębokiego kopania; sądzę zatem, że to one kierują się ku naszym najważniejszym centrom dowodzenia. Poza tym, jeżeli wystrzelili także któreś ze swoich kilkudziesięciu FOBS-ów, rakiet tworzących system bombardowania z częściowej orbity, nadlatują one znad bieguna południowego, zamiast znad północnego - nie będziemy zatem mogli ich złapać jeszcze przez parę minut. - I co to wszystko znaczy? - pytał Livingston. - Co się stanie? - Patrzył w podłogę, to znów na ścianę, a potem przyglądał się stołowi. Był wyraźnie niespokojny; przez cały czas nie podnosił wzroku ku pozostałym zebranym. - Panie prezydencie - zaczął powoli Lambert, próbując przełamać blokadę, która opanowała umysł Livingstona - ponad tysiąc wielogłowicowych pocisków spadnie na Stany Zjednoczone, uderzając z łączną siłą około sześciuset czy siedmiuset megaton. W pokoju zapanowała wymowna cisza. - Kiedy? - zapytał załamującym się głosem prezydent, ze wzrokiem wbitym w stół. - Mamy jeszcze dwadzieścia pięć minut, sir - poinformował generał Starnes, patrząc na ekran. - Musimy wysłać rozkazy do naszych sił jądrowych przynajmniej na trzy, a lepiej na pięć czy sześć minut przed uderzeniem. Później nasze rakiety mogą już nie zdążyć uciec przed skutkami wybuchów. - Jak bardzo... jak bardzo źle to wygląda? - dociekał drżącym głosem Livingston. Greg przyglądał się prezydentowi, którego głowa coraz bardziej kryła się w osłaniających ją rękach. Generał Thomas spojrzał na sekretarza obrony. - Cóż, tak jak wspomniałem, sir - oznajmił Starnes, gestykulując, chociaż Livingston nie mógł tego widzieć - CINCNORAD otrzyma wkrótce PARCS, to jest system charakteryzacji ataku przez wskazania z radarów obwodowych. Potem prześle nam ocenę tych danych. Ale wtedy nie będzie już zbyt wiele czasu na reakcję. Greg przełknął, dziwiąc się suchości w gardle. Pomyślał: Jest tak źle, że Starnes nie potrafi nawet odpowiedzieć na postawione pytanie! - Sir - odezwał się sekretarz obrony. - Muszę przyznać, że zgadzam się z panem Lambertem. Sądzę, że powinien pan rozważyć wydanie rozkazu do ataku dla sił jądrowych. Z całą pewnością ostrzeżenie taktyczne jest już wystarczające, żeby odpowiedział pan uderzeniem strategicznej broni atomowej; zgodnie z Dyrektywą nuklearnych sił wojennych numer 14, którą Kongres uchwalił w tajnym głosowaniu w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku. Bardzo niedługo stracimy poważną część naszych sił od nadlatującej pierwszej fali rosyjskich pocisków. Albo odpowiemy teraz, albo... albo już nie będzie czym, panie prezydencie. Otworzyły się drzwi, wszedł oficer w lotniczym mundurze i zwrócił się do generała Thomasa: - Sir, dzwoni generał Razów. Zapadła cisza. Prezydent zapytał: - Jakim cudem się dowiedział, gdzie jesteśmy? - Pewnie zadzwonił do centrali Białego Domu - odparł Thomas, sięgając do migającego przycisku telefonu; rozejrzał się, żeby się upewnić, że nikt więcej nie będzie się odzywał. - Generał Razów? - Generale Thomas - zaczął Razów. - Zaszła tragiczna, potworna pomyłka i mój kraj jest za nią odpowiedzialny. Jak już na pewno wiecie, na wasze państwo wystrzelono rakiety z niektórych naszych baz lądowych. Zrobił to szaleniec, generał Zorin, który przejął kontrolę nad kodami broni jądrowej. Uczyniliśmy wszystko, co możliwe, żeby go powstrzymać, i wkrótce go aresztujemy. Ale oczywiście nie udało nam się zapobiec temu potwornemu okrucieństwu i za to na zawsze pozostaniemy winni w oczach ludzkości. - Generale Razów - zabrał nagle głos ożywiony Livingston - tu prezydent Stanów Zjednoczonych. Mówi pan, że to była pomyłka? - Tak, sir - potwierdził Rosjanin - pomyłka o straszliwych konsekwencjach, ale jednak pomyłka. - Czy to znaczy - ciągnął Livingston, którego przerażone oczy zaczęły przybierać normalne rozmiary - że nie wystrzelicie na nas żadnych innych rakiet i nie podejmiecie przeciw nam jakichkolwiek wrogich działań? - Absolutnie żadnych, panie prezydencie! Nie mamy ani jednego powodu, żeby odnosić się wrogo do was, waszego narodu czy państwa. Od tej chwili siły zbrojne Rosji nie podejmą już nowych ataków. Livingston zaczął znowu coś mówić, ale Lambert wstał i uderzył palcem w przycisk ściszacza telefonu. - Panie prezydencie, radziłbym natychmiast przerwać to połączenie. - Dlaczego? - zdziwił się Livingston. - Możemy się z tego wszystkiego wyplątać. Powiedział, że to była pomyłka! - Panie prezydencie - zaczął Greg tonem tak spokojnym, do jakiego tylko potrafił się zmusić, wkładając całą siłę wypowiedzi w słowa - za dwadzieścia dwie minuty nasz kraj poniesie największe w swoich dziejach straty ludności. Jest na to tylko jedna rozsądna odpowiedź - podjąć zmasowany odwet, zniszczyć ich pozostałe siły jądrowe, zanim zdążą je przygotować i skierować na nas ponownie. - Ale... ale słyszeliście go panowie... - LWingston rozglądał się bojaźliwie, kurcząc się z powrotem do poprzedniej pozycji. - To była pomyłka. Greg, ty lepiej od wszystkich... znasz tych ludzi. Czy uważasz, że to, co mówił Razów, to kłamstwo? - Nie ma żadnego znaczenia, czy to kłamstwo - odparł Lambert. - Mamy wojnę, obojętnie: przez przypadek czy zaplanowaną. - Generale Thomas? - dał się słyszeć z telefonu głos Razowa. - Panie prezydencie Livingston? - Pozostało nam dwadzieścia jeden minut - wycedził Greg, nadając słowom siłę przez oddzielne akcentowanie każdego z nich - żeby zdecydować, co robimy, panie prezydencie. Czeka na nas robota! Odezwał się dowódca komandosów, generał Fuller: - Panie prezydencie, „Rzym płonie”, a my tu się obijamy, gadając z tym skubańcem. - Sir - powiedział sekretarz obrony i wszyscy popatrzyli na niego. - Ten atak pozostawi na naszym narodzie głęboką ranę. Musi się pan zastanowić, co będzie po tym wszystkim, jeżeli... jeżeli okaże się, że zdołali nas przekonać w zwykłej rozmowie do powstrzymania odwetu, podczas gdy ich rakiety były zaledwie o krok od zniszczenia ogromnej większości naszych sił naziemnych. Wzrok Livingstona spoczął na stole. - Wszyscy mówicie, że nie mam wyboru. Nie mogę tego zatrzymać. - Zebrani przyglądali się, jak prezydent bierze głęboki oddech i zapada się w fotelu jeszcze głębiej niż przedtem; jego twarz była popielata. Skinął głową w stronę Lamberta i machnął ręką, żeby Greg wzmocnił siłę głosu telefonu. - Generale Razów - oznajmił Livingston słabym, nieobecnym głosem - zamierzamy zrobić wszystko, by dotrzymał pan swojej obietnicy, że nie będzie już żadnych ataków na nasz kraj. Do widzenia. - Panie prezy...! - zaczął Razów, ale Lambert wyłączył już rozmowę. Zapadła długa cisza, którą przerwał sekretarz obrony mówiąc: - Walterze, już czas. - Nie wiem, nie wiem... - podjął znowu Livingston, drapiąc się obiema rękami w głowę, którą rozpaczliwie kręcił, i burząc w ten sposób zawsze idealnie ułożoną fryzurę. - Cholera, sir! - wybuchnął wreszcie Starnes. - Jeżeli stracimy rakiety wystrzeliwane z wyrzutni naziemnych, tym samym utracimy zdolność unieszkodliwienia ich sił! Zostaną wprawdzie pociski odpalane z okrętów podwodnych - tu spojrzał na dowódcę Operacji Morskich - ale one nie są ani tak dokładne, ani tak silne, żeby poskutkowały. Poza tym jest ich za mało! Lambert wziął głęboki oddech i powiedział: - Sir, istnieje możliwość, że kiedy utracimy wszystkie międzykontynentalne pociski balistyczne, bazy bombowców, system obrony powietrznej i centra dowodzenia, Rosjanie za kilka godzin postawią w stan gotowości pozostałe rakiety i znowu wystrzelą, tym razem niszcząc drugo - i trzeciorzędne cele, czyli obiekty ważne ze strategicznego punktu widzenia, zarówno wojskowe, jak i przemysłowe. Stracimy już nie miliony ludzi, ale dziesiątki milionów, może nawet sto milionów ludzi, i przestaniemy istnieć jako światowa potęga militarna i gospodarcza. Dlatego, sir, jeśli nastąpi kolejne uderzenie, mogę pana zapewnić, że plan odwetu, jaki panu przedstawimy do wykonania przez nasze okręty podwodne, nie będzie przewidywał atakowania odległych rosyjskich baz wojskowych. Wtedy naprawdę nastąpi dzień zagłady, a cele, które wyznaczymy, będą zaczynać się od gęsto zaludnionych aglomeracji Moskwy i Petersburga. Livingston nic już nie mówił. Nie wykonał też żadnego gestu. - Osiemnaście minut, sir - przypomniał cicho Starnes. Prezydent siedział jeszcze chwilę w bezruchu, a potem, ku zdumieniu wszystkich, wstał i skierował się do drzwi. - Wrócę za kilka minut - bąknął i... wyszedł. Połączeni Szefowie Sztabów spojrzeli po sobie, kręcąc głowami. Pierwszy odezwał się generał Starnes: - Dziesiątki tysięcy moich ludzi, mężczyzn i kobiet, tkwi na swoich posterunkach, dokładnie w miejscach, w które celują rakiety, i czeka na śmierć, a ten skurczybyk polazł sobie, dobrze wiecie gdzie... Cholera jasna!! - Panie sekretarzu - rzekł generał Thomas - jeśli prezydent nie wróci tu za... - spojrzał na zegarek - dwie minuty, poproszę pana o zwołanie posiedzenia rządu i ogłoszenie go niezdolnym do wykonywania obowiązków. To powinno pozostawić nam dość czasu na... - Generale Thomas! - uciął krótko sekretarz obrony. - Dość tego! Jeśli usłyszę jeszcze słowo na ten temat, natychmiast pozbawię pana wszystkich kompetencji! - Pańska kwatera jest tutaj - poinformował agent prezydenckiej ochrony, pokazując ręką na drzwi z tabliczką NCA (PUKAĆ PRZED WEJŚCIEM). Livingston otworzył je i zobaczył swoją małżonkę, odpoczywającą na niższym z łóżek. Na jego widok natychmiast opuściła nogi na podłogę. Zamknął za sobą drzwi i odwrócił się do niej. - Walterze? - zapytała. Widząc, że nie może spojrzeć jej w oczy, wstała i go objęła. - Kochanie - powiedziała - słyszałam. Wiem. - Poklepała go po plecach. - Wiem o rosyjskim ataku od jednego z członków załogi. - Jej dłonie delikatnie gładziły go po szyi. Livingston padł w objęcia żony, potrząsając głową. - Co się stało? - dociekała. - Czy dobrze się czujesz, Walterze? - Nie potrafił wydusić z siebie słowa. - No, co? - Kiedy nadal milczał, zaprowadziła go na fotel przy małym biurku i stanęła za nim, masując mu ramiona. - Powiedz mi, o co chodzi. Prezydent potrząsnął tylko głową, nie otwierając oczu. - Walterze... - ponagliła go, najdelikatniej jak można. - Popełniłem straszny, potworny błąd, Margaret. Ten błąd będzie kosztował życie milionów ludzi. - Ręce pani Livingston zatrzymały się na moment - wiedziała, że mimo oparcia, jakie znajdzie w niej czy w kimkolwiek innym, i tak pozostanie sam. Sam jeden jak palec - tylko on odpowie za swój błąd. Jej palce ruszyły znowu po plecach męża i zapytała: - Co się stało? Odwrócił się i delikatnie pociągnął ją za rękę, żeby usiadła na łóżku, tak by mógł ją widzieć. - Kazałem Moore’owi ostrzec Chińczyków przed rosyjskim atakiem. - I? - I to dało Chińczykom czas na przeprowadzenie uderzenia na Rosjan, którzy z kolei wystrzelili rakiety przeciwko nam. Żona prezydenta wydała z siebie westchnienie ulgi, opierając rękę na piersi. Dopiero teraz Livingston zdał sobie sprawę, jak bardzo ją przeraził. - Walterze, czy o to chodzi? To jest ten twój straszliwy błąd? Popatrzył na żonę przez chwilę, też czując odrobinę ulgi z powodu jej reakcji, chociaż nie wiedziała jeszcze, co dalej nastąpi. - Nie dlatego tu jestem - oznajmił. Margaret wyprostowała się i czekała - jak zwykle. - Muszę postanowić, co zrobić, czy zdecydować się na odwet. Nie mam zbyt wiele czasu, tylko parę minut. Jej oczy odpłynęły w bok. - Czy ich atak jest wobec tego pomyłką? Naprawdę tylko pomyłką? - Prawdopodobnie tak. - I wszystko będzie...? Jak poważne mogą okazać się skutki? - Potworne. Rakiety spadną na wszystkie nasze bazy jak deszcz. - Ale nie na miasta? - Nie, na razie nie. Znowu usiadła prosto, patrząc przed siebie. Prezydent przyglądał się jej i czekał - jak zwykle. Niezależnie od tego, co nieustannie powtarzali jego krytycy i prześmiewcy, żona Livingstona nigdy nie podejmowała za niego decyzji. Nie musiała - po prostu zawsze się zgadzali. Za każdym razem dochodziła do tego samego wniosku, który on głęboko w sercu uznał za właściwy. Oczekiwał tylko potwierdzenia. Podczas podejmowania ważnych decyzji potrzebował drugiej osoby, która pomogłaby mu dźwignąć ciężar odpowiedzialności. - Czy mam to zrobić, Margaret? Popatrzyła na niego z wyrazem głębokiego współczucia na twarzy, a jego głowa aż opadła na dźwięk cichej odpowiedzi. - Czy prezydent tu jest? - zapytał Lambert. Ochroniarz przytaknął. Greg zapukał. - Kto tam? - dał się słyszeć stłumiony głos Pierwszej Damy. - Greg Lambert. - Proszę wejść. Lambert otworzył drzwi. Prezydent i jego żona siedzieli w swojej kwaterze, oddzieleni małym biurkiem. - Czternaście minut, panie prezydencie - oznajmił Greg. Pierwsza Dama spojrzała na męża i poklepała go po dłoni. - Już czas, kochanie - powiedziała. - Czy jesteś o tym przekonana? Czy tak właśnie trzeba postąpić? - upewnił się jeszcze. - Sam wiesz, że tak, Walterze - odparła, nachylając się, żeby pogładzić go po policzku. Lambert odwrócił się, a prezydent dołączył do niego i ruszyli do sali konferencyjnej. Oczy każdego mijanego członka załogi zwracały się ku umęczonej stresem twarzy Livingstona. Kiedy dochodzili do drzwi, prezydent zatrzymał się i odwrócił do Grega. Wyraz jego oczu wskazywał na kompletną wewnętrzną ruinę tego człowieka. Kończy się... - pomyślał Lambert. - Przez całe życie, Greg, marzyłem o tym, żeby zostać prezydentem. - Jego twarz była tak blada, że sprawiał wrażenie chorego. - Ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że... - Potrząsnął głową. - To nie miało wyglądać w ten sposób. Z sali wyszedł generał Thomas i poinformował: - Nadchodzi oszacowanie CINCNORAD-u, sir. Prezydent odwrócił się i wszedł razem z Lambertem do przedziału konferencyjnego. - Wszyscy już tu jesteśmy, Al - rzucił Thomas do telefonu. - Zaczynaj. - Generał pokazał Livingstonowi najpierw dziesięć palców, a potem trzy. Trzynaście minut. - Okay - zaczął dowódca NORAD. - To klasyczny atak przeciw siłom strategicznym, ale z bardzo marnym planem celów. Pełno w nim dziur, a synchronizacja czasowa jest zupełnie do niczego. Około siedemdziesięciu głowic leci na Trzysta Czterdzieste Pierwsze Skrzydło Rakiet Strategicznych w Malmstrom, po dwieście trzydzieści na Trzysta Dwunaste Skrzydło w Grand Forks i Dziewięćdziesiąte Pierwsze w Minot oraz dwieście siedemdziesiąt na Dziewięćdziesiąte w Warren. Panie prezydencie, to spowoduje wielkie straty w naszych Minutemenach III i MX-ach. - Gdzie się znajdują te bazy? - zapytał Livingston, tym razem już normalnym głosem, siedząc wyprostowany na krześle. - Malmstrom jest w Montanie - wyjaśnił Starnes - Grand Forks i Minot w Dakocie Północnej, a Warren w Wyoming. Dwanaście minut, sir - dodał, jakby chciał skarcić prezydenta za marnowanie czasu. - Jeśli chodzi o lotniska bombowców strategicznych i tankowców powietrznych - ciągnął generał Wilson - około dwunastu głowic kieruje się na każdą z następujących baz: Blytheville w Arkansas, March w Kalifornii, McConnell w Kansas, Loring w Maine, Sawyer i Wurtamith w Michigan, Whiteman w Missouri, Griffis w odległej części stanu Nowy Jork, Ellsworth w Dakocie Południowej, Carswell i Dyess w Teksasie i Fairchild w stanie Waszyngton. Pociski te, a także głowice skierowane na Grand Forks i Minot, zniszczą wszystkie nasze skrzydła bombowe w CONUS - kontynentalnej części kraju - i zarazem najważniejsze bazy FB-111, B-1B, B-2, B-52G i B-52H. Większość samolotów znajduje się teraz w powietrzu, ale będziemy musieli działać z lotnisk zapasowych oraz odległych wysp na oceanie. Stracimy przy tym ogromną część możliwości wsparcia, obsługi i uzbrajania samolotów. - Przepraszam - odezwał się siedzący w przeciwległym końcu stołu oficer, dotąd cichy jak myszka - czy powinienem...? - i położył dłonie na szyfrowym zamku czarnej skórzanej teczki. - Niech ją pan otworzy - polecił Thomas. Wilson kontynuował: - Celują także w bazy okrętów podwodnych przenoszących broń jądrową. - Rozległ się odgłos suwaka teczki z kodami. - Od ośmiu do dziesięciu głowic kieruje się do każdej z następujących baz: New London w Connecticut, Bremerton w stanie Waszyngton, Kings Bay w Georgii i Charleston w Karolinie Południowej. Norfolk i San Diego zostawili na razie w spokoju, chociaż mogą do nich wystrzelić ze swoich okrętów podwodnych. Uderzyli także na centra dowodzenia, sterowania i telekomunikacji. Osiem głowic leci ku górze Cheyenne w Colorado Spings, trzy w kierunku Raven Rock na granicy Pensylwanii i Marylandu, dwie na Dowództwo Walk Powietrznych w Offut. Pominęli miasto Waszyngton (DC), górę Weather oraz Greenbriar, chyba że coś im się nie udało. - A co z systemami wczesnego ostrzegania i obrony powietrznej? - zapytał generał Thomas. - Wystrzelilii... - zaczął Wilson, przeciągając słowo, jakby zabierał się do odczytywania listy zakupów - zobaczmy, po pięć do dziesięciu głowic na następujące bazy: Elmendorf i Shemya Island na Alasce, Beale i Yandenberg w Kalifornii, Falcon w Kolorado, Robins w Georgii, Kaena Point na Hawajach, Otis w Massachusetts, Goodfellow w Teksasie i McChord w stanie Waszyngton. Plus te, które lecą na Griffits w stanie Nowy Jork, i dwie na Thule, Grenlandia - to jedyny cel poza terytorium Stanów. - To może wskazywać na zamiar ponownego uderzenia za pomocą bombowców i rakiet odpalanych z okrętów podwodnych - poinformował Thomas prezydenta, który słuchał bez mrugnięcia okiem. - Przepraszam, ale mamy jeszcze tylko jedenaście minut - ciągnął generał Wilsv,ii. - Muszę się spieszyć. Żeby skończyć: jest jeszcze dwadzieścia głowic kategorii „specjalnej”. Po trzy lecą ku obu krańcom wybrzeży wschodniego i zachodniego - celują w punkty odległe około stu pięćdziesięciu kilometrów od brzegu, i jedna w kierunku Zatoki Meksykańskiej, na południe od Missisipi. Pozostałe to tajemnica. Niektóre, jestem tego pewien, skończą na dużej wysokości, zaplanowane jako źródła impulsów elektromagnetycznych, ale reszta wygląda po prostu na niecelne, które chyba nawet nie wybuchną - mam nadzieję. - Al - odezwał się generał Starnes - Bili z tej strony. - Cześć, Billy - odparł Wilson dziwnie familiarnym tonem. Nastała krótka przerwa, podczas której Starnes spuścił głowę, a potem podniósł ją i zapytał: - Ile ich w sumie leci, Al? - Tysiąc sto dwadzieścia dwie głowice - odpowiedział Wilson. - Jeden jeden dwa dwa - powtórzył. - Dzięki, Al - rzekł sekretarz obrony i do podziękowań przyłączyli się wszyscy szefowie sztabów. - Podsumowując, panie prezydencie - ciągnął sekretarz - to nie jest „atak strategiczny”. Nie próbują zniszczyć całej naszej armii ani wymordować ludności. Jest to, tak jak myśleliśmy, „atak przeciw siłom strategicznym”, skierowany na nasze siły jądrowe. - Czy wykryto już jakieś rakiety odpalone z okrętów podwodnych lub samolotów? - zainteresował się admirał Dixon, dowódca Operacji Morskich. - Żadnych - zapewnił Wilson. - Tylko pociski wystrzelone z wyrzutni naziemnych. Nie zarejestrowano nawet startów bombowców. Myślę, że to może tłumaczyć nie najlepiej pomyślany plan ataku. Pozostawili mnóstwo „dziur”, które najpewniej miały być - albo jeszcze będą - zapełnione przez rakiety z okrętów i samolotów... - Dziesięć minut - przypomniał Thomas. - Mogą być - zgodził się dowódca Operacji Morskich. - Tych siedem głowic kierujących się do wody jest najwyraźniej przeznaczonych do zagłuszania naszych czujników, zanim Rosjanie użyją okrętów podwodnych. - Co to, u licha, znaczy? - zapytał Livingston. - Większość tych okrętów trzymają w tak zwanym Bastionie - wyjaśnił admirał Dixon. - Są to rejony w pobliżu portu w Murmańsku oraz na Morzu Karskim, osłaniane przez wojska lotnicze i marynarkę wojenną. Zawsze jednak kilka okrętów próbuje prześlizgnąć się w pobliże nas, żeby skrócić czas lotu pocisków. Śledzimy około dwóch trzecich z nich, więc nie uda im się niczego wystrzelić podczas DEFCON 1, na który przeszliśmy dwadzieścia minut temu. Przeciwko pozostałym mamy kilkadziesiąt P-3 i P-7, latających nad oceanem z lukami pełnymi torped. Załogi tych samolotów czekają tylko, żebyśmy podali im współrzędne, ale nic nie wykryjemy, dopóki ich rakiety nie wynurzą się spod powierzchni wody... - Panie prezydencie - przerwał Lambert - jakie są pańskie rozkazy? - Nasze wyrzutnie są zatopione i gotowe do oddania strzałów - dodał admirał. - Zamieńmy od razu tych skubańców w strzępy złomu. - Muszę kończyć - oznajmił generał Wilson. Odezwał się prezydent: - Chciałbym wiedzieć, co się tam będzie działo, generale. Proszę zadzwonić, kiedy tylko otrzyma pan pierwsze raporty. - Obawiam się... - odparł Wilson niepewnie - obawiam się, że dla mnie to już koniec, panie prezydencie. W imieniu swojej placówki i własnym pragnę zapewnić, że było zaszczytem służyć pod pańskimi rozkazami. Życzę wszystkim powodzenia. Do zobaczenia w piekle, Billy. - Stuknęła szybko odłożona słuchawka; generał nie chciał zmuszać zebranych na pokładzie „Nocnej Wachty” do wymyślania odpowiedzi. Starnes stał za plecami oficera trzymającego teczkę z kodami rakiet. Zazwyczaj wyprostowana sylwetka generała zgarbiła się nieco. Oni byli przyjaciółmi - zaświtało nagle Lambertowi. - Dziewięć minut, panie prezydencie. Już naprawdę czas - ponaglił Thomas. - Wycelowali po dwie głowice w każdą naszą pojedynczą wyrzutnię i centrum odpalania rakiet międzykontynentalnych. Jeżeli natychmiast nie podejmiemy działań, będzie po nich. - Zdecydowałem - oznajmił Livingston, podnosząc wzrok. Po chwili przerwy zapytał: - Jakie mam możliwości wyboru strategii? Generał Starnes złapał pospiesznie trzy czarne, oprawne w skórę skoroszyty, które oficer wyjął z otwartej teczki, i położył je na stole pomiędzy Lambertem a prezydentem. - Czy ma pan swoją kartę kodową, sir? - zwrócił się do Livingstona generał Thomas. Prezydent tymczasem czytał tytuły na okładkach: Podręcznik procedur dla alarmowego systemu radionadajników, Prezydenckie placówki zapasowe i najważniejszy - Rozkazy odpalania broni jądrowej - SIOP-6C. - Tu jest jedna - rzekł oficer, sięgając do prawie pustej teczki. - Mam swoją - odparł Livingston. Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni portfel i wyjął z niego niebiesko-czerwono-czarną plastikową kartę. Podał ją Thomasowi. Generał oderwał złotą folię na dole i przeczytał: „Alfa Tango Pięć Siedem Sześć Bravo”. Szef Sztabu Sił Powietrznych powtórzył kod do „złotego telefonu”, który przekazywał wiadomość poprzez sieć alarmową Połączonych Szefów Sztabów. Z głośnika złocistego aparatu dobiegły głosy dowódcy Walk Powietrznych, siedzącego w swoim latającym stanowisku dowodzenia, i jego wyznaczonego przez okrutny los zastępcy, stojącego na galerii górującej nad podziemną salą Dowództwa Walk Powietrznych w Omaha, ogromną jak połowa boiska piłkarskiego. Obaj generałowie przesłali informację dalej, do swoich podwładnych, wydających bezpośrednio rozkazy wyrzutniom. Prawie natychmiast odezwali się jeszcze raz. Każdy z nich powiedział: - Potwierdzone! - Okay, panie prezydencie - oznajmił generał Starnes, powoli otwierając „czarną księgę” z planami różnych ataków, całą wydrukowaną na czerwono. - Mamy osiem minut - ciągnął spokojnym głosem. - Właśnie wydał pan wszystkim odpowiednim dowództwom rozkaz oddania strzału. Potrzebujemy teraz Wiadomości o Akcji Nadzwyczajnej, która będzie bezpośrednim sygnałem odpalenia rakiet. Pojedynczy Zintegrowany Plan Operacyjny 6C zawiera dwanaście różnych „wiadomości”, podzielonych na poszczególne rodzaje ataku globalnego, wybranego, ograniczonego i regionalnego. Każdy z rodzajów dzieli się dalej na typ celów - siły strategiczne, pozostałe cele wojskowe plus władze cywilne i ekonomiczne. Są także opcje „zachowanie państwa”. W sumie ma pan około sześciu tysięcy głowic, zaprogramowanych do użycia w Zintegrowanym Planie Operacyjnym; niektóre z nich pozostaną w rezerwie. Wydaje się, że to mnóstwo, sir, ale przed wprowadzeniem w życie traktatów o redukcji zbrojeń strategicznych mieliśmy ich nieporównanie więcej. - I co by pan polecił? - spytał prezydent. - Atak globalny - odpowiedział Starnes. - Ponieważ nie zaatakowali większych miast ani infrastruktury gospodarczej, proponuję przeciwuderzenie na siły strategiczne. Powinniśmy zlikwidować całą rosyjską broń jądrową, jaką zdołamy zniszczyć, nie ruszając przy tym miast. - Dobrze - zgodził się Livingston. - Zlikwidujcie tyle ich broni atomowej, ile tylko się da. Wybieram ten plan. - Za prezydentem stanął jeden z członków załogi, trzymając w ręku karteczki z jakimiś wiadomościami. Starnes złapał za słuchawkę telefonu i wydał odpowiednie rozkazy. - Opcja ataku globalnego przeciw rosyjskim siłom strategicznym przewiduje użycie około pięciu tysięcy głowic - poinformował generał Thomas. - Czy chce pan przejrzeć listę celów, sir? - Nie, nie. Zostawiam to panom - odparł prezydent, po czym wstał i skierował się do wyjścia. - Co z ich okrętami podwodnymi, które znajdują się na oceanie, panie prezydencie? - zawołał za nim admirał Dixon. A oficer, który trzymał w ręku kartki z wiadomościami, dodał: - Panie prezydencie, dzwonią premierzy Wielkiej Brytanii i Kanady oraz prezydent Francji. - Zatopcie je, zatopcie, jeśli uważacie, że tak trzeba - odpowiedział admirałowi jakby zmieszany Livingston, przystając na chwilę w drzwiach. Po czym wziął od oficera karteczki i wyszedł. Dowódca Operacji Morskich chwycił za telefon, żeby wydać rozkazy. Thomas i sekretarz obrony także dokądś dzwonili. Lambert przyglądał im się; widział, że ich usta się poruszają, ale nie słyszał słów. Wszystko przypominało sen. Nie tak powinno się prowadzić wojny. Ten pośpiech, panika wokół... Greg spojrzał na Fullera, dowódcę Piechoty Morskiej, który jako jedyny nie miał nic do roboty. Generał siedział z zamkniętymi oczami, poruszał ustami, wymawiając bezgłośnie słowa, które słyszał tylko on sam i jego Stwórca. GÓRNE WARSTWY ATMOSFERY, NAD ŚRODKOWĄ KALIFORNIĄ 11 czerwca, 05:49 CMT (05:49 czasu lokalnego) Spadając z wysokości dziewięciuset osiemdziesięciu kilometrów, człon bojowy rakiety szybko nabierał prędkości. Zanim pierwsze warstwy atmosfery zaczęły stawiać mu opór, osiągnął maksymalną prędkość, która wyniosła dziewiętnaście tysięcy pięćset siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. System naprowadzania bezwładnościowego robił wszystko, żeby określić aktualną pozycję pocisku w przestrzeni. W ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci rosyjskie satelity dokonały bardzo precyzyjnych pomiarów geofizycznych, co umożliwiło wpisanie do pamięci komputera pokładowego SS-18 danych dotyczących położenia konkretnej wyrzutni, z której rakietę wystrzelono, oraz amerykańskiej bazy powietrznej, w którą celowała. Złożony model matematyczny pola grawitacyjnego Ziemi został przez lata pracy całych zespołów naukowców doprowadzony do postaci dokładnie opisującej rzeczywistość i także umieszczony w pamięci pocisku. Precyzyjnie wyliczono pozycje Słońca i Księżyca na kilkadziesiąt lat naprzód, żeby rakieta wystrzelona w dowolnym momencie mogła uwzględnić nieustannie zmieniający się wpływ pochodzących od nich sił grawitacji. Jednakże trajektorii lotu nad biegunem północnym nigdy nie przetestowano, ze względu na niemożność przeprowadzenia ponadbiegunowych lotów próbnych. Pole grawitacyjne nad biegunem różniło się nieco od tego, które znajdowało się wzdłuż torów próbnych wystrzeleń, przeprowadzanych na trasie z zachodu na wschód, z Kazachstanu na Syberię. Olbrzymie złoże ciekłego niklu, leżące całe kilometry pod czapą lodową Arktyki, powodowało anomalię magnetyczną, która pociągnęła człon bojowy rakiety odrobinę w dół. Leciał zatem zbyt nisko, tak jak i wiele innych pocisków wystrzelonych z tej samej bazy, których trasa przebiegała akurat nad złożem. Silnik odrzucania osłony na czubku pocisku oddzielił od niego aerodynamiczny stożek, odkrywając czterotonowy ładunek, składający się z dziesięciu ciasno umieszczonych głowic. W dokładnie przewidzianym momencie wyrzucona została w przestrzeń pierwsza głowica. Następnie przez chwilę zadziałał mały silniczek rakietowy na specjalne, łatwe do przechowywania paliwo ciekłe, umieszczony na końcu stopnia bojowego, i została uwolniona druga głowica. Silniczek obrócił się wokół osi i wystrzelił ponownie, ustawiając pocisk w nieco innym kierunku i zmieniając jego pęd na tyle, żeby trzecia głowica spadła o tysiąc dwieście metrów od drugiej. Cała procedura trwała jeszcze przez kilka sekund, aż wszystkie głowice - czarne jak węgiel stożki, o ostrych jak igła czubkach - leciały oddzielnie. Niczym matka opiekująca się młodymi, pozostała część pocisku zaczęła uruchamiać środki osłony jego dziesięciu głowic przed niegdyś planowanym, ale potem zarzuconym systemem amerykańskiej obrony przeciwrakietowej. Wypuszczone i rozłożone zostały pozorowane głowice, służące do zmylenia nie istniejących radarów. Włączyła się potężna zagłuszarka, której elektroniczny szum miał przeszkadzać ewentualnym antyrakietom, naprowadzanym drogą radiową. Ze zbiorników po obu stronach kadłuba zaczęły się wydostawać całe chmury maleńkich paseczków z metalizowanego włókna szklanego, żeby odciągnąć nie istniejące wrogie pociski o całe kilometry od spadających głowic. Atmosfera gęstniała i kadłub członu bojowego zaczął „odczuwać” skutki siły oporu powietrza. Tarcie cząsteczek gazów o nieaerodynamiczny kształt nagrzewało zewnętrzne powierzchnie coraz bardziej i bardziej. Przepływ powietrza przez gmatwaninę pustych wsporników i elektrycznych przewodów zaczął szarpać pociskiem; powoli odchylał się on od pierwotnego kursu. Pozrywały się kable na nie osłoniętych powierzchniach. Komputer nagrzał się powyżej maksymalnej dopuszczalnej temperatury i zaczął się mylić, automatycznie restartując znowu i znowu w agonalnym wysiłku powrócenia do normalnej pracy. Części wykonane z materiałów innych niż metale zaczęły się spalać - rozbłyskiwały jasno, a potem znikały, kiedy następna z nich osiągnęła temperaturę zapłonu. Sam metal także rozgrzał się do czerwoności. Temperatura ciągle rosła, a samotny kadłub zupełnie już zszedł z kursu. Zaczął się topić; krople ciekłego metalu leciały w przestrzeń białym strumieniem. Proces ten się wzmagał. W miarę jak wrak się obracał, gwałtownie podnosiła się temperatura kolejnych krawędzi natarcia, topiąc metal i zmniejszając masę pocisku w ognistych eksplozjach. Zanim kadłub zdołał wykonać pierwszy pełny obrót, rozpadł się na trzy części. Każda z nich topiła się dalej i rozczłonkowywała na coraz mniejsze kawałki. Strumień cieczy i gazów z roztopionych metalowych części spadał na ziemię, ciągnąc się za większymi pozostałościami pocisku jak ogon za kometą. Wiele minut później resztki rakiety, z których żadna nie przekraczała rozmiarów bilardowej kuli, obsypały wzgórza w środkowej Kalifornii, wbijając się w nie głęboko, aby usadowić się wreszcie kilka metrów pod powierzchnią suchej zachodnioamerykańskiej ziemi. ROZDZIAŁ IV 90. SKRZYDŁO RAKIET STRATEGICZNYCH, BAZA SIŁ POWIETRZNYCH WARREN, WYOMING 11 czerwca, 05:53 GMT (22:53 czasu lokalnego) Chris Stuart usłyszał świergoczący dźwięk alarmu. Mimo że się go spodziewał, aż podskoczył w fotelu. Nad głową kapitana zaczęło wirować czerwone światło lampy. Wiedział, że zarówno sygnał, jak i światło mogły być włączone tylko przez zaszyfrowany sygnał, wysyłany automatycznie z telefonu starszego oficera w Dowództwie Walk Powietrznych. Chyba że zrobili to egzaminatorzy, siedzący sobie w klimatyzowanej furgonetce, z której podłączyli kable do Płacówki Kontroli Odpaleń, znajdującej się na powierzchni ziemi. Oczy Stuarta spoczęły na „czerwonym telefonie”. Langford krzyknął: - Wiadomość o Akcji Nadzwyczajnej! Serce Chrisa podskoczyło; podnosząc słuchawkę, czuł duszenie w gardle. Każdy impuls syreny przejmował kapitana chłodem, chociaż wiedział on, że to tylko ćwiczenia. Umieszczony w rogu dalekopis zaczął terkotać. Wiadomość o Akcji Nadzwyczajnej! - myślał Stuart. Idą na całość. Przystawił słuchawkę do ucha i dobiegł go głos wyższego oficera: - November Echo Victor Dwa Cztery Bravo Dziewięć Zulu Przerwa Dziewięć Golf Alfa Przerwa Siedem Lima Alfa Przerwa Trzy Quebec Alfa. - Oficer powtórzył kod jeszcze raz, a Chris zapisał go w notesie. Kapitan odłożył słuchawkę i wdusił przycisk „potwierdzam”, gasząc jedno z dwóch światełek na pulpicie w Dowództwie oznaczających ich centrum sterowania. Lampki te zapalały się za każdym razem, kiedy wydawano nowe rozkazy. Następnie Stuart zdjął z szyi wielki, metalowy klucz z czerwonym uchwytem. Elektroniczny brzęczący dźwięk z drugiego końca pomieszczenia wskazywał na to, że Langford już otworzył czerwony sejf, znajdujący się pod jego pulpitem. Grzebię się - pomyślał Chris. Włożył klucz do zamka. Jego kolega zaczął odczytywać kod: - November Echo... Stuart przekręcił klucz i z jego sejfu wydobył się taki sam brzęczący dźwięk, mający zapobiegać potajemnemu otwarciu sejfu przez kogokolwiek. Pomieszczenie wypełniło się odgłosami charakterystycznymi dla ćwiczeń strzeleckich - zupełnie jak w szkole. Chris wyciągnął z sejfu zapieczętowany pakiecik i go rozerwał. Wyjął z nieprzezroczystej plastikowej koperty metalową tabliczkę, skoroszyt i okrągły klucz. Langford cały czas odczytywał cyfry i litery. Stuart podniósł ze specjalnej podstawki gruby flamaster i położył płytkę przed zanotowanym kodem. Nagle alarm zamilkł. - Panowie - odezwał się z głośnika spokojny, ale stanowczy kobiecy głos - otrzymaliście autoryzowany rozkaz odpalenia rakiet, wydany przez Naczelne Dowództwo Narodowe. Panowie, otrzymaliście autoryzowany rozkaz odpalenia rakiet, wydany przez Naczelne Dowództwo Narodowe. - „Betty”, jak nazywano to nagranie, powtórzyła zdanie cztery razy. - November! - powiedział głośno Stuart, zapisując literę N w pierwszym wolnym polu na metalowej tabliczce. Dokładnie powyżej znajdowała się wydrukowana litera N. - Echo! - wymówił, pisząc jednocześnie E pod dużym czarnym E. - Victor! - kontynuował. Langford zawołał: - Mam ważną Wiadomość o Akcji Nadzwyczajnej! Potwierdzam! - Dwa! - ciągnął Stuart, zapisując i sprawdzając zgodność. - Cztery! Bravo! Dziewięć! Zulu! Patrzył na tabliczkę, na której wszystkie osiem liter i cyfr zgadzało się z wydrukowanym kodem. - Potwierdzam ważną Wiadomość o Akcji Nadzwyczajnej! - oznajmił. W jego umyśle pojawił się pierwszy cień wątpliwości. Przeszedł go dreszcz; wzdrygnął się w fotelu. Musieli zamienić zapieczętowany pakiecik z sejfu z tym, który otworzyłem - uznał. Przecież nie wysłaliby ważnego kodu. - Lista Nadzwyczajnego Rozkazu Wojennego! - zarządził Langford. Rozpoczęli wykonywanie rozkazu, włączając według listy obwody uzbrajania i odpalania pięćdziesięciu podlegających bazie pocisków - jeśli oczywiście rakiety były podłączone. Stuart wiedział, że wiele kilometrów dalej znajdowały się jeszcze cztery centra sterownicze wyrzutni. I co oni tam robią? - zastanowił się. Siedzą sobie i uczą się, żeby dostać swoje cholerne magisteria z zarządzania - jedyny sposób na karierę w US Air Force. Ale raz zakłócony spokój już nie powrócił. Chris wiedział także, że kiedy oficerowie siedzący w dwóch pierwszych sterowniach przekręcą klucze odpalające rakiety - czyli cztery osoby „zagłosują” na oddanie strzału - wszystkie czterdzieści osiem uzbrojonych pocisków Dziewięćdziesiątego Skrzydła wyruszy w swoją daleką, ale szybką podróż. Jeśli to nie jest test. - System buforowania danych rozkazu: czysty! - oznajmił Langford. - Czysty! - odpowiedział Stuart, napinając się w oczekiwaniu na następny element procedury. - Rodzaj strzału: Dziewięć Golf - mówił Langford. - Potwierdzam Dziewięć Golf - odparł Chris. Ale dlaczego właściwie pomyślałem, że to test? - zastanowił się znowu. - Wpisz go - polecił Langford. Stuart wcisnął „9 G” na tablicy wyboru rodzaju strzału. Jego umysł był teraz całkowicie zajęty wyobrażaniem sobie sytuacji, która wyglądała zupełnie inaczej, niż do niedawna sądził. - Przygotowawcza komenda strzału: Alfa. Potwierdzam! - ciągnął Langford. - Przygotowawcza komenda strzału: Alfa. Potwierdzam! - powtórzył Chris. A jeżeli... - snuł refleksje - jeżeli to się dzieje naprawdę? Alfa. Czyli strzał automatyczny, kiedy tylko przekręcimy klucze. Bez zaprogramowanego opóźnienia. Myśli w głowie Stuarta kotłowały się coraz szybciej, podczas gdy powtarzał z Langfordem procedurę dla dwóch pozostałych rozkazów - Siedem Lima i Trzy Quebec, które także oznaczone były Alfa - strzał automatyczny. Chris spoglądał co chwila na kolegę - na jego jasnoniebieskiej bluzie zauważył ciemne plamy pod pachami i wokół szyi. - Wprowadzamy indywidualny kod startowy! - odczytał ze swojej instrukcji Langford. Stuart musiał się teraz skoncentrować, żeby wpisać za pomocą klawiatury swój osobisty dwunastocyfrowy kod, nie znany Langfordowi, który zapamiętał na początku zmiany. Po wprowadzeniu szyfru system był już odblokowany i przygotowany do końcowego odliczania i odpalenia rakiet. - Indywidualny kod startowy wprowadzony! - oznajmił Chris. Jego działania stały się rutynowe, wyuczone podczas wielokrotnych ćwiczeń. - Na moją komendę - sygnał odpalenia - powiedział Langford. Stuart sięgnął po zielony klucz z koperty i podniósł znajdującą się na środku pulpitu płytkę w pomarańczowe paski, osłaniającą otwór na klucz. Tuż nad dziurką widniała naklejka „Delikatnie”. Ostrożnie włożył klucz do otworu, żeby tylko sprawdzić, czy wszedł do końca. - Gotów? - zapytał Langford. Z drugiego końca pomieszczenia rozległ się stuk dalekopisu. Prawie jednocześnie zabrzmiał przeraźliwy dzwonek, a na górze obydwu pulpitów zaczęły migać po dwa pomarańczowe światełka. Ktoś jeszcze wprowadził sygnał odpalenia! - uświadomił sobie Chris. Jeżeli przekręcimy swoje klucze, rakiety polecą! - Jesteś gotów?! - krzyknął Langford, żeby Stuart mógł go usłyszeć. Chris wyskoczył z fotela i podbiegł do dalekopisu, łączącego ich z Dowództwem Walk Powietrznych. - Stuart! Wracaj na miejsce! - wrzasnął Langford, odwrócony teraz 109 całkowicie. Jego ręka spoczywała na oparciu fotela, dziesięć centymetrów od kabury pistoletu. Chris zignorował go. Kiedy dopadł dalekopisu, zobaczył na górze kartki litery i cyfry kodu Wiadomości o Akcji Nadzwyczajnej. To pierwszy przekaz. Pociągnął za papier, a potem oddarł kartkę, czytając szybko - po drodze na miejsce - drugi przekaz: FLASH REPORT OD: CINCACC//J3 HMCC WASZYNGTON DC DO: WSZYSTKICH ZESPOŁÓW ODPALAJĄCYCH RAKIETY AIG 9732 ŚCIŚLE TAJNE FJO//001//0547Z 1. MORSKI SAMOLOT - JABŁKOWA BRANDY. TRWA UDERZENIE ROSYJSKICH RAKIET BALISTYCZNYCH. OCZEK. GODZ. 055512Z. 1062 RVS POTWIERDZONYCH. CELE CONUS. 2. WAŻNE EAM I NCO WYDANE PRZEZ NCA POTWIERDZONE. POWTARZAM: WAŻNE EAM I NCO WYDANE PRZEZ NCA PO- TWIERDZONE. 3. DOBREGO STRZAŁU RATHMAN GEN, USAF CINCACC - Co tam, do cholery, jest?! - krzyknął Langford. - To nie... to nie są ćwiczenia - rzekł Stuart, na wpół do siebie. - Co?! - darł się Langford, pochylając głowę, żeby lepiej słyszeć. - Jabłkowa Brandy - bąknął Chris, gapiąc się na kolegę. - Jesteśmy... jesteśmy atakowani! Langford natychmiast odwrócił się razem z fotelem. Stuart zdążył zobaczyć, jak twarz kolegi ogarnia grymas wściekłości, odsłaniając mu zęby. - Na moją komendę - sygnał odpalenia!!! - ryknął Langford, już odwrócony plecami. - Powinniśmy zadzwonić do dowództwa! - powiedział Chris. Wewnętrzny głos mówił mu jednak: teraz zupełnie schrzaniłeś robotę! Wielka pała. Nie pozwolą ci już tu pracować. - Jesteś gotów?! - darł się Langford. Po chwili wahania Stuart sięgnął po klucz, chwycił go mocno i odparł: - Gotów! - Teraz! - rzucił Langford. Obaj mężczyźni przekręcili klucze. - Klucz sygnału odpalenia przekręcony! - dodał Chris dla formalności. - Teraz rozkaz jest przesyłany do wszystkich rakiet bazy! - dorzucił, czytając z instrukcji. - Potwierdzam - uzupełnił Langford monotonnym głosem. - Czekaj na odpowiedź. Przesiedzieli chwilę w milczeniu. Nie musieli czekać długo. Rozległ się krótki brzęczyk, przypominający zwykły dzwonek szkolny. - Alarm numer dwa! - krzyknął Langford. - Rakiety odebrały rozkaz. Mam wypuszczenie salwy. - Sprawdziłem! - odpowiedział Stuart. - Na moją komendę - wypuszczenie salwy! - Langford znów podniósł głos. - Gotów? Chris wyjął klucz z dziurki i podniósł czerwoną klapkę osłaniającą drugi otwór. Ostrożnie włożył do niego klucz, znowu delikatnie sprawdzając, czy wszedł. Ręka mu się trzęsła; była cała mokra. - Na moją komendę, gotów? - powtórzył Langford. Chris zauważył, że kolega przygląda mu się w umieszczonym nad konsolą lusterku. Przez chwilę odpowiadał mu tylko spojrzeniem, ale kiedy Langford zaczął odwracać się w fotelu, uciął nieuniknioną tyradę wołając: - Gotów! Gotów! Langford przyglądał mu się teraz już wprost; Stuart się odwrócił. Nagle pod podeszwami butów Chris poczuł delikatną, ale nieprzerwaną wibrację. Langford także musiał ją odczuć, bo popatrzył na swoją konsolę. Alarm i migające światła nagle się wyłączyły. Chris zerknął na własny pulpit i zobaczył, że czterdzieści osiem małych zielonych lampek zaczęło jedna po drugiej zmieniać się na czerwone w szybkim, nierównym tempie. - Już wystrzelili. Ktoś nas wyprzedził - oznajmił, kiedy ostatnie światełko przybrało czerwony kolor. Co najmniej dwa z pozostałych czterech centrów sterowniczych wyrzutni musiały zdążyć wydać ostatni rozkaz i rakiety opuszczały właśnie swoje silosy. - Na moją komendę - wypuszczenie salwy - powtórzył Langford. - O co ci chodzi? - zdziwił się Chris. - Przecież już poszły. Nie poczułeś? - Dokończ procedurę! Na moją komendę - wypuszczenie salwy!!! - wydarł się Langford z całej siły, tak wrzeszcząc, że Stuart aż się przeraził. - Trzy, dwa, jeden - teraz!! Chris przekręcił klucz o ćwierć obrotu w prawo, słysząc wyraźny szczęk. Langford polecił: - Trzymaj przez pięć sekund. Stuart i tak już liczył po cichu: - Jeden milion, dwa miliony, trzy miliony, cztery miliony, pięć milionów. - Puścił klucz, który wrócił do pierwotnego położenia. Końcowa praca komputera - typu Hewlett Packard LC5400 w tytanowej obudowie, przymocowanej bezpośrednio do szybu windy - zajmowała prawie całą minutę po wydaniu rozkazu wypuszczenia salwy. Komputer wysyłał potem króciutki sygnał, otwierający wrota silosów z rakietami i uruchamiający ich silniki. 104 - Widzę, że klucze zostały przekręcone - stwierdził Langford. Znowu zabrzęczał dzwonek. - Mam alarm numer trzy. Rozkaz odebrany. To nie mogło już mieć znaczenia. Stuart był pewien, że poczuł, jak pociski startują. - Już dawno poleciały, mówię ci. - Nie powinieneś był odchodzić do dalekopisu! - wycedził Langford, otwierając dużą czarną księgę. - Co ty, do licha, robisz?! - zdziwił się Chris, widząc, że kolega zaczyna pisać raport z odpalenia - sprawozdanie z końca świata! Kiedy skończył i zatrzasnął głośno księgę, Stuart aż podskoczył. Langford wstał, podszedł do niego i wziął kartkę z dalekopisu. Chris podskoczył jeszcze raz, gdy zadzwonił telefon. Podniósł zwykłą białą słuchawkę. - Stuart - powiedział. - Co się, do cholery, dzieje?! - denerwował się ktoś po drugiej stronie. O Boże! Co my zrobiliśmy...?! - przeraził się Chris. - Panie kapitanie? - dziwił się głos. Ach, to Kline - zdał sobie sprawę Stuart. - Wys... dostaliśmy ważną Wiadomość o Akcji Nadzwyczajnej - wyjaśnił po prostu. - Dokąd? - zapytał Kline. - Dokąd one lecą? - Nie wiem - odparł Stuart. - Na Rosję - poprawił się. - Jeezu Chryste - przeciągnął Kline. - O Booże Wszechmogący...! - Czy to Kline? - odezwał się rozzłoszczony Langford. - Tak. - To spytaj go o Ósemkę. Z początku Chris w ogóle nie zrozumiał, o co koledze chodzi. Wreszcie dotarło do niego. - Kiedy skończycie z Ósemką? Kline westchnął: - Och, nie wiem, panie kapitanie. - Słychać było, że odszedł od telefonu i krzyknął: - Ej! Zamykajcie tę osłonę i bierzcie się do podłączania! Szybciej, chłopaki! - Zbliżył się znowu i spytał ciszej: - Ile mamy czasu, panie kapitanie? - Nie wiem, sierżancie - rzekł Stuart. Przypomniał sobie, co zawierała kartka z dalekopisu, i spojrzał na zegarek. Nawet nie chciało mu się odpowiadać. - No cóż, postaramy się - zakończył Kline. - Zrobimy, co w naszej mocy, sir. - Dziękuję, sierżancie. - Do zobaczenia, panie kapitanie - rzucił Kline łamiącym się głosem. - Do zobaczenia - odparł Chris. Zadźwięczała odkładana słuchawka. Niechętnie odłożył swoją i zanurzył się w skórzane oparcie fotela. Znowu zabrzęczał telefon. Tym razem dzwonili z „szopy” - Placówki Kontroli Odpaleń, znajdującej się trzydzieści metrów wyżej. - Stuart - rzucił Chris do słuchawki. - Panie kapitanie, mówi szeregowy Shackleford. - Chodź, Shack! - zawołał ktoś z głębi, przekrzykując warkot zapuszczanego silnika samochodu. - Proszę o pozwolenie na... zjeżdżanie stąd, sir! - Udzielam zezwolenia. - Powodzenia, sir - odpowiedział Shackleford, zanim się wyłączył. Chris zwrócił się do Langforda: - Pozwoliłem... pozwoliłem chłopakom na górze, żeby stąd wiali. Zapadła grobowa cisza, a czas mijał. Od strony Langforda doleciał metaliczny odgłos. Stuart obejrzał się i zobaczył kolegę, opierającego głowę o szczyt fotela. Chris sięgnął pod siedzenie i wyciągnął stamtąd pasy, brudne od okruchów i włosów. Nałożył je i z głośnym szczękiem zapiął potrójny zamek. Pasy trzymały ciasno. Stuart sprawdził, czy może prawą ręką dosięgnąć wiszącego u boku pistoletu maszynowego Beretta, kaliber 9 mm. Odpiął kaburę. Na szkoleniu wytłumaczyli im, że broń ta ma służyć do obrony centrum sterowniczego wyrzutni. Prasa brukowa pisała, że potrzebna jest na wypadek, gdyby jeden z oficerów odmówił wykonania procedury. Ale czekający na nieprzyjacielskie głowice jądrowe mężczyźni, przypięci pasami do foteli, znajdujący się w metalowej kapsule trzydzieści metrów pod punktem spodziewanej eksplozji, wiedzieli, po co tak naprawdę dano im te pistolety. NORAD, GÓRA CHEYENNE, KOLORADO 11 czerwca, 05:54 GMT (22:54 czasu lokalnego) Generał Wilson skończył obchód, ściskając ręce wszystkim obecnym w głównej sali. Bardzo niewielu z nich było teraz zajętych. W szaleńczym pośpiechu, jaki panował tu jeszcze parę minut wcześniej, pracowali jedynie ci, którzy próbowali oczyścić komputery kompleksu z danych. Zostawił ich samych i wrócił na galerię, do swojego biura. Patrzył przez szklaną ścianę na kręcących się w dole ludzi. Żegnali się ze sobą. Przeważnie przez podanie ręki, ale niektórzy ściskali się nawzajem. Kilku mężczyzn siedziało ze spuszczonymi głowami przy konsolach; modlili się lub rozmyślali. Paru innych nie panowało nad sobą - otoczyły ich grupki pocieszycieli. Al Wilson pociągnął za linkę, zasuwając wiszące na szklanej ścianie żaluzje, podszedł do biurka i usiadł. Wziął zdjęcie przedstawiające jego żonę i dzieci. Wyjął fotografię z ramki i pogładził świeżo umyte buzie swoich chłopaków. Byli teraz starsi, ale nie miało to żadnego znaczenia. I jego żona... żona. Popatrzył na telefon. Pewnie śpią. Przezwyciężył w sobie samolubne pragnienie usłyszenia zaspanego głosu żony; chęć powiedzenia jej, żeby obudziła chłopców. Zdecydował, że będzie lepiej, jeśli pozwoli im spać w ich wymarzonym domu wśród wzgórz, położonym mniej niż dziesięć kilometrów od wrót bazy. To za blisko. O wiele za blisko. Lepiej, żeby spali. Wilson znał już na pamięć wszystkie szczegóły ataku. Gdyby chciał, mógłby przewidzieć tytuły jutrzejszych gazet i wyobrazić sobie, jakie szkody powstaną w niemal każdym ze świecących na Wielkim Pulpicie punktów. Ale o niczym takim nie myślał. Jego świat - wszystko, co znał, wszyscy, których kochał - zbliżał się do końca. Generał rozpiął dwa guziki pośrodku bluzy i położył chłodną fotografię na piersi; zapiął mundur z powrotem i przycisnął zdjęcie do serca skrzyżowanymi rękami. Powoli papier nagrzał się do temperatury ludzkiego ciała i Wilson przestał odczuwać obecność kartonika. Ale obraz, który przedstawiał, ciągle tkwił w jego umyśle - pełni życia chłopcy, rozpromieniona dumą żona... Jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu było tykanie stojącego na biurku zegara. Al Wilson zamknął oczy i skoncentrował się na fotografii. Przypomniał sobie dzień, kiedy została zrobiona. Ojcze nasz, Któryś jest w niebie, świeć się Imię Twoje... NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, MARYLAND 11 czerwca, 05:55 GMT (00:55 czasu lokalnego) Prezydent, sekretarz obrony i Połączeni Szefowie Sztabów stali wokół Lamberta w przeznaczonym do pracy sztabu Centrum Informacyjnym i czekali. Korytarze zapełnione były wolnym w tej chwili od obowiązków personelem. Greg przysłuchiwał się, jak generał Starnes tłumaczy Livingstonowi, na czym polega teraz praca każdego z nich. Lambert źle się czuł. Zastanawiał się, czy nie przeprosić i nie pójść do łazienki, ale nadal stał i próbował słuchać. - Jeden ERCS jest w górze, sir - powiedział siedzący przy pobliskim pulpicie oficer poważnym, pełnym szacunku tonem. - To alarmowy rakietowy system telekomunikacyjny - wytłumaczył Starnes, chociaż zdawało się, że prezydentowi jest już wszystko jedno. - W bazie Whiteman w Missouri mamy dziesięć starych Minutemanów II, których głowice zostały zastąpione satelitami telekomunikacyjnymi. Wydaliśmy rozkaz odpalenia jednego z nich i posłaliśmy go na niską orbitę. Będzie nadawał przez najbliższe trzydzieści minut do wszystkich naszych bombowców i samolotów TACAMO. - TACAMO? - zapytał nieobecnym tonem Livingston. Lambert zacisnął zęby i odwrócił się, rozwścieczony denerwującym zachowaniem swojego szefa. Zadaje teraz głupie pytania, jakby pod koniec tej cholernej wojny miał się odbyć jakiś quiz! - pomyślał. - TACAMO to skrót od: Take Charge and Move Out - wyjaśnił admirał Dixon - czyli „zaatakuj i zjeżdżaj”. To samoloty typu E-6A, znajdujące się nad Atlantykiem i Pacyfikiem. Przekazują rozkazy odpalenia rakiet wszystkim okrętom podwodnym, które mogły nie odebrać sygnału nadanego z brzegu, na bardzo niskiej częstotliwości. - Powiedział pan: bombowców? - spytał znów prezydent. Generał Starnes się zawahał. - Ee, tak, sir - odparł. - Około tysiąca samolotów, podległych Siłom Powietrznym i Marynarce, jest w tej chwili w drodze do Rosji. Są to głównie bombowce z naziemnych baz na terenie Stanów i samoloty z zespołów bojowych lotniskowców, znajdujących się na Pacyfiku i Morzu Norweskim. Niektóre jednak należą do grup szybkiego reagowania, podległych USAFE w Europie. - Aaaa! - rozległy się krzyki kilkorga osób ze słuchawkami na głowach. Natychmiast ściągnęli je z uszu. Jednocześnie z różnych pulpitów rozległy się ciche alarmy i najrozmaitsze sygnały ostrzegawcze. Stojący za rzędem konsoli pułkownik zwrócił się do generała Shermana: - Zagłuszenie danych, sir. Thomas oznajmił cicho, niemal szeptem: - Był wybuch. Wszystko i wszyscy ucichli, jakby czas zatrzymał się na chwilę. - FLASH OPREP-3 PINNACLE NUDET! - zawołała siedząca przy jednym z monitorów kobieta. - NDDS raportuje wykrycie. Współrzędne: długość osiemdziesiąt osiem stopni, czterdzieści siedem minut i siedemnaście sekund, zachodnia; szerokość czterdzieści trzy stopnie dwadzieścia dziewięć minut i trzydzieści sześć sekund, północna. Wysokość: sto siedemdziesiąt pięć tysięcy metrów. Prezydent popatrzył zmęczonym wzrokiem na generała Thomasa, czekając na wyjaśnienie. - System wykrywania detonacji nuklearnych informuje o wybuchu jądrowym na wysokości stu siedemdziesięciu pięciu kilometrów... gdzie? - zwrócił się Thomas do Starnesa. - Nad Wisconsin. Mniej więcej w okolicach Milwaukee - odpowiedział generał lotnictwa. - Przecież mówiliście panowie, że nie celują w miasta! - krzyknął Livingston. - Panie prezydencie - uspokoił go Thomas - na tej wysokości, ponad stu pięćdziesięciu kilometrów, Milwaukee prawie tego nie odczuje, z wyjątkiem impulsu elektromagnetycznego. - Chyba że ktoś gapi się na wybuch - uściślił Starnes. - FLASH OPREP-3 PINNACLE NUDET - zaczęła znowu kobieta. - NDDS raportuje wykrycie. Współrzędne... - Może pani odpuścić sobie współrzędne, pani porucznik - przerwał jej Starnes. - Proszę podawać tylko wysokość i zwykłe nazwy miejsc na mapie. - Wysokość sto siedemdziesiąt tysięcy metrów, przybliżony punkt zerowy - spojrzała na mapę wyświetloną na ekranie przed siedzącym obok oficerem - północno-zachodnie Kolorado, pomiędzy Boulder a Salt Lakę City. - Dlaczego wybuchają tak wysoko? - zapytał Livingston takim tonem, jakby nagle zaczął żywić jakieś przesadne nadzieje. - Ich celem jest wywołanie EMP, sir - wyjaśnił monotonnym głosem Starnes, wpatrując się w ekran przed panią porucznik. - Impulsu elektromagnetycznego. Na tych wysokościach większość energii eksplozji uwalnia się w postaci promieniowania gamma, które wywołuje wtórne reakcje w atmosferze. Ich wynikiem jest emisja elektronów i fotonów. Przewodniki fal, takie jak anteny, kable, przewody zasilające z elektrowni, uziemienia, a nawet rury kanalizacyjne, zbierają energię i powodują bardzo silne skoki napięcia. Wszystkie oparte na półprzewodnikach urządzenia elektroniczne - które są około dziesięciu milionów razy wrażliwsze niż stare obwody lampowe - palą się z powodu przepięć. Siły zbrojne chronią większość najważniejszych obwodów przed skutkami EMP za pomocą stabilizatorów napięcia i specjalnych osłon, ale te dwa wybuchy zniszczyły właśnie część cywilnej elektroniki w Stanach Zjednoczonych. Nie mamy żadnego sposobu zbadania, jaką część. - Japończycy pewnie zacierają ręce - mruknął generał Fuller, ale odpowiedziały mu zgorszone spojrzenia pozostałych dowódców. Fuller zacisnął usta i już się nie odezwał. - FLASH OPREP-3 PINNACLE NUDET - odezwała się pani porucznik. Wszyscy odwrócili się do niej i czekali. Spojrzała na drugi ekran i oznajmiła: - Liczne eksplozje jądrowe, nieokreślona liczba, Baza Sił Powietrznych Warren, w pobliżu poziomu gruntu. Zanim ktokolwiek zdołał otworzyć usta, nadeszła kolejna informacja. - FLASH OPREP-3 PINNACLE... - zaczęła kobieta i przerwała nasłuchując. - NUDET! Trzy... pięć detonacji... nieokreślona liczba eksplozji w Bazie Sił Powietrznych Minot. Wysokość... wszystkie wysokości około zera! Generał Sherman oparł dłonie na jej ramionach, nachylił się i coś cicho powiedział. - FLASH OPREP-3 PINNACLE NUDET! - krzyknął siedzący obok niej oficer. - Wybuch atomowy... Nagle zaczęło wołać jednocześnie aż ośmioro ludzi, siedzących przy różnych monitorach. - ...Liczne detonacje... - FLASH OPREP-3 PINNACLE NUDET - podjęła znowu pani porucznik; tym razem ciszej, i kilkoro innych oficerów powtórzyło jej słowa. - Baza Sił Powietrznych Grand Forks. W pobliżu poziomu gruntu. - FLASH OPREP-3 PINNACLE NUDET. Liczne eksplozje... - ...Wybuch powietrzny, wysokość: tysiąc pięćset metrów, Baza Sił Powietrznych Sawyer. - FLASH OPREP-3 PINNACLE NUDET. Detonacje jądrowe, nieokreślona liczba, Baza Sił Powietrznych Wurtamith. Wysokość: dwa tysiące metrów. Lambert pobiegł do łazienki, zaciskając usta dłonią - tak źle się poczuł. BAZA SIŁ POWIETRZNYCH MARCH, RIVERSIDE, KALIFORNIA 11 czerwca, 05:55 GMT (21:55 czasu lokalnego) Głowica SS-18 pędziła w dół jak meteor, mijając właśnie wysokość czterdziestu kilometrów. Jej tępy spód leciał teraz pierwszy. Ostry jak igła czubek był odwrócony tyłem do kierunku lotu. Podczas pierwszych prób lotów kosmicznych naukowcy przekonali się, że ablacja - proces, podczas którego żaroodporna ceramiczna powłoka zewnętrzna głowicy powoli parowała, rozgrzana tarciem o cząsteczki powietrza - zachodzi znacznie wolniej na obłej niż na zaostrzonej powierzchni. System uzbrajania, który zakończył pierwszy etap działania, zanim jeszcze rakieta opuściła wyrzutnię, zaczynał teraz proces końcowy. Akcelerometry, stanowiące element układu czujników środowiska, mierzyły naprężenia wywołane startem, potem długie minuty stanu nieważkości, w jakim znalazł się pocisk, kiedy odpadły trzy kolejne stopnie napędowe rakiety, i wreszcie przyspieszenia występujące podczas fazy ponownego wchodzenia w atmosferę. Wszystkie pomiary zgadzały się z oczekiwaniami maleńkiego komputera. Ciśnieniomierz zewnętrzny wykrył stan bliski próżni na niskiej orbicie - jak to było zaplanowane. Teraz mierzył narastające ciśnienie atmosferyczne. Wszystko przebiegało zgodnie z programem i ostatnie blokady zostały zwolnione. Komputer wysłał krótki sygnał do obwodu zapalnika, a ten uzbroił głowicę. Zapalnik zaczął ładować ciągłym strumieniem energii baterię, z której miały ją pobrać detonatory. Dwa wysokościomierze rozpoczęły obliczanie wysokości głowicy. Pierwszy opierał się na pomiarze ciśnienia. Drugi był dość skomplikowanym radarem, umieszczonym w podstawie pocisku. Komputer porównywał wskazania obydwu z obliczeniami systemu naprowadzania bezwładnościowego. Kiedy wszystkie trzy wysokościomierze jednocześnie zarejestrowały wysokość dwudziestu pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza, obwód zapalnika wysłał próbny sygnał do systemu zapłonu. Ten z kolei posłał słabe strumienie energii do dziesiątków obwodów zapłonowych, połączonych z detonatorami, osadzonymi głęboko w głowicy, pośród materiałów wybuchowych. Wszystkie obwody odpowiedziały pozytywnie na t;st właściwym impulsem. Teraz głowica była już gotowa. System zapłonu oczekiwał na układ zapalnika, a ten - na wskazania trzech wysokościomierzy. Wszystko razem zaś czekało na zbliżającą się powierzchnię ziemi. Wewnątrz wielkiego hangaru panował ożywiony ruch. Dowódcy pokrzykiwali do około tysiąca żołnierzy, którzy wciąż oczekiwali na transport. Żołnierze sprawdzali sobie nawzajem pakiety przeciwchemiczne albo zaczynali budować małe schronienia z bagaży. Większość ścisnęła się pod ścianami, leżąc na zimnym betonie. - Zaniknąć oczy! - wrzasnął dowódca bazy, stojący pośrodku, bez mundurowej bluzy. Oparł ręce na biodrach i wydawał komendy. - Otworzyć usta i wsadzić palce do uszu! Spojrzał na zegarek. Już niedługo. Trzeba ich tylko czymś zająć przez te ostatnie parę minut - pomyślał. Popatrzył na nieruchomą teraz ludzką masę. Zauważył, że wszyscy żołnierze, mężczyźni i kobiety, skupili się razem, a nie pokładali każdy osobno. W takiej chwili nikt nie chciał być sam. Generał poczuł nieodpartą chęć dołączenia do nich, wpełznięcia pomiędzy kłębiące się ręce i nogi i pozostania tam. Poczuł dziwny ucisk w piersiach; przełknął ciężko; w jego oczach pojawiły się łzy. Przełknął jeszcze raz i ruszył wzdłuż leżących pod ścianą żołnierzy. - Skulić się! Kolana do piersi! Schowajcie twarze w kolanach! Głowica SS-18 miała wybuchnąć na wysokości tysiąca czterystu metrów ponad poziomem gruntu, bezpośrednio nad budynkami bazy. Jednakże arktyczne złoże niklu odchyliło nieco trajektorię lotu i pocisk spadał kilkaset metrów obok, na jeden z pasów startowych. Kiedy głowica osiągnęła wysokość tysiąca czterystu metrów nad lotniskiem, system zapalnika przesłał ostateczny sygnał do układu zapłonu. Kilkadziesiąt obwodów zapłonowych zostało włączonych i prąd z naładowanej już baterii popłynął do detonatorów, które wystrzeliły z energią nie większą niż duży fajerwerk. Gdy głowica mijała tysiąc trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć metrów nad poziomem gruntu, silny materiał wybuchowy, w którym poumieszczane były detonatory, zapalił się od ciepła ich maleńkich eksplozji i zaczął płonąć z ogromną szybkością. Prędkość przemieszczania się strefy płomienia była tak wielka, że przekraczała prędkość dźwięku w nie objętej dotąd reakcją części substancji; szybkość spalania była tak duża, że cały proces należało w nienaukowym języku określić słowem „wybuch”. Kiedy głowica spadła o kolejne kilkadziesiąt centymetrów, warstwa materiału wybuchowego była już spalona. Gdyby ktoś zrobił w tym czasie błyskawiczne zdjęcie pocisku, okazałoby się, że na zewnątrz nic specjalnego się nie stało, materiał wybuchowy był bowiem tak porozmieszczany, żeby skierować energię eksplozji do wewnątrz. Ciśnienie działające na zewnętrzne ścianki pocisku okazało się zbyt małe, żeby choćby je zniekształcić. Jednakże wewnątrz pierścienia materiału wybuchowego, otaczającego rdzeń głowicy, fala ciśnienia posuwała się dokładnie ku środkowi kuli z naddźwiękową prędkością. Pchała przed sobą uran 235, wokół warstwy którego nastąpiła eksplozja. Z każdym centymetrem spadania głowicy ciśnienie uranu 235 wzrastało. Przestrzenie pomiędzy jego atomami zmalały tak bardzo, że neutrony uwalniane podczas naturalnego rozpadu atomów tego niestabilnego izotopu zaczęły uderzać w inne atomy. Wskutek tego rozpadało się coraz więcej atomów, wysyłając we wszystkie strony kolejne cząstki. Zaczął się proces rozszczepienia, który można opisać prostymi prawami statystyki. Im bardziej zagęszczony stawał się uran 235, tym bardziej malała szansa, że wolne neutrony zmieszczą się w pustych przestrzeniach i wylecą z głowicy, nie niszcząc przy tym sąsiadujących z nimi atomów. Na wysokości tysiąca trzystu dziewięćdziesięciu ośmiu metrów rdzeń uranowy osiągnął masę krytyczną. Od tego momentu nie było już potrzebne dalsze ściskanie go. Teraz za każdym razem, kiedy rozpadał się atom U-235, powodowało to rozpad przynajmniej jednego z otaczających atomów, przeciętnie rzecz biorąc. Szybkość rozpadu zaczęła się podwajać, a potem wzrastać jeszcze dwukrotnie i jeszcze, w miarę jak neutrony rozbijały kolejne atomy, co wywoływało emisję coraz większej liczby neutronów. Ilość reagującej materii narastała według krzywej wykładniczej. Była to reakcja łańcuchowa. Wraz z rozpadem każdego atomu następowała także emisja maleńkiej ilości energii, którą można mierzyć za pomocą temperatury. Zanim głowica przeleciała kolejne trzydzieści centymetrów, temperatura spowodowana rozpadem uranu 235 podniosła się w samym środku głowicy do miliona stopni. Teraz zaczęła się prawdziwa eksplozja. Reakcja rozpadu jądrowego, nazywana wybuchem atomowym, była tylko swojego rodzaju zapalnikiem, wytwarzającym ciepło potrzebne do wywołania reakcji fuzji, zwanej wybuchem termojądrowym czy jeszcze prościej - wodorowym. Wszędzie gdzie tylko w obszarze o temperaturze miliona stopni znalazły się dwa atomy zawsze obecnego wodoru, ich jądra łączyły się, tworząc atom cięższego pierwiastka - helu. Ponieważ energia całkowita dwóch atomów wodoru jest nieco większa niż energia jednego atomu helu, różnica wydzielana jest na zewnątrz. Powstaje coraz więcej energii. Im krótsze fale, tym większą energię ze sobą niosą; a długość fali wydzielanych kwantów energii była najmniejsza z całego spektrum fal elektromagnetycznych. Było to promieniowanie gamma. Temperatura promieni gamma wydzielonych podczas rozpadu uranu zdawała się śmiesznie niska w porównaniu z tą, która powstała w czasie fuzji termojądrowej. Czoło reakcji termojądrowej przemieszczało się na zewnątrz rdzenia głowicy z nieprawdopodobną prędkością, niosąc ze sobą falę promieni gamma o temperaturze dwudziestu milionów stopni. Wkrótce osiągnęło ostatnią barierę oddzielającą je od ciągle nienaruszonych czarnych ścianek głowicy - warstwę uranu 238, nazywaną reflektorem neutronów. Warstwa ta znajdowała się na zewnątrz zdetonowanego materiału wybuchowego. Reflektor pochłonął lwią część promieni gamma, zmniejszając promieniowanie przenikliwe, emitowane podczas wybuchu tej głowicy nowszego, względnie „czystego” typu. Jednakże kiedy temperatura reflektora wzrosła, zazwyczaj stabilny uran 238 zaczął się rozpadać i nastąpiła kolejna reakcja łańcuchowa. Trzecia, ostatnia faza wybuchu głowicy typu „rozpad - fuzja - rozpad” rozpoczęła się, gdy eksplodował uran 238. Końcowy etap spowodował ponaddwukrotny wzrost energii całkowitej wybuchu. Świat dowódcy Bazy Sił Powietrznych March rozbłysnął niezwykle intensywnym białym światłem, kiedy ciepło wyzwolone w czasie eksplozji sprawiło, że aluminiowy dach hangaru i górna część jego ścian wyparowały. Generał poczuł na szyi gorąco, które natychmiast przekształciło się w straszliwy ból, jak gdyby ktoś dotknął go rozpalonym żelazem. Oczy same zacisnęły się od narastającego blasku. Rozszerzająca się kula plazmy - zjonizowanych atomów atmosferycznych gazów, pozbawionych przez sztuczne słońce swoich powłok elektronowych - pchała przed sobą nie zjonizowane cząsteczki powietrza z trudną do wyobrażenia prędkością. Granica fali uderzeniowej była całkiem ściśle określona, tak jak powierzchnia mydlanej bańki. Fala rozprzestrzeniała się we wszystkich kierunkach, uderzając najpierw w grunt bezpośrednio pod sobą. Ziemia zafalowała pod wybuchem, niczym woda na powierzchni stawu, do którego ktoś wrzucił kamień. Przez krótką chwilę grunt zachowywał się jak ciecz, zanim z powrotem się ustabilizował. Wstrząs sejsmiczny promieniował na zewnątrz, posuwając się szybciej niż powietrzna fala uderzeniowa. Do podłużnej fali sprężonej ziemi, zwanej falą P - od „primary”, czyli główną, dodawały się przemieszczenia poprzeczne oraz pionowe. Wszystkie razem skruszyły betonowe bloki elektrycznej podstacji, dostarczającej energii do oświetlania pasów startowych. Jednakże zanim nie stopione kawały betonu, tworzącego przeciwległy koniec niewielkiego budynku, zdążyły opaść na ziemię, dosięgła ich fala uderzeniowa - przesuwająca się ściana sprężonego powietrza. Zmiotła ona wszelkie ślady budowli powyżej poziomu jej fundamentów. Kula ognista, która powstała na zewnątrz strefy plazmy, zaczęła wznosić się ponad punkt zerowy wybuchu, tak zwany ground zero, z prędkością sięgającą setek metrów na sekundę. Z początku wyraźnie ograniczona świetlistą krawędzią, zaczęła teraz przybierać bardziej poszarpany kształt, gdyż wraz z rozszerzaniem się zapalała i zaraz zużywała powietrze. Na poziomie ziemi rozprzestrzeniły się potężne wiatry, wywołane ciśnieniem dynamicznym eksplozji, tworząc falę podążającą za pierwszym skokiem ciśnienia z prędkością czterystu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Spód hangaru pod stopami dowódcy bazy podskoczył dwukrotnie w krótkim odstępie czasu; za pierwszym razem złamał mu obie kostki i zostawił go zawieszonego w powietrzu; drugie uderzenie skruszyło mu obydwie kości każdej z łydek. Pierwszy impuls wywołany był bezpośrednio przez eksplozję, drugi stanowił echo odbicia od skały macierzystej, leżącej pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią ziemi. W tym samym momencie generała obiegła fala podmuchu, zwiększając ciśnienie wokół niego do około półtora kilograma na każdy centymetr kwadratowy; dowódcy pękły bębenki w uszach, powodując taki ból, jakby wbito mu tam szpilki. Miał jeszcze czas krzyknąć, zanim ściana ciągle narastającego ciśnienia przeleciała do końca. Zrobił taki ruch rękami, jakby chciał się czegoś złapać, ale został zmieciony z chwiejnej powierzchni ziemi. Kiedy rozszerzająca się w powietrzu o jakieś półtora kilometra od hangaru kula ognista wzniosła się ponad niską betonową część jego ścian, która pozostała do tej pory, promieniowanie cieplne bezpośrednio sięgnęło skóry generała. Jej temperatura natychmiast wzrosła do kilkuset stopni. Dowódca toczył się po podłodze; jego twarz i dłonie płonęły, a każde uderzenie ciała o beton powodowało nowe obrażenia, których suma wkrótce urosła do śmiertelnej. Świat generała stał się wirującym szaleństwem ciemności i ciszy. Całe jego ciało było jednym wielkim bólem, gdyż topiące się szczątki aluminium i kawałeczki betonu zerwanego ze ścian hangaru wbijały się w człowieka niczym śrut. Zgubna jednak okazała się miażdżąca masa powietrza. Ponieważ ciśnienie przekraczało dwa kilogramy na centymetr kwadratowy, płuca generała zostały ściśnięte, pozbawiając go oddechu, a różne organy pękały i krwawiły, szybko doprowadzając do śmierci. Na szczęście dowódca stracił przytomność, zanim ciepło bijące od kuli ognistej nagrzało najpierw jego skórę, a potem wszystkie tkanki i kości powyżej temperatur ich zapłonu i rozłożyło większość jego ciała na poszczególne pierwiastki. Zanim masa powietrza zepchnęła człowieka na tylną ścianę hangaru, niewiele już pozostało z istoty ludzkiej. Kiedy rozprzestrzeniła się fala uderzeniowa, powstały wiatry powrotne, gnające ponad ziemią w kierunku miejsca detonacji. Betonowe bloki tworzące podstawę ścian hangaru, które uparcie przetrwały eksplozję, poddały się jednak implozji. Nadeszła ona w parę sekund później, gdy kula ognista zużyła już tyle tlenu, że zgasła. Powracające powietrze, wessane do środka i do góry przez związane z rozszerzającą się kulą ognia prądy wznoszące, spowodowały wokół miejsca wybuchu krótki, ale straszliwy pożar. Materiały palne, które nagrzały się powyżej temperatur krytycznych, lecz pozostały z braku zużytego przez eksplozję tlenu, teraz - omyte powietrzem - spłonęły. Trawa i drewno zamieniły się w popiół i uleciały w górę. Nie mogły jednak wznieść się aż do kuli ognistej wybuchu powietrznego, więc opadły z powrotem, nie napromieniowane. Prawie nie było opadu promieniotwórczego, który skaziłby ziemię w wyniku tej względnie „czystej” eksplozji powietrznej; jej energia jednak, mierzona za pomocą równoważnika trotylowego, wyniosła niemal dokładnie pięćset pięćdziesiąt kiloton; tak jak zaplanowano. Bardzo podobną siłę miały wybuchy pozostałych ośmiu głowic, które eksplodowały wysoko ponad Bazą Sił Powietrznych March w ciągu następnych trzydziestu pięciu sekund, niszcząc wszystkie istoty żywe w promieniu piętnastu kilometrów od bazy. AUTOSTRADA 1-10, 40 KILOMETRÓW NA WSCHÓD OD BAZY SIŁ POWIETRZNYCH MARCH 11 czerwca, 05:55 GMT (21:55 czasu lokalnego) Złowróżbne buczenie nadajników alarmowych dobywające się z samochodowego radia stało się już czymś zwyczajnym. Melissa Chandler patrzyła ciągle w lusterko wsteczne, ku bazie, skąd miał odlecieć David. Był to także kierunek, w którym znajdowało się centrum Los Angeles. Czy jej mąż był już w powietrzu? A jeśli tak, to gdzie? Czy ciągle znajdował się w pobliżu, a ona właśnie minęła się z nim pośród nocy? Kiedy stacja, której słuchała, zamilkła, Melissa sprawdziła całą skalę w poszukiwaniu innych, ale zamiast natłoku rozgłośni charakterystycznego dla tej okolicy jeszcze parę minut temu, nie było nic, oprócz szumu nadajników alarmowych. Prowadziła jedną ręką, żeby łatwiej jej było kluczyć wśród gęstniejącego na autostradzie ruchu. Jechała teraz środkowym pasem, z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę; powoli w stosunku do mercedesów i porsche z Los Angeles, które przemykały z lewej. Aż się kuliła, gdy jadący z brawurą idioci zbliżali się z tyłu, omijali ją bokami i znowu zajeżdżali drogę, w desperackiej ucieczce z miasta. Musiała rozglądać się na wszystkie strony, przyciskając wolną rękę do bolących pleców. Było z nią już tak źle, że poważnie rozważała możliwość zatrzymania się i pobiegnięcia do toalety, ciągle jednak nie chciała podejmować takiego ryzyka. Nagle radio w ogóle ucichło, emitując same trzaski, niczym stara płyta gramofonowa. Odezwał się kobiecy głos: - Uwaga wszystkie agencje prasowe. Uwaga wszystkie agencje prasowe. Tu Narodowe Centrum Ostrzegawcze Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego. Niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo. Ogłoszono alarm jądrowy. Powtarzam. Ogłoszono alarm jądrowy. Odbiornik zamilkł i Melissa zaczęła się cała trząść. Aż podskoczyła, kiedy powrócił szum. I to tyle? - pomyślała ze złością. Zebrało jej się na płacz, ale zacisnęła zęby aż do bólu. Musiała przecież widzieć drogę. - David, David, David - zaczęła powtarzać nerwowo. Pomyślała: dlaczego muszę to robić sama? - Nikt, kogo znamy, nie należy do rezerwy! - powiedziała na głos. - Obiecałeś, że się wypiszesz! Obiecałeś. Gdybyś dotrzymał słowa... Serce jej podskoczyło, kiedy dogoniła ją wielka ciężarówka. Rozległ się łoskot z dużych stereofonicznych głośników. Melissa spojrzała z przerażeniem w lusterko, oczekując nieuniknionej kolizji z szybko zbliżającymi się reflektorami; światło było jednak tak silne, że aż musiała zamknąć oczy. Uderzyła dłonią w lusterko, żeby nie raził jej blask, i przechyliła się ku miejscu pasażera. Wyglądało to tak, jak gdyby wzeszło słońce. Kładka, pod którą przejechała, rzucała cień na autostradę ze sto metrów przed jej samochodem. Ale światło wcale nie przypominało dziennego. Miało jakiś dziwny kolor. Teren parku na prawo od autostrady skąpany był w białym jak kreda świetle, plastycznie rysującym kształty przedmiotów - z jednej strony zacienionych, z drugiej jasno oświetlonych. Niebo było zupełnie czarne, tylko chmury podświetlone. Światło błysnęło znowu, i jeszcze raz, z intensywnością lampy stroboskopowej. Blask każdego nowego impulsu malał. W sumie Melissa naliczyła dziewięć rozbłysków; dziewięć sztucznych słońc. Gdy światło zaczęło gasnąć, czekała na swój koniec. Jechała ciągle przed siebie. Autostradę i pędzących po niej ludzi ponownie ogarnęła noc. Zapaliły się jednak latarnie nad parkingiem mijanego centrum handlowego: włączające je fotokomórki na krótko oszukał oszukał wywołany przez człowieka świt. Melissa znowu kilkakrotnie spojrzała w lusterko wsteczne, ale nie zobaczyła już nic, z wyjątkiem łuny nad horyzontem i dziwnego czerwonawego odcienia chmur - wyglądały, jak gdyby się paliły. Kusiło ją, żeby dołączyć do wielu kierowców, którzy zjechali na boki i patrzyli w tył, w kierunku miasta i bazy March, zdecydowała jednak, że tego nie zrobi. Nie było słychać żadnego dźwięku oprócz trzeszczenia w radiu, które teraz ponownie emitowało swój spokojny szum. Nie było huku, podmuchu, ognia. Nic. Tylko dziewięć małych słońc, zapalonych na powierzchni ziemi. Melissa spojrzała na prędkościomierz - pokazywał sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę - i zdjęła nogę z gazu. Bała się o Davida; miejsce, gdzie się znajdował, miało teraz decydujące znaczenie. Nagle zdała sobie sprawę, że zimno jej w mokre nogi. Odeszły wody płodowe; problemy Melissy osiągnęły zatem zupełnie nowy wymiar. Poczuła jeszcze jedno ostre szarpnięcie bólu. Rozjaśniło jej się w głowie. Zaczęła szukać zjazdu z autostrady, miasteczka, jakiejkolwiek miejscowości. Rozglądała się w poszukiwaniu szpitala, spojrzała nawet w niebo, oczekując, że jedna z gwiazd nadleci i wybuchnie. NAD BANNING, 25 KILOMETRÓW NA WSCHÓD OD BAZY MARCH 11 czerwca., 05:55 GMT (21:55 czasu lokalnego) Małe okienka odrzutowca linii Delta rozbłysnęły światłem tak jasnym, że skąpało pasażerów pierwszej klasy w blasku, którego biel zagłuszyła wszystkie inne kolory. Żołnierze chwycili za zasłony, które pozjeżdżały w dół, jedna po drugiej. Znowu zapanował półmrok. Od strony kabiny pilotów dał się słyszeć syk, przypominający grzechotnika, z tym że przerywany strzelającymi odgłosami. To nie kontrolowane wyładowania elektryczne. Chandler wychylił się ku przejściu pomiędzy siedzeniami i zobaczył koło drzwi kabiny sypiące się iskry. Drzwi te otworzyły się i stanął w nich człowiek, wypuszczający z gaśnicy długie strumienie białego proszku na ścianę przyrządów. Kwaśne kłęby dymu dosięgły nosa Davida i wycisnęły mu łzy z oczu. Samolot zaczął się trząść; spokojnie, ale coraz mocniej. Drgania i rzucanie na boki spowodowały, że trzymający gaśnicę członek załogi przewrócił się na plecy, opryskując kilku siedzących z przodu żołnierzy. Davidowi zrobiło się niedobrze, gdyż pas i siedzenie przenosiły wibrację na ciało. Z kokpitu rozległ się brzęczyk. Jego donośny dźwięk wskazywał na wysiłki pilotów, których dłonie ściskające stery widoczne były przez dym. Samolot zaczął jęczeć i nagle Chandler poczuł się tak, jak gdyby zjechali z krawędzi przepaści. Spadali. Serce Davida zatrzepotało, kiedy dziób maszyny pochylił się, a prędkość upadku narastała. Szarpanie było coraz silniejsze, wycie coraz głośniejsze, zupełnie jak na filmach. Kończyny Chandlera stały się lekkie jak piórko; krew uderzyła mu do głowy. Przez zatykające się uszy słyszał ryczące na maksymalnych obrotach silniki odrzutowca, wydawało się jednak, że nie są one już w stanie utrzymać samolotu w powietrzu. Znad głów opadły maski tlenowe. David zmusił się na chwilę do rozwarcia dłoni ściskających poręcze fotela i szybko założył swoją, wdzięczny za świeże powietrze, które z niej popłynęło. Powoli, bardzo powoli Chandler poczuł narastający nacisk na spodnie. Samolot wychodził z nurkowania i powodując tym razem przeciążenia w dół, powracał do poziomego kierunku lotu. Turbulencje i hałas skończyły się niemal tak szybko, jak się pojawiły. Zapanował całkowity spokój. Zupełny, jeśli nie liczyć kłębiących się w głowie Davida myśli. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo był przerażony. Puścił poręcze fotela i wyprostował skurczone palce. NORAD, GÓRA CHEYENNE, KOLORADO 11 czerwca, 05:55 GMT (22:55 czasu lokalnego) Penetrator pierwszego pocisku uderzył w glebę u podnóża góry. Rozpędzony do dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów na godzinę utwardzony penetrator wbił się na głębokość prawie stu metrów, zanim podążająca za nim głowica dogoniła go i wybuchła. Fala uderzeniowa głowicy o olbrzymiej energii dwudziestu pięciu megaton szarpnęła całym kompleksem NORAD o metr w bok, powalając na ziemię jak kłody wszystkich członków personelu, którzy akurat stali. Szarpnięcie ściągnęło ludziom buty, łamiąc przy tym kostki u nóg. Ciała pracowników były posiniaczone i poranione. Jeden mężczyzna zginął, a trzech zostało poważnie rannych wskutek uderzenia w ostre krawędzie stołów czy barierek. Potężne wibracje natychmiast wywołały mdłości u tysiąca siedmiuset znajdujących się w kompleksie ludzi. Drgania wstrząsały leżącymi na metalowej podłodze ciałami i zniekształcały jęki, które wydobyły się ze wszystkich piersi. Brzęk tłukącego się szkła i łoskot metalowych pulpitów pozrywanych z wygiętych konsoli niemal całkowicie zagłuszył straszliwy grzmot potężnego, wywołanego przez człowieka trzęsienia ziemi. Huk był tak wielki, że kiedy generał Wilson wstał zza przewróconego krzesła, nie słyszał krzyków swoich ludzi. W sześć sekund po pierwszej detonacji nadleciał drugi penetrator, a za nim głowica. Gigantyczny prąd wznoszący, spowodowany pierwszą eksplozją, był tak silny, że obie części pocisku odbiły się od wierzchołka góry i potoczyły w dół. Wskutek nieprzewidzianych przeciążeń, jakim został poddany system zapalnika, nie nastąpił zapłon i głowica turlała się po zboczu, aż usadowiła się w załomie skały, rozpryskując swoje śmiercionośne materiały na granitowej ścianie. Trzy sekundy później nadleciały trzeci penetrator i głowica, uderzając prawie prostopadle w bok góry. Potworna prędkość twardego penetratora spowodowała wytopienie się zagradzającego mu drogę granitu na długości ponad dwudziestu metrów, zanim w otwór wpadła głowica i eksplodowała. Fala uderzeniowa wyrwała budynki podziemnego kompleksu ze sprężynowych zamocowań. Setki potężnych metalowych sworzni tkwiących w suficie granitowej jaskini pękło na pół. Ze stropu oderwała się wzdłuż istniejącego od tysięcy lat uskoku czterystutonowa płyta kamienia i spadła, miażdżąc w ułamku sekundy jeden z budynków. Zgasły światła awaryjne kompleksu. Setki ludzi zginęło w ciemności, rozświetlanej jedynie wystrzelającymi z pozrywanych kabli zasilających iskrami. Ludzkie uszy odczuły szybką wibrację zamkniętego w komorze powietrza jako rozdzierający pisk. Wilson odruchowo przycisnął ręce do bolących uszu. Czwarty penetrator i głowica również uderzyły prosto w ścianę góry po zaledwie czterech sekundach przerwy. Wyzwolone w czasie wybuchu ciepło spowodowało wyparowanie w granicie dziury, która połączyła się z tunelem wejściowym, już za wrotami ochronnymi. Rozszerzające się pary zamienionego w gaz granitu wystrzeliły przez tunel do wnętrza głównej komory kompleksu. Przegrzane gazy wywołały falę ciśnienia, która runęła przez jaskinię w tempie pięciokrotnie przekraczającym prędkość dźwięku. Wszystko, co stanęło na jej drodze, znikało. Zamknięta w kamiennej grocie fala uderzeniowa była największą siłą, jaką do tej pory zdołał wytworzyć człowiek. W ciągu króciutkiej chwili ciśnienie wewnątrz jaskini wzrosło do ponad siedemdziesięciu ton na centymetr kwadratowy - nie do porównania z dwoma kilogramami na centymetr, jakie wytrzymuje ciało ludzkie. Wskutek tego nastąpiła natychmiastowa śmierć przez wyparowanie i zmiażdżenie wszystkiego co żywe w całym kompleksie - zarówno ssaków, jak i bakterii. Kiedy fala uderzeniowa nuklearnego wybuchu, który ciągle płonął wewnątrz granitowej góry, przeszperała już wszystkie zakamarki i szczeliny jaskini, uderzyła z powrotem z całą siłą w podwójne wrota ochronne u wejścia do tunelu. Najpierw jedne z nich, a potem drugie zostały wyrwane i wyleciały w strumieniu gazów o temperaturze dziesięciu tysięcy stopni prosto w piekło szalejące na zboczu góry. Sześćdziesięciotonowe drzwi toczyły się po stoku, aż wylądowały kilkaset metrów poniżej tunelu. Akurat kiedy się zatrzymały, eksplodowała pierwsza z pozostałych czterech głowic. Ich energia zmarnowała się na dalsze zmniejszanie poszarpanej skały, która do niedawna była górą Cheyenne. 90. SKRZYDŁO RAKIET STRATEGICZNYCH, BAZA SIŁ POWIETRZNYCH WARREN, WYOMING 11 czerwca, 05:56 GMT (22:56 czasu lokalnego) Chris Stuart poczuł przez plecy i stopy wibracje wywołane wybuchem pierwszej głowicy. Włączył się alarm, uruchomiony przez sieć dopplerowskich radarów gruntowych, otaczających znajdującą się na powierzchni Placówkę Kontroli Odpaleń, które wykryły ruch w zewnętrznej strefie bezpieczeństwa. Kiedy do uszu Chrisa doleciał łoskot, wyłączyły się lampy i zastąpiło je czerwone oświetlenie awaryjne, zasilane z akumulatorów. Nagle alarm ucichł i cała konsola zgasła. Silniejsze wstrząsy, jeden po drugim, wyróżniały się wśród prawie ciągłej wibracji, przenoszonej na ciało Stuarta przez fotel, do którego był przypięty. Niektóre były silne, inne krótkie i odległe. Chris siedział z zamkniętymi oczami i obliczał w myśli odległość każdej detonacji. Dwieście metrów - pomyślał. Centrum wytrzymywało ciśnienie czternastu kilogramów na centymetr kwadratowy. Czternastu... Ostry wstrząs spowodował, że Stuart aż podskoczył i zaczął się trząść. Czternastu - skoncentrował się - to znaczy, że może wytrzymać... pięćset... tak, pięćset kiloton, jeśli wybuch nastąpi w odległości dwustu metrów. Albo... gdyby głowica spadła bezpośrednio nad naszymi głowami, wtedy może mieć najwyżej trzydzieści kiloton. Chris próbował zająć umysł jakimiś racjonalnymi myślami, żeby odpędzić te, które mogły doprowadzić go do szaleństwa. Silny wstrząs wprost wykręcił jego żołądek i szarpnął piersią; Stuart się skulił. Jęk rozrywanego metalu wskazywał na najgorsze. Coś trzasnęło, jednakże koniec nie nadszedł. Blisko - pomyślał Chris. Jego umysł stał się dziwnie nieobecny. Kapitan zaczął się zastanawiać, o ile silniejszy będzie wybuch, który ich zabije. Przez pomieszczenie i ciało Stuarta przeszedł jeszcze mocniejszy wstrząs niż przed chwilą. Centrum aż jęknęło, ale nie było już odgłosów rozrywanej stali. Twarz Chrisa oblał pot i nagle kapitan zorientował się, że w podziemnej kapsule zrobiło się gorąco. Za jego głową błyskały iskry. - Pożar instalacji! - krzyknął Langford, ledwie słyszalny w panującym hałasie. Rozpiął swoją uprząż i zniknął koledze z oczu. Kiedy nozdrza Chrisa wypełniły się drażniącym dymem, kapitan też odczepił się od fotela. Wstał, ale tylko po to, żeby kolejny wstrząs rzucił go na kolana; nogi po prostu wyjechały nagle spod niego. Poczuł falujące ruchy systemu zawieszenia kapsuły, który stopniowo tłumił energię ostatniego szarpnięcia. Bolały go kolana. Podniósł wzrok i zobaczył siedzącego na podłodze Langforda, który wpuszczał proszek z gaśnicy do środka pulpitu przez zdjętą boczną pokrywę. Ogień już przygasał, więc Stuart kaszląc wdrapał się znowu na fotel i ponownie przypiął. Kapsułę przeszedł jeszcze jeden wstrząs i kapitan usłyszał metaliczny klekot. - Cholera! - zaklął Langford, podnosząc z podłogi gaśnicę, a następnie wstając. Wrócił do fotela. Kapsuła podskoczyła jeszcze parokrotnie, ale żaden ze wstrząsów nie był już tak silny jak poprzednie. W parę sekund po ostatnim szarpnięciu zapadła cisza. Centrum sterownicze kołysało się powoli na swoim zawieszeniu, aż zamarło w bezruchu i ciemności; tylko na awaryjnym pulpicie migała czerwona lampa. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, MARYLAND 11 czepca, 06:05 GMT (01:05 czasu lokalnego) - Chcemy powiedzieć, panie prezydencie, że Rosjanie jeszcze nie uderzyli na nasze skupiska ludności - mówił Lambert. - Właściwie ludzie, którzy programowali ich rakiety, bardzo się starali, żeby nie trafić w żaden cel - niezależnie, jak ważny - położony na gęsto zamieszkanym obszarze. Na przykład pozostawili w spokoju Bazę Marynarki w San Diego. - Ale ich okręty podwodne jeszcze nie oddały strzału - dodał admirał Dixon. - To one będą celować w nasze miasta, ponieważ ich dokładność jest kiepska. Większość rosyjskiej floty znajduje się w silnie bronionym Bastionie na Morzu Karskim. Znają się na robieniu okrętów podwodnych, ale nasi chłopcy od ich zwalczania są jeszcze lepsi, więc starają się je chronić. Dlatego - admirał rozłożył ręce - Rosjanie trzymają te wszystkie okręty na Morzu Karskim, na wschód od Murmańska i Polarnego. Stoją one tam sobie cicho i spokojnie, a całego rejonu bronią konwencjonalne okręty nawodne i podwodne oraz znaczna liczba samolotów mogących startować z lotnisk naziemnych. - Uważa pan zatem, że nie możemy zatopić tych okrętów z Bastionu? - spytał Livingston. - Jeśli będę miał miesiąc albo dwa na dopłynięcie tam i wystarczającą ilość sprzętu, panie prezydencie, to je zatopimy. Chociaż to by była potężna bitwa. Stracilibyśmy parę okrętów, może nawet lotniskowiec. Livingston spuścił głowę. - Chodzi o to, sir - uzupełnił generał Thomas - że rakiety przenoszone przez rosyjskie okręty podwodne nie są tak dokładne jak te odpalane z wyrzutni naziemnych. Im dłużej tkwią pod wodą, tym bardziej starzeją się ich systemy naprowadzające. Dlatego przeznacza się je do atakowania dużych celów, przy których błąd rzędu kilkuset metrów nie ma większego znaczenia. - Livingston podniósł wzrok. - One są wycelowane w nasze miasta, sir. Topór wojenny został wykopany i z całym spokojem może się pan założyć, że po odwecie, który im teraz gotujemy, koniec z bezpieczeństwem. - Więc po co to robimy? - zapytał Livingston. - To jest kwestia polityczna, sir - odparł generał Thomas, a sekretarz obrony przytaknął. Nastała długa cisza. - I tym stwierdzeniem możemy zakończyć konferencję dotyczącą szacunku strat, panie prezydencie - odezwał się sekretarz. - Za jakieś pół godziny będziemy mieli następną, żeby ocenić uderzenie naszych rakiet i przeanalizować wszystkie nowe raporty o rosyjskim ataku. Do tego czasu - jeśli pan wybaczy, sir - każdego z nas czeka praca, a to pomieszczenie jest prawdopodobnie najlepszym miejscem, w jakim możemy ją wykonać. Livingston niemal natychmiast wstał mówiąc: - Idę zadzwonić do... do Londynu i innych sojuszników. A także do przedstawicieli Kongresu. Kiedy tylko wyszedł, odezwał się generał Thomas: - Okay. Dlaczego, do jasnej cholery, Chińczykom udało się wystrzelić te rakiety? Generał Starnes pokręcił głową i odpowiedział: - Nie mam pojęcia, Andy. Musiał być jakiś przeciek albo podsłuch. Mogli podsłuchać telefon Razowa do ciebie, ale - znowu potrząsnął głową - to wydaje się daleko przekraczać ich możliwości techniczne. - Prezydent kazał sekretarzowi Moore’owi, żeby ich powiadomił. Wszystkie głowy zwróciły się na Lamberta, a on poczuł dławienie w gardle, lecz ciągnął dalej: - Kiedy biegł do śmigłowca, przez telefon komórkowy. - Greg spuścił wzrok. - Próbowałem... - Słowa uwięzły mu w gardle. Chciał wyjaśnić, że bezskutecznie starał się powstrzymać Livingstona. I że to nie jego wina. Gdy podniósł wzrok, na twarzach pozostałych zebranych malowały się najróżniejsze uczucia, a właściwie różne stadia tego samego uczucia. - Jezu Chryste! - jęknął dowódca Piechoty Morskiej, Fuller, chowając głowę w dłoniach i potrząsając nią. - Co za głupi, ignorancki, pieprzony skurwysyn! Głupi, głu-pi skurwysyn!!! Lambert był zaszokowany brakiem respektu Fullera dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. Oczekiwał jakiejś reprymendy. A tymczasem generał Thomas spojrzał na sekretarza obrony i rzekł: - Sir, uważam, że powinniśmy zacząć ściślej informować wiceprezydenta o przebiegu wydarzeń. Sekretarz zastanowił się przez moment i powoli przytaknął. - Greg - zwrócił się do Lamberta - gdybym był tobą, myślę, że zapisałbym wszystko, co zapamiętałem z tej rozmowy, zanim ci się, wiesz, przyćmi... - Patrzył na Lamberta, ale pozostali unikali wzroku Grega. - Rozumiesz? - dokończył. Greg przytaknął. Raport CST - uświadomił sobie, potrząsając głową. Rakiety spadają, Jane stara się uniknąć śmierci, a ja będę pisał raport. Odrzucało §° to. Zawsze trzeba sporządzać CST. Wojna czy pokój, życie polityka jest takie samo. Potrząsnął głową jeszcze raz, myśląc: CST - Chroń Swój Tyłek. DOWÓDZTWO DALEKOWSCHODNIEGO OKRĘGU WOJSKOWEGO, CHABAROWSK 11 czerwca, 06:20 GMT (16:20 czasu lokalnego) Generał Razów stał ze swoimi podwładnymi na dachu budynku, pod którym znajdował się jego bunkier. Uparł się, żeby obserwować z tego punktu nuklearny atak na swój kraj. Baza Rakietowa Swobodnyj znajdowała się jednak prawie czterysta kilometrów stąd i w świetle popołudnia generał nie spodziewał się zobaczyć zbyt wiele. Zgromadzeni wokół niego oficerowie wyglądali różnie. Jedni, o czystych, zadbanych twarzach i jasnych spojrzeniach, ubrani w galowe uniformy, wstali dziś rano, tak jak zwykle, z ciepłych łóżek w Chabarowsku. Inni byli brudni, cuchnący, w maskujących polowych mundurach, patrzyli tępo, a ich wygląd dawał jedynie blade pojęcie o odległym życiu na froncie, z którego zostali dopiero co odwołani. - Tam! Razów popatrzył we wskazanym kierunku i zobaczył, że na północnym zachodzie niebo nad horyzontem wyraźnie jaśnieje, jakby jedno słońce chyliło się ku zachodowi, a drugie znajdowało się tuż za nim. Piękne - powiedział w duchu Razów, zanim pozbył się tej okropnej myśli. Mężczyźni przyglądali się w milczeniu, jak cienka warstwa chmur nad horyzontem czerwienieje w świetle sztucznego zachodu. Blask detonacji raz za razem rozjarzał się po cichu niczym lampa błyskowa oglądana w zwolnionym tempie. Z tej odległości wydawało się, że wszystkie wybuchy nastąpiły dokładnie w tym samym miejscu. Kiedy ostatni z nich przygasł, Razów odwrócił się, żeby odejść. Nagle jeszcze jeden błysk rozjaśnił horyzont na południu. Generał zamarł, a jego świta zatrzymała się razem z nim. Na tle znacznie ciemniejszego z tej strony nieba odbijał się wyraźnie wybuch jądrowy. - Co to, u diabła, jest? - zdziwił się jeden z oficerów. - To musi być Władywostok - odpowiedział drugi z niedowierzaniem w głosie. Jasny błysk rozświetlił niebo na lewo od nich - tym razem na wschodzie - i znacznie bliżej. - O Boże! - odezwał się któryś z oficerów cichym, przerażonym głosem. - Co się dzieje? - dopytywał inny. - To blisko - stwierdził jeszcze jeden, obserwując blask znacznie jaśniejszy od pozostałych, który powodował, że od otaczającego dach murka padał stromy cień. - Na pewno Sachalin. - Ale co się dzieje? Co ci Amerykanie wyprawiają? - powtórzył poprzedni, wymawiając pytanie, które kołatało się po głowie Razowowi. NAD FLAGSTAFF, ARIZONA 11 czerwca, 06:25 GMT (23:25 czasu lokalnego) Chandler usłyszał gong i zobaczył, że gaśnie napis „Zapiąć pasy”. - Ee, panie i panowie - rozległ się z głośników pierwszy komunikat od czasu pożaru. Wcześniej było słychać tylko nerwowe polecenia wydawane członkom załogi. - Mogą państwo już odstawić tlen i włożyć maski z powrotem do schowków nad głową. Ale gdyby okazało się, że jest za dużo dymu, można skorzystać z nich ponownie. David zdjął maskę, rozpiął pas i wstał. Minęło pół godziny, od kiedy samolot opadał, i mięśnie zesztywniały mu od siedzenia w bezruchu. Gdy się odwrócił, zobaczył, że większość żołnierzy patrzy na niego wyczekująco. Kilku z nich zakaszlało i przycisnęło na chwilę maski do ust. Czuć było spalony plastik, ale zapach ten nie okazał się dla Davida drażniący. Opuścił wzrok i napotkał spojrzenie Barnesa, siedzącego obok, po drugiej stronie przejścia. - Chyba pójdę zobaczyć, co się stało - powiedział Chandler, a Barnes przytaknął. David podszedł do kabiny pilotów i zapukał. Drzwi się uchyliły i wyjrzał mechanik. - To pasażer! - oznajmił. - Proszę wyjść, pasażerze! - zawołał ktoś ze środka. Mechanik odwrócił się, wzruszył ramionami na znak przeprosin i zamknął drzwi. Chandlera ogarnęła złość. Uderzył w drzwi raz i drugi. Otworzyły się szeroko i mechanik machnął ręką, żeby wszedł. - Cholera, prowadzimy ten samolot, jesteśmy zajęci! - burknął nie odwracając się pilot. - I czego, do diabła, pan chce? Chandler popatrzył na potężną szafę przyrządów po lewej stronie. Była sczerniała w miejscach, których nie zasłaniała biała piana z gaśnicy. Niektóre urządzenia powyjmowano, żeby więcej piany dostało się do środka. Mechanik miał lewą rękę owiniętą bandażem, a na jego małym biurku leżały: zestaw pierwszej pomocy, mapa i przyrządy kreślarskie. - Co, u licha, się stało? - zapytał David. - Cóż to za sposób zaczynania rozmowy? - pouczył go pilot. - Nie Przedstawi się pan nawet? - Jestem major David Chandler, rezerwa US Army. - Kapitan Golding - odparł pilot. - Delta Airlines. To jest drugi pilot, Pan Frazier. - Frazier, ze słuchawkami na uszach, machnął jedną ręką na Powitanie, a drugą regulował uważnie radioodbiornik. - Ten z tyłu to Gator, Mechanik i naczelny rachmistrz - dodał kapitan. Widzę światła jakiegoś miasta - powiedział drugi pilot. - Godzina ^ga, jakieś piętnaście kilometrów. ¦- Flagstaff - stwierdził Gator, nanosząc ołówkiem znaczek na mapę 2apisując godzinę. Potem wziął linijkę i połączył znaczek z poprzednim. - Co się dzieje? - Gator bawi się w „połącz kropki” - wyjaśnił kapitan Golding. - Straciliśmy całą nawigację. Widział pan kiedyś ten film z Jimmym Stewartem o pierwszym przelocie nad Atlantykiem - The Spirit of St. Louisl Bardzo dobry film! - Chce pan powiedzieć, że kierujecie tą maszyną na podstawie świateł za oknem i porównywania ich z mapą? - Cóż, mamy jeszcze kompas i zegarek - włączył się do rozmowy Gator, podnosząc swój zegarek do oczu Chandlera - plus wydruk prędkości oraz kierunku wiatru w chwili, gdy wpisaliśmy plan naszego lotu. Tutaj, na Środkowym Zachodzie, nie będzie już zbyt wielu świateł, ale jakoś się dotelepiemy. - Co się stało? W ciszy, która nastąpiła, jedynym wyróżniającym się dźwiękiem w kabinie było pstrykanie przełącznika fal radiowych, gdy drugi pilot przeszukiwał pasmo po paśmie. Milczenie wystarczyło Chandlerowi za odpowiedź. - Ten nalot na March... czy to była...? - Obawiam się, że tak, synu - potwierdził kapitan niezwykle łagodnym, jak na niego, tonem. - Rosjanie? - pytał David, nie dowierzając. - Tak. Chandler potrząsnął głową. - Dlaczego? Co się, na Boga, stało? To znaczy, chodzi mi o to, że... tak nagle i...? - Nie mógł uwierzyć. To musiała być jakaś pomyłka, jakaś ogromna, gigantyczna pomyłka. - Dla nas to też nie ma sensu - rzekł powoli pilot. - Czy zniszczyli Los Angeles? - Serce Davida zaczęło łomotać, poczuł się dziwnie. - Nie wiem. Chandler był w szoku. Zbierało mu się na płacz, to znów musiał powstrzymać niewytłumaczalne pragnienie śmiechu. Kąciki jego ust uniosły się, kiedy mówił: - Nie mogę w to uwierzyć. - Musiał wiedzieć więcej. Opanowała go przemożna żądza poznania prawdy. - Czy nie możecie panowie porozumieć się z kimkolwiek? Z Los Angeles? Dowiedzieć się? - Nie - odparł kapitan Golding. - Albo nasz odbiornik się przysmażył, albo wszystkie regionalne radiostacje lotnicze zostały rozwalone, a może po prostu agencja federalna wyłączyła je, żeby nie podawać jak na talerzu naszych lotnisk rosyjskim bombowcom czy czemukolwiek, co może tu latać. - Golding rozejrzał się na boki, po czym spojrzał przed siebie, jakby szukał w powietrzu wrogich samolotów. - Czy nie powinniście wylądować? - nie ustępował David. - To znaczy... - zerknął ria spalone urządzenia. - Chryste! Przecież nie można tak lecieć! - Jeśli o mnie chodzi, wolę próbować szczęścia w górze - oznajmił Golding. - Dokąd lecimy? - Ostatnie, co usłyszeliśmy z Los Angeles, zanim wyłączyła się tamtejsza radiostacja, to wiadomość, że zaatakowali nas Rosjanie i że powinniśmy lecieć w jakieś bezpieczne miejsce. Był nas w powietrzu cały tłum - wszyscy, którym udało się wylecieć z March - i każdy pytał, gdzie, u licha, może być bezpiecznie. Tamten z drugiej strony nie miał pojęcia, ale przyszedł jego szef i powiedział, że w Gander, na Nowej Fundlandii. Mówił jeszcze, że nie wiedzą, co się dzieje, ale że powinniśmy lecieć do Gander. Musiał powtarzać to z dziesięć razy do różnych typów, którzy podobnie jak my latają tak, odkąd uruchomili Cywilną Rezerwową Flotę Powietrzną po wczorajszej inwazji Koreańczyków. - I tam lecimy? - zdumiał się Chandler. - Na Nową Fundlandię? - Tak mi kazali. Ja tu tylko pracuję. - Tak, no, ale... na Nową Fundlandię? - Panie majorze... - zaczął zdenerwowanym głosem Golding i po raz pierwszy się odwrócił. Miał opatrunek na jednym oku. Przyjrzał się Davidowi zdrowym okiem, a potem znów się odwrócił. - Panie majorze, nie wiem, co się dzieje. Nie wiem, jakie lotnisko jest nadal czynne, a jakiego już nie ma i które może stanowić następny cel, a na którym leży pół metra opadu radioaktywnego. Nic nie wiem. Minęliśmy parę samolotów lecących w przeciwnym kierunku, ale wiedzieli tyle co my. Frazier próbuje złapać jakąś cywilną radiostację, żeby się czegoś dowiedzieć, na razie jednak lecę do Gander, bo - po pierwsze - tak mi kazali, a po drugie, to brzmi bezpiecznie. Kto chciałby wysadzać takie miejsce jak Gander, na litość boską? - Co się panu stało w oko? - zapytał Chandler. - Nie, nic - burknął Golding, drapiąc się w plaster. - Byliśmy odwróceni tyłem do March, w odległości dwudziestu pięciu kilometrów. Naliczyliśmy dziewięć detonacji. Zrobiło się jasno jak cholera. Zupełnie straciliśmy prędkość, wie pan, kiedy dogonił nas ten podmuch. Zerwał nam siłę nośną ze skrzydeł. A gdy dopadła nas fala uderzeniowa, prędkość względem powietrza na parę sekund spadła prawie do zera i zaczęliśmy lecieć w dół jak kamień. No i mieliśmy pożar Kompletnie nas oślepiło, a przecież lecieliśmy w nocy. Dopiero teraz Chandler zdał sobie sprawę, że ci faceci musieli być niezłą załogą. Dwadzieścia pięć kilometrów od dziewięciu wybuchów atomowych - Pomyślał i zaraz nasunęły mu się obrazy domu, Melissy siedzącej w dużym Pokoju... Zamknął oczy i próbował odegnać te myśli. Później - strofował siebie. Nie teraz. Kiedy ponownie otworzył oczy, musiał złapać się biurka mechanika. - Dobrze się pan czuje? - zapytał niemal szeptem Gator. David przytaknął. Opadła go fala mdłości, ale spróbował ją zignorować. Spojrzał na Goldinga. Odetchnął głębiej powietrzem wypełnionym smrodem sPalonego plastiku. - To dlaczego ma pan ten bandaż? Drugi pilot popatrzył na kapitana i odwrócił się do Chandlera. - Na wypadek gdyby to się powtórzyło - wyjaśnił. - Wtedy przynajmniej jedno oko nie oślepnie. - Nagle jego głowa drgnęła. Zerknął na swoją rękę, kręcącą gałką radia. - Mam coś! - Golding i Gator rzucili okiem na częstotliwość i nastawili własne odbiorniki na tę samą falę. David patrzył, jak mechanik przyciska słuchawki do uszu. - Co się dzieje? - zapytał niecierpliwie, a Gator podniósł rękę, żeby go uciszyć. - No, co? Mechanik otworzył szufladę i podał mu zapasową parę słuchawek, wkładając wtyczkę w gniazdko zaraz za fotelem pilota. Chandler założył je, ale usłyszał tylko szum. Sięgnął do znajdującej się obok gniazdka gałki i nastawił na pełną moc. Przycisnął słuchawki do uszu. - ...najciemniejsza z nocy w historii ludzkości... - Sygnał ucichł, lecz głos można było rozpoznać od razu: prezydent Livingston. - ...żemy płakać, możemy rozpaczać, ale nie czas teraz na zemstę. Zapewniono mnie - sygnał stał się głośny i wyraźny - że rosyjski atak nastąpił przez przypadek; przypadek spowodowany tragicznym łańcuchem wydarzeń, kiedy wojna rosyjsko-chińska wkroczyła w fazę nuklearną. - Głos zaczął znowu cichnąć i David ponownie przycisnął słuchawki do uszu, aż do bólu. - W tej właśnie chwili, gdy nasze siły zbrojne podejmują odpowiednie kroki odwetowe, chcę zapewnić was, szlachetni rodacy, drodzy Amerykanie, że wierzę, iż atak ten nastąpił przez pomyłkę. Rosjanie gorzko zapłacą za tę pomyłkę, tak jak zapłaciliśmy my, ale nie jesteśmy w stanie wojny z Rosją i... przedyskutować zaprzestanie... błogosławi Stany Zjednoczone Ameryki. Dobranoc. W kabinie zapadła cisza. Chandler zdjął słuchawki i oparł się o metalową ściankę, wyczerpany psychicznie. Popatrzył na drzwi kabiny i rzekł: - Ktoś musi powiedzieć to wszystkim. Golding wziął z tablicy przyrządów mikrofon i zamiast podnieść go do ust, podał Davidowi. - Żeby mówić, wystarczy nacisnąć guzik. CZĘŚĆ II Boże mój, Boże! Gdybyś pozwolił Cofnąć zdarzenia, przywołać wczoraj. Niechby Czas odwrócił znów swą błyszczącą klepsydrę I przeszedł z powrotem złe dni i godziny. Thomas Heywood: A Woman Killed with Kidness Akt 4, scena 6 ROZDZIAŁ V NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, MARYLAND 11 czerwca, 06:30 GMT (01:30 czasu lokalnego) - Nie, sir - odezwał się z głośnika metaliczny głos; w tle słychać było wycie silników. - Widzę, w którym miejscu 1-80 i 1-25 dochodzą do... dochodziły do Cheyenne, ale... tego skrzyżowania już nie ma. - Czy są jakieś pożary? - zapytał Starnes. - Niezupełnie. Jest dym, lecz wszystko na ziemi uległo spaleniu, tak to wygląda. - Mężczyzna wyraźnie walczył z narastającym drżeniem głosu. - Ciągle jest - odchrząknął - jest bardzo ciemno, ale dałem dolną kamerę na pełną moc i wszystko, co widzę, to stos kamieni. Osmalonych kamieni. Kilka głów odwróciło się, żeby spojrzeć po sobie. Lambert pomyślał, że już wcześniej słyszał coś dziwnego w głosie pilota, ale dopiero teraz wszystko stało się jasne. Poczuł, że oczy mu się zamykają. Według czasu waszyngtońskiego było właściwie wczesne rano, a zeszłej nocy spał tylko parę godzin. Zbierało mu się na ziewanie, więc potrząsnął gwałtownie głową, żeby się rozbudzić. Ból głowy, zmęczenie - to było coś więcej niż zwykłe niewyspanie. Dawało o sobie znać nieustanne napięcie. - Przepraszam, sir - powrócił głos, słabszy niż poprzednio. - Ciągle jest dużo pyłu... ale... chmura przesunęła się na południowy wschód, już jakieś... trzynaście, może piętnaście kilometrów, nad Orchard Valley. Wszystko w Cheyenne jest... Lambert i pozostali czekali, aż pilot skończy zdanie, lecz on zamilkł. Głośnik nadał kolejny słabiutki sygnał. Greg wiedział, wysłuchawszy poprzednich raportów, że mikrofon pilota włączał się automatycznie na jakikolwiek dźwięk. - Coś mu się stało? - zapytał Livingston tak cicho, żeby nie było go słychać po drugiej stronie linii. - Promieniowanie? Generał Starnes zaprzeczył ruchem głowy. - Wie, co robi - zapewnił równie cicho. - Piloci naszych TR-1A cały czas to ćwiczą. Nigdy w życiu nie zbliżyłby się do chmury pyłu. - Podniósł głos: - Majorze... gdzie jest twoja baza, synu? - Warren, sir - odpowiedział odległy, lecz już spokojniejszy głos. - Tam? - Prezydent bezgłośnie poruszył wargami, pokazując palcem na mapę. Starnes przytaknął. Ciekawe, ile razy szukał swojego domu? - pomyślał, potrząsając głową, Lambert. Jak on sobie radzi? - nie mógł się nadziwić. Zdany tylko na siebie? Greg wiedział, że jego żona jest bezpieczna. Waszyngton ocalał... ale ten człowiek? - Dokąd jest pan skierowany, majorze? - zapytał Starnes oficjalnym tonem, niszcząc niesamowity nastrój chwili. Westchnąwszy pilot odparł: - Muszę zatankować na Ziemi Baffina, a potem zobaczyć, jak wygląda Thule. Później tankuję znowu i lecę obejrzeć z daleka Magnitogorsk za pomocą SLAR. - Side Locking Airborne Radar - wytłumaczył po cichu Starnes prezydentowi. - Lotniczy radar do obserwacji bocznej. System ASARS-2 pozwoli nam otrzymać bardzo dokładny obraz. Tak jak czarno-białe zdjęcie, z tym że można je zrobić przy każdej pogodzie, w dzień i w nocy. - Podniósł głos w stronę mikrofonu: - Ma pan przed sobą długi dzień, majorze. Życzę powodzenia. - Dziękuję, sir - odpowiedział pilot. - Sir? - Tak? - odezwał się Starnes. - Niech im pan za to odpłaci, sir. Niech im pan odpłaci... Przez plecy Lamberta przeszedł dreszcz. NIEDALEKO CHABAROWSKA, ROSJA 11 czerwca, 10:30 GMT (20:30 czasu lokalnego) - Zbliżają się - mówił przez głośnik generał Miszyn z Zapasowej Placówki Wojennej Dowództwa Obrony Powietrznej Kraju PWOS do siedzącego w transporterze BTR-80 Razowa. - Rakiety antysatelitarne i antybalistyczne ocalały, ale Wojska Radiotechniczne podają, że straciliśmy wszystkie radary dalekiego zasięgu. Za każdym razem, kiedy któryś z naszych IŁ-ów 76 włącza radar, Amerykanie wysyłają F-lll albo F-14 i go zestrzeliwują. Marynarka usiłuje wypełnić dziury za pomocą Ka-25, ale śmigłowce są zbyt nieruchawe. Próbujemy zorganizować jakąś spójną sieć z samobieżnych radarów naziemnych, lecz to wymaga czasu. - A więc nie wiemy, co się dzieje? - zapytał Razów. - Cóż, mamy dane fragmentaryczne. Wygląda na to, że zmierza ku nam cały amerykański arsenał: B-52H, B-1B, FB-111, rakiety „Cruise” plus samoloty zagłuszające radary, tankowce - wszystko. Przypuszczalnie również B-2, a może i F-117, ale to „stealthy” - są niewykrywalne, więc ich nie widzimy. Wysłali nawet A-6 z lotniskowców koło Korei i F- 16 z niektórych baz europejskich oraz rakiety „Cruise” z okrętów podwodnych i nawodnych. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie jesteśmy w stanie wystawić żadnej znaczącej obrony powietrznej? - Panie generale - odparł powoli Miszyn - wszystkie choć odrobinę ważne placówki naszej obrony powietrznej zostały zniszczone przez rakiety atomowe. Co do jednej. Działamy w tej chwili z lotnisk cywilnych. Dopóki Amerykanie będą mogli swobodnie przeprowadzać operacje zaczepne poza swoim terytorium, jesteśmy rzuceni na kolana. - Co pan sugeruje? - spytał Razów, zdając sobie dobrze sprawę z obecnego stanu sił powietrznych. - Musimy przenieść walki na ich teren. Kontratakować. Przynajmniej zniszczyć zgrupowania bojowe lotniskowców i placówki NATO. - Generale, czy muszę panu przypominać, kto zaczął tę wojnę? - oznajmił Razów groźnym tonem, chociaż był bliski załamania. - Po prostu musicie dać z siebie wszystko. Najpierw odzyskajcie przewagę powietrzną wokół naszych granic, a potem pomyślimy o uderzeniu na zewnątrz. - Być może, panie generale - rzekł powoli Miszyn. - Do tej pory nie wiem dokładnie, jak poważna jest sytuacja w powietrzu. Według naszych ostatnich danych Amerykanie posłali siedemnaście samolotów AWACS do naprowadzania swoich maszyn na obszarze od Półwyspu Kolskiego, poprzez Morze Łaptiewów, aż do Gór Czerskiego. - Chce pan powiedzieć, że nad terytorium Rosji latają AWACS-y? - Razów był zaskoczony. Klapa w dachu transportera otworzyła się i do środka zsunął się adiutant generała, z wyraźnym zamiarem zwrócenia na siebie uwagi. Razów uniósł rękę, żeby go uciszyć. - Jeden znajduje się w tej chwili zaledwie kilkaset kilometrów na północ od pańskiej pozycji - poinformował generał Miszyn. - Razem z tankowcami i osłoną myśliwską. Straciliśmy wszystko, oprócz czysto lokalnej przewagi wokół lotnisk cywilnych, z których operują nasze myśliwce, ale nawet i to może nie potrwać długo. Panie generale, jeżeli nie wykonamy przeciwuderzenia, będziemy musieli rozważyć zachowanie naszych pozostałych samolotów i śmigłowców. - Zachowanie? Po co? - Na wypadek tego... - zaczął Miszyn powoli - co może jeszcze nastąpić. Dopiero teraz Razowowi przyszło do głowy, że to wszystko wcale nie musi się skończyć, kiedy Amerykanie dokonają już swojej straszliwej zemsty. - A co z Zorinem? - zapytał. - Złapaliśmy tego żałosnego gnojka - odparł Miszyn z obrzydzeniem. - Mam ochotę osobiście wpakować mu kulę w łeb. Następnie generałowie przeszli do tematu połączenia swoich sztabów i utworzenia nowej STAWKI. Razów zostałby naczelnym dowódcą. Po zakończeniu rozmowy adiutant Razowa powiedział: - Panie generale, musimy znowu ruszyć. Wiatr się zmienił. Generał odwrócił się i polecił: - Zorganizuj mi transport do Moskwy. Nie mogę stąd dowodzić. PALM SPRINGS, KALIFORNIA 11 czerwca, 10:30 GMT (02:30 czasu lokalnego) - Proszę o znieczulenie! - Melissa uderzyła głową w poduszkę. - Boli mnie!!! - Rodzi pani dziecko. To musi boleć - odparła łagodnie pielęgniarka. Melissa płakała, oddychała z trudem. - Chcę znieczuleniaaa!!! - krzyknęła znowu. - Pani Chandler, wszyscy anestezjolodzy są teraz bardzo zajęci. - Sprowadźcie któregoś - jęknęła Melissa błagalnie, gdy nadchodził następny skurcz. - Proszę, sprowaaa...! Ledwie słyszała wyjaśnienie pielęgniarki, dlaczego lekarze są zajęci i że na pewno sama rozumie. Jedyne, co w tej chwili była w stanie zrozumieć, to ból, rozdzierający ból. Melissa obudziła się i pierwszym, co zobaczyła, było jej dziecko, leżące na o wiele za dużej pieluszce; do gołych plecków miało przyklejone złote serduszko. Zamrugała, żeby strząsnąć łzy, które nieustannie napływały jej do oczu, ale obrazek był ciągle ten sam. Czerwona poświata na skórze maleństwa stała się silniejsza; Melissa spojrzała w górę i zobaczyła lampę, podobną do tych, które ogrzewają jedzenie w barach szybkiej obsługi. Żarówka świeciła jasno przez kilka sekund, a potem znowu przygasła. Melissa pociągnęła nosem i obróciła się na bok; poczuła ból. W nogach jej łóżka leżała - częściowo przysłonięta płócienną zasłoną na kółkach - kobieta, przewracająca się z boku na bok i jęcząca cicho. Mężczyzna w niebieskich dżinsach chłodził jej czoło mokrą szmatką. W łóżku po lewej inna kobieta półleżąc trzymała przy piersi noworodka. - Śliczne dziecko! - powiedziała, uśmiechając się do Melissy i pokazując głową na jej maleństwo; a potem spojrzała na swoje, któremu w tym czasie wysunęła się z buzi jej pierś. To chłopiec - przypomniały się Melissie słowa pielęgniarki. Popatrzyła na leżącego w łóżeczku małego człowieczka; jego czerwone plecki unosiły się powoli i opadały. Spał. Zza drzwi dobiegały różne hałasy - jedne głośne i wyraźne, inne stłumione i ciche. - Potrzebuję pełną krew! - zawołał ktoś w pobliżu. - Litr! Melissa odwróciła się do karmiącej piersią kobiety. - Co się dzieje? - szepnęła. Tamta, do tej pory uśmiechnięta, mrucząca czułe słówka do dziecka, któremu pomogła odnaleźć pierś, podniosła wzrok z takim wyrazem twarzy, jakby Melissa przeraziła ją nagłym wybuchem złości. Potem odwróciła się i znów zajęła swoim maleństwem, jak gdyby nigdy nic. Melissa zsunęła z nóg prześcieradło, którym była przykryta. Odczuwała ból. Na jednej z łydek ktoś wypisał flamastrem wielkimi czarnymi literami jej numer identyfikacyjny. Na korytarzu rozległ się głośny, zawodzący jęk, a następnie krzyk: - Janet! Ja-net! Pomóż mi położyć go z powrotem! Z największym wysiłkiem, przezwyciężając okropny ból, Melissa zsunęła się na podłogę i powoli minęła rodzącą kobietę. Otworzyła drzwi i jej oczy poraziło jaskrawe światło. Pielęgniarki, lekarze i sanitariusze uwijali się jak w ukropie, biegając od pacjenta do pacjenta i popychając wózki z instrumentami w gęstym labiryncie noszy. Mnóstwo ludzi leżało na podłodze korytarza, przyciskając gazę do nie osłoniętych części ciała; na wielu z nich, wyraźnie poparzonych, aż przykro było patrzeć. Inni, w zwyczajnych domowych ubraniach - niektórzy sami ranni - krzątali się koło tych w poważniejszym stanie, pomagali im albo po prostu trzymali ich za ręce i płakali. Na podłodze walały się zakrwawione i powypalane strzępy ubrań, które rzucano tam po odcięciu rannym. Osoba leżąca na noszach najbliżej Melissy - trudno było rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta - wydała przeciągły jęk poprzez bandaże, całkowicie zakrywające jej twarz. Leżała tak, jęcząc, porzucona przez cały świat. - Przepraszam - usłyszała Melissa i czyjaś ręka wypchnęła ją na korytarz. Odwróciła się i zobaczyła męża rodzącej, który z wyrazem przeprosin na twarzy zamykał drzwi. Stojąc tak na środku korytarza, Melissa złapała za rękaw pielęgniarkę, przechodzącą pospiesznie w zakrwawionym fartuchu; spocone włosy przyklejały jej się do czoła. - Chcę się wypisać - powiedziała Melissa. - Nazywam się Melissa Chandler; chcę się wypisać i zabrać ze sobą moje dziecko. - Dobrze - rzuciła pielęgniarka. - Proszę iść. - Próbowała się uwolnić. - Do kogo mam się zgłosić po rachunek? - zapytała Melissa, wkręcając dłoń w jej rękaw. - Rachunek?! - zdumiała się głośno pielęgniarka, wyszarpując boleśnie rękaw z zaciśniętej pięści Melissy i ruszając dalej. Pozbawiona twarzy osoba na noszach znowu wydała z siebie nieludzki jęk. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, MARYLAND 11 czerwca, 11:00 GMT (06:00 czasu lokalnego) Cichy szum odrzutowca działał na Lamberta usypiająco. Generał Starnes powiedział: - Raporty CAOSOP - dwanaście niezależnych dokumentów, sporządzonych według Bieżących Procedur Operacyjnych Koordynacji Działań Jądrowych - wskazują, że druga faza uderzenia, przeprowadzana przez samoloty szybkiego reagowania, przebiega pomyślnie. - Mówił na tyle głośno, żeby dobrze go słyszał wiceprezydent Constanzo po drugiej stronie linii telefonicznej. - Nasze straty są minimalne - dwa A-6, jeden FB-111 i jeden B-52, atak zaś jest już w pełni rozwinięty. Oczywiście, samoloty muszą po wykonaniu zadań natychmiast wrócić, ale Rosjanie koncentrują się na wewnętrznej obronie i nie podejmują działań zaczepnych. - Co im zniszczyliśmy? - zapytał prezydent bezbarwnym głosem. Starnes popatrzył do raportu. - Przede wszystkim rozbiliśmy za pomocą rakiet ich bazy okrętów podwodnych w Pietropawłowsku, Władywostoku, w Ponoj, Murmańsku, Polarnym, Pieczendze, na wyspie Dikson, w Kaliningradzie, w cieśninie Matoczkin Szar i Archangielsku. Na Władywostok i Murmańsk uderzyliśmy pociskami konwencjonalnymi, żeby zminimalizować straty wśród ludności cywilnej, chociaż przeciw Władywostokowi użyliśmy także dwóch torped nuklearnych niewielkiej mocy. Nasze okręty podwodne przenoszące broń jądrową rozbijają im jeden po drugim podwodne tunele i penetrują głębokie fiordy w poszukiwaniu ich ukrytych okrętów. Zniszczyliśmy dziewięćdziesiąt dziewięć i siedem dziesiątych procent baz rakietowych: Jedrowo, Kartały, Kostroma, Tejkowo, Joszkar Ola, Perm, Tatiszczewo, Dąbrowskij, Gostello, Alejsk, Użur, Gładkaja, Drowianaja, Ołowiannaja i Swobodnyj. Nie trafiliśmy w Kozielsk i lecimy tam z B-1B. Zlikwidowaliśmy także lotniska bombowców: Szymanowsk, Gusinooziersk, Irkuck, Psków, Perm, Miczurińsk, Prikumak, Nowaja Kazanka i Monczegorsk. Niektóre z rosyjskich „Wystrzałów”, „Bizonów”, „Niedźwiedzi” i „Borsuków”/”Oślepiaczy” wystartowały razem z tankowcami, najprawdopodobniej uzbrojone w broń jądrową, ale sprzątamy je z nieba, gdzie tylko się da. Albo czekamy, aż wylądują, żeby zlokalizować i zniszczyć ich bazy zapasowe. Poza tym unieszkodliwiliśmy około dwudziestu radarów systemu wczesnego ostrzegania i nasze A-6 startujące z lotniskowca „Carl Vinson” lecą do ostatniego, w Jużno-Sachalińsku. Lambert przyglądał się prezydentowi, który wydawał się w ogóle nie słuchać. - A co z rosyjskimi C3 - Command, Control and Communications, czyli ośrodkami dowodzenia, sterowania i telekomunikacji? - zapytał Greg. - Wiele z nich zostawiliśmy - odparł Starnes, też patrząc na Livingstona, w nadziei, że to do niego dotrze. - Ich telekomunikacja jest ciągle całkiem sprawna, a centra dowodzenia i sterowania powinny być nietknięte. Nie ruszaliśmy nic wokół Moskwy, nawet PWOS. - W jakim stanie jest nasza obrona powietrzna? - dopytywał się Lambert, nawiązując do PWOS, rosyjskiego odpowiednika NORAD-u. - Cóż, teraz wiem, dlaczego Al twierdził, że ich plan celów był marny - rzekł Starnes. - Wszystkie nasze satelity są całe. Na ziemi spośród radarów BMEWS zostało nam Flyingdales. Są także stare linie DEW i Pine Tree na północy oraz cztery systemy Pave Paws, do naprowadzania rakiet z okrętów podwodnych, na wschodzie, zachodzie i południu. Mamy też system Over-the-Horizon Backscatter, szukający nad Atlantykiem i Pacyfikiem ewentualnych bombowców i rakiet taktycznych. Jeżeli je stracimy, pozostają jeszcze: eksperymentalna stacja wywiadowcza w New Boston w stanie New Hampshire oraz radary kosmicznego nadzoru marynarki w Gila River w Arizonie, w Lakę Kickapoo w Teksasie i Jordan Lakę w Kalifornii. No i radary agencji FAA, parę krążowników typu Aegis wzdłuż obydwu wybrzeży i kilka dywizjonów AWACS-ów. Możemy stanąć do drugiej rundy. - Jak sobie radzimy ze stratami placówek C3? - odezwał się sekretarz obrony. - Wszystko jest podłączone pod dowództwo 23. Regionu Obrony Powietrznej w Bazie Sił Powietrznych Tyndall na Florydzie - wyjaśnił Starnes. - Stanowi ona placówkę zapasową NORAD-u, dysponującą wszystkimi jego możliwościami. Jeżeli stracimy Tyndall, pozostaje nam dowództwo Regionu Kanadyjskiego w kanadyjskiej bazie North Bay w Ontario, a także cztery regionalne centra operacyjne Połączonego Systemu Nadzoru. Poza tym siedem AWACS-ów, z których każdy może kierować obroną powietrzną kraju. - Czy w razie czego możecie zatrzymać rosyjskie bombowce? - zainteresował się Livingston. - Nie da się zbyt wiele zrobić z rakietami taktycznymi typu „Cruise”, odpalanymi przez samoloty z dużej odległości - tłumaczył generał - ale jeżeli skubańcy nadlecą tutaj, żeby nas bombardować, to ich wykurzymy. Ogłosiliśmy NOTAM, to znaczy poinformowaliśmy pilotów cywilnych, że rozszerzamy strefę bezpieczeństwa obrony powietrznej o dwieście mil, czyli trzysta dwadzieścia kilometrów, i że będziemy strzelać do wszystkiego, co pojawi się na radarze, jeżeli plany lotów nie zostaną nam przedstawione na pięć godzin naprzód. ADACC - Dowództwo Walk Powietrznych Obrony Powietrznej - wysłało patrole bojowe ze swoich dwudziestu sześciu lotnisk. Mają pięć dywizjonów F-15C, w sumie dziewięćdziesiąt samolotów. Jest także dziewięć dywizjonów samolotów Gwardii Narodowej - sto sześćdziesiąt dwa F-15C oraz starszych F-4 i F-106. Do tego można dodać pięćdziesiąt cztery kanadyjskie CF-18 „Hornet”, a także dodatkowe F-15C podlegające Dowództwu Walk Powietrznych. Wyprujemy z Rosjan flaki, chyba że zorganizują się o wiele lepiej niż przy pierwszym uderzeniu. - A co z ich okrętami podwodnymi? - zapytał przez telefon wiceprezydent Constanzo. - Czy wystrzelili jakieś rakiety z Bastionu? Dowódca Operacji Morskich, admirał Dixon, odpowiedział przecząco: - Nie, panie wiceprezydencie, żadnych nowych rakiet strategicznych. Odpalili parę pocisków konwencjonalnych na nasze zespoły przeciwpodwodne w tym rejonie. Ponieśliśmy w związku z tym, a także z powodu dwóch ataków torpedowych, pewne straty. Uszkodzono USS „Talbot” - fregatę klasy „Brooke”, i USS „Dahlgren” - niszczyciela klasy „Coontz”. Mamy wstępny raport o kilkudziesięciu zabitych i rannych. Nie wiadomo, czy „Talbot” z tego wyjdzie, ale „Dahlgren” daje sobie radę i może wracać na morze bez przestoju w suchym doku. - Co mówią doniesienia o zatopionych rosyjskich okrętach podwodnych? - zapytał generał Thomas. - Dwadzieścia jeden okrętów przenoszących broń jądrową zatopiliśmy na pewno, sześć prawdopodobnie, jeden płonie - przeczytał admirał przez założone na koniec nosa okulary. - Jeżeli tych sześć poszło na dno, to w znacznym stopniu oczyściliśmy wodę, no, może jeszcze chowa się gdzieś jeden lub dwa. Ale w systemie SONUS, rozmieszczonym na dnie oceanu, nic już nie słychać. Wykryliśmy właśnie jeden okręt koło naszej linii GIUK - trójkąta pomiędzy Grenlandią, Islandią i Wielką Brytanią. Praktycznie już po nim, więc właściwie zostaje nam tylko Bastion. - Niech pan pogratuluje chłopcom dobrej roboty - ocenił Thomas. - I muszę dodać: także Królewskiej Marynarce - dokończył Dixon. - Pięć z tych okrętów zatopili Anglicy. A Kanadyjczycy wykryli dwa, które potem zostały zniszczone. - Co z pozostałymi sojusznikami? - zapytał Lamberta Livingston. Greg uniósł brwi i spojrzał na sekretarza obrony, a ten odparł: - Mamy pewne... trudności z Niemcami. Nasze dwa uszkodzone samoloty, FB-111 i B-1B, doleciały do Niemiec, żeby lądować awaryjnie na ich lotniskach wojskowych, które są zapasowymi bazami naprawczymi NATO, ale odmówiono im zgody na lądowanie. - No i co? - zdenerwował się prezydent. - I tak wylądowały. Zamiast jednak naprawić te samoloty przynajmniej na tyle, żeby mogły wrócić do Anglii, gdzie możemy się nimi zająć i wprowadzić z powrotem do służby, Niemcy oświadczyli, że konfiskują je za bezprawne lądowanie. - A piloci? - Trzymają ich w tych bazach. Jeden znajduje się w szpitalu wojskowym, w związku z ranami od wybuchu jądrowego, których doznał w czasie akcji. Muszę pana poinformować, panie prezydencie - mówił teraz Lambert - że Sekretariat Obrony uważa, iż sytuacja ta oznacza złamanie przez Niemców warunków członkostwa w NATO. Niemcy i kilka innych państw NATO rozpoczęły wprawdzie mobilizację, ale jednostki podległe amerykańskim dowódcom NATO w Brukseli nie odpowiedziały na rozkazy alarmowe, nakazujące im przygotować się do rozmieszczenia na odpowiednich pozycjach. Najprawdopodobniej czekają na jakąś decyzję polityczną, ale w założeniu to powinno odbywać się inaczej. Nie potrzeba żadnej decyzji. Po prostu: jeden z członków NATO został zaatakowany, więc wszyscy inni mają obowiązek traktować to jak napaść na własny kraj. - Trzeba dopilnować tej sprawy - stwierdził Livingston. - Zadzwonię w parę miejsc. Do sali konferencyjnej wszedł kapitan lotnictwa. Chciał szepnąć coś na ucho Starnesowi, ale ponieważ nastąpiła właśnie przerwa w rozmowie, oznajmił głośno: - Nadchodzi raport „Szklanego Oka”, sir. - Zadzwońmy do FEMA - zaproponował Thomas. Podniósł słuchawkę i zażądał konferencji z szefami Agencji Zarządzania Kryzysowego w Mount Weather. - Co to jest „raport «Szklanego Oka»„? - zapytał Livingston. Thomas chciał odpowiedzieć, ale telefon już oddzwonił. Generał uderzył w przycisk. - Słucham? - Dzwoni Jack Sims, dyrektor FEMA w czasie kryzysów, sir - poinformował znany już dobrze głos telefonistki wojskowej. - Panie Sims - odezwał się głośniej Thomas. - Ee, tak... Straszliwy zgrzyt zagłuszył resztę jego słów. - O Boże, znowu?! - przeraził się Livingston, zrywając się z fotela. Z telefonu dobiegł stłumiony głos wiceprezydenta krzyczącego: - Zamknijcie te drzwi! Zgrzyt zamilkł i Constanzo rzekł: - Przepraszam, coś się sprzęgło. Jack siedzi w sąsiednim pomieszczeniu. Zostawiono otwarte drzwi; teraz powinno być już dobrze. Wszyscy odczekali, aż prezydent powoli usiądzie z powrotem. Jego wzrok spoczął na stole. - Panie Sims - zaczął Thomas, spoglądając na Livingstona - właśnie dostaliśmy wasz raport i pan prezydent poprosił o wyjaśnienie. - Ee, panie prezydencie, nazywam się Jack Sims. O co pan pyta? O raport sytuacji cywilnej? Livingston spojrzał bezradnie na Thomasa. - Nie - sprostował generał. - O raport „Szklanego Oka”. - O, tak, eee... przepraszam - tłumaczył się Sims. - Pracujemy nad tyloma raportami. Katalog zapasów w systemie komputerowym FEMA zawiera miliony zapisów - mamy w nim każdy zbiornik z ziarnem, każdy bank, szpital, stację telewizyjną, sklep, kopalnię, grotę i tak dalej oraz ponad dwa miliony budynków wraz z opisem stopnia ich odporności na opad promieniotwórczy. Wszystko to jest podzielone na sześćdziesiąt pięć tysięcy lokalnych obszarów geograficznych, a każdy z nich opisany liczbą charakteryzującą jego podatność na zniszczenia oraz dokładnymi współrzędnymi. Nasz program READY... - Przepraszam, panie Sims - przerwał mu Thomas - ale pan prezydent pytał o raport „Szklanego Oka”. - Tak, tak - zgodził się Sims. - Obrona radiologiczna oceniła wstępnie wielkość opadu radioaktywnego. Codziennie w południe i o północy sto trzydzieści cztery stacje Narodowej Służby Meteorologicznej - to znaczy, w tej chwili już sto jedenaście - wypuszczają balony i dokonują pomiarów, których wyniki są wpisywane do naszego systemu komputerowego. Wszedł sierżant, trzymając plik kartek. Podał je kapitanowi, a ten rozdał obecnym. - Czy robimy także rozpoznanie sytuacji w Rosji? - zapytał Livingston. - Mamy Strategiczny Plan Rozpoznania - wtrącił się Starnes - który stanowi część SIOP. Major latający nad Cheyenne, ten, z którym rozmawialiśmy, działa właśnie w ramach tego planu. Lambert spojrzał na egzemplarz raportu. Uderzył go wygląd mapy. Obszar Stanów Zjednoczonych upstrzyły ciemne kółka, jak ospa - każde z nich oznaczało cel trafiony przez rosyjskie rakiety. Co gorsza jednak, z niektórych „dziur” ciągnęły się wielkie, złowieszcze ogony, przykrywające sobą ogromne połacie terenu. - Mapa pokazuje zniszczone obiekty - wyjaśnił Starnes - i szacowane ofiary skutków bezpośrednich i opadu promieniotwórczego. - Prosto przez Norfolk - odezwał się admirał Dixon, kręcąc głową. - San Diego pozostało nietknięte, ale ten opad na Norfolk storpeduje nasze działania na Atlantyku. - Zniszczenia są w gruncie rzeczy niewielkie - ocenił Sims. - Oczywiście, w miejscach gdzie spadły rakiety, jest strasznie, no i mamy niestety ten opad, ale gdyby to się stało dziesięć czy dwadzieścia lat temu, przed redukcjami, kiedy większość pocisków stanowiły starsze, „brudne” modele... - O Boże! - wyrwało się prezydentowi. - Jak... jak dokładne są te liczby? - Livingston był najwyraźniej w szoku. Wyglądał jak złapane w pułapkę zwierzę. Rozglądał się dzikim wzrokiem, nie potrafiąc się skupić. - Dla każdego z poszczególnych obszarów, panie prezydencie - odpowiedział przez telefon Sims - liczby bezpośrednich ofiar mogą się różnić nawet o pięćdziesiąt procent od podanych na tej mapie. Ocena skutków opadu radioaktywnego jest jeszcze mniej dokładna; błąd może wynosić aż siedemdziesiąt pięć procent. Ale jeśli chodzi o rzeczywistą sumaryczną liczbę ofiar, zapewne okaże się bardzo bliska szacowanej; różnicę ocenia się na plus-minus piętnaście do dwudziestu procent. Dokładniejsze dane otrzymamy, kiedy nadejdą raporty z lokalnych stacji oceny skutków użycia broni, podległych Obronie Cywilnej. Jedna taka stacja przypada na każde dwieście pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych na obszarach wiejskich i dwadzieścia pięć na miejskich. Uwagę Lamberta przykuł ogromny „ogon” ciągnący się przez wybrzeże od Pensylwanii. Prosto nad Waszyngtonem - pomyślał. Ten przechodzi prosto nad Waszyngtonem! Gdy tak wszyscy przyglądali się raportowi, pierwszemu źródłu przybliżonej oceny strat, Greg zaczął sobie wyobrażać, co dzieje się w miejscu jego zamieszkania, w domach przyjaciół i znajomych. Śmierć - zdał sobie sprawę. Umieranie. Wszyscy. Odźwierny. Służąca i jej rodzina. Sekretarka, jej mąż i dzieci. Lambert zacisnął oczy, nie mogąc znieść tych myśli. Ale straszliwy obraz go nie opuszczał. Teraz jeszcze żyją, ale niedługo umrą. Właściwie już są martwi; nic już w życiu nie zdziałają, nic ich nie spotka. Co robią w tej chwili? - zastanawiał się. Czy w pośpiechu upychają mokre ręczniki pod drzwiami i zakładają chustki na twarze, żeby nie wdychać drobin pyłu? A może po prostu siedzą i czekają na śmierć, zbyt przygnębieni, żeby w ogóle się ruszyć? - Więc mówi pan, że... co? - Livingston przewracał kartki, aż znalazł to, czego szukał. - Zginęło właśnie od czterech i pół do siedmiu milionów ludzi?! Wszyscy patrzyli na prezydenta, nawet telefon zamilkł. Załamuje się - skonstatował Greg, powracając do analizy śladu promieniotwórczego opadu, przykrywającego pogranicze stanów Wirginia i Wirginia Zachodnia. - Cóż, taka będzie prawdziwa liczba, po uwzględnieniu ofiar opadu radioaktywnego, które liczy się do sześćdziesięciu dni po wybuchu - przyznał wreszcie Sims. - Panie Sims - odezwał się Lambert, nie patrząc na przybitego prezydenta. - A co z tymi, którzy umrą później? - Jeszcze milion lub dwa - jak podaje raport - umrze w ciągu najbliższych pięciu lat z powodu białaczki i raka. Nie mamy wystarczających danych, żeby oszacować przyszłe straty, na przykład ustalić odsetek zachorowań na raka, ale z pewnością statystycznie on wzrośnie. Według studium, przeprowadzonego w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku przez Urząd Oceny Technologii Kongresu, atak o sumarycznej sile sześciuset czterdziestu dziewięciu megaton przeprowadzony przez Rosjan na nas, a także nasz atak na Rosję o sile tysiąca dziewięćdziesięciu dwóch megaton powinny razem spowodować wzrost zgonów na raka wynoszący na całym świecie od trzystu pięćdziesięciu tysięcy do trzech i pół miliona przypadków, a uszkodzeń genetycznych - od sześciuset tysięcy do sześciu milionów. Lambert podniósł wzrok, oszacowawszy, że Snowshoe w Wirginii Zachodniej, gdzie powinna przebywać Jane i jej rodzice, z pewnością nie leży wewnątrz obszaru skażonego. Jego rodzice w Nowym Jorku i brat w Boulder, w stanie Kolorado, także raczej nie znajdowali się w niebezpieczeństwie, ale przyjaciele w rejonie Waszyngtonu... Greg chciał się już położyć. Żeby to wszystko się skończyło. Zmęczenie, które odczuwał, było nie do zniesienia. - A jeśli chodzi o opad radioaktywny, czy ewakuujemy te obszary? - dociekał prezydent, pokazując na mapie zaciemnione plamy. - Cóż, sir - odparł Sims - otaczamy te rejony takimi siłami policyjnymi i Gwardii Narodowej, jakie tylko są dostępne. To oczywiście olbrzymie zadanie i nie jestem pewien, czy uda nam się kontrolować przepływ ludności. Livingston zdumiony potrząsnął głową. - Macie zamiar ewakuować tych ludzi czy nie? - A dlaczego... no cóż, n-nie, sir - zająknął się Sims. - Nie, nie, nie możemy tego zrobić i nie byłoby to mądre. W każdym wypadku, nawet dla mieszkających w pobliżu, najlepszym wyjściem jest pozostanie w domach. - Co pan rozumie przez „kontrolowanie przepływu ludności”? - wypytywał prezydent, najwyraźniej zmieszany. Lambert zauważył to już wcześniej, że ilekroć ktoś próbował Livingstonowi coś wytłumaczyć, prezydent skupiał się na 1/in moment i zadawał pytanie, czepiając się akurat tych słów, które do niego dotarły, a potem znowu odpływał myślą w nieznane. - Hmm, z pewnością wielu ludzi nie posłucha naszych poleceń i nie zostanie w domach - kontynuował szef FEMA. - Drogi wylotowe z każdego większego miasta są już zakorkowane, nie tylko w strefach skażonych. Najpierw musimy się zająć właśnie strefami skażonymi i zatrzymać ludzi. Panie prezydencie, jeden samochód pokryty promieniotwórczym opadem, wywieziony gdzieś i zaparkowany, może spowodować zachorowanie całej masy ludzi. Usiłujemy tylko zapobiec rozprzestrzenianiu się skażenia. Taki jest plan. - No więc co zrobicie? - dopytywał Livingston, tym razem jakby bardziej skupiony. - Zatrzymacie tych ludzi na końcu stref skażonych? I co dalej? - Cóż, poddamy ich kwarantannie - tłumaczył Sims - wystarczająco długiej, żeby ich umyć i skonfiskować ich własność. Urządzamy już obozy uchodźców, żeby mieli gdzie spać i żeby można ich było leczyć. To wszystko jest przewidziane w naszych planach, panie prezydencie. Livingston gapił się przed siebie, bez słowa i bez ruchu. Generał Thomas, który przyglądał się jego nieobecnemu spojrzeniu, oznajmił: - Dziękuję, panie Sims. Zadzwonimy do pana później. - Chwileczkę! - zdążył jeszcze rzucić szef FEMA. - Korzystając z tego, że jest pan przy telefonie, panie prezydencie: mamy trochę dokumentów, które wymagają pańskiego podpisu. Musimy zarządzić w całym kraju stan wyjątkowy, żeby nabrał mocy CEFR - the Code of Ernergency Federal Regulations, czyli Kodeks Wyjątkowych Przepisów Federalnych. Inaczej to, co teraz robimy... hmm, z formalnego punktu widzenia jest nielegalne. - Dobrze - zgodził się Livingston. - Przefaksujcie, co wam potrzeba. Jest na pokładzie telefaks? - Tak, sir - odparł Starnes. - Przepraszam, sir - wyjaśnił Sims - ale ma pan już te dokumenty. Są w torbie z kodami rakiet. Siedzący na końcu stołu oficer, który spełnił już swój obowiązek, zerwał się nagle z miejsca i zaczął przeszukiwać torbę, aż znalazł w bocznej kieszeni jakieś papiery. Podał je prezydentowi. - Jest wśród nich taki dokument in blanco - ciągnął szef FEMA - który wprowadza stan wyjątkowy. Livingston spojrzał bezradnie na stosik kartek i popchnął je przez stół do Lamberta, który zaczął szukać cierpliwie opisywanego przez Simsa formularza. - Znalazł go pan? - Mówi Greg Lambert - odezwał się Greg, szperając w kartkach. - Jest tu... Wypowiedzenie wojny - taki tytuł, a dalej: „Stany Zjednoczone Ameryki niniejszym wypowiadają wojnę...” i następnie puste miejsce... - Nie, nie - przerwał Sims i zaczął kontynuować objaśnienie. - Mam - uciął Lambert. - Deklaracja stanu wyjątkowego. Jest wolne miejsce na obszary i datę. - Panie prezydencie, proponuję napisać: „Wszystkie pięćdziesiąt stanów plus Dystrykt Kolumbii”. I wstawić chyba dzisiejszą datę - poradził szef FEMA. Greg spojrzał na Livingstona, który tylko przytaknął. Lambert wypisał dokumenty dużymi literami, najładniej jak potrafił. Kiedy skończył, prezydent podpisał je i oświadczył: - Okay, zrobione. Sims podziękował mu i przed wyłączeniem się poprosił o przesłanie mu kopii. Lambert zaczął zbierać pozostałe formularze - jeden dotyczył przejęcia władzy w razie niezdolności do wykonywania obowiązków Narodowej Placówki Dowodzenia, inny - mianowania nowych członków gabinetu; pozostałe odnosiły się do podobnych sytuacji. Nagle Greg zauważył pojedynczą kartkę, która przedtem leżała na wierzchu. Podniósł ją delikatnie obiema rękami i przeczytał jeszcze raz. Livingston zbierał się już do wyjścia, ale Lambert spojrzał przez stół na sekretarza obrony i powiedział: - Panie prezydencie. - Livingston zatrzymał się, oczekując dalszego ciągu. - Zmieniając temat, sir. Wydaje mi się, że powinien pan rozważyć zwołanie Kongresu na nadzwyczajne posiedzenie. Prezydent popatrzył na sekretarza obrony, a potem ponownie na trzymany przez Lamberta dokument. Wojskowi nie odzywali się - nie chcieli się wtrącać. To była sprawa cywilów - kwestia polityczna. NA POKŁADZIE B-1 B, 200 KILOMETRÓW NA POŁUDNIE OD MOSKWY 11 czerwca, 11:00 GMT (13:00 czasu lokalnego) - Podgrzewacze paliwa rakiet SRAM? - zapytał drugi pilot. - Włączone - odpowiedział bombardier-nawigator, zwany oficerem broni ofensywnej. - Dane pozycyjne? - Pełna gotowość. - Drzwi przedniego luku? - Zaczynają się otwierać. Kapitan Edgar Solomon, oficer broni defensywnej bombowca, poczuł przez stopy opór stawiany przez otwierające się wrota w niezwykle aerodynamicznym kadłubie B-1B i głuche uderzenie, kiedy zaskoczyły. Po trwającym ponad godzinę locie na minimalnej wysokości Solomon był już fizycznie zmęczony. System nadążania za nierównościami gruntu, kierujący ogromną maszyną, został nastawiony na „bardzo nisko”; kapitan wielokrotnie to bladł, to znów oblewał się czerwienią. Teraz cieszył się, że osiągnęli pierwszy punkt wypuszczenia przenoszonej broni. Pozostali członkowie załogi dalej sprawdzali poszczególne wskaźniki, zgodnie z procedurą. Solomon wyobraził sobie zalaminowaną listę pytań i poprawnych odpowiedzi. Wiedział, że jego koledzy są już na ostatniej stronie. - Wskaźnik drzwi przedniego luku? - Zielony. Solomon poczuł następną wibrację i lekkie uderzenie - był to obrotowy wyrzutnik rakiet, wysuwający się z kadłuba. W odległości stu dwudziestu kilometrów od samobieżnego radaru, chroniącego przed zbliżeniem się do Kozielskiej Bazy Rakietowej - celu B-1B podążających niecałe tysiąc kilometrów dalej, wyrzutnik odpali jedną SRAM lub AGM-69A Short-Range Attack Missile, czyli rakietę zaczepną krótkiego zasięgu. Następnie przekręci się o jedną ósmą obrotu i przygotuje do wystrzelenia drugiego pocisku na kolejny cel - pas głównej szosy łączącej Moskwę i Orzeł, wykorzystywanej jako lotnisko myśliwskie. Pędząc z prędkością trzech machów, rakiety osiągną cele w ciągu dwóch i pół minuty. Ich trzystupięćdziesięciokilotonowe głowice typu Mark 12A rozwalą oba obiekty na kawałki, z dużym zapasem energii. Potem wyrzutnik schowa się do luku bombowego, jego drzwi się zatrzasną, a bombowiec zbliży się do trzeciego celu - leżącej na trasie powrotnej do domu wytwórni broni jądrowej w zachodniej Rosji. Do domu - pomyślał Solomon. Jeśli nam się uda, no i jeżeli baza nadal będzie istnieć. Po odpaleniu trzeciej rakiety w przednim luku bombowym B-1B zostanie jeszcze pięć SRAM-ów, a w dwóch tylnych lukach - szesnaście. Mogą się przydać, jeżeli dowództwo skieruje ich na jakieś dodatkowe cele. Solomon skupił się teraz na swoim zajęciu - śledzeniu widma fal elektromagnetycznych w celu sprawdzenia, czy nie namierzył ich rosyjski radar. Jeśli tak się stanie, kapitan uruchomi potężny zasób kosztownych gadżetów, w jakie wyposażony jest B-1B, i zabierze się do roboty. Na przykład wyświetli Rosjanom na ekranie śnieg albo dziesiątki bombowców zmierzających w tym samym kierunku lub dwa, których tory będą się powoli rozchodzić - jeden prawdziwy, a drugi nie. - Procedura SRAM - jądrowe - oznajmił drugi pilot. Przez skórę Solomona przebiegł dreszcz, kiedy usłyszał słowa, których nie spodziewał się usłyszeć nigdy w życiu. Przed oczami stanęły mu wielkie litery nagłówka, a następnie instrukcja, cała wypisana jaskrawoczerwonymi literami. Tak bardzo różniła się od zwykłej czerni innych procedur, jakimi posługiwali się na co dzień. - Przełącznik blokady SRAM-ów? - rzucił drugi pilot. - Wyłączony - potwierdził kolega z tyłu. - Wskaźniki blokady broni specjalnej? - Wskazują: odblokowana. - Wyłącznik obwodów odpalania? - Włączony - świeci się. - Obwód wskaźnika odpalenia SRAM? - Wybór rakiety - świeci się słabo. - Główny wyłącznik SRAM? - Włączony. - Głos oficera broni ofensywnej załamał się. - Świeci się - dodał szybko, a potem nastąpiła przerwa. - Dobra, dziewczynki - odezwał się po raz pierwszy pilot. - Czas rozwalać rzeczy i ranić ludzi. Niech pruje! - Bomby za burtę... - powiedział oficer broni ofensywnej i z tymi słowami wypuścił na ziemię kawałek piekła. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, ŚRODKOWA NEBRASKA 11 czerwca, 21:25 GMT (15:45 czasu lokalnego) - Nastmny - mruknął Livingston, podpierając brodę ręką, tak że zniekształcało mu mowę. Lambert ukradkiem rzucił okiem na zegarek. Prezydent nabrał zwyczaju oczekiwania od Grega ciągłej pomocy podczas wszystkich spotkań, nawet w sprawach dotyczących „prowadzenia domu”, tak jak teraz. Odciągał go w ten sposób od ważniejszych obowiązków, jakie nakładało na niego stanowisko doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Sekretariat Zdrowia i Usług Socjalnych, sir - włączył się kolejny głos. - Chodzi o względy sanitarne. Mamy problem, jak postępować z ciałami zmarłych. Plan D, który będzie wprowadzony w życie przez Rozkaz Wykonawczy, zezwala na pominięcie balsamowania, użycia trumien, wystawienia zwłok i indywidualnych ceremonii religijnych. - Nie zgadzam się - mruknął Livingston, opierając ciężko brodę na rękach, podpartych łokciami na konferencyjnym stole. - Przepraszam, panie prezydencie - ciągnął rozmówca - ale jeszcze nie powiedziałem wszystkiego. Ponieważ jest czerwiec, ciała trzeba pochować najpóźniej czwartego dnia po śmierci lub dacie odnalezienia. Te, których nie zdołamy pogrzebać natychmiast, zostaną wystawione w specjalnie przygotowanych miejscach - po dziesięć tysięcy osób na dwa hektary - w celu dokonania publicznych oględzin oraz identyfikacji. Trzyosobowe drużyny identyfikacyjne będą przeszukiwać rzeczy osobiste ofiar, ocalałe dokumenty, robić zdjęcia i tak dalej. Każda z nich powinna poradzić sobie z około dziesięcioma ciałami na godzinę. Miejscem ostatecznego spoczynku będą mechanicznie wykopane rowy. Ciała zostaną ułożone jedno przy drugim, gdy łyżka koparki okaże się wystarczająco szeroka, lub wzdłuż, głowa przy stopach, w przeciwnym razie. Zapadła cisza. W końcu Livingston zapytał: - I ja mam udzielić na to zezwolenia? - Spojrzał z przerażeniem na Lamberta. - Tak, sir - odparł człowiek po drugiej stronie linii. - Dobrze - zgodził się Livingston. - Zezwalam. - Ee, Sekretariat Budownictwa i Rozwoju Miast, sir - zgłosił się następny rozmówca. - Zajmujemy się teraz zapewnieniem tymczasowych kwater dla uchodźców oraz pozbawionych dachu nad głową pracowników najważniejszych przemysłów. Podniesiemy czynsze, w porównaniu z przedwojennymi, ale będą one zawieszane, jeśli lokator nie będzie w stanie płacić. Na razie ludzie zamieszkają w zarekwirowanych namiotach, naprędce zbudowanych barakach oraz prywatnych domach, opuszczonych przez właścicieli. W razie powrotu właściciela osoby przesiedlone będą miały trzydzieści dni na znalezienie nowego miejsca. Obniżymy standardy mieszkaniowe, zezwalając także na obiekty bez szyb, jeśli tylko okna zostaną zabite tekturą, drewnem, plastikiem czy podobnym materiałem. Rzecz jasna, będziemy robić inspekcje w poszukiwaniu osób napromieniowanych, a także sprawdzać instalacje elektryczne - nawet jeśli gdzieś nie ma prądu - żeby zapobiec... - Dobrze, dobrze - przerwał prezydent. - Zezwalam. Kto następny? - Departament Rolnictwa, sir - odezwał się kobiecy głos. - Główne straty zbóż to kukurydza na Środkowym Zachodzie, która zostanie fizycznie zniszczona wskutek napromieniowania. Gdyby atak nastąpił choćby w sierpniu, plony mogłyby ocaleć, ale młode rośliny nie przetrwają. Dalej: proponujemy przerobienie całego skażonego mleka na ser, który można by przechowywać przez parę miesięcy, aż poziom napromieniowania spadnie poniżej norm określających przydatność do spożycia. Oprócz tego Plan D wprowadziłby w życie pięć Wojennych Rozkazów Żywnościowych, dotyczących racjonowania żywności oraz dystrybucji nadzwyczajnej. Przewidują one zapewnienie każdemu dwu i pół tysiąca kalorii dziennie, co stanowi dwie trzecie przedwojennego poziomu spożycia w Stanach. Narodowy Wojenny Plan Ograniczenia Maksymalnej Sprzedaży Żywności, na mocy Wojennego Rozkazu Żywnościowego numer 2, ograniczy tygodniową sprzedaż do półtora kilograma mięsa bez kości lub dwóch z kością, lub trzydziestu sześciu jajek, lub trzech i trzy czwarte kilograma ziemniaków, lub półtora kilograma fasoli luzem... - O Jeeezu! - zdenerwował się prezydent. - Nie mam czasu zagłębiać się w te wszystkie szczegóły. Udzielam zezwolenia. Jedźmy dalej. Kto następny? - Służba Pocztowa, sir - odpowiedział bojaźliwy głos. - Zawieszające działania nadzwyczajne, ogłoszone przez Głównego Naczelnika Poczty w Instrukcji wojennego planowania Służby Pocztowej, nakazują spalenie wszystkich stempli, żeby zapobiec wpadnięciu ich w ręce wroga oraz... - Zaraz! - krzyknął prezydent. - Nie palcie tych stempli, na litość boską! O Jezu! - T-tak, tak, sir - zająknął się rozmówca. - A może w takim razie tylko stemple przesyłek ekspresowych? - Dobrze - zgodził się Livingston. - Następny. - Och, jeszcze... - nie wyłączał się przedstawiciel Poczty. - Czy można wstrzymać realizację wszystkich przekazów pieniężnych do Rosji, Ukrainy i Białorusi? Prezydent odetchnął głęboko i odparł jak najspokojniejszym tonem: - Tak. To też akceptuję. Nastąpiła przerwa i z głośnika dobiegło przewracanie papierów. - Zdaje się - dodał mężczyzna - że zostaje już tylko uzyskanie zgody pana prezydenta na wydrukowanie formularzy 809, które są wojennymi zawiadomieniami o zmianie adresu, o przebywaniu w bezpiecznych warunkach... no i tak dalej. - Wyrażam zgodę - przystał Livingston. - Ale niczego nie palcie. Posłuchajcie mnie państwo wszyscy. Nie palcie żadnych pieniędzy ani nie niszczcie matryc do wybijania bilonu i w ogóle nie róbcie żadnych głupstw. Wiem, że spadły na was nieco większe obowiązki niż te, do których przywykliście, ale proszę kierować się zdrowym rozsądkiem, a nie ślepo wykonywać to, co napisano w instrukcjach. Dobrze, kto następny? - zapytał, opierając dłonie o stół. Wstawał już, żeby wyjść z sali konferencyjnej i udać się na krótki spoczynek, zanim wojskowi wyciągną go na następną naradę. - Mówi szef Grupy Relokacyjnej B Zarządu Usług Ogólnopaństwowych GSA - odezwał się nowy głos. - Jest jeszcze jedna agencja, o której dotąd nie było mowy - Grupa Wojennego Przygotowania Dziedzictwa Kulturalnego, którą nadzorujemy. Jej zadaniem jest ochrona państwowych muzeów, bibliotek, archiwów, pomników i tym podobnych. Mamy problem: kilka lat temu zawarliśmy umowę z firmą Underground Vault and Storage Company z Hutchinson w Kansas na ewentualne przechowanie pięćdziesięciu najcenniejszych w kraju obrazów w kopalni soli Carey. Kiedy już zaczęliśmy przewozić dzieła wojskowymi samolotami, okazało się, że przedsiębiorstwo zbankrutowało i... - Poradźcie sobie z tym po prostu, dobrze? - rzucił prezydent wstając. - Czy mogę dostać takie rozkazy przejęcia, o jakich ktoś wcześniej wspominał, żeby zarekwirować miejsce w kopalni? - zapytał rozmówca. - Dyrektor kopalni twierdzi, że będziemy musieli otrzymać zgodę z sądu gospodarczego, a ja boję się o niektóre oleje. Są na dworze i... - Słuchaj pan! Nic mnie to nie obchodzi! - wydarł się prezydent. - Użyjcie wojska do skonfiskowania kopalni albo olejcie te pieprzone obrazy! Wszystko jedno! Kto się tym przejmie? Spotkanie odroczone. - Z tymi słowami odwrócił się ku wyjściu. - Ależ sir...! - zaoponował człowiek z GSA. Lambert aż się skrzywił, kiedy Livingston odwrócił się znów do mikrofonu. - Kimkolwiek pan jest - krzyknął prezydent - jeśli powie pan jeszcze jedno słowo, wywalam pana z pracy, do jasnej cholery! - A Archiwum Narodowe, panie prezydencie? Kiedy wybuchła wojna, dyżurny oficer z Pentagonu zadzwonił do ochrony Smithsonian Institute. Zgodnie z przepisami strażnik poszedł do głównej sali wystawowej i przekręcił klucz odpalający cztery ładunki wybuchowe, niszczące hudrauliczny mechanizm podnoszenia głównej zasłony. - I co z tego, do diabła? - warknął Livingston, zaciskając zęby. Jego palce wbiły się w oparcie skórzanego fotela. - Ta zasłona waży pięćdziesiąt pięć ton - wyjaśniał szef grupy GSA. - Potrzebny nam ciężki sprzęt i odpowiedni personel, żeby się do niej dobrać. Może wojska inżynieryjne? - Och, na litość boską! - wrzasnął Livingston, odwracając się ku drzwiom. - Nie mam czasu na takie sprawy! - Ale panie prezydencie! - zdenerwował się w końcu rozmówca. - Deklaracja Niepodległości! Konstytucja! Livingston stanął w miejscu jak wryty. Po dłuższej chwili odwrócił się powoli. - Czego pan potrzebuje? - zapytał cicho, wracając na miejsce. PALM SPRINGS, KALIFORNIA 11 czerwca, 21:45 GMT (13:45 czasu lokalnego) Melissa poupychała ręczniki pod drzwiami hotelowego pokoju i napełniła wannę wodą. Zapewniano, że nie ma promieniowania, ale wolała nie ryzykować. Nie ufała już wodzie z kranu. Niczemu ani nikomu nie ufała. Musiała radzić sobie sama. W jednoosobowym pokoju i tak panował bałagan, a kartka w portierni głosiła, że nie będzie służby hotelowej. Matthew zasypiał właśnie przy piersi Melissy, a ona oglądała pogodę w NBC. - Przewidujemy burze we wschodnim Kolorado i zachodnim Kansas. Przypominamy, że deszcz padający w chmurze opadów radioaktywnych jest bardzo, bardzo niebezpieczny. Jeśli więc zacznie padać w jednym z obszarów, na których występuje opad - przedstawiliśmy je wcześniej - należy natychmiast się schować. Stężenia promieniowania, jakie przynosi ze sobą deszcz, są dziesiątki razy większe niż przy zwykłym opadzie. Deszcz dosłownie oczyszcza powietrze z maleńkich napromieniowanych cząstek pyłu. Po deszczu należy unikać kałuż i spływającej wody oraz miejsc, gdzie mogły znajdować się kałuże czy też spływać woda. Wystarczy dwadzieścia parę metrów od resztek radioaktywnego pyłu, żeby czuć się względnie bezpiecznie; jednakże nisko położone miejsca, dokąd woda deszczowa zaniesie pył i skoncentruje osad, są szczególnie groźne. - Dziękuję - powiedział prowadzący program. - Łączymy się teraz z Jimem Luciano w ośrodku Greenbriar w White Sulphur Springs, w Wirginii Zachodniej, gdzie obraduje właśnie Kongres w swoim podziemnym bunkrze o kryptonimie „Casper”. Jim? - Na ekranie pojawił się nieruchomy obraz obiektu. - Kongres nadal usiłuje zebrać quorum, żeby otworzyć posiedzenie nadzwyczajne. Senatowi brakuje zaledwie kilku osób do wymaganej liczby pięćdziesięciu, ale Izba Reprezentantów jest w tej chwili w o wiele za małym składzie. Mimo to obie izby powołały ad hoc nadzwyczajną połączoną komisję - Komisję do Zbadania Przyczyn Wojny Jądrowej. Komisja ta przedstawi także obu izbom - kiedy już ąuorum zostanie osiągnięte - stanowisko w sprawie podjęcia pewnych uchwał, w tym - jak poinformowano NBC News - czy wypowiedzieć wojnę Rosji. Melissę zdjął nagły chłód. Davidzie! - pomyślała. Gdzie jesteś? Gdy skończył się fragment o Kongresie, obraz przeniósł się do studia NBC. - Niektórzy z naszych lokalnych korespondentów przeprowadzili wyrywkową sondę na amerykańskich ulicach. Oto jej - nienaukowe - rezultaty. Na ekranie ukazał się okrutnie wąsaty mężczyzna w średnim wieku. Podpis na dole głosił „Atlanta”. - Uważam, że powinniśmy zamienić tych sk... - w tym miejscu włączył się elektroniczny pisk - w jedno wielkie - znowu pisk - krematorium. Następna osoba, kobieta z Los Angeles, oznajmiła: - Widziałam te błyski z Riverside. To po prostu o-okropne, co się z tymi ludźmi stało. Powinniśmy coś zrobić, żeby to się już nigdy nie powtórzyło. Niewidoczny w kamerze reporter zapytał: - Czy uważa pani, że powinniśmy wypowiedzieć Rosji wojnę? - Och, nie - odparła kobieta. - Nie chcę wojny. Już i tak stało się tyle złego. Myślę tylko, że powinniśmy zmusić Rosjan do całkowitego pozbycia się broni atomowej. Następnie pokazano młodego, przystojnego, nie ogolonego człowieka z Chicago, w koszulce z krótkim rękawem. - Idziemy właśnie zaciągnąć się do wojska. - Odwrócił się i kamera objęła grupę kilkorga ludzi w wieku studenckim, w tym dwie dziewczyny. - Musimy się tam dostać i wykończyć Rosjan! - oznajmił chłopak. - Zetrzeć ich z powierzchni ziemi! - dorzuciła dziewczyna. - Tak jest! - krzyknął trzeci student. Wszyscy zaczęli skandować: - U-S-A! U-S-A! U- S-A! Melissa opuściła wzrok i zobaczyła, że jej dziecko śpi, chwytając otwartą buzią duszne powietrze pokoju. Przycisnęła chłopca mocno do siebie, ogrzewając się jego małym ciałkiem. Starała się nie szlochać zbyt głośno, żeby go nie zbudzić. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, POŁUDNIOWE IDAHO 11 czerwca, 23:00 GMT (16:00 czasu lokalnego) - Ałe to był przypadek! - krzyczał prezydent, mimo że siedział tuż przy telefonie. - Ale, ale, ale - podchwycił lider mniejszości Senatu. - Ale nic! Rosjanie napadli na nasz kraj, kraj który nas wybrał po to, żebyśmy go chronili. Uderzyli nie sprowokowani, zmasowanym atakiem jądrowym, który spowodował śmierć milionów ludzi! Połowa mojego stanu jest w tej chwili napromieniowana! A okręty tych skubańców w tym ich... w tym całym Bastionie zagrażają fizycznemu istnieniu naszego narodu! - Bob... - zaczął prezydent, lecz nie dano mu dojść do słowa. - Cholera! - denerwował się lider mniejszości. - Czas działać, a nie zawracać głowę! Nie musimy wypowiadać żadnej wojny, i tak już ją mamy! - Bob - w końcu udało się włączyć Livingstonowi - powinni cię już poinformować o odpowiedzi, jakiej udzieliliśmy Rosjanom. Cholera, Bob, nawet teraz, kiedy rozmawiamy, walimy w nich bronią atomową i każdą inną! Czego jeszcze ode mnie oczekujecie? - Rozbrojenia jądrowego! Likwidacji ich broni nuklearnej! - wybuchło natychmiast kilka przemieszanych głosów. - Czy myślicie, że Rosjanie po prostu tak sobie zlikwidują swoją broń jądrową?! - krzyknął Lhdngston. - Panie prezydencie, panie prezydencie! - Lambert rozpoznał głos prezydenckiego szefa gabinetu, Irvinga Wallera, który znajdował się w Mount Weather razem z wiceprezydentem. - Przepraszam, ale czy mógłbym porozmawiać z panem chwilę na oddzielnej linii? Z głośnika telefonu rozległ się gwar zebranych na elektronicznej naradzie liderów Kongresu i członków rządu. Livingston skinął głową na obsługującego urządzenia technika i za moment było już słychać tylko dwóch ludzi: szefa gabinetu i wiceprezydenta. - Jesteście tam? - zapytał Livingston. - Tak - odezwali się obaj jednocześnie. - Dobrze, panie prezydencie - zaczął Waller. - Chodzi o to, że sytuacja wymyka nam się z rąk i musimy coś zrobić. Trzeba się pokazać, wysunąć się do przodu. Ludzie zaczną szaleć, już to czuję. Będą żądać krwi. W dosłownym sensie - Wie pan, teraz nie czas na zastanawianie się nad opinią publiczną i reelekcją. - Panie prezydencie - szef gabinetu ledwie panował nad sobą - nie mówię o pana popularności, mówię o pańskim życiu! Jeszcze chwila i cały ten walec przetoczy się przez pana! Teraz musi pan być odważnym przywódcą, stojącym na czele narodu. Dość tych gadek o „czasie na zagojenie ran”. Obawiam się, że to trzeba odłożyć. Sytuacja się zmieniła, i to zmieniła na gorsze, proszę mi wierzyć. I koniecznie musi się pan pokazać w telewizji. Nie obchodzi mnie, co sądzą wojskowi - ma pan stanąć przed kamerą i przemówić do narodu. Kto teraz słucha radia? CNN nadało pańskie przemówienie radiowe, pokazując samolot lecący nad mapą, a potem zdjęcia prezydenckiego Air Force One - sypialnię i bar. Na litość boską! To wyglądało jak jakiś samolot na przyjęcie urodzinowe! - Nie ma tu technicznych możliwości nadawania obrazu telewizyjnego - odparł Livingston. - Wiceprezydent wygłosi przemówienie do narodu z Mount Weather. - Pięknie, pięknie, po prostu świetnie. Ale niech się pan lepiej sam pokaże przed kamerą. Dobry Boże, Walterze, rozmawiamy o opanowaniu bardzo trudnej sytuacji! Livingston westchnął, mówiąc na wydechu: - Do-o-obrze. Wróćmy do pozostałych - zakończył, podnosząc wzrok na technika. Głośnik natychmiast się ożywił. - Niech pan to powie...! - zaczął lider senackiej mniejszości, ale przerwał mu szef większości: - Nie może pan...! - Niech pan to powie - powtórzył przewodniczący mniejszości - połowie mojego elektoratu, która przeżyje napromieniowanie! - Dość! - krzyknął prezydent, ku zdumieniu Lamberta. - Podjąłem decyzję. Wybłagamy na Rosjanach zawieszenie broni i zaczniemy z nimi negocjacje w sprawie wzajemnej, surowiej niż dotąd kontrolowanej, redukcji pozostałych arsenałów jądrowych. Kilka głosów wybuchnęło jednocześnie złością, w tym także głos szefa gabinetu Białego Domu, ale lider mniejszości powtórzył głośno: - Panie prezydencie, panie prezydencie! - i pozostali ustąpili. - Panie prezydencie - powiedział jeszcze raz, ciszej - zamierzam przedstawić Senatowi rezolucję wypowiadającą wojnę Rosji i nakazującą prezydentowi Stanów Zjednoczonych prowadzenie tej wojny, dopóki będzie mógł zaświadczyć Kongresowi, że cała rosyjska broń jądrowa została przekazana Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej lub zniszczona. - Nastała dłuższa przerwa. - Czy pan, jako naczelny dowódca sił zbrojnych, wprowadzi tę deklarację w życie, jeśli przegłosują ją obie izby Kongresu? - Nie wprowadzę. Telefon milczał; nie odzywał się nawet lider większości z partii Livingstona. - W takim razie, panie prezydencie - oznajmił po chwili przywódca mniejszości - jako współprzewodniczący Komisji do Zbadania Przyczyn Wojny Jądrowej niniejszym wzywam pana Gregory’ego Lamberta do stawienia się przed naszą komisją w Greenbriar w celu złożenia zeznań. Pojutrze o dziewiątej rano. Prezydent popatrzył na Grega, a ten, przerażony, zmusił się, żeby podnieść wzrok i spojrzeć mu w oczy. - Wielkie nieba, po co?! - zdumiał się Livingston. - W celu ustalenia dokładnego przebiegu zdarzeń, które doprowadziły do ataku jądrowego na Stany Zjednoczone - oznajmił spokojnie marszałek Izby Reprezentantów. - Przykro mi, Walterze, ale dokładniej po to, by wyjaśnić, jak to się stało, że Chińczycy zdołali wystrzelić swoje rakiety, co doprowadziło do rosyjskiego ataku na nas. - Ale, ale... - jąkał się prezydent. - Jako twój przyjaciel, Walterze - ciągnął marszałek - radziłbym ci nie wypowiadać się w tej sprawie aż do czasu, kiedy będziesz miał okazję porozmawiać z doradcami Białego Domu. PODZIEMNE CENTRUM DOWODZENIA, KREML 11 czerwca, 23:45 GMT (01:45 czasu lokalnego) - Czy są jakiekolwiek sygnały wskazujące na to, że Amerykanie zmniejszają intensywność swoich nalotów? - zapytał generał Razów zgromadzonych w pomieszczeniu oficerów. Wokół unosiły się jeszcze resztki dymu po walce, która poprzedziła aresztowanie Zorina. Dowódca Sił Powietrznych, Miszyn, pokręcił głową. - W tej chwili śledzimy na radarach trzysta pięćdziesiąt obiektów przeciwnika, a raport o ostatniej detonacji jądrowej nadszedł dziesięć minut temu. Generał Kariakin, nowy dowódca Strategicznych Sił Rakietowych, uderzył pięścią w stół. - Jak długo jeszcze zamierzacie panowie odbierać ciosy?! - krzyknął i rozejrzał się po twarzach mniej więcej dwudziestu najstarszych oficerów, zebranych na pierwszym spotkaniu nowej STAWKI. - W porządku, z naszej strony popełniono błąd! Zorin jednak został aresztowany i znajduje się pod nadzorem. Jestem pewien, że po sprawiedliwym procesie będzie skazany na śmierć, i tak dalej. Amerykanie jednak nadal nas atakują! Uważam, że dość tego! - I co pan w związku z tym proponuje? - zapytał Razów. Kariakin spojrzał na niego i oznajmił: - Mamy jeszcze okręty podwodne w Bastionie Karskim. - I co chciałby pan z nimi zrobić? - zdziwił się, nie dowierzając, dowódca Produkcji Wojskowej. - Wystrzelić je na amerykańskie miasta? - Planują zredukowanie nas do jednego z krajów Trzeciego Świata! Prezydent Livingston nas okłamał! Kupuje tylko czas dla kolejnej fali ataków. - Żadne rakiety z Bastionu nie zostaną odpalone - oświadczył Razów. - Zamierzam wydać rozkazy odwołujące okręty do brzegu. Zapadła cisza. Niezadowolone spojrzenia kilku najbliższych przyjaciół generała zaświadczyły o braku poparcia dla tego pomysłu. - Pozostaje nam mniej niż półtorej godziny - ciągnął Razów. - Dokładnie dwadzieścia godzin po ataku - o siódmej dwadzieścia cztery czasu moskiewskiego wszystkie okręty podwodne w Bastionie podniosą na pięć minut anteny z głębokości peryskopowej. Ale nawet to jest ryzykowne, więc na pewno nie będą ich trzymać ani sekundy dłużej. Admirał Wierchowieński informuje, że pobiorą także próbki powietrza i sprawdzą, czy nadaje cywilne radio i telewizja. Próbki powietrza wykażą nienormalnie wysoki poziom radioaktywności, a radia i telewizji nie będzie. Jeżeli w czasie tych pięciu minut nie odwołamy okrętów, to zgodnie z wydanymi przez Zorina rozkazami przejdą one na oczekiwanie w głębinie. Nie będzie już wtedy możliwości ich odwołania. Jak rozumiem - generał zwrócił się do dowódcy Floty Północnej - po upływie tych pięciu minut zaakceptują jedynie rozkazy odpalenia rakiet. Pozostaną pod wodą do czasu, aż ich zapasy się skończą i będą zmuszeni wrócić do portu. - Który Amerykanie zniszczyli - mruknął generał. - Ale - zaczął donośnie Razów, przerywając i rozglądając się dla większego efektu po twarzach zebranych - ale po tym, jak każdy z okrętów otrzymał ważne rozkazy gotowości, kiedy przeprowadzą testy, wskazujące, iż nastąpiła atomowa wymiana ognia, i pójdą w głębinę, łuk będzie napięty! To polityka nuklearna typu „zabij, zanim zginiesz”. Jeśli zostaną zaatakowane, jeżeli dowódca któregokolwiek okrętu stwierdzi, że jest atakowany, ma rozkaz odpalić rakiety według zaprogramowanego przez Zorina planu. W dodatku gdy wystrzeli jeden z okrętów, wyśle także zakodowany akustyczny sygnał, który zostanie wykryty przez otaczające Morze Karskie podwodne czujniki i przekazany kablem do innych punktów sieci. Te z kolei nadadzą go wszystkim pozostałym okrętom. Będzie to rozkaz odpalenia rakiet. Nie mylę się, admirale? Oficer skinął głową. - W dodatku - uzupełnił Wierchowieński, patrząc przed siebie, jakby wyobrażał sobie opisywaną sytuację - odgłos oddania strzału spod wody będzie dla pozostałych okrętów w Bastionie nie do pomylenia. Nawet gdyby Amerykanom udało się uszkodzić zainstalowany na dnie system przekazywania rozkazu, okręty i tak odpalą swoje pociski. Wystarczy, że usłyszą rakiety jednego, a wszystkie natychmiast wyrzucą balast i wystrzelą. Tym bardziej że pojawią się oczywiste do tego powody - odgłosy spadających czy wybuchających torped, bomb głębinowych i tym podobne. W głosie starego admirała pobrzmiewał tragizm opisywanej sytuacji. Wyrażał się nawet w jego postawie, twarzy i spojrzeniu. Razów znowu rozejrzał się po zebranych. Był uznawanym przez nich zwierzchnikiem - naczelnym dowódcą sił zbrojnych. Ale jednak sprawy tej wagi wymagały zbiorowego podjęcia decyzji. Są ze mną - ocenił generał. - Przecież Amerykanie to naród miłujący pokój - odezwał się nagle generał Kariakin wysokim, sarkastycznym tonem, podnosząc ręce dla podkreślenia ironii. - Dlatego nie reagują na własne nieustanne na nas ataki. Przestaną zamieniać naszych ludzi w popiół, kiedy wyda im się to godne! - Walnął w stół obiema pięściami. - A jeżeli wojna się nie skończy, czy mamy wycofać ostatni straszak, jaki nam jeszcze pozostaje? Jeśli Amerykanie będą kontynuować ataki, okrętom nie uda się nawet wrócić do portu! Czy też - przerwał, unosząc wskazujący palec i rozglądając się po zebranych - czy pozostawimy je w Bastionie, gdzie możemy ich bronić konwencjonalnymi siłami lotnictwa i marynarki? Są naszym ostatnim wielkim atutem. Głosuję za ich ochroną! Siedzący przy konferencyjnym stole dowódcy poszczególnych rodzajów wojsk przystali na proponowany „kompromis”. Razów poczuł, że aprobata dla jego stanowiska się kończy. - Czy jest jakiś sposób, by odwołać zgodę na oddanie strzału później? - zapytał Wierchowieńskiego generał Miszyn. Razów przyjrzał się uważnie admirałowi, a potem Kariakinowi - dwóm ludziom, którzy kontrolowali strategiczne arsenały nuklearne. Wierchowieński zaprzeczył ruchem głowy. Razów się uspokoił - żaden z nich nie wydawał się podejrzanie ostrożny, knujący coś po cichu. W ogóle nikt nie sprawiał wrażeria, że wie to, co on, że zna jego „asa w rękawie”, jak powiedziałby generał Thomas. - Te okręty - kontynuował odpowiedź Wierchowieński - są w stanie gotowości bojowej. Każdy z dowódców otrzymał ważne rozkazy odpalenia rakiet, z określonym zawieszeniem czasowym. Żaden z nich nie ma jakichkolwiek bezpośrednich dowodów ataku - nie widział błysków eksplozji jądrowych i tak dalej - ale od chwili gdy otworzyli zapieczętowane rozkazy zgodne z planem Zorina, wiedzą, że nakazują one także wystrzelenie na Stany Zjednoczone całego arsenału z wyrzutni naziemnych. I zdają sobie sprawę, co to znaczy. Ich domy, rodziny... Planiści, którzy programowali wybór celów, nie chcieli dopuścić do tego, by w razie przedłużającego się konfliktu Amerykanie zdołali wysłać naszym okrętom podwodnym fałszywe rozkazy powrotu do baz, a potem je zniszczyć, kiedy wypuszczą balast. Komputery pokładowe nie zawiadomią nawet załóg, gdy jakaś wiadomość nadejdzie, chyba że odbiorą odwołanie dokładnie w dwadzieścia godzin po pierwszym rozkazie strzału lub też przyjdzie kolejny ważny rozkaz odpalenia rakiet. - I nie ma żadnych innych sposobów porozumienia się z okrętami? - zapytał Razów. - Znajdują się w stanie gotowości bojowej, panie generale, i pozostaną w nim przez najbliższe dziewięć do dwunastu miesięcy, w zależności od wielkości zapasów w poszczególnych jednostkach. Mają rozkazy nie przyjmować żadnych wiadomości. A nawet gdyby z powrotem włączyli odbiorniki bardzo niskiej częstotliwości, jestem absolutnie przekonany, że najgorszy z dowódców odrzuci każdy rozkaz odwoławczy otrzymany po upływie „okna” dwudziestu godzin, jako amerykański falsyfikat. - Proponuję - powiedział głośno generał Kariakin, pochylając się do przodu - żebyśmy pozwolili okrętom podwodnym pozostać w stanie pogotowia. Kto się ze mną zgadza? - spytał nagle, podnosząc rękę. Dłonie uniosły się powoli i Razów zobaczył, że przegrał; podniósł zatem i swoją. Lepiej być z większością - zdecydował. Wybieraj uważnie odpowiednie ciosy i polegaj na swoim „asie w rękawie” - mówił do siebie w myśli. Zauważył, że Filipów przygląda mu się spod ściany, więc opuścił rękę trochę szybciej niż inni. - Dobrze... - oznajmił, przekręcając kartkę planu obrad i przechodząc do następnego punktu. - Jakie są zaprogramowane przez Zorina cele? Razów podniósł głowę i ku swojemu zdumieniu stwierdził, że pytanie zadał Filipów. Generałowie i admirałowie powyciągali szyje lub poodwracali się, żeby zobaczyć, kto to siedzi pod ścianą. - Co? - zapytał głośno dowódca Floty Północnej. - Jakie są zaprogramowane przez Zorina cele dla okrętów podwodnych, panie admirale? - powtórzył pytanie Filipów. - Jeśli stwierdzą, że są atakowani, i będą musieli wystrzelić rakiety na własną rękę, jakie cele przewidują otrzymane przez nich rozkazy? Zapadła cisza. Razów spojrzał na swojego wymęczonego adiutanta, niepokojąc się, że zwrócił na siebie uwagę zebranych i że w bezprecedensowy sposób wtrącił się do obrad Naczelnego Dowództwa. Generał Miszyn odchrząknął i rzekł: - O, panowie, to jest pułkownik Filipów. Być może pamiętacie go jako adiutanta generała Razowa z czasów ostatniej wojny. - Kilku ze starszych mężczyzn przytaknęło. - Jakie są zaprogramowane cele dla okrętów podwodnych? - powtórzył jeszcze raz Filipów ze zdumiewającym spokojem, ku zdziwieniu i uldze Razowa. Admirał Wierchowieński odwrócił się, żeby lepiej przyjrzeć się Filipowowi, po czym spuścił wzrok, oglądając swoje dłonie. - No cóż - zaczął, nie podnosząc oczu - admirał Grubow musiał podnieść stan gotowości okrętów przed atakiem Chińczyków, zanim został zamordowany przez Zorina, razem z pozostałymi członkami STAWKI. Kiedy Zorin wydał rozkazy, w morze wyszły wszystkie okręty, które jeszcze znajdowały się w bazie. Obecnie Bastion Karski składa się z dwudziestu dwóch okrętów podwodnych różnych klas, przenoszących pociski balistyczne. - Przerwał, rozmyślając przez chwilę, a potem skupił się i kontynuował z najwyższą powagą w głosie: - W sumie znajduje się na nich czterysta szesnaście rakiet z trzema tysiącami siedmiuset sześćdziesięcioma głowicami nuklearnymi. Są zaprogramowane w ten sposób, że w każdy cel wymierzonych jest wiele rakiet. - W miarę jak admirał zbliżał się do końca, jego głos stawał się coraz bardziej grobowy. - Robimy tak, zakładając, że nie wszystkie wyrzutnie - może mniej niż jedna czwarta - zdołają przetrwać atak amerykańskich sił przeciwpodwodnych i oddać strzał. Podniósł wreszcie wzrok, ale na Razowa, nie na Filipowa. - Według planu Zorina cele dla tysiąca sześciuset dziesięciu głowic stanowi pięćset trzydzieści sześć z pozostałych dotąd amerykańskich obiektów wojskowych na całym świecie. Reszta - dwa tysiące sto pięćdziesiąt głowic - wymierzona jest w trzysta cztery największe miasta Stanów Zjednoczonych. ROZDZIAŁ VI NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, WSCHODNI OREGON 12 czerwca, 00:00 GMT (16:00 czasu lokalnego) - SIOP-6C trwa już osiemnaście godzin, sir - zaczął generał Thomas, kiedy Lambert i Połączeni Szefowie Sztabów zasiedli wokół stołu konferencyjnego. - Mamy w tej chwili nad Rosją czterysta czterdzieści samolotów, z których trzydzieści sześć otrzymało rozkaz użycia przenoszonej broni jądrowej. Większości z nich powinno się to udać; niektóre nie osiągną celu lub przerwą akcję z powodu niekorzystnych warunków atmosferycznych, awarii, wykrytych podczas procedury trudności z bezpiecznym dla załogi oddaniem strzału i tym podobnych. Livingston siedział wyprostowany. Wziął prysznic i się ogolił; mimo że nie mógł spać zbyt długo, Lambert stwierdził, że prezydent wyraźnie się zregenerował, nabrał nowych sił. Greg pomyślał, że już czas zrobić to samo. Nie zdejmował garnituru od ponad trzydziestu godzin. Czuł się nieświeżo do tego stopnia, że aż przeszkadzało mu to w pracy. - W porządku - odezwał się prezydent - oto wasze rozkazy, panowie. - Kilku generałów wyjęło notesy. Livingston popatrzył na każdego z osobna, a potem powoli przemówił: - Macie natychmiast zaprzestać wszystkich działań zbrojnych przeciwko Rosjanom. Jądrowych, konwencjonalnych - jakichkolwiek. Nie naruszać rosyjskiej przestrzeni powietrznej, nie podejmować żadnych prowokacyjnych akcji w jakimkolwiek punkcie kuli ziemskiej. - Zapadła cisza. - To już koniec, panowie. Wojna się skończyła. Milczenie się przedłużało, aż generał Starnes pochylił się w fotelu i odchrząknąwszy rzekł: - Czy ma pan na myśli dokładnie chwilę obecną, sir? Fizyczne natychmiast? Bo, rozumie pan, nasi ludzie są teraz nad Rosją i... - Potrząsnął tylko głową. - Mam na myśli to, panowie, że niniejszym cofam wam udzielone wcześniej pełnomocnictwo do podjęcia zaczepnych operacji wojskowych przeciwko siłom zbrojnym Rosji. Wojna jest skończona. To proste. Lambert, tak samo jak generałowie, spojrzał na sekretarza obrony, który siedział ze złożonymi dłońmi i spuszczonymi oczami. Greg podrapał się w szyję i spotkał się ze spojrzeniem Thomasa. - Obawiam się, że aż tak proste to nie jest, Walterze - odezwał się sekretarz. Westchnął głęboko i podniósł oczy na Livingstona. - Załogi naszych samolotów nad Rosją muszą walczyć nie tylko ze względu na wyznaczone cele, ale także po to, by stamtąd wrócić... - No to odwołajcie wszystkie następne naruszenia rosyjskiej przestrzeni powietrznej - przerwał Livingston bez specjalnego zakłopotania. - Niektóre z samolotów przeciwdziałających obronie powietrznej, które biorą udział w akcjach wspierających obecnie przeprowadzane ataki, nie znajdują się jeszcze w ich przestrzeni powietrznej. - No to zezwalam na wlot tylko tych samolotów, ale wszystkie inne odwołajcie. Sekretarz był wyraźnie zmieszany; przycisnął dłonie do twarzy, a potem zakrył na chwilę zmęczone, nabiegłe krwią oczy. Zaczął mówić dalej: - Nie to stanowi główny problem, sir. Główny problem jest taki: mamy tysiące wielkich i małych jednostek wojskowych, rozprzestrzenionych po całym globie, które właśnie stają twarzą w twarz z Rosjanami. Poczynając od czterech skrzydeł myśliwców taktycznych w Europie Wschodniej, których patrole bojowe są w niemal ciągłym kontakcie z myśliwcami Rosji, aż po okręty podwodne przenoszące broń jądrową, które manewrują w tej chwili - gwarantuję to panu - żeby uzyskać jak najlepsze pozycje strzeleckie, z obu stron - pod wodami Arktyki, zachodniego Pacyfiku, Oceanu Indyjskiego i mórz: Norweskiego, Śródziemnego oraz Barentsa. No a w Europie Wschodniej są oddziały lądowe, rozlokowane bardzo blisko wojsk rosyjskich; niesłychanie blisko. - Słyszę, co pan mówi - odparł prezydent, śmiało spoglądając na sekretarza, a potem na oficerów - ale jestem naczelnym dowódcą sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych i jeśli oświadczam, że koniec wojny, to koniec. Oczywiście, nasze jednostki mają, tak jak zawsze miały, prawo podjąć działania w obronie własnej. Ale nic poza tym. Czy to jest wystarczająco jasne? - rzucił nieco głośniej. Kiedy zebrani przy stole kiwali potakująco głowami albo wypowiadali niechętne słowa potwierdzenia, Lambert nie mógł wyjść z podziwu na widok przemiany, jaka dokonała się w prezydencie. Livingston wyraźnie się pozbierał, i do tego zyskał na stanowczości. Greg pamiętał go od zawsze jako człowieka, który czuł wstręt do wojny. To wydawało się sensowne - prezydent z niechęcią przystałby na wojnę, ale jednocześnie przez cały czas szukałby pokojowego rozwiązania. Teraz spojrzał na Lamberta i mrugnął okiem. Szczery uśmiech na jego twarzy wskazywał, że wróciło mu życie. - Sir - odezwał się generał Thomas - czy mogę - tylko po to, żeby uściślić warunki użycia siły - przedstawić panu kilka sytuacji, a pan odpowie, czy w danym wypadku możemy strzelać w „obronie własnej” czy nie. - Uważam, że to świetny pomysł, generale - oznajmił prezydent, a potem kiwnął głową i oparł się w fotelu, żeby wysłuchać wątpliwości. Generał zawahał się, ale po chwili milczenia zaczął ze śmiertelną powagą: - Operator sonaru lotniskowca na Oceanie Indyjskim wykrywa nieznany obiekt wewnątrz pierścienia obrony zespołu okrętów, znajdujący się w zasięgu torped wspomaganych silnikiem rakietowym. Czy kapitan lotniskowca może wystrzelić? Prezydent westchnął i spojrzał w bok, zaraz jednak popatrzył znów na Thomasa i odpowiedział władczym tonem: - Tak, może. Dowódca Operacji Morskich zaczął notować, a generał zadał następne pytanie: - Operator radaru na AWACS-ie znajdującym się nad Morzem Japońskim wykrywa na małej wysokości spory obiekt, kierujący się z dużą prędkością ku Japonii. Dowódca wysyła patrol dwóch F-15C, których kamery dalekiego zasięgu rozpoznają dwa rosyjskie samoloty Su-27, zdolne do przenoszenia broni jądrowej. Operator radaru AWACS-a rozważa możliwość ich zaatakowania i dochodzi do wniosku, że jest tylko jeden punkt, w którym nasze samoloty mogą zestrzelić Rosjan, na całej trasie od ustalonej pozycji do potencjalnych punktów odpalenia broni jądrowej przeciwko naszym bazom w Japonii. Czy dowódca ma podjąć akcję? - Rozumiem, o co panu chodzi, generale Thomas - zaczął Livingston; Lambert szukał w jego głosie oznak urazy, ale się nie dosłyszał - niech mi jednak pozwoli pan wyjaśnić, na czym zależy mnie. Otóż próbuję zapobiec trzeciej wojnie światowej; konfliktowi, którego nikt - ani Rosjanie, ani rzecz jasna my - nie chciał i do którego nie miał żadnego powodu. - Mamy około sześciu milionów nieżywych lub jeszcze umierających powodów - mruknął generał Fuller, ale prezydent go zignorował. - Dalej: rozumiem, że potrzeba panu ścisłych reguł postępowania, sformułuję więc wspólnie z panem dokument stwierdzający, że odpowiednia siła może zostać użyta, jeśli dowódca w dobrej wierze uzna, po dokładnym rozważeniu sytuacji i konsultacjach, że akcja zapobiegawcza jest niezbędna, czy coś w tym rodzaju. Ale wszystkie hipotetyczne sytuacje, jakie pan wymyśla, generale, mają na celu skłonienie mnie do wyrażenia zgody na użycie siły. Tymczasem ja chcę zatrzymać tę zawieruchę, panowie. - Z tymi słowami rozejrzał się po zebranych i dokończył: - Ostrzegam was, że ktoś gdzieś w końcu zostanie trafiony i poniesie poważne straty. Odezwał się sekretarz obrony: - Hm, Walterze, sytuacje, które przedstawił Andy, są wzięte z raportów, jakie właśnie nadeszły. Nasze F-15 zestrzeliły oba Su-27, ale kapitan lotniskowca nie otworzył ognia. Zdaje się, że gdzieś w pobliżu znajdował się brytyjski okręt podwodny, który z nie wyjaśnionych powodów uznano za źródło sygnału wykrytego przez sonar. Wskutek tego Rosjanie trafili jeden z okrętów pomocniczych grupy. Są poważne straty w ludziach, a okręt płonie. - Kapitan lotniskowca został pozbawiony dowództwa - dorzucił admirał Dixon. - W porządku - rzekł Livingston. - Naszkicujcie reguły użycia siły w zakresie, który umożliwi naszym jednostkom obronę, a ja je przejrzę. - Generał Thomas przytaknął. Prezydent zwrócił się teraz do Lamberta: - Słuchaj, Greg, myślę, że czas zadzwonić do Rosjan. Czy możesz znaleźć mi generała Razowa? Lambert był nie mniej zaszokowany tym nagłym żądaniem niż pozostali. Szybko jednak zebrał się w sobie i podniósł słuchawkę. Generałowie naradzali się dalej po cichu z Livingstonem, a Greg tymczasem pokonywał drabinę rosyjskich funkcjonariuszy. Wszyscy Rosjanie reagowali zdziwieniem, słysząc jego rosyjski z silnym amerykańskim akcentem. Nagle rozległo się kolejne „halo?”, wypowiedziane przez głos, który Greg znał od lat. - Filipów? Paweł, to ty? - zdumiał się Lambert, przyciągając uwagę siedzących wokół stołu - aż przerwali naradę. - Tak, to ja, Greg - odparł Filipów po chwili opóźnienia spowodowanej transmisją satelitarną. - Czy, eee, czy zastałem generała Razowa? - zapytał Lambert, czując na sobie spojrzenia zebranych. - Chwileczkę. - Bezbarwny ton Pawła odpowiadał oficjalnemu pytaniu Grega. Lambert zacisnął dłoń i szepnął do siebie: - Albo Filipów poleciał do Chabarowska, albo Razów do Moskwy. Przypuszczam, że raczej to drugie. - Razów - odezwał się ochrypły głos. - Sekundkę - rzucił jeszcze po rosyjsku Greg, po czym włączył przycisk nagrywania. Skinął głową na prezydenta. - Generale Razów? - zgłosił się Livingston. - Pan prezydent? - Wszyscy zwrócili uwagę na niezbyt uprzejmy ton Razowa. Nie zniechęcony tym Livingston rozpoczął: - Dzwonię do pana, żeby omówić warunki zawarcia pokoju. Trzask z głośnika telefonu wskazywał na gorzki, ironiczny śmiech Rosjanina. - Pokoju? Pan chce rozmawiać o pokoju? - Razów za każdym razem wyrzucał z siebie słowo „pokój” z dość szczególnym akcentem. W tle słychać było gorączkowe głosy zdających pospiesznie raporty; wyczuwało się ogromne napięcie, w jakim pracował rosyjski sztab. - Nawet w tej chwili wasze pociski atomowe spadają na mój kraj jak deszcz. Niech mi wolno będzie coś powiedzieć, panie prezydencie: wstrzymałem ogień, tak jak obiecałem, i nie użyłem broni jądrowej choćby jeden raz od czasu pierwszego wypadku. Znajduję się jednak pod silną, a nawet ogromną presją moich towarzyszy, którzy chcą podjąć na nowo akcje zaczepne za pomocą wszystkich dostępnych nam środków. - To z całą pewnością nie będzie potrzebne - oświadczył Livingston, przesuwając się na krawędź fotela. - Właśnie wydałem siłom zbrojnym Stanów Zjednoczonych rozkaz zaprzestania wszelkich działań ofensywnych przeciwko Rosji, z wyjątkiem tych, które wynikają z obecnej sytuacji taktycznej poszczególnych jednostek. Ma pan moje słowo, generale, że wojna jest skończona. - Jadiernyj wzryw! - krzyknął ktoś wyraźnie po drugiej stronie linii. - Wybuch jądrowy - przetłumaczył cicho Lambert. Generał Starnes zerknął w wydruk komputerowy. - To było lotnisko cywilne w Saratowie - wyjaśnił, po czym spojrzał na zegarek i poczynił na wydruku adnotację. - Panie prezydencie, aż wzdrygam się na myśl o tym, że mógłbym jeszcze panu ufać, skoro przez cały czas atakuje pan mój kraj i mój naród. Jako Rosjanin i taki sam jak pan patriota, odczuwam gniew z powodu bezsensownego zniszczenia, dokonanego wśród niewinnych ludzi wskutek waszej przesadnej reakcji. Rozkazy generała Zorina zostały wydane przez pomyłkę. Pańskie - zdają się jak najbardziej świadome, sir. Generał Fuller parsknął ze złością, spoglądając na kolegów. - Dałem panu słowo, że wojna jest skończona - powtórzył prezydent. - Czy pan również może mi je dać? Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. - Jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, jeżeli wasze jednostki rzeczywiście wycofają się z pola walki i zajmą nie zagrażające nam pozycje, wydam siłom zbrojnym Republiki Rosji analogiczne rozkazy zaprzestania działań. Tak jak powiedziałem, panie prezydencie, i jak obiecałem podczas poprzedniej rozmowy, nie przeprowadzimy - jeśli i pan dotrzyma obietnicy - dalszych wrogich działań przeciwko waszemu krajowi. Do sali konferencyjnej wkroczył sierżant z plikiem kartek. - Zatem zgoda - odparł Livingston. Lambert skinął na stojącego niepewnie żołnierza i wziął od niego papiery. - Porozmawiajmy znowu - ciągnął prezydent - za, powiedzmy, dwanaście godzin. Do tego czasu nasze uczciwe intencje powinny stać się oczywiste. Sierżant nachylił się i szepnął Gregowi w ucho: - Złapaliśmy lokalną stację telewizyjną z Seattle, sir. Za parę minut zacznie się przemówienie wiceprezydenta. - Podłączcie je tutaj, jeśli się da - polecił szeptem Lambert. Trzask w głośniku telefonu wskazywał, że Razów się wyłączył, nie zważając na reguły dyplomacji. - No i co myślicie, panowie? - zapytał Livingston. Greg przeglądał papiery. Przesłano je faksem z Mount Weather. Spojrzał na nagłówek drugiej strony - „Szkic przemówienia wiceprezydenta Constanzo”. - Przepraszam, sir - odezwał się Lambert. Akurat w tym momencie włączył się ekran na ścianie, a oświetlenie nieco przygasło. - Właśnie złapano sygnał ze stacji telewizyjnej, która nada przemówienie wiceprezydenta, a tu jest szkic tego wystąpienia. - Greg podał faks Livingstonowi. Telewizyjny obraz zmieniał się, prawie cały czas regulowany dla uzyskania jakiego- takiego sygnału. Pokazywał pustą mównicę i stojące w tle dwie amerykańskie flagi. - Co chce powiedzieć? - zapytał sekretarz obrony. Prezydent założył okulary, których używał do czytania, zerknął na początek przemówienia i rzekł: - Chce powiedzieć wszystkim, żeby się nie niepokoili, że rząd nadal funkcjonuje, że... - Livingston zamilkł nagle; Lambert i pozostali popatrzyli na niego, a on, czytając dalej, powoli powstał. - O Boże! - jęknął tylko. - Panie i panowie - odezwał się pośród szumu głos niewidocznego na ekranie spikera. Na mównicy pojawił się Paul Constanzo. - Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych. PALM SPRINGS, KALIFORNIA 12 czerwca, 00:15 GMT (16:15 czasu lokalnego) - Ta perfidia, to bezprzykładne zło, ten grzech o iście biblijnych rozmiarach nie ujdzie płazem! - Dramatyczny ton wiceprezydenta silnie oddziaływał na Melissę Chandler. Siedziała w hotelowym pokoju, ze spojrzeniem wbitym w telewizor. - Mężczyźni i kobiety z naszych sił zbrojnych gotowi są chwycić za broń i iść naprzód, żeby wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy popełnili tę zbrodnię! Gotowi są oddać życie za sprawę pokoju, aby plaga broni jądrowej nigdy już nie nawiedziła tej planety! Ale jeżeli, Boże zachowaj, bramy piekielne otworzą się jeszcze kiedyś, żeby zesłać na ludzkość pożogę nuklearnej wojny, ostrzegam wszystkich: niech nikt nie waży się atakować naszego krwawiącego, lecz nieugiętego narodu ani zabijać naszych obywateli! Nie pokazano żadnych tłumów, nie rozległ się jakikolwiek aplauz, ale Melissę aż przeszedł dreszcz, tak mocno uderzały w nią słowa wiceprezydenta. - Pozwolę sobie zacytować wielkiego człowieka, który przewodził temu krajowi podczas ostatniej jego wielkiej próby. Na długo przed objęciem najwyższego urzędu w państwie Abraham Lincoln wyraził się następująco o harcie ducha i sile naszego narodu: „Od jakiego momentu mamy spodziewać się niebezpieczeństwa? Jakimi środkami się od niego uchronić? Czy będziemy czekać, aż jakaś wojskowa potęga zza Atlantyku przekroczy ocean i zmiażdży nas jednym uderzeniem? Nigdy! Wszystkie armie Europy, Azji i Afryki razem wzięte, finansowane ze wszystkich skarbów Ziemi (...), nie zdołają siłą napić się wody z rzeki Ohio lub pozostawić śladu na Blue Ridge, choćby próbowały przez tysiąc lat (...). Jeśli naszym przeznaczeniem jest zniszczenie, sami musimy być jego autorami i wykonawcami. Jako naród ludzi wolnych musimy żyć po wieczne czasy - albo umrzeć śmiercią samobójczą”. - Ostatnia noc była nocą niesławy, ale nadchodzące dni powinny okazać się dniami chwały. Ten naród - naród wolnych mężczyzn i kobiet - zwycięży, a swoim zwycięstwem raz na zawsze uwolni świat od rosyjskiego zagrożenia. To państwo, nasze wspaniałe Stany Zjednoczone Ameryki, powinno istnieć po wieczne czasy! Naszym zadaniem jest stanąć twarzą w twarz z wrogiem na polu walki i zwyciężyć! Każde pokolenie przeżywa swoją wielką i trudną chwilę. Przyłączcie się do mnie w obecnym momencie dziejowym. Wznieśmy banderę, powstańmy jak jeden mąż przeciw nieprzyjacielowi, a żadna potęga na świecie nie zdoła nas zatrzymać! Życzę wam wszystkim, drodzy rodacy, dobrej nocy i niech Bóg błogosławi Stany Zjednoczone Ameryki i ich siły zbrojne! Obraz przygasł nieco i kamera skupiła się na skrzyżowanych flagach, stojących za pustą już mównicą. W oczach Melissy pojawiły się łzy. Siedziała na łóżku, koło swojego nowo narodzonego dziecka, zbierając w sobie siły do życia pośród wojny, która nieodwołalnie nadchodziła. Wojny, w której jej mąż - jeśli jeszcze żyje - będzie musiał walczyć, ale której okrucieństwa ona będzie musiała znosić. LOTNISKO GANDER, NOWA FUNDLANDIA 12 czerwca, 00:30 CMT (20:30 czasu lokalnego) Wróciwszy z urządzonego na wolnym powietrzu kasyna, David Chandler usiadł na zdeptanej trawie, porastającej łagodne wzgórza wokół lotniska. Był strasznie obolały, gdyż zeszłej nocy spał na ziemi, a potem cały dzień ciężko pracował. Wyładowywali zapasy, kopali latryny i wykonywali inne fizyczne roboty, do których nie był przyzwyczajony, dołączył jednak do swoich ludzi. Ale teraz w torbie czekało - ciągle nie zbadane - mnóstwo przydatnych rzeczy, które zdobył dla niego Barnes, i Chandler chciał im się przyjrzeć, zanim się ściemni. Na wierzchu leżały: kurtka polowa, rękawice, śpiwór, latarka, nóż, a właściwie bagnet. David nie potrafił wyobrazić sobie sytuacji, w której należałoby nałożyć taki bagnet na M-16. Najprawdopodobniej gdyby skrzyżować broń w walce wręcz, pękłby plastikowy magazynek. A gdyby nadłamała się kolba, wypadłaby sprężyna, tłumiąca potężny odrzut karabinu. Przypuszczalny skutek - bardzo poważne przemieszczenie ramienia przy pierwszej próbie pociągnięcia za spust. Dziękuję ci, US Army - pomyślał z ironią David, wyciągając pozostałe przedmioty: pałatkę, tabletki do oczyszczania wody, zestaw pierwszej pomocy. Barnes musiał być najlepszym klientem kwatermistrza bazy March. Baza March - przypomniał sobie Chandler, siedząc na trawie i przyglądając się mężczyznom i kobietom, rozproszonym po otaczających go pagórkach. Myli zęby, golili się; warunki polowe sprawiały im wyraźnie mniejszą niewygodę niż jemu. Bazy March już nie było, a także wszystkich, którzy tam zostali. Melissa - przyszło mu do głowy. Czym prędzej jednak odpędził nieprzyjemne myśli. Jej nic się nie stało. Jest teraz w domu, a jej przyjaciółka Lisa, rodzice czy też ktoś inny przebywa razem z nią, żeby być w pobliżu, kiedy zacznie się poród. Nic jej nie jest - powtórzył sobie. Nic jej nie jest. Chandler wyciągnął parciany polowy pas. Próbował delikatnie wytłumaczyć Barnesowi, że raczej nie będzie potrzebował całego sprzętu, jaki nosili ze sobą inni. „Hmm... mam być w sztabie, wie pan?” - tak powiedział. Tłumiąc uśmiech podniecenia, David połączył pasek od pistoletu z wyściełanymi szelkami uprzęży. Bawię się w przebieranki - pomyślał - żeby sprostać wojskowemu ideałowi prawdziwego żołnierza. Założył pas z szelkami. Był to wielozadaniowy lekki indywidualny zestaw do noszenia różnych rzeczy, czyli All-purpose Lightweight Individual Carrying Eąuipment albo dużo krócej - ALICE. Szukał dalej - manierka, kompas w pochwie, dwie sakwy na amunicję, mieszczące cztery trzydziestonabojowe magazynki. Chandler przymocował je, razem z „narzędziem do okopywania się” - składaną saperką, pochwą z bagnetem i zestawem pierwszej pomocy. Wszystko to stanowiło standardowe „wyposażenie polowe”. Mimo to David poczuł się dziwnie, kiedy wstał, a to z niego zwisało. Trzeba trzymać fason przed miejscowymi - postanowił, patrząc na kolejkę po żarcie i podstarzałe dziwki z Gander, które przyszły na ochotnika, żeby pomóc rzuconym tu przez los amerykańskim żołnierzom. Powrócił do wielkiej torby i wyciągnął pusty plecak polowy. Nosi się w nim „zestaw przeżycia”, przypomniał sobie, wymawiając te słowa. Udzielał samemu sobie korepetycji, korzystając z odrobiny prywatności, jaką - zdawało się - zapewniał mu status majora. Zwykli żołnierze woleli trzymać się od niego w pewnej odległości. „Zestaw przeżycia” zakłada się na ALICE, a obejmuje on dodatkową amunicję, wodę, racje żywności, ubranie, śpiwór i tak dalej. Chandler zwrócił uwagę, że Barnes zapakował mu „średni” zestaw; to jedyna rzecz, jaką dostał ze względu na swój przydział oficera sztabowego. Po prostu doskonałe określenie dla plecaka, który po wyładowaniu waży dwadzieścia dwa i pół kilo - pomyślał. Wiedział jednak, że noszony przez piechotę „duży” waży o dziewięć kilogramów więcej. Zdjął plecak i usiadł, zaglądając z powrotem do zielonego stosu rzeczy, ciągle jeszcze wypełniających pokrytą, kamuflażem torbę. Był tam też hełm. W miarę upływu godzin tego dnia David czuł się coraz bardziej nagi - widok gołej głowy stawał się rzadki, gdyż sierżanci zaprowadzali wśród szeregowców i kaprali swoisty porządek, wskutek czego na ciałach żołnierzy pojawiało się coraz więcej sprzętu. Wyjął hełm z torby. Standardowy model - obciągnięty płótnem z wszechobecnym kamuflażem, wykonany z kevlaru, obejmuje uszy i tył czaszki. Chandler dostosował wewnętrzną uprząż do rozmiarów swojej głowy i już pozostał w hełmie. Szukał dalej. Pomyślał, że brązowe tekturowe pudełko z papierosami jest już ostatnią rzeczą w torbie. Ale w jednym z jej rogów znalazł jeszcze duży, płaski przedmiot. Co to może być? - zdziwił się. Przyciągnął go, a potem sięgnął obiema rękami do torby i wyjął. „Pancerz indywidualny”. Melissa specjalnie zapytała go o to przez telefon w samochodzie, zanim dojechał do March. Czy dostanie „kamizelkę kuloodporną”? Nie wiedział. „Pewnie tak” - poprawił się, kiedy żona zamilkła. „Chcę, żebyś się o nią postarał” - zakończyła temat. On jednak naprawdę nie miał pojęcia, czy im je wydadzą. „Pancerz indywidualny”. Melissie wydaje się, że ta kamizelka zapewnia niemal magiczną ochronę. Chandler nie wyprowadzał żony z błędu. Prawdopodobnie pancerz zatrzymałby kulę z pistoletu. Złamałaby żebro, przewróciła i wytrąciła broń z ręki, lecz nie zabiłaby. Problem w tym, że nikt już nie posługiwał się pistoletami. Wojskowy pancerz ma zapobiegać ranom od odłamków, których nieregularne, nieaerodynamiczne kształty ograniczają prędkość i zdolność przebijania. Ale nie zatrzyma naboju wystrzelonego ze współczesnego dalekonośnego karabinu maszynowego, ręcznego czy tym bardziej cekaemu. Nic podobnego - nawet nie ma mowy. Spłaszczy tylko i zniekształci płaszcz kuli, redukując kilkakrotnie jej prędkość, wynoszącą setki metrów na sekundę, i odbierając część energii, wskutek czego pocisk wbije się w ciało z mniejszą siłą. David pamiętał ze szkoły, że najważniejsza jest prędkość. Energia to połowa masy razy prędkość do kwadratu. Nie dość, że i tak kula cię przebije, to jeszcze wleci zniekształcona, a może nawet poszarpana czy wręcz rozerwana - pomyślał. Nie - zdecydował - jeżeli mają mnie trafić z karabinu, to lepiej być bez pancerza. Pocisk wyrządzi mniej szkody, jeśli po prostu przeleci przez człowieka, pozostawiając możliwie najmniejszy otwór. A jeżeli nie trafi w ważne dla życia organy lub w kość, wskutek czego mógłby się odbić do wewnątrz, wtedy wyjdzie z niemal pełną prędkością, nie tracąc energii. Rozmyślanie o takich ewentualnościach w dziwny sposób sprawiło, że David poczuł się lepiej. Dopóki to on znajdował się w niebezpieczeństwie, a nie Melissa, wszystko było w porządku; mógł skoncentrować się na własnych problemach. Na przykład na tym, co zrobić z dwiema setkami mężczyzn i kobiet ze swojego samolotu. Chandler zapakował resztę ekwipunku, wstał i spróbował podskoczyć, tak obciążony. Rozległa się kakofonia szczęków i brzęków najrozmaitszych metalowych części wyposażenia. Czuł się w tym wszystkim dziwnie, ale ucieszył się, że plecak pozostał na swoim miejscu. Nagle jak spod ziemi wyrósł starszy sierżant Barnes i poprosił Davida o manierkę. Powiedział, że pójdzie napełnić ją pod zakrętkę ze strażackiego samochodu z Gander, który przywoził im wodę. „Żeby nie chlupało głośno” - wyjaśnił, potrząsając do połowy pustą manierką. Kiedy odszedł, Chandler włożył pancerz. Pasował. David dostosował więc do niego długość elementów uprzęży ALICE i założył ją na wierzch. Wyregulował pod brodą pasek hełmu. W pewnej chwili poczuł, że Barnes doczepia mu napełnioną manierkę. Odwrócił się i zobaczył, że sierżant odrywa z rolki jakąś ciemnozieloną taśmę. - Chwileczkę, sir - rzekł Barnes, po czym przez piętnaście minut Chandler podskakiwał, a on po każdym skoku próbował zmniejszyć hałas powodowany przez rynsztunek majora. Zużywszy pół rolki taśmy, sierżant zdjął z Davida plecak, „żeby troszkę uporządkować rzeczy”. - Próbuje mnie pan zamienić w wojownika Ninja, sierżancie Barnes? - zaśmiał się Chandler, zrzucając ciężki ekwipunek. Sierżant tylko się uśmiechnął. Na samiutkim dnie pustej już torby David zauważył ostatnie przedmioty, które umieścił w niej Barnes. Wyjął pierwszą z brzegu książkę. FM 19-21 - działania Wojsk Pancernych US Army. Spojrzał na sierżanta, ale ten nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. David podniósł zatem stos podręczników, wziął latarkę i udał się na poszukiwanie jakiegoś cichego miejsca. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, WSCHODNI ORECON 12 czerwca, 00:45 GMT (16:45 czasu lokalnego) - Na litość boską, Paul! - zawołał przez telefon Livingston do wiceprezydenta Constanzo, nie posiadając się ze złości. Wstał z fotela i nachylił się nad aparatem. - Co cię opętało, żeby wygłosić takie przemówienie?! Jak śmiałeś nie uzgodnić tego ze mną?!! - Walterze, musimy porozmawiać. - Świetnie zgadłeś, że musimy porozmawiać! Natychmiast lecę do Mount Weather! A ty do tego czasu schowaj się gdzieś i nie ruszaj się stamtąd! Nie rozmawiaj z dziennikarzami, nie wygłaszaj oświadczeń, nie kontaktuj się z żadną władzą jakiegokolwiek szczebla, naszą czy zagraniczną... - Walterze - przerwał mu wiceprezydent, ale Livingston wybuchnął: - Jeszcze nie skończyłem!!! - Czy mogę zapytać, kto jest z tobą w sali? Prezydent zawahał się i odpowiedział: - Tylko Greg Lambert. I adiutant wojskowy - dodał, ledwie rzucając okiem na siedzącego z kamienną twarzą majora, który ściskał teczkę z kodami broni jądrowej. - Czy możemy porozmawiać na osobności? - zapytał Constanzo. Lambert i major wstali. - Greg, pan niech zostanie. Lambert usiadł z powrotem w fotelu, zaskoczony sugestią wiceprezydenta. - O co chodzi?! - rzucił gniewnie Livingston, kiedy drzwi się zamknęły. - Walterze, mówiłem ci już wcześniej, że nie zgadzam się z twoją polityką uspokajania Rosjan. - Uspokajania?! - krzyknął prezydent. - Jakiego uspokajania?! Ich atak był skutkiem pomyłki! Nie jesteśmy w sytuacji lorda Chamberlaina. Tego, co się stało, nie poprzedziła żadna prowokacja, żadna wrogość... - Ale teraz - wszedł mu w słowo Constanzo - panuje straszliwa wrogość. Sytuacja się zmieniła. - W tej chwili rozmawiamy o konkretnej polityce! - wrzasnął Livingston. - Co wobec tego proponujesz? - To samo, co poprzednim razem. - Rozbrojenie?! Chcesz, żebym zażądał od Rosjan pozbycia się broni jądrowej po tym, jak właśnie zrzuciliśmy na nich pięć tysięcy głowic w odpowiedzi na ich pomyłkę? Nie słyszałeś mojej ostatniej rozmowy z generałem Razowem, ale uwierz mi, nie był w nastroju do przyjmowania warunków. - Jeszcze jedno. Myślę, że powinieneś w większym stopniu włączyć mnie w dyskusje dotyczące bieżącej sytuacji - narady wojskowe, rozmowy z przywódcami innych państw i tak dalej. - Tak myślisz, tak?! - Złość Livingstona mieszała się ze zdumieniem. Potrząsnął głową; na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmiech. - Tak samo uważają marszałek Izby i Jim Bailey - dodał spokojnie Constanzo; w tym drugim wypadku chodziło o przewodniczącego Narodowego Komitetu Demokratycznego. - A propos, panie Lambert, marszałek prosił, żebym przypomniał panu, że ma pan stawić się na zeznania jutro o dziewiątej rano, w podziemnej placówce Kongresu w Greenbriar w Wirginii Zachodniej. Wirginia Zachodnia - pomyślał Greg. Jane była w Snowshoe, zatem zobaczy ją jutro. Serce zabiło mu mocniej i od razu poprawił mu się nastrój. Livingston zapadł w fotel. Uśmieszek zniknął mu z twarzy. Pokiwał głową i spojrzał na Lamberta. - Więc o to chodzi - wycedził do telefonu. - Rozumiem. Zakręciłeś się za moimi plecami! - Po prostu wszyscy tu byli, Walterze, rozmawialiśmy i doszliśmy do takiego wniosku. - Chcę, żebyś od tej chwili z nikim się nie kontaktował! - Obawiam się, że nic z tego, Walterze - odparł wciąż spokojnie Constanzo. Prezydent wziął głęboki wdech, a jego wściekłość przybrała rozmiary, jakich Lambert nigdy jeszcze nie widział. - W takim razie żądam, żebyś mi złożył rezygnację, kurwa mać!!! Nastała dłuższa przerwa, po czym Constanzo oznajmił: - Obawiam się, że z tego też nic nie będzie. Livingston podniósł wskazujący palec i dźgnął nim przycisk wyłączający rozmowę. Potem uderzył w drugi. - Posadźcie to pudło na ziemi! Lecę do Mount Weather! LOTNISKO MIĘDZYNARODOWE W FILADELFII 12 czerwca, 06:00 GMT (01:00 czasu lokalnego) Lambert zszedł po drabince E-4B. Kiedy dotarł na dół, zobaczył sto metrów dalej identyczny samolot, z pracującymi na wolnych obrotach silnikami. Prezydent z małżonką znikali właśnie w drzwiach śmigłowca. Deptał im po piętach doradca prawny Białego Domu, który czekał na płycie lotniska. Już zaczął mówić, jak zwykle wyrzucając z siebie słowa niczym karabin maszynowy. Zanim Greg zdążył wsiąść do czarnego - też jak zwykle - rządowego samochodu, helikopter wystartował, czym prędzej zabierając Livingstona do Mount Weather, na konfrontację z wiceprezydentem. Lambert odwrócił się do jednego z pracujących w Kongresie asystentów, który przyjechał go powitać. - Muszę zatelefonować - powiedział. - Można zadzwonić z samochodu - odparł tamten i podał mu telefon komórkowy. Wóz szybko ruszył, a Greg wystukał numer w Snowshoe. - Proszę z Jane Lambert - rzekł, kiedy odebrała kobieta z recepcji. Niepokój spowodował nagły dopływ adrenaliny do jego mózgu. - Przykro mi, sir, ale nie ma u nas Jane Lambert - L-A-M-B-E-R-T. Greg poczuł lekki chłód. - Hmm, a czy jest ktoś o nazwisku Collins? Pani Lambert może być z rodzicami. Po chwili usłyszał odpowiedź: - Nie, proszę pana. Nie ma również nikogo o nazwisku Collins. - Może... Czy wszystkie pokoje są zajęte? - Greg uznał, że to by wyjaśniło sprawę. - Tak, sir. Wszyscy z... rozumie pan, uchodźcy. Lambert przytaknął - hotel, w którym zawsze się zatrzymywali, był pełen, więc musieli poszukać innego. Przyszło mu jednak do głowy, żeby zapytać: - Od kiedy nie macie wolnych miejsc? - Och, od paru godzin. Greg trzymał słuchawkę nieruchomo przy uchu. Powinni tam dojechać w godzinę czy dwie po moim telefonie! - pomyślał. - Halo? - odezwała się kobieta. - O, tak... dziękuję - odparł, przełykając nerwowo. - Powodzenia, sir - zakończyła recepcjonistka, z pełną smutku uprzejmością w głosie. Greg popatrzył na siedzącego obok asystenta, ale tamten odwrócił się do okna. Drżąc ze strachu, Lambert wystukał swój numer domowy. Ku jego zaskoczeniu rozległ się sygnał. Serce mu zamarło na myśl, że za chwilę słuchawka zostanie podniesiona. Po trzecim jednak sygnale włączyła się automatyczna sekretarka i Lambert się uspokoił. Szybko wystukał kod osobisty. Przyłożył słuchawkę do ucha i usłyszał znajomy syntetyczny głos. - Liczba odebranych wiadomości: trzy. Nerwy Grega były teraz napięte jak postronki. Rozległ się pierwszy sygnał. - Kochanie, jeżeli zadzwoni Paweł... - To była Jane; hałas w tle jasno wskazywał, że pędziła swoim saabem, i Lambert odczuł ogromną ulgę - ... to proszę cię, nie zapomnij mu powiedzieć, że Irina jest ze mną. Pa! Próbował zachować spokój, kiedy zabrzmiał drugi sygnał. - Greg! - rzekła Jane. Przeraził go ton jej głosu. Była przestraszona. - Silnik zaczął dymić, a potem nagle zgasł! - Słowa uderzyły w niego niczym piorun. Z głębi dobiegał szum nadajników alarmowych. Zamknął oczy. Cały jego świat zależał teraz od tego nagrania. - Powiedz mu o tym, co się stało z radiem! - odezwała się z tyłu Irina. Jej głos drżał. - Ra... zamilkły wszystkie radiostacje. Boję się, Greg! Och, tak bardzo, bardzo się boję... - W jej głosie też słychać było drżenie. - Kończę już, bo mama i tata mogą próbować dzwonić. Jadą tu po mnie. Pa! - Wyraźnie nie chciała odłożyć słuchawki. - Pa-pa, kochanie. Lambert czekał. Czuł suchość w ustach, a w piersiach taki ciężar, że z trudem oddychał. Trzeci sygnał, ostatni. Głos Jane zepchnął go na samo dno piekła. - Greg - wydobyła z siebie, a potem kaszlnęła. - Och, kochanie, co się dzieje?! - Ledwie zdołała wymówić te słowa, bo chwycił ją straszliwy atak kaszlu. Usłyszał, że Irina w tym czasie wymiotuje. PALM SPRINGS, KALIFORNIA 12 czerwca, 14:00 GMT (06:00 czasu lokalnego) - Zadzwoniła do mnie siostra - odezwała się siwowłosa kobieta, stojąca za Melissą w kolejce. Przyciskała do nosa papierową chusteczkę. - Jest w Kansas, siedzi w domu! - To straszne! - powiedziała Melissa, kiedy posunęły się o krok do przodu. - Czy nikt nie może jej pomóc? - Nie. Wszyscy są w tej samej sytuacji. Telefony działają, więc przynajmniej nie czują się odcięci od świata. Siostra mieszka w starym domu. To rolniczy stan, wie pani. Wszystko zdaje się normalne: jest prąd, telewizja kablowa i woda. Ale ona umiera; mówi, że to czuje. Miejscowa telewizja poinformowała, że w okolicy jest sto czegoś tam tego promieniowania. - Kobiecie popłynęły łzy. Była taka stara, miała tak bladą i pomarszczoną skórę, że Melissę aż zaskoczyła obfitość łez spływających po policzkach kobieciny. - Może ma piwnicę czy coś takiego? - zapytała Melissa, umieszczając Matthew trochę wyżej na bolącym ramieniu. Była wciąż osłabiona i odczuwała ciężar trzymanego dziecka. - Ma piwnicę, która wytrzymuje burze - w tamtym stanie zdarzają się tornada. Powiedziałam jej, żeby tam zeszła, ale kiedy ci przeklęci Rosjanie zrzucili bomby, ona spała i o niczym nie wiedziała. Dowiedziała się dopiero rano, z telewizji. A wtedy - tak powiedzieli - promieniowanie już tam przyszło. Jak ktoś nie upchał szmat pod drzwiami i nie zrobił czegoś jeszcze, to już było za późno. To promieniowanie weszło do domu, do piwnicy, wszędzie; tak jak te burze pyłowe. I dostało się też do płuc, tak twierdzi Edith. - Staruszka potrząsnęła głową. - Zawsze jej mówiłam, że powinna przyjechać tu do mnie, kiedy Frank - to był jej mąż, wie pani - kiedy Frank umarł. - Czy może wyjść z domu? - zainteresowała się Melissa. - Choćby na chwilę, żeby coś kupić do jedzenia? Kobieta zaprzeczyła ruchem głowy. - Jedzenie już się w niej nie trzyma - tak się wyraziła - więc nawet nie próbuje. Nigdy nie jadła dużo; zawsze była smukła jak trzcina. Jesteśmy bliźniaczkami, wie pani? - ciągnęła staruszka uśmiechając się, a jej oczy, schowane za grubymi okularami, popatrzyły w górę. - Mówili o nas: najładniejsze dziewczyny w okręgu! - Spuściła wzrok. - Tu jest za dużo ludzi. Chyba przyjdę później... - Ale już prawie doszłyśmy. - Melissa pokazała głową drzwi, przed którymi stały. - Później może nie być nic do jedzenia. - Mogę mieć jedzenie. Za moim domem jest ogród. Jeżeli będę musiała, to pójdę i zbiorę trochę warzyw. - Na pewno, proszę pani? - zapytała Melissa, wyciągając rękę, żeby dotknąć kruchego, kościstego ramienia tej słodkiej staruszki. - Dziękuję ci, kochanie. Lepiej pójdę do domu i zatelefonuję do Edith. Kiedy ostatnio do niej zadzwoniłam, odłożyła słuchawkę, bo powiedziała, że rozmowa będzie mnie kosztować majątek. Ale to mi się wydaje takie głupie. Kto się teraz martwi, ile co kosztuje? Tylko, wie pani, trudno się ludziom odzwyczaić. - I poszła. Melissa nie mogła chyba poczuć się gorzej niż w momencie, gdy zbliżyła się do szklanych drzwi. Za szybą wisiał duży plakat z napisem: ZGODNIE Z ROZPORZĄDZENIEM RZĄDU USA DO 16 CZERWCA SPRZEDAWANE BĘDĄ TYLKO NIETRWAŁE PRODUKTY ŻYWNOŚCIOWE. Tyle już wiedziała, gdyż wiadomość dotarła do końca kolejki pół godziny wcześniej. Jej wzrok przykuły jednak inne słowa, wypisane wielkimi literami na pierwszej stronie dziennika „Los Angeles Times”, którą czytał sklepowy ochroniarz, ludzie bowiem posuwali się w kolejce zaskakująco spokojnie. Melissa z trudem oderwała oczy od gazety, kiedy stojący obok mężczyzna przepuścił ją w drzwiach. Jej spojrzenie jednak natychmiast wróciło ku tytułowi, zajmującemu całą szerokość i prawie jedną trzecią wysokości strony. Potrząsnęła głową, raz za razem powtarzając w myśli słowa, które ciągle wydawały się nierealne: TRZECIA WOJNA ŚWIATOWA. PLACÓWKA KONGRESU USA, WIRGINIA ZACHODNIA 12 czerwca, 14:00 GMT (09:00 czasu lokalnego) - Proszę podać pełne imiona i nazwisko - zaczął lider większości. - Gregory Philip Lambert. - I stanowisko. - Specjalny doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Panie Lambert - ciągnął lider większości, zaglądając w notatki - rozumiem... słyszałem o pańskiej stracie, dlatego nie będę pana długo wypytywał. Proszę jednak powiedzieć, czy późnym wieczorem jedenastego czerwca był pan w kontakcie telefonicznym z prezydentem Livingstonem? - Tak - odparł Greg, nie zwracając uwagi na blask reflektorów. Siedział przed komisją w bezruchu, otępiały. - Przepraszam bardzo, sir - odezwał się łagodnie lider większości. - Czy mógłby pan mówić odrobinę bliżej mikrofonów? Lambert posłuchał. - Tak - powtórzył bezbarwnie. Lider większości spojrzał kątem oka na kolegę z Partii Republikańskiej, a potem rzekł: - Przepraszam, ale musimy zadać panu te pytania. Czy tamtego wieczoru jedenastego czerwca prezydent polecił panu znaleźć przez telefon świętej pamięci sekretarza Moore’a? - Tak. - I co prezydent Livingston powiedział sekretarzowi Moore’owi? - Nie jestem upoważniony do omawiania tej sprawy... - zaczął Lambert monotonnym głosem; już dawno opuściły go wszelkie emocje - ...ponieważ mogłoby to zagrozić bezpieczeństwu narodowemu Stanów Zjednoczonych podczas trwania stanu wyjątkowego. - Recytował to zdanie trzykrotnie w czasie godzinnej rozmowy telefonicznej z adwokatem Białego Domu, która miała przygotować go do przesłuchania w Kongresie. Wpatrywał się bezmyślnie w zielone sukno przykrywające stół, za którym siedzieli kongresmani. Nagle uświadomił sobie, że lider większości coś do niego mówił. - Czy może pan powtórzyć pytanie? - poprosił. - To nie było pytanie, tylko stwierdzenie: zadano panu bezpośrednie pytanie podczas prawidłowo przeprowadzanego przesłuchania przez połączoną komisję obu izb Kongresu. Posiedzenie odbywa się przy drzwiach zamkniętych i każde pańskie słowo zostanie zachowane w najściślejszej tajemnicy. A teraz powtórzę pytanie: co prezydent Livingston powiedział sekretarzowi Moore’owi? - Nie jestem upoważniony do omawiania tej sprawy, ponieważ mogłoby to zagrozić bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych podczas trwania stanu wyjątkowego. - Rozumie pan - prawda? - że podlega pan karze za niezastosowanie się do nakazu Kongresu? - odezwał się jeden z republikanów. Lambert przytaknął, a współprzewodniczący komisji zaczęli naradzać się z prowadzącym przesłuchanie. W końcu lider większości oznajmił: - Panie Lambert, zamierzamy udzielić panu dymisji w czasie następnego posiedzenia, które odbędzie się po uchwaleniu wymaganych prawem dokumentów. Obowiązuje pana nakaz pozostania w odległości pozwalającej na niezwłoczne przybycie na posiedzenie wkrótce po otrzymaniu wezwania. Wychodząc z sali, Lambert wpadł na generała Thomasa. - Cześć, Greg - powitał go generał, odprowadzając na bok. - Wezwali mnie tu, żebym zdał raport z wojny, konfliktu czy jak to powinniśmy nazwać. Lambert lekko skinął głową. Generał położył mu dłoń na ramieniu. - Greg - rzekł współczująco. - Przepraszam... Właśnie się dowiedziałem... - Lambert przytaknął znowu. - Czy mogę ci w czymkolwiek pomóc? - Muszę ją odnaleźć - odparł Greg, nagle bardzo ożywiony tą możliwością. Spojrzał na Thomasa. - Tam jest... gorąco, Greg. - Przecież w strefie skażonej pracują ludzie - zaprotestował Lambert. - Na zmiany, szybko przywożeni i wywożeni samolotami, w kombinezonach ochronnych. Greg popatrzył na generała. Ten przez chwilę odpowiadał mu wzrokiem, po czym zaproponował: - Znajdź pułkownika Rutherforda. On się tym zajmie. - Dziękuję ci - odpowiedział Lambert, spuszczając głowę i znów wpatrując się w podłogę. - Greg - odezwał się Thomas, nieco bardziej stanowczym głosem - możesz rozpaczać, jeśli najgorsze jest prawdą, ale nie wolno ci winić siebie. Miałeś do wykonania zadanie, które odciągnęło cię od domu, tak jak miliony innych mężczyzn i kobiet, i... - Jeździła saabem - powiedział Lambert; jego dolna warga drżała jak u dziecka. - Ciągle powtarzała mi, że... że świeci się kontrolka temperatury silnika. Pracowałem do tak późna, że nie miałem kiedy się tym zająć. Sama nigdy by tego nie zrobiła, bo nie śmiała zabierać się do takich rzeczy jak naprawa samochodu. - Przełknął łzy, mrugając oczami, i podniósł wzrok, patrząc przed siebie. - Zadzwoniła... zadzwoniła z samochodu do nas do domu i nagrała się na automatyczną sekretarkę. Silnik się zagotował podczas jazdy w góry. Już wtedy była chora... - Greg się rozpłakał. Thomas objął go obiema rękami i mocno uścisnął; jemu także stanęły łzy w oczach. PENTAGON, NIEDALEKO WASZYNGTONU 12 czerwca, 22:00 GMT (17:00 czasu lokalnego) Skrzynie były ciężkie. Lamberta bolały plecy już po przeniesieniu pierwszej. Lepkość, jaka go otaczała, od kiedy nałożył na siebie komplet chroniący przed skutkami broni chemicznej i biologicznej oraz pyłem promieniotwórczym - nasycony węglem drzewnym kombinezon i maskę przeciwgazową - zamieniła się w mokry okład potu. Gdy razem z członkiem załogi śmigłowca przekazali ostatnią skrzynię podobnie ubranym ludziom, którzy wybiegli z drzwi Pentagonu wychodzących na wewnętrzne lądowisko dla helikopterów, Lambert wrócił do maszyny, a żołnierz podniesionymi kciukami dał pilotowi znak startu. Wojskowi nalegali, żeby najpierw zrzucić zapasy dla oficerów zamkniętych w „Tank” - uszczelnionym pomieszczeniu wojennym, znajdującym się na trzecim piętrze budynku, a dopiero potem przystąpić do „drugorzędnej misji”. Teraz byli już do usług Lamberta. Czekał ich wyścig z czasem. Zawirowania powietrza od obracających się łopat śmigłowca spowodowały, że pokryli się pyłem, promieniującym z natężeniem trzydziestu rentgenów na godzinę. Sumaryczna dawka dwustu rentgenów powoduje śmierć niektórych ludzi, a sześćset zabija prawie każdego. Przestaną być w niebezpieczeństwie, dopiero gdy wrócą do punktu dekontaminacyjnego koło Dundalk, w stanie Maryland. Kiedy helikopter wzbił się na trzysta metrów ponad nieruchome miasto, Lambert zwrócił uwagę, że przygląda mu się siedzący z tyłu żołnierz. Greg słyszał przekleństwa załogi, gdy wydano im rozkazy, ale nie ustępował, mimo poczucia winy, jakie wywołały w nim ich skargi. - Stulcie gęby! - powiedział wtedy pilot. - To jakaś pieprzona szycha z Białego Domu! W dole nic się nie poruszało. Żołnierz wychylił się przez otwarte drzwi śmigłowca, otrzepując się wolną ręką, żeby pozbyć się możliwie największej ilości promieniotwórczego pyłu. Lambert zauważył, że mężczyzna zaczął od krocza i skończył w tym samym miejscu. Greg przyjrzał się własnemu ciemnozielonemu kombinezonowi. Nic na nim nie widział; było mu do tego stopnia wszystko jedno, że nie wykonał żadnego ruchu; siedział tylko i gapił się na zielony krajobraz Wirginii. Lecieli wzdłuż autostrady numer sto dziewięćdziesiąt trzy, która biegła w górę Potomacu. Zarówno Potomac, jak i inne rzeki oraz strumienie wymywały do Atlantyku radioaktywny pył w zatrważających ilościach. Europejczycy wpadli w panikę i wysłali swoje okręty nie przeciw Rosjanom, ale żeby szukały śladów promieniowania w Golfsztromie, w północnej części zachodniego wybrzeża Ameryki, i ostrzegały o ewentualnym zbliżaniu się skażenia do Europy. Kanadyjczycy wstrzymali połowy przy brzegach Nowej Szkocji, a Europejczycy wściekali się, że niektóre z amerykańskich głowic zrzuconych na Rosję spowodowały opad promieniotwórczy w ich krajach. Setki tysięcy, może nawet miliony ludzi poza granicami Stanów Zjednoczonych i Rosji mogły umrzeć z powodu wzrostu zachorowań na raka. Boją się o swoje ryby i produkty mleczne - pomyślał Lambert - a ten tutaj strzepuje radioaktywny pył ze spodni. Potrząsnął głową. Pieprzyć ich! A, pierniczę to wszystko. Maszyna zaczęła się zniżać. Drugi pilot - kobieta - odwróciła się do Grega i pokazała palcem w dół. Lambert wyjrzał przez okno i po paru sekundach zwrócił uwagę na autostradę. Wszędzie widać było samochody. Wyglądały tak normalnie, jakby poruszały się powoli w panującym w godzinach szczytu korku. Wiele z nich pozjeżdżało na boki, ale przeważnie znajdowały się na drodze. Nagle Lambert zauważył, że większość z nich - prawie wszystkie - świeciła słabo reflektorami, chociaż była piąta po południu. Umarli w nocy - zrozumiał. Patrząc na tę masę samochodów, Greg zaczął tracić nadzieję. Nigdy nie znajdziemy jej saaba - pomyślał. Śmigłowiec leciał teraz niżej, nad korkiem spowodowanym przez jakiś wypadek. Lambert nie nadążał objąć wzrokiem wszystkich mijanych pospiesznie samochodów, wstał więc i podszedł do kokpiru. - Lecicie za szybko! - krzyknął, żeby być słyszanym pomimo maski przeciwgazowej, hełmów pilotów i hałasu silnika. - Jeszcze nie dolecieliśmy! - zawołała kobieta, zerkając na mapę, a potem znów wyglądając przez szybę. - Tam! - odezwała się, pokazując energicznie palcem na miejsce, w którym do autostrady dołączała droga. Greg przekręcił lekko głowę, żeby pozbyć się odbłysku w szybce maski, i zobaczył to, czego szukał. Samochód Jane znajdował się dokładnie tam, gdzie go opisała przez telefon. Srebrny saab stał zupełnie sam na poboczu. Pokrywa silnika była podniesiona, a reflektory zgaszone. Kobieta wskazała go palcem, a pierwszy pilot przytaknął. Tętno Lamberta podskoczyło. O Boże! - przemknęło mu tylko. Tak naprawdę nie wierzył, że uda im się odszukać samochód Jane. W głębi duszy wyobrażał sobie, że w jakiś tajemniczy sposób jej tu nie będzie. Nie dopuszczał myśli, że faktycznie może ją znaleźć. O mój Boże! Wpadł w nagłą panikę. Śmigłowiec leciał teraz bardzo nisko, robiąc ostatni zakręt, żeby usiąść naprzeciw samochodu. Z ziemi wzbijał się biały pył. Greg zdał sobie sprawę, że to opad promieniotwórczy. Kiedy tylko płozy dotknęły nawierzchni, siedzący koło Lamberta sierżant krzyknął: - Szybko! - i wyskoczył na zewnątrz. Greg ruszył za nim. Świat wokół nich wydawał się dziwny i obcy. W środku szczelnie zamkniętego kombinezonu Lambert czuł się jak na innej planecie. Biegnąc słyszał jedynie powolny klekot wirnika helikoptera i swój własny oddech. Miał wrażenie, jakby nurkował w akwalungu - znajdował się w środowisku, w którym człowiek nie może przebywać bez ochrony, sam... - Jest pusty! - zawołał żołnierz, oczyściwszy rękawicą dwie szyby. Greg zajrzał do środka - ani śladu Jane czy Iriny. - Chodźmy! - krzyknął podoficer i ruszył z powrotem. Lambert odwrócił się i pobiegł truchtem, ponieważ żołnierz ponaglał go ruchem ręki. Greg rozejrzał się uważnie wokół samochodu i po obu stronach drogi, ale nie było nikogo. Kiedy tylko wspiął się na pokład, śmigłowiec wystartował. Sierżant usiadł zdyszany koło Lamberta, lecz ten zebrał w sobie dość siły, żeby podejść do pilotów i zawołać: - Lećcie kawałek dalej sto dziewięćdziesiątą trzecią w kierunku Leesburga! Piloci spojrzeli po sobie; kobieta pokazała mu założony na kombinezon zegarek. Greg chwycił ją za ramię i spojrzał, która godzina. - Mamy czas! - krzyknął. - Sprawdźmy jeszcze kawałek! - Piętnaście minut! - rzekła kobieta i pilot ruszył. - Szukajcie czarnego mercedesa. Dużego! - polecił Lambert. Jane powiedziała, że czeka na rodziców, ale boi się, że przyjadą za późno. Tak się bała... - pomyślał i uczucia na moment wzięły w nim górę, zaraz jednak się opanował. Będzie na to czas później. Z lewej jego strony wychynęła głowa sierżanta. - Co się, u licha, dzieje?! - wrzasnął. - Szukamy mercedesa! - odparł pilot. - Cholera! - zaklął żołnierz, waląc ręką w przegrodę za plecami pilota, po czym wrócił do otwartych drzwi i znowu zaczął otrzepywać krocze. Samochody, porozsiewane teraz z rzadka, przesuwały się pod nimi. Większość znajdowała się na poboczu, niczym zdmuchnięta przez jakąś potężną wichurę. Scena wyglądała trochę jak po burzy śnieżnej, chociaż wokół panowało lato. Lambert starał się nie myśleć o ludziach zamkniętych w pojazdach. - Tam! - zawołała kobieta, pokazując na samochód, stojący poza poboczem pod dziwnym kątem, skierowany w przeciwnym kierunku niż wszystkie inne. - To ten?! - Nie wiem! - odpowiedział Greg. - Sprawdźmy! - Jeżeli wylądujemy, to już będzie ostatni raz! - krzyknął pilot. - Potem wracamy! Lambert popatrzył na mercedesa. Kolor niezupełnie się zgadzał; pod warstwą pyłu wydawał się brązowy, nie czarny. Ale model był odpowiedni. - Okay! - zdecydował Greg. - Sprawdzamy! Śmigłowiec wylądował w taki sam sposób jak poprzednio - zataczając półkole. Lambert i towarzyszący mu podoficer zaczęli biec. Zanim jeszcze Greg dotarł do mercedesa, wiedział, że to samochód rodziców Jane. Przełknął, kiedy stanął przy szybie. Żołnierz zaglądał już do środka przez mały kawałek wyczyszczonej tafli, osłaniając oczy od światła. Wyprostował się, spojrzał na Lamberta i się cofnął. Serce Grega waliło jak oszalałe. Zrobiło mu się słabo. Schylił się. Na miejscu kierowcy, przechylona w prawo, siedziała matka Jane. Ojciec zsunął się na podłogę z fotela pasażera. Jego plecy były dziwnie wygięte, a głowa i ramiona zwisały do tyłu. Matka Jane nigdy nie prowadziła - uświadomił sobie Greg. Ojciec zatem musiał pierwszy źle się poczuć. Z trudem oddychając, Lambert podszedł do tylnej szyby i przejechał po niej rękawicą. Na szkle pozostały tylko cztery ślady w miejscach, w których palce przesunęły się po czystym, przypominającym puder pyle. Greg wytarł całą dłonią duże koło. Irina siedziała na podłodze, z głową opartą na ramionach skrzyżowanych na poduszce fotela. Jane leżała na tylnym siedzeniu; mała córeczka swoich rodziców zasnęła podczas długiej podróży. NIEDALEKO DUNDALK, MARYLAND 12 czerwca, 22:30 GMT (17:30 czasu lokalnego) Potężny strumień gorącej wody omal nie przewrócił Lamberta. Stał na betonie, koło myjni samochodowej, której teraz używano do oczyszczania ludzi. Patrzył przez krople na szybkach maski przeciwgazowej, jak świat przemieszcza się, podczas gdy on obraca się powoli z podniesionymi rękami. Strumień wgniatał się w jego ciało, wzbudzając uczucie ciepła i swędzenia. W polu widzenia pojawił się człowiek trzymający wąż - także ubrany w kombinezon ochronny - a następnie załoga helikoptera, którym Lambert leciał. Każdego obmywano na oddzielnym stanowisku. Wreszcie oczom Grega ukazały się czarne zwały mokrej ziemi, zepchnięte najpewniej przez stojący nie opodal buldożer. Na samym końcu Lambert ujrzał płytki basen, do którego spływała woda z węży. W tamę ziemną, zatrzymującą niebezpieczną zawartość, powtykane były żółto-czarne tabliczki z podpisem: PROMIENIOWANIE! Zanim Greg wykonał pełen obrót, strumień wody przestał nim szarpać - człowiek z wężem zaczął teraz obmywać cementową nawierzchnię, na której Lambert stał. Woda spychała spłukany pył w stronę kanału. - Tam! - krzyknął żołnierz. Zakręciwszy zawór, przez chwilę zginał i rozprostowywał palce, zdrętwiałe od potężnego odrzutu węża. W głębi stał śmigłowiec, który szorowano ogromnymi szczotkami na długich tyczkach, otoczony znacznie większym systemem kanałów do spływu wody. Obok czekał strażacki wóz, z rozwiniętymi na ziemi wężami. Koło bariery ziemnej stał człowiek, którego chroniły jedynie maska i rękawice; trzymał długą pałeczkę i pudełeczko, połączone kablem. Powoli przesunął pręt po ciele Lamberta, po czym kazał mu się odwrócić. Greg zobaczył zbliżającą się resztę załogi. - Jest pan czysty! - oznajmił żołnierz i Lambert niezdarnie przekroczył kanał. Człowiek z licznikiem Geigera nie podtrzymał go jednak, tylko się cofnął. - Może pan zdjąć maskę za tą liną i rzucić kombinezon na tamten stos. - 174 Pokazał na górę mokrych ciemnozielonych ubrań, otoczoną linką, rozpiętą pomiędzy pomarańczowymi pachołkami. - Rękawice na samym końcu - dodał. Lambert podszedł do wskazanego miejsca i zdjął kombinezon. Z lubością wciągnął do płuc chłodne, świeże powietrze, które obmyło mu twarz. Wszystko zdawało się nagle powrócić do normalnego stanu. Uwagę Grega przyciągnęły odgłosy bryzgającej wody i okrzyki żołnierzy zdejmujących skrzynie z ciężarówki, stojącej przy prowizorycznym lądowisku dla śmigłowców. Kolejna załoga w ciemnozielonych kombinezonach czekała na odkażenie i na załadunek swojej maszyny. Mechanicy pospiesznie zanieśli pod groblę, na wielkich szczypcach, filtr powietrza zasysanego przez silnik. Lekki powiew przesunął się chłodem po spoconej szyi i włosach Lamberta. - Przepraszam! - odezwał się stojący koło ciężarówki mężczyzna w mundurze, przywołując Grega ruchem dłoni. Z boku samochodu namalowany był czerwony krzyż na białym tle. Lambert podszedł do siwowłosego człowieka z brzuszkiem, który nijak nie pasował do wojskowego uniformu. Mężczyzna trzymał duży notatnik do przypinania kartek. Po drodze Greg zauważył kobietę w szaroniebieskim szpitalnym stroju i białym fartuchu. Jej towarzysz odwrócił się do Lamberta i bez słowa zdjął z kieszeni jego koszuli niedużą pałeczkę, przypominającą długopis. Greg zapomniał, że miał na sobie dozymetr. - Fiu, fiu! - odezwał się mężczyzna, podnosząc przyrząd do światła. - Pan jest...? - Podał dozymetr pielęgniarce i podniósł notatnik. - Lambert, Greg Lambert. - Och, tak, rzeczywiście - powiedział mężczyzna, rozpoznając go i jednocześnie coś zapisując. - Jestem doktor Gray, major rezerwy US Army. A to Samantha James. - Skinął na kobietę. - To pielęgniarka ze szpitala w Baltimore, gdzie pracuję. Pomyślałem, że może się przydać. Nadeszła drugi pilot i Greg wskazał głową w jej stronę. - Zaraz do pani przejdę - powitał ją lekarz. - Panie Lambert, właśnie otrzymał pan dawkę promieniowania, jaką normalnie dostajemy w ciągu całego życia. Siedemnaście radów. Sądząc na podstawie danych o robotnikach zamurowujących Czarnobyl, taka ilość nie jest niebezpieczna, statystycznie rzecz biorąc. Ale to ponad trzykrotnie więcej niż dopuszczalna roczna dawka dla pracowników naszych elektrowni jądrowych. Jeszcze odrobina i mógłby pan mieć problemy. Rozumie pan? Greg przytaknął. - Dalej: ponieważ otrzymał pan przeszło piętnaście radów, muszę zgłosić to przełożonym. Zrobią panu badania; na tym poziomie nie mogą odmówić żadnej pomocy medycznej. Gdyby jednak dostał pan osiemnaście radów, zgodnie z prawem nie wolno byłoby pana leczyć, aż do odwołania stanu wyjątkowego. Dobrze. Teraz proszę zażyć te tabletki - przeciwdziałają gromadzeniu się w tarczycy czegokolwiek, co mógł pan ewentualnie wchłonąć - i powinien pan być zdrowy. - A co z... Przywieźliśmy moją żonę, jej rodziców oraz przyjaciółkę. - Proszę ich przyprowadzić. Przyjrzę się im. - Nie żyją - powiedział Greg krótko. - Och, przepraszam... I są skażeni? Lambert przytaknął. - Tam jest rejestracja zmarłych. Ale nie pozwolą panu ich zobaczyć. Prawdopodobnie już ich pochowali - wyjaśnił doktor, pokazując na teren pokryty rowami i upstrzony żółto- czarnymi znakami: PROMIENIOWANIE. - Zapiszą jednak ich nazwiska i zajmą się wszystkimi sprawami papierkowymi. Greg odwrócił się i ujrzał całą załogę swojego śmigłowca. Stali w ciszy i patrzyli na niego. - Dziękuję - rzekł do nich, po czym odszedł ze spuszczoną głową. Poczuł, ze ktoś chwyta go za ramię. Podniósł wzrok i zobaczył podoficera, który wybiegł z nim z helikoptera. Był to przystojny, młody, króciutko ostrzyżony Murzyn. Chłopak nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat. - Proszę pana, wszystko będzie dobrze... Greg wiedział, że żołnierz się myli, ale podziękował mu i podszedł do ogrodzonego linkami obszaru. Popatrzył na baseny radioaktywnych ścieków i kanały dla spływającej wody. Przepraszam cię, Jane - powiedział w myśli. O Boże, przepraszam... Te słowa były takie puste. Nic nie znaczyły i niczego nie naprawiły. KREML, MOSKWA 12 czerwca, 23:45 GMT (01:45 czasu lokalnego) - Wszyscy panowie wiecie, że uważam to za szaleństwo - rzucił Razów przez zaciśnięte zęby, ledwie panując nad sobą. Mówił do zgromadzonych na naradzie członków STAWKI. - Wszystko, co zrobiliśmy do tej chwili, można ¦wytłumaczyć jako błąd Zorina. To zaś - akcentując pierwsze słowo zdania, generał rzucił na stół proponowane plany operacyjne - to są już nasze plany. - I co nam dało - odezwał się, wzruszając ramionami, generał Kariakin - że udowodniliśmy Amerykanom swoją niewinność? Może nie nadąża pan z czytaniem raportów. - Rozejrzał się, spoglądając na ciągle niezdecydowanych dowódców lotnictwa i marynarki. Podniósł plik kartek, które rozdano członkom STAWKI w ciągu parogodzinnej dyskusji. - „Wyrocznia” - przeczytał i podniósł wzrok na szefa GRU - wywiadu wojskowego. - Kto to jest? - To nasi ludzie znajdujący się na terenie Stanów - odpowiedział tamten. - Pracownicy ambasady i konsulatów, studenci, biznesmeni, przed stawiciele handlowi, obywatele krajów trzecich. - Cóż, a zatem „Wyrocznia” donosi - ciągnął Kariakin, zakładając okulary - że amerykańska mobilizacja postępuje. Lotniska cywilne w Denver, Dallas, Houston, Salt Lakę City, St. Louis, Chicago, Atlancie, Filadelfii i Nowym Jorku służą teraz do lotów wojskowych na Daleki Wschód i do Europy. Cywilny ruch lotniczy został wstrzymany, gdyż wszystkie samoloty przeznaczono na potrzeby wojska. Gotowe do użycia są okręty w bazach w Nowym Orleanie, Galveston, San Diego, Seattle, Filadelfii i Jacksonville. - Wziął kolejną kartkę. - To też raport GRU. Ze zdjęć satelitarnych wynika, że amerykański Piąty Korpus w Norymberdze, w Niemczech, oraz część Pierwszej Dywizji Pancernej w Erlangen - także w Niemczech - wyruszyły na drogi. Pierwsze oceny wskazują na wschodni kierunek przemieszczania się. - Podniósł wzrok. - Wschodni - powtórzył dobitnie i chwycił następny meldunek. - Amerykańska Czwarta Dywizja Piechoty Zmotoryzowanej w Preśov, w Słowacji, znajduje się w stanie alarmu bojowego. Trwa dyslokacja jednej brygady wzdłuż granicy z Ukrainą. Cel drugiej brygady, stanowiącej około czterdziestu procent sił, jest nieznany. Tak podaje nasz oficer łącznikowy w Dowództwie Armii Ukrainy, w Kijowie. Złapał jeszcze jedną kartkę, ale teraz Razów nie dopuścił go do słowa. - Wszyscy czytaliśmy te raporty, generale. - To po co, do cholery, tutaj siedzimy?! - krzyknął Kariakin, podnosząc leżący przed nim pokaźny stos papierów. - Może pan tego nie chcieć, Livingston może składać odpowiednie oświadczenia, ale i tak znajdujemy się w stanie wojny, panie generale! - Wyciągnął pierwszą kartkę z brzegu. - Zapasowy Dowódca Obrony Powietrznej, baza Polarnyj; prawdopodobnie amerykański samolot wywiadu strategicznego TR-1 czterokrotnie naruszył rosyjską przestrzeń powietrzną pomiędzy godziną 00:24 i 00:59 czasu moskiewskiego. Potrzebne pozwolenie na pościg nad przestrzenią powietrzną Finlandii i/lub Norwegii. Zgody nie udzielono! - syknął generał w stronę Razowa. - Dowództwo Floty Pacyfiku, Władywostok: trzy amerykańskie samoloty P-3 do zwalczania okrętów podwodnych przeprowadziły sześć ataków torpedowych na pozycje w głównym rejonie odpalania rakiet balistycznych Floty Pacyfiku. Przypuszczalnie meldunek nadano z okrętu, który ocalał. Wymagane pozwolenie na zestrzelenie dwóch śmigłowców przeciwpodwodnych US Navy, które nadlatują z archipelagu Aleutów. Zgody nie udzielono! - Dość tego - uciął Razów. Popatrzył na zamyślone twarze generałów dowodzących rosyjskimi siłami zbrojnymi. Wielu z nich czytało swoje egzemplarze raportów. Sporą część tych meldunków - Razów przeczytał je wszystkie - stanowiły prośby o natychmiastowe wsparcie, kierowane z najróżniejszych punktów kuli ziemskiej, gdzie wojna zapalała się przez chwilę na nowo z powodu przypadkowego spotkania sił Rosji i Stanów Zjednoczonych, lub też podtrzymywał ją jakiś niecierpliwy dowódca - głównie po stronie amerykańskiej. Drzwi otworzyły się bezgłośnie i weszło trzech ludzi, obchodząc stół tak samo jak wielokrotnie przedtem - kładli przed każdym z generałów egzemplarz kolejnego raportu. Razów podniósł kartkę, którą mu podano, i zobaczył, że do sali wkracza także Filipów. Pułkownik zbliżył się i zajął puste miejsce tuż za generałem. Meldunek głosił: „Dowództwo Floty Czarnomorskiej. Krążownik «Sacharow» klasy Kirów, wysłany do śledzenia Szóstej Grupy Bojowej US Navy niedaleko wybrzeży Izraela we wschodniej części Morza Śródziemnego, zderzył się z fregatą klasy Perry, numer burtowy 432, czterdzieści sześć kilometrów na zachodni południowy zachód od lotniskowca «Theodore Roosevelt». Kiedy «Sacharow» wrócił na poprzedni kurs, amerykańska fregata rozpoczęła wrogie manewry, pomimo rozległego uszkodzenia lewej burty na linii wodnej. Dwa ostrzeżenia radiowe, wysłane przez dowódcę «Sacharowa» o 01:32 i 01:34 czasu miejscowego, potwierdziły kierunek i prędkość grożące kolizją okrętów. Kiedy amerykańska fregata zbliżyła się na odległość czterystu metrów, o 01:37, kapitan »Sacharowa« wystrzelił w jej stronę dwie rakiety klasy «woda-woda». Jedna eksplodowała, druga nie wybuchła. Nadbudówki fregaty płoną i okręt kieruje się do portu. Centrum Walki Powietrznej «Sacharowa» podaje, że cztery samoloty, prawdopodobnie typu F/A-18, wystartowały z pokładu «Theodore’a Roosevelta» o godzinie 01:41 i zbliżają się do pozycji «Sacharowa». Kapitan żąda pozwolenia na strzał w kierunku lotniskowca. (Zgody nie udzielono). Kapitan żąda też pozwolenia na otwarcie ognia do zbliżających się samolotów. (Zgody nie udzielono). Ponadto kapitan domaga się zezwolenia na odpalenie torped w stronę nie rozpoznanego obiektu wykrytego przez sonar, cztery tysiące metrów za rufą. (Zgody nie udzielono)”. Kiedy Razów skończył czytać, przyniesiono następny meldunek: „Pierwszy oficer z krążownika «Sacharow» klasy Kirów prosi o pomoc, pozycja: sto szesnaście kilometrów na zachodni południowy zachód od Hajfy, w Izraelu. (Kontakt przerwany, Dowództwo Floty Czarnomorskiej nie może wywołać «Sacharowa»)”. - Jesteśmy wystawieni na ataki, Jurij - odezwał się dowódca Sił Powietrznych, generał Miszyn. - Nie wyrównaliśmy jeszcze naszych strat z zeszłorocznej, pierwszej wojny z Chinami, a teraz wykorzystujemy tam prawie wszystko, co mamy. Cała armia znajduje się na Dalekim Wschodzie. Jesteśmy... słabi, niebezpiecznie słabi na zachodzie. W Europie. - I nie zapominajmy o stratach spowodowanych uderzeniami jądrowymi - dorzucił admirał Wierchowieński, przechodząc razem z Miszynem na stronę Kariakina. - Amerykanie zniszczyli nam znacznie więcej obiektów niż my im. Jak rozumiem, nasz system logistyczny jest całkowicie unieruchomiony - zresztą i tak od dawna kulał - a my zabraliśmy wszystko z zachodu i wysłaliśmy na wojnę z Chinami. Teraz podobno nie możemy nawet uruchomić sieci kolejowej, z powodu opadu promieniotwórczego i rozmiaru uszkodzeń. Nikt nie ma bladego pojęcia, od czego zacząć, żeby naprawić szkody. - Jesteśmy bezbronni, Jurij. Możemy tylko siedzieć i patrzeć, co się dzieje - dorzucił Miszyn. Razów westchnął i podniósł wzrok. - Zgoda - powiedział. - Jeśli musimy to zrobić, zróbmy to dobrze. - Oczywiście, pod moją komendą i na moje pozwolenie - pomyślał. Zwrócił się do admirała Wierchowieńskiego: - Wojska lądowe przekażą panu jedną dywizję powietrznodesantową - Sto Czwartą szybkiego reagowania z Krasnodaru. Nową dywizją szybkiego reagowania zostanie Sto Piąta z Omska. - Razów mówił prędko. Z kolei spojrzał na dowódcę Sił Powietrznych, najmłodszego z obecnych oficerów. - Sto Czwarta zdobędzie Rejkiawik i Hafnarfjórdur na południu. - Znów odwrócił się do Wierchowieriskiego. - Pańscy komandosi wylądują na wschód od Husavik i ruszą na zachód, żeby opanować miasta wzdłuż północnego wybrzeża Islandii; wszystko według Głównego Planu Operacyjnego. - Pokazał palcem na dowódcę lotnictwa, generała Miszyna. - Pan da im wszystkie An-22 i Iły-76, jakimi pan dysponuje. I niech pan przerzuci do Rejkiawiku przynajmniej trzy skrzydła samolotów przewagi powietrznej oraz dwa strategicznych, kiedy tylko lotnisko zostanie opanowane. Mają zezwolenie na strzelanie do wszystkich amerykańskich jednostek powietrznych czy morskich, jakie pojawią się w ich zasięgu, oraz rozkaz natychmiastowego zestrzelenia wszystkiego, co przelatywałoby północny Atlantyk w kierunku wschodnim - także lecących zgodnie z rozkładem samolotów pasażerskich - po jednokrotnym, nadawanym przez cztery godziny, ostrzeżeniu. I zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, Razów zwrócił się do dowódcy Zachodniego Kierunku Strategicznego: - Pan wkroczy na Ukrainę i rozmieści wojska na pozycjach obronnych przeciw amerykańskiej Czwartej Dywizji Piechoty. Na ewentualny opór Ukraińców należy odpowiedzieć siłą; zadzwonię jednak osobiście do prezydenta Biełaczuka i ostrzegę go, że jakikolwiek opór zostanie potraktowany jako atak. Następnie skontaktuję się z Dowództwem Armii Dalekiego Wschodu i wydam rozkaz wstrzymania przeciwuderzenia w północnych Chinach. - Ale właśnie gromimy tych małych żółtych gnojków!... - wtrącił się stary dowódca Wojsk Inżynieryjnych. - Dowództwo Armii Dalekiego Wschodu - nie ustępował Razów - dostanie rozkaz rozmieszczenia wszystkich sił na dogodnych pozycjach obronnych. To oznacza - generał zrobił krótką przerwę, żeby wyostrzyć uwagę zebranych - wycofanie się z morza wokół i na północ od Władywostoku. - Zauważył, że jego słowa ostudziły generałów, którzy jeszcze przed chwilą wyrywali się, żeby mówić. - Odtąd armia ta będzie musiała prowadzić działania na bazie posiadanych zapasów i tego, co zdobędzie od Chińczyków. Chcę, żeby wszelkie wytwarzane środki wojenne - zwrócił się do dowódcy Produkcji Wojskowej - zostały skierowane do magazynów w Europie. Wszystko to oznaczało nagłą, radykalną zmianę polityki. Przewidywane skutki przyszłych działań już teraz wycisnęły piętno na posępnych, zamyślonych twarzach generałów. Zapadła cisza. Razów miał jeszcze ostatnią nadzieję, że powaga sytuacji w końcu ostudzi ich zapał. - Czy na pewno jesteśmy na to przygotowani? - zapytał spokojnym, teatralnym głosem. W tym momencie otworzyły się drzwi i przyniesiono najnowsze meldunki. Już nikt nie odpowie na zadane pytanie. Nastrój chwili minął; kości zostały rzucone. Spotkanie nagle się zakończyło. Razów zebrał papiery, zamierzając pozostać w Sali i przeczytać ostatnie raporty. Unikał wzroku wychodzących generałów; przybrał skupiony wyraz twarzy, żeby zniechęcić gadułów, którzy mogliby zająć mu parę minut cennego czasu. Kiedy już ostatni z dowódców i członków ich sztabów wyszli, Razow odwrócił się i zobaczył, że Filipów ciągle za nim siedzi. Półkownik wygladał jak śmierć. - Paweł, czy miałeś jakieś wiadomości... od Iriny? - zapytał. Filipow spuścił wzrok, a wyraz niepokoju i cierpienia na jego twarzy jeszcze się pogłębił. - Nie. Razow widział radiologiczne raporty o Waszyngtonie. Tam umierali ludzie. - Paweł - odezwał się znowu, długo czekając, aż adiutant na niego spojrzy - czy próbowałeś się z nią skontaktować? Czy jest tam ktokolwiek, do kogo mógłbyś zadzwonić, kto może wiedzieć, gdzie się ona znajduje? Co z twoim przyjacielem, tym całym Lambertem? Mógłbyś skorzystać z kanałów wojskowych. Filipów gapił się nieruchomo przed siebie. Jego oczy były mocno podkrążone; wyrażały grobowy nastrój. Zaprzeczył ruchem głowy, a potem potrząsnął nią jeszcze raz. - Nie mam przyjaciół w Ameryce - powiedział bezbarwnym tonem. CZĘŚĆ III Po wielkich nieszczęściach każdy będzie udowadniał swoją niewinność. Günther Eich: Pomyśl o tym, 1955 ROZDZIAŁ VII OBIEKT SPECJALNY, GÓRA WEATHER, WIRGINIA 13 czerwca, 06:00 GMT (01:00 czasu lokalnego) Czarny rządowy samochód podążał krętą drogą numer sześćset jeden przez Berryville w stanie Wirginia. Lambert siedział z tyłu, patrząc w ciemność przez własne odbicie w szybie. Wspominał. Drzewa migały za oknem jak duchy. Bez przerwy rozpamiętywał teraz każdy drobiazg dotyczący Jane, wszystko, co w niej kochał. Po jego twarzy płynęły ciche łzy. Minęli aleję Kłopotów Sercowych i kierowca zwolnił na widok migającego żółtego światła oraz znaku ograniczenia prędkości do piętnastu kilometrów na godzinę. Za następnym zakrętem Greg zobaczył bramę w drucianym płocie wysokości trzech metrów, zakończonym sześcioma pasmami drutu kolczastego. Wjazdu pilnowało kilku ludzi - żołnierzy w bojowym rynsztunku oraz mężczyzn w mundurach i kapeluszach szeryfów; wszyscy trzymali automaty M-16. Podeszli do samochodu i sprawdzili dokumenty obu wjeżdżających, świecąc w otartą pospiesznie z łez twarz Lamberta prawie przez minutę. Wreszcie ich przepuścili. Wewnątrz ogrodzenia znajdowało się kilkanaście budynków z białej cegły, najeżonych antenami krótkofalowych radiostacji. Zwracały uwagę przedzielające je starannie wypielęgnowane trawniki. Wszystkie lądowiska dla śmigłowców były zajęte, a obok maszyn kręciły się załogi i żołnierze z karabinami. Pośród miniaturowego lotniska stała nieduża wieża kontrolna, od której okien odbijała się delikatna poświata. Samochód dotarł do parkingu i kierowca zatrzymał go w pustej części dla gości. Lambert wysiadł. Wokół panowały ciemności; noc była spokojna. - Tędy, sir - wskazał mu drogę kierowca, ruszając ku betonowej rampie, schodzącej z końca parkingu. Na samym dole znajdowała się ściana, a w jej środku okrągły tunel. Przy bramie strzegącej wstępu na rampę kolejni strażnicy sprawdzili ich dokumenty. Jeden z nich powiedział przez telefon: - Przyjechał pan Lambert. Sprowadzili go na dół, samego. Popatrzył w górę, w ciemność. Słyszał odgłosy własnych butów na betonie; na letnim niebie świeciły jasno gwiazdy. Powoli widok nieba zniknął, zastąpiony przez ścianę potężnego podziemnego budynku. - Proszę tędy, panie Lambert - odezwał się jakiś głos u ciemnego wejścia do tunelu. Zapalono czerwone światło, które wydobyło z mroku ogromne stalowe wrota. Przypominały trochę drzwi kasy pancernej banku, z tym że były tak wielkie, iż zamykały wjazd do tunelu szerokiego na dwa pasy ruchu. Wrota zostawiono lekko uchylone. Greg wszedł do jasno oświetlonego korytarza, podążając za mężczyzną w niebieskim stroju. Wjazd wnikał do z grubsza ociosanego wnętrza kamiennej góry. Łagodny skręt nie pozwalał ocenić ani długości, ani głębokości tunelu. Towarzysz Lamberta przypiął do kieszeni jego marynarki identyfikator i obaj wsiedli do elektrycznego wózka, żeby zjechać w głąb ziemi. - Czy był pan już w Mount Weather, sir? - zapytał wesoło mężczyzna. Na jego lewej piersi widniała odznaka FEMA - Agencji Zarządzania Kryzysowego. Greg zaprzeczył ruchem głowy. Wózek rozwinął pełną prędkość, a przewodnik Lamberta wyjaśnił: - Wykuli to wszystko dynamitem jeszcze w latach pięćdziesiątych. Kiedyś była tu placówka doświadczalna Biura Kopalń. Wypróbowywali na tej zielonej skale swoje świdry - to nefryt, najtwardszy kamień, jaki mogli znaleźć. - Lambert patrzył na nierówne ściany, w niektórych miejscach połatane betonem. Tu i ówdzie sterczały wielkie śruby. Greg poczuł ciśnienie w uszach i chłód, związane ze zjazdem na dużą głębokość. - Mamy tu małą elektrownię z generatorami Diesla, chłodnie do przechowywania żywności, kawiarnię, szpital, studio radiowe i telewizyjne - wszystko. W tej chwili przebywa tutaj około tysiąca ludzi. - Mężczyzna spojrzał na Lamberta. - Podobno gdyby rakieta trafiła prosto w nas, to i tak nie przebiłaby nefrytu. To jakiś wyjątkowo twardy kamień. Zwrócił pan uwagę na te drzwi, przez które przeszliśmy na górze? Greg drugi raz odetkał uszy i przytaknął. Skulił się, kiedy dopadł ich lekki powiew. - Najmniejszy ślad błysku i natychmiast spada „brama-gilotyna”. Ma półtora metra grubości i sześć szerokości. Lita stal. Spada prosto z góry. Wózek dotarł do nieco szerszego miejsca i tunel przestał opadać. Rozchodziły się stamtąd w dwóch kierunkach drogi pokryte normalną nawierzchnią. Tylko kanciaste kamienne ściany przypominały, że mężczyźni znajdowali się wewnątrz skalnej jaskini. Lambert ostatni raz przetkał uszy. Skręcili i zatrzymali się przed stojącym w tunelu parterowym budynkiem. Greg i jego towarzysz wysiedli z wózka. Właśnie przejeżdżał inny, wioząc dwoje ludzi, znanych Lambertowi z DIA, gdzie dawniej pracował. Mężczyzna skinął mu głową, a kobieta niedbale zasalutowała. 184 - No więc - ciągnął przewodnik Grega - widzi pan: nie musi się pan niczego obawiać i w ogóle... - Lambert patrzył na niego tępo. - Rozumie pan: mówią, że moglibyśmy nawet dostać. Mogą walnąć prosto w nas, a nam nic się nie stanie. - Mężczyzna spoglądał Gregowi prosto w oczy i Lambert skupił uwagę, przypominając sobie o jego obecności. - Mam na myśli, że nie będzie tak jak z górą Cheyenne... Greg przytaknął i skierował się do wejścia. W środku panował ruch. Wyglądało na to, że cały budynek stanowi jedno długie pomieszczenie, podzielone na poszczególne biura. Lambert przeszedł się w tę i z powrotem pośród spieszących się ludzi. Tu znajdowały się centra większości agencji. Mężczyźni i kobiety prowadzili rozmowy telefoniczne, pracowali przy komputerach. Był też bar, gdzie część pracowników odpoczywała przy kawie. - Dzień dobry, sir! - powitała Lamberta mijająca go kobieta. Greg nie mógł sobie przypomnieć jej nazwiska. Wolną przestrzeń na środku pomieszczenia zajmowały rzędy składanych metalowych krzeseł, ustawionych naprzeciw dużej tablicy, do której przyczepiono różnych rozmiarów mapy, jakieś listy i wydruki komputerowe. - Dobry wieczór, panie Lambert - powitał go młody kapitan lotnictwa, przechodząc w pośpiechu. Greg zbliżył się do tablicy. Jedna z map przedstawiała najnowsze dane na temat skażenia w różnych rejonach Stanów Zjednoczonych. Inna pokazywała poziom promieniowania niesionego przez sieć wodną lub wpadającego wprost do Atlantyku i wleczonego na północ przez Prąd Zatokowy. Wielostronicowy raport, przypięty pinezkami, podawał listę nadal działających alarmowych placówek zarządzania. Wydrukowano też numery telefonów i nazwiska osób kontaktowych. „Biały Dom” - przeczytał nagle Lambert, a pod spodem: „Pokój Operacyjny” i numer telefonu. „Rogers, Lawrence, Maj., USAF” - to osoba kontaktowa. Kolejny napis brzmiał „Centrum Łączności”, ale obok dopisano długopisem: „Zamilkło ok. 20:15 11.06”. To ponad dziewiętnaście godzin od chwili ataku - pomyślał Greg. Wyobraził sobie siwowłosą kobietę, siedzącą za pełnym przycisków pulpitem, którą wielokrotnie odwiedzał, żeby zapytać o miejsce pobytu tego czy tamtego dygnitarza. Zazwyczaj panie w centrum były lepiej poinformowane niż Centralna Służba Wyszukiwawcza. Poza tym pomieszczenie znajdowało się w pobliżu, w samym Białym Domu. Nieprzerwana praca centrum była ważna w czasie wojny. Te kobiety siedziały tam tak długo, aż poumierały - zdał sobie sprawę Lambert. - Och, jest pan tu - odezwał się ktoś. Greg odwrócił się i zobaczył jednego z młodszych pracowników Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Mężczyzna podszedł do niego i stanął, zakłopotany. Wreszcie powiedział: - Tak mi przykro. Słyszałem. Wszyscy panu współczujemy. - Potrząsnął głową. - Co to? - zapytał Greg, pokazując na papiery, które tamten trzymał. - Ach, to... - odparł mężczyzna z wyraźną ulgą, widząc, że Lambert zainteresował się pracą. - To jest sprawozdanie z odpowiedzi rządów państw, którym przedstawiliśmy propozycję zagrożenia Korei Północnej użyciem broni jądrowej, jeśli nie wycofa się poza strefę zdemilitaryzowaną. Greg zmarszczył brwi, a młody człowiek kontynuował: - Rozumiem, że nie mógł pan o tym słyszeć. Cóż, podczas gdy pan... Dzisiaj prezydent zezwolił na użycie przeciwko Korei Północnej taktycznej broni jądrowej. - Żartuje pan! Twarz urzędnika przybrała podobny wyraz zdumienia jak oblicze Grega. Mężczyzna potrząsnął głową i wyjaśnił: - Najpierw ich ostrzeżemy. Potem zdetonujemy pocisk na dużej wysokości nad Phenianem, żeby ich nastraszyć... Tak czy owak, to są streszczenia odpowiedzi, uzyskanych kanałami bezpieczeństwa, od rządów krajów, z którymi się skontaktowaliśmy. - Dlaczego my się tym zajmujemy? A nie Sekretariat Stanu? - Sekretariat Stanu nie działa. Są w rozsypce. Jak pan wie, sekretarz Moore zginął w Raven Rock, a o połowie jego zastępców i urzędników niższego szczebla nadal nic nie wiadomo. Jeszcze nie pozbierali się do kupy, więc sami zadzwoniliśmy, gdzie było trzeba. - W porządku - oznajmił Lambert. - Przeczytam to i zdam sprawę prezydentowi. Gdzie on jest? - Z kim rozmawia pan prezydent? - zapytał Greg sekretarkę Livingstona. - Z radą Białego Domu - odparła, patrząc na Lamberta takim wzrokiem, jakby ta informacja miała dla niego szczególne znaczenie. - Muszę z nim pomówić. - Prosił, żeby mu nie przeszkadzać. - Otworzyła grubą księgę z zapisem spotkań prezydenta. - Zobaczę, czy uda się pana wcisnąć około... - Teraz. - Greg spojrzał na kobietę, która zawsze była jedną z najważniejszych postaci w Białym Domu. - Muszę się z nim zobaczyć w tej chwili. Podniosła słuchawkę i powiedziała: - Panie prezydencie, jest tu pan Lambert i chce z panem rozmawiać. - Po chwili z lodowatym wyrazem twarzy przekazała odpowiedź: - Może pan wejść. Livingston otworzył drzwi, zanim Lambert zdążył do nich dotrzeć. - Greg - powitał go prezydent, kładąc mu dłonie na ramionach i zatrzymując w progu na dłużej; Livingston znajdował się o wiele za blisko Lamberta, żeby ten mógł czuć się normalnie. - Nawet nie potrafię tego wyrazić, jak bardzo Margaret i mnie jest przykro z powodu twojej straty. Jane była wyjątkową kobietą, wyjątkową dla nas wszystkich. Będzie nam jej naprawdę brakowało. Każde słowo, każdy pojedynczy wyraz padający z ust prezydenta ranił Lamberta w nie zamierzony przez Livingstona sposób. Greg nie chciał, żeby ktokolwiek mówił o Jane. Przecież tylko on naprawdę ją znał. On jeden odczuwał jej odejście. Wszyscy inni najzwyczajniej w świecie wtrącali się w jego prywatne życie. Lambert uwolnił się z uścisku prezydenta i wszedł do biura. - Przyszedłem tu, żeby poinformować pana, że rezygnuję ze stanowiska doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego - oznajmił. Był odwrócony do Livingstona plecami, żeby prezydent nie widział wyrazu jego twarzy. Po przeciwnej stronie stołu konferencyjnego siedział adwokat Białego Domu. Przyglądał się w milczeniu Gregowi, trzymając pióro nieruchomo wzniesione nad żółtym notatnikiem. - Nie mogę dłużej wykonywać tej pracy - ciągnął Lambert. Słowa przeszły mu przez gardło bez wysiłku. Nie odczuł ich ciężaru. Zdał sobie sprawę, że to z powodu zmęczenia. Gdyby tylko miał okazję zasnąć, nie wstawałby przez kilka dni. - Greg, czy to... - Prezydent spojrzał na prawnika, a tamten odpowiedział mu skupionym wzrokiem. - Czy chodzi ci o względy polityczne? - Nie! - rzucił Lambert. Livingston zobaczył kątem oka, że jego adwokatowi nieco ulżyło. - Po prostu nie wiem, czy... Nie wiem, czy zdołam wstać rano, ogolić się, włożyć garnitur, a tym bardziej pełnić obowiązki doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego w obecnych okolicznościach. Prezydent usłyszał w jego głosie napięcie - Lambert wydawał się wyczerpany - wyciągnął więc rękę i oparł ją na jego ramieniu. - Potrzebuję cię, Greg. Sytuacja jest bardzo delikatna. Cała sprawa z Rosją wisi na włosku. Staram się jak mogę, żeby trzymać nasze i ich siły zbrojne z dala od siebie, ale nie bardzo mi to wychodzi. Wygląda to tak, jakbyśmy złapali się wzajemnie za bary i żaden nie chciał popuścić. Masz dobre kontakty z Rosjanami. Ten twój Filipów jest teraz adiutantem Razowa. Znacie się. Być może zdołasz pozyskać zaufanie Rosjan. W tej chwili najbardziej ze wszystkiego na świecie chciałbym właśnie ich zaufania. Jesteś mi potrzebny, Greg. Lambert westchnął głęboko. Rozległo się krótkie pukanie do ciągle otwartych drzwi i wkroczył pułkownik Rutherford, adiutant generała Thomasa, ze słowami: - Znowu mieliśmy starcie z Rosjanami, panie prezydencie. Na Morzu Barentsa. - O Boże! Czy ponieśliśmy jakieś straty? - Nie, sir. Ale jeden z naszych okrętów podwodnych zatopił okręt rosyjski. Zwykły okręt, bez żadnych rakiet. - Proszę im powiedzieć, żeby się stamtąd wycofali. Niech przerwą konfrontację. - Był też incydent w Polsce. Polską przestrzeń powietrzną naruszyły dwa śmigłowce niewiadomego pochodzenia. Zestrzelił je F-16. Ich wraki z całą pewnością leżą na terenie Polski. Jeszcze nie dotarliśmy na miejsce zdarzenia, więc nie mamy pewności, czyje to były maszyny, ale rząd polski zdążył już posłać Rosjanom oficjalny protest i stara się poddać tę sprawę pod obrady Rady Bezpieczeństwa ONZ. - Czy to wszystko? - Tak jest, sir. Ustalamy liczbę ofiar tego okrętu, który storpedowane koło portu w Nowym Orleanie. Jest źle. Straciliśmy mniej więcej czterystu ludzi, a przeżyło tylko około setki. Dziennikarze domagają się od nas tych liczb. Czy powinniśmy im je podać? - Cholera! - zaklął prezydent. Potrząsnął głową i spojrzał na Lamberta. - Wiesz, moglibyśmy stracić całą grupę bojową na Morzu Norweskim i w obecnej sytuacji nie zajęłoby to nawet dwóch linijek tekstu w wieczornych wiadomościach. Ale wystarczy, że jakiś zakichany reporter sfilmuje ze śmigłowca tonący okręt zaopatrzeniowy i od razu staje się to informacją dnia. - Znowu pokręcił głową i zwrócił się do Rutherforda: - Proszę nie podawać im liczb przez jakiś czas. Można wytłumaczyć, że jeszcze za wcześnie na oceny... albo nie: lepiej powiedzieć, że najpierw musimy skontaktować się z rodzinami ofiar. Kiedy Rutherford wyszedł, odezwał się adwokat Białego Domu: - Panie Lambert, pocieszę pana, że Sąd Najwyższy zaakceptował pańską odmowę złożenia zeznań przed Komisją do Zbadania Przyczyn Wojny Jądrowej. - Oo, tak - przypomniało się prezydentowi. - Wszyscy sędziowie są tu, w Mount Weather. Podanie tej decyzji do wiadomości zajęło im tylko cztery godziny. Poprosiliśmy ich, żeby stwierdzili, że przeciwko złożeniu przez ciebie zeznań mogą przemawiać względy bezpieczeństwa państwa. Podtrzymali w mocy twoją odmowę, ale na innym gruncie. Orzekli, że komisja nie została powołana zgodnie z regulaminem Izby. Nie było quorum, kiedy ad hoc ogłosili jej powstanie, w związku z czym sąd uznał ją za nielegalną. - Wiesz co, Greg - dorzucił adwokat - jeśli mogę się do pana zwracać po imieniu - byłoby bardzo źle z panem prezydentem, gdybyś, no wiesz, wywinął się z tego jego kosztem. Byłoby z nim niedobrze, rozumiesz? Znowu ktoś zapukał do drzwi. Tym razem wszedł generał Thomas. Rzucił okiem na Livingstona, a potem spojrzał na Grega. Generał wyglądał na wyczerpanego; patrzył ciężkim wzrokiem. - Panie Lambert, otrzymaliśmy obaj wezwanie do złożenia zeznań przed Komisją Sił Zbrojnych, na zamkniętej sesji w wojennej placówce Kongresu, jutro o dziewiątej rano. Chcą usłyszeć raport na temat walk stoczonych przez Stany Zjednoczone i Rosję po ataku jądrowym. Będzie pan musiał przygotować odpowiednie notatki; od tamtego czasu wiele się wydarzyło. Radziłbym, żeby poszedł pan ze mną na naradę Połączonych Szefów Sztabów, a potem wziął udział w wieczornym posiedzeniu Rady do Spraw Bezpieczeństwa Narodowego. - Na pewno stoi za tym ten cholerny Constanzo - wycedził Livingston, zerkając na prawnika, a potem zwrócił się do Grega, żeby wyjaśnić mu sytuację. - Kiedy tu dotarłem, Constanzo zdążył już zwiać do placówki Kongresu. Teraz posługuje się wydanymi przez nich aktami prawnymi, żeby dostać raporty wojskowe, od których go odciąłem. - Prezydent popatrzył najpierw na swojego adwokata, a później na Thomasa. - Pieprzę go. Lecę z wami do Greenbriar. Tym razem bez zapowiedzi! PALM SPRINGS, KALIFORNIA 13 czerwca, 08:30 GMT (00:30 czasu lokalnego) Matthew kręcił się wśród poduszek, którymi Melissa wyścieliła szufladę hotelowej szafy, położywszy ją obok siebie. Dziecko spało nieregularnie, a kiedy się budziło, przez większość czasu płakało. Melissa nie mogła niestety karmić go piersią - nie miała mleka, czy to z powodu nerwów, czy też wskutek złego odżywiania się. Wstała z łóżka i powlokła się do łazienki, gdzie trzymała resztę zapasów zdobytych tego dnia - dwa jajka i trochę przywiędłej sałaty. Rozbiła jajka i wypiła je prosto ze szklanki, zagryzając liściem sałaty. Przycisnęła dłoń do ust. Zamknęła oczy. Trzy dni - pomyślała. Zakaz skończy się za trzy dni. Zaczęła mimowolnie szlochać. Rząd zabronił sprzedaży wszystkich trwałych artykułów żywnościowych przez pięć pierwszych dni po ataku. Jak wytłumaczył kierownik ostatniego z sześciu sklepów, które odwiedziła, posunięcie to miało na celu zapobieżenie nagłej inflacji. Melissa chciała dać tysiąc dolarów za kilka puszek zupy, ale mężczyzna odmówił. Od chwili ataku minęły dwa dni. Jeszcze cztery i będę mogła pojechać do domu - dumała. Jutro dostanę kartki na benzynę. Za trzy dni kupię trochę jedzenia i tyle benzyny, żeby dotrzeć na miejsce. Znów usiadła na łóżku, pociągając nosem. Uspokoiła się i postanowiła pooglądać jeszcze przez godzinę wiadomości, a potem spróbować zasnąć. Poszukała po omacku pilota i włączyła telewizor. Najpierw pojawił się dźwięk, a po chwili rozjaśnił ekran. Jak zwykle kanał ustawiony był na reklamy płatnych usług hotelu. Przestawiła odbiornik na CNN. - Cóż, być może wreszcie nadchodzą jakieś dobre wiadomości - powiedziała spikerka. - Jak pan sądzi, co osiągnie nasza administracja zagrożeniem użycia broni przeciw Korei Pomocnej? Czy wojna natychmiast się skończy, czy też przeciągnie się jeszcze jakiś czas? - Nie ma sposobu, żeby to przewidzieć, naprawdę - odparł pytany mężczyzna. - Nie możemy nawet być pewni, że Koreańczycy z Północy w ogóle zaprzestaną atakować. - Ale przecież nie narażaliby się na uderzenie amerykańskich rakiet jądrowych. To byłoby samobójstwo - mówiła prowadząca program. - Nie twierdzę, że się z panią nie zgadzam - odparł analityk - mamy jednak obecnie liberalną administrację demokratów, która prowadzi negocjacje z Rosjanami, mimo że nasze wojska zaangażowane są w walki, a Rosja jest poważnie osłabiona wojną z Chinami. Niewykluczone więc, że Korea Północna zdecyduje się ryzykować dalej. - Rozumiem - rzekła spikerka, kręcąc z niedowierzaniem głową, i odwróciła się do innej kamery. - A teraz łączymy się z Filadelfią, żeby przedstawić najnowsze wydarzenia na naszej scenie politycznej. Bob? - Jestem, Christine - zgłosił się reporter. Pokazano mapę wschodniej części Stanów Zjednoczonych z zaznaczoną Filadelfią, pełniącą tymczasowo rolę stolicy. - Przepraszam państwa serdecznie, ale jeszcze mamy problemy techniczne z transmisją wizji - wyjaśniła Christine. - Bob, w Wirginii Zachodniej właśnie świta, co przyniesie nam nowy dzień w podziemnej placówce Kongresu? - Powinno wydarzyć się bardzo wiele - odpowiedział Bob mocno zniekształconym głosem. - Przede wszystkim Połączona Komisja do Zbadania Przyczyn Wojny Jądrowej będzie kontynuować swoje działania, chociaż Sąd Najwyższy uznał, iż została powołana niezgodnie z prawem. Posunięcie to miało na celu zwolnienie od składania zeznań czołowego doradcy Białego Domu, Grega Lamberta, doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Podsekretarz stanu Anderson, pełniący obecnie obowiązki sekretarza, wraca właśnie z błyskawicznej podróży po stolicach państw NATO i złoży sprawozdanie przed senacką Komisją Stosunków Międzynarodowych na temat dość nieskutecznych prób prezydenta, by uzyskać wsparcie od naszych sojuszników. Pan Anderson spotkał się w Paryżu i Berlinie z raczej chłodnym przyjęciem. Jednakże prawdziwy kocioł zacznie się jutro rano, gdy Komisja Sił Zbrojnych rozpocznie naradę w sprawie konfliktu z Rosją. - Czy wiadomo, kiedy rozpocznie się debata nad proponowanym wypowiedzeniem wojny Rosji? - Cóż, trudno w tej chwili powiedzieć. Pojawiają się głosy, że być może zacznie się nawet dzisiaj, chociaż sądząc na podstawie historycznych wydarzeń tego typu, Połączone Izby Kongresu powinny zająć się tym w przyszłym tygodniu. Wszyscy obecni kongresmani Partii Republikańskiej, z wyjątkiem czterech, podpisali rezolucję, w której żądają wypowiedzenia Rosjanom wojny i zniszczenia drogą działań zbrojnych całej pozostającej im broni atomowej. Demokraci przygotowują własną rezolucję na ten temat. Ich dokument nie uzyskał poparcia prezydenta Livingstona, jak nam jednak wiadomo, popiera go aparat partyjny demokratów oraz wiceprezydent. Poddadzą go pod obrady, jeśli propozycja republikanów zostanie odrzucona lub odłożona... - Bob - przerwała prowadząca program - pozwól, że ci na chwilę przeszkodzę, ale chcę powiedzieć, że puszczamy właśnie kasetę, która dopiero co nadeszła z Warner Robins w Georgii, gdzie znajdowała się Baza Sił Powietrznych Robins. Nagranie nie jest opracowane, muszę więc uprzedzić telewidzów, że część materiału może się okazać drastyczna. Ostrzeżenie nadeszło zbyt późno, bo oto na ekranie ukazały się zbliżenia dużej grupy poparzonych ofiar ataku, leżących pod rozpiętą na drzewach płachtą namiotu wojskov ej służby medycznej. Melissa jęknęła i odwróciła oczy od telewizora. - Czy propozycja republikanów ma szansę uzyskać akceptację większości kongresmanów? - Co do tego też nie ma pewności. Prezydent jest jej przeciwny, ale nie wiadomo, ilu demokratów będzie głosować zgodnie z jego zaleceniami, a ilu dołączy do republikanów i opowie się za przedłożeniem ich rezolucji Połączonym Izbom, do czego skłaniają nastroje elektoratu. Oczywiście prezydent pełni funkcję naczelnego dowódcy, zatem aby wojsko mogło walczyć, potrzebne są jego rozkazy. - Cóż, cokolwiek się zdarzy, musi stać się szybko - oznajmiła prowadząca program. - Wygląda na to, że znajdujemy się w dziwnym stanie zawieszenia - walki wybuchają sporadycznie co parę godzin praktycznie na całym świecie. Ich skala nie jest wielka, ale wciąż giną ludzie. Melissa zobaczyła kątem oka, że nagranie wideo skończyło się, więc spojrzała na ekran, pokazujący studio CNN w Atlancie. - Podczas gdy prezydent latał nad krajem swoim luksusowym jumbo-jetem, nasz naród, dotknięty atomowym atakiem, przeżywał wstrząs tak głęboki, jak chyba nigdy dotąd. Opinia publiczna jest jak gdyby wypadkową japońskiego uderzenia na Pearl Harbor i wszystkich poprzednich ciosów, które spadły na Stany Zjednoczone w ciągu dziejów. Ostatni sondaż przeprowadzony przez CNN i Gallupa - w tym momencie pokazano wyniki badań - wskazuje, że aż dziewięćdziesiąt trzy procent obywateli jest za wypowiedzeniem Rosji wojny, przy błędzie wynoszącym do pięciu procent w górę lub w dół. To niesłychane. Program toczył się dalej, a w oczach Melissy błyszczały łzy. Po paru minutach odezwała się cicho: - Wróć do domu, Davidzie. Wróć. OBIEKT SPECJALNY, GÓRA WEATHER, WIRGINIA 13 czerwca, 17:00 GMT (12:00 czasu lokalnego) - Od czasu kiedy prezydent rozkazał zaprzestać ataków, doszło do ponad trzystu przypadków walki zbrojnej - oznajmił pułkownik Rutherford, adiutant generała Thomasa. Rutherford składał raport przed Radą Bezpieczeństwa Narodowego. Lambert, jako najwyższy stanowiskiem doradca cywilny - pod nieobecność sekretarza obrony, który próbował zorganizować w Filadelfii swój zbiurokratyzowany departament - siedział u szczytu stołu, po stronie prezydenta. - Liczba incydentów znacząco maleje - kontynuował Rutherford - ale śledząc ruchy wojsk lądowych i marynarki Rosji, możemy stwierdzić, że sytuacja w większej części Europy i Azji pozostaje napięta. Światło rzutnika oblało pułkownika jaskrawym blaskiem - w dawno zbudowanej placówce Mount Weather posługiwano się jeszcze zwykłymi slajdami. Rutherford odsunął się na bok, odsłaniając mapę Europy Wschodniej, upstrzoną oznaczeniami jednostek wojskowych. Rosyjska Druga Armia Gwardyjska wkroczyła na terytorium Białorusi, a Dziewiąta Armia zajęła kraje nadbałtyckie po marcowym puczu wojskowym w Moskwie, który zakończył długotrwałe zmagania reformatorów z „twardogłowymi”. W odpowiedzi Amerykanie w ciągu trzech ostatnich miesięcy rozmieścili swoje wojska w Polsce i Słowacji; przedzielała je tylko cieniutka linia, oznaczająca granice tych państw. Teraz wykryto, że Rosjanie - Ósma Armia Gwardyjska - wkraczają na Ukrainę. Posunięcie to zaznaczono na mapie grubą, złowieszczą strzałką. - Szczególnej uwagi wymagają ruchy wojsk rosyjskich w następujących dwóch rejonach - ciągnął Rutherford, pokazując wskazówką najpierw na Europę Wschodnią. - Parę godzin temu rosyjska Ósma Armia Gwardyjska zaczęła posuwać się w głąb terytorium Ukrainy, najwyraźniej za przyzwoleniem Ukraińców. - Taak - szepnął przeciągle generał Fuller na tyle głośno, że pułkownik aż przerwał na chwilę. - Jestem pewien, że Ukraińcy cholernie się wystraszyli. Rozległ się stłumiony śmiech, a Rutherford mówił dalej: - Ósma Gwardyjska - jedna z lepszych rosyjskich armii - należy do sił Zachodniego Kierunku Strategicznego i podlega dowództwu Niezależnej Grupy Armii Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. W jej skład wchodzi Dwudziesta Druga Dywizja Pancerna i cztery dywizje piechoty zmotoryzowanej - Dziewiąta i Szesnasta Gwardyjskie oraz Czterdziesta Siódma i Sześćdziesiąta. Na razie nic nie wskazuje na to, żeby dowódca tej grupy miał zamiar wysłać na Ukrainę Czwartą Dywizję Artylerii, która także mu podlega; na razie dywizja ta pozostaje w odwodzie na wschód od Kurska, w Rosji... - Dwudziesta Druga Pancerna i Szesnasta Gwardyjska to dobre jednostki - przerwał generał armii Halcomb - ale pozostałe dywizje piechoty to w tej chwili tylko papierowe tygrysy. Zabrano im cały nadający się do obsługi sprzęt i praktycznie wszystkie bataliony o pełnym składzie rzucono do wojny z Chinami. DIA ocenia ich efektywność na mniej niż pięćdziesiąt procent. Mówiąc szczerze, byłbym zdziwiony, gdyby w ogóle udało im się dotrzeć do słowackiej granicy. - Zdawało mi się, że powiedział pan, iż to jedna z lepszych rosyjskich armii? - zdziwił się Livingston. - Tak jest, sir - potwierdził Halcomb. Po tej przerwie Rutherford, który zawsze dobrze składał raporty, powrócił do tematu: - Te posunięcia, a także czternaście pojedynczych ataków z powietrza, o których doniosła Pierwsza Dywizja Kawalerii Pancernej w Polsce, spowodowały, że wydaliśmy Siódmemu Korpusowi Pancernemu w Krakowie rozkaz przygotowania się do walki. - Wydałem rozkazy zaprzestania walk! - krzyknął z półmroku Livingston, uderzając pięścią w stół. Generał Thomas pospieszył z wyjaśnieniem: - Rozkazy dla Siódmego Korpusu mają na celu tylko zapobieżenie nagłemu zaskoczeniu, panie prezydencie. - Sir - odezwał się Halcomb, szef Sztabu Armii - może pan zobaczyć na mapie, w jak kłopotliwym położeniu są moi ludzie. Dowódca Siódmego Korpusu stoi naprzeciw zbliżającej się armii rosyjskiej, złożonej z różnych rodzajów wojsk. Tymczasem nasze oddziały siedzą w koszarach, a broń ciężka ciągle znajduje się w magazynach albo nawet czeka na przewiezienie koleją z Niemiec. Dowódca tych sił jest wściekły, sir. Rosjanie mogą mieć swoje problemy, ale jeżeli nie zatrzymają się na granicy, to za niespełna czterdzieści osiem godzin nasi ludzie staną oko w oko z co najmniej dwudziestoma, a może trzydziestoma lub czterdziestoma tysiącami żołnierzy wroga. Jeśli natomiast wyślemy natychmiast odpowiednie rozkazy przygotowawcze, sir, Czwarta Dywizja Piechoty w Słowacji mogłaby wyprowadzić w pole jedną brygadę wzmocnioną kilkoma mniejszymi oddziałami - razem około sześciu tysięcy ludzi. Zapadła dłuższa cisza. Fotel prezydenta trzeszczał, aż wreszcie Livingston wypalił ze złością: - Dobrze! Proszę mu powiedzieć, że może ruszyć i zająć pozycje, ale tylko obrony! Rutherford powrócił do raportu: - Drugim potencjalnym punktem zapalnym jest Morze Barentsa. Nasza grupa bojowa Task Group 20.3 z lotniskowcem „United States” płynie właśnie z Morza Norweskiego, żeby być w gotowości do podjęcia działań w Bastionie Karskim, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zdjęcia satelitarne jednak wykazują wzmożony ruch w porcie Archangielsk - nie w bazie okrętów podwodnych, którą zniszczyliśmy podczas uderzenia jądrowego, tylko w porcie nawodnym. Rosyjskie przygotowania wskazują na formowanie szturmowych sił desantowych. Jeżeli okręty wyjdą w morze, Połączeni Szefowie Sztabów jednomyślnie zalecają przecięcie im drogi, kiedy będą mijać Norwegię, żeby zapobiec ewentualnemu ich lądowaniu w Norwegii lub na Islandii. - Zostawcie te okręty w spokoju - polecił prezydent. - Rosjanie robią tylko to co my - prężą muskuły. - Livingston był wyraźnie zmęczony. Na każdym spotkaniu ujawniała się jego frustracja, spowodowana świadomością, że nie może rozdzielić walczących wojsk. - Niech każdy siedzi spokojnie na swoim miejscu i nie pociąga bez potrzeby za spust. Ile razy muszę to powtarzać? Im dłużej pozwalamy sytuacji na uspokojenie, tym większą mamy szansę na utrzymanie jej w ryzach. - Sir - zaoponował generał Thomas - jeżeli dopuścimy do wylądowania Rosjan w samym środku naszej linii zaopatrzeniowej do Europy... - Nic nie będziecie robić! - upierał się Livingston. - Nie widzicie, panowie? Myślicie kategoriami: „stracimy Islandię”, a ja chcę zapobiec trzeciej wojnie światowej! Które z tych zagrożeń jest większe i powinno stanowić podstawę podejmowanych przeze mnie decyzji? - Prezydent odwrócił się do generałów. - No, które? - Odpowiedziała mu cisza. - Dobrze, jedźmy więc dalej. Co ty mi mówiłeś, Greg, o prawdopodobnym użyciu broni biologicznej? - Otrzymaliśmy raport, sir - zaczął Lambert - z bazy powietrznej na wyspie Guam. „Wąchacz” - urządzenie pobierające próbki powietrza - wykrył substancje mogące stanowić broń biologiczną wkrótce po tym, jak wystrzelona przez rosyjski okręt podwodny rakieta typu „Cruise” zaminowała pas startowy rozpraszającymi się ładunkami. Raczej nie spotyka się rakiet minujących wyposażonych w podsystem broni specjalnej, takiej jak chemiczna lub biologiczna, ale raport głosi, cytuję: - Greg opuścił wzrok i odczytał - „Substancja mogąca stanowić broń biologiczną, nieokreślonego rodzaju”. - To miałoby sens w takim miejscu jak Guam, sir - odezwał się dowódca Sił Powietrznych, Starnes. - Nie ma ryzyka rozprzestrzenienia się epidemii. Wymordowaliby w ten sposób załogę naszej bazy i ludność cywilną wyspy, ale choroba nie opanowałaby niespodziewanie całych kontynentów. Prezydent wyglądał na przerażonego. - Czy te „wąchacze” nie mylą się czasami? - zapytał. - Greg, nie kupujesz chyba tego raportu? - Nie, sir - odparł Lambert, patrząc na generała Starnesa. - Dowództwo Pacyfiku wysłało już na Guam specjalną grupę, która dokonuje na wyspie dokładniejszych pomiarów. Albo jednak nie używali „wąchacza” od tak dawna, albo sprawdzali go tak rzadko, że po prostu zepsuł się i uruchomił alarm po włączeniu. - Kiedy to było? - zapytał Starnesa Livingston. - Czy rzeczywiście działał tylko przez chwilę, jak sugeruje Greg? - Nie wiemy, sir - przyznał Starnes. - Czy mógłby się pan tego dowiedzieć? - polecił prezydent i generał chwycił za telefon. - Dobrze - Livingston oparł się w fotelu i złapał za czubek głowy - i ja, i generał Razów wydaliśmy wszystkim wojskom rozkazy zaprzestania walk. Pomimo to doszło do ponad trzystu starć w ciągu ostatnich czterdziestu paru godzin. W dodatku uważacie panowie, że Rosjanie przygotowują się do uderzenia na Norwegię lub Islandię oraz już zdążyli zaatakować nas bronią biologiczną. Aż boję się zapytać, jaki mamy następny problem? - Rozlokowanie wojsk - odparł Thomas, wymawiając te nieszkodliwe z pozoru słowa w sposób, który nadawał im szczególne znaczenie. Generał wyprostował się w fotelu i opierając łokcie o stół, podniósł plan, który Lambert czytał w tę i z powrotem chyba kilkadziesiąt razy. - Porozumiałem się z sekretarzem obrony w Filadelfii i z panem Lambertem - zaczął Thomas, wskazując ruchem głowy na Grega. - Naszym wspólnym zaleceniem, które panu przedstawiamy, jest wydanie rozkazu rozmieszczenia na pozycjach wyjściowych wszystkich wojsk, jakie nasze plany przewidują do użycia w razie - uchowaj Boże - wojny z Rosją. - Zaraz, chwileczkę - powiedział prezydent. - Przecież już się zgodziłem na podpisanie wydanego przez Kongres rozkazu mobilizacji. To oznacza, że nasza Komenda Uzupełnień Wojskowych powołuje wszystkich zdrowych chłopców w wieku osiemnastu i dziewiętnastu lat i przeprowadza losowanie trzydziestu pięciu procent dziewcząt w tym samym wieku. Oczywiście, nie ujdzie to uwagi Rosjan. Wiem, że zwiększamy nabór, tak że wygląda to jak masowy ruch w celu „odbudowy Ameryki”. Rozumiem jednak, że każdy z tych młodych ludzi będzie najpierw biegać z karabinem na jakimś poligonie w Georgii czy gdzieś tam. Jeżeli zaczniemy rozmieszczać wojska zgodnie z planami wojny przeciwko Rosji, to czy nie uważacie panowie, że podziała to na Kreml jak płachta na byka? Czy Rosjanom nie przyjdzie do głowy, że jedno z drugim wygląda jakoś dziwnie groźnie? - zapytał sarkastycznym tonem. - Zwłaszcza że wysłuchali tego, co mówią nasi kongresmani oraz pan wiceprezydent? - Cóż, sir - rzekł Thomas - jeśli trafne są najbardziej optymistyczne oceny zamiarów Rosjan wkraczających na Ukrainę i przygotowujących się w Archangielsku, w takim razie nie zrobimy nic więcej, jak tylko odpowiemy im na swój sposób. Ale jeżeli zamierzają zaatakować... Po paru sekundach ciszy prezydent pochylił się i westchnął. - Jak wyglądają te plany? - zapytał. - Tylko przedstawcie mi, panowie, nąjgólniejszy obraz. Proszę także o szczegółowy egzemplarz, ale przeczytam go później. Thomas poszperał wzrokiem wśród dokumentów i odetchnął głęboko. - Tak jest, sir - zaczął. - Zechce pan spojrzeć na tabelę 9A w swojej broszurze, a także na tabelę na pierwszej stronie, zatytułowaną: „Streszczenie rozmieszczenia jednostek USA, USMC i USAF”. Zapalono światło i wszyscy zebrani zaczęli szukać tabeli 9A, szeleszcząc papierami. Strona, na której znajdowała się tabela, nosiła tytuł „Ogólny Plan Wojenny - Rosja”. - Jeśli wszystkie wysiłki zapobieżenia wojnie spełzną na niczym - oznajmił generał - będziemy potrzebowali sześciu korpusów i innych niezależnych jednostek lądowych US Army, praktycznie cały Marinę Corps i szesnaście skrzydeł myśliwców taktycznych US Air Force. Jak pokazuje szczegółowo tabela, takie właśnie siły przeznaczone są do wprowadzenia w życie obecnej wersji naszego „Ogólnego Planu Wojennego”. Samo rozlokowanie ich w od powiednich miejscach będzie stanowiło olbrzymi wysiłek logistyczny, ale wiele z nich już znajduje się w drodze - działa Rezerwowa Cywilna Flota Powietrzna, zostały zmobilizowane jednostki Rezerwowej Floty Morskiej i tak dalej. Oczywiście, zgodnie ze zobowiązaniami traktatowymi, zakończyliśmy już rozmieszczanie poważnych sił w Europie Wschodniej. - Czy uda nam się wygrać wojnę przy pomocy tych jednostek? - zapytał niepewnie Livingston, w którym ciekawość przezwyciężyła opory. Spojrzał na Lamberta. - Rosyjskie siły zbrojne - odparł Greg - były w opłakanym stanie jeszcze przed naszym kontratakiem nuklearnym. Do tego doszły dwie poważne wojny z Chinami, na które Rosjanie wysłali trzon swoich wojsk. - Lambert potrząsnął głową. - Stawiałbym raczej na naszą drużynę, nie na ich, sir. Prezydent rozejrzał się po kamiennych twarzach siedzących za stołem generałów. Czy ich spojrzenia wyrażają zaufanie - pomyślał - czy też są oni po prostu zdeterminowani uruchomić tę machinę, jeśli trzeba? Jeżeli zostanie podjęta niewłaściwa decyzja, historia zapomni ich nazwiska. Ale nie jego. - Greg - odezwał się Livingston - mówisz, że postawiłbyś na naszą drużynę, ale czy rzeczywiście tego chcesz? W końcu - posłużę się tą samą przenośnią - Rosjanie będą grali u siebie. - To szczególna sytuacja, sir. Rzeczywiście, mamy dłuższą drogę do przebycia i dłuższe trasy zaopatrzeniowe. Jednakże nasza logistyka jest w więk szości nie naruszona przez atak jądrowy i przynajmniej jeśli chodzi o Europę Wschodnią, obejmuje sieć nowoczesnych połączeń morskich, drogowych i kolejowych, dostosowanych do standardów zachodnich. Transport rosyjski natomiast znajduje się w katastrofalnym stanie. Dziewięćdziesiąt dwa procent ich dróg ma nie utwardzoną nawierzchnię. Z Moskwy na zachód, ku Europie, biegnie tylko sześć dróg nadających się do użytku w każdą pogodę; największa z nich ma siedem metrów z kawałkiem szerokości. Dziewięćdziesiąt osiem procent ładunków przewożą koleją, a obecnie ich sieć kolejowa stanowi sieczkę pełną dziur i odcinków niedostępnych z powodu opadu radioaktywnego. W zasadzie rosyjska armia składa się teraz z oddzielnych części, nie tworzących żadnej zorganizowanej całości. Do tego jeszcze od upadku ZSRR ich sprzęt wojskowy był rozkradany i źle konserwowany; spadło morale i dyscyplina żołnierzy, a poszczególne jednostki coraz bardziej zmniejszano i wysyłano po kawałku na Daleki Wschód, gdzie Rosja poniosła w obydwu wojnach olbrzymie straty. Rosjanie po prostu nie są już w stanie przeprowadzać operacji na taką skalę jak za czasów sowieckiej armii lat osiemdziesiątych. - Nigdy nie byli aż tak znów dobrzy - burknął niskim głosem generał Fuller i wszyscy popatrzyli na niego. - Ich sprzęt to kupa gówna. Podczas wojny w Zatoce Perskiej Irakijczycy mieli drobny problem ze swoimi czołgami T-72. Wyglądało na to, że ich wieże urywały się od samej energii trafiającego pocisku. Niewiele pomoże ci choćby najgrubszy pancerz czy nawet pancerz aktywny, jeżeli wieża spada ci znad głowy. Czy nikt na tej sali, oprócz mnie, nie boi się wojny? - pomyślał załamany LMngston. Jego wzrok powędrował z powrotem ku tabeli przedstawiającej rozmieszczenie wojsk. Boże, Boże, Boże - zaczaj powtarzać w głowie, przeżywając decyzję, którą wszyscy zebrani byli od początku zdeterminowani podjąć. Popatrzył na Lamberta, którego inteligentne niebieskie oczy płonęły jasnym blaskiem. A rozsądek? - zastanowił się. Czy on ma dość rozsądku? - Zgoda - odezwał się w końcu prezydent. - Zezwalam na rozlokowanie wojsk. - Wszyscy siedzieli w ciszy. - Zgadzam się na wysłanie tych jednostek - Livingston wychylił się do przodu i mówił powoli, wyraźnie, żeby być dobrze zrozumianym - które są przeznaczone do przygotowania się, powtarzam: przygotowania na możliwość ewentualnych działań wojennych przeciwko Rosji. - Przyjrzał się po kolei każdemu z zebranych. - Chcę, żeby panowie pojęli, że nadal nakazuję zrobić wszystko co w naszej mocy, żeby zapobiec wojnie. Po spotkaniu dokładnie przestudiuję szczegóły naszej akcji i ocenię z pomocą pana Lamberta, czy gdzieś nie zostanie przekroczony minimalny margines bezpieczeństwa oraz czy któreś z naszych działań nie wydadzą się Rosjanom na tyle prowokujące, żeby spowodować ich odpowiedź. Jeżeli nic takiego nie stwierdzę, to możecie panowie - a nawet musicie - rozmieścić wojska w odpowiednich miejscach. Lambert wiedział, że Połączeni Szefowie Sztabów byli równie nie przygotowani na taką odpowiedź jak on sam. Spędzili całe godziny, dyskutując w ironicznym tonie o planach. Młodsi oficerowie zabawili się w OD - „obronę diabła”, jak powiedziano oficjalnie Gregowi. Po cichu Lambert usłyszał także inne tłumaczenie tego skrótu - „oswojenie demokraty”; obawiał się, że kiedy nie było go w sali, krążyły jeszcze gorsze wersje. Tak czy owak, chodziło o taką modyfikację planów, żeby nie wydały się prezydentowi zbyt prowokacyjne. Przejrzano je dokładnie i poczyniono liczne korekty, nikt jednak nie przewidział, że Livingston zechce wprowadzać do nich swoje poprawki. - Być może, sir - zaczął z wahaniem Greg - mógłby pan wyjaśnić nam powody, dla których z taką gotowością przystał pan na wysłanie naszych wojsk, żebyśmy mogli dokładniej zinterpretować rozkazy w duchu, w jakim zostały wydane. Generał Fuller i sam Livingston - dwóch ludzi o przeciwnych charakterach - wybuchnęli nagle śmiechem i Lambert się zaczerwienił. - Niełatwo pozbyć się starych prawniczych nawyków, co, Greg? - zapytał prezydent, a Fuller szepnął coś z rozbawieniem admirałowi Dixonowi. - Żartuję. To dobry pomysł, Greg, jeśli dobrze cię zrozumiałem. - Livingston uśmiechnął się, a potem pomyślał chwilę. - Przede wszystkim zgodziłem się na rozmieszczenie wojsk dlatego, że byłbym fatalnym prezydentem i naczelnym dowódcą, gdybym nie stworzył naszej armii najdogodniejszych warunków do prowadzenia wojny. Ale muszę przyznać, że jest także drugi powód - i tu postukał w pierwszą stronę ponadstustronicowego „streszczenia” planu, który w szczegółowej wersji nie zmieściłby się w żadnej książce. - Otóż chcę pokazać Razowowi i jego kolegom z rosyjskiego Sztabu Generalnego, że jeśli wyciągną łapy w naszą stronę, to się poparzą. Mając taki „kij” w ręku, wystąpię z paroma nowymi inicjatywami, kiedy tylko Sekretariat Stanu pozbiera się i będzie mógł znów działać. Gdy nasze wojska znajdą się na dogodnych pozycjach, da nam to przewagę w przyszłych negocjacjach na temat redukcji różnych broni, zanim oba państwa ponownie zaczną wyścig zbrojeń w celu odbudowy uszczuplonych arsenałów jądrowych. Livingston rozejrzał się, żeby się upewnić, czy udzielił wystarczającej odpowiedzi. I wtedy właśnie zadzwonił telefon stojący przed Starnesem. Generał odebrał. Przez moment słuchał, podczas gdy wszyscy czekali w napięciu, próbując jak zwykle przewidzieć, o jakie wieści chodzi tym razem. Po chwili odparł: - Dobrze, znieście wszędzie czwarty stopień MOPP i przekażcie wszystkim informację odwołującą naszą pierwotną ocenę i ostrzeżenie. - Posłuchał jeszcze chwilę i dodał: - Zróbcie tylko to, co powiedziałem. - Odłożył słuchawkę i spojrzał na prezydenta. - Urządzenia pobierające próbki powietrza na Guam zostały włączone zaraz po upadku rakiety i natychmiast uruchomiły alarm. Grupa CBR dowództwa PACOM przeprowadziła jednak swoje testy i wstępna ocena wskazuje na pyłek kwiatowy. Zapadła cisza, aż prezydent w końcu powtórzył: - Pyłek kwiatowy? Taki zwyczajny pyłek przenoszony przez pszczoły? - Tak jest - potwierdził Starnes równie pewnym głosem, jak wtedy gdy sugerował atak biologiczny. - Pyłek kwiatowy uruchomił alarm. Wygląda na to, że pełno go tam w powietrzu. Nastrój Livingstona pogorszył się jednak. Lambert pomyślał, że to ze zdenerwowania, spowodowanego oczekiwaniem na złą wiadomość. - Dobrze, a teraz chcę się dowiedzieć - oznajmił Livingston, ściskając w ręku kopię dokumentów - czy rozmieszczenie naszych wojsk umożliwi nam wypełnienie sojuszniczych obowiązków obrony Europy Wschodniej? I co to, u licha, jest ten Front Dalekowschodni, na który mają zostać wysłani ci wszyscy komandosi? Generale Thomas, jeżeli wkraczający na Ukrainę Rosjanie nie zatrzymają się na polskiej i słowackiej granicy, a ja spuszczę pana z łańcucha, czy potrafimy ich zatrzymać? Thomas zawahał się, nie wiedząc po prostu, od czego zacząć. Lambert zdał sobie nagle sprawę, jak bardzo nie przygotowany był jego szef - wybrany, tak samo jak i ostami jego poprzednicy, wyłącznie na podstawie programu polityki wewnętrznej - do strategicznego kierowania obroną państwa w szybko zmieniającej się sytuacji. Greg poczuł się winny - był przecież prezydenckim doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Na wypadek wybuchu wojny, panie prezydencie - odezwał się szybko, zanim Thomas zdołał zebrać myśli - wszystkie nasze plany skonstruowane są tak, żeby ją wygrać, i to szybko. Koszt jej prowadzenia będzie wynosił miliardy - miliardy dolarów każdego dnia! - Greg - skarcił go Livingston, zirytowany mało konkretnym wykładem, jakiego udzielił mu młody doradca - ty wiesz za dużo. Zadałem tylko proste pytanie i oczekuję prostej odpowiedzi. Jakie najważniejsze operacje wojskowe przewidują wszystkie te plany, na które się zgadzam? - Czy słyszał pan o doktrynie Lehmana, sir? - zapytał Lambert. Prezydent zaprzeczył ruchem głowy. Greg zaczął wyjaśniać: - John Lehman, sekretarz marynarki w gabinecie Ronalda Reagana, był także pilotem rezerwy; latał na samolotach szturmowych A-6. Za jego kadencji Departament Marynarki opracował plan rozszerzenia wojny na głębokie obszary Syberii od strony Pacyfiku, przewidujący uderzenie na Rosjan tam, gdzie znajdowały się najmniejsze ich siły - od wschodu. Miała to być kara za ewentualne wkroczenie do Europy Zachodniej. Plan został wysoko sklasyfikowany i nazwany doktryną Lehmana. Tego było już dla prezydenta za wiele. - Jeśli nie dojdziesz do sedna sprawy, Greg, postaram się o doradcę do spraw bezpieczeństwa, który potrafi odpowiedzieć mi wprost na pytanie, jeśli tego zażądam! Lambert zaczął mówić spokojnym głosem; czuł na sobie spojrzenia generałów. - Nasz aktualny plan nazywa się Miecz Zemsty. Operacja Miecz Zemsty. Jeżeli wybuchnie wojna z Rosją, naszym celem na Dalekim Wschodzie będzie unieruchomienie przez ataki z powietrza Kolei Transsyberyjskiej, przeprowadzenie lądowania marines i wojsk lądowych na wschodnim wybrzeżu Rosji, podjęcie walki i pokonanie sił podległych Dowództwu Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego, a następnie zdobycie portu rosyjskiej Floty Pacyfiku we Władywostoku. To umożliwiłoby nam przejęcie kontroli nad całą Syberią na wschód od linii biegnącej od Morza Karskiego na północy do Tomska i Nowosybirska na południu, co w przybliżeniu stanowi połowę terytorium Rosji. Livingston gapił się na Lamberta, sądząc, że jego doradca postradał zmysły. Rozejrzał się nerwowo i prychnął z uśmieszkiem niedowierzania na twarzy. Jego uśmiech jednak szybko zniknął na widok grobowych min zgromadzonych przy stole mężczyzn. - Dobry Boże, ty mówisz poważnie...! Wzrok prezydenta spoczął wreszcie na Gregu, który zakończył krótką lekcję: - A celem sił rozlokowanych w Polsce i w Słowacji - Frontu Wschodnioeuropejskiego, składającego się z trzech korpusów pancernych, trzech regimentów kawalerii pancernej, sześciu dywizji pancernych i piechoty zmotoryzowanej oraz dwunastu z dwudziestu skrzydeł myśliwców taktycznych, jakimi dysponuje Dowództwo Walk Powietrznych, a także wszystkich sił naszych sojuszników, jakie zdołamy zebrać - będzie to armia o największej sile rażenia w historii świata - celem tych sił, sir, będzie przejście przez Białoruś i Ukrainę, podjęcie walki w otwartym polu z armią Rosji, zniszczenie jej i zdobycie Moskwy, jeszcze zanim spadną pierwsze śniegi najbliższej zimy. LOTNISKO GANDER, NOWA FUNDLANDIA 14 czerwca, 10:00 CMT (06:00 czasu lokalnego) „Czołg jest na współczesnym polu walki bronią wymagającą podejmowania szybkich decyzji” - czytał David Chandler w świetle latarki. „Każdy żołnierz jednostki pancernej musi mieć wpojonego ducha walki. Jego myślenie ma być dostosowane do prędkości i siły rażenia pojazdu bojowego, on sam zaś musi być przygotowany do walki głęboko wewnątrz terytorium wroga. Musi brać pod uwagę możliwość pojawienia się nieprzyjaciela zarówno z przodu, z boków, jak i od tyłu. Jego obowiązkiem jest wyćwiczenie odwagi, która zapewni podjęcie skutecznej walki z wrogiem”. Podręcznik ciągnął się i ciągnął w podobnym stylu. Chandler był w swoim żywiole - wkuwał, przygotowując się do wielkiego egzaminu. Umiem to - stwierdził, widząc, że wszystko mu się przypomina. Łączenie różnych jednostek, mieszanie ze sobą wojsk pancernych i piechoty. Rozdziały dotyczące moździerzy, artylerii, taktycznego wsparcia lotniczego, radarów naziemnych. Już drugą noc z rzędu Davidowi nie udało się zasnąć na ziemi, w przeciwieństwie do wszystkich innych, chrapiących smacznie na pobliskich pagórkach. Pamiętał ten problem jeszcze z czasów skautowskich; wykorzystał zatem okazję, żeby zagłębić się w tajniki nie najlepiej mu znanej sztuki prowadzenia wojny. Szósty punkt z dziewięciu najważniejszych zaleceń dotyczących czołgów brzmiał: „Wykorzystaj szybko skutki użycia broni masowego rażenia”. Pewnie działa jak zaklęcie - pomyślał. Wystarczy wyczyścić odcinek nieprzyjacielskich pozycji atomem, chemią czy wirusami, a potem wpakować mti się na tyły i siedzieć bezpiecznie w pojazdach opancerzonych o zamkniętym obiegu powietrza. Zdał sobie sprawę, że Rosjanie z pewnością także znają ten numer. Taktyka dla małych oddziałów. Trzeba pamiętać - przypomniał sobie - żeby strzelać i manewrować. Posuwać się skokami. Albo inaczej: jedna jednostka idzie naprzód, druga czeka, i na odwrót, lub sukcesywnie - cały czas w takim samym szyku, jeden oddział za drugim. Główna zasada: chować się i kryć. Pierwsze pojęcie oznacza osłanianie się przed ogniem wroga, drugie - przed obserwacją. Unikać rzucających się w oczy miejsc, jak na przykład wierzchołków wzgórz, które łatwo ostrzeliwać i bombardować. Chandler zastanawiał się, czy anteny i pojazdy sztabu dywizji przyciągną rosyjskie pociski i bomby. Zmroziło go na wspomnienie tego, co mówiono im na szkoleniach wojsk pancernych - nieprzyjacielskie oddziały radioelektroniczne będą kierować na takie obiekty istny deszcz ognia. Ciekawe, czy ciągle są tak dobrzy jak za czasów Związku Radzieckiego? Wtedy podobno byli, tak twierdzili prowadzący szkolenia. Chandler skupił się znowu na podręczniku. Uzbrajanie czołgu. Prowadzenie ognia. Wskazówki: „Kiedy atakujesz pozbawioną osłony piechotę, posuwaj się z maksymalną prędkością i siłą rażenia; możesz wtedy osiągnąć załamanie się linii nieprzyjaciela”. „Załamanie się linii” - pomyślał David, kręcąc głową. Potrzebne są im eufemizmy. Panika, desperacja, nieunikniona śmierć - ostatecznie można to nazwać „załamaniem się linii”. Chandler ziewnął i położył głowę na ziemi, podnosząc książkę i zmieniając ustawienie latarki. Zwiad i ochrona. Działania zaczepne. Zajmowanie zdobytego terenu i pościg. Działania obronne. Mimo ogromnego zmęczenia David zmuszał się, żeby czytać dalej. Lepiej nie myśleć o domu, o Melissie. Samo wspomnienie jej imienia pogorszyło mu nastrój. Stwierdził, że nie może już skoncentrować uwagi na książce. Wypełzł ze śpiwora. Czuł swędzenie po trzech dniach spędzonych na ziemi, bez kąpieli. Bolały go mięśnie po wczorajszym marszu, jaki urządził swoim „podkomendnym”. Kości poodgniatały się podczas nieudanych prób zaśnięcia na twardym podłożu. Wziął ALICE i plecak, złapał karabin i kamizelkę przeciwodłamkową i ruszył w stronę budynku lotniska. Kiedy zniknął z pola widzenia żołnierzy, przymocował sobie jak trzeba cały ekwipunek. Wyregulował paski uprzęży tak, żeby ciężki ładunek znalazł się w najwygodniejszej pozycji. Poprzedniego dnia poprowadził ludzi w piętnastokilometrowym marszu po otaczających bagnach i łąkach; zostawili jednak straż przy ekwipunku i zabrali ze sobą tylko karabiny i parę innych rzeczy. Teraz obolałe nogi Chandlera uginały się pod przeszło trzydziestoma kilogramami dodatkowego obciążenia. David zdziwił się, że jego oddech przyspieszył i że spocił się w chłodny poranek, po przebyciu tak niewielkiej odległości. Nie miał jeszcze okazji, żeby przyzwyczaić się do ciężaru plecaka i uprzęży z wyposażeniem. Nie chciał wystawiać się na kpiny znudzonych zawodowców, przyglądających się jego komicznym występom w pełnym rynsztunku; dlatego uznał, że ta wczesna godzina będzie najlepszą porą do odbycia zaplanowanej wycieczki. Ostrożnie okrążył miejsca, w których rozlokowane były inne oddziały; także z tego względu, że mogli wystawić warty. Wokół jednak panowała cisza, a ciemność ciągle panującej nocy zapewniała mu upragnioną anonimowość. Kiedy zbliżył się do jedynych w zasięgu wzroku świateł - do budynku lotniska - usłyszał ciężki, rytmiczny, narastający odgłos. Zza węgła wyłoniło się czoło dużej kolumny ludzi. Biegli w nogę, klaszcząc w ręce za każdym razem, gdy ich lewy but uderzał z głuchym łoskotem o beton. Kroki dwustu ludzi brzmiały razem jak stłumiony grzmot. Było ich tak wielu i poruszali się tak jednakowo, że stanowili niesamowity widok. Gdy przebiegali, David usłyszał głęboki, silny głos krzyczący: - Kompaniaaaa...! I kilka głosów, które zawołały: - Plutoooon...! - Krokiem - marsz!!! Zrównując się z Chandlerem, osiągnęli zwykły marszowy krok, a następnie zostali zatrzymani. Ich buty cały czas uderzały równiutko o betonową płytę lotniska. - Na lewoo - patrz!!! Wtedy odezwał się nowy głos: - Słuchajcie, kompania Alfa! Macie trzydzieści minut na wyczyszczenie broni, wysranie się i powrót tu na przegląd sprzętu i ćwiczenia! Niech pan rozpuści ludzi, sierżancie! Po przerwie rozległ się ponownie poprzedni głos. Tym razem słowa szefa kompanii powtarzało stu kilkudziesięciu mężczyzn wywrzaskujących unisono: - Wiem, że zgłosiłem się na rangera! - WIEM, ŻE ZGŁOSIŁEM SIĘ NA RANGERA! - Akceptuję fakt, że jako od rangera... - AKCEPTUJĘ FAKT, ŻE JAKO OD RANGERA... - ...mój kraj wymaga ode mnie... - ...MÓJ KRAJ WYMAGA ODE MNIE... - ...żebym posuwał się dalej... - ...ŻEBYM POSUWAŁ SIĘ DALEJ... - ...szybciej... - ...SZYBCIEJ... - ...i walczył wytrwałej... - ...I WALCZYŁ WYTRWAŁEJ... - ...niż jakikolwiek inny żołnierz na świecie!!! - ...NIŻ JAKIKOLWIEK INNY ŻOŁNIERZ NA ŚWIECIE!!! - ...RANGERSI IDA NA CZELE! RAN-GER! RAN-GER! RAN-GER! AAAAAARRR!!! - zakończyli mężczyźni gardłowym krzykiem. Chandler cofnął się w cień, żeby pozwolić im przejść. PLACÓWKA KONGRESU USA, WIRGINIA ZACHODNIA 14 czerwca, 14:00 GMT (09:00 czasu lokalnego) Ogromna winda zwożąca pasażerów do podziemnych sal Senatu była zatłoczona. W środku znajdowali się: prezydent, Połączeni Szefowie Sztabów, Lambert, dwóch urzędników z Rady Bezpieczeństwa Narodowego i wszechobecni agenci Secret Service - prezydenckiej ochrony. Jeździło ich teraz z Livingstonem prawie trzykrotnie więcej niż przed wojną. Drzwi otworzyły się, ukazując dużą grupę czekających. Byli wśród nich fotografowie prasowi i jacyś ludzie z miniaturowymi kamerami. Prezydent ruszył na czele przybyłych, a kilkanaście aparatów błysnęło fleszami, jeden po drugim. Agenci ochrony szybko wysunęli się do przodu, formując kordon pomiędzy obiema grupami - nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć. Greg zaczął wychwytywać spomiędzy reflektorów kamer poszczególne twarze oczekujących. Byli to główni korespondenci najważniejszych sieci telewizyjnych, członkowie prezydiów Izby Reprezentantów i Senatu, najbardziej wpływowi kongresmani. W samym środku znajdował się wiceprezydent Constanzo. - Co to ma znaczyć? - zapytał Livingston. Jeden z rozpoznanych przez Lamberta mężczyzn wystąpił z tłumu. Kamery oświetliły go - był to szef straży porządkowej Kongresu, zwanej policją Kapitelu. Za nim stało czterech funkcjonariuszy. - Zgodnie z uchwałą Izby Reprezentantów - zawołał donośnie szef policji, czytając z kartki - podjętą na dzisiejszym nadzwyczajnym posiedzeniu, niniejszym wzywa się Gregory’ego Philipa Lamberta do złożenia zeznań przed wspomnianą Izbą, a także wszystkimi komisjami, jakie zostaną przez nią powołane zgodnie z regulaminem! Aby zapobiec niestawieniu się świadka na niniejsze wezwanie, szef policji Kapitelu otrzymuje zezwolenie i nakaz tymczasowego aresztowania Gregory’ego Lamberta, specjalnego doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. W razie próby oporu wyżej wymieniony podlega karze za niezastosowanie się do nakazu Izby! Szef policji opuścił kartkę i spojrzał na Grega. - To on - powiedział do najbliższego funkcjonariusza. - Ten wysoki blondyn w szarym prążkowanym garniturze. - Jaskrawe światła kamer skąpały Lamberta ciepłym blaskiem. Policjanci ruszyli do przodu, ale agenci ochrony zagęścili kordon, zastępując im drogę. Dowódca ochrony spojrzał na prezydenta. - Zaraz, chwileczkę! - odezwał się Livingston i kamery zwróciły się na niego. - Pan Lambert przyszedł tu z własnej woli, żeby złożyć raport na temat bezpieczeństwa narodowego przed Komisją Sił Zbrojnych! To zniewaga! - Cofnąć się! - rozkazał szef policji Kapitolu. Jego ludzie naparli na agentów ochrony, ale ci, odpychani, stali murem, ramię w ramię. Jeden ze znajdujących się w drugim rzędzie wyciągnął spod marynarki pistolet maszynowy Uzi i wycelował go przed siebie w powietrze. Z tłumu dobiegł krzyk przerażenia. Dowódca ochroniarzy powiedział niemal błagalnym tonem: - Panie prezydencie...! Lambert wysunął się do przodu, omijając generałów. Reflektory kamer wprost go oślepiały. Funkcjonariusze policji Kapitolu i ochrony prezydenta przestali się szarpać. Szef policji podszedł do Grega. - Czy pójdzie pan ze mną z własnej woli, sir? Lambert przytaknął. - Chwileczkę! - zawołał adwokat Białego Domu, przeciskając się przez tłum. - Ten człowiek nie otrzymał prawidłowego wezwania, a decyzją Sądu Najwyższego poprzednie wezwanie, wydane przez Komisję do Spraw Zbadania Przyczyn Wojny Jądrowej, unieważniono. Działanie panów jest niezgodne z prawem i konstytucją. Komisja do Spraw Zbadania Przyczyn Wojny Jądrowej nie została powołana we właściwy sposób! - Nie wzywamy do go złożenia zeznań przed tą komisją - odezwał się stojący na przedzie marszałek Izby Reprezentantów. - Przykro mi, Walterze. Pan Lambert został wezwany w celu złożenia zeznań przed Komisją Sprawiedliwości. - Komisją Sprawiediwości? - zapytał zdumiony prezydent. Marszałek pokiwał głową. - Zgłoszono rezolucję, Walterze, żeby postawić cię w stan oskarżenia. Przykro mi. Nic na to nie poradzę. Proszę z nami, panie Lambert. Adwokat Białego Domu zbliżył się do Grega i szepnął mu: - Nie mówi im ani słowa. Idę z tobą. Odwołamy się jeszcze raz, do sądu okręgowego. Tylko nic nie mów. Lambert, w towarzystwie szefa policji Kapitolu i prawnika, ruszył za marszałkiem Izby. Obejrzał się na Livingstona, gapiącego się na zebranych. Potem popatrzył na wiceprezydenta, który odwrócił się i zniknął w rosnącym, gwarnym tłumie kongresmanów i różnych urzędników, którzy zgromadzili się w holu podziemnego budynku, żeby przyjrzeć się przedstawieniu. - Pan Lambert nie może odpowiedzieć na to pytanie - oznajmił prawnik Białego Domu - ponieważ jest ono zastrzeżone ze względu na bezpieczeństwo państwa. - Czy prezydent polecił sekretarzowi Moore’owi skontaktować się z Chińczykami przed swoją ewakuacją z Białego Domu? - zapytał przewodniczący Komisji Sprawiedliwości. - Pan Lambert nie może odpowiedzieć na to pytanie - powtórzył adwokat Grega - gdyż jest ono zastrzeżone ze względu na bezpieczeństwo państwa. - Czy ktoś jeszcze oprócz pana, pana prezydenta, świętej pamięci sekretarza Moore’a i pracownic centrali Białego Domu - także nieżyjących - mógłby udzielić jakichkolwiek informacji związanych z odpowiedzią na pytanie, czy prezydent Livingston rozmawiał z sekretarzem Moore’em, kiedy rozpoczęto ewakuację? - Pan Lambert nie może odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ jest ono zastrzeżone ze względu na bezpieczeństwo państwa. Przewodniczący komisji westchnął głęboko i zaczął rozmawiać po cichu z siedzącymi obok kongresmanami. Tamci z kolei odwrócili się do siedzących dalej i tak nie znana Gregowi wiadomość dotarła do obu końców stołu. Przewodniczący odchrząknął i powiedział: - Panie Lambert, nie mamy zamiaru uznać, że nie stosuje się pan do nakazu Izby i trzymać pana w areszcie. Rozumiemy, że pańska odmowa składania zeznań wynika z porad adwokata i oparta jest na zaleceniach Białego Domu. Rozumiemy także, iż pełnienie przez pana obowiązków jest sprawą kluczową dla naszego państwa w tych niebezpiecznych dniach. Zaczekamy na rozstrzygnięcie tej kwestii przez odpowiedni sąd, proszę się jednak nie łudzić, sir - będzie pan zeznawał przed Kongresem. A teraz niniejszym odraczam obecną zamkniętą sesję Komisji Sprawiedliwości Izby Reprezentantów. Ogłaszam piętnastominutową przerwę. Panie Lambert, jest pan wolny. Greg wszedł do sali konferencyjnej, nie mając pojęcia, co się tam będzie działo. Przy ścianie pracował włączony telewizor, z nieco ściszonym dźwiękiem. W pomieszczeniu siedzieli Szefowie Połączonych Sztabów, ich oficerowie i urzędnicy podlegli Lambertowi. Wszyscy popatrzyli na niego niecierpliwie. - No i co, puścił pan parę? - zapytał generał Fuller, kiedy Greg zajął jedno z pustych miejsc. - Przypalali tyłek pogrzebaczem, wbijali bambus pod paznokcie? Jak było? Lambert potrząsnął głową. - Adwokat Białego Domu znowu kieruje petycję do sądu okręgowego. Prawdopodobnie sprawa ponownie dotrze do Sądu Najwyższego, może nawet jeszcze jutro. Przewodniczący Komisji Sprawiedliwości oświadczył, że poczeka, aż prawo będzie po ich stronie. - Pieprzeni prawnicy... - wyrwało się Fullerowi. - O, przepraszam. Uwaga zebranych skupiła się z powrotem na telewizorze, który przekazywał akurat niedawne wyjście Lamberta z sali przesłuchań. Przecisnął się przez tłum zasypujących go pytaniami reporterów i fotografów, nie mówiąc ani słowa. - ...wyraźnie cierpi z powodu śmierci żony - mówił komentator - której ciało, jak podają miejscowe źródła, pan Lambert odszukał podczas misji zaopatrzeniowej do skażonego Waszyngtonu. Można tylko spekulować, czy wpłynęło to na decyzję pana Lamberta o nieskładaniu zeznań. - Obraz pokazał wiceprezydenta, w towarzystwie ochroniarzy i współpracowników, idącego jednym z korytarzy podziemnej budowli. - Przedstawiamy teraz państwu na żywo wiceprezydenta Constanzo, wychodzącego właśnie z historycznego spotkania z prezydentem Livingstonem. - Jeden z reporterów zbliżył się do niego z mikrofonem w ręku. - Panie wiceprezydencie, o jakich sprawach dyskutował pan przed chwilą z prezydentem Livingstonem? Ofl/1 Kamera objęła całą ekipę wiadomości CBS biegnącą za odchodzącym Constanzem. Jeden z agentów ochrony odsunął dziennikarza na bok. - Omawialiśmy pewne kwestie polityczne, o których nie wolno mi w tej chwili mówić - oznajmił wiceprezydent. Reporter nie mógł nadążyć za szybko idącym politykiem, ale kamerzysta dotrzymywał mu kroku. - Dokąd się pan teraz udaje, sir? - Na spotkanie Rady Bezpieczeństwa Narodowego - rzucił przez ramię Constanzo, skręcając w hol przed salą, w której siedzieli Lambert i generałowie. Policja Kapitolu zatrzymała dziennikarzy przed wejściem. - Cholera! - zaklął Fuller. - Może tak zaprosić prasę do środka? Ałbo jeszcze lepiej - przefaksować od razu nasze plany Razowowi! - Właśnie dowiaduję się - poinformował stojący przed kamerą reporter, przyciskając słuchawkę do ucha - że prezydent opuszcza w tej chwili placówkę Kongresu, najprawdopodobniej żeby udać się z powrotem do własnego supertajnego obiektu w Mount Weather, trzynaście kilometrów od Berryville w Wirginii. - Rany boskie! - zawołał Fuller. - Czy mogę iść i zastrzelić tego dupka za zdradę? - Rozległ się śmiech większości zebranych, Lambert czuł jednak, że opanowuje go depresja. To słowa reportera, który napomknął o śmierci Jane, rozdarły cienką zasłonę z trudem wypracowanego spokoju. Miał wrażenie, jak gdyby fizycznie zanurzał się w przygnębieniu, a ono czekało na niego, ciepłe, zachęcające. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i szybkim krokiem wszedł wiceprezydent. - Panowie...! - powitał zgromadzonych, którzy powstali z miejsc. Zbliżył się do szczytu stołu, postawił teczkę i zajął miejsce. Wyjął kilka dokumentów i notes, po czym kazał wyłączyć telewizor. - Chciałbym - zaczął, odkładając teczkę na podłogę - żeby panowie powiedzieli mi, jakie są słabe punkty Rosjan i czym dysponujemy, żeby zadać im druzgocące ciosy. Lambert znał treść przygotowanych na posiedzenie materiałów; generałowie spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. Greg przemówił pierwszy: - Panie wiceprezydencie, prezydent wydał rozkaz, aby rozpocząć rozmieszczanie naszych głównych sił na odpowiednich pozycjach, lecz jednocześnie zaprzestać walk z Rosjanami. Zgromadzeni tu dowódcy zajmują się teraz przede wszystkim wypełnianiem tych dwóch dyrektyw. Constanzo skinął głową, a potem wstał i zaczął przechadzać się za stołem. - Przed chwilą widziałem się z prezydentem - oznajmił. - Znajdujemy się w politycznym impasie. Wydaje się, że nasz kraj zmierza ku największemu kryzysowi konstytucyjnemu od czasu wojny secesyjnej. - Constanzo mówił, nie patrząc na swoich słuchaczy; był zbyt zajęty dobieraniem słów. Przyglądał się za to w skupieniu swoim dłoniom, które złożył tuż przed nosem. - Prezydia obu izb poinformowały mnie - i to zarówno przedstawiciele większości, jak i mniejszości - że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin Kongres przyjmie w drodze głosowania uchwałę o wypowiedzeniu wojny Republice Rosji. Lambert nieomal czuł, jak serce wali mu w piersiach, które nagle wydały się zbyt ciasne. Musiał przypomnieć sobie, że trzeba oddychać.’ Popatrzy! na generałów - twarz każdego z nich wyrażała różny stopień przerażenia. - Prezydent wydał oświadczenie - ciągnął Constanzo - że wykorzysta swoje uprawnienia naczelnego dowódcy, żeby odmówić poprowadzenia tej wojny. A teraz - odwrócił się gwałtownie na pięcie, doszedłszy do końca sali - zdaję sobie sprawę, że panowie pod żadnym pozorem nie chcą mieszać się w jakiekolwiek sprawy polityczne, tym bardziej w kwestie konstytucyjne tak wielkiej wagi. Jednakże z przykrością muszę stwierdzić, że nie zdołają panowie tego uniknąć. Trwa właśnie kryzys naszego państwa i jako Amerykanie wszyscy jesteście związani wspomnianą rezolucją. W zależności od dalszego biegu wypadków, za kilka dni czy tygodni będziemy toczyć wojnę z Rosją lub też nie będziemy. Jeśli będziemy, nie muszę panom mówić, czego trzeba będzie dokonać, żeby osiągnąć zwycięstwo. Jeżeli wybuchnie wojna, panowie, każdy z was będzie miał mnóstwo roboty, toteż radziłbym panom, żeby od tej chwili każdy z was przygotował w odpowiedni sposób siebie i podlegające mu wojska do jej poprowadzenia. Wiceprezydent znieruchomiał z rękoma opartymi o fotel; wyglądało to tak, jakby stanął na podium, aby wygłosić przemowę. - Czy którykolwiek z panów słyszał o wynikach wczorajszej telefonicznej sondy Harrisa? Dziewięćdziesiąt cztery procent - dziewięćdziesiąt cztery - naszej ludności jest za kontynuacją działań zbrojnych przeciwko Rosji do czasu, aż usunięte zostanie zagrożenie nuklearne z jej strony. Dziewięćdziesiąt cztery procent! - powtórzył znowu. Lambertowi cisnęło się na usta pytanie, jak ma zostać usunięte to zagrożenie, ale się nie odezwał. - W całym kraju odbywają się demonstracje pod hasłem natychmiastowego podjęcia akcji. Nadchodzą faksy i telegramy od ludzi domagających się wojny - na jeden telegram wzywający do zaprzestania walk przypada tysiąc dwieście o przeciwnej treści. Panowie, Kongres Stanów Zjednoczonych, jako zgromadzenie wybranych przedstawicieli narodu, uchwali wypowiedzenie tej wojny. Ja zaś, jako wiceprezydent, także bezpośrednio wybrany przez obywateli, będę się starał wprowadzić tę deklarację w życie... - Nie mamy innego wyboru - przerwał mu generał Thomas głosem pełnym frustracji, udręki spowodowanej tym, co się działo - żadnego wyboru - mówił, patrząc na pozostałych generałów - jak tylko wykonywać zgodne z prawem rozkazy naczelnego dowódcy! Wiceprezydent podniósł palec do góry, uniósł brwi i z naciskiem powtórzył: - Zgodne z prawem rozkazy! Zgodne z prawem! - Nie można żądać od nas mieszania się w spory prawne! - zdenerwował się spokojny zazwyczaj Thomas. - Panie wiceprezydencie, jestem bardzo zaniepokojony nawet tym, jak mogłoby zostać odebrane nasze spotkanie, gdyby temat rozmowy dotarł do opinii publicznej. Obawiam się, sir, że znajdujemy się niebezpiecznie blisko sytuacji, w której dyskusję naszą można by zinterpretować jako rozważania o pozakonstytucyjnym puczu. Jeśli dalej będziemy rozmawiać w tym duchu, zmuszony będę opuścić spotkanie i natychmiast poinformować prezydenta o tym, co zaszło. Constanzo nadal stał za swoją „mównicą”, ale teraz nachylił się nad nią - jego ręce zwisały bezwładnie z oparcia fotela. - Sądzę, że ma pan rację, generale Thomas - oznajmił - określając tę sytuację jako pucz. - Lambert poczuł, że przez plecy przebiega mu dreszcz. Siedzący i stojący wokół stołu urzędnicy spojrzeli po sobie, szeroko otwierając usta. Połączeni Szefowie Sztabów wbili wzrok w wiceprezydenta. - Ale nie będzie to pucz pozakonstytucyjny. Zostanie przeprowadzony dokładnie według tej księgi. Będzie jak najbardziej konstytucyjny. Kongres skieruje, rzecz jasna, petycję do Sądu Najwyższego o wydanie nakazu poprowadzenia przez prezydenta wojny, nikt jednak nie spodziewa się, żeby tym sposobem udało się zbyt wiele osiągnąć. - A zatem zamierza pan postawić prezydenta Livingstona w stan oskarżenia - zapytał Greg - a następnie wprowadzić w życie uchwaloną przez Kongres deklarację wypowiedzenia wojny? Twarze wszystkich zebranych zwrócone były ku wiceprezydentowi. - Właśnie tak - odparł beznamiętnie Constanzo. - Tak. ROZDZIAŁ VIII KREML, MOSKWA 16 czerwca, 07:50 GMT (09:50 czasu lokalnego) Zgromadzeni w sali generałowie słuchali w ciszy toczącej się narady. - „Pierwszy tydzień: umiejętności podstawowe i przygotowanie fizyczne” - czytał generał Abramow, były dowódca Dwudziestej Czwartej Armii Gwardyjskiej, podlegającej Dowództwu Okręgu Dalekowschodniego. Generała, wbrew jego woli, odwołano do Europy, żeby objął komendę nad organizowanymi tu Oddziałami Pomocniczymi. Większe znaczenie miał fakt, że popierający Razowa Abramow został w inteligentny sposób wprowadzony do STAWKI. Generał odczytywał program szkoleniowy dla cywilów, spośród których zamierzano formować Oddziały Pomocnicze. „Podstawy obchodzenia się z bronią, rozpoznawanie oznaczeń jednostek, higiena...” Wszedł młody kapitan i skierował się ku Razowowi, który słuchał prelegenta z przerażeniem. Żeby chociaż udało się z nich zrobić wojska inżynieryjne - myślał Razów. Kapitan nachylił się nad jego uchem. - Przygotowują się do głosowania, panie generale. - „Drugi tydzień: taktyka małych oddziałów, sygnały przekazywane ręką i dłonią...” - Przepraszam, generale Abramow - przerwał Razów - ale amerykański Kongres przygotowuje się właśnie do głosowania. Jeden z adiutantów włączył stojący na końcu stołu telewizor. Po drugiej stronie kuli ziemskiej, w podziemnym bunkrze Kongresu Stanów Zjednoczonych, rozgrywał się oto najświeższy serial, a cały świat, jak zwykle, śledził go z zapartym tchem. Zanim jeszcze rozświetlił się ekran, słychać już było, że głosowanie się rozpoczęło. Jeden ze starszych generałów, nie znający angielskiego, zapytał, co Amerykanie tak wykrzykują. Generał Razów wyjaśnił wszystkim, że głosowanie jest jawne i że „aye” oznacza to samo co „yes”. 208 - Cole? - wyczytał jakiś mężczyzna, po czym rozległo się odległe „aye”. - Cole głosuje „tak”. Collins? - Tak. - Collins głosuje „tak”. Cooper? Ekran rozgrzał się i wyświetlane przez CNN cyfry pokazywały sto trzydzieści osiem głosów.za” i dziewięć „przeciw”. - Co to znaczy „for”? - zapytał ten sam generał. - „For” oznacza głos „za”, czyli „aye”, inaczej „yes” - „tak”. „Against” znaczy „no”, czyli „nie”, „przeciw” - wytłumaczył Razów. - Booże mój - roześmiał się stary Rosjanin, łapiąc się dłonią za policzek. - Na ileż to sposobów można powiedzieć „tak” albo „nie”! Kilku oficerów wybuchnęło śmiechem, ale większość oglądała spektakl w skupieniu. Rozbawiony starzec postukał Razowa w żebro mówiąc: - To ten system chcesz zastosować u nas, Jurij? Razów uśmiechnął się uprzejmie. Generał pomógł mu kiedyś w karierze; jako jedyny z zebranych mówił mu na „ty”. Dobry humor opuścił starca, kiedy pokazano sceny z różnych amerykańskich miast, nakręcone najwidoczniej wcześniej tego dnia. Cały czas nadawano dźwięk z sali obrad Kongresu, a zmieniające się cyfry na dole ekranu przedstawiały aktualny stan głosowania; resztę miejsca zajmowały nieprzeliczone tłumy ludzi, zgromadzonych na demonstracjach w najrozmaitszych punktach Stanów Zjednoczonych. W miarę jak obrazy się zmieniały, przy stole konferencyjnym zapadała coraz głębsza cisza. Tłumy Amerykanów podnosiły wściekle zaciśnięte pięści. W Denver pokazano kukłę w upiornej masce, ze zwisającą z szyi tabliczką „Rosja”. Kukła wisiała na stryczku przywiązanym do trzymanego w górze kija; podpalono ją, a następnie tłum rozdeptał jej szczątki na strzępy. W Brighton Beach, w stanie Nowy Jork, spalono sklep spożywczy nazywający się po rosyjsku „Nowyj Mir”, mimo zamieszczonej w oknie informacji, że „właściciel jest Amerykaninem”. Przekaz z Seattle przedstawiał starszą kobietę o grobowym spojrzeniu, która trzymała zdjęcie małej dziewczynki o kręconych blond włosach. Podpis pod fotografią głosił: JESSICA, ŻYŁA TRZY LATA, ZABITA PRZEZ ROSJAN. Następne ujęcie, zrobione z helikoptera w Los Angeles, pokazywało gigantyczną kolejkę złożoną z młodych mężczyzn i kobiet, szeroką na cztery czy pięć osób, i falujący wzdłuż niej, oddzielony kordonem policji, jeszcze większy tłum nieustannie wiwatujących ludzi. Rodzice podnosili w górę dzieci, machano flagami i transparentami. Kamera zrobiła długie zbliżenie na budynek, w którym znikała kolejka. Nad drzwiami widniał napis: KOMENDA UZUPEŁNIEŃ US ARMY. Kiedy operator ustawił obraz dokładniej, można było przeczytać także małą, odręcznie nabazgraną kartkę, przyklejoną do ściany przy drzwiach. Głosiła ona: CZAS WYRÓWNAĆ RACHUNKI. Razów wiedział, że było to zdanie z popularnego w ostatnich miesiącach amerykańskiego filmu sensacyjnego o kolejnym superbohaterze. Gdy stało się jasne, jaki będzie wynik głosowania, a wielu generałów, zmieszanych pokazywanymi scenami, odwróciło oczy od telewizora, zaczęto rozmawiać na tematy praktyczne. - No i co teraz będzie? - zapytał głośno dowódca Sił Powietrznych, Miszyn. - Nie wiem - odparł Razów, potrząsając głową. - To robi jeszcze gorsze wrażenie, niż gdyby utrzymywali wszystko w tajemnicy. - Doprawdy idiotyczne - odezwał się inny generał, pokazując wyciągniętą ręką na ekran. - Najpierw znajdujemy się w stanie wojny przez pomyłkę. Potem wojny nie ma, ale ciągle nas atakują. Wreszcie dalej nie jesteśmy w stanie wojny, lecz oni rozmieszczają wojska, tak jak gdybyśmy byli. No a teraz to! - Musimy przedsięwziąć jakieś konkretne kroki, żeby się bronić - oznajmił admirał Wierchowieński. - Zgadzam się - powiedział nowo mianowany dowódca Ukraińskiego Kierunku Strategicznego. - Niezależnie od tego, co mówią, i od tych ich wszystkich rozgrywek politycznych - generał patrzył w telewizor, znowu pokazujący ciasną betonową komorę, w której zgromadzeni kongresmani głosowali w przytłaczającym stosunku „za” - z wojskowego punktu widzenia sytuacja jest prosta. Na naszych zachodnich rubieżach rozlokowano korpus amerykańskiej armii, a drugi korpus zbliża się przez wschodnie Niemcy, zachodnią Polskę i Czechy. W różnych punktach granicy doszło już do starć. Amerykańska bateria rakietowa wystrzeliła ponad pięćdziesiąt rakiet z rozpraszającymi się ładunkami na jeden z batalionów moich czołgów, który znajdował się na drodze. Uderzyli, kiedy czołgi stanęły jeden za drugim. Zniszczenie okazało się niemal kompletne - z ponad stu wozów tylko trzy nadają się do natychmiastowego użytku! - Zobaczyli zbliżający się batalion, odległy o mniej niż cztery kilometry od granicy... - zaczął Razów, zbyt zmęczony, żeby twardo bronić stanowiska, z którym właściwie nie do końca się już zgadzał. - Po naszej stronie granicy! - Na Białorusi - sprostował cicho Abramow - a nie w Rosji. - Chodzi o to - wtrącił się admirał Wierchowieński - że Amerykanie przygotowują się do wojny. Za parę tygodni będą mieli trzy korpusy armii w Europie i wszystkie siły desantowe - komandosów - na Morzu Japońskim. - Marines zostaną użyci w Korei - uspokajał Razów. - Generał Park obiecał mi, że nie przerwie ataku na Południe. - Nawet w obliczu zagrożenia amerykańskim atakiem jądrowym?! - admirał niemal krzyknął. - Nasze siły na Dalekim Wschodzie ledwo powstrzymują Chińczyków! Jakie wydamy naszym chłopcom rozkazy, jeżeli...? - Nie potrafił dokończyć pytania. - Tak naprawdę nie wierzy pan, że Amerykanie użyją w Korei broni jądrowej? - zauważył Miszyn z pewnym rozbawieniem. - Myślę, że najważniejsze - rzekł, uśmiechając się uspokajająco, Karia - kin - to zacząć przygotowywać się do tego, co wydaje się nieuniknione. - Cały czas się przygotowujemy - powiedział z naciskiem Razów. - Organizujemy Oddziały Pomocnicze generała Abramowa. im Dowódca Ukraińskiego Kierunku Strategicznego odezwał się z największą uprzejmością, na jaką mógł się w tym momencie zdobyć: - Przy całym szacunku dla generała Abramowa, sądzę, że każdy z nas tu obecnych zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie niesie ze sobą wojna ze Stanami Zjednoczonymi. Jeżeli pozwolimy im przeprowadzić zorganizowaną w ich stylu gigantyczną operację przygotowawczą i zgromadzić doskonale zaopatrzone, znakomicie dowodzone siły rzędu wielu korpusów - a to jedyna rzecz, jaką naprawdę umieli robić w ciągu całej historii ich wojskowości - to możemy wkrótce spodziewać się nowego „planu Barbarossa”. - To co pan sugeruje? - zapytał Razów. - Znowu chce się pan posłużyć okrętami podwodnymi z Bastionu? - Nie! - oświadczył twardo generał. - Ale nie możemy dać się podejść jak zwierzyna łowna! Musimy zacząć niszczyć ich jednostki, zanim stworzą potężny front. Trzeba użyć naszej armii, nim nas pohańbią. Wszyscy dobrze wiemy, od czego zależy przebieg takiej wojny. Zbadaliśmy najróżniejsze przypadki, jeden model po drugim. Amerykanie wysyłają swoje oddziały do Europy morzem i powietrzem. Przybywają do portów oraz na lotniska i ruszają dalej drogami i kolejami, które ominęło uderzenie jądrowe i które znajdują się w doskonałym stanie. Z każdym tygodniem ich siły na kontynencie stają się coraz potężniejsze. I z każdym tygodniem nasze siły słabną, bo nie zdołaliśmy jeszcze zorganizować wolnych od skażenia linii komunikacyjnych łączących nas z żołnierzami w polu. Wskutek tego poziom ich zaopatrzenia, a w związku z tym i gotowości już spada. - Ale czy Amerykanie zdołają zaopatrywać wojska na tak ogromną odległość? - zapytał stary dowódca Wojsk Inżynieryjnych. - To nie jest rok tysiąc osiemset dwunasty - odezwał się dowódca Sił Powietrznych, Miszyn - ani nawet tysiąc dziewięćset czterdziesty pierwszy. Zarówno Napoleon, jak i Hitler polegali w zasadzie na tym samym środku komunikacji - koniach! Boże, zmiłuj się! Jak moglibyśmy liczyć, że Amerykanie przegrają z powodu logistyki. Przecież to sztuka wojenna, którą właściwie oni wymyślili! - Co za wynik! - oznajmił prowadzący program dziennikarz CNN. - Można by powiedzieć, że przed chwilą w tej sali wyraził swoją opinię rzeczywiście cały amerykański naród. Czterysta sześćdziesiąt jeden głosów „za” wobec dwudziestu ośmiu „przeciw”! To prawdziwie historyczny dzień, zgodzi się pan? Komentator - jeden z byłych senatorów - pokręcił głową i odparł: - W taki oto dramatyczny sposób zakończył się z pewnością najważniejszy dzień w całej historii Kongresu... Jestem po prostu oszołomiony, jak szybko Kongres doprowadził do podjęcia tej uchwały. - Na pewno miały na to wpływ niespotykane wręcz wyniki badań opinii publicznej - zauważył analityk akredytowany przy Waszyngtonie. - Ponad dziewięćdziesiąt siedem procent Amerykanów uważa, że zanim prezydent LWingston ogłosił zawieszenie broni, należało uzyskać od Rosjan znaczne ustępstwa. Ponad osiemdziesiąt procent sądzi, że Rosjanie wykazali tak skrajny brak odpowiedzialności, że powinniśmy zażądać od nich całkowitego rozbrojenia atomowego, na zawsze! - Cóż, niezależnie od tego - ciągnął spiker - nadal nie jest pewne, jakie konkretnie skutki przyniesie dzisiejsza historyczna decyzja. A oto jak przebiegały szybko następujące po sobie wydarzenia: dziś po południu, o szesnastej pięćdziesiąt pięć czasu wschodniego, Kongres Stanów Zjednoczonych na nadzwyczajnym posiedzeniu Połączonych Izb wypowiedział wojnę Republice Rosji. Jest to pierwsze wypowiedzenie wojny wydane przez nasz kraj od dziewiątego grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku. Prezydent zareagował natychmiast, oświadczając w powszechnie krytykowanym przemówieniu telewizyjnym, które wygłosił z Mount Weather w piętnaście minut po głosowaniu, że jako naczelny dowódca odmawia poprowadzenia tej wojny. Źródła podają, że uprzednio zadzwonił na Kreml i zapewnił o tym Rosjan. A teraz - według naszego zegara tuż przed trzecią rano szesnastego czerwca - w pięć dni po tym, jak rosyjskie rakiety jądrowe spadły na nasz kraj, Izba Reprezentantów postawiła prezydenta Stanów Zjednoczonych w stan oskarżenia i zawiesiła go w pełnieniu obowiązków. Ostatnio decyzję taką podjęto w tysiąc osiemset sześćdziesiątym ósmym roku wobec prezydenta Andrew Johnsona. Senat natomiast zdecyduje, czy prezydent będzie sądzony i - jeśli zostanie skazany - pozbawiony urzędu. OBIEKT SPECJALNY, GÓRA WEATHER, WIRGINIA 16 czerwca, 22:00 GMT (17:00 czasu lokalnego) Lambert słyszał stłumione odgłosy wybuchów i trzaskanie karabinów maszynowych przez grube drzwi głównej sali konferencyjnej cichej zwykle podziemnej placówki. Wszedł do środka. Przez chwilę jego oczy przyzwyczajały się do panującej wewnątrz ciemności. Na pokrywających ściany ekranach toczyły się sceny walki. Greg okrążył stół, szukając wolnego krzesła. Spóźnił się, ponieważ był na zwołanej przez siebie samego nadzwyczajnej naradzie na temat przemieszczania przez Rosjan wojsk z frontu chińskiego - na którym sytuacja się uspokajała - w stronę wybrzeża Pacyfiku. Przy stole nie było miejsca, ale z jednego ze stojących przy ścianie krzeseł poderwała się kobieta, którą Lambert z trudem rozpoznał jako niższą urzędniczkę misji przy ONZ-cie. - Proszę usiąść tutaj - szepnęła. Greg usadowił się obok dyrektora CIA, a kobieta przeszła na koniec stołu, gdzie było miejsce do stania. Usiadł wygodnie i zaczął oglądać urywki z toczących się walk. W prawym dolnym rogu każdego z czterech nowych, wyświetlających obraz od tyłu on ekranów, które właśnie zamontowano, świeciły się litery ITN - International Television News. Na samym dole widniała aktualna data dzienna i czas sprzed paru godzin. Niezbyt wiele pokazujące zdjęcia musiały pochodzić bezpośrednio z satelity, który wysyłał je dopiero do obróbki. Widać było głównie smugi pocisków przelatujących w przeciwne strony ponad wzgórzami Korei. Od czasu do czasu występował większy rozbłysk światła. Mimo to w ciemnym pomieszczeniu wyjątkowo czysty obraz na ekranach o wysokiej rozdzielczości i potężny, głęboki dźwięk dochodzący z systemu typu „surround” o dwudziestu niskotonowych głośnikach średnicy sześćdziesięciu centymetrów, umieszczonych pod stołem, sprawiały dramatyczne wrażenie nawet na wojskowych, którzy przeżyli kiedyś prawdziwą walkę. Filiżanki z kawą dzwoniły na spodeczkach z każdym odgłosem wybuchu, podczas gdy obraz z kamery podskakiwał. Nagle na ekranach pojawiły się kolorowe pionowe paski obrazu kontrolnego, a głośniki zamilkły. Po chwili pokazano zdjęcia z powietrza, zrobione w świetle dnia. Zamglona linia horyzontu łączyła ciemny, rozległy krajobraz z niebem, którego barwa zmieniała się ku górze z purpurowej w czarną. Ziemia w dole była bardzo odległa i bez widocznych szczegółów. Obraz zamykała niebieska ramka, pełna najrozmaitszych danych. W prawym dolnym rogu widać było cyfry zegara, migające z dokładnością do setnych sekundy. - Te zdjęcia są robione z samolotu zwiadowczego TR-1, lecącego wzdłuż wybrzeża Korei Północnej - wyjaśnił głośno generał Starnes. - Mniej więcej na środku obrazu powinien znajdować się Phenian - ich stolica. - W gruncie rzeczy niewiele widać - odezwał się Livingston. Lambert zobaczył, że cyfry zegara minęły właśnie 1:00:00 i zaczęły maleć. Za minutę - pomyślał. Włączyli w samą porę. - Ooo, zobaczy pan, co trzeba, sir - uspokoił go Starnes. - Greg, jesteś tam? - zapytał z półmroku prezydent. - Tak, sir. - Czy telegram z tekstem ultimatum jest gotowy? - Tak, sir. Zostanie przesłany północnokoreańskiej delegacji przy ONZ-cie, kiedy tylko potwierdzimy sukces naszej misji. - Jaki będzie nasz drugi cel, jeśli Korea Północna nie zgodzi się na zawieszenie broni i wycofanie wojsk? - zapytał szef NSA - Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. - Port w Wonsan - wyjaśnił generał Thomas. - Hmm. Będą ofiary w ludności cywilnej. - Korea Południowa nalegała - dodał prezydent. - Podobno zeszłej nocy oddziały północnokoreańskie wpadły do miasta Tongdudzon w pobliżu strefy zdemilitaryzowanej. Najpierw po prostu rabowały - zabierały ludziom magnetowidy, ubrania, różne zachodnie rzeczy - ale potem zaczęły gwałcić i mordować. Raporty podają, że są tysiące, może nawet dziesiątki tysięcy niewinnych ofiar. Dzisiaj Koreańczycy z Północy rozstrzeliwują własnych żołnierzy, żeby przywrócić porządek, ale... Prezydent przerwał, widząc, że licznik na ekranie przekroczył czterdzieści sekund do chwili „zero”. Oczy wszystkich zebranych wlepione były w ekran. - Jaką bronią się posłużyliśmy? - spytał dyrektor CIA. - Rakietą SRAM z B-1B - odparł generał Starnes. - Trzysta siedemdziesiąt kiloton. - I jest pan przekonany, że nikomu nic się nie stanie? - upewnił się prezydent. - Chyba żeby ktoś patrzył prosto w wybuch, sir. Poza tym powinni co najwyżej trochę się opalić. - Chcieliśmy użyć rakiety Tomahawk z okrętu podwodnego - wtrącił admirał Dixon - ale ona leci tuż nad wodą. Nie dałoby się jej podnieść na wysokość trzydziestu kilometrów, która została ustalona jako minimalna. - To trochę większy pokaz siły, niż chcieliśmy, co? - zaśmiał się nerwowo Irv Waller, nikt mu jednak nie odpowiedział. Dwadzieścia sekund. Niebo jest takie spokojne - pomyślał Lambert, niemal urzeczony czystością obrazu, oddziałującego na wyobraźnię znacznie bardziej niż zdjęcia z nocnych walk. - Na jakiej wysokości leci twój TR-1, Bili? - odezwał się generał Thomas. Starnes zmrużył oczy, żeby wychwycić nieduże cyferki z ramki, i odczytał: - Dwadzieścia trzy kilometry. Niebo nad samolotem było zupełnie czarne. Dziesięć sekund - zobaczył Greg. Dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwie, jedna... Oddzielającą ziemię od kosmosu purpurę przeszył jasny punkt światła. Blask rozprzestrzenił się szybko, tworząc idealnie okrągłą białą kulę, która rosła i rosła dokładnie nad stolicą Korei Północnej. Mimo że szybkość rozszerzania się kuli zmalała, nadal posuwała się ona z niewyobrażalną prędkością, z łatwością przebijając cienką warstwę chmur, nad którą przeprowadzono wybuch. Obraz podskoczył, gdy siedzący w kabinie samolotu operator robił zbliżenie. Kula zajmowała teraz cały ekran; na jej nieskazitelnej powierzchni pojawiły się pierwsze odcienie żółci. Zebrani w sali ludzie przyglądali się, jak żółć staje się coraz intensywniejsza i ciemniejsza, a krawędź wybuchu coraz bardziej postrzępiona, niczym powierzchnia słońca filmowanego w dużych zbliżeniach. Nagle kula zniknęła z widoku, bo kamera zaczęła podskakiwać - najpierw ukazała się czerń kosmosu, a potem niewyraźna ziemia z cieniutką białą linią oddzielającą ją od niebieskiego morza. Drgania trwały jeszcze jakiś czas, aż ustały i operator znowu ustawił obraz na rozpraszającą się już kulę. - Fala uderzeniowa - wyjaśnił Starnes. Lambert zdał sobie sprawę, że to nie kamera podskakiwała - z pewnością była przymocowana na stałe - lecz samolot chybotał się na wszystkie strony, targany potężnym podmuchem. - Czy możemy uzyskać jakiś dźwięk? - spytał prezydent. - Ee, tak, z hełmu pilota - rzekł generał i skinął głową na jednego z techników. Za chwilę w sali rozległ się podniecony, „elektronicznie” zniekształcony kobiecy głos: - To była jazda, Sierra Foxtrot! O rany! Spadłam całe sześćset metrów! - Nie przejmuj się, Indigo Six - odezwał się drugi, także kobiecy głos, o wiele wyraźniejszy. - Jesteś tam całkiem sama. Nie masz się w kogo wpakować. - Zdaje się, że wybuch już zanika - powiedziała pilot. - Mam go na ekranie, poszedł jak złoto! - mówiła kontroler lotu. - Jesteś gotowa do tańca? - Bardziej gotowa nie będę - rzuciła pilot spokojniejszym już tonem. - Zaraz przerzucę kamerę na godzinę dwunastą. Obraz drgnął; kamera poszperała po wnętrzu kabiny, po czym zatrzymała się na okrytej hełmem głowie pani pilot. Połowę ekranu wypełniły czarna szyba hełmu oraz maska tlenowa. Kamera obróciła się jeszcze raz - widać było, jak osłonięte rękawicami dłonie pilota przykręcają ją z boków do statywu. Obiektyw uchwycił teraz górną część tablicy przyrządów i widok przez przednią szybę. - Jak obraz? - zapytała pilot. - Jak „niezapomniana chwila” z reklamy Kodaka! - odparła kontroler lotu. - Możesz ruszać. - Wykonuję dziewięćdziesiąt - poinformowała pilot i maszyna się przechyliła. Obraz był tak nieprawdopodobnie żywy - dosłownie wczoraj dostosowano salę konferencyjną do standardów Pentagonu i Pokoju Operacyjnego Białego Domu, montując ekrany klasy „high definition” i nagłośnienie typu „surround” - że Greg mimowolnie złapał się za poręcze krzesła, kiedy za szybą samolotu TR-1 pojawił się skośnie ustawiony horyzont. Maszyna się wyprostowała. Za oknem widać było jedynie poszarpaną, lecz ciągle ogromną kulę dymu, w środku której żarzyła się jeszcze czerwona „piłeczka”. - Podchodzę; prędkość: dziewięćset kilometrów na godzinę, wznoszę się. - Wycie silników stało się teraz o wiele głośniejsze. - Co ona wyprawia?! - zdumiał się prezydent. - Będzie pobierać próbki powietrza i robić zdjęcia nad „ground zero” - centrum wybuchu - wyjaśnił Starnes. - Wygląda, jakby leciała prosto tam. ¦- Prezydent był podekscytowany widokiem zbliżającego się piekła - obraz niósł ze sobą widzów ku złowieszczej kuli. - No cóż, sir, właśnie to robi - potwierdził dowódca Sił Powietrznych. - Przeleci przez sam środek. - Chyba pan żartuje?! - krzyknął prezydent. Lambert wpatrywał się w płomienie, które stawały się coraz ciemniejsze i bardziej rozproszone. - Hej, przerwijcie to! Każcie tej kobiecie zawrócić! Drzwi sali otworzyły się i wpadło jaskrawe światło z zewnątrz. - Sir - uspokoił prezydenta Starnes - wszystko jest dokładnie wyliczone. Zanim samolot doleci do wybuchu, nic złego już się tam nie będzie działo. Większe niebezpieczeństwo grozi jej od rakiet przeciwlotniczych, mimo że wysłaliśmy wsparcie. Kryją ją dwie „Dzikie Łasice”, lecące wzdłuż obu wybrzeży; zajmą się Koreańczykami, jeśli będą próbowali ją namierzyć w czasie przelotu nad półwyspem. - A promieniowanie? - niepokoił się prezydent. - Przeleci tak szybko, że nie złapie więcej niż przy zwykłym rentgenie. Nie mieliśmy takiej okazji od czterdziestu lat, odkąd przestaliśmy przeprowadzać próbne eksplozje nad powierzchnią ziemi. Prezydent patrzył jak zaklęty w złowieszczy obraz szybko powiększającej się kuli rzedniejącego dymu. W przerażeniu otworzył machinalnie usta i ściskał bezwiednie kartkę, podaną przez porucznika marynarki, który wszedł do sali. Widok oficera przywołał równie wpatrzonego Lamberta do rzeczywistości. - Sir, czy mam teraz wysłać Koreańczykom telegram? - zapytał Greg. Prezydent przeczytał wiadomość, oświetloną przez porucznika miniaturową latarką. - Nie - odpowiedział, odwracając uwagę pozostałych od ekranu. - Ambasador Korei Północnej przy Narodach Zjednoczonych skontaktował się z naszym przedstawicielstwem i zaproponował zawieszenie broni. Nie było jeszcze mowy o żadnych warunkach, ale myślę, że powinniśmy przedstawić im odpowiednią listę. - Krótko to trwało - zachichotał szef NSA. - Na tym polega piękno nauki - wyrecytował dudniącym głosem zadowolony z siebie Fuller. Tymczasem wszystkie oczy zwróciły się z powrotem na ekran. - Fizyka ułatwia człowiekowi życie. Wokół szyby samolotu śmignęły pierwsze wstęgi dymu, potem maszyna zanurzyła się w jądro eksplozji, pogrążając pilota i salę konferencyjną w ciemności, a po chwili wyskoczyła już w czyste niebo po drugiej stronie. Przed samolotem znowu widać było obraz pięknego, słonecznego dnia. W oddali majaczył głęboki odcień niebieskiego morza za przeciwległym krańcem półwyspu. - Sierra Foxtrot, tu Indigo Six - odezwała się pilot spokojniejszym głosem, niż Lambert zdołałby z siebie wydobyć w takiej sytuacji. - Zrobione. Przeszłam na wylot. - Gratulacje, Indigo Six. Zaliczyłaś swój pierwszy wybuch. Podstawię w Yokota chłopców ze sprayem i szablonem, żeby namalowali ci „grzybek” na samolocie. - Sprowadź mnie lepiej do domu, Sierra Foxtrot. Chcę tylko do domu. - Potwierdzam, Indigo Six. Kierunek jeden zero siedem. Trzymaj obecny kurs i wysokość. Koniec. SKRZYŻOWANIE AUTOSTRADY 1-10 Z DROGĄ 91, SAN BERNARDINO, KALIFORNIA 17 czerwca, 17:00 GMT (09:00 czasu lokalnego) Melissa pędziła autostradą. - Tu radio ABC - dobiegło z głośników samochodowego radioodbiornika. Sięgnęła ręką i wzmocniła głos. - Jak podają czynniki oficjalne, w dniu 216 dzisiejszym Korea Północna zapowiedziała, że wycofa swoje wojska na dawne pozycje wzdłuż trzydziestego ósmego równoleżnika i natychmiast zaprzestanie ataków. Skłoniła ją do tego wczorajsza eksplozja jądrowa, którą nasze bombowce przeprowadziły wysoko nad stolicą, Phenianem. Nie wiadomo jeszcze, jakie ustalono warunki, ale źródła z kręgu administracji rządowej donoszą, że Stany Zjednoczone będą żądać kontrolowanej likwidacji północnokoreańskich zakładów pracujących nad bronią jądrową i ograniczenia wielkości armii tego kraju oraz miejsc jej rozlokowania. Wydaje się jednak, że zjednoczenie Północnej i Południowej Korei, planowane uprzednio na jesień, zostanie wstrzymane. Melissa nacisnęła hamulec, widząc zapalające się czerwone światła z tyłu poprzedzających ją pojazdów. Kolejny korek. - Z kraju: rzecznik Krajowej Służby Skarbowej w Filadelfii potwierdził przed chwilą wprowadzenie przez administrację prezydenta Livingstona piętnastoprocentowego podatku od towarów i usług, zgodnie z obowiązującym w czasie stanu wyjątkowego prawem federalnym. Nowy podatek zacznie obowiązywać od pierwszego lipca. Jego celem będzie przede wszystkim sfinansowanie ośmiomiliardowego krótkoterminowego długu wewnętrznego, który państwo zaciągnie w przyszłym tygodniu. Pieniądze te zostaną przeznaczone na pokrycie wstępnych kosztów pomocy federalnej dla obszarów dotkniętych wojną, a także rosnących wydatków wojskowych - Departament Obrony rozpoczął zakrojone na wielką skalę zakupy paliwa i najrozmaitszego sprzętu, poczynając od butów, na pociskach kończąc. Melissa zatrzymała samochód za zderzakiem stojącej przed nią ciężarówki, a następnie zaczęła poruszać się do przodu centymetr po centymetrze. Opuściła szybę i wyjrzała. Dalej droga była zablokowana - przy skrzyżowaniu autostrady z jakąś inną szosą stały wozy policyjne z migającymi światłami. - Inne wiadomości: „Nie jesteśmy w stanie wojny” - oświadczył prezydent ze swojego podziemnego bunkra w Wirginii. Wydaje się jednak, iż Rosjanie są przeciwnego zdania. Jak podaje Departament Obrony, potężne rosyjskie siły inwazyjne, które wczoraj starły się z norweską marynarką, znajdują się w tej chwili na Morzu Norweskim. Minęły się w odległości kilkunastu kilometrów ze zmierzającymi w przeciwnym kierunku okrętami US Navy, które płyną na Morze Barentsa, w pobliże osławionego Bastionu - zgrupowania rosyjskich okrętów podwodnych z balistycznymi rakietami atomowymi na Morzu Karskim. Anonimowe źródła twierdzą, iż amerykańskie okręty otrzymały ścisłe rozkazy unikania wszelkiego kontaktu z Rosjanami. Wczoraj dwukrotnie doszło do wymiany ognia, przy użyciu rakiet klasy „woda-woda”, pomiędzy rosyjskimi okrętami osłaniającymi siły desantowe a marynarką norweską. W rezultacie zatonęły dwa okręty norweskie i trzy rosyjskie; inna rosyjska jednostka stanęła w płomieniach. Samochód posuwał się powolutku i Matthew zaczął się kręcić na siedzeniu. Zgłodniał - pomyślała Melissa. Muszę znaleźć gdzieś mleko w proszku. - Tymczasem w Europie Wschodniej zanotowano rosnącą liczbę starć, tym razem w Słowacji. Oddziały rosyjskie, za milczącym przyzwoleniem władz ukraińskich, zajmują pozycje po ukraińskiej stronie granicy, tuż obok sił amerykańskich. Oddaję teraz głos Allison Tinaley, która jest w Słowacji z naszymi żołnierzami. - Dzisiaj przed świtem - odezwała się przez telefon reporterka - patrol złożony z pięciu naszych wozów pancernych typu M-3 Bradley zauważył oddział rosyjski w sile dwunastu pojazdów opancerzonych, przeprawiający się przez mały strumień, pięć kilometrów od granicy Słowacji. Generał brygady Simmons, dowódca jednej z brygad Czwartego Korpusu, która znajduje się w polu, powiedział na zakończonej właśnie konferencji prasowej, że stwierdził zagrożenie ze strony Rosjan w stosunku do oddziałów czeskich, ostatnio rozlokowanych na terytorium sąsiadującej Słowacji. W związku z tym rozkazał amerykańskim pojazdom ^tworzyć ogień. Wozy pancerne M-3 wyposażone są w rakiety przeciwczołgowe typu TOW oraz dwudziestopięciomilimetrowe działka. W wyniku krótkiej, ale zaciekłej walki zniszczeniu uległ jeden z naszych bradleyów oraz siedem rosyjskich pojazdów opancerzonych. Jeden Amerykanin zginął, dwóch zostało rannych... Kolejne wiadomości dotyczyły przygotowań Senatu do prezydenckiego procesu. Melissa zbliżyła się do blokady. Policjanci w maskach przeciwgazowych zatrzymywali się przy samochodach i rozmawiali z kierowcami, po czym puszczali ich dalej. Wozy z migającymi „kogutami” oraz pachołki wyposażone w pomarańczowe lampy zagradzały zjazdy na drogę prowadzącą, jak głosiły tablice, do Riverside. Do Davida! - przemknęło Melissie przez głowę, zanim odrzuciła tę bezsensowną myśl. Przestraszyło ją donośne pukanie w szybę. Spojrzała w twarz człowieka w masce przeciwgazowej, przypominającej pysk jakiegoś gada. Policjant pokazał, żeby opuściła szybę. - Dokąd pani jedzie? - zapytał ściszonym i zniekształconym przez maskę głosem. - Do Los Angeles - odpowiedziała. - Mieszkam tam. - Zobaczyła, że mężczyzna przygląda się jej synkowi. Matthew był tak malutki, że miała dziwne wrażenie, jakby nadal pływał bezpiecznie w jej brzuchu. - Czy wszystko w porządku? - zapytała. - To znaczy tam, przede mną? - Cóż, jeszcze przez dwadzieścia dwa kilometry, aż do 1-15, wszystkie zjazdy są zamknięte. - Piersią policjanta szarpał wysiłek; funkcjonariusz starał się być dobrze słyszalny. - Czy ma pani dość benzyny, żeby przejechać ten odcinek? Melissa spojrzała na wskaźnik paliwa - było jeszcze około jednej czwartej zbiornika. - Tak. - Zobaczyła, że niektóre ze stojących przed nią samochodów zawracają, przejeżdżając przez pas zieleni. - Czy jest bezpiecznie? - Tak, proszę pani, ale zalecamy, żeby utrzymywała pani na tym odcinku prędkość przynajmniej stu dwudziestu kilometrów na godzinę i nie zatrzymywała się ani nie zwalniała, żeby przyjrzeć się zniszczeniom. Powinna pani także pozamykać szyby i wywietrzniki oraz wyłączyć klimatyzację. Na końcu stoją wozy strażackie, które umyją pani samochód. - Na zjeździe w dziewięćdziesiątą pierwszą zauważyła strażaków myjących pojazdy jadące na wschód, w przeciwnym kierunku niż ona. - Każą pani włączyć wentylację na maksimum i pootwierać szyby, żeby wypuścić wszystko na zewnątrz, ale poziom promieniowania nie jest wysoki. Mężczyzna wyprostował się i ruszył do następnego samochodu. - Hej, chwileczkę! - zawołała za nim. - Jest tam promieniowanie? - Nieduże - odparł. - Bomby nad Riverside wybuchły wysoko w powietrzu. Nie poderwały kurzu z ziemi, więc nie ma opadu radioaktywnego. Podobno jest bezpiecznie. Niech pani zrobi tylko, co mówiłem, a nic się wam nie stanie. - Policjant odszedł, a Melissa zamknęła okno. Przycisnęła po kolei guziczki podnoszenia pozostałych szyb, żeby upewnić się, że są podciągnięte do końca. Posunęła się do przodu. Odszukała na desce rozdzielczej wywietrznik - a przynajmniej coś, co wyglądało jak wywietrznik - i go zamknęła. Wyłączyła klimatyzację. Zobaczyła, że przed nią stoją już tylko dwa pojazdy. Znajdowała się na środkowym pasie, z obu stron otoczona samochodami. Policjanci spojrzeli i kazali pierwszemu szeregowi odjechać. Trzy samochody ruszyły, szybko nabierając prędkości, i Melissa znów posunęła się do przodu. Mężczyźni w maskach odczekali parę sekund, po czym machnęli na następny szereg. Ten także oddalił się pospiesznie, rozpraszając się, gdyż ciężarówka przyspieszała wolniej niż samochody osobowe. Nadeszła kolej na Melissę. Popatrzyła na długi, prosty odcinek autostrady, którym pędziły trzy pojazdy. Kiedy minęły zjazd w dziewięćdziesiątą pierwszą, policjanci dali znak i Melissa wcisnęła pedał gazu. Mazda ruszyła i wkrótce Melissa wyprzedziła starsze samochody, jadące po jej bokach. Szybko minęła zjazd. Poczuła się, jakby znalazła się na jakimś obcym, nieprzyjaznym terytorium. Mimo iż osiągnęła już sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, zwolniła nacisk na pedał dopiero przy stu pięćdziesięciu. Wyprzedziła ciężarówkę i zaczęła gnać niemal pustą autostradą, mijając całkowicie opuszczoną okolicę. Pierwszym znakiem zniszczeń była przewrócona antena satelitarna na dachu stojącej z boku stacji benzynowej. Przez następnych parę kilometrów Melissa myślała, że to wszystko, co dane jej było zobaczyć z wielkiej destrukcji, jaka się dokonała. Wjeżdżając jednak na wierzchołek wzniesienia, ujrzała przed sobą w dole spaloną trawę i krzaki oraz poprzewracane drzewa. Okna przydrożnej kawiarni i motelu świeciły czarnymi dziurami; sterczały z nich kawałki szkła. Wiele drzwi pokojów motelu stało otworem. Im dalej, tym ślady eksplozji były większe - na małym kempingu leżały wywrócone przyczepy, a mijane domy były osmalone i miały pozrywane dachy, co świadczyło o sile podmuchu. Melissa nakazała sobie koncentrować się na drodze - samochody przed nią zwalniały, a ona starała się utrzymywać prędkość. Zaczęła mijać pierwsze pojazdy stojące wzdłuż autostrady. Podmuch wybił w nich szyby, a niektóre samochody przewrócił. Kiedy znalazła się na kolejnym wzniesieniu, zdjęła nogę z gazu i popatrzyła na otaczający widok. Na środkowym pasie zieleni leżał stary turkusowy autobus. Dookoła walały się porozrzucane śpiwory, sprzęt turystyczny, ubrania. Na autobusie widniał napis: SZKOŁA KOŚCIOŁA AFRYKAŃSKO-METODYSTYCZNEGO. Obok ktoś wbił krzywo w ziemię mały krzyż z patyków. KREML, MOSKWA 18 czerwca, 06:00 CMT (08:00 czasu lokalnego) Filipów otworzył drzwi sali konferencyjnej i zdumiał się, słysząc język angielski. Ten, kto mówił - otyły, łysiejący mężczyzna przed pięćdziesiątką - odpowiadał na pytania zadawane przez zebranych członków STAWKI. - Czy widzieliście panowie tekst uchwały dotyczącej postawienia prezydenta w stan oskarżenia? - zapytał, grzebiąc w wypchanej teczce. - Mam tu... mam tu gdzieś jego kopię. - Tłumacz niemal jednocześnie przekładał wypowiedzi nieznajomego na rosyjski. Filipów podszedł do Razowa i podał mu ostateczną wersję planów inwazji na Islandię. - Kto to jest? - zapytał szeptem. - Jakiś amerykański profesor prawa, który przebywał na Uniwersytecie Moskiewskim w ramach wymiany - wyjaśnił Razów. - Strasznie się ucieszył, że może nam wyjaśnić, co oznacza „postawienie prezydenta w stan oskarżenia”. - To jakiś pieprzony pacyfista - wtrącił się szeptem admirał Wierchowieński. - Prawie że pocałował mnie w usta, kiedy go przyprowadzili. - Ach, tutaj są! - ucieszy)się profesor i odchrząknął. Większość generałów czekała na tłumaczenie, ale Filipów, Razów i kilku innych, głównie z ich „obozu”, nie zwracało na nie uwagi, słuchając wersji oryginalnej. - „Postawienie prezydentaw stan oskarżenia. Uchwałą Izby Reprezentantów stawia się Waltera N. Livingstona, prezydenta Stanów Zjednoczonych, w stan oskarżenia za zdradę i inne przestępstwa ciężkie, i przedstawia się Senatowi do rozpatrzenia następujące punkty”. - Profesor podniósł wzrok. - Rozumieją panowie, jeden z kongresmanów wnosi tekst uchwały, Komisja Sprawiedliwości pracuje nad nią, po czym poddaje się ją pod głosowanie Izby Reprezentantów. Jeśli uchwała uzyska większość - a tak się stało - sprawa przechodzi dalej do Senatu, który przeprowadza proces. Jest tu kilka punktów, ale najważniejszy jest artykuł drugi. Opuścił wzrok i znowu odchrząknął. - „Artykuł drugi. Walter N. Livingston, łamiąc konstytucyjną przysięgę pełnienia wiernie urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych i czynienia wszystkiego co w jego mocy, żebj stać na straży Konstytucji i chronić ją przed wrogami, a także łamiąc swój konstytucyjny obowiązek troszczenia się o to, aby wiernie przestrzegano obowiązującego prawa, zapobiegł, wstrzymał i przeszkodził - oraz nadal zapobiega, wstrzymuje i przeszkadza - w przeprowadzęniu przez Stany Zjednoczone wojny z ich nieprzyjaciółmi, wypowiedzianej należycie i zgodnie z prawem przez Kongres Stanów Zjednoczonych. Dowodzi tego fakt, iż szesnastego czerwca bieżącego roku rozkazał Połączonym Szefom Sztabów sił zbrojnych naszego państwa powstrzymać się od podjęcia akcji ofensywnych przeciwko siłom zbrojnym Republiki Rosji”. Profesor znowu podniósł oczy i wyjaśnił: - Pozostałe artykuły dotyczą różnych spraw, między innymi uprzedzenia Chińczyków o nadchodzącym ataku. Tekst kończy się lak: „Z wymienionych wyżej względów uważa się, iż Walter N. Livingston dopuścił się czynów niegodnych prezydenta, który darzony jest przez naród najwyższym zaufaniem, burzących konstytucyjny porządek państwa, łamiących w poważny sposób obowiązujące prawo i jawnie szkodliwych wobec amerykańskiego narodu i bezpieczeństwa naszego kraju. Tym samym Walter N. Livingston zasłużył sobie na postawienie go w stan oskarżenia, proces i usunięcie z zajmowanego stanowiska”. - To znaczy, że postawienie go w stan oskarżenia nie oznacza usunięcia go ze stanowiska? - zapytał jeden z oficerów. - Nie - odparł Amerykanin. - W praktyce oznacza to tyle, co wniesienie skargi. Prezydent będzie sądzony przed składem całego Senatu, pod przewodnictwem prezesa Sądu Najwyższego. Żeby pozbawić go stanowiska, dwie trzecie senatorów musi orzec w drodze głosowania jego winę. - Czy ta uchwała wystarczy do skazania Livingstona? - Trudno przewidzieć. Postawienie go w stan oskarżenia to w gruncie rzeczy czysto polityczny proces. Były prezydent, Gerald Ford, powiedział kiedyś: „Oskarżenie prezydenta zależy tylko od uznania większości członków Izby Reprezentantów”, a prokurator generalny w administracji Nixona stwierdził: „Żeby postawić prezydenta w stan oskarżenia, nie są potrzebne fakty, tylko głosy. Tak się dzieje, że wcale nie trzeba popełnić przestępstwa. Wystarczy, że ktoś uzna, iż coś da się podciągnąć pod odpowiedni artykuł”. - Dziękuję, profesorze - odezwał się głośno Razów, podnosząc ze stołu plany inwazyjne, po czym skinął głową na stojącego za Amerykaninem kapitana. - Chciałem... chciałem jeszcze dodać parę słów w imieniu... - Kapitan pozwolił mu jednak tylko schować papiery do teczki, nie czekając, aż ją zamknie. Ściskając aktówkę, żeby jej zawartość nie wysypała się na podłogę, mężczyzna dotarł do drzwi, prowadzony za ramię przez oficera. - W imieniu wszystkich Amerykanów i Komitetu Przeciw Przemocy podległego Stowarzyszeniu Wyższych Wykładowców... - otwarto drzwi; profesor obejrzał się przez ramię i kontynuował najwyraźniej przygotowane przemówienie: - ...niech mi wolno będzie zapewnić, że naród amerykański jest przeciwny tej wojnie. Jesteśmy przeciw wszystkim wojnom. Chcemy, żeby zostały ustanowione alternatywne mechanizmy rozwiązywania sporów, które... - Drzwi zamknęły się, uderzając go w nos. Na twarzach generałów pojawiły się uśmieszki rozbawienia. Dowódca Strategicznych Sił Rakietowych skomentował: - I to był przedstawiciel narodu, którego się boimy? Cała sala gruchnęła śmiechem. - No i co pan powie, pułkowniku Filipów? - zapytał uśmiechnięty admirał Wierchowieński, odrywając Pawła od myśli o Irinie. - Pan jest naszym „ekspertem” od spraw amerykańskich. Czy ten człowiek dobrze oddaje ducha Ameryki, z którą przyjdzie nam się zmagać? - Także i jemu zawtórował śmiech. - Nie - zaprzeczył Filipów głośno, żeby go dobrze słyszano. Nikt nie spodziewał się od niego jakiejś szczególnej odpowiedzi, ale teraz wszyscy spojrzeli z zaciekawieniem na młodego pułkownika, przestając się uśmiechać. - Chcę tylko powiedzieć, że wiem, co większość z panów myśli o Amerykanach. - Paweł patrzył na przyglądających mu się generałów, którzy czekali na dalsze wyjaśnienia. - Sądzicie panowie, że Amerykanie to leniwi, chciwi hedoniści, którzy żerują na ciele kraju, w którym mieli szczęście się urodzić. - Kilku oficerów znowu się uśmiechnęło. - W zwykłych okolicznościach to wyobrażenie mniej więcej zgadza się z prawdą, ale to nie są zwykłe okoliczności. Filipów poczuł, że Razów ściska go za rękę, ale postanowił brnąć dalej. Od dawna denerwował go lekceważący stosunek jego przełożonych do Ameryki. Nareszcie zapytano go o opinię i o sprawę, w której prawda o amerykańskim charakterze była inna. - Amerykanie to dziwny naród. Jako pojedynczy ludzie są zazwyczaj hojni i uprzejmi. Ale jako państwo wysyłają wojska w najdalsze miejsca, żeby zabijać i niszczyć, jeśli tylko uważają, że mają rację; jeśli wierzą, że wojna jest usprawiedliwiona. Kiedy sądzą, że prawo leży po ich stronie, zbierają siły z całą właściwą im energią i przeprowadzają uderzenia, pod którymi łamią się całe państwa. Ten uprzejmy naród, ta ogromna „cicha” większość łagodnych i prostolinijnych ludzi zniszczy wszystko, co tylko stanie jej na drodze, z zapałem równym wyprawom krzyżowym - jeżeli tylko uzna, że ma do tego usprawiedliwiony powód! Razów cofnął się i przyglądał Filipowowi, tak samo jak reszta. Pułkownik nachylił się nad wypolerowanym stołem, do którego dotąd niewiele razy miał okazję się zbliżać. - Uczyłem się Ameryki przez większą część mojego życia. Mieszkałem tam przez całe lata, ale nigdy jeszcze nie zetknąłem się z czymś podobnym do tego, co czytam teraz w ich prasie. Uderzenie jądrowe w jedną i w drugą stronę było oczyszczającym doświadczeniem dla obu naszych narodów, ale dla Amerykanów...! Nic nie poruszyło ich tak głęboko od czasu wojny secesyjnej, która zakończyła się w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku! Zapomnieli już, co to wojna, i zamiast dojść do takiego samego wniosku jak większość innych narodów, zbyt niedawno doświadczonych jej katastrofą - że wojna, każda wojna, jest ogólnoludzkim nieszczęściem o niewyobrażalnych rozmiarach - oni uważają, że sprawcami poniesionych przez nich ofiar w ludziach są konkretni łotrzy i rozbójnicy - my! Wy, ja - Rosjanie. Zupełnie jakbyśmy w jakiś szczególny sposób złamali zasady prowadzenia wojny i przyjęte normy postępowania. Demonizują nas, czy panowie nie widzicie? Ten człowiek, ten profesor, który przed chwilą tu był, nie reprezentuje tego, co teraz się tam dzieje. On nie widzi, co wkrótce nadejdzie. Ale ja widzę. To już nadchodzi, zbliża się jak fala morska! - W sali panowała cisza, wszystkie oczy wlepione były w Filipowa. - Tym razem Amerykanie uznali, że mają rację. Ta cicha większość ich narodu uwierzyła, że sprawiedliwość leży po ich stronie. LOTNISKO GANDER, NOWA FUNDLANDIA 18 czerwca, 23:00 GMT (19:00 czasu lokalnego) Ziemia wydawała się mięciutka, wygodna. Podręcznik wypadł Chandlerowi z ręki kilka razy, zanim wreszcie został ostatecznie odłożony. Przez głowę Davida przelatywały obrazy bitew pancernych - narysowane czarno na białym, jak w książce. Czołgi posuwały się w kolumnie, zbliżając się do jednej linii, niczym w jakiejś nowej grze komputerowej. Potem znowu wyciągały się w kolumnę, żeby przecisnąć się pomiędzy dwiema przeszkodami terenowymi. Jedna formacja po drugiej. Ich położenie na mapie zmieniało się. Cały czas jechały do przodu, tak jak to było zamierzone. Przeskakiwały jeden nad drugim, niczym żaby. Każdy z nich lądował przed swoim poprzednikiem. Skakały, a właściwie tańczyły w takt muzyki... Muzyka obudziła Davida. Otworzył oczy. Zasnął podczas czytania. Zza wzgórza dochodził głęboki, rytmiczny odgłos. Chandler sam się dziwił, jak szybko przywykł do panujących na dworze hałasów - do dmącego wiatru, głosów rozmawiających lub nawołujących się żołnierzy. Nie było ścian, które normalnie izolują od świata zewnętrznych dźwięków. Ale brzmienie muzyki wydało mu się dziwne. Wstał i poniósł z ziemi karabin. Amerykańskiemu wojsku nie brakowało amunicji, lecz chodziły słuchy, że rosyjskie okręty znajdują się gdzieś na Atlantyku, dlatego wszystkim żołnierzom wydano rozkaz noszenia ze sobą broni wszędzie, przez cały czas. David złapał więc M-16, do którego zdążył już przywyknąć, i ruszył ku środkowi obszaru zajmowanego przez jego kompanię, skąd dobiegała muzyka. Gromady mężczyzn i kobiet, podzielone według pododdziałów, tworzyły pomiędzy sobą przejścia, którymi łatwo było się przemieszczać. Przypominało to Chandlerowi organizm złożony z komórek; każdy żołnierz stanowił jego drobniutką cząstkę. Zbliżając się do środka, David czuł się, jakby był wewnątrz pulsującej życiem wielokomórkowej bestii. Sytuacja, w jakiej się znaleźli, wydawała mu się interesująca z psychologicznego punktu widzenia - grupa nie mających ze sobą praktycznie nic wspólnego mężczyzn i kobiet zmuszona była do przebywania razem w przypadkowo dobranych drużynach i plutonach. Dlatego lubił przechadzać się między żołnierzami i obserwować. Od czasu do czasu zatrzymywał się, żeby zamienić z kimś parę słów, ale przede wszystkim cieszyły go spacery, które pozwalały mu zachować samotność. Wspinając się na łagodny pagórek zobaczył, że ruch koncentruje się wokół dużego, przenośnego magnetofonu z odtwarzaczem kompaktowym. Ktoś z dzisiejszego transportu musiał mieć ze sobą baterie - domyślił się. Paru żołnierzy tańczyło i wydawało radosne okrzyki. Pewnie dobrze zrobił im pierwszy prysznic, jaki mieli okazję wziąć od czasu przybycia na Nową Fundlandię - tego dnia samolot przywiózł im nowiutkie przenośne prysznice. A może są podekscytowani tym - myślał David, sam zdenerwowany - że wkrótce mają włączyć naprawiony system telefoniczny i każdy będzie mógł zadzwonić do domu. Chandler zbliżył się do odtwarzacza, do którego jeden z żołnierzy wkładał nowy kompakt. Rozległy się dźwięki rapu z głębokim, pulsującym basem. Can’t touch this... Scena przypomniała Chandlerowi stare kroniki. Muzyka. Żołnierze tańczący w swoim gronie, podrywający się z miejsc, w których stali. Wszystkich opanowywał odurzający, rozszerzający się feeling. Najbliżej stojący dołączali do owładniętej muzyką grupy. Dawali czadu. Hammer time!... Ręce podnosiły się w górę, ściskano sobie nawzajem dłonie. Robiono zdjęcia. Fotografie z Wietnamu wyglądały inaczej. Ci tutaj byli przemieszani mniej więcej po równo - czarni z białymi; każdy pozdrawiał tego, kto akurat znalazł się najbliżej, niezależnie od koloru skóry. W przeciwieństwie do społeczeństwa, w którym wyrośli, w tym miejscu nie było barier oddzielających jedną rasę od drugiej. Może nie tyle była to integracja, ile raczej zespolenie muzyką w jedną ruchliwą całość. Hammer time!... Wszyscy wiedzieli, które wersy wykrzykiwać - czarni i biali, mężczyźni i kobiety. Dobrze się czuli w swoim małym, zamkniętym światku. Utwór się skończył i przygodny disc jockey nacisnął na klawisz, aż znalazł nagranie, którego szukał, po czym podniósł sprzęt wysoko w górę. Kiedy w powietrzu rozległy się dźwięki następnego utworu, zgromadzeni zerwali się na równe nogi i zaczęli rapować, tańcząc i krzycząc ile sił w płucach. Rytmicznie. Yo-sweet-ness, is-for-weakness! Yo-sweet-ness, is-for-weak-me-e-en!... - Łagodność jest dla słabych!... Energia rosła. Wkrótce dłonie tych ludzi będą ściskać broń - może cekaem, gotowy wypluwać salwy z wieżyczki opancerzonego pojazdu, albo pistolet maszynowy, trzymany w otwartych drzwiach śmigłowca. Czy wtedy w ich umysłach także będzie pulsować rytm? Do dźwięków ich broni? Jeśli tak, Chandler wiedział, że będzie to ten właśnie rytm. To będzie muzyka ich wojny. Przygotowywali się i biada frajerom, którzy nawiną im się pod lufy! Mimo że ci żołnierze wyrośli w zamożnych domach klasy średniej, ich muzyka była produktem ciemnych uliczek drążonego przestępczością kraju. Nie pozostawiała miejsca na kompromis, na miłosierdzie. Ludzie, którzy staną naprzeciw nich, będą ginąć jak muchy. OBIEKT SPECJALNY, CÓRA WEATHER, WIRGINIA 19 czerwca, 22:00 GMT (17:00 czasu lokalnego) Lambert zbliżył się do długiej ławy, ustawionej na podwyższeniu, i stanął przed dziewięcioma sędziami, odzianymi w togi. Odwrócił się i poczekał, aż adwokat Białego Domu, państwowy radca prawny i specjalny radca przy Komisji Sprawiedliwości wyszli z pomieszczenia i zamknęli za sobą drzwi. - Panie Lambert - odezwał się prezes Sądu Najwyższego, Rehnąuist. - Salę opuścili wszyscy, z wyjątkiem sądu i pana. Zdecydowaliśmy się na ten wyjątkowy krok ze względu na to, iż jest pan licencjonowanym adwokatem i zgodził się pan w celu złożenia niniejszego zeznania reprezentować samego siebie, pro se. Czy dobrze zrozumieliśmy? - Tak, Wysoki Sądzie. - Gratuluję. Wolno panu teraz praktykować prawo przed najważniejszym sądem w tym kraju. Będziemy musieli zatroszczyć się o pamiątkowy certyfikat. Kilku sędziów zachichotało; Lambert zmusił się do uśmiechu, przestępując z nogi na nogę. - Może świadkowi wygodniej będzie usiąść? - zaproponował sędzia Scalia. - E, nie, sir - odparł Greg. - Dziękuję. - Bardzo dobrze - podjął sędzia Rehnąuist, zaglądając w notatki. - Rozumie pan, rzecz jasna, że nadal obowiązuje pana przysięga? - Tak jest, Wysoki Sądzie. - Panie Lambert, każdy z sędziów tego sądu przejrzał streszczenie sprawy napisane przez pańskiego prawnika, adwokata Białego Domu i amicus curiae państwowego radcy prawnego. Przejrzeliśmy także streszczenie złożone przez specjalnego radcę przy Komisji Sprawiedliwości i amicus curiae kilku innych osób oraz grup, w tym najbardziej szczegółowe, które opracowała organizacja „Naród dla Amerykańskich Zasad”. - Sędzia podniósł stos papieru, który miał chyba ponad dziesięć centymetrów grubości. Popatrzył na pozostałych, którzy przybrali rozbawione miny. Wtedy prezes sądu spojrzał na Lamberta, zdjął okulary i machając nimi, powiedział: - Zgodnie z tym, co oświadczyliśmy na konferencji poprzedzającej to przesłuchanie, mamy różne opinie na temat tego, co mówi prawo w sprawie przywileju, jakiego pan zażądał. Jednakże stwierdzono, iż pewien fakt, istotny dla podjęcia przez większość sędziów decyzji, a zatem i potencjalnie ważny dla sprawy, nie został zawarty w sprawozdaniu, które wpłynęło do nas z sądu okręgowego. W związku z przyspieszonym trybem postępowania postanowiliśmy _ DI...Ł-1nie odsyłać sprawy do sądu okręgowego, który - jak pan wie - jest w naszym systemie prawnym podstawowym ciałem powołanym do ujawniania faktów. Poproszę pana teraz o podanie nam tego faktu, in camera - w tym miejscu podniósł dłonie, wskazując puste pomieszczenie - i oczekuję, że zastosuje się pan do mojej prośby. Prezes Sądu Najwyższego zajrzał do notatek, po czym podniósł wzrok na Lamberta. - Czy podczas ewakuacji z Białego Domu prezydent Livingston polecił sekretarzowi Moore’owi poinformować przedstawicieli władz Chińskiej Republiki Ludowej o groźbie ataku jądrowego ze strony Rosji? - Tak, sir - potwierdził Greg bez wahania. - Tak jest, wydał takie polecenie. - A czy ma pan jakiekolwiek podstawy, żeby sądzić, iż sekretarz Moore w rzeczywistości nie ostrzegł Chińczyków zgodnie z żądaniem prezydenta? - Nie, sir, nie mam. Prezes Rehnąuist rozejrzał się na boki i widząc, że żaden z pozostałych sędziów się nie odzywa, zaskoczył Grega mówiąc: - Dziękujemy, panie Lambert. Nie mamy na razie więcej pytań. Greg wszedł do małego biura obok pomieszczenia Sądu Najwyższego. Prezydent Livingston siedział na tandetnej, pokrytej plastikiem kanapie, otoczony przez najbliższych doradców. Oczy wszystkich zwróciły się na wchodzącego Lamberta. Zastanawiał się, co powiedzieć. Podchodząc do prezydenta, otoczonego milczącą nagle grupą, czuł się jak Brutus. Patrząc na Waltera Livingstona, przyzwoitego człowieka, na którego spadły wszelkie ciężary, jakie tylko mogą się wiązać ze sprawowaniem urzędu prezydenta, obciążonego odpowiedzialnością za śmierć milionów ludzi, Greg próbował wymyślić jakiś sposób, żeby osłabić ostatni cios. Otworzył usta, by opisać przebieg sprawy od chwili, kiedy wszyscy wyszli z sali, ale zamiast tego rzucił po prostu: - Powiedziałem im o poleceniu, jakie wydał pan sekretarzowi Moore’owi. Livingston skinął głową, jak gdyby przekazano mu jakiś nieistotny szczegół, i na moment ścisnął Lamberta za rękę. Ostatnio przeszedł tyle, że wiadomość, którą przyniósł mu Greg, niewiele już zmieniała. - Czy to zeznanie jest rzeczywiście decydujące dla sprawy? - zapytała rzeczniczka prasowa prezydenta. - Nasi ludzie w Greenbriar mówią, że wisimy na włosku - odparł Irv Waller, niezwykle ostrożnie jak na siebie. - Ostatnio zidentyfikowali ciało senatora Albrittona. Jego samolot zapalił się od spięcia, kiedy impuls elektromagnetyczny jednej z rosyjskich rakiet zniszczył przyrządy, i spadł do Missouri. Ponieważ senator Shavers zginął w Colorado Springs, pozostało dziewięćdziesięciu ośmiu członków Senatu. Minimum ponad dwie trzecie z dziewięćdziesięciu ośmiu to sześćdziesiąt sześć. Ale Barney Clark leżał w Bethesda Naval Hospital na serce. Nie można go było przewieźć aż do wczoraj, a Bethesda dostało sporo opadu z rejonu Raven Rock. Marynarka co parę godzin posyłała do szpitala ochotników, żeby zajmowali się ludźmi, którzy nie mogli się ruszać, jak Barney. Wyobrażacie sobie państwo? - Waller potrząsnął głową w zamyśleniu. Lambert zdumiał się, widząc go od tej strony, zawsze bowiem uważał Wallera za bezlitosnego sukinsyna. - O Boże, aż tak z nami źle? - przestraszyła się rzeczniczka, a Livingston spuścił głowę. Lambert stał przed swoim szefem. Chciał coś powiedzieć. Zaczął: - Panie prezydencie... Otworzyły się drzwi. - Wrócili! - poinformował z progu jeden z młodszych urzędników. Prezydent wstał, poprawił marynarkę oraz krawat i lekko poklepał Lamberta po ramieniu. Pokiwał głową i mrugnął; w kąciku jego ust pojawił się uśmiech, chociaż oczy nie rozjaśniły się ani na chwilę. Wyszedł na czele niewielkiej procesji. Niczym Judasz, Greg otrzymał przebaczenie od swojej ofiary. - Panie Lambert, zechce pan wstać - odezwał się prezes Sądu Najwyższego, Rehnąuist. Greg i adwokat Białego Domu podnieśli się z krzeseł. - Panie Lambert, sąd podjął decyzję. Przedstawi ją zebranym sędzia Ginsburg. Sędzia wysunął się do przodu i oznajmił: - Panie Lambert, wszyscy członkowie tego sądu, zarówno głosujący za ustalonym werdyktem, jak i przeciw niemu, doszli do wniosku, że prawo dopuszcza przywilej, jakiego się pan domaga, w sprawach szczególnie ważnych dla bezpieczeństwa państwa podczas trwania stanu wyjątkowego. Jednakże stosunkiem siedmiu głosów do dwóch sąd zdecydował, że ani nie doszukał się precedensów w podobnych sytuacjach, ani argumentacja przedstawiona w streszczeniach sprawy nie wskazuje na to, iż zastosowanie tego przywileju jest konieczne. Podejmując decyzję, większość siedmiu sędziów stwierdziła, że należy skonfrontować interesy władzy wykonawczej, która żąda zachowania tajemnicy państwowej, odwołując się do przywileju odmowy złożenia zeznań przez wzgląd na bezpieczeństwo państwa, z interesami Senatu, który zamierza przeprowadzić proces prezydenta Stanów Zjednoczonych w związku z postawieniem go przez Izbę Reprezentantów w stan oskarżenia. Porównując wagę tych przeciwstawnych interesów, większość siedmiu sędziów, po uwzględnieniu faktów dotyczących bieżącej sprawy, które zostały przedstawione sądowi, uznała, iż większe znaczenie ma możliwość przeprowadzenia przez Senat zgodnego z prawem i uczciwego procesu prezydenta. Dlatego sąd nakazuje Gregory’emu Philipowi Lambertowi, specjalnemu doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie zostaną mu zadane przez Senat Stanów Zjednoczonych na otwartym przesłuchaniu na temat tego, czy prezydent Livingston wydał świętej pamięci sekretarzowi Moore’owi polecenie skontaktowania się z władzami Chińskiej Republiki Ludowej w nocy z jedenastego na dwunasty czerwca bieżącego roku. - Sędziowie, którzy głosowali przeciw, nie zamierzają przedstawić swojej opinii - zakończył prezes Sądu Najwyższego. - Sąd odracza posiedzenie. - Postukał młotkiem w ławę i zebrani wstali, a sędziowie ruszyli do wyjścia. LOS ANGELES, KALIFORNIA 20 czerwca, 00:00 GMT (16:00 czasu lokalnego) Melissa Chandler układała synka w kołysce. Delikatnie opuszczała jego główkę na materacyk, żeby Matthew znowu się nie zbudził; próbowała już trzeci raz z rzędu. Otworzyła usta, przybierając wyraz niesamowitego skupienia. Nagle przez otwarte drzwi dobiegł donośny dźwięk telefonu. Na twarzy Melissy pojawił się grymas; szybko przykryła maleństwo kocykiem i wybiegła na palcach na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi. Westchnęła z ulgą; przeszło jej przez myśl, czy nie wyłączyć aparatu z gniazdka, żeby nie musieć bez przerwy rozmawiać to z jakimś kuzynem, to znów z którąś z cioć. Przedsiębiorstwa telefoniczne muszą w tych dniach zarabiać masę pieniędzy - pomyślała. Wojna atomowa opłaca im się bardziej niż Dzień Matki. - Halooo - powiedziała znudzonym tonem, opierając głowę o słuchawkę, w oczekiwaniu na długą rozmowę. - Melissa? Nagle zapomniała o całym świecie, skupiając się tylko na słabym sygnale z telefonu. Wstrzymała oddech, żeby odebrać każdy dźwięk; czuła, jak serce bije jej w piersiach. - D-David? Machinalnie podniosła dłoń do ust, a w jej oczach pojawiły się łzy. - O Boże, dziękuję Ci, Boże... - odezwał się David łamiącym się głosem. Opadła na krzesło i zaczęła się śmiać, a łzy płynęły jej z oczu. Śmiała się i płakała jednocześnie; zdołała tylko wydobyć z siebie słowa: - Czy nic ci się nie stało? - Nie, wszystko dobrze - odparł głosem radosnym, ale także zniekształconym od cichych łez. Melissa rozszlochała się tak, że nie była w stanie mówić. - A tobie? - zapytał David. Próbowała odpowiedzieć, lecz nie mogła przepchnąć słów przez gardło. - Melissa? Co się stało?! - Niic! - wykrztusiła wreszcie. - Mamy się świetnie! Przez parę długich sekund słychać było tylko szum połączenia. W końcu David podjął: - Macie się? Melissa poinformowała: - Urodziło nam się dziecko. - Na moment znowu opanował ją strach, ale w końcu udało jej się uspokoić. - Jest zdrowiutki, nie martw się. I piękny! - Chłopiec... - westchnął David słabo. - Matthew? - Tak. - Pociągnęła nosem. - Matthew! - Ha! - zaśmiał się. - Dziecko! - Melissa uśmiechnęła się, słysząc podniecenie w jego głosie z powodu wiadomości, którą tak bardzo chciała się z nim podzielić. Nie wiedziała, gdzie David jest, lecz słyszała, jak się śmieje i woła: - To chłopiec, mam synka!!! W tle rozległ się śmiech; męskie głosy. - I nic się nikomu nie stało? - zapytał David - Nikomu? Naszym rodzicom? - Nie. Wszyscy są zdrowi! - To nie do uwierzenia! To naprawdę nie do wiary! Matthew! - powtarzał i sam pociągał nosem, to znowu śmiał się. - Matthew! - Jest zdrowy jak koń! - oznajmiła Melissa, uśmiechając się. - Waży dokładnie trzy i trzy czwarte kilo. Jest różowiutki i wygląda, jakby miał cętki. Jest tak brzydki, że aż śliczny! Na jego prośbę opowiedziała mu o porodzie. Wreszcie zapytała: - Gdzie jesteś, Davidzie? - Hmm... - Radość zniknęła z jego głosu. - No, wiesz, nie wolno mi powiedzieć. - Coś ty! Żartujesz? - Nie. Rozumiesz, nie chcą, żebyśmy to rozpowiadali. - Czy myślisz, że... jest możliwe, żeby puścili cię do domu? Nastąpiła długa pauza. - Nie wiem. - Czy jesteś gdzieś w pobliżu walk? - Jakich walk? Melissa pomyślała chwilę. Gdzie on, na litość boską, może być, że nie wie, co się dzieje? - No cóż, nazywają to „phony war” - wojną na niby, tak jak w Europie przed Blitzkriegiem w czterdziestym roku. Co godzinę jednak nadają specjalny biuletyn o walkach, które wybuchły tu i ówdzie. Głównie w Europie Wschodniej, ale też na przykład na Morzu Śródziemnym albo Oceanie Indyjskim czy koło Hawajów. Również w pobliżu Islandii płyną wielkie rosyjskie siły inwazyjne, nikt nie wie dokąd. Melissa czekała na odpowiedź Davida, lecz on milczał. Próbowała z całej siły wymyślić jakieś pytanie, jakiś kod, żeby dowiedzieć się, gdzie jej mąż się znajduje. W końcu oznajmił: - Kochanie, nie mam zbyt wiele czasu. Pozwalają tylko na pięć minut. Czy możesz mi opowiedzieć w skrócie, co się dzieje? Musi być gdzieś za granicą - pomyślała - bo inaczej wiedziałby więcej. - Ale gdzie? Chodzi ci o obszary, na które spadły rakiety? Biały Dom nazywa je „strefami objętymi katastrofą”, lecz wszyscy inni - telewizja, gazety, Kongres, mówią o nich „strefy wojny”. A wiesz o deklaracji wypowiedzenia wojny? - Tak. - O, w Senacie będzie proces - prezydent został postawiony w stan oskarżenia! - A co z tymi rosyjskimi siłami desantowymi? - Z czym? - przestraszyła się Melissa. - No, z tymi, które płyną koło Islandii. Islandia! - oświeciło ją. Co on tam robi, na litość boską?! - No... - zaczęła, żałując nagle, że nie słuchała uważniej wiadomości na ten temat - nie wiadomo, gdzie chcą wylądować i czy w ogóle chcą. Na początku sądzono, że może płyną do Norwegii, i nawet Norwegowie do nich strzelali, lecz popłynęły dalej. Są na Morzu Norweskim, więc przypuszcza się - przerwała, żeby przełknąć - że prawdopodobnie mogą być skierowane na Islandię. - Przez jej plecy przebiegł dreszcz strachu. - No i co, nasza marynarka pozwoli im tam dopłynąć? - zdenerwował się David. - Och, nie wiem, kochanie. - Jej mąż wydawał się tak przejęty tą sprawą, że znowu zaczęła płakać. - Davidzie, gdzie ty jesteś?! - zapytała głośno. Musiała się czegoś dowiedzieć, czegokolwiek, żeby przygotować się odpowiednio do walki z niepokojem, jaki ją opanowywał, kiedy była sama. Na pewno jej obawy są bezpodstawne. Przecież David jest w rezerwie, a nie w normalnej armii. Wkładał mundur raz na miesiąc i chodził na spotkania, a potem co roku siedział przez parę tygodni w klimatyzowanym biurze w Atlancie i przerzucał papiery! - Czy pozbawią prezydenta stanowiska? - odezwał się David, ignorując jej pytanie. Melissa zamknęła oczy, popadając w melancholię. Łzy powoli ją opuściły; widziała przed sobą dni i tygodnie, podczas których demony lęków będą ją dręczyć i bezkarnie pustoszyć jej i tak już nadwerężony system nerwowy. - Kochanie? Czy odsuną prezydenta od władzy? Nie otwierając oczu, odparła monotonnym głosem: - Nie wiem. Proces rozpoczyna się jutro. Mówią, że będzie krótki, może nawet nie potrwać jednego dnia. - Kochanie, już czas. Muszę kończyć. Nagle Melissa zdała sobie sprawę, że to ona bez przerwy opowiadała, a David zadawał jej pytania. Musiała dostać coś, cokolwiek, co pomogłoby jej przetrwać nadchodzącą próbę. - Davidzie! David, czy mógłbyś mi coś powiedzieć? Cokolwiek? Nastąpiła pauza. - Kocham cię. I kocham Matthew. - Rozłączono ich, zanim zdążyła odpowiedzieć. 90. SKRZYDŁO RAKIET STRATEGICZNYCH, BAZA SIŁ POWIETRZNYCH WARREN, WYOMING 23 czerwca, 11:00 GMT (04:00 czasu lokalnego) Chris Stuart, oparty o ścianę koło głównego szybu wentylacyjnego, jadł krewetki i pudding czekoladowy z awaryjnych zapasów. Patrząc na poruszające się w ciemności światełko, które wskazywało, że Langford wraca z tunelu awaryjnego, Stuart wdychał głęboko ciepłe powietrze napływające zza metalowej kraty. Nie było świeże, ale zawsze to co innego niż ciężka, duszna atmosfera, jaka panuje w centrum sterowniczym pod koniec okresu, po którym włącza się system wentylacyjny. Światło ustabilizowało się i po chwili pojawiło się w drzwiach. Stuart wstał i wziął od Langforda latarkę oraz licznik Geigera. Przejeżdżając prętem po ubraniu ochronnym kolegi, usłyszał tylko raz i drugi pojedynczy pisk aparatu. - Jesteś czysty - powiedział i Langford zaczął zdejmować kombinezon. - Jak tam jest? Langford ściągnął kaptur i maskę przeciwgazową jednym ruchem, po czym odetchnął ciężko. - Robi się gorąco gdzieś przy piątym czy szóstym szczeblu od góry. Na zewnątrz musi panować straszna temperatura. - A co z włazem? - zapytał Stuart, zbyt wyczerpany, żeby w jego głosie odbił się silny niepokój, który wywołała w nim odpowiedź Langforda. - Był bardzo mocno dokręcony, ale udało mi się go ruszyć. - Po chwili przerwy dodał: - Jestem za tym, żebyśmy spróbowali. - Powiedziałeś, że ciągle jest gorąco. Cholera, nie minęły jeszcze dwa tygodnie. Usmażymy się, zanim wydostaniemy się z bazy. - Langford milczał. - Słuchaj, sądzę, że możemy przesiedzieć tu jeszcze z miesiąc; tak to oceniam. Do tego czasu promieniowanie powinno znacznie się zmniejszyć. Musimy tylko zachować spokój i myśleć logicznie. W ciemności Stuart usłyszał nieprzyjemny odgłos z żołądka kolegi. - Cholera! - odezwał się Langford zbolałym głosem. - Muszę biec! - Złapał latarkę i ruszył z kopyta, wymiotując po drodze. Zdarzało się to czasem od smrodu, kiedy któryś z nich szedł się załatwić. Stuart usadowił się z powrotem koło szybu wentylacyjnego na ostatnie parę minut, zanim go wyłączą, żeby oszczędzać akumulatory. Jak zwykle, pogładził delikatnie smukły, chłodny metal swojej beretty - jedynej pewnej drogi na zewnątrz. OBIEKT SPECJALNY, GÓRA WEATHER, WIRGINIA 23 czerwca, 11:00 GMT (06:00 czasu lokalnego) Lambert zapukał do drzwi prezydenckiej kwatery. - Proszę! - usłyszał. Otworzył i zobaczył śmiejącego się syna Livingstona; prezydent także uśmiechał się szeroko. - Och, Greg! - odezwał się Livingston. Otarł usta i wstał od stołu. - Nie chciałbym panu przeszkadzać... - zaczął Lambert, spoglądając na Pierwszą Damę i dwoje dzieci Livingstonów - Nancy i Jacka, którzy musieli przyjechać w nocy. - Nie, no co ty - powiedział prezydent, podchodząc, żeby się przywitać. - Dzięki, że wpadłeś. Pani Livingston także się zbliżyła. Zatrzymała się na moment z wyrazem głębokiego smutku na twarzy, zaraz jednak go uściskała. Greg poczuł się dziwnie, ale kiedy Pierwsza Dama poklepała go po plecach i zapewniła, jak bardzo jej przykro z powodu tego, co się stało, uspokoił się. Wreszcie odsunęła się, pogładziwszy go w geście współczucia chłodną ręką po policzku. - Dziękuję - wymamrotał, nie wiedząc, jak się zachować w tak nietypowej sytuacji. Pani Livingston złamała barierę, którą wytworzył; nie był teraz pewien, co ma zrobić. - Chodź ze mną na chwilkę, dobrze? - poprosił prezydent i poprowadził go do sypialni. Lambert minął jego dzieci - Jack był zadbanym studentem college’u, Nancy - ładną dziewczyną, chociaż miała włosy z jednej strony krótko przystrzyżone, a z drugiej długie i rozpuszczone, poza tym z jednego jej ucha zwisało kilka kolczyków. Popatrzyli na Grega z pewnym zainteresowaniem; skinął im głową, ale mu nie odpowiedzieli. Jestem tym facetem, który będzie zeznawał przeciw ich ojcu - pomyślał. Jestem wrogiem. Prezydent zamknął drzwi. Poprosił Lamberta, żeby usiadł, wskazując mu krzesło, a sam przycupnął na nie pościelonym łóżku. Natychmiast się zgarbił, opierając łokcie na kolanach. Spojrzał w podłogę, przesuwając dłońmi po całej głowie, aż po szyję. Greg zauważył, że Livingston przybrał zupełnie inny wygląd, odkąd tylko drzwi się za nim zamknęły. - Ciekawe, co on w tej chwili robi? - odezwał się prezydent. - Kto, sir? - zapytał Lambert także ściszonym głosem. Takiego tonu używało się zwykle w nocy, kiedy wszyscy śpią, albo - na pogrzebach. - Razów. Zastanawiam się, co się z nim teraz dzieje. Czy ma takie miejsce jak to? - Obaj mężczyźni popatrzyli na gołe ściany niewielkiego pokoju. Mimo że nie było widać grubo ciosanego kamienia na zewnątrz, niskie sufity i zbyt słabe światło cały czas przypominały o olbrzymiej masie, która otaczała ich ze wszystkich stron. - Tak, sir, na Kremlu jest podziemna placówka dowodzenia. Livingston przytaknął, jak gdyby dziękował Lambertowi za okazaną pomoc, i westchnął głęboko. - Widzisz, Greg, jutro czy pojutrze o tej porze mogę jechać do domu, do Nowego Jorku, jako zwykły obywatel. - Sir, nie odwołają pana. Nie zrobił pan nic, co... Prezydent uciszył go ruchem dłoni. - Pożyjemy, zobaczymy. Ale kazałem ci tu przyjechać, na wypadek gdyby stało się najgorsze. - Wyprostował się i oparł dłonie o uda. - Jeżeli mnie zdejmą i urząd prezydenta obejmie Constanzo, będzie wojna. Czy jesteśmy na nią przygotowani? Greg otworzył usta, ale zastanowił się, co powiedzieć. W końcu rzekł: - Będzie... Poniesiemy ofiary. Rosjanie, jak pan wie, już regularnie przekraczają granice państw Europy Wschodniej. Wiedzą, gdzie rozmieściliśmy wojska, i są gotowi. A ich okręty podwodne zaczynają strzelać do Siódmej Floty na zachodnim Pacyfiku, zatem się nas nie boją. Przejęli pałeczkę, chociaż to nic w porównaniu z tym, co nas czeka, jeżeli rozpocznie się prawdziwa wojna. - A ta wojna rozpocznie się w chwili, kiedy stanie się oczywiste, że uchwała o pozbawieniu mnie stanowiska uzyska dwie trzecie głosów w Senacie - oznajmił Livingston, patrząc przed siebie. - Dlatego ja i wiceprezydent Constanzo dyskutowaliśmy o tym z prezydium Senatu. Zgodzili się, żeby najpierw przeprowadzić tajne głosowanie próbne. Jeżeli jego wyniki wskażą na to, że zostanę odwołany, ogłoszą czterogodzinną przerwę przed ostatecznym podjęciem przez Senat decyzji. - Livingston popatrzył teraz na Lamberta w skupieniu. - Cztery godziny, rozumiesz? Greg przytaknął. - Skontaktuj się w tej sprawie z generałem Thomasem. Sam bym to zrobił, ale moi „opiekunowie” mówią, że nie wolno mi okazywać żadnych oznak słabości. Muszę sprawiać wrażenie całkowicie przekonanego o swoim zwycięstwie. - A sądzi pan, że uda się panu wygrać? Livingston rzucił okiem na drzwi i powiedział: - Nie, oczywiście, że nie. - Zacisnął zęby i znów popatrzył przed siebie. - Mogłem mieć prawie jednakowe szansę w obie strony, ale od paru dni moje notowania są wyraźnie niskie. - Westchnął ciężko i podniósł wzrok ku sufitowi. - Dlatego kazałem swoim prawnikom nie walczyć już za wszelką cenę, poprzez składanie co pięć minut petycji do Sądu Najwyższego. Prezydium Senatu ma rację. Musimy rozstrzygnąć tę sprawę jak najszybciej i posuwać się dalej. Zapadło długie milczenie. Odczekawszy stosownie do sytuacji, Lambert powoli wstał. - Jeszcze jedna rzecz, Greg - odezwał się prezydent, nie podnosząc oczu, i Lambert usiadł natychmiast z powrotem. - Jeżeli przegram i rozpęta się prawdziwa wojna... Greg czekał, ale Livingston nie dokończył zdania. - Tak, sir? Prezydent znowu popatrzył przed siebie. - Po prostu boję się. Greg oblizał wargi i zapytał najłagodniejszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć: - Czego, sir? Livingston spojrzał mu jeszcze raz w oczy i odparł: - Tych rakiet, okrętów podwodnych z Bastionu. Lambert zaczął zastanawiać się z niepokojem, dlaczego właściwie sam się tego nie boi, dlaczego w ogóle nikt nie podniósł w tej kwestii alarmu. W końcu wzruszył ramionami i rzucił: - Generał Razów niczego by nie zyskał, wystrzeliwując na nas te rakiety. Wie, że odpowiedzielibyśmy tym samym. - Nie powiedziałem, że Razów może je wystrzelić. Cała ta sprawa zaczęła się przypadkiem. Kto nam zagwarantuje, że to nie zdarzy się ponownie, tylko tym razem na pełną skalę, jak w najgorszych snach? Greg nie miał na to odpowiedzi. Livingston potarł dłońmi o spodnie. - Cóż, tak czy owak, chciałem cię prosić, żebyś zrobił wszystko, co będzie w twojej mocy. Wiem, że Constanzo postanowił trzymać ciebie i całą egzekutywę od spraw bezpieczeństwa w pobliżu, na wypadek... jeśli to się stanie. I całkiem świadomie chciałem przekazać ci ten lęk, Greg. Lęk, który nie opuszcza mnie od chwili, kiedy po raz pierwszy usłyszałem słowo „Bastion” w noc, gdy to wszystko się zaczęło. Dlatego, że ci ufam. Jesteś uczciwym człowiekiem. - Livingston opuścił wzrok i potrząsnął głową. - „Bastion”. Samo to słowo brzmi jak jakieś... jakoś tak średniowiecznie, jak z tych ciemnych czasów, w których żyli nasi przodkowie. Lambert był w kropce. Wiedział, że prezydent potrzebuje kogoś, z kim mógłby podzielić się swoim brzemieniem, ale jedyna odpowiedź, jaka przyszła mu na myśl, brzmiała: - Wszystko, co możemy zrobić, sir, to się modlić. - Do kogo? - zapytał Livingston, podnosząc na niego oczy, jak gdyby Lambert dotknął jakiegoś ważnego problemu. - Do kogo mamy się modlić, Greg? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszyscy bogowie umarli. Wszyscy, z wyjątkiem bogów zagłady. ROZDZIAŁ IX PLACÓWKA KONGRESU USA, WIRGINIA ZACHODNIA 24 czerwca, 17:00 GMT (12:00 czasu lokalnego) - Niech wszyscy słuchają! - odczytał donośnie woźny sądowy, patrząc przez okulary na trzymaną karteczkę. - Rozpoczyna się proces postawionego w stan oskarżenia Waltera N. Livingstona, prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki! Przewodzi czcigodny William H. Rehnąuist, prezes Sądu Najwyższego. Lambert przyglądał się, jak Rehnąuist stuka trzykrotnie w stół, ustawiony wysoko, w miejscu gdzie do niedawna znajdowała się mównica. - Niech woźny odczyta akt oskarżenia! Mężczyzna zaczął czytać dobrze znany wszystkim tekst. Greg rozejrzał się po sali. Senatorowie tłoczyli się po trzech przy stoliku przeznaczonym dla jednego - zrobili miejsce dla sądowej „galerii”, wypełnionej członkami Izby Reprezentantów, dziennikarzami, ambasadorami kilkudziesięciu krajów i innymi dygnitarzami, którzy zjechali na historyczny proces do podziemnego kompleksu. Na przedzie znajdowały się stoły prawników. Sześciu przedstawicieli Izby, wybranych jako wnoszący akt oskarżenia - trzech demokratów i trzech republikanów - siedziało po prawej, ze swoimi asystentami i prawnikami. Ludzie prezydenta - prokurator generalny, który złożył dziś rano swój urząd, żeby pokierować obroną, i kilku innych adwokatów - po lewej. Lambert usadowił się w pierwszym rzędzie z lewej strony, obok generała Thomasa i wielu potencjalnych świadków; byli wśród nich nawet agenci prezydenckiej ochrony, którzy towarzyszyli Livingstonowi w nocy, kiedy nastąpił atak. Jednakże Gregowi powiedziano, iż sąd powoła raczej nielicznych świadków. Nie trzeba było przecież ustalać faktów, a zasady przyjęte w zwykłych procesach w tym wypadku nie były ściśle obowiązujące. Woźny skończył czytać i zajął miejsce poniżej stołu prezesa sądu. - Ogłaszam - odezwał się Rehnąuist - że Senat otrzymał tekst odczytanego aktu oskarżenia i że poinformowano o tym prezesa Sądu Najwyższego. Ogłaszam także, iż Senat prawidłowo dostarczył wezwanie prezydentowi Stanów Zjednoczonych, Walterowi N. Livingstonowi, odczytując akt oskarżenia i żądając odpowiedzi. Prezydent postanowił nie stawić się na proces osobiście, ale przesłał odpowiedź i jest reprezentowany przez prawnika. Były prokurator generalny wstał i skłonił głowę w stronę prezesa sądu. Kamery na chwilę zwróciły się ku niemu, a potem znów ku ławie sędziowskiej. Lambert pomyślał, że Livingston i jego rodzina widzą, jak sędzia Rehnquist przebiera w leżących przed nim papierach. - Niech obecni na sali senatorowie raczą powstać i podnieść prawe dłonie. Rozległ się rumor i dziewięćdziesięcioro siedmioro senatorów podniosło się z miejsc. Dziewięćdziesiąty ósmy - senator Clark - leżał w ciężkim stanie w szpitalu z powodu choroby popromiennej. Greg patrzył, jak stojący tłum mężczyzn i kobiet podnosi ręce. - Czy przysięgacie prawidłowo i wiernie wypełnić obowiązki senatorów Stanów Zjednoczonych i wydać bezstronny osąd w rozpatrywanej sprawie? - Przysięgam - odpowiedzieli senatorowie niemal jednocześnie. - Proszę usiąść. - Ponownie rozległ się rumor, ale po chwili panowała już cisza. - Ponieważ kraj nasz i Republika Rosji znajdują się wzajemnie w stanie wojny... - w tym momencie do Lamberta i Thomasa podbiegł jakiś dziennikarz w dżinsach i zaczął ich obu filmować - ...wiele reguł rządzących przeprowadzaniem procesu prezydenta postawionego w stan oskarżenia zostało, uchwałą Senatu, zawieszonych w celu przyspieszenia tegoż procesu i rozwiązania budzących wątpliwości kwestii. - Składam sprzeciw, Wysoki Sądzie, co do tego zawieszenia. Prezydent ma prawo do należycie przeprowadzonego procesu i... - Sąd Najwyższy odniósł się już do pańskiej petycji, głosując w stosunku osiem do jednego za tym, że ustawodawcza władza Senatu jest, z wyjątkiem niewielu procedur i praw wyrażonych bezpośrednio w konstytucji, absolutna. Niech mi wolno będzie wykorzystać tę okazję i wyjaśnić państwu oraz wszystkim, którzy oglądają ten proces - zarówno obecnym na sali, jak i poza nią - iż nie przebiega on według prawa karnego Stanów Zjednoczonych, lecz według konstytucji. W związku z tym nie stosują się do niego reguły dotyczące dowodów, procedury procesu karnego oraz praw oskarżonego. Prezydent, jeśli Senat uzna jego winę, będzie odtąd podlegał prawu karnemu Stanów Zjednoczonych, jednakże - przypominam - proces ten nie ma charakteru przygotowawczego do jakiegokolwiek innego. Naszym zadaniem nie jest ustalenie, czy prezydent złamał prawo, tylko czy charakter oskarżeń, które wniosła przeciwko niemu Izba Reprezentantów, uzasadnia w opinii dwóch trzecich senatorów usunięcie go z zajmowanego stanowiska. Następnie prezes Sądu Najwyższego przeszedł do odczytywania zasad, uznanych za obowiązujące, chyba żeby Senat przegłosował inaczej. Senatorowie mogli stawiać pytania za jego pośrednictwem, mógł on też zadawać je z własnej inicjatywy. Nie przewidywano debaty podczas procesu, ale na krótko przed głosowaniem miało się odbyć posiedzenie Senatu przy drzwiach zamkniętych, bez prasy i publiczności, na którym senatorowie mogli dyskutować o sprawie przez piętnaście minut, aby uniknąć obstrukcji. Lambert zmusił się, żeby nie spojrzeć na generała Thomasa. To w czasie tej zamkniętej sesji odbędzie się próbne głosowanie. To właśnie wtedy, jeśli dwie trzecie senatorów zagłosuje przeciwko prezydentowi, rozpocznie się wojna. W umyśle Grega wirowały fakty, liczby i plany, które miano wprowadzić w życie. Proces się rozpoczął, ale Lambert odpływał myślą do szczegółów pracy, która zabierała mu każdą sekundę życia w ciągu ostatnich tygodni. Wyobraźnia Grega wędrowała po odległych i rozległych polach bitew; widział śmierć i ogromne zniszczenia - teraz jeszcze powstrzymywane, jak maksymalnie ściśnięta sprężyna. Jak sprężyna, która zostanie zwolniona głosem sześćdziesięciu sześciu mężczyzn i kobiet zebranych w podziemnej sali. LOS ANGELES, KALIFORNIA 24 czerwca, 22:00 GMT (14:00 czasu lokalnego) - Nie, mamo, nie podnoszę go za często - zapewniła Melissa, zezując na telewizor. Trzymała Matthew, oglądała proces i rozmawiała przez telefon. - Zawsze myślałam, że będziesz jedną z tych kobiet, które zajmują się dzieckiem przez całą dobę na okrągło - powiedziała matka z denerwującym śmiechem. Melissa wiedziała, że w zamierzeniu śmiech ten miał ukryć i złagodzić krytykę. Zacisnęła zęby. - Wiem, że już ci to mówiłam, ale jeżeli będziesz go zbyt często nosić, to go rozpuścisz. Czasami lepiej po prostu pozwolić dziecku popłakać. Na litość boską, jeszcze żadnemu dziecku nic się od tego nie stało. Melissa przestała skupiać się na rozmowie, bo kamera pokazała wysokiego blondyna, którego twarz wyrażała najgłębszy smutek. Siedział w pierwszym rzędzie sali Senatu, pomiędzy generałami. - Gdyby normalnie funkcjonowały linie lotnicze, moglibyśmy przylecieć z tatą do ciebie i zająć się tym biednym maleństwem. - Mamo - odparła Melissa, walcząc z pilotem telewizora - chcę zobaczyć, co się dzieje na procesie. - Co? - W telewizji. Proces. - A, o to chodzi. - Matka się roześmiała. - Zmieniasz mu często pieluszki, prawda? - Mamo, zadzwonię do ciebie później. - Melissa wyłączyła przycisk ściszania. - Decyzja pozwala na złożenie zeznań przez Gregory’ego Lamberta, doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego, przed składem Senatu. Z pewnością będzie to najbardziej dramatyczne zeznanie... - mówił komentator prawny sieci ABC, podczas gdy kamera znowu zwróciła się ku prezesowi Sądu Najwyższego. - ...wysypkę, która może okazać się po prostu okropna, zapamiętaj moje słowa, Missy. Czy ty mnie słuchasz, kochanie? - Pa-pa, mamo - rzuciła Melissa i odłożyła słuchawkę, wiedząc, że później przyjdzie jej za to zapłacić. Prezes Sądu Najwyższego oznajmił: - Na wniosek senatora Sterna, prawidłowo złożony i poparty przez innych senatorów, sąd wzywa do złożenia zeznań pana Gregory’ego Philipa Lamberta. PLACÓWKA KONGRESU USA, WIRGINIA ZACHODNIA 24 czerwca, 22:00 GMT (17:00 czasu lokalnego) - Panie Lambert - zaczął, zaglądając w notatki, kongresman, jeden z członków prezydium Izby Reprezentantów, do którego należało oskarżanie prezydenta - zeznał pan, że późnym wieczorem jedenastego czerwca pracował pan w Białym Domu. - Tak - potwierdził Greg, próbując ignorować reflektory zwróconych na siebie kamer i olbrzymi stos stojących przed nim mikrofonów z symbolami różnych stacji telewizyjnych i radiowych. - Jakie zajmuje pan stanowisko? - Jestem specjalnym doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Panie Lambert, zeznał pan, że późnym wieczorem jedenastego czerwca prezydent zatelefonował do świętej pamięci sekretarza Moore’a. Co prezydent Lhdngston powiedział wówczas sekretarzowi Moore’owi? - Polecił mu poinformować Chińczyków o zbliżającym się ataku jądrowym na ich kraj ze strony Rosjan. - Greg usłyszał okrzyki zdumienia i ściszone rozmowy; kątem oka zauważył, że paru reporterów wypadło biegiem przez drzwi. Sędzia Rehnąuist postukał młotkiem w stół i zagroził głośno: - Proszę o spokój albo każę państwu opuścić salę! Kiedy hałas ucichł, kongresman zapytał: - Czy potrafi pan przypomnieć sobie któreś z konkretnych słów prezydenta, jakimi posłużył się, wydając sekretarzowi stanu polecenie ostrzeżenia Chińczyków o nadchodzącym rosyjskim ataku? - Powiedział: „Ja do tego ręki nie przyłożę” czy coś w tym rodzaju. - „Ja do tego ręki nie przyłożę”? - powtórzył powoli oskarżyciel, odwracając się ku senatorom, jak gdyby było to posiedzenie jakiegoś sądu okręgowego. Greg przytaknął. - A co na to sekretarz Moore? Czy coś odpowiedział? Lambert zastanowił się przez chwilę. - Nie, nic - odparł. - Nie sprzeciwiał się? Może stwierdził, że to zły pomysł? Greg próbował znowu odtworzyć w pamięci tamtą noc. Jane jeszcze wtedy żyła. Przełknął i oznajmił: - Wyglądało na to, że sekretarz Moore chciał zaoponować, ale prezydent nie dopuścił go do słowa. - Nie dopuścił go do słowa. - Oskarżyciel pokręcił głową, pokazując wszystkim, jak nikczemne było zachowanie Livingstona. - A w jaki sposób to zrobił? Co powiedział? - Nie pamiętam. Po prostu kazał mu to zrobić - rzekł Lambert. - „Po prostu zrób to”? - podsunął kongresman. - Coś w tym rodzaju. - Nie zadał żadnych pytań? - zdumiał się oskarżyciel, wznosząc wysoko rękę i odwracając się od Grega ku „galerii”. - Nie przedyskutował sprawy? Nie porozumiał się z ekspertami wojskowymi, z którymi łatwo mógł się przecież skontaktować, żeby omówić konsekwencje tak niesłychanie poważnego błędu?! - Nie - odpowiedział Greg plecom kongresmana. - A czy pan próbował powstrzymać prezydenta, panie Lambert? Czy coś pan mówił? - Tak. - I jaka była reakcja prezydenta? - Nie słyszał mnie. Byliśmy na trawniku przed Białym Domem. Hałas śmigłowca, który wylądował, żeby zabrać nas do bazy Andrews - tak zwanego Crown Helo - spowodował, że dalsza rozmowa przez telefony komórkowe stała się niemożliwa. - Ta myśl nawiedziła Grega po raz setny: mógł ocalić życie Jane, gdyby wtedy powstrzymał Livingstona. - Mimo to próbował pan, a on pana nie słyszał? - Żyła, była cała i zdrowa, opalona podczas lekcji tenisa, którego z takim zapałem trenowała, żeby mogli ze sobą grać. Ze sobą, przez resztę życia, które miało się ułożyć tak, jak powinno wyglądać życie. - Z powodu hałasu śmigłowca? - Miała niebieskie oczy, ale kiedy nosiła tę letnią zieloną sukienkę, stawały się zielone. Była cudowna... - Panie Lambert? - O, tak... Krzyczałem do telefonu... - myśli Grega ciągle uciekały, a on nie starał się za wszelką cenę ich powstrzymać - ...i pobiegłem przez trawnik, ale kiedy dopadłem helikoptera, natychmiast wystartował. - Boże, dlaczego pozwoliłeś, żeby to się stało? Jak mogłeś na to pozwolić? - Ledwie zdołałem usiąść. Leciał bardzo... nisko, bardzo rzucał. - Tak jak śmigłowiec, którym szukali ciała Jane. Niósł potem jej ciało w ramionach. Było jakieś inne. Wydawała się cięższa, niż pamiętał. To dlatego, że zawsze obejmowała go za szyję. Bo była cudowna. - Panie Lambert - zwrócił się do niego kongresman łagodnym głosem. - Mam do pana jeszcze tylko jedno pytanie. Podczas ataku jądrowego znajdował się pan na pokładzie prezydenckiego latającego stanowiska dowodzenia razem z Połączonymi Szefami Sztabów, prawda? - Tak. - Czy omawiany temat pojawił się w rozmowie? - Tak. Szefowie sztabów zastanawiali się, jak to się stało, że Chińczycy wystrzelili swoje rakiety. Wtedy powiedziałem im o poleceniu wydanym przez prezydenta sekretarzowi Moore’owi. - Kątem oka Greg zobaczył, że pułkownik Rutherford, adiutant generała Thomasa, nachyla się i szepcze mu coś do ucha. - I jaka była ich reakcja? - Byli zaskoczeni, właściwie można by powiedzieć: zaszokowani. - Jak pan sądzi, dlaczego? - Dlatego, że przez to ostrzeżenie Chińczycy mieli czas na odpalenie swoich rakiet i to chiński atak na Rosjan spowodował, że Rosjanie przez pomyłkę wystrzelili rakiety na nas. W sali zawrzało. - Nie mam więcej pytań - oznajmił oskarżyciel i wrócił na swoje miejsce. - Pan Dodson? - odezwał się prezes Sądu Najwyższego i z krzesła podniósł się, zapinając marynarkę, starszy, elegancki mężczyzna, który od długiego czasu był prawnikiem prezydenta Livingstona. - Mam tylko jedno pytanie, Wysoki Sądzie. - Dodson spojrzał na Lamberta. - Jaka jest pańska opinia, sir, na temat prezydenta Livingstona? Pytanie wywołało kilka cichych szeptów. Greg szukał w myśli odpowiedzi. Po długiej pauzie, podczas której stary prawnik cierpliwie czekał, Lambert odparł: - Myślę, że prezydent Livingston to najszlachetniejszy człowiek, jakiego w życiu spotkałem. - Chciał powiedzieć coś jeszcze o wspaniałym prezydencie Livingstonie, ale zamknął usta i zamilkł. Dodson przytaknął. - Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie - oświadczył, po czym rozpiął marynarkę i usiadł. - Jest pan wolny, panie Lambert - rzekł prezes Sądu Najwyższego. Greg wrócił na swoje miejsce oszołomiony. Wspomnienia Jane były tak wyraźne, że wydawało się, iż wystarczy wyciągnąć rękę, żeby jej dotknąć. Thomas tłukł pięścią jednej ręki w otwartą dłoń drugiej, mówiąc coś ze złością do Rutherforda. Tamten przytaknął i chciał odejść, ale generał złapał go za ramię i dodał coś jeszcze. Pułkownik skinął głową ponownie, a potem ruszył szybkim krokiem w stronę bocznych drzwi; gdy tylko znalazł się na korytarzu, puścił się biegiem. Kiedy kongresmani pełniący funkcję oskarżycieli wzywali następnego świadka, Lambert usiadł koło Thomasa, na którego twarzy malował się wyraz głębokiej troski. Generał położył mu rękę na ramieniu, więc Greg nachylił się ku niemu. - Rosjanie lądują na Islandii - szepnął Thomas. Greg spojrzał na niego. Generał zaciskał zęby, cicho przeklinając. - Podpłynęli sobie i wysadzili żołnierzy! - Kręcił głową. - Rejkiawik opanowują spadochroniarze. Za kilka godzin z tamtejszego lotniska będą mogli przeprowadzać operacje. - Znowu pokręcił głową; tym razem Greg usłyszał wyraźne: - Cholera! Z wojskowego punktu widzenia było to wręcz nieszczęście, o czym Lambert dobrze wiedział; chodziło jednak jeszcze o coś. Obejrzał się na senatorów. Głosowanie odbędzie się zaledwie za parę godzin. Kiedy wszyscy dowiedzą się, że za chwilę Islandia padnie właściwie bez walki - tak jak gazety i telewizja przewidywały od ładnych paru dni - ktoś będzie musiał za to zapłacić. I tym kimś będzie prezydent Livingston. LOTNISKO GANDER, NOWA FUNDLANDIA 25 czerwca, 02:00 GMT (22:00 czasu lokalnego) Wszędzie wokoło kręcili się żołnierze i piloci; mechanicy układali z boków płyty lotniska stalowe segmenty o strukturze kraty, tworząc dodatkowe miejsca dla samolotów. Z jasno oświetlonych tylnych ramp olbrzymich transportowców C-5A Galaxy i C-17 staczano beczki z paliwem i palety ze sprzętem. Dokoła w niespotykanym tempie rosły całe miasteczka namiotów. Samoloty myśliwsko-bombowe startowały parami, strzelając płomieniami z dysz silników. Chandler słyszał, że Islandia jest bliska upadku, gdyż zaatakowali ją rosyjscy spadochroniarze i desant z morza. Toczyła się bitwa, ale rutyna, jaką ustanowili przez ostatnie dwa tygodnie David i jego ludzie, pozostała nie zmieniona. Nikt nie wiedział, do jakiej większej jednostki ich przydzielą ani co się z nimi stanie. - Bingo! - Ooooo, facet! - Nieźle, nieźle! Idący korytarzem Chandler zbliżył się do hałasującej grupki. Stali wśród większej gromady żołnierzy, leżących na bagażach wzdłuż ściany budynku lotniska. Śmiali się wesoło i stukali w ramię człowieka, właściwie chłopca - musiał być chyba jeszcze nastolatkiem - który zbierał pośrodku nich swoje rzeczy. Kiedy ten wysoki, chudy chłopak podążył za sierżantem w stronę drzwi, David domyślił się, że pewnie dostał przydział i rusza w nieznane. Szczęściarz! Przez otwarte drzwi, ku którym prowadzono żołnierza, Chandler zobaczył całą grupę, klęczącą na betonie w ostrym sztucznym świetle reflektorów; wokół nich leżał ich ekwipunek. David zatrzymał się, żeby popatrzeć. Wszyscy zwróceni byli w tym samym kierunku. Zza futryny drzwi pojawiła się wyciągnięta ręka. Uroczystym gestem zniżyła się do ust najbliższego żołnierza, o pomalowanej czarnozieloną farbą twarzy. Mężczyzna wysunął język i przyjął opłatek, zwieszając głowę do modlitwy. Ręka uczyniła znak krzyża i spoczęła na chwilę na krótko ostrzyżonej głowie żołnierza. Wychodzący chłopak włożył beret i przycisnął dłonią do głowy, żeby nie zdmuchnął mu go podmuch od lotniczych silników. Żaden żołnierz nie chciałby stracić w ten sposób czapki - pomyślał David. Trzeba ćwiczyć się przez cały rok, żeby dostać zielony beret. Chandler ruszył dalej, rozmyślając, aż doszedł do szklanej ściany budynku. Słabe promienie zachodzącego słońca oświetlały jeszcze płytę lotniska niewyraźnym blaskiem. David zobaczył oddział Sił Specjalnych wchodzący po tylnej rampie do transportowca. Nawet silne plecy tych żołnierzy uginały się pod ciężarem broni, „zestawów przeżycia”, spadochronów. Chandler dostał gęsiej skórki, kiedy wyobraził sobie, dokąd zmierzają i jakie czeka ich tam przyjęcie. - Szuka pan kogoś, majorze? - zapytał nagle groźnym głosem stojący obok mężczyzna, którego David nie zauważył. - Eee... - Chandler ujrzał przed sobą najwyższego stopniem sierżanta, w wojsku amerykańskim nazywanego „pierwszym sierżantem” - podoficera, który zwykle pełni funkcję szefa kompanii. - Tak, chcę się wreszcie dowiedzieć, kiedy moi ludzie i ja wydostaniemy się stąd. Tkwimy w Gander już od dwóch tygodni. - Może niech pan spyta lotników z dowództwa, w mieście. - Mężczyzna poprawił pas, z którego zwisała dziewięciomilimetrowa beretta. Chandler uśmiechnął się i potrząsnął głową. Chodził tak już od paru godzin, odkąd po południu zaczęły przylatywać transportowce. No jasne - pomyślał. To ma głęboki sens. Wojska lądowe siedzą na lotnisku, a siły powietrzne w mieście. - Co się dzieje z Islandią? - zapytał. - Ooch - odparł ironicznym tonem szef kompanii - nasz nieugięty przywódca oddał ją Rosjanom, a teraz chce, żebyśmy zdobyli ją z powrotem. Prawie jak wódz Indian. - David spostrzegł, że ten sierżant rozmawia z nim - majorem - na całkowitym luzie, chociaż większość żołnierzy czuła się w jego towarzystwie nieswojo. Szef kompanii jednak spędzał życie na wydawaniu rozkazów sierżantom niższego szczebla z jednej strony i zdawaniu raportów oficerom z drugiej. Był więc kimś w rodzaju łącznika pomiędzy dwoma światami i dobrze się czuł w obydwu. Chandler zamierzał pokręcić się jeszcze, zapytał jednak grzecznie pierwszego sierżanta, kiedy on odlatuje. Otrzymał dłuższą odpowiedź, niż się spodziewał: - O, wie pan, majorze... - podoficer gorzko wypluwał z siebie słowa; uśmiechnął się, ale jego oczy wyrażały co innego - ...mnie już dalej nie wyślą. - Ożywił się nagle, znowu poprawił pas. - Jestem dla nich zbyt cenny, rozumie pan? - Pokiwał głową, zaciskając usta. - To tylko pieprzona trzecia wojna światowa! Chcą mnie zachować na później - ciągnął. - Nie będą ryzykować, sir, tak im jestem tutaj potrzebny! - Pokazał teatralnie ręką na halę, pełną leżących leniwie żołnierzy, nie mających nic do roboty. David przyjrzał się podoficerowi - ten człowiek był wściekły. Jego oczy przeszukiwały halę. Głowa sierżanta podskoczyła - namierzył cel: na godzinie drugiej, porusza się, odległość - dwadzieścia metrów. - Eeej, ty!!! Żołnierzu! - Chandler mimowolnie podskoczył, tak jak wtedy, kiedy ktoś znienacka trzaśnie drzwiami. - Tak, ty, ty żałosna kupo gnoju!!! Wrażenia Davida były niczym w porównaniu z tym, jak zareagowali leżący na podłodze żołnierze. Wszystkie oczy w promieniu pięćdziesięciu metrów zwróciły się teraz na szefa kompanii. Ręce przykrywające twarze smacznie śpiących ludzi szarpnęły się gwałtownie, głowy poderwały z ziemi. Przerwano rozmowy, idący zatrzymali się. Zapanował ogólny alarm, ale tylko do chwili, gdy przekonano się, iż szef kompanii „pozdrowił” kogoś innego. Wtedy zainteresowanie wyraźnie opadło; pozostała jedynie odrobina perwersyjnej radości. Na litość boską! - pomyślał Chandler. - Przepraszam na moment, sir - powiedział grzecznie pierwszy sierżant. - Staram się po prostu przygotować tych chłopców, wie pan, na to, co się będzie działo. - David przytaknął. Szef kompanii nie podnosił już swojego straszliwego głosu, jaki umiał wydobywać z potężnej piersi po latach treningu. Nie potrzebował. Żołnierz - słuchający pierwszego sierżanta z najwyższym skupieniem, trzęsąc się prawie ze strachu - miękł od samego jego szeptu. Ten stojący obok Chandlera starszy człowiek, podobnie jak inni podoficerowie, nieustannie naruszał przestrzeń życiową żołnierzy. Można to było zaobserwować szczególnie podczas ćwiczeń musztry. Właściwie szef kompanii zastępował instruktora musztry, z którym żołnierz rzadko się spotykał, odkąd już został przydzielony do jednostki. Krótki kurs dyscypliny - pomyślał David. Koniec gier pokazowych. Czas na prawdziwe rozgrywki. Szef kompanii nigdy nie posuwał się do tego, żeby uderzyć biednego żołnierza, ale człowiek sam wzdrygał się, jak gdyby go bito. Chandler wiedział, że w przeciwieństwie do tego, co myśleli zwykli ludzie, uderzenie podwładnego było jedną z najpewniejszych metod zakończenia wojskowej kariery, a może nawet rozpoczęcia nowej, za kratkami. Ale zawsze tuż pod powierzchnią kryło się fizyczne zagrożenie ze strony nieporównanie wyżej postawionego podoficera. Osoba szefa kompanii, niezależnie od jego postury czy wieku, była kimś, z kim po prostu nigdy nie należało zaczynać. Właściwie ciągle słyszało się głosy szeregowców: „Tak jest, panie pierwszy sierżancie!” Nie: „sir” - tylko do oficerów należało się zwracać „sir”. Podczas całego wojskowego życia nikt nigdy nie popełniał takiej zniewagi jak zwrócenie się do podoficera per „sir” więcej niż raz. No i nie można było powiedzieć do szefa kompanii „panie sierżancie”. Sierżantami nazywano jedynie tych zwykłych, noszących na ramieniu trzy odwrócone litery V. Po kolejnych awansach podoficer dostawał pod V następne prążki i nowy tytuł; i żaden z nich nie mógł mu zostać odebrany wskutek pomyłki jakiegoś tam szeregowca. Amerykańskie wojsko stosuje następujące stopnie: jeden prążek - sierżant sztabowy, dwa - sierżant plutonu, trzy - starszy sierżant. A pierwszy sierżant - z reguły szef kompanii - nosi trzy prążki i gwiazdkę. - Tak, panie pierwszy sierżancie! - odezwał się szczekliwym tonem nieomylny w kwestii tytułowania sierżantów żołnierz. Chandler patrzył, jak szef kompanii wędruje wzrokiem po twarzy i głowie chłopaka. Z odległości mniej więcej trzech centymetrów nauczyciel wyjaśniał swojemu uczniowi błędy w jego wyglądzie. Mówił, nos w nos z żołnierzem, a potem nadstawił ucha, żeby usłyszeć zabarwioną lękiem odpowiedź, wykrzyczaną z całych sił przez szeregowego. - Tak jest, panie pierwszy sierżancie! Wreszcie podoficer wrócił do Chandlera. - Przepraszam za to, sir - powiedział, patrząc na odchodzącego żołnierza i potrząsając głową. David w ogóle niczego nie zauważył, ale szef kompanii musiał uznać tego szeregowca za beznadziejny okaz. Żołnierz nie poszedł w tę samą stronę, w którą kierował się przedtem, tylko usiadł, opierając się o ścianę, żeby odpocząć. Misja została przerwana, obojętnie jaka była - pomyślał David. - No cóż - rzekł Chandler. - Będę szedł. - Odwrócił się. - Sir. - David zatrzymał się i spojrzał na starszego od siebie mężczyznę. Sierżant stał z wyrazem zakłopotania na twarzy; zdjął hełm i przejechał dłonią po krótko ostrzyżonej głowie. Potem włożył hełm z powrotem i zmrużywszy oczy, zapytał: - Czy ma pan dzieci, sir? Davida zamurowało to niespodziewane pytanie. - Mam syna - odparł. Po raz pierwszy w życiu wypowiedział te słowa. Szef kompanii przesunął wzrokiem po odpoczywających żołnierzach i dodał: - To dobrze. Nie lubię oficerów, którzy nie mają synów. - Jego spojrzenie było tak przeszywające, że Chandler aż się odwrócił. Przy okazji popatrzył na leżących najbliżej żołnierzy. Potężni, spoceni, brudni mężczyźni. Sami synowie - każdy był czyimś synem. Ponad nimi pusta teraz i prawie zupełnie już czarna płyta lotniska lśniła jak lustro. Chandler zobaczył w niej swoje niewyraźne odbicie. Dostrzegł mężczyznę w cętkowanym zielono-brązowo-czarnym polowym mundurze i wysokich butach, w hełmie na głowie, z wyposażeniem bojowym po bokach, z M-16 zwisającym z ramienia. Całkiem niezłe przebranie - pomyślał David. Zmyliło nawet szefa kompanii. PLACÓWKA KONGRESU USA, WIRGINIA ZACHODNIA 25 czerwca, 03:00 GMT (22:00 czasu lokalnego) Henry Dodson, prawnik prezydenta, podniósł się z miejsca, żeby przemówić do senatorów. Miał miły uśmiech starszego pana, któremu dobrze się w życiu wiodło. Lekko pochylone plecy, krótkie siwe włosy i muszka mogły sprawiać wrażenie, że jest człowiekiem z minionej epoki, ale jasne spojrzenie niebieskich oczu wskazywało, że życie płonie w nim jeszcze z pełną siłą. Skłonił się z uśmiechem prezesowi Sądu Najwyższego, a potem zwrócił do senatorów: - Trzymacie państwo los świata w swoich rękach. - Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do uszu Lamberta, był warkot kamery filmowej, odległej o mniej niż metr od jego głowy. - Do was należy podjęcie decyzji. Czy będzie wojna? Pokój? Amnestia za atak nuklearny? Czas na zagojenie ran czy też na koniec świata? Oto wielkie pytania, które kłębią się w waszych głowach. Wystarczy tego, żeby oszołomić każdego. Ale na szczęście nie takie pytania postawiono przed wami dzisiaj. - To proces człowieka, Waltera Nathaniela Livingstona, prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. I kiedy zbierzecie państwo wszystkie dane, okaże się, że są tylko dwa fakty, które mają tu znaczenie. Prezydent Livingston został poinformowany o zdradzieckim ataku Rosjan na Chiny, niespodziewanym ataku jądrowym, który oznaczał masową śmierć i zniszczenie w tym najludniejszym kraju świata. Od tego momentu prezydent miał tylko dwa wyjścia: albo zachować milczenie, stając się w ten sposób mimowolnym wspólnikiem tej wielkiej, tragicznej zbrodni, albo przeciwstawić się hańbie, która nieuchronnie spadłaby na niego, a wraz z nim i na cały nasz naród. Postąpić zgodnie z ideałami tego miłującego pokój kraju i ostrzec bratniego członka wielkiej rodziny narodów o nadchodzącej fali ognia i śmierci... - Tu przerwał i podniósł wzrok, dodając niemal od niechcenia: - Wybrał to drugie, i to, panie i panowie, jest fakt numer jeden. - Wiemy wszyscy, co wydarzyło się później. Rosjanie zaatakowali Chińczyków, Chińczycy im odpowiedzieli, a szalony generał z Moskwy, który bez wiedzy reszty świata zdołał akurat przejąć kontrolę nad rosyjskim arsenałem nuklearnym, przez pomyłkę wystrzelił potężną salwę rakiet jądrowych na naszą ojczyznę. Atak ten, chociaż straszliwy, był jednak wynikiem pomyłki. - Po takich nieszczęściach nastroje rozgrzewają się aż do białości. Nie można winić nikogo za powódź. Nie da się oskarżyć kogokolwiek, chyba że samego Boga, o spowodowanie huraganu, trzęsienia ziemi czy tornada. Ale my, Amerykanie, mamy przecież prezydenta, człowieka z krwi i kości, którego można obwinić za to wszystko, co się stało. Zostaliśmy zaatakowani! - krzyknął. - Spadło na nas tysiąc głowic atomowych! To jego wina! Jego! Prezydenta! Waltera Nathaniela Livingstona! Stary prawnik objął salę majestatycznym ruchem ręki, zaciskając usta. - Ten gniew, to ciśnienie rosło i powoli, ale nieuchronnie znalazło ujście. Demonstracje. Podpalanie i rabowanie sklepów, których właściciele nosili rosyjskie nazwiska. Splądrowanie skonfiskowanych rosyjskich statków handlowych. Deklaracja wypowiedzenia wojny - dodał z naciskiem, patrząc na senatorów - ostateczne ujście dla całej naszej złości! Ściszył teraz głos, wyczerpany, jak się zdawało, tą samotną walką. - Być może mój głos jest ostatnią wypowiedzią na temat pokoju, jaką będą państwo mieli okazję słyszeć przez długi czas. Co znajduje się pomiędzy moimi słowami a głosem tego, który powstanie kiedyś ze spalonej ziemi i zawoła: „Dość!”? Śmierć, jeszcze raz śmierć i być może, jeśli nie będziemy mieć wyjątkowego, naprawdę wyjątkowego szczęścia - koniec świata. Widzicie państwo, ta wojna, której jak się zdaje domagają się wszyscy, nie dotyczy ustalenia, kto ma rację, w najpewniejszy sposób, jaki osiągnęliśmy jako gatunek - przez wymuszenie siłą. Ta wasza wojna ma na celu ukaranie! Proste i czyste. - Ale przecież Rosjanie już zapłacili swoją cenę, czyż nie? Zapłacili, i teraz, panie i panowie, tutaj, w tej chwili, czas powstrzymać śmierć i zniszczenia. Co się stanie, jeśli do tego nie dojdzie? Jeśli wojna potoczy się dalej? Rosjanie także doświadczyli już straszliwych ciosów. Czy wyobrażacie sobie państwo, że Rosja jest skłonna pochylić głowę przed naszymi żądaniami i lizać nam buty? To szaleństwo, zupełny absurd! I - panie i panowie - to niebezpieczne. - Prezydent Walter Livingston wie, co nasz czeka, jeśli obierzemy ścieżkę wojny. Wezwiemy synów i córki naszego narodu do walki i umierania - za jaką sprawę? Domagamy się przeprowadzenia ataku i jeśli, broń Boże, nam się uda, możemy uzyskać tylko jedno! Jeżeli przetoczymy się szturmem przez ich kraj, mordując wszystkich, którzy powstaną w jego obronie, paląc drżącą pod ciosami naszych nowoczesnych machin wojennych ziemię, spadając z nieba jak wielkie ptaki z jakiegoś koszmarnego snu - co nas wtedy czeka? Chwalebne zwycięstwo? Urządzimy paradę, z głową generała Razowa zatkniętą na kiju? Pokręcił powoli głową. - Jeśli rosyjscy patrioci przypominają naszych - a obawiam się, drodzy senatorowie, że tak - w takim razie i wy, i ja wiemy, jaki będzie ostatni akt tej tragedii. Kiedy nasze zwycięskie oddziały zbliżą się do ich stolicy, w chwili naszego największego triumfu ręka umierającego rosyjskiego patrioty dosięgnie po omacku jedynego środka walki, jaki mu jeszcze pozostanie, i w ostatniej przedśmiertnej konwulsji rozpuści czterech jeźdźców Apokalipsy, a wtedy płomienie piekła pochłoną nas wszystkich. - Walter Livingston zdaje sobie z tego sprawę. Walter Livingston jest jedynym człowiekiem, który próbuje zapobiec temu straszliwemu końcowi. Pozostawcie go na stanowisku, na które został wybrany. Pozwólcie mu przejść do historii jako największemu tchórzowi, najgorszemu łajdakowi, jakiego wydał z siebie ten naród, ale pozostawcie go na stanowisku, żeby nas ocalił. Uchronił nasz kraj, cały nasz świat przed zniszczeniem. USS „NASSAU”, MORZE JAPOŃSKIE 25 czerwca, 03:00 GMT (13:00 czasu lokalnego) - ...sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć! Yeah! Byku! Mówiłem, że ci się uda! Starszy kapral marines, Terrence Monk, podniósł nogi nad ławkę, na której wyciskał sto kilo. Odgłosy stukającego żelastwa, stękających z wysiłku ludzi i zachęcające okrzyki asekurujących i stojących obok niego kolegów wypełniały dużą salę siłowni okrętu desantowego. - O kuuurczę, gościu! - zawołał Mouth, czyli Morda. - Nikt nie ruszy T-Mana, tylko Bonę. Bonę, jesteś gotowy? Monk wstał z ławki. Pot ściekał mu z całego ciała, przesycając jego czerwoną koszulkę z literami USMC - US Marinę Corps - tak że wydawała się czarna. W siłowni było wilgotno - specjalny system klimatyzacji dokładnie regulował temperaturę i wilgotność do takiego poziomu, jaki zazwyczaj panuje w czerwcu na wschodnim wybrzeżu Pacyfiku. Stanowiło to element przygotowań aklimatyzacyjnych. Potężnie zbudowany chłopak z Oklahomy o nazwisku Crenshaw, którego jednak nazywano Bonę, w skrócie od „Bonę Crusher” - Łamacz Kości, podszedł do Monka i stanął przed nim z groźną miną, po czym położył się na ławce. Dwóch kolegów z ich pierwszego szwadronu dodało z obu stron sztangi małe czarne dwuipółkilogramowe krążki i ustaliło je obejmami. - Asekurujcie mnie - powiedział Bonę do uśmiechniętych kolegów. Chłopców cieszyło to masochistyczne współzawodnictwo, jakim czasem kończył się trening na siłowni, przeprowadzany dwa razy dziennie. Dwóch żołnierzy podniosło ze statywu ciężką sztangę. - Masz ją? - spytał wysoki, niezdarnie wyglądający chłopak nazywany Stick - Patyk. Bonę skinął głową, nie tracąc na mówienie powietrza, które ściskał w płucach. Jego ręce ugięły się i sztanga poszła w dół. Powoli wypchnął ją z powrotem. - Raz! - policzyli koledzy. W dół i w górę. - Dwa! Monk przyglądał się w ciszy, jak Bonę pomału zbliża się do niezbędnego minimum, które zapewni mu zwycięstwo. Rozmyślał, pośród rozlegających się wokół krzyków i przekleństw żołnierzy. - Dziesięć! Brawo, Bonę man! - zawołał Mouth. Ale Bonę jeszcze nie skończył. Z czerwoną od niesłychanego wysiłku twarzą i pulsującymi na skroniach tętnicami opuścił sztangę ponownie. - Wow, facet! Bonę jeszcze walczy, uhuhu! - krzyknął znowu Mouth; zawsze ekscytował się i hałasował tak, że denerwował innych. Ruch ciężaru w górę był powolny i niezdecydowany. Mniej więcej w połowie drogi sztanga zatrzymała się i asekurujący wyciągnęli ręce, żeby ją chwycić, Bonę jednak stęknął donośnie i wziął jeszcze jeden oddech, próbując dalej. Ciężar podniósł się do końca. - Jedenaście! - wrzasnęli wszyscy, kiedy asekurujący odkładali sztangę na statyw. Bonę wstał; jego twarz była czerwona jak burak, pot ściekał mu ze szczęki. Spojrzał na Monka z góry - Monk był znacznie niższy i bardziej krępy - popatrzył chwilę, po czym ruszył pod prysznic. Monk i reszta pozbierali ręczniki i poszli za nim. - Wypociliście wszystkie złe myśli? - gruchnęło z lewej strony z jakichś potężnych piersi. Grupka chłopaków przystanęła jak wryta. Monk, najstarszy stopniem, ostrożnie odwrócił głowę i zobaczył przed sobą pułkownika. Pot błyszczał na jego krótko ostrzyżonej siwej głowie; jego strój treningowy był także mokry od potu. - Tak jest, sir! - odparł Monk, wykrzykując słowo „sir” jak należało. - Doskonale, doskonale - powiedział pułkownik - bo to na razie ostatni nasz trening. Ruszajcie chłopcy dalej. Poszli, z niepewnymi minami, nie odzywając się, aż znaleźli się w pewnej odległości od oficera. Jeden z nowych żołnierzy w szwadronie, doprowadzonym do pełnego stanu dopiero po rosyjskim ataku jądrowym, podbiegł do nich z tyłu i zawołał: - Hej, chłopaki! Słyszałem, że mamy apel na dolnym pokładzie o dwudziestej pierwszej. To może być to! - Co ty? - zaśpiewał ironicznie Mouth. - Kim ty w ogóle jesteś, facet? Co ty, do kurwy nędzy, wiesz? Właśnie gadaliśmy sobie z pułkownikiem i mój pułkownik by mi powiedział, gdyby... - Od kogo o tym słyszałeś? - przerwał Monk. - Chłopcy z góry, ci, którzy kręcą się koło dowództwa, mówią, że stary był całą noc na nogach i pracował. - To nic nie znaczy, palancie - ocenił Mouth. - Pewnie siedział i walił konia. - Tak, jasne, tylko że stacja Radia Sił Zbrojnych AFR koło Japonii podaje, że Senat przygotowuje się do głosowania. Cały personel, oprócz tych, którzy są na zwolnieniach lekarskich, ma wracać do baz i jeżeli zdejmą prezydenta ze stanowiska, to będzie wojna. - Tak powiedzieli w AFR??? - odezwał się Monk najbardziej zdumionym głosem, jaki można sobie wyobrazić. - No... to znaczy o tym głosowaniu i że każdy ma wracać do swojej bazy. Starsi żołnierze - ci, którzy mieli już dwadzieścia lat z okładem i służyli w marines od kilku lat - bez przerwy mówili o tym, czy czeka ich jakaś akcja albo czy Rosjanie się wycofają. Myśli Monka odpłynęły. Spojrzał przed siebie. Na końcu rozległej sali siłowni zobaczył nie zauważoną przez większość ćwiczących grupkę marynarzy, którzy zaczęli rozmontowywać sprzęt do ćwiczeń i układać go przy ścianie. Druga drużyna skręcała ze sobą po dwie metalowe ramki, tworząc stojaki i rozmieszczając je na pokładzie w odstępach niecałych dwóch metrów. Kiedy koledzy doszli do pryszniców, Monk zatrzymał się, żeby przyjrzeć się stojakom. Każda para ustawionych rzędami ramek zwieńczona była pionowym prętem z czterema hakami. Haki służyły do powieszenia toreb IV, a ramki do przymocowania koi. Spojrzenie Monka powędrowało po pokładzie wzdłuż regularnie rozmieszczonych stojaków. Ciągnęły się rzędami przez całą długość olbrzymiego pomieszczenia. LOTNISKO GANDER, NOWA FUNDLANDIA 25 czerwca, 05:00 GMT (01:00 czasu lokalnego) - Czy może mi pan przynajmniej powiedzieć, gdzie tu jest łazienka? - zapytał Chandler. Porucznik lotnictwa podniósł wzrok - jego oczy były zaczerwienione i mocno podkrążone. 948 - W męskiej przebieralni - odparł. David miał już dosyć prób dowiedzenia się czegoś o swoim przeznaczeniu i chciał wrócić do żołnierzy. Z pewnością jednak szukał teraz we właściwym miejscu. Spróbuje więc jeszcze przy paru biurkach, zanim da sobie spokój. Skrzypiąc butami po parkiecie hali do koszykówki, zamienionej na salę dowództwa - drewno było mokre od skraplającej się pary, pewnie dlatego, że pod spodem znajdowało się lodowisko - Chandler dotarł do przebieralni. W środku rozmawiano o byle czym. David wszedł do jednej z kabin ubikacji i zobaczył na podłodze gazetę. Była otwarta i pomarszczona - musiała być mokra, a potem wyschnąć. Podniósł ją i odszukał pierwszą stronę. „The New York Times”! Strona upstrzona była ogromnymi czarnymi nagłówkami. To prawdziwa kopalnia informacji. Nagłówki jeden po drugim wstrząsały Chandlerem; szczęka opadała mu z każdą nową odczytaną rewelacją. Świat zmieniał się w oszałamiającym tempie. CZY PREZYDENT LIVINGSTON ROZWIĄŻE NATO? - głosił jeden z nagłówków. Pod spodem znajdowały się dwa oddzielne artykuły, zatytułowane: USA ROZWAŻAJĄ ZAWARCIE NOWEGO PAKTU Z WIELKĄ BRYTANIĄ I INNYMI KRAJAMI oraz: FRANCJA I NIEMCY ODMAWIAJĄ WSPARCIA STANOM ZJEDNOCZONYM. David przebiegł szybko wzrokiem pierwszy artykuł. „Sekretarz stanu Anderson rozpoczął zeszłej nocy negocjacje w sprawie zawarcia nowego «traktatu dla euroamerykańskiego bezpieczeństwa wojskowego», w skrócie TEAMS, z partnerami z Wielkiej Brytanii, Włoch, Kanady, Polski, Czech, Słowacji, Węgier, Islandii, Grecji i Turcji. TEAMS, jeśli zostanie zaakceptowany przez wojowniczo ostatnio nastawiony Kongres (patrz artykuł na s. 17), będzie stanowić pakt polityczno-wojskowy, który mógłby zastąpić NATO w obliczu jego bliskiego - jak się zdaje - upadku”. PREZYDENT OGŁOSIŁ PEŁNĄ MOBILIZACJĘ - oznajmiał kolejny nagłówek. Pod nim napisano: WSZYSCY MĘŻCZYŹNI MAJĄ BYĆ POWOŁYWANI DO WOJSKA. „Pomimo niezgadzania się ze stanowiskiem Kongresu prezydent podpisał rozkaz zezwalający Administracji Uzupełnień Wojskowych na rozpoczęcie poboru wszystkich mężczyzn i do trzydziestu pięciu procent kobiet w wieku od osiemnastu do dwudziestu lat. Rzecznik Administracji zapewnił w długim oświadczeniu rosyjski rząd, że napływ personelu, który mógłby potencjalnie zwiększyć liczebność naszych sił zbrojnych do 2 750 000 mężczyzn i 500 000 kobiet, nie powinien być w żaden sposób postrzegany jako groźba dalszych walk. Czołowi przedstawiciele władz wyjaśniali także, że pobór został rozłożony w czasie na wiele miesięcy, być może nawet na lata, i że po przejściu podstawowego przeszkolenia rekruci niekoniecznie będą przydzielani do jednostek bojowych - mogą być na przykład użyci do odbudowy obszarów USA, które ucierpiały od wojny. Pomimo tych zapewnień analitycy wojskowi na całym świecie postrzegają ogłoszenie powszechnego poboru jako kolejny z serii sygnałów świadczących o tym, że rozpoczęcie wojny na szeroką skalę wydaje się nieuniknione”. Na środku strony zamieszczono niewyraźne zdjęcie z podpisem’: „USS «Fife» dotarł do Jokohamy. Zachodzą obawy, że kilkudziesięciu marynarzy straciło życie. Japończycy gromadzą się w porcie, żeby zaprotestować przeciw obecności okrętu”. Chandler przyjrzał się fotografii uszkodzonego USS „Fife”. Nieduży niszczyciel przechylał się na bok. Z czarnego rozdarcia w burcie wydobywał się dym. Statek pożarniczy lał na jego nadbudówki strumienie wody. Ciekawe, co ci ludzie przeszli? - pomyślał David. I wtedy zwrócił uwagę, że rozmowa w przebieralni ucichła. Kilka osób pozdrowiło kogoś, kto wchodził właśnie pod prysznic. Zapadła cisza, słychać było tylko lecącą wodę. - Rozumiecie, nic nie można było poradzić - powiedział jakiś głos. - Nic, ludzie! - Dzięki! David znowu zaczął czytać. Mała notatka na pierwszej stronie informowała o zawieszeniu aż do odwołania rozgrywek ligi baseballowej. Nowy, niepewny głos zapytał: - Jak to wyglądało? Znów nastąpiła cisza. Chandler spojrzał w lewy dolny róg pierwszej strony. W czarnej ramce zamieszczono dwa artykuły; był to kolejny odcinek ze specjalnej serii relacji o wojnie jądrowej. Tytuły brzmiały: „Koniec Great Falls, Montana” oraz „Widziałem tylko błysk” - to cytat z wypowiedzi jakiegoś chłopaka z Rome, w stanie Nowy Jork. Nie było nic o Bazie Sił Powietrznych March. Przedłużające się milczenie zwróciło uwagę Davida. Pomieszczenie było pełne ludzi, a nikt się nie odzywał. Wreszcie Chandler usłyszał: - Siedzieliśmy jeden przy drugim. Gówna powylatywały z kibla. Paru gości, którzy akurat stamtąd wracali, też poleciało; tak po prostu, jakby byli w kosmosie. - Jak was dopadli? - zapytał łagodnie poprzedni głos. - Nasi wysłali parę rozpoznawczych foxbatów, żeby wybadały drogę od samego południa Islandii, a potem polecieliśmy my, dumni i zadowoleni. Nasz oddział Sił Specjalnych miał wylądować na jakichś polach starej lawy wulkanicznej koło Rejkiawiku i jak tylko przejdziemy... Już się powoli przygotowywałem do skoku ze spadochronem, kiedy zaczęliśmy się przechylać. Kapitan Ames musiał się starać jak tylko można - zrobiliśmy pełną beczkę przez lewe skrzydło w pieprzonym C-141! Czuło się to w nogach - zaczęły się tak dziwnie wyginać, a wszystko dookoła urywało się i leciało. Zawołałem do mechanika, co się dzieje. On krzyknął: „Bandyci! Bandyci!”, a potem: „Mają nas. Cholera, człowieku, mają nas!” Słychać było te wszystkie sygnały z kabiny pilotów - ostrzeżenie dla żołnierzy, alarm radaru, wszystko... Przerwał na chwilę. Odetchnął nerwowo. - Czuło się... zrobiło się niedobrze od przeciążenia. Postawił nas tak... - David odgadł, że opowiadający coś pokazuje - ...prawie na ogonie. I zaraz... - Znów zamilkł, dławiąc się. Chandler, a pewnie i reszta słuchaczy, poczuł się, jakby sam był zawieszony w powietrzu, w wielkim transportowcu pełnym żołnierzy. Mijały sekundy. Rakieta zdążyłaby już dolecieć. David prawie że usłyszał wybuch. Jaki był głośny? Jak to mogło wyglądać? - myślał. - Ogon... po prostu się urwał. Obejrzałem się. Nic tam nie było - widać było ziemię. I gówna. - Mężczyzna z trudem mówił. Znowu przerwał, ale po chwili ciągnął dalej głosem pełnym jęku. - Wszystko zaczęło wylatywać i... - Hej, wszystko będzie dobrze, stary - odezwał się ktoś. - ...więc wstałem i wyskoczyłem - westchnął z trudem opowiadający. - Otworzyłem drzwi awaryjne i wyskoczyłem. Wznosiliśmy się jeszcze, lecz wszystko trzeszczało i jęczało, i wiatr szarpał, i... Chciałem zawołać do kabiny, żeby powiedzieć im, co się dzieje, ale... - znów go zdławiło - ...cholera, rozumiecie, samolot tak... no, wiecie - głos załamał się jeszcze raz, drżąc, w miarę jak mężczyzna zbliżał się do końca - ...rzucał się na boki jak - tego nie da się porównać z niczym - i... cholera! Chandler siedział ze spuszczoną głową, słysząc tylko bicie własnego serca. Wyglądało na to, że opowiadający jest trochę starszy; może to jakiś dowódca oddziału. Wyskoczył, zostawiając swoich ludzi. Nikt ze słuchaczy nie miał wątpliwości, że zrobił to, co trzeba było. On też to wiedział, ale nie słuchał ich i nie dał się pocieszyć tym, że mu to powtarzali. Już do śmierci będzie go dręczyć to straszne uczucie, że zostawił swoich ludzi. LOS ANGELES, KALIFORNIA 25 czerwca, 08:00 GMT (00:00 czasu lokalnego) - Jak myślisz, co będzie? - spytała przez telefon Lisa, najlepsza przyjaciółka Melissy. Melissa siedziała na kanapie; pokój oświetlony był tylko migającym ekranem telewizora. Właśnie nakarmiła Matthew na noc. - Nie wiem. Wydaje mi się, że go zdejmą. - Melissa mówiła prawie szeptem, ale i tak nie słyszała komentarza, który dobywał się ze ściszonego odbiornika. Nie musiała - wystarczająco dobrze słychać było w słuchawce telewizor Lisy. Jako jedna z ostatnich znajomych Melissy i Davida, którzy nie założyli jeszcze rodziny, Lisa nie była związana śpiącymi dziećmi. - Ale siedzą tam już tak długo - powiedziała Lisa. - Kto wie, może jest jeszcze nadzieja? Melissa podtrzymała słuchawkę ramieniem, sadzając Matthew, żeby mu się odbiło. Po wielu próbach z pompką i darmowej kontroli w klinice dla kobiet - promieniowanie zawsze koncentruje się w mleku - zaczęła wreszcie karmić piersią. - Myślałam, że nie znosisz Livingstona? - Hmm, owszem. Kurczę, a kto go lubi? Ale jeżeli odsunięcie go ze stanowiska oznacza po prostu wojnę... Rozumiesz, w twojej sytuacji... David jest Bóg wie gdzie... Dziecku odbiło się donośnie. Matthew natychmiast zaczął się skręcać do płaczu. Melissa szybko przystawiła go do drugiej piersi. - Co się dzieje? - zapytała zdumiona Lisa. - Matthew się odbiło. - Och, poczekaj! Patrz. Melissa spojrzała na podskakujący obraz - reporterzy biegli teraz dobrze już znanym podziemnym korytarzem bunkra Kongresu w Greenbriar. Przez telefon słyszała dźwięk z odbiornika Lisy. - Generale Thomas! Panie Lambert! - darł się dziennikarz nierównym od biegu głosem. Kamera zbliżała się do windy. - Czy to znaczy, że podjęto już decyzję?! - zapytał inny. - Czy panowie opuszczają kompleks?! - niecierpliwił się trzeci. Melissa zobaczyła twarze dwóch mężczyzn, którzy na moment tylko spojrzeli w kamerę i wsiedli do windy. Nic nie odpowiedzieli; ich twarze były nieruchome jak maski. Kiedy drzwi się za nimi zamykały, z kordonu powstrzymującego reporterów wystąpił jakiś człowiek i wyciągając ręce, poprosił dziennikarzy o cofnięcie się. - Czy generał Thomas i pan Lambert opuszczają kompleks?! - krzyknął reporter. - Nie, nie - odparł tamten. - Senat już od dłuższego czasu debatuje przy drzwiach zamkniętych, więc pan Lambert i pan generał udali się na naradę, żeby sprawdzić szybko sytuację na świecie. To wszystko. - Jak długo to jeszcze potrwa? - zawołało kilku naraz dziennikarzy. - Kilka godzin? Dni? - dopytywał się jeden. - Jeszcze parę godzin - odparł pracownik Kongresu, odwrócił się i odszedł. - Co teraz zrobisz? - spytała Lisa. - Jak to co? - No, jak zdejmą prezydenta? - A co mam niby zrobić? - To znaczy, czy zostaniesz w mieście? - Mieszkam tu - odpowiedziała Melissa, zaniepokojona wątpliwościami Lisy. - Wiem, ale... jeżeli wojna rozpęta się na dobre... - Ty nie wyjechałaś, nawet kiedy nastąpił atak jądrowy. - Spałam jak suseł. Nie miałam pojęcia, co się dzieje, aż do samego rana. - I o to mi chodzi. Po co teraz uciekać? Ostatnio nawet nie wiedziałaś, co się stało, dopóki nie przeczytałaś o tym w gazecie. - Szyby się trzęsły - przypomniała sobie Lisa tę złowrogą noc. - A kiedy wstałam i wyjrzałam na dwór, woda w basenie chlupała w tę i z powrotem jak podczas trzęsienia ziemi, przysięgam. - I poszłaś spać z powrotem - podsumowała Melissa. - Mówiłam ci, jak mi się żyło w tym hotelu. Nigdzie się stąd nie ruszam. Lisa zamilkła, gdyż w telewizji pokazali nagle Europę; panował tam już jasny niedzielny poranek. Melissa przyglądała się uważnie twarzom żołnierzy, szukając Davida. Scena wyglądała jak reportaż z jakiejś katastrofy - wykolejenia się pociągu albo zbiorowego zderzenia samochodów. Małe grupki sanitariuszy zajmowały się ludźmi, których ciała porozrzucane były po całej drodze i na polu. „Wschodnia Polska” - głosił podpis na dole ekranu. - Joni i Tom wyjeżdżają - rzekła Lisa. - Pakują wszystko do rangę rovera i odjeżdżają jutro. - A ty? Lisa nie od razu odpowiedziała. Na ekranie telewizora pojawił się teraz obóz uchodźców na skraju jednej ze „stref wojny” w Stanach Zjednoczonych. Pielęgniarka, w ochronnym kombinezonie i masce przeciwgazowej, regulowała zawór kroplówki koło polowego łóżka, na którym leżała jedna z ofiar promieniowania. Trudno było określić wiek pokazywanego mężczyzny. Stracił większość włosów; cała jego pobladła twarz i dłonie pokryte były czerwonymi plamami i otwartymi ranami. Reportaż mówił o problemie kurczących się zapasów leków uśmierzających ból. Administracja Żywności i Lekarstw rozważała dopuszczalność eutanazji za niezależną zgodą dwóch lekarzy oraz pacjenta. - Pojedź ze mną - zaproponowała Lisa. - Moglibyśmy ruszyć jutro rano całą trójką! - Nigdzie nie jadę, Liso - odparła Melissa, przygnębiona. - Nie chcę jechać bez ciebie! - Moi rodzice tu przyjeżdżają. Za parę dni uda im się dostać na jakiś samolot. - Melisso, jesteś pewna? Melissa poczuła, że ogarnia ją coraz straszniejsze uczucie. - Może zadzwoni David... Lisa westchnęła. - Kiedy wyjeżdżasz? - spytała Melissa. - Nie wiem. Chyba zaraz, jak tylko zdejmą starego Wally’ego. - Zadzwonisz przedtem? - Łzy napłynęły Melissie do oczu. - Oczywiście, że zadzwonię! Chociaż to może być w środku nocy. - Ostatnio nie wyłączam telefonu. - Melissa roześmiała się, Lisa też. Niektórzy ludzie spali z włączonymi radiami albo telewizorami, żeby w razie czego usłyszeć jakieś ostrzeżenie. Wyłączenie telefonu byłoby pomysłem zakrawającym na absurd. Melissa spojrzała na Matthew. Spał jak suseł, z otwartą buzią, o trzy centymetry od jej piersi. Odłożyła słuchawkę, zaniosła synka na górę i położyła go w łóżeczku, stojącym obok jej tapczanu. Potem sama się położyła. Przewracała się jednak z boku na bok, słysząc tylko delikatny oddech dziecka. W końcu wstała i włączyła telewizor w sypialni. To było jej jedyne połączenie ze światem - zostawi aparat już tak włączony przez cały czas. PLACÓWKA KONGRESU USA, WIRGINIA ZACHODNIA 25 czerwca, 08:00 GMT (03:00 czasu lokalnego) - Chcę, żeby samoloty zostały natychmiast skierowane na lotnisko! - rozkazał generał Thomas. - Nic mnie nie obchodzą niemieccy kontrolerzy lotów. Niech nasi kontrolerzy sami powiedzą pilotom, żeby lądowali, a potem niech jak najprędzej wypuszczą ich w powietrze! - Biuro dowództwa! - zgłosił się komandos. - Mówi Lambert. Proszę z generałem Fullerem - rzucił Greg do słuchawki. - Chwileczkę, sir. Tymczasem Thomas mówił do swojego telefonu: - Ile i kiedy? - Słuchając odpowiedzi, zaklął: - Cholera! - a potem spojrzał na Lamberta, zakrywając mikrofon ręką. - Rosjanie właśnie przekroczyli granicę słowacką. Zmasowany atak. - Wojskami lądowymi? - upewnił się Greg. Thomas przytaknął i podjął rozmowę: - No jasne, ma zezwolenie na kontratak. Tak, może przekroczyć granicę. Niech rusza czym prędzej! Wykonać operację Miecz Zemsty. - Hal-lo, Greg - ziewnął generał Fuller swoim basem, gubiąc poszczególne dźwięki. - Panie generale, zakończyło się próbne głosowanie. Prezydent nie ma szans - osiemdziesiąt sześć do dziewięciu i dwa wstrzymujące się. Wiceprezydent wydał już rozkaz ataku. Lambert zauważył, że stojący koło niego Thomas stracił właściwy sobie spokój, wrzasnął bowiem: - Zatopcie go! Możecie strzelać do wszystkiego; wszędzie, gdzie tylko chcecie, z wyjątkiem Bastionu Karskiego! - Generale Fuller, proszę wykonać operację Miecz Zemsty! - zaintonował Greg. - Okay, stary. - Trzasnęła odkładana słuchawka. Lambert patrzył przez chwilę na telefon, po czym spojrzał, jaki jest następny numer na jego liście. Dowództwo Obrony Kosmicznej. Specjalnie przystosowane myśliwce F-15 będą zestrzeliwać jeden po drugim rosyjskie satelity. - Czy nie powinieneś zawiadomić prezydenta? - zapytał Thomas i zadzwonił w jeszcze jedno miejsce. Greg zawahał się. Co za okropny telefon - pomyślał, wiedział jednak, że powinien to zrobić. Wystukał numer centrali w Mount Weather. - Mówi Greg Lambert. Proszę z prezydentem Livingstonem. Po krótkiej pauzie rozległ się sygnał. Livingston odebrał osobiście już przy drugim dźwięku. - Panie prezydencie, mówi Greg Lambert. - Nastąpiła cisza. - W porządku, Greg. Dziękuję, że dzwonisz. - Przykro mi, sir... - Już się zaczęło, prawda? Lambert wiedział, że Livingston mówi o wojnie. - Tak, sir. Zaczęło się. - Pamiętasz o naszej rozmowie, Greg? Pamiętaj o niej. Liczę na ciebie. Na to, że będziesz moim głosem, moim sumieniem podczas tych wszystkich narad, które cię czekają. Liczę na ciebie, Greg. „Liczę, że ocalisz świat”. Tego prezydent nie powiedział, ale o to mu chodziło. Lambert omal nie zaprotestował, zdając sobie sprawę z absurdalności takiego zobowiązania. - Zrobię, co będę mógł, panie prezydencie. - „Walterze”, Greg. Jestem Walter Livingston. CZĘŚĆ IV Zawołaj: „Bierz!” i wypuść psy wojny. William Szekspir: Juliusz Cezar Akt 3, scena 1, wers 273 ROZDZIAŁ X NAD MORZEM BAŁTYCKIM, NA ZACHÓD OD KRONSZTADU W ROSJI 11 czerwca, 10:00 GMT (12:00 czasu lokalnego) - Żmija Dwa, zostań za mną - usłyszał w lewym uchu kapitan Patrick O’Brian. Spojrzał w stronę, z której nadeszła informacja, i zobaczył wśród ulewnego deszczu ciemny kształt samolotu myśliwsko-bombowego F-15E Strike Eagle - Atakujący Orzeł; siedział w nim dowódca klucza. - Dwa - zgłosił się O’Brian, koncentrując uwagę na szarej powierzchni oceanu, odległej od jego maszyny zaledwie o jedno drgnięcie dłoni ściskającej miniaturowy drążek sterowy. Trzymając kciuk lewej ręki na zaworze przepustnicy, zamknął, a potem znowu otworzył hamulec aerodynamiczny, żeby stracić ze trzydzieści kilometrów na godzinę. Oddaliwszy się od samolotu dowódcy, znów dodał minimalnie gazu. - Dwadzieścia - usłyszał z tyłu znacznie głośniej, niż kiedy nadajnik odbierał sygnały z zewnątrz: wtedy głosy brzmiały, jak gdyby ktoś mówił do butelki. System telekomunikacyjny samolotu sterował głośnikami hełmu w ten sposób, że zarówno głosy innych, jak i ostrzeżenia generowane przez maszynę pilot słyszał z kierunku, w którym znajdowało się źródło. W dodatku obiekty odległe słychać było jakby z daleka. Wyraźny głos, który O’Brian usłyszał teraz z tyłu, pochodził od jego wizzo, czyli oficera uzbrojenia. Liczył on odległość od celu w milach. Przezroczysta osłona kabiny przed nosem O’Briana rozświetliła się nowymi symbolami i danymi. - Kropka na celu - powiedział z tyłu porucznik Ramirez. Z lewej strony ekranu płaskiego projektora HUD - Head Up Display - O’Brian zobaczył jasny prostokącik, którego szukał. HUD nie był widoczny, kiedy patrzyło się przez osłonę kabiny - wyświetlane na’ niej symbole ogniskowały się gdzieś w nieskończoności i stawały się wyraźne dopiero wówczas, gdy spoglądało się przez nie w dal. Ze środka wyświetlacza do środka prostokącika prowadziła jaskrawa linia; wskazywała kurs, który powinien przyjąć O’Brian. Prostokącik oznaczał punkt wypuszczenia bomb, przez który musi przelecieć samolot. Symbol rósł, zbliżał się. Ramirez pochylił się do przodu i zajrzał w „worek z pokarmem” - osłonięty ze wszystkich stron ekran, znajdujący się przed nim w miejscu, gdzie 0’Brian miał drążek sterowy. Porucznik śledził charakterystyczne obiekty terenowe wzdłuż toru ich lotu, chociaż nad wzburzonym sztormem morzem nie było nic widać. Po prostu projektor FLIR - Forward Looking Infra Red Imager, czyli dosłownie: patrzący do przodu podczerwony wyświetlacz lotu, pokazywał dokładny termiczny obraz zbliżającego się wybrzeża. Ramirez najechał tylko kropką świecącą się w przecięciu skrzyżowanych linii, działającą jak wskaźnik „myszy” komputera osobistego, na jeden z punktów wybrzeża, a potem wdusił podłużny przycisk, ustalający ją we wskazanym miejscu. Wtedy urządzenie obliczyło pozycję celu w stosunku do wyznaczonego punktu i pokazało na projektorze 0’Briana punkt wypuszczenia bomb. Kapitan przyglądał się, jak komputer koryguje pomału położenie i wielkość prostokącika. Laser celownika mierzył odległość w linii prostej od celu - długość przeciwprostokątnej trójkąta, wysokościomierz zaś - przyprostokątnej pionowej. Następnie komputer obliczał przyprostokątną poziomą - odległość od rzutu samolotu na powierzchnię ziemi do zadanego punktu terenu i dalej, do celu. Mając tę wielkość, a także wyniki pomiarów przyspieszeń z żyrokompasu układu nawigacji i prędkości z rurki Pitota, komputer wypuści bomby z nieprawdopodobną precyzją. O’Brian musiał tylko przelecieć przez świecący prostokąt. - Żmija Dwa, daj dwanaście w lewo - odezwał się z lewej i z przodu głos dowódcy. - Dwa, potwierdzam - odparł lakonicznie O’Brian. Delikatnie pochylił drążek w lewo i nacisnął lekko lewy pedał steru poziomego. Kiedy świecące się na szybie cyfry zeszły z dwustu siedemdziesięciu dwóch stopni do dwustu sześćdziesięciu, powrócił drążkiem i sterem do poprzedniego położenia, żeby wyprostować samolot. Zobaczył, że po skręcie linia przesunęła się tylko minimalnie ze środka prostokąta. Dopóki nie wyszła poza jego krawędź, komputer mógł wypuścić bomby, oszukując nieco stery. To jest to - stwierdził 0’Brian. Żmija Jeden też go znalazł. Chociaż podczas skrętu prawa ręka i lewa noga pilota ledwo się poruszyły, 0’Brian czuł ogromne napięcie mięśni. Dawały o sobie znać dwie godziny spędzone w kabinie i trzydzieści minut lotu na skrajnie małej wysokości. Cholera! - pomyślał. Tylko niech mi teraz nie drętwieją! Chciał się przeciągnąć, wyprostować kończyny, ale na wysokości czterdziestu pięciu metrów nad wodą i mniej więcej w takiej samej odległości od pierwszych promieni radarów próbujących ich namierzyć, w dodatku przy złej pogodzie, oznaczałoby to niemal pewną śmierć dla nich obu. Myśl ta nie rozluźniła jednak mięśni 0’Briana. Pilot spojrzał w dół, na prędkościomierz - pokazywał osiemset dwadzieścia cztery kilometry na godzinę. Lecąc na wysokości niecałych pięćdziesięciu metrów, ich spory samolot powinien zostawiać za sobą ślad na wodzie. O’Brian przełknął, bo zaschło mu w gardle. Musiał walczyć z naturalną skłonnością do ściskania drążka w ręce. Trzeba było zwalniać nacisk, żeby krew, a z nią tlen, mogły dopływać do mięśni palców. Dobrze pamiętał ćwiczenie, które lekarz wojskowy przeprowadzał z nimi w szkole pilotów: ściskali kije od szczotek przez parę minut, słuchając wykładu o wytrzymałości organizmu podczas lotu. Kiedy potem podniósł dłoń, trzęsła mu się jak sparaliżowana z powodu braku tlenu. - Piętnaście - odezwał się Ramirez. Kątem oka O’Brian zobaczył z prawej strony jaskrawy płomień, a potem jeszcze kilka, przebijających się przez deszcz i mgłę, które zasłaniały linie oddzielające niebo, morze i ziemię. - HARM-y poleciały - poinformował porucznika, który nadal siedział z głową w „worku”. Pilot rzucił okiem w prawo, ale osiem małych punktów zmierzających w stronę lądu zdążyło już zniknąć. Były to trzystusześćdziesięciosiedmiokilogramowe rakiety AGM-88A HARM*, co stanowi skrót od: High-Speed Anti-Radiation Missiles, czyli szybkie rakiety antyradarowe. Celowały one w radary rosyjskiego systemu obrony powietrznej. Za chwilę system ten się wyłączy, ale będzie już za późno. HARM-y zapamiętają punkt, z którego dobiegł ostatni sygnał, i nadlecą z ogromną prędkością, rozrywając je na kawałki. Radary, które przetrwają pierwszą falę rakiet i z powrotem się włączą, zostaną zaatakowane przez F- 16 w ulepszonej odmianie - „Dzika Łasica”. Samoloty te będą strzelały do wszystkich źródeł fal elektromagnetycznych wysokiej częstotliwości o mocy większej niż kuchenka mikrofalowa, używając z bliska działka 20 mm M61A-1 Vulcan. Wystrzeliwując sto pocisków na sekundę, działko Vulcan o sześciu obracających się lufach wydaje odgłos przypominający piłę mechaniczną; cel zostaje szybko zniszczony w wyniku setek małych eksplozji. - Dwanaście - powiedział Ramirez, a tymczasem przed samolotem, najwyraźniej wzdłuż linii wybrzeża, zaczęły pojawiać się wybuchy HARM-ów. O’Brian zdziwił się, że oddycha z trudem. Denerwujesz się, Patty - pomyślał i wciągnął głęboko powietrze. Pozbieraj się do kupy, człowieku. - Lot Lamparta, straszydła - na drugiej godzinie - Anioły sześć! - Cichy, ale wyraźny głos znad głowy pilota przyniósł spodziewane ostrzeżenie o nadlatujących Rosjanach; Rosjanach, których jedynym celem było osiem F-15E; jednym z nich leciał 0’Brian. - Szyk bojowy. Uzbroić rakiety. Do ataku! - rozkazał dowódca lecącej nad nimi osłony. - Raz uzbrojony. * Harm (ang.) - krzywdzić - Dwa uzbrojony. - Mam je! - Jedenaście - odezwał się Ramirez; w jego głosie słychać było napięcie. On też to słyszy - pomyślał 0’Brian. - Strzelam raz - oznajmił z góry pilot myśliwca pośród szumu radaru, śledzącego jego ofiarę. O’Brian wychwycił także znajomy odgłos odpalanej rakiety. Sprawdził własny zapas rakiet „powietrze-powietrze”: dwa sidewindery, czyli „boczne wiatry” - rakiety krótkiego zasięgu z celownikami na podczerwień, i dwa sparrowy, czyli „wróble” - średniego zasięgu, sterowane radarem. Zerkając w dół, przypomniał sobie nagle: o cholera, sprawdzić przyrządy! Spuścił wzrok i zaczął kontrolować wskaźniki w dokładnie wyuczonej kolejności; była to rutynowa czynność przewidziana przed walką. Patrzył na jeden przyrząd, a potem podnosił oczy, by się upewnić, że leci prosto; znowu rzucał okiem w dół, i tak dalej. Temperatura silników - prawy nadal trochę się grzeje, ale w porządku. Oczy w górę - prosto i poziomo. - Raz trafiłem! - dobiegł z góry odległy, rozradowany głos. - Dziesięć mil - odliczał Ramirez. Dziesięć mil! O rany, gdzie ja byłem? Paliwo. Paliwo na zielono. Oczy w górę. Chryste!!! Serce pilota przystanęło na moment, kiedy odczytał z HUD-a swoją wysokość. Dwadzieścia sześć metrów! O’Brian podniósł samolot najlżejszym z możliwych ruchem, żeby dołączyć do Żmii Jeden. Dowódca nie zauważył jego zejścia z kursu, które o mało nie skończyło się tragicznie; musiał być zajęty sprawdzaniem swoich przyrządów. O’Brian postanowił skoncentrować się szczególnie na wysokościomierzu i pilnować, żeby wskazania utrzymywały się pomiędzy czterdziestoma pięcioma i czterdziestoma sześcioma metrami. Serce waliło mu jak młotem; czuł każde uderzenie pulsu na tętnicy szyjnej, uciskanej lekko lotniczym kombinezonem. Dwadzieścia sześć metrów! - pomyślał. To najniższa wysokość, na jakiej kiedykolwiek był podczas złej pogody. O Jezu! - Halo! Halo! - usłyszał z góry. - Dziewięć - powiedział Ramirez wyjątkowo donośnie. - Uzbrajam! - oznajmił odległy pilot. O’Brian zobaczył na projektorze HUD obraz własnych osiemnastu konwencjonalnych bomb i odczytał: „Uzbrojone - wys. wybuchu 0”. Eksplodują na ziemi - uświadomił sobie. Skoncentrował się, żeby utrzymywać linię wewnątrz prostokąta, a jednocześnie kątem oka widzieć niewyraźny zarys samolotu dowódcy klucza. Czuł, że oblewa go zimny, nieprzyjemny pot. - W górę! W górę! Ognie! - Osiem mil - odliczał Ramirez; tym razem zaskoczony O’Brian aż się wzdrygnął. Pilot nie sprawdzał już przyrządów; bał się, żeby nie polecieć zbyt nisko. Spaprałem robotę. Za długo z tym czekałem - pomyślał, wsłuchując się w odgłosy toczącej się w górze walki. - Dwa trafiłem! Mam następnego! - Trzymaj się mnie, Żmija Dwa - odezwał się z lewej dowódca klucza. O’Brian prawie niedostrzegalnie dodał gazu i znowu skręcił trochę w lewo, zbliżając się do poprzedzającego samolotu, a potem wyrównał kierunek lotu, żeby lecieć w samym środku prostokąta. - Siedem mil - powiedział Ramirez dziwnie wysokim głosem. Denerwuje się - pomyślał 0’Brian, wiedząc że jego kolega widzi to, czego on nie mógł jeszcze zobaczyć - poszarpaną linię wybrzeża, ku której mknęli. Z przodu O’Brian usłyszał cichutki, powtarzający się pisk, który stopniowo narastał. - Uwaga na SAM-y - ostrzegł dowódca klucza. Miał na myśli surface-to-air-missiles, czyli rakiety „ziemia-powietrze”. Byli namierzani pierwszymi, słabiutkimi falami radaru, który musiał zostać przed chwilą włączony. Jeśli wystarczająco silny sygnał choć raz wróci do anteny, to za chwilę z przodu pojawi się płomień z dyszy rakiety przeciwlotniczej. Rakieta szybko wyrówna poziom i pogna wprost na samolot 0’Briana, dopadając go przy tych prędkościach w ciągu paru sekund. Ustawiony z wyprzedzeniem detonator rozproszy tuż przed rozpędzoną maszyną chmurę odłamków, które rozerwą ich na strzępy. O’Brian poprawił kurs, gdyż świecąca się kreska wyszła poza obręb prostokąta. - Sześć mil - poinformował Ramirez. - Widzisz tę linię wysokiego napięcia po prawej? 0’Brian spojrzał na swój ekran FLIR-a. Ramirez ustawił maksymalne powiększenie: czarno-biały obraz wybrzeża był niezwykle wyraźny. - Mam ją - odparł pilot, patrząc w ciemne niebo przed sobą. Skoncentrował się, żeby zlokalizować wzrokiem rzeczywiste obiekty, widoczne na ekranie - chłodne, czarne metalowe wieże i linie wysokiego napięcia. Nie ma szybszego sposobu na śmierć niż wpakować się na jedną z tych rzeczy - pomyślał. Kiedy tak patrzył na wybrzeże, nagle wylecieli z mgły. Morze, linia horyzontu i samolot dowódcy stały się widoczne jak na dłoni. Nad kabiną przemykały niskie chmury. - Potrójne A - odezwał się dowódca klucza. 0’Brian zobaczył strzelające przed nimi śmiercionośne wybuchy pocisków artylerii przeciwlotniczej. To złote BB - uświadomił sobie, widząc po raz pierwszy w życiu rosyjskie ciężkie działka przeciwlotnicze w akcji. Raptem poczuł czającą się wokół nich śmierć. Była pod nimi - na wysokości siedmiu metrów odrzutowe silniki samolotu zassałyby już wodę z powierzchni morza, i z lewej, tam gdzie znajdował się samolot dowódcy klucza, w odległości dziesięciu metrów od pleksiglasowej osłony kabiny 0’Briana - wystarczyłby jeden lekki ruch w lewo, żeby oba samoloty zderzyły się w powietrzu. Śmierć czyhała też w rozbłyskujących wybuchach z przodu - poszarpane kawałki metalu latały w samym środku wyświetlanego przez HUD prostokąta. Była w grubych, sterowanych przez radar rakietach, które czekały w swoich wyrzutniach - ich przybycie zapowiedziały odgłosy dobiegające z hełmu 0’Briana, jak również w małych rakietach kierowanych na ciepło, nadlatujących bez ostrzeżenia - żeby przeżyć, trzeba je było dostrzec gołym okiem. Śmierć czaiła się także w liniach wysokiego napięcia, we wzgórzach, a nawet w ptakach, wystraszonych przelotem dwóch poprzednich F- 15, których czerwone wyloty dysz były już ledwo widoczne daleko w przedzie. - Ee, pięć, pięć mil - zająknął się Ramirez. Brzmiało to tak, jakby zdrętwiał. To nie powinno tak wyglądać - pomyślał 0’Brian. Jego poczucie bezpieczeństwa coraz bardziej zanikało i chłód oblewał ciało. - Lampart Jeden, Lampart Jeden, patrz na szóstą, patrz na szóstą! - usłyszał cicho 0’Brian pilota któregoś z walczących w górze myśliwców. I jeszcze w samolotach wroga - przypomniało się 0’Brianowi o śmierci. - Gdzie on jest?! - doleciał przez słuchawki przerażony głos. - Na twojej szóstej, na szóstej! Trzy kilometry za tobą! - Nie mam go! Nie widzę go! - Siedzi na tobie! Będzie strzelał! Skręć w prawo! - Cztery mile. Włącz wyrzutnik. - Ciągle na mnie siedzi, Dwa! Zestrzel go! Uparł się! - Włącz wyrzutnik, O’Brian!! - krzyknął Ramirez. - Trzy i pół mili! Pilot oderwał się od odgłosów bitwy i przesunął kciukiem przełącznik automatycznego wyrzutnika bomb, umieszczony na czubku drążka sterowego. Od tej chwili kontrolę nad wypuszczeniem bomb w odpowiedniej chwili przejął komputer. - Włączony, sorry - przeprosił pilot, czując, że drążek sam zaczyna wykonywać drobne ruchy, korygując kurs. Mimo to trzymał na nim lekko dłonie, jak każdy pilot, żeby w razie czego uciec w górę. Świecąca się linia była teraz na samym środku rosnącego prostokąta. Prosto jak strzelił - pomyślał 0’Brian, próbując się uspokoić; patrzył, czy nie błyśnie rakieta przeciwlotnicza. Uświadomił sobie nagle, że w takim wypadku musi uważać, by nie skręcić w lewo, gdzie leci dowódca. - Trzy mile - ciągnął swoją mantrę Ramirez. - Wystrzelił, wystrzelił! - Pomimo odległości, przerażony krzyk pilota myśliwca zabrzmiał całkiem głośno. - O Bo-o-o-żeL. - jęknął biedak; zgniatana straszliwym przeciążeniem przepona pilota wypychała mu powietrze z płuc. - Katapultuj się! Wiej stamtąd! Wiej stamtąd, Rod!! - Dwie mile - powiedział Ramirez. - Uzbrojony. Już za chwilę! W górze rozległ się krótki elektrostatyczny trzask. Dla O’Briana był to odgłos agonii. - O Boże! O Jezu! - jęczał głos z wysoka. - A-a-aL. - Po przerwie wydobył z siebie: - Ee, Obręcz Ognia, Lampart Jeden został... został zestrzelony. Powtarzam: Lampart Jeden zestrzelony. - Jedna mila - oznajmił Ramirez. - Potrzebne CSAR? - zapytał ktoś z bardzo daleka z tyłu. Chodziło o Combat Search and Rescue forces - bojowe siły poszukiwawczo-ratunkowe, które mogły wyruszyć po zestrzelonego pilota. 264 - Nie, nie trzeba, nie trzeba. Nie... hmm... nie katapultował się. O’Brian zobaczył jasnopomarańczowe eksplozje bomb zrzuconych przez poprzedzające samoloty. Nagle drążek sterowy szarpnął do tyłu i kapitan został momentalnie wgnieciony w fotel - samolot wzniósł się, widoczność spadła prawie do zera, osłona kabiny znowu znalazła się w chmurach. Chociaż drążek nie ruszał się już więcej, dało się odczuć wyraźny skok w górę. - Bomby za burtą! - zawołał Ramirez, a projektor HUD przełączył się automatycznie na odczyt standardowy. O’Brian ścisnął drążek i pognał za dowódcą, skręcając ostro w lewo, a potem zniżył się i wyleciał z chmur. Seria osiemnastu czterystupięćdziesięciokilogramowych bomb ogólnego zastosowania, wzór 83, wzniosła się łukiem jakieś trzysta metrów w chmury, po czym skierowała ku ziemi. Komputer nadał im taki tor, podnosząc dziób samolotu, żeby nie ryzykować przelotu bezpośrednio nad celem. Kiedy F-15 kończyły szeroki zakręt w stronę bezpiecznego morza, bomby spadały na ruchliwe nabrzeża Kronsztadzkiej Bazy Marynarki Wojennej. O’Brian znajdował się mniej więcej na równi z celem, niecały kilometr na północ, gdy pierwsze z nich zaczęły spadać. W ciągu półtorej sekundy osiemnaście bomb, wypuszczonych w odstępach milisekund, żeby ustawić je w długi szereg, osiągnęło swoje przeznaczenie. Pierwsza wpadła do wody, trzydzieści metrów przed cumującymi przy nabrzeżu patrolowymi kutrami rakietowymi. Fala ciśnienia wywołana eksplozją dwustu kilogramów materiału wybuchowego o nazwie tritonal zatopiłaby najbliższy kuter, zgniatając jego kadłub, gdyby druga bomba nie trafiła go prosto w śródokręcie, wyrzucając dziób i rufę na trzy metry w górę. Oderwane od siebie końce w chwilę po spadnięciu osiadły na piaszczystym dnie. Wszystkie pozostałe bomby uderzyły z rozdzierającym łomotem w nabrzeże, pod ostrym kątem do linii wody. Każda z eksplozji wyrzucała wysoko w powietrze ponad sto metrów sześciennych betonu i ziemi, żłobiąc przy tym krater głęboki na pięć i pół metra, a szeroki na siedem i pół. Rosyjskich dokerów, którzy padli na ziemię, gdy sto metrów dalej zaczęły wybuchać bomby zrzucone przez pierwsze dwa samoloty, poderwała następnie potężna fala podmuchu. Wielu z nich zginęło od wstrząsu podłoża, jak gdyby nagle zgniotły ich padające pnie drzew; leżący nieco dalej umarli, kiedy przetoczyła się przez nich fala powietrza, miażdżąc im płuca, najbardziej jednak ucierpieli ci, którzy biegli w poszukiwaniu schronienia. Zginął prawie każdy, kto znajdował się w promieniu stu osiemdziesięciu metrów od centrum którejkolwiek z eksplozji, gdy odłamki o nieregularnych kształtach i najrozmaitszej wielkości, pochodzące ze specjalnie zaprojektowanych skorup bomb, przeszyły ich ciała z prędkością ponad stu metrów na sekundę. Sto czterdzieści cztery bomby zrzucone przez osiem F-15E spadły na port w ciągu szesnastu piekielnych sekund. Jedna z największych baz rosyjskiej marynarki wojennej została wyeliminowana z działań na całe tygodnie. Tymczasem O’Brian starał się utrzymać w pobliżu Żmii Jeden. Śledząc płomień w dyszach silników samolotu dowódcy, zobaczył nagle wylatujące z jego ogona jasne kropki - było ich sześć. - SAM! SAM! SAM! - krzyknął z bliska dowódca, ostrzegając o zbliżającej się rakiecie „ziemia-powietrze”, i skręcił gwałtownie w lewo. 0’Brian spodziewał się ujrzeć małą rakietę kierowaną na podczerwień, która poleci prosto za śladem jego silników. Zanim jednak uruchomił kciukiem własny wyrzutnik flar, jego los był już przesądzony. Wystrzeloną z ręcznej wyrzutni rakietę „ziemia-powietrze” typu SA-7, celującą w rozgrzane dysze silników jego F-15, zmyliły wprawdzie jeszcze gorętsze flary, wypuszczone z ogona maszyny, ale wybuchła zaledwie dwa metry i czterdzieści centymetrów za samolotem. Eksplozja rozświetliła tablicę przyrządów przed O’Brianem białym blaskiem, a rozpraszające się z niewielkiej głowicy rakiety stalowe pręty posiekały tył jego F-15. Dziewięć różnych światełek na tablicy przyrządów zmieniło błyskawicznie kolor z zielonego na czerwony, pomijając ostrzegawczy żółty, a rozdarta powłoka kadłuba spowodowała gwałtowne szarpanie samolotu. W uszach kapitana zagrzmiały trzy rozróżnialne odgłosy - natarczywe ćwierkanie, bzyczenie i dzwonienie. Usłyszał też, głośniejszy nawet od nich, kobiecy głos, włączony natychmiast po trafieniu: - Katapulta! Wyjątkowo łatwo palne paliwo JP-4 do odrzutowców wylewało się szerokim strumieniem z zerwanego przewodu prosto na silnik samolotu, zapalając się od gorąca jeszcze w powietrzu. - Katapulta! - zdążył powtórzyć spokojny głos kobiety, gdy O’Brian przeniósł lewą dłoń z przepustnicy na dźwignię katapulty i zamknął oczy. - Kata... - zaczął znowu komputer, ale płomień błyskawicznie dotarł do źródła wycieku, a następnie, przez całą sieć przewodów paliwowych, do zbiorników samolotu, umieszczonych w skrzydłach o wewnętrznej strukturze plastra miodu. Bóg był miłosierny. O’Brian i Ramirez nie poczuli nic. PODZIEMNE CENTRUM DOWODZENIA, KREML 25 czerwca, 12:00 CMT (14:00 czasu lokalnego) Filipów zauważył, że Razów dał już sobie spokój z prowadzeniem narady STAWKI, gdyż generałowie praktycznie przez cały czas telefonowali do podległych im placówek dowodzenia. Amerykańskie głosowanie ciągle trwało. - Ukraińska Obrona Powietrzna wykryła zbliżający się duży obiekt na północ od Lwowa. Prawdopodobnie FB-111; lecą na małej wysokości, z dużą prędkością, kierunek zero siedem siedem stopni. Kapitan, który odczytał raport, pobiegł do dalekopisu, żeby zerwać następny komunikat. W tym czasie czekający.młodszy oficer marynarki przeczytał: - Czujniki podmorskie w Zatoce Fińskiej wykryły nieznany obiekt, przypuszczalnie amerykański konwencjonalny okręt podwodny, kierujący się na wschód, czternaście kilometrów na północ od Tallina. Z Kronsztadu wysłano przeciw niemu patrolowe kutry rakietowe. Zanim skończył, stało już w kolejce dwóch następnych oficerów. Większość generałów rozmawiała z ożywieniem przez telefon i nie zwracała uwagi na odczytywane raporty. Ale słuchali ich Razów i Filipów. Bez podległych mu bezpośrednio jednostek polowych Razów, jako naczelny dowódca sił zbrojnych, nie miał zbyt wiele do roboty. A Filipów był jego adiutantem. - Dowódca Sto Trzeciej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej podaje, że czoło dywizji zbliża się do trzeciego celu, dziesięć kilometrów na wschód od miejscowości Michalovce w Słowacji. Opór w polu jest niewielki, ale wzmagają się ataki z powietrza. Prosi o zgodę na przedłużenie czasu osiągnięcia czwartego celu, którym są same Michalovce. - Nie zgadzam się - warknął, odrywając na chwilę ucho od słuchawki, dowódca Ukraińskiego Kierunku Strategicznego, który zamierzano wkrótce przemianować na Front Ukraiński. - To był dobry pomysł, panie generale - powiedział do Razowa Kariakin, rozpierając się w fotelu. Jako dowódca Strategicznych Sił Rakietowych także nie miał nic specjalnego do roboty. - Druzgocący atak przeciwko ich siłom we wschodniej Słowacji - świetny pomysł. - Pokiwał głową, spoglądając na zmieniające się cyfry na ekranie telewizora, które pokazywały, jak wynik głosowania amerykańskiego Senatu szybko przechyla się na stronę zwolenników zdjęcia prezydenta ze stanowiska. - Amerykanie raczej nie zwlekają, dlaczego więc my mielibyśmy czekać? - Dowódca Sił Inwazyjnych na Islandii podaje, że napotkał siły główne amerykańskiej Osiemdziesiątej Drugiej Dywizji Powietrznodesantowej. Rozkazał swoim ludziom przyjąć tymczasowo taktyczne pozycje obronne i prosi o informację, kiedy przybędzie następny konwój lub zrzut. Razów popatrzył na admirała Wierchowieńskiego, który, mimo iż przyciskał słuchawki telefonów do obydwu uszu, musiał usłyszeć ten raport, bo spojrzał i pokręcił głową. - Proszę polecić generałowi - oznajmił Razów, podnosząc głos, aby go dobrze słyszano w panującym hałasie - żeby przyjął zarówno taktyczne, jak i strategiczne pozycje obronne. Proszę mu wyjaśnić, że na razie nie jesteśmy w stanie... nie jesteśmy w stanie dostarczyć mu posiłków. Oficer popatrzył na generała przeciągle, po czym skłoniwszy służbiście głowę, odszedł. Kiedy Wierchowieriski odłożył jedną ze słuchawek, Razów zapytał: - Co z Bastionem Karskim? Kilku generałów odwróciło się, a Wierchowieński potrząsnął głową i zasłonił dłonią mikrofon aparatu. - Zbierają siły na Morzu Barentsa, na zachód od Nowej Ziemi - mają tam jedną grupę bojową z lotniskowcem, druga nadpływa. Nie wydaje się jednak, żeby zamierzali atakować. - Pewnie tylko odcinają Islandię od naszych portów na północy - domyślił się dowódca Wojsk Inżynieryjnych. - To wyjątkowo potężna koncentracja sił morskich, jak na zwykłe blokowanie drogi - skomentował Wierchowieński i wrócił do rozmowy telefonicznej. - Nie! Chcę, żeby wszystko, co mamy, zostało z powrotem wycofane na Morze Japońskie. Wszystko! - Posłuchał chwilę. - Tak, także grupa bojowa „Pietrozawodska”. - Znowu słuchał. - No to oddamy Kuryle i niech próbują przebić się przez cieśninę Soya! Wszystko ma wrócić na Morze Japońskie! Filipów podszedł do Razowa i nachylił mu się do ucha. - Jeszcze dwa głosy, panie generale - powiedział, patrząc w ekran. Razów podniósł wzrok - sześćdziesiąt cztery głosy za odwołaniem prezydenta, trzy - przeciwko. - W porządku! - rzekł głośno, widząc, że wynik głosowania jest przesądzony. - Niech każdy wraca do swojej wojennej placówki dowodzenia. Następne spotkanie STAWKI za szesnaście godzin. Prawie wszyscy dowódcy, wraz adiutantami, natychmiast ruszyli do wyjścia i przy drzwiach utworzył się korek. Hałas cichnął, w miarę jak generałowie wychodzili, przełączając swoje rozmowy na telefony komórkowe. - Sześćdziesiąąąt... - odezwał się przeciągle Kariakin, donośnym głosem, wznosząc palce do góry niczym pistolet; patrzył w telewizor - ...sześć! - wypalił. Kiedy świecące cyfry przestawiły się, opuścił rękę, celując w ekran, i zrobił taki ruch, jakby pociągał za spust. - Dokonało się. Mamy wojnę. Razów przyjrzał mu się uważnie. Filipów pomyślał, że Kariakin wydaje się niemal zadowolony z wyniku głosowania. - Oj, nie wiem, czy pan zwrócił uwagę - powiedział Kariakin, idąc wraz z dowódcą Wojsk Inżynieryjnych i dowódcą Produkcji Wojskowej ku drzwiom - że zakończyliśmy odkażanie czterdziestu dziewięciu wyrzutni rakietowych, które ocalały, i dzisiaj wieczorem zaczynamy ładować je z powrotem. - Popatrzył na Razowa. - Za tydzień powinny być gotowe do strzału. Pomyślałem, że chciałby pan o tym wiedzieć - dodał uśmiechając się i wyszedł. - Zamknij drzwi, Paweł - poprosił Razów. Zostali we dwóch. - Mam dla ciebie robotę. - Filipów podniósł wzrok i zetknął się z badawczym spojrzeniem dowódcy. Skupił uwagę, co w ostatnich dniach przychodziło mu z trudem. - Widziałeś notatki z gazet, z naszego wydziału amerykańskiego o śmierci żony twojego przyjaciela Lamberta? - Paweł przytaknął. - Ale nadal nie wiesz nic o Irinie? Filipów pokręcił głową. Czytał te wszystkie informacje, zwracając uwagę na każdy szczegół - zaniedbując przy tym swoje obowiązki, co pogłębiało jego poczucie winy - lecz nie znalazł ani słowa o tym, czy Irina była razem z Jane. A jeśli nie, to gdzie mogła być? W Waszyngtonie? Leżała martwa, nie rozpoznana przez nikogo w jednym z tych miejsc, w których wystawiano ciała zmarłych do identyfikacji? Została zakopana przez jakiś buldożer w jednym z masowych grobów? A może przebywała w schronie, który osłaniał ją przed promieniowaniem? Filipów przypomniał sobie, że raz, kiedy siedzieli w kawiarni w National Gallery, zapytała, co oznacza czarno-żółty symbol w piwnicy. Wyjaśnił jej, że schron przeciwatomowy. To tak, jakby rzucić tonącemu kamizelkę ratunkową... - Paweł - odezwał się cicho Razów; Filipów zorientował się, gdzie jest, i ponownie się skupił. - To sprawa życia i śmierci. Od wyniku twojej misji zależy los naszego narodu, nas samych, a także Stanów Zjednoczonych. Pułkownik skinął głową. - Chcę, żebyś poleciał do Ameryki. - Tak jest! - wyrzucił z siebie Filipów. - Mówię ci o tym tutaj, bo to jedyne miejsce, o którym wiem na pewno, że nie ma podsłuchu. Jedź tam pod pozorem poszukiwania żony, spotkaj się z Lambertem i poinformuj go o rozkazach, jakie otrzymali dowódcy naszych okrętów podwodnych w Bastionie Karskim. Pułkownik patrzył na Razowa w milczeniu. - Czy rozumiesz... - Paweł czuł na sobie przenikliwy wzrok generała - ...jak ogromne znaczenie ma możliwie najszybsze powiadomienie Amerykanów o tym, co się stanie, jeśli zaatakują nas na Morzu Karskim? Filipów poczuł chłód. Przytaknął. - Zdajesz sobie także sprawę - ciągnął Razów - że nie jest to rozkaz STAWKI ani nikogo innego, tylko mój osobisty? - Pułkownik ponownie skinął głową. - I oczywiście rozumiesz też, że rozmowy z Amerykanami na temat rozkazów, jakie mają pozostałe nam okręty podwodne, mogłyby teraz zostać odczytane przez niektórych ludzi jako zdrada? - Paweł kolejny raz przytaknął. - Wiesz, co grozi za takie przestępstwo? Filipów patrzył na swojego dowódcę. Wreszcie skinął głową ostatni raz, odczekawszy chwilę, by udać, że zastanawia się nad propozycją Razowa - zdawało mu się, że generał spodziewa się tego. Cały czas jednak myślał tylko: Irina, Irina. PLACÓWKA KONGRESU USA, WIRGINIA ZACHODNIA 25 czerwca, 16:00 GMT (11:00 czasu lokalnego) - Proszę powtarzać za mną - powiedział sędzia Rehnąuist, kiedy Constanzo podniósł prawą dłoń, a lewą położył na swoim domowym egzemplarzu Biblii, trzymanym przez żonę. Lambert wstał, tak jak i wszyscy zgromadzeni w wypełnionej po brzegi podziemnej sali Senatu. - Ja, Paul Stephen Constanzo... - Ja, Paul Stephen Constanza... przysięgam uroczyście... wiernie wypełniać obowiązki... prezydenta Stanów Zjednoczonych... i robić wszystko, co będzie w mojej mocy... żeby przestrzegać, chronić i bronić... konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki. - Gratuluję, panie prezydencie - zakończył prezes Sądu Najwyższego, potrząsając dłonią Constanza. Wybuchła owacja na stojąco i trwała dobre kilka minut. Lambert i Thomas stanęli w bocznych drzwiach, żeby stąd obserwować salę. Greg wiedział, że w tej przedłużającej się chwili kamera często zwraca się na niego i generała, starał się więc nie okazywać niecierpliwości. W końcu zabrał głos nowy prezydent. - Rodacy, Amerykanie... - Constanzo powtarzał na przemian to jedno, to drugie słowo, zanim owacja wreszcie ucichła. - Rodacy. Będę mówił krótko. Przyjmuję na siebie tę wielką odpowiedzialność w momencie, kiedy nasz kraj odniósł wielkie i głębokie rany. Kilka milionów obywateli zginęło, a miliony innych będą cieszyć nas swoją obecnością już niedługo, gdyż wkrótce umrą w wyniku działania straszliwej siły, której nie można zobaczyć ani wyczuć zmysłem smaku, zapachu czy jakimkolwiek innym. Lambert spuścił głowę, ale od razu dostrzegł zapalające się czerwone światełko kamery wycelowanej w jego twarz. Wiedział, że szef wiadomości jakiejś stacji telewizyjnej pokazuje go narodowi jako przykład młodego mężczyzny, pogrążonego w żałobie nad utraconymi bliskimi. Zacisnął więc zęby i popatrzył kamiennym wzrokiem w stronę mównicy. - Nie obejmuję stanowiska prezydenta w czasie pokoju, ale, na wielkie nieszczęście nas wszystkich, podczas wojny. Wojny, która wynikła nie z naszego wyboru, ponieważ jesteśmy narodem miłującym pokój. Skoro już jednak wybuchła i nasi młodzi patrioci przelewają krew za wielką sprawę, nasza ojczyzna bez wahania podejmie walkę, nie zważając na ofiary, jakie przyjdzie nam ponieść. I bądźcie państwo pewni, że ten naród, nie zawahawszy się ani na chwilę, zwycięży... Znowu podniosła się burzliwa owacja, równie gorąca po obu stronach senackiej sali. - Wszyscy Amerykanie... - podjął Constanzo, próbując uciszyć zgromadzonych na połączonej sesji kongresmanów - wszyscy Amerykanie... wszyscy Amerykanie pamiętają dzień siódmego grudnia, kiedy to Japończycy zaatakowali Pearl Harbor. Nasz prezydent, Franklin Delano Roosevelt, powiedział wtedy, że dzień ten pozostanie po wieczne czasy dniem klęski. O ileż jednak straszliwsze nieszczęście spadło na nas jedenastego czerwca, ocenią to historycy. Dla nas, którzy przeżyliśmy ten dzień, wydawał się on dniem klęski, ale jutro okaże się dniem zwycięstwa, gdyż dziś, wczesnym rankiem, razem z byłym prezydentem Livingstonem, wspólnie wydaliśmy siłom zbrojnym rozkaz wykonania operacji Miecz Zemsty. Wkrótce będę więcej wiedział na temat działań, jakie podejmują nasze wojska, ale oznajmiam już teraz, iż przeniesiemy wojnę na terytorium Rosji i przeprowadzimy ją z największym zapałem, poświęceniem i wytrwałością. Nasze działa aie umilkną, dopóki siły zbrojne Stanów Zjednoczonych nie odniosą zwycięstwa na polu walki! - Z ust stojących ludzi wyrwał się radosny okrzyk. - Niech Bóg błogosławi Stany Zjednoczone Ameryki - zawołał donośnie Constanzo, przekrzykując tłum - i wysiłek ich żołnierzy! Wewnątrz ciasnej, zamkniętej przestrzeni oklaski i owacje brzmiały wręcz ogłuszająco. Kiedy prezydent, a za nim Lambert i Thomas wpadli do sali konferencyjnej, panował w niej gorączkowy ruch - inaczej, niż Greg się spodziewał. - O Boże, jakim cudem... - denerwował się ktoś. - Przyszedł pan prezydent! - zawołał jeden z oficerów marynarki wstając, a wraz z nim powstał admirał Dixon. Z miejsc podnieśli się także: sekretarze stanu i obrony, dyrektorzy CIA i NSA oraz siedzący za nimi Połączeni Szefowie Sztabów, których pokazywały trzy wielkie ekrany w sali. Constanzo podszedł do szczytu stołu i powiedział: - Proszę usiąść, panowie... i pani - dodał, skłaniając głowę w stronę jedynej w tym towarzystwie kobiety, która była pracownicą Lamberta. Zajął miejsce za stołem i zapytał: - Jak przebiega wojna? - Hmm, sir, właśnie mamy tu nie cierpiącą zwłoki sytuację - odezwał się z jednego z ekranów dowódca lotnictwa, generał Starnes. - Co to za sytuacja, generale? - Cóż, sir, wygląda na to, że rosyjskie bombowce, które nazywamy „Wystrzał”, z ich sił powietrznych dalekiego zasięgu - to duże naddźwiękowe samoloty podobne do naszych B- 1B - wykonują właśnie nalot na nasze obiekty. Głównie na bazy marynarki, ale także na magazyny paliwa i elektrownie. Bombowce te są w stanie przenosić broń jądrową, lecz na razie użyto ich do przeprowadzenia ataku konwencjonalnego. - Cóż, generale - Constanzo zwrócił się do wyświetlanego na ekranie Starnesa, wzruszając ramionami i rozkładając ręce, żeby pokazać pewność siebie - toczymy wojnę. - Zawahał się jednak chwilę i zapytał: - Zaraz, powiedział pan, że atakują elektrownie? - Tak jest, sir. Uderzyli szybko i z dużą siłą, ale wysłaliśmy za nimi w pościg nasze samoloty. Albo zestrzelimy większość ich maszyn, albo przynajmniej spowodujemy, że skończy im się paliwo, zanim... - Chwileczkę! - przerwał Constanzo. - Gdzie uderzyli? Co to za obiekty? Starnes spojrzał na leżącą przed nim kartkę. - Stocznia wojenna w San Diego, magazyn paliwa koncernu Chevron w New Jersey, po drugiej stronie rzeki koło Nowego Jorku, cywilne elektrownie - węglowe, wodne oraz atomowe, produkujące prąd dla Nowego Jorku, Bostonu, Filadelfii, Seattle, San Francisco i Los Angeles. LOS ANGELES, KALIFORNIA 25 czerwca, 16:00 GMT (08:00 czasu lokalnego) - Kanał Czwarty przerywa program naszej sieci, żeby nadać państwu biuletyn specjalny... Melissa wpatrywała się podkrążonymi oczami w telewizor, trzymając Matthew pionowo na swoich gołych nogach. Na ekranie pojawił się miejscowy reporter. Był zmęczony, przyciskał słuchawkę do ucha i krzyczał: - Co?! Potem odwrócił się do kamery i zaczął: - Kanał Czwarty otrzymał właśnie wiadomość, że Federalna Agencja Lotnictwa Cywilnego, FAA, wydała ostrzeżenie dla pilotów, żeby trzymali się z daleka od lotnisk Los Angeles i okręgu Orange. Wieża kontrolna lotniska Los Angeles podała przed chwilą, że cywilne radary FAA Regionalnego Centrum Kontroli Ruchu wykryły... Rozległ się rumor, a stojący na kominku zegar zaczął się trząść. Melissa zamarła, oczekując na potworny błysk światła, który poprzedzi wypadnięcie szyb, ogień i wicher oznaczające koniec wszystkiego. - Nie wiem, czy państwo to słyszą! - krzyknął reporter. - Bardzo, bardzo głośna eksplozja, a może cała seria. Słychać ją w naszym studiu! Kolejna seria potężnych grzmotów zatrzęsła szybami dużego pokoju. - Znowu! Znowu wybuch! Jeszcze jeden, głośniejszy niż poprzedni. Melissa wzięła synka na ręce i pobiegła do tylnych drzwi domu. Taras znajdował się na stoku wzgórza; było stąd widać część centrum Los Angeles, przysłonięte zwykle brunatnym, zanieczyszczonym powietrzem. - Miejski Oddział Straży Pożarnej zaleca mieszkańcom pozostanie w domach - usłyszała Melissa przez otwarte drzwi, podchodząc do drewnianej barierki. Rozejrzała się - nad wzgórzami po lewej podnosiły się tumany czarnego dymu. - Być może w państwa domach wyleciały szyby, może też nastąpić spadek napięcia... Nagle seria głośnych wybuchów wstrząsnęła otaczającym Melissę powietrzem. Przez moment widziała wznoszącą się nad wzgórzami kulę ognia, która jednak zaraz zamieniła się w skłębiony czarny dym. Po chwili mignęły jej przed oczami dwa wielkie czarne samoloty, nisko lecące nad tarasem; zniknęły po prawej, za domem sąsiada. Serce jej zamarło, kiedy ryk silników uderzył w ścianę budynku, wstrząsając szybami i strasząc Matthew, który wzdrygnął się i zaczął płakać, trzęsąc się z wysiłku. Wróciła do mieszkania, walcząc z drżeniem, które opanowało jej ciało i spowodowało suchość w ustach. - Cicho, cicho Matthew - uspokajała synka, klepiąc go leciutko w plecki. Grzmot silników odrzutowych szybko przebrzmiał. Wyjęła z lodówki butelkę z własnym mlekiem. Przed oczami ciągle miała obraz ogromnych czarnych samolotów, które przemknęły nisko, nie dalej niż czterysta metrów od niej. Matthew darł się, ile sił w płucach. - Cicho, ciiicho - powtarzała, wkładając butelkę do kuchenki mikrofalowej. Zamknęła drzwiczki i wystflkała czas podgrzewania. Przyciski nie zapiszczały. Odeszła na moment, żeby rzucić okiem na telewizor. Ekran był ciemny. W domu nie było prądu. LOTNISKO GANDER, NOWA FUNDLANDIA 25 czerwca, 16:00 GMT (12:00 czasu lokalnego) Przeszli po płycie lotniska do samolotu L-1011 linii Delta. Kiedy David Chandler, porucznik Bailey i starszy sierżant Barnes znaleźli się już przy drzwiach, czekająca na nich kobieta w szarym uniformie stewardesy Delta Airlines spojrzała i powiedziała: - Witamy na pokładzie. Chandler skinął głową, zdumiony jej obecnością. - Jestem Rebecca Healy, a to Jennifer Sims. - David Chandler - odparł, ściskając jej dłoń i przedstawiając Barnesa oraz Baileya. Zastanowił się, czy to przypadkiem nie ten sam samolot, którym tu przylecieli, załoga jednak była nieco inna. - Może usiądziecie panowie wygodnie w pierwszej klasie - zaproponowała Rebecca. - Mamy problem z rozkładem obciążenia, musimy więc przenieść część pasażerów na przód. - Odwróciła się do koleżanki - Nie zapytasz, czy któryś z panów ma kartę stałego klienta naszych linii? Jennifer ruszyła w stronę systemu rejestracji pasażerów, zanim Rebecca zdążyła roześmiać się z własnego dowcipu. Delikatnie złapała dziewczynę za ramię. - Nie, nie, żartowałam. Pan major przyprowadzi tu paru panów. Myślę, że ze dwunastu powinno wystarczyć - zwróciła się do Chandlera. - Mechanik zdecyduje dokładnie. - Poruczniku Bailey, niech pan sprowadzi tutaj wszystkich oficerów i starszych podoficerów - polecił David. Bailey ruszył na tył samolotu, oglądając się na Jennifer. Zauważyła to i uśmiechnęła się do niego, wskutek czego o mało nie wlazł na ścianę przedziału szatni. Chandler stanął w otwartych drzwiach i patrzył na budynek lotniska oraz horyzont za nim, na zachód. Lecę dalej - pomyślał. Dalej. Mniej więcej po godzinie lotu David odpiął pas, podszedł do kabiny pilotów i zapukał. Drzwi otworzyły się na parę centymetrów i wyjrzała twarz Gatora, mechanika załogi, która przywiozła ich na Nową Fundlandię. Gator uśmiechnął się na moment, po czym zamknął drzwi przed nosem Davida. - Ten dowcip zaczyna się robić nudny, panie Golding! - zawołał Chandler. - Otwórzcie! - Nie wolno! - odezwał się Golding. - FAA zabrania! Może pan mieć broń i porwać nas w jakieś niebezpieczne miejsce! - David słyszał w kabinie z trudem powstrzymywany śmiech. Akurat kiedy podniósł pięść, drzwi się otworzyły. - Jak ci się”podobało na Nowej Fundlandii, młody rolniku? Chandler spojrzał na regał ze sprzętem elektronicznym, który niedawno się spalił - teraz wszystko wyglądało na nowiutkie. - Jak to się stało, do licha, że znowu was ze sobą ciągnę? - zapytał. - Takie szczęście cholernego Irlandczyka - oznajmił Golding. - Lataliśmy w konwojach. Kiedy zabrali osiem samolotów, tych, które były w Gander, z powrotem do Newark, po prostu zostaliśmy już razem. Wie pan, Gator ma homoseksualny romans z jednym z pilotów American Airlines i... - Z całym należnym szacunkiem, kapitanie - zaprotestował Gator - pieprzę pana. - Widzi pan, znowu napastuje mnie seksualnie! - To znaczy, że byliście w Europie - zauważył Chandler, a załoga ucichła. - Co się tam dzieje? - Nie wolno nam powiedzieć - odezwał się Golding. - To tajemnica. Może pan być ruskim szpiegiem. - Cholera, panie Golding - zdenerwował się David. - Proszę odpowiedzieć na moje pytania. Nowa Fundlandia niezupełnie wygląda jak centrum światowego przemysłu telekomunikacyjnego. Nie wiem, co się dzieje. Czy widzieliście panowie jakieś walki? - Hmm, nie... - odparł kpiącym tonem kapitan, pocierając brodę - ...nie widzieliśmy. Ale skoro już pan o tym wspomniał... ha, chłopaki, czy to nie wydaje się wam dziwne, że niestety nie udało nam się zobaczyć niczego, co wskazywałoby na trzecią wojnę światową? - Mówię poważnie, panie Golding. - A ja mówię poważnie, że nie wolno nam nic powiedzieć. - I będziecie posłuszni takim przepisom? Pan, kapitanie Golding, pozwoli im zamknąć sobie usta? Kapitan siedział przez chwilę w milczeniu, po czym zapytał: - Jak myślicie, chłopaki? Powinniśmy mu powiedzieć? Pozostali dwaj wydawali się obojętni. David czekał. - No dobrze. - Golding zamilkł, drugi pilot i mechanik także się nie odzywali, najwyraźniej wspominając to, co przeszli. - Dwa dni temu przylecieliśmy do Frankfurtu zaraz po ataku rosyjskiej rakiety typu „Cruise”. Przypominało to scenę z Piekła Dantego. Nadlecieliśmy po ciemku; wszędzie dokoła płonęły pożary. Sygnał z wieży kontrolnej był słabiutki, zupełnie jakby facet gadał przez radiotelefon i nic nie wiedział. Ani o wietrze, ani o ciśnieniu, żebyśmy mogli ustawić wysokościomierze, no nic. Powiedział tylko: „Siadajcie”. Golding rzucił okiem na Fraziera, drugiego pilota, i ciągnął: - Kurka wodna, o mało nie przywaliłem w helikopter, który nagle wystrzelił w górę koło nas jak nietoperz z piekła. Nie było w ogóle żadnych świateł na pasach, tylko goście, którzy łatali dziury, więc przelecieliśmy raz nad pasem, żeby zobaczyć, jak wygląda. Byliśmy ze trzydzieści metrów nad nim, więc tak nastawiliśmy sobie wysokościomierz, nie przejmując się jakimś tam poziomem morza. Gator wsadził głowę w okno i wypatrzył rękaw do pokazywania wiatru. Siedzieliśmy w tym stusześćdziesięciotonowym samolocie, wartym sto milionów dolarów, mając z tyłu dwustu pięćdziesięciu ludzi, a sprawdzaliśmy pas na wysokości trzydziestu metrów, jakbyśmy prowadzili awionetkę. - W końcu - ciągnął Golding, potrząsnąwszy z dezaprobatą głową - wykonaliśmy skrócone lądowanie na nie podziurawionym końcu pasa i zaczęliśmy pięknie kołować do budynku. To był istny dom wariatów. - Kapitan mówił powoli, jak gdyby oglądał wszystko raz jeszcze. - Myśleliśmy, że trzeba będzie nadmuchać awaryjne zjeżdżalnie, żeby ludzie mogli się wydostać. Wieźliśmy bandę świrów; darli mordy i walili pięściami o ręce, jakby zamierzali zabrać się do zabijania Ruskich już przy punkcie wydawania bagaży. Zwieszali się z drzwi, skakali z wrzaskiem w dół, a potem klęli jak idioci, łamiąc sobie kostki na betonie. W końcu pojawiła się obsługa naziemna i zaczęliśmy sprowadzać tych trochę mądrzejszych po schodkach. Przylecieliśmy akurat, kiedy już było można, i cały czas gapiliśmy się na jednego jumbo jęta i coś, co wyglądało na 767, leżące w kawałkach jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, spalone jak frytki. Jedyne, co Davidowi przyszło w tym momencie do głowy, to pytanie: czy te samoloty były puste, czy pełne? - I to był Frankfurt? - upewnił się. - Dwa dni temu? Ale przecież wojna zaczęła się dopiero dzisiaj. - Wie pan - odparł Golding - to kwestia definicji słowa „wojna”. Zdaje się, że Rosjanie uważali inaczej niż my, bo dziurawili lotniska w całej Anglii i Niemczech. - W każdym razie jakoś wysiedliśmy - ciągnął po krótkiej przerwie - a tu okazuje się, że z boku płyty lotniska stoi wielki tłum ludzi. Na początku nie było ich widać, bo stali w ciemności, tylko słychać. Widzieli nas, bo jeszcze zanim wyszliśmy z samolotu, zaczęli się przepychać w naszym kierunku. Kobiety i dzieci. Żandarmi z MP utworzyli kordon, żeby ich powstrzymać, zachowywali się nawet trochę za ostro, ale i tak nie dali rady. Kiedy ostatni żołnierze wysiedli, tłum po prostu przerwał kordon i ruszył prosto na nas. Coś potwornego. Amerykanie, rozumie pan, trochę Brytyjczyków - głównie turyści. Żandarmi nagle zniknęli i ci ludzie nadbiegali całą masą. Nie robili nam krzywdy, ale pchali się jak dzicy. Dzieciaki darły się, jakby były chore. - Głos Goldinga załamał się i kapitan potrząsnął głową. - Nie wiem, co oni przeszli - podjął temat wzdychając - lecz w oczach mieli jakieś szaleństwo. Można się było przestraszyć. W ciągu paru minut zajęli wszystkie miejsca. Stanęliśmy w drzwiach wołając, że samolot jest już pełny i nie możemy zabrać nikogo więcej. A oni po prostu pochylali się - to znaczy dorośli, żeby nie patrzeć nam w oczy - i tłoczyli się dalej, jakby nie słyszeli. W końcu wypełnili nawet przejścia i ludzie stojący na schodkach nie mogli się już wepchnąć. Pewnie i tak by próbowali, gdyby nie wylądował następny samolot. Wtedy jakby ktoś ich nagle rozdzielił murem - ci w środku nie chcieli się ruszyć, a ci za drzwiami rzucili się biegiem do tamtego drugiego. - Zamykamy drzwi, a tu przybiega jakiś żołnierz - myślę sobie: może ma jakąś wiadomość albo co. Patrzę, a on celuje do mnie z M-16-tki i rozkazuje: „Zaczekajcie jeszcze chwilę”, po czym ogląda się i mówi: „Chodź, kochanie; wszystko w porządku”. Wchodzi kobieta z małym dzieckiem. Tłumaczyłem, że nie mamy miejsca, ale był bardzo nerwowy, no wie pan. To musiał być jakiś dezerter. Cofnąłem się więc i czekam. - No a oni - głos kapitana załamał się na chwilę - powiedzieli sobie „do zobaczenia”, ale mimo to kobieta zaczęła - słowa więzły Goldingowi w gardle - błagać go, żeby też leciał. On na to: „Kochanie, przecież wiesz, że nie mogę”. I pocałował ją oraz dziecko - to była mała dziewczynka, matka trzymała ją jeszcze na rękach. Wreszcie żołnierz odbiegł i zniknął gdzieś w ciemności. - Jak zdołaliście wystartować z taką masą ludzi na pokładzie? - zdumiał się Chandler. - No cóż, przedział bagażowy był pusty, poza tym mieliśmy niedużo paliwa, właściwie nawet trochę za mało. Zużyliśmy sporo, bo baliśmy się wyłączyć silniki - mogli tam nie mieć czynnego generatora, żeby je znowu uruchomić. Ale stary Gator wziął się do rachunków i wyliczył, że pewnie nam się uda; no to wyjechaliśmy na trawę, żeby nabrać rozpędu już na tym skróconym pasie, i wystartowaliśmy. Przestraszyliśmy co nieco niemieckich mechaników, którzy tam pracowali, ale oderwaliśmy się od ziemi z zapasem - ooo, pięciu czy może nawet dziesięciu metrów. Maszyna zachowywała się jak wieloryb w ciąży. - Bo masa była za bardzo rozłożona na przedzie - wytłumaczył drugi pilot. - Ledwo dolecieliśmy do Heathrow. Zużyliśmy paliwo prawie do zera. - Nie rozumiem - rzekł Chandler - dlaczego ci wszyscy ludzie tak strasznie chcieli wydostać się z Niemiec? Chyba w Stanach nie jest dużo bezpieczniej... Drugi pilot i Gator popatrzyli na Goldinga, który odwrócił się w skórzanym fotelu z wyrazem niepokoju na twarzy. - Niech pan posłucha - rzekł kapitan. - Zabronili nam mówić o czymkolwiek, w ogóle puszczać parę z gęby. Ale tego, co teraz powiem, kazali nie mówić pod żadnym pozorem. Dlatego niech pan nie wypaple, dobrze? - Przerwał. - Wie pan, co było dalej z tymi wszystkimi ludźmi, których zabraliśmy z Frankfurtu? Przywieźliśmy ich do Anglii i tam zostali. Przechodzą kwarantannę. Tyle wiem. Niech mi pan teraz wyjaśni, panie wojskowy, co to może znaczyć? Co? Broń biologiczna - przyszło Chandlerowi do głowy. O Boże! - pomyślał, od razu domyślając się powodu całej tej tajemniczości. Ilu z tych ludzi wsiadłoby do samolotu, gdyby wiedzieli lub przynajmniej podejrzewali? - zastanawiał się. Wprawdzie to straszne, kiedy trafi człowieka kula, ale broń biologiczna... - Nas też poddają kwarantannie - dodał Golding. - Odkażają samolot na lotnisku w Anglii - zlewają go czymś w szczelnie zamkniętym hangarze. A kiedy wracamy do Stanów, skubańcy przynoszą nam jedzenie ubrani tak, jakby lecieli na Księżyc. Cholera, majorze - witamy w świecie ludzi przeklętych. Jest pan teraz jednym z nas. O Jezu - przestraszył się Chandler. To chyba jakaś pomyłka... - Czy ktoś zachorował? - zapytał. - Nie - zaprzeczył drugi pilot. - Przynajmniej nie słyszałem. - Może mają jakieś zarazki, które działają po pewnym czasie - spekulował Golding. - Albo na przykład tylko wzmagają popęd seksualny. - To w takim razie są nic niewarte - wstrzelił się Gator. Wszyscy wybuchnę] i śmiechem. Wisielczy humor - pomyślał David. Z pewnością ci ludzie mieli dość czasu, żeby obgadać sytuację, wymyślić możliwe teorie, przystosować się psychicznie. On sam na razie postanowił nie przejmować się tym, co usłyszał. Wrócił na miejsce. Rebecca przechodziła właśnie między siedzeniami. - Może małą kawę, panie majorze? - Nie, dziękuję. - Ziewnął. Był zmęczony i uznał, że powinien się zdrzemnąć. - Czy wszystko w porządku? - zapytała stewardesa. - To znaczy - spojrzała w stronę kabiny pilotów - widziałam, że pan z nimi rozmawiał. - Chce wyjaśnić, że wie to co i oni - pomyślał Chandler. Wytłumaczyć, że też jest jedną z „przeklętych”. - Taak - odparł. - W porządku. - Czy na pewno chce pan przez to wszystko przejść? - roześmiała się. David też się uśmiechnął i potrząsnął głową. - Zdaje się, że już trochę za późno, żebym się rozmyślił. Ale pani... i reszta załogi...? Nie rozumiem. Co wy tu właściwie robicie? - No cóż, po zarekwirowaniu samolotu wysłali do biur przewoźników list z prośbą o ochotników. To było jeszcze przed wojną i... no, po prostu chcieliśmy pomóc. Rozumie pan. Chandler rozumiał, ale i tak wydawało się to niezwykłe. Ich uwagę zwrócił donośny męski śmiech. Oboje się obejrzeli. Nie było wprawdzie widać Jennifer, ale nie ulegało wątpliwości, że Bailey mówi do niej: przedstawiał jej właśnie naprędce sporządzony plan oczekiwanych posiłków dla żołnierzy. Chandler wymyślił mu tę robotę, żeby zająć czymś młodego, nadgorliwego porucznika. Bailey prawie nie odrywał oczu od kartki, na której pisał. - A ona? - zapytał David. Zauważył, że Rebecca poświęca dużo czasu na tłumaczenie Jennifer, co należy robić. - Wygląda na to, że pierwszy raz leci nad Atlantykiem. - W ogóle pierwszy raz leci po skończeniu szkoły. - Wie o... wojnie, a mimo to się zgłosiła? Rebecca wzruszyła ramionami. - To po prostu dobre dziecko. Przez otwarte za Baileyem drzwi prowadzące do głównej kabiny samolotu widać było jasne, płonące energią spojrzenia młodych żołnierzy - nastoletnich chłopców i tych tuż po dwudziestce. Podczas gdy starsi od nich oficerowie i wyżsi podoficerowie siedzący z przodu samolotu w większości wykorzystywali okazję, żeby się przespać, z tyłu przez cały czas panował mniej więcej jednakowy hałas. Żołnierze byli podnieceni, na ich twarzach malowało się ożywienie. Klęczeli na fotelach i co chwila uchylali się, kiedy nad oparciem przelatywała na przykład torebka orzeszków. Wyglądali jak uczniowie w autobusie, jadący na ważny mecz. Wielu z nich jeszcze rok czy dwa lata temu, a może i mniej, musiało tak jeździć. Rebecca nie powiedziała tego. Pewnie nawet nie przyszło jej to do głowy - pomyślał Chandler, usadawiając się z powrotem. Ale jemu przyszło: każdy z nich jest dobrym dzieckiem. Wszyscy, których się traci, są dobrymi dziećmi. Włączył lampkę do czytania i wyciągnął swoje nieco już sfatygowane podręczniki. Kiedy Rebecca wróciła, poprosił o kawę ze śmietanką i cukrem. OBIEKT SPECJALNY, GÓRA WEATHER, WIRGINIA 25 czerwca, 17:00 GMT (12:00 czasu lokalnego) - Co pan mówi? - pytał Lambert. Trzymał słuchawkę przy prawym uchu, chodząc w tę i z powrotem za fotelem; pilnie musiał iść do łazienki. - Mówię, że przeprowadzili trzy skuteczne ataki, jednostkami wielkości pułku, przeciwko Czwartej Dywizji Piechoty w Słowacji, od strony Ukrainy. - Rozmówcę ledwie było słychać - nadawał ze sztabu Piątego Korpusu w Pradze. - Uderzyli... - Chwileczkę - przerwał Greg. Podniósł słuchawkę drugiego telefonu do lewego ucha i potwierdził: - Piąty Korpus podaje, że Rosjanie przeprowadzili trzy skuteczne ataki na granicy ukraińskiej, w głąb pozycji zajmowanych przez Czwartą Dywizję. - Pięknie! - odparł Brytyjczyk z kwatery głównej TEAMS w Londynie. - Po prostu wspaniale! Jak dużymi siłami uderzyli? - Pułkami - wyjaśnił Lambert. Człowiek z Pragi kontynuował: - To były tylko czołowe jednostki. Wygląda na to, że za nimi posuwają się co najmniej dwie dywizje piechoty zmotoryzowanej. Lambert powtórzył. Prowadzili w ten sposób dziwaczną, dość prymitywną z technicznego punktu widzenia telekonferencję. W biurze Grega czekały na niego jeszcze trzy różne zespoły ludzi; wszyscy wyglądali na zmęczonych, wszystkim bardzo się spieszyło. - Jak wpływa to na nasze opóźnienie? - chciał wiedzieć Arthur, oficer łącznikowy z Londynu. - Jak stoimy z rozkładem zadań? - zapytał Lambert człowieka z Pragi, kiwając jednocześnie na czekającą kobietę z marynarki, żeby podała mu swój raport. - Uważamy, że w ciągu dwudziestu czterech do trzydziestu sześciu godzin 978 zdołają z pomocą Czechów i Słowaków powstrzymać Rosjan i wrócić na poprzednio zajmowane pozycje. - Są trzy raporty - szepnęła Lambertowi kobieta. - Rosyjskie samoloty szturmowe zaatakowały nasz transport morski - to ten. - Wyciągnęła pierwszą kartkę i podniosła ją do oczu Lamberta. - Trafiono jeden okręt zaopatrzeniowy; wybuchła amunicja i wszyscy zginęli. Greg skinął głową i uniósł dłoń. - Arty, Piąty Korpus odpowiada, że będą mieli opóźnienie od dwudziestu czterech do trzydziestu sześciu godzin. - „Arthurze” - skorygował Anglik obrażonym tonem. - To spowoduje mały bałagan, nieprawdaż? - Ten - ciągnęła pani oficer po cichu, pokazując na kolejną kartkę - to raport o lądowaniu Pięćset Dziewiątej Grupy Specjalnej na brzegach cieśniny Bosfor w Turcji. Zaraz po zrzucie zostali zaatakowani przez „Specnaz”. Dowództwo Szóstej Floty uważa, że zrzucono ich prosto na rosyjskie jednostki, które zamierzały właśnie zaminować kanał. - Panie Lambert, jest pan tam jeszcze? - zapytał z oburzeniem Brytyjczyk. - Tak. - Zdaje pan sobie sprawę z powagi sytuacji, prawda? - Trzeci raport mówi o kolejnym ataku torpedowym na konwój w Zatoce Meksykańskiej, tuż koło Galveston w Teksasie. Zaobserwowaliśmy szczątki w miejscu, gdzie ostatnio operowały nasze samoloty P-3, i zaliczyliśmy sobie trafienie, ale albo były tam dwa rosyjskie okręty podwodne, albo chybiliśmy. Tak czy owak, to okręt spalinowo-elektryczny, a nie atomowy, bo inaczej byśmy go słyszeli. Koło Kuby zatopiliśmy ich okręt zaopatrzeniowy, więc niedługo... - Wasz Siódmy Korpus, uderzający z Polski, wyprzedził rozkład - zauważył Arthur, a jednocześnie oficer z Pragi zapytał: - Czy jestem jeszcze potrzebny, sir? - Tak - odparł Lambert. Anglik ciągnął dalej: - Jeżeli Skrzydło Pomocne będzie posuwać się coraz dalej na wschód, jego prawa flanka będzie odsłonięta, dopóki nie nastąpi uderzenie Skrzydła Południowego ze Słowacji - tak twierdzi CINCEUR, prawda? - Skrót oznaczał naczelnego dowódcę sił europejskich. Lambert oparł oba telefony na piersi, hamując się, żeby nie zacząć podskakiwać na jednej nodze jak dziecko - jego pęcherz zdawał się bowiem pękać od hektolitrów kawy, którą wypił. - Proszę zostawić je na biurku. Przeczytam je później - powiedział do pani oficer. Kiedy wyszła, powstało z miejsc dwóch mężczyzn - generał z Finlandii i jego adiutant - w cywilnych ubraniach, ponieważ przybyli incognito. Następny w kolejce był urzędnik Komendy Uzupełnień Wojskowych, który chciał zdać relację z przebiegu poboru. Czekał już od dwóch godzin, ciągle zmuszany Przepuszczać tych, którzy przychodzili z pilniejszymi sprawami. - Co o tym sądzi prezydent? - zapytał Arthur. - Czy powinniśmy spowolnić tempo Skrzydła Północnego lub w ogóle je zatrzymać do czasu aż przejdzie do natarcia Skrzydło Południowe, czy też ma posuwać się dalej? To najważniejsze pytanie, jakie teraz przed nami stoi. Weszła sekretarka Lamberta mówiąc: - Generał Thomas zwołał kolejną naradę zagrożenia rakietowego - linia siódma. - Był to już piąty alarm rakietowy od początku wojny, czyli w ciągu ostatnich dziewięciu godzin. - O Jezu! - jęknął Greg, bardziej zirytowany niż zaniepokojony. - Co się znowu dzieje? - Sekretarka stała w drzwiach ze słuchawką przy uchu, rozciągając kabel telefoniczny na całą długość. Zasłoniła dłonią mikrofon i odparła: - Zdaje się, że według CINCNORAD-u chodzi tylko o kolejny wybuch rurociągu z gazem, który zaatakowały nasze samoloty. Satelita jednak zakwalifikował ten sygnał jako wystrzelenie rakiety balistycznej z ruchomej wyrzutni. Sprawdzają to, ale chcą, żeby na wszelki wypadek był pan przy telefonie. W drzwiach za plecami kobiety pojawił się były prezydent Livingston z rodziną. - Właśnie włączył się u nas alarm lotniczy! - zawołał oficer ze sztabu Piątego Korpusu. - Wszyscy wkładają kombinezony przeciwchemiczne i biegną do schronu. Chciałbym przynajmniej wyjąć maskę przeciwgazową, jeśli pan pozwoli. Państwo Livingstonowie pomachali Lambertowi na pożegnanie. Słuchając piskliwego tonu wyjącej przez telefon syreny, Greg powiedział: - Proszę bardzo, i niech pan zejdzie do schronu. - Chciał w ten sposób przerwać rozmowę i wybiec za swoim byłym szefem, żeby pożegnać się jak należy. Natychmiast jednak pojawiła się ponownie sekretarka, pokazując palcem na telefon i robiąc odpowiednią minę. - Nie, panie generale, jest tutaj, przysięgam - rzuciła do słuchawki. Znów zrobiła minę, patrząc wyczekująco na Grega. Lambert dał spokój Livingstonom, odłożył słuchawkę, wyłączając wściekłego Anglika, wziął udział w naradzie zagrożenia rakietowego i dopiero potem pobiegł do łazienki, ryzykując incydent międzynarodowej rangi w sytuacji, kiedy Finlandia zamierzała potajemnie przystąpić do paktu TEAMS. USS „NASSAU”, MORZE JAPOŃSKIE 25 czerwca, 19:00 GMT (05:00 czasu lokalnego) Mouth wyciągnął obie pięści w stronę Monka. Stali przy ciężkiej amfibii desantowej typu LVTP-7, zwanej Amtrac. - Teraz się zacznie. Wreszcie skopiemy komuś dupę! - cieszył się. Monk lekko stuknął w jego dłonie swoimi. 9.RO - Tym razem dobrze gadasz - odezwał się Cool J. - Dzisiaj tracimy dziewictwo! - To mówiąc, także wyciągnął zaciśnięte pięści, żeby stuknąć się z kolegami. Monk spojrzał na Bonę’a, który biegał dookoła i uderzał odzianą w hełm głową w hełmy kolegów, jak futbolista po udanym meczu. „Brzdęk” - rozległo się, kiedy Bonę stuknął się z tym nowym. Chłopak odczekał chwilę, po czym poprawił swój hełm, odsłaniając twarz. Widząc na jego nosie czerwoną pręgę, Monk zaczął poruszać szczęką, by się upewnić, że pasek pod jego brodą dobrze trzyma. - Wiesz, Bonę - odezwał się Mouth - masz na gębie tyle farby, że wyglądasz jak jakiś brutal. Cool J. roześmiał się i Monk też musiał się uśmiechnąć. Wszyscy byli wysmarowani, ale Bonę chodził od chłopaka do chłopaka i pytał wszystkich o opinię na temat swojego kamuflażu. W rezultacie jego twarz była grubo pokryta „małymi poprawkami” kolegów. Czarno-zielono-brązowe oblicze Bone’a wydawało się w czerwonym świetle pokładu szare. Przypominał bardziej klowna niż żołnierza. Bonę stuknął w głowę Moutha ze szczególną siłą, a ten popatrzył na niego kątem oka i rzucił cicho ze złością: - Cholera! Kiedy Mouth poprawiał hełm, Bonę podszedł do Monka, przystanął i spojrzał na niego z góry. Wszyscy przyglądali się, jak powoli pochyla się i leciutko puka go brzegiem hełmu, przez cały czas się w niego wpatrując. Monk nieznacznie skinął głową. - Kurka wodna - odezwał się Mouth. - Szkoda, Bonę, że nie pocałujesz go z języczkiem. Bonę rzucił na niego szybkie spojrzenie i Mouth cofnął się, odwołując ostatnią kwestię wzniesionymi dłońmi. - Pokład jest już prawie zalany - powiedział „nowy” i chłopcy z pierwszego szwadronu popatrzyli na przestrzeń pomiędzy swoim amtrakiem a amfibią drugiego szwadronu. Rzeczywiście, czarna w tym oświetleniu woda sięgała już prawie do opon pierwszego pojazdu, stojącego dwa rzędy przed nimi. Pompy okrętu przetłaczały balast do zbiorników tylnych, zanurzając rampę na końcu pokładu pod wodą. Daleko w czeluściach USS „Nassau” odezwała się maszyneria napędzająca przenośnik, który dostarczał na zanurzany pokład zapasy z ładowni okrętu. Przez cały ranek windy towarowe jeździły w górę i w dół, a na ciągnących się w różnych kierunkach rampach panował ożywiony ruch. Na przeciwnym w stosunku do otwieranych wrót końcu pokładu, przed przenośnikiem, jedenaście podwieszanych wagoników jednoszynowej kolejki zwoziło z góry ładunek do dwóch dużych LCU - Landing Craft Utility, czyli barek desantowych, z których każda mieściła dwa czołgi typu M-1A1 Abrams oraz trzydzieści ton paliwa i innych zapasów. Przed barkami stały dwa poduszkowce desantowe LCAC - Landing Craft Air Cushion. Każdy z nich wyjedzie na plażę z prędkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, przenosząc cztery ośmiokołowe lekkie transportery opancerzone LAV-25 - Light Armored Vehicles. LAV-y wyposażone są w działko automatyczne 25 mm firmy Bushmaster i sprzężony z nim karabin maszynowy 7,62 mm; oprócz trzyosobowej załogi przewożą sześciu gotowych do walki żołnierzy. Wreszcie z samego przodu znajdowało się osiem amtraców, a trzydzieści dwa następne czekały, żeby opuścić okręt w drugim rzucie. To będzie lądowanie w składzie pełnego batalionu. Powiedziano im na odprawie, że napotkają opór nieprzyjaciela. Oprócz nas - myślał Monk, żeby rozpędzić lekki chłód, jaki go ogarniał - będą jeszcze dwa LCU i parę dużych LCM-ów. I to tylko z naszego okrętu. Dalej są jeszcze: „Iwo Jima”, „Tripoli” i „Portland”. To kolejne trzy tysiące marines. Powinno nam się udać. Mówią, że w innym punkcie wybrzeża ląduje druga grupa, czyli pewnie jeszcze ze cztery tysiące chłopaków. Kapral przełknął. Poczuł, że zaschło mu w gardle. Przez nawoływania pracujących marynarzy przebił się dolatujący z zewnątrz hałas śmigłowca, startującego z górnego pokładu. Czasami odgłosom helikopterów towarzyszyły przelatujące światła ich reflektorów. Były to transportowce CH-53E Super Stallion, które całymi grupami przewoziły żołnierzy parę kilometrów w głąb lądu, lub pojedyncze maszyny szturmowe typu AH-1 Super Cobra - te lądowały, żeby uzupełnić zapasy pocisków i paliwa, i wracały na brzeg, gdzie od godziny toczyła się bitwa. Monk wiedział, że duża część z dwóch tysięcy marines, których przewoził okręt, już walczy. Wkrótce powinny też wrócić pierwsze z ośmiu samolotów pionowego startu AV-8B Harrier, które poleciały ze spadochroniarzami. Wylądują na przypominającym trochę pokład lotniskowca górnym poziomie USS „Nassau”, odwracając ciąg silników w dół, a potem polecą z powrotem, żeby wesprzeć główne lądowanie. - Uwaga wszyscy żołnierze, uwaga wszyscy żołnierze! - ryknęło z głoś ników. Mężczyźni wypuścili z rąk papierosy; Monk zauważył, że jeden z nich upadł prosto pod tabliczką: PALENIE WZBRONIONE. Rozległ się chrobot - podawano komuś mikrofon. - Pierwszy batalion Trzeciej Brygady Marines - odezwał się dowódca ich batalionu. - Żołnierze, przed wami rzadka okazja, żeby znaleźć się na kartach historii! Przez wiele lat bitwa ta będzie opisywana w książkach! Co o niej napiszą, zależy od was! Wiecie, czego mamy dokonać! Wiecie, co macie robić! A wykonując swoje zadania, dołączycie do wielkiej zbiorowości mężczyzn, która nazywa się... MARINES! „My nieliczni, o my szczęśliwi, my jesteśmy braćmi, gdyż ten, co ze mną przelewa dziś krew, pozostanie już moim bratem”. Semper fidelis! - Zawsze wierni! - A-A-R-R-U-U-G-G-A-A-H!!! - W niskiej, zamkniętej przestrzeni po kładu wyrwał się z tysiąca piersi bojowy ryk. Żołnierze zaczęli wydawać pojedyncze okrzyki, stukać się ramionami i pięściami. Monk poczuł dreszcz podniecenia, wywołanego napływem adrenaliny do mózgu. Popłynęła przez jego ciało, tak jak wtedy, kiedy sędzia daje znak i jeden z zawodników rozpoczyna kopnięciem piłki mecz futbolu amerykańskiego. Do kakofonii dźwięków kapral dołączył swoje gardłowe ryki i zaczął obijać się z impetem o kolegów. Poczuł to, co trzeba. Był gotowy. Pragnął już walki, żeby rozładować energię i napięcie, jakie w nim narosło. Jakiś chłopak z drugiego szwadronu, którego Monk ledwie mógł rozpoznać w bitewnym kamuflażu, zawołał: - Pieprzone ścierwa! - Uniósł pięści w górę. - Czas na zabijanie!!! Monk energicznie stuknął się z nim pięściami, zaciskając zęby i przytakując. Czuł, że wszystko się w nim gotuje. - Rozpieprzymy ich! - rzucił następnie w stronę Coola J. Walnął swoimi dłońmi w jego, a potem jeszcze Moutha. - Nie będziemy brać jeńców, chłopie! - oznajmił Mouth, po czym podbiegł do ludzi z drugiego szwadronu. Każdy szwadron czekał przed swoim amtrakiem. Normalnie jedni i drudzy byli najbardziej zaciętymi wrogami w licznych bójkach na boisku sportowym, teraz jednak, kiedy Mouth krzyknął ku nim: - Zabijemy ich wszystkich! - natychmiast odpowiedzieli mu zwierzęcym: - A-a-r-r-u-u-g-g-a-a-h!!! Monk i jego koledzy dołączyli do nich, wspólnie wydając rytualny okrzyk. Przez ogromny pokład przetoczył się głęboki, zwierzęcy ryk tysiąca żołnierzy. Nawet jednak on został wkrótce przekrzyczany przez lepiej wyćwiczone płuca sierżantów, wydających komendy: - Wsiadać!!! - rozlegało się ze wszystkich stron. Mężczyźni zaczęli wdrapywać się przez otwarte tylne drzwi do swoich pojazdów. ROZDZIAŁ XI 500 KILOMETRÓW NA POŁUDNIE OD ISLANDII 25 czerwca, 19:00 GMT (15:00 czasu lokalnego) Kiedy Bailey wreszcie się odczepił i poszedł wykonać następne zadanie, Chandler wyciągnął podręcznik, do którego niecierpliwie chciał zajrzeć. Zauważył, że Barnes rzucił okiem na okładkę - tytuł brzmiał Poradnik broni ABC - a potem spojrzał na Davida. ABC - myślał Chandler. Te litery wywołują w żołnierskich sercach lęk. Atomowa - biologiczna - chemiczna. Otworzył książkę i zaczął czytać. „Broń biologiczną stanowią drobnoustroje, które stosuje się świadomie, w celu wywołania chorób u ludzi, zwierząt lub roślin. Można objąć jej działaniem znaczny obszar, zużywając bardzo niewiele substancji bojowej, gdyż minimalna ilość mikroorganizmów stanowi już odpowiednio skuteczną dawkę. Broń chemiczna i biologiczna zazwyczaj rozprzestrzeniana jest za pomocą aerozoli, przenoszonych nad atakowanym rejonem przez wiatry”. David słyszał o tym wszystkim na wykładach, ale nie zwrócił na ten temat szczególnej uwagi. Broń biologiczna istniała już w czasie drugiej wojny światowej, nikt jednak jej wtedy nie użył. „Substancje atakujące układ nerwowy blokują zwalnianie mięśni, które normalnie jest skutkiem procesów chemicznych zachodzących na styku nerwy-mięśnie. Śmierć następuje zazwyczaj z powodu skurczu mięśni oddechowych i w konsekwencji - zaniku oddechu”. Chandler rzucił okiem na swoje wyposażenie. Z boku małej sakiewki widoczne były strzykawki z atropiną. Spowalnia ona działanie gazu paraliżującego; może nawet uratować człowieka. Może. „Trudne do wykrycia. Bezbarwne, bez zapachu, bez smaku. Skuteczność zależy od warunków meteorologicznych i terenowych - temperatury, wiatru, wilgotności, ukształtowania powierzchni itd. Najlepsze wyniki...” - „Najlep1O/I sze” - pomyślał David, kręcąc głową - „...uzyskuje się w nocy, kiedy atakuje się nie zabezpieczone oddziały, znajdujące się w obniżeniach terenu, w których gromadzi się cięższy od powietrza gaz”. Jak środek owadobójczy - stwierdził David. Oczywiście, że najlepiej działa w nocy - parowanie przebiega wtedy wolniej. No i żołnierze są wystraszeni, zdani w ciemności na samych siebie. Gaz paraliżujący przenika przez skórę. Wystarczy maleńka kropelka pary - jedna malutka, niewidzialna kropelka na ręce czy twarzy - i już nie żyjesz. Mija minuta, dwie albo nawet godzina i możesz nie wiedzieć, że dzieje się coś złego - zależy która z dwóch głównych odmian substancji zostanie użyta - GB czy VX. Ale prędzej czy później następuje zwężenie źrenic, zaczerwienienie skóry, pocenie się, ucisk w piersiach, a potem pierwsze drgawki. Chandler odłożył książkę. Panie Boże, proszę Cię, nie pozwól, żeby mnie to spotkało - westchnął. Wrócił Bailey i zatrzymał się w przejściu, żeby posłuchać czegoś, co mówiła Jennifer. Uśmiechnął się. Chandler szybko wsadził nos z powrotem w podręcznik - częściowo żeby uniknąć rozmowy z Baileyem, ale bardziej dlatego, żeby w ogóle nie musieć się odzywać. Porucznik uszanował to - usiadł i zaczął wpatrywać się w przeciwległą ścianę, uśmiechając się do siebie. David zauważył kątem oka, że nowa kartka w notatniku Baileya ma różowawy odcień. Na samej górze, wśród wijących się zielonych pędów winogron i czerwonych kwiatuszków widniał napis: „Jennifer M. Sims”, a pod spodem adres z Dallas. Dziwnym trafem na kartce, którą mu dała. znajduje się akurat jej adres i numer telefonu - pomyślał z rozbawieniem Chandler. Bailey złożył nie zapisaną kartkę i schował ją do plecaka. Zaraz potem nadeszła Jennifer i nalała mu soku pomarańczowego, uśmiechając się szeroko. Bailey odpowiedział uśmiechem, ale nie potrafił zbyt długo patrzeć w jej piękne oczy. Wydaje mu się, że właśnie zaliczył przelotny romansik - snuł refleksje David, kręcąc lekko głową. Melissa miała rację: kobiety owijają sobie w takich razach mężczyzn wokół palca. Wrócił do podręcznika. „Substancje parzące”. Skoncentrował się, żeby jak najszybciej przebrnąć przez ten podrozdział. „Sygnał ostrzegawczy ataku - spadające pociski, które nie wybuchają”. „Ubranie ochronne”. Jego użycie opisano w instrukcjach na cztery sposoby, w zależności od poziomu zagrożenia. David pamiętał, że w kombinezonie takim natychmiast robi się gorąco, trudno jest więc nosić go przez dłuższy czas. Nasze przynajmniej „oddychają” - myślał. Mają warstwę z węgla drzewnego i są wygodniejsze od rosyjskich, gumowych. Węgiel drzewny jednak przesyca się substancjami, od których chroni, i dlatego po użyciu potrzebny jest nowy kombinezon. Czytając Chandler przypominał sobie o uszczelnionych pojazdach z zamkniętym obiegiem powietrza, odkażaniu, pierwszej pomocy, procedurach składania raportów i oznakowywania terenu, a nawet o tym, co oznaczają tabliczki, które może pozostawić nieokreślony „nieprzyjaciel”. Ciekawe, że na wszystkich ilustracjach były one wypisane po rosyjsku. David skończył czytać i poczuł, że ma dosyć bezruchu. Wstał i rozejrzał się za czymś, czym mógłby się zająć. Przyszła mu ochota, żeby pójść do kabiny pilotów. Zapukał - drzwi otworzyły się tylko na tyle, żeby Gator mógł zobaczyć, kto przyszedł. - To pan major. - Odejdź pan stąd! - odezwał się Golding i podekscytowany Chandler przygotował się, żeby odpowiedzieć mu jakąś stosowną uwagą. Zawahał się jednak. Obaj piloci wyglądali uważnie przez szyby; kapitan trzymał obie ręce na wolancie, a Frazier swoją lewą - na przepustnicy. - Proszę odejść, majorze - powtórzył Golding. - Nie żartuję. - Był wyraźnie napięty i skupiony na swojej pracy. - W lewo - rzucił drugi pilot, pochylając się i wyglądając przez okno w górę, pomimo słonecznego dnia. Kapitan nieznacznie ruszył wolantem w lewo. - Starczy, starczy! - powiedział Frazier, odejmując gazu najdelikatniejszym z możliwych ruchów i wciąż wpatrując się w niebo nad głową. Golding sterował to w lewo, to w prawo, a drugi pilot ciągle regulował obroty silników. Mechanik nie wydawał się jednak zbyt zajęty, więc David zapytał cichutko: - Co oni robią? - Lecimy w szyku siedmiu samolotów - wyjaśnił Gator. Chandler schylił się, żeby wyjrzeć przez przednią szybę. Raptem ze sto kilkadziesiąt metrów wyżej niebo wypełniały kształty dwóch szerokokadłubowych odrzutowców pasażerskich. - O Jezu! - wyrwało się Davidowi, kiedy tak patrzył na falujące w powietrzu maszyny; każdy z samolotów powoli wznosił się albo opadał w stosunku do innych. - Zamknij się pan do cholery, dobrze? - skarcił go spocony Golding. - Dlaczego lecimy tak blisko siebie? - spytał cicho Chandler. - Zostawiamy tylko jeden ślad na radarze - odparł Gator. - Silny jak diabli, ale przynajmniej ich wywiad na Islandii nie zdoła nas policzyć. „Orlando” - przeczytał nagle David na identyfikatorze mechanika. „Orlando - Gator - Floryda”. A może „Gator” to od „nawigator”? - zastanowił się. - Lecimy sami - dodał Gator. - Bez osłony myśliwców. Tomcaty wróciły do domu. Małe urządzenie, przymocowane pod szybą do deski rozdzielczej za pomocą zwykłej taśmy klejącej, wydało dźwięczący sygnał. Potem następny i następny, aż po chwili brzęczało jednostajnym rytmem przez cały czas. - Wyłącz to - polecił Golding. Frazier wyciągnął rękę i pudełeczko zamilkło, migając czerwoną diodą. - Co to jest? - Dodaj pięćdziesiąt - rzucił kapitan i ręka drugiego pilota przesunęła dźwignię przepustnicy o milimetr w górę; silniki prawie nie zmieniły tonu. - Czy to...? - Chandler spojrzał na Gatora, który patrzył z posępną miną na mapę pustego błękitnego oceanu, z wyrysowaną u góry samotną wyspą - Islandią. - Czy to wykrywacz radaru, jak w samochodzie? - Tak - mruknął mechanik, nie podnosząc wzroku. - Świecimy z daleka jak dynia na Halloween. Nie wydawał się szczególnie skonsternowany, ale kiedy usiadł z przygnębioną miną na fotelu, David poczuł narastający strach. Pogodził się, lecz z czym...?! Spojrzał na migające światełko na zwykłym samochodowym antyradarze. - Co będzie, jeśli nas zaatakują? - zapytał cicho. - Umrzemy - odparł krótko Golding. - Pytam poważnie. - Kapitan nie odzywał się jednak. - Najnowsze rozkazy mówią, żeby lądować na wodzie - odezwał się Gator. - Udało się z jednym odrzutowcem linii Federal Express - wyłowili czternastu rozbitków. - Na ilu ludzi? - chciał wiedzieć David, ale mechanik tylko wzruszył ramionami. - Fajnie, że to sprawdzona metoda - mruknął Chandler. Siedzący w kabinie mężczyźni byli spokojni i skupieni, lecz z każdym spojrzeniem na migającą diodę wykrywacza David czuł coraz większy niepokój. - To znaczy, że po prostu nurkujecie nosem w dół i walicie w ten cholerny ocean?! - Redukuje się gaz do minimum i siada na fali, kiedy opada - wyjaśnił kapitan. - To ruletka. Jeżeli trafisz w falę, która się wznosi - a one miewają na północnym Atlantyku po dwanaście metrów wysokości - to równie dobrze mógłbyś przywalić w ścianę Wielkiego Kanionu. - Nazywają to teraz Trójkątem Islandzkim - dodał Gator - bo Rosjanie wiedzą... - Cicho! - ukrócił Golding, po czym powiedział szybko: - Przyjąłem, Dziewięć Jeden. Navaho Sześć Pięć Siedem Dwa Siedem, schodzę w dół. Powodzenia. Bez odbioru. - Chandler poczuł się nagle lżejszy - dziób maszyny się zniżył. David złapał się ściany. Hałas samolotu stawał się coraz donośniej szy - wzrastała prędkość. - Gator, mamy bandytów, słaby sygnał, kierunek dwa dziewięć jeden, anioły jeden kropka pięć, sto szesnaście kilometrów - mówił szybko kapitan monotonnym głosem. Nawigator rzucił się, żeby nanieść informację na mapę. - Prują jak strzały, tysiąc pięćset kilometrów na godzinę. Rozpraszamy formację. Chcę zejść na sto pięćdziesiąt metrów, może jeszcze niżej - podaj mi kurs. Chandler przyglądał się, jak wśród pełnej niepokoju ciszy Gator rysuje ołówkiem na mapie kreski, którymi łączy naniesione przed chwilą kropki. Następnie mechanik podniósł dziwną plastikową płytkę, przypominającą bardzo szeroką linijkę. Coś zaznaczył, wstukał jakieś cyfry w klawiaturę wbudowaną w swój pulpit. - Drugi punkt? - zapytał, nie przestając rysować. - Ostatni był dwa osiem dziewięć na siedemdziesięciu - odparł kapitan. Gator przejrzał jeszcze raz obliczenia i oznajmił: - W lewo na zero jeden siedem. - Możesz powtórzyć? - Zero jeden siedem! - powiedział dobitnie mechanik. Oolding zaczął skręcać w lewo. Chandler poczuł nacisk na nogi i charakterystyczny zator w uszach. - Hej, Gator - odezwał się Frazier - zero jeden siedem to kierunek północny, prosto na Islandię. Nawigator położył linijkę na mapie. - Północny?! Cholera, naprawdę? - Syknął ze złością i się wyprostował. - To najszybsza droga wyjścia spod ich dziobów, jeżeli będą lecieć jeszcze minutę czy dwie z taką prędkością. Golding wyciągnął rękę i uderzył w przycisk, który wyświetlił napis: ZAPIĄĆ PASY. Podniósł do ust mikrofon. - Członkowie załogi, przygotować się do wodowania - polecił cicho i specjalnie niewyraźnie, żeby pasażerowie w miarę możności nie zrozumieli go i nie wpadli w panikę. Wiele to nie pomoże - pomyślał David, wpatrując się w szary ocean. Od grzbietów fal odrywała się biała piana, przemykając pod coraz niżej zwieszonym brzuchem odrzutowca. - Sto pięćdziesiąt - zauważył drugi pilot, ale Golding zniżał się dalej. - Zdaje się, że wiatr jest z kierunku dwa osiem zero, co, Frazę? - zapytał kapitan. Drugi pilot spojrzał na ocean. - Tak wygląda - zgodził się. - Sto dwadzieścia. - Jego głos był spokojny, ale na odbijającej się w przedniej szybie twarzy widać było śmiertelny niepokój. - Dziewięćdziesiąt. - Woda pod nimi przesuwała się ze znaczną prędkością. - Siedemdziesiąt pięć, Larr. - Golding wyprostował samolot. - Mam... Mam E-2! - zawołał Frazier. - Chyba to... to wracające tomcaty! - Skąd by się, u licha, wzięły? - zdumiał się kapitan. - To Tango Charlie Sześć - oznajmił Frazier, spoglądając na towarzysza. - Czy mogły gdzieś zatankować? - zastanawiał się cicho kapitan, nie odrywając oczu od szyby. - Nie ma mowy - odparł drugi pilot. - Musiały gonić przez cały czas od... Wystrzeliły rakiety! - Ale przecież meldowali „Bingo Paliwo”... - dziwił się Gator, patrząc na milczących pilotów. - Co to, do diabła, znaczy „Bingo Paliwo”? - zapytał w ciszy Chandler niemal szeptem, przeżywając sytuację, której nie rozumiał. - To znaczy - poinformował spokojnie Golding - że kiedy nas zostawili, mieli tylko tyle paliwa, żeby dolecieć z powrotem do „Eisenhowera”. - Pierwsza trafiła! - zawołał Frazier. - Druga trafiła! Dostali ich! - Umilkł. Jakoś nie zapanowała ogólna radość. - Nie rozumiem - odezwał się David. - Zdaje się, że mówiliście panowie, że nie będzie już osłony myśliwców. - Na jakim paśmie rozmawiają? - zignorował go kapitan. - Jeden dwa dwa kropka pięć - odpowiedział Frazier i Golding przekręcił gałkę na oparciu swojego fotela. - Tango Charlie Sześć, mówi Navaho Sześć Pięć Siedem Dwa Siedem. Słyszysz mnie? Odbiór! Po krótkiej przerwie rzekł: - Wielkie dzięki, chłopaki. Wyciągnęliście nasze grube tyłki z tego bagna. Za chwilę obaj piloci się roześmiali. - Przepraszam panią - poprawił się Golding. - Pani też dziękuję. - Słuchali dalej. - No cóż... chciałem tylko powiedzieć, że... dziękuję. Bardzo dziękuję i... powodzenia. Teraz ktoś mówił do nich przez dłuższy czas. - Potwierdzam. Zapamiętałem. Zrobię to, Navaho Dwa Siedem, bez odbioru. Kapitan westchnął głęboko. Usłyszał jeszcze coś przez radio i kazał Gatorowi narysować nowy kurs. Powoli skręcili i zaczęli wznosić się coraz wyżej i wyżej. Czerwone światełko na radarze już nie migało. Mniej więcej po minucie ciszy Frazier wyjaśnił: - Po prostu wyskoczyli do wody. Na niewyraźnie odbitej w szybie twarzy Goldinga zamknęło się na chwilę nie zasłonięte oko. - I marynarka ich wyłowi, prawda? - zapytał Chandler. - Wyślą im śmigłowiec ratunkowy? To znaczy, chyba wiedzą, gdzie oni są? - Nie - odparł kapitan cicho i spokojnie. - Nie wyślą. Rosjanie panują teraz na niebie nad Islandią. Nawet nie ma mowy, żeby marynarka mogła tu przysłać helikopter. - No to co? - David patrzył na nie kończący się obszar Atlantyku. - Przecież ich tak nie zostawią? - Tych czworo ludzi już nie żyje, majorze - zdenerwował się wreszcie Golding, patrząc na odbicie Chandlera, jakby nagle stało się ważne, żeby David zrozumiał całą sytuację. - Jeśli pan chce, może pan z nimi jeszcze porozmawiać. Możemy złapać dla pana nadajniki, które mają w tratwach ratunkowych. Jeżeli, rzecz jasna, nie porozbijali głów o kabiny albo wiatr nie połamał im szyj, kiedy się katapultowali, lub po prostu rozwinęły im się spadochrony. Tak, jeśli wszystko się udało, mogą próbować wydostać się spod zwałów nylonu i tych wszystkich cholernych linek. Widział pan kiedyś wielką nylonową płachtę unoszącą się na morzu? Dosyć trudno poradzić sobie z falą oceaniczną, no i orientować się pod wodą na tyle, żeby zdołać wypłynąć po następny haust powietrza, a potem jeszcze... - Przestań, Larr - przerwał cicho Frazier. - Wystarczy. Zapadła cisza. W końcu odezwał się Chandler: - Pójdę, nie będę wam... nie będę tu siedział. - Niech pan poczeka - zatrzymał go Golding. - Pilot jednego z tych myśliwców prosił mnie, żeby przekazać coś pańskim ludziom. - Wyciągnął rękę i zgasił przycisk ZAPIĄĆ PASY. - Niech im pan to powtórzy. David stanął w drzwiach i czekał drżąc. - Kazał powiedzieć, że „posłał tych gnojków do piekła” - takie były chyba jego słowa, i... - głos kapitana załamał się na chwilę - i jeszcze że jego żona ma na imię Sandy, Sandy z Norfolku. USS „NASSAU”, MORZE JAPOŃSKIE 25 czerwca, 20:00 GMT (06:00 czasu lokalnego) W ciszy, zanim włączył się silnik, komandosi słyszeli jeszcze marynarzy, którzy stali przy relingu, wysoko na górnym pokładzie. Brudni i spoceni od pracy, zebrali się tam i zaczęli krzyczeć oraz gwizdać, podnosząc w górę kciuki i zaciśnięte pięści. Jeszcze nigdy nie okazywali im takiej sympatii. Dwóch trzymało dużą amerykańską flagę. Mouth odezwał się głośno, informując siedzących w amtracu czternastu żołnierzy pierwszego szwadronu i czteroosobową obsługę kompanijnego moździerza: - Pieprzeni żeglarze, należy im się w zamian jakaś dupcia. Zaczynają nas lubić! - Wszyscy mężczyźni wybuchnęli śmiechem, nawet Bonę. Nagle rampa z amfibią zaczęła się powoli podnosić, zasłaniając światło wschodzącego słońca, zaglądające przez otwarty koniec okrętu. Wycie elektrycznego silnika zamilkło i zapadła cisza. Zaraz jednak ryknął silnik amfibii, zagłuszając wszystkie krzyki, i Monk - oparty o wykonany ze stopu aluminium pancerz pojazdu - poczuł plecami intensywną wibrację. Przekręcił się, żeby poprawić pasek hełmu i lepiej przymocować bagnet, i wtedy zderzył się w ciasnej przestrzeni ze Smallsem, tym nowym. - Przepraszam - rzekł chłopak. Kapral skinął uprzejmie głową. Głos Smallsa drżał. Monk zdziwił się, czując, że jego z kolei ściska w piersiach. Odetchnął głęboko. Spojrzawszy przed siebie, zobaczył, że Gunny - dowódca pojazdu - wygląda przez szparę obserwacyjną na zewnątrz. W za dużym hełmie członka załogi przycisnął do ust wystający z niego mikrofon na pałąku. Coś powiedział. Amtrac szarpnął do przodu. Zaczynała się jazda. Monk skoncentrował się, oczekując wodowania amfibii. Po kilku szarpnięciach kierowca wcisnął pedał w podłogę i potężny pojazd ruszył przed siebie, odrzucając do tyłu dwa rzędy siedzących wzdłuż ścian mężczyzn. Rozpędził się i pochylił w dół, akurat kiedy żołnierze zdążyli się wyprostować - teraz polecieli w drugą stronę. Monk poczuł przerażające zetknięcie się wielkiej bryły metalu z falami. Zawsze wywoływało to w nim lęk. Amtraki były ogromne, jak na pojazdy opancerzone - mieściły trzy razy więcej ludzi niż używane przez US Army bradleye. Specjalnie zaprojektowano tak wielki kadłub, żeby wypierał wystarczająco dużo wody. Mimo wszystko jednak unoszenie się na powierzchni trzydziestotonowej amfibii wydawało się sprzeczne z prawami fizyki. Amtrac zaczął płynąć i Monk słyszał omywającą ich ze wszystkich stron wodę. Przez szpary obserwacyjne dowódcy, kierowcy i strzelca wpadało słabe światło wschodzącego słońca - a zatem nie tonęli. Chłopcy milczeli. Czegoś tym razem brakowało. Normalnie popychali się i oskarżali jeden drugiego, wpadając na siebie przy każdym uderzeniu pojazdu o wodę. Czasem jakiś frajer krzyknął z zadowolenia. A teraz nikt się nie odzywał. Monk poczuł, że adrenalina gdzieś odpływa i jego ciało ogarnia lekki chłód. Oparł głowę o ścianę; hełm delikatnie przenosił na czaszkę wibracje od silnika. Znów odetchnął głęboko i niespodziewanie ziewnął. Nie czuł się zmęczony, chociaż po wczorajszym ataku rakietowym nie zmrużył oka. Drżenie było w sumie przyjemne - szło przez szyję w dół. Monk zamknął oczy, nagle wyczerpany. Jednostajny hałas silnika i szum wody, wylatującej z dysz napędzających amfibię, podziałały na niego uspokajająco. Odpoczywał. Minie jeszcze godzina, zanim wszyscy dopłyną i ustawią się, żeby ruszyć przez plażę. Myśli kaprala pożeglowały w dal. Aby błogo zasnąć, zawsze przypominał sobie chatę nad jeziorem Mullet, którą jego rodzice wynajmowali każdego lata na tydzień. Ojciec uwielbiał łowić ryby i zaraził tym całą rodzinę. Ale Monk najbardziej lubił, kiedy w nocy robiło się zimno i w maleńkiej jednoizbowej chatce trzeba było rozpalić ogień. Grzali się wtedy przy nim, leżąc w śpiworach, opowiadali sobie różne historie, rozmawiali. Gdy tak odpoczywał, przypomniało mu się, jak urządzali z braćmi zapasy, szamocząc się w grubych worach po wysłuchaniu opowieści ojca. Zapadała wówczas groźna atmosfera, strach czaił się gdzieś na dworze, w ciemności, tak jak zły wilk, o którym chętnie bajali bracia. Z początku Monk próbował go odgonić, zamykając oczy i leżąc bezmyślnie w bezruchu, żeby się uspokoić. Ale pamiętał, że potem, kiedy już wszyscy spali, długo patrzył w okno, czekając, czy nie pojawią się w nim czerwone ślepia wilka. Monk się rozejrzał. Większość jego kolegów wydawała się spać. Oparł więc z powrotem głowę o kadłub amfibii i zamknął oczy. Sen jednak nie przychodził. Co też takiego zakradło się w to ciche miejsce, nie pozwalając mu odpocząć? Postanowił śmiało zmierzyć się z tą myślą, czającą się gdzieś w zakamarkach mózgu. Pozwolił jej odezwać się głośno. Z cienia wylazła i ujawniła się Bestia. Monk był teraz zupełnie rozbudzony; nie otwierał oczu, ale jego myśli następowały po sobie jasno i szybko. Poczuł dławienie w gardle, powrócił złowrogi chłód. Spróbował opanować drżenie powolnymi, głębokimi oddechami, lecz fizyczna konfrontacja z lękiem była ponad jego siły. Zmusił się więc, żeby przestać o tym myśleć. Nie sposób przezwyciężyć opanowującego go uczucia, nic nie zyska, rozważając, co ich czeka na zbliżającej się plaży. Myśl o czym innym - postanowił. Futbol amerykański. Ofensywa czy defensywa? Trener mówił, że będę najlepszy w ataku, ale z drugiej strony biec z piłką - to byłoby coś! „Spotkacie się z oporem nieprzyjaciela” - powiedział wczoraj późnym wieczorem dowódca batalionu. W głosie pułkownika było coś takiego... Wszyscy to wyczuli. Żołnierze popatrzyli wtedy po sobie. Oczy każdego wyrażały to samo. Podoficerowie ćwiczyli ich, jak lądować przy oporze nieprzyjaciela, oficerowie zaś uczyli, jak takich akcji unikać. Głos dowódcy był niemal przepraszający, a te słowa: „Chcę podziękować wam wszystkim za honor i zaszczyt...” i tak dalej... Drzwi do chatki otworzyły się z trzaskiem i wpadł wilk, Bestia, śliniąca się, warcząca, złowroga. Do diabła! - żachnął się Monk, zdenerwowany, że żołądek zaczyna mu się skręcać. Powinien pójść do ubikacji. Mimo że wciąż nie otwierał oczu, krew pulsowała w jego żyłach, a jelita odmawiały posłuszeństwa. Też mi odpowiednia chwila, żeby człowiekowi się zachciało... - Cholera!!! - wrzasnął ktoś tuż przed jego nosem. Monk, tak jak i wszyscy inni, otworzył szeroko oczy. - Czy to twój sprzęt, kapralu?! - krzyknął mu Gunny prosto w twarz. - Tak jest, panie sierżancie! - To trzymaj go przy sobie, do diabła! - Tak jest, panie sierżancie! - powtórzył Monk, nachylając się, żeby przesunąć swój plecak polowy o dziesięć centymetrów. Sierżant ruszył dalej, wśród hałasu cofanych pospiesznie nóg. Tuż przy tylnych wrotach, mokrych od skroplonej pary - woda na zewnątrz była zimna - siedział dowódca szwadronu, sierżant Simmons, który poprowadzi ich do ataku. Gunny zaczaj rozmawiać z nim po cichu. Monk przeklął, niezadowolony, że akurat musiał mu się trafić amtrac sierżanta Dirksa. Byłoby lepiej, gdybym siedział w którymś LT - pomyślał. Jednocześnie jednak poczuł dziwną ulgę z powodu obecności Gunny’ego. Nie ma nikogo, kto byłby w stanie go zabić. Pieprzony skurczybyk. - Myślisz, że będzie ostro? - odezwał *się nagle Mouth na tyle głośno, żeby przekrzyczeć hałas silnika. Monk zauważył, że Cool J., którego jakimś sposobem oddzielił od jego dwóch kumpli ten „nowy”, nachylił się, by posłuchać odpowiedzi. Smalls przycisnął hełm do ściany, żeby nie zasłaniać. Bestia wróciła i Monk me mógł odpowiedzieć. Zamknął tylko oczy i pozwolił, żeby opanował go sen. Niech oderwie go na chwilę od rzeczywistości. „Spotkacie się z oporem nieprzyjaciela”. Zdanie to ciągle kołatało mu się po głowie. Lądowanie przy oporze nieprzyjaciela na wybrzeżu Rosji...! - uświadomił sobie. Znów był całkowicie rozbudzony. OBIEKT SPECJALNY, GÓRA WEATHER, WIRGINIA 25 czerwca, 20:00 GMT (15:00 czasu lokalnego) - Po pierwsze - mówił prezydent Constanzo do aparatu, który łączył go z przywódcami „wolnego świata” - Pakt Północnoatlantycki stanowi, że w razie napaści na jeden z krajów członkowskich pozostałe państwa traktują ją jako atak na własny kraj. Jedenastego czerwca strategiczne siły jądrowe Republiki Rosji przeprowadzają zmasowany, nie sprowokowany atak na Stany Zjednoczone, a rządy Niemiec, Francji, Norwegii, Danii, Holandii i Belgii łamią traktat, nie wypełniając swoich zobowiązań. Dlatego też Stany Zjednoczone Ameryki Pomocnej niniejszym unieważniają Pakt Północnoatlantycki, jeśli chodzi o obronę któregokolwiek z wymienionych państw. Constanzo rozejrzał się po sali. Odbywało się wspólne posiedzenie Połączonych Szefów Sztabów i jego gabinetu - niektórzy sekretarze byli nowi, inni pozostali na swoich stanowiskach. Z głośnika telefonu dobiegły niespokojne głosy. - Po drugie, siły zbrojne Stanów Zjednoczonych będą nadal używały swoich baz w każdym kraju, gdzie się one znajdują, bez przeszkód ze strony rządów tych państw. Będziemy także korzystać ze wszystkich środków transportu, przewidzianych przez NATO na wypadek wojny. Jeśli - podniósł głos - jeśli którykolwiek z naszych byłych sojuszników będzie nam stawiał jakiekolwiek przeszkody w prowadzeniu działań, niech się liczy z większym zagrożeniem niż tylko ze strony rosyjskich sił! Prezydent Francji zaczął mówić coś po francusku. Sekundę później nadeszło tłumaczenie, brzmiące jak kiepski dubbing w filmie klasy B - polityk był wyraźnie obrażony, tymczasem tłumaczono go monotonnym głosem: - Panie prezydencie, nie może pan, nie będzie pan wykorzystywał terytorium Europy do przeprowadzania akcji zbrojnych bez zgody Wspólnoty Europejskiej. Może pan siedzieć w Waszyngtonie i... - Każda próba - nie pozwolił mu skończyć Constanzo - zakłócenia naszych operacji będzie traktowana jako akt wojny. - Zapadła cisza i w telefonie, i na sali. - Co więcej, jeżeli zostanę poinformowany przez moich dowódców w polu, że dalsze ruchy Eurokorpusu pana i kanclerza Gerhardta należy uznać za wrogie, wydam Dowództwu Walk Powietrznych rozkaz natychmiastowej interwencji. Chciałbym, panie i panowie, być dobrze zrozumiany. Łamiąc postanowienia Paktu Północnoatlantyckiego, przestaliście być sojusznikami Stanów Zjednoczonych. Swoją zdradą w największej potrzebie postawiliście się na krawędzi włączenia was do grona naszych nieprzyjaciół. Jeśli podejmiecie jakiekolwiek próby, żeby nas powstrzymać, pokonamy was po kolei albo wszystkich naraz. Siedzący na prawo od Lamberta Thomas nachylił się w jego stronę do Fullera, który siedział dalej. - Jak wy go nazywaliście? - zapytał. - „Obrońcą środowiska z Kalifornii”? Fuller wzruszył ramionami i potrząsnął głową. - Jest politykiem - odparł. - Nie trzeba meteorologa, żeby wiedzieć, skąd wieje wiatr - posłużył się ironicznie słowami wiersza, popularnego kiedy walczyli w Wietnamie. - Mount Weatherman - dokończył. - Człowiek z Góry Weather, ale także Góra Meteorolog. Prezydent skończył i od razu wyłączył telefon, nie zważając na protesty prezydenta Francji. Oparł dłonie na stole i oświadczył: - Dobrze, a teraz zobaczymy, co myślą o tym przedstawieniu Angole. Odpowiedź nadeszła natychmiast, kiedy tylko technik uruchomił połączenie. Śmiech Brytyjczyków był najwyraźniej zbyt długo tłumiony. NA POKŁADZIE LVTP-7, MORZE JAPOŃSKIE 25 czerwca, 21:00 GMT (07:00 czasu lokalnego) Sierżant Simmons kucnął koło Monka i jego trzech kolegów. - Wyskakujecie szybko! - krzyknął. - Monk, twoja drużyna biegnie z lewego krańca! Dopadacie linii drzew, raz-dwa, kontaktujecie się z trzecim plutonem, który powinien być z waszej lewej, a potem ruszamy dalej - wszystkie trzy plutony w jednym szeregu. Cokolwiek będziecie robić, nie chowajcie się za amtrakiem! Kierowca wycofa się z powrotem do wody, żeby zabrać kolejną grupę, więc zmiatajcie stamtąd! Jasne? Monk skinął głową. Sierżant Simmons odczekał, aż przytaknęli też Mouth, Cool J. i „nowy”. Stanowili razem drużynę Monka, ale każdy z nich musiał wiedzieć, co ma robić, na wszelki wypadek. Simmons przeszedł do następnej drużyny. Bę-ę-ę-ę! - zadźwięczała pusta skorupa amtraca. Mężczyźni podskoczyli na ten dziwny dźwięk. Monk spojrzał na Moutha, a ten czekał, co będzie dalej. Bę-ę-ę-ę! - Znowu się wzdrygnęli. Dźwięk przypominający głębokie wycie zdawał się nie z tego świata. - Co to, do diabła, jest?! - zawołał Mouth. - Brzmi jak jakieś pieprzone działo laserowe czy coś! Nagle amfibia zatrzęsła się raz po razie, odbijając echem pojedyncze, ale nieustające odgłosy. - Cholera! - darł się Mouth. - Co to jest?! Hej! Śmierdziel! - Strzelec amtraca posłusznie spuścił głowę ze swojej wieżyczki i spojrzał na niego. - Co to, u licha, było? - Moutha przerażały te coraz głośniejsze dźwięki. - Zamknąć się! - wrzasnął Gunny, odwracając się do niego. - To artyleria! A teraz siedzieć cicho! - On i strzelec ponownie skoncentrowali się na swoich stanowiskach. Monk poczuł suchość w ustach. Te odgłosy to były spadające do wody pociski. Nigdy w czasie ćwiczeń czegoś takiego nie słyszeli. Kapral popatrzył na wielki sufit słabo opancerzonego pojazdu. Wyobraził sobie nadlatujący pocisk. Zrobi dziurę w dachu, tak jak się otwierało kiedyś puszki z piwem - pomyślał. Wybuchnie w środku, poniżej linii wodnej. Koniec nastąpi tak szybko, że nawet nie będziemy wiedzieli, co się stało. - Gówno! - krzyknął Mouth, kręcąc się, bo nie mógł usiedzieć na miejscu. Odgłosy stały się teraz nieznośnie bliskie. - Pakujemy się prosto w gówno!! Monk spojrzał na Gunny’ego, spodziewając się, że sierżant da Mouthowi popalić, ale ten siedział nieruchomo i wyglądał na zewnątrz. W miarę jak się zbliżali, odgłosy brzmiały coraz donośniej. W końcu żołnierze zaczęli podskakiwać z każdym nowym uderzeniem, które wydawało się celne. Dźwięki nie przypominały wybuchów - to było tak, jakby człowiek schował się w wielkim pojemniku na śmiecie, w który ktoś waliłby z zewnątrz. Monk czuł wrogie pociski na plecach, przez ścianę kadłuba, o którą się opierał. Powoli odgłosy zaczęły cichnąć. Nadal były donośne, lecz ich siła za każdym razem malała - trafiali coraz dalej. I wydawało się, że strzelali trochę rzadziej. - Założę się, że marynarka teraz w nich tłucze! - odezwał się „nowy”. Monk wyobraził sobie stanowiska artylerii w deszczu śmierci, jaki same próbowały zesłać - porozwalane armaty, z lufami wbitymi w ziemię... - Rakiety! - krzyknął Śmierdziel z góry. Mouth przeraził się głośno: - O w mordę! Przerąbane!!! - Spokojnie, facet - powiedział Monk tonem człowieka o wiele bardziej zrównoważonego, niż w tym momencie był. Ale Mouth nie mógł usiedzieć - kręcił głową, sapał i wiercił się we wszystkie strony, przeklinając przy tym bez przerwy. Strzelec otworzył ogień ze swojego M-279 - czterdziestomilimetrowego granatnika, wyrzucającego dwanaście pocisków na sekundę, niczym karabin maszynowy. Względna cisza panująca we wnętrzu pojazdu została zburzona. Kolejne pociągnięcie za spust spowodowało wyrzucenie jeszcze z sześciu granatów. Pociski z M-279, przypominające karabinowe kule, leciały tak powoli, że Rosjanie mogli przyglądać się ich spadaniu. Strzelec musiał zauważyć już na plaży pojedyncze cele, gdyż przerzucił się teraz na ciężki karabin maszynowy M-2.50. Sypnął kulami, a potem wrócił do automatycznego granatnika, siejąc śmierć i zniszczenie. - Marynarka strzela dymnymi! Przejdź na termowizor! - zawołał Gunny. Czas zdawał się jakoś dziwnie płynąć. Minęło parę minut, a może tylko sekundy - Monk nie potrafił tego określić. „Morda” był już cicho. Kapral spojrzał, czy koledze coś się nie stało, ale Mouth patrzył tylko w podłogę. Monk też opuścił wzrok i wtedy poczuł to. Fala wzbierała. Rozejrzał się dookoła. Kilku żołnierzy czuło się chyba niedobrze, pomimo względnie spokojnego morza. Na prawo od Monka siedział „nowy”, z szeroko otwartymi ustami i odchyloną do tyłu głową; opierał brodę na lufie swojego M-16. Monk klepnął chłopaka w udo, a następnie odpowiedział na jego spojrzenie uprzejmym skinieniem głowy. „Nowy” uśmiechnął się i oblizał wargi, po czym rozejrzał się, czy ktoś jeszcze zauważa jego obecność. Nikt już nie ryczał zuchwale. Byli tylko mężczyźni i Bestia, z którą się zmagali. - Zakładać sprzęt! - krzyknął z przodu Gunny. Rozległy się brzęki i chroboty, bo wszyscy naraz zaczęli się kręcić i łapać za wyposażenie. Monk dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak trudno było siedzieć w milczeniu. Dobrze jest mieć jakieś zadanie i zacząć coś robić. Kiedy już polowy plecak znalazł się na swoim miejscu, kapral usiadł z powrotem na brzegu ławy w niewygodnej pozycji. Czuł dreszcze, oddychał nierówno. W ogóle oddychanie przestało być czymś naturalnym. Zbliżali się. Wydawało się, że stoją w miejscu, gdy fala wracała ku morzu, ale z następną falą znów wyskakiwali do przodu. Jeszcze ze trzy razy i znajdziemy się na lądzie - pomyślał Monk, śledząc zmysłami coraz wyraźniejsze efekty zbliżania się amtraca do brzegu. - Założyć magazynki i przeładować! - wrzasnął Gunny, odwracając się do osiemnastu siedzących w amfibii chłopaków. Zlustrował każdego wzrokiem, niczym matka wysyłająca dzieci na szkolny autobus w mroźny zimowy dzień. - Zabezpieczyć broń! Odbezpieczycie na plaży! Ogień półautomatyczny. To nie jest zwykła armia, to marines! Rozległ się szczęk metalowych części karabinów. Monk wyciągnął z sakwy z amunicją dwudziestonabojowy magazynek. Postukał nim w hełm, by się przekonać, że jest całkowicie pełny i że łuski nabojów stykają się ze ścianką. Wsunął go na miejsce, aż odezwał się trzask sprężyny. Następnie wycelował w sufit i odciągnął zamek do oporu. Zobaczywszy, że mosiężna łuska naboju pojawiła się w otwartej przestrzeni, przesunął dźwigienkę do przodu. Nabój został wsunięty do komory. Teraz Monk poszukał kciukiem przełącznika. Wprawdzie był on przestawiony do końca w przód - co znaczyło, że broń jest zabezpieczona, ale mimo to kapral spojrzał, żeby się upewnić. W pobliżu spustu napisane było: SEMI - ogień półautomatyczny. To pozycja właściwa dla marines. Szkolący ich podoficerowie wpoili im zasady dobrego strzelania i przekonanie, że liczą się pojedyncze kule, nawet w czasach kiedy wszyscy mają karabiny w pełni automatyczne. Mówili, że prawdziwi żołnierze muszą strzelać w zdyscyplinowany sposób, a nie tak jak armia, która może na dobrą sprawę zamknąć oczy i wystrzelić przed siebie jednym ciągiem wszystko, co ma, a potem zadzwonić po artylerię i wsparcie lotnicze. Monk jednak zawsze podejrzewał, że chodziło o to, iż zapasy dla marines musiały być dostarczane z morza, a marynarka nie mogła się doczekać, żeby znaleźć jakiś wykręt i jak najszybciej wyprowadzić okręty na bezpieczne, otwarte wody - daleko od brzegu i tych głupków, którzy pazurami trzymali się przyczółka. Kapral wiedział też, co zresztą powtarzano nieustannie każdemu żołnierzowi, że wszystko, co potrzebne, nosi się na własnych plecach i nie można liczyć na żadne wsparcie. - Nie marnuj amunicji - pouczył Monk „nowego”, na tyle jednak głośno, żeby usłyszeli go także Mouth i Cool J. Kolejna fala popchnęła ich do przodu i kiedy amtrac zaczął się wycofywać, ciągnięty potężną masą wody, jego opony dosięgły dna, ocierając się o kamienie. Kierowca przełączył napęd na koła i pojazd szarpnął, po czym z rykiem wyjechał z morza na kamienistą plażę. Wtedy od pancerza czołowego zaczęły się odbijać wysokie, szybkie dźwięki. Monk niechętnie uświadomił sobie, co one oznaczają, chociaż był to kolejny odgłos, którego nigdy nie słyszeli na ćwiczeniach. Aluminiowy pancerz amfibii mógł wytrzymać pociski do kalibru 7,62 mm włącznie oraz odłamki. Monk modlił się, żeby nie nadleciało nic większego. Nagle cała sytuacja wydała się nierealna. Jak gdyby to się nie działo. Monk nie znajdował się wcale tam, gdzie myślał. Nie było żadnej wojny. Nikt nie próbował go zabić. Nawet nie będzie musiał podnosić się z miejsca. Wyrzutnik granatów wypuścił chyba całą skrzynkę amunicji. Strzelec pochylił się nad swoją bronią - jak członkowie załóg B-17 na starych filmach - i przerzucał lufy to w lewo, to w prawo. Gunny pociągnął za spust zwieszający się obok niego z sufitu i wystrzelił przed amfibię dwadzieścia cztery granaty dymne, mniej więcej wzdłuż tej linii, w którą celował zawzięcie strzelec. Rampa z tyłu zaczęła opadać; nagły jazgot broni ręcznej, klekot cekaemów i automatycznych granatników zagłuszyły nie tylko szum fal, ale także łomot, który przeszył amtraca. - AAAAAAAHH!!! - jęknął jeden z obsługi moździerza, chwytając się za plecak, po czym opadł na kolana, naprzeciw Monka. Nadleciała druga seria z jakiejś cięższej broni i dym ogarnął skulonych w amfibii żołnierzy. Rozległ się przeciągły okrzyk, którego uczono każdego od pierwszych dni szkolenia. Oznaczał on, że rampa opadła na tyle, że można wyskakiwać. Zduszony wrzask jednego z żołnierzy, którzy zdążyli już wysiąść, świadczył o czymś jeszcze. Monk wstał i ruszył za innymi, mijając rannego człowieka. Każdy krok wymagał od niego najwyższej siły woli. Głos kaprala dołączył się do chóru pozostałych. Monk biegł truchtem wzdłuż ławy, krzycząc, żeby odgonić wrażenia z rzeczywistości - zagłuszyć świadomość, że jego stopy dotknęły pochyłej rampy, a potem samej plaży. Drąc się, ile sił w płucach, skręcił w bok. Otoczyły go chaotyczne odgłosy walki. Znajdował się na dworze, w niezbyt jaskrawym świetle poranka. Nic nie chroniło go od burzy ognia, nadlatującej od widocznego przed nim zadymionego lasu. Był na plaży. Wyschły mu wargi i jego krzyk gdzieś zanikł. Z wysiłkiem biegł pod ciężkim plecakiem za innymi chłopakami, oddalającymi się wśród dymu ku zarysom drzew. Buty ślizgały się na śliskich, gładkich kamieniach. ZING! - usłyszał wśród ogólnego łoskotu bitwy. ZINGL. ZING-ZING-ZING! - Przystanął, żeby przypaść do skał, potknął się jednak i runął na ziemię. Upadł ciężko, jęknął, a jego twarz wykrzywił ból, który uderzył naraz w kilkunastu punktach ciała. W panice Monk zaczął szukać rany, ból jednak szybko się zmniejszył. Poczuł, że z lewej ktoś chwyta go za nogę. Spojrzał przez zasłonę dymu i zobaczył Coola J. Sanitariusz zmagał się z bluzą na piersi chłopaka, próbując jakimś cudem zatamować krew, która sikała w górę aż na jego twarz: wypluł krew z ust, podniósł jedną ręką sakwę z bandażami, drugą zaś usiłował zacisnąć tętnicę na szyi Coola J. Ręce sanitariusza ociekały ciemną krwią. Monk słyszał krzyki innych żołnierzy, którzy padali w różnych miejscach pod ciężarem swoich plecaków. Stopy wielu z nich omywały jeszcze fale. Cool J. pociągnął Monka za spodnie i otworzył usta, żeby coś powiedzieć; jego oczy były szklane, przepełnione paniką. Kapral wyciągnął rękę, żeby złapać go za ramię, i wtedy sanitariuszowi ześlizgnęły się ręce i z szyi rannego znowu trysnął strumień krwi. Nagle rozległ się potworny grzmot. Monk poczuł podmuch gorąca przygniatający go do ziemi. Skulił się; w uszach mu dźwięczało, a potem odniósł wrażenie, że świat się zawalił. Leżąc pod cienkimi górnymi gałęziami przewróconego drzewa, usłyszał kolejny potężny grom, a następnie jakby całe wiadra spadającej wody. Ciężka artyleria! - zorientował się, oszołomiony. To musi być ciężka artyleria! Rosjanie ostrzeliwują plażę. Spojrzał przez liście i zobaczył sanitariusza, znieruchomiałego w szoku - patrzył przed siebie, trzymając ręce na piersi Coola J.; musiał próbować robić mu masaż serca. Monk podniósł się i przez rzedniejący dym dostrzegł na całej plaży i dalej, w stronę lasu, porozrzucane ciała, które do niedawna jeszcze były żywymi komandosami. Od czasu do czasu na plaży wybuchały jeszcze to tu, to tam, armatnie pociski. Kapral usłyszał jakiś ruch; obejrzał się i zobaczył sanitariusza, ruszającego przed siebie z torbą i karabinem. - Hej!!! - wrzasnął za nim. Podpełzł do Coola J., żeby podjąć przerwany masaż serca. Cool J. nie żył. To było oczywiste - wystarczył jeden rzut oka. - Ruszcie się! - odezwał się skądś zupełnie surrealistyczny w tej sytuacji głos. Doleciał do uszu Monka, mimo że kapral niewiele w tej chwili słyszał. - Szwadrony pierwszy i drugi, ruszyć tyłki! To był Gunny. Monk patrzył, jak podnosi ludzi z ziemi i kieruje ich ku pozycjom Rosjan. Kopnął jednego z kolegów - ten ani drgnął. Kopnął drugiego - chłopak zerwał się jak przerażone zwierzę i pognał, by walczyć. Gunny posuwał się tak od żołnierza do żołnierza, pozostawiając zabitych w spokoju, a przeklinając i kopiąc żywych, żeby posłać ich ku śmierci. Monk spojrzał po raz ostatni na Coola J., ścisnął go za ramię i podniósł się, żeby podbiec do Gunny’ego. - Cholera, kapralu! - wrzasnął sierżant. - Dogoń sześćdziesiątkę i rusz ich do przodu! Posuwajcie się w głąb lądu! Nie zatrzymujcie się! - Tak jest, Gunny! - krzyknął Monk w odpowiedzi. Drżał na całym ciele, pędząc w stronę ryczących dział. Wbijał buty w ziemię, a z każdym niepewnym krokiem dosłownie go skręcało. Zmuszał się do biegu, pomimo ogłuszającego świstu przelatujących obok kul. Leciały wprawdzie na oślep to tu, to tam, ale niosły ze sobą śmierć. Monk tłumił w sobie wszystkie odruchy, z wyjątkiem przebierania nogami. Mrużył oczy i wykrzywiał twarz, spodziewając się, że następny pocisk przedziurawi go na wylot. Co parę sekund wokół niego, pośród drzew, rozlegały się głośne grzmoty i buchały w górę kłęby ognia. Z każdym wybuchem kapral kulił się, oczekując potwornego bólu; czuł jednak tylko kłucie w uszach oraz gorąco na dłoniach i szyi. Dokoła szalała śmierć, kosząc zarówno drzewa, jak i ludzi, zraszając ziemię wielkimi kroplami stalowego deszczu. Kule śmigały, trzęsły się liście, kora odpryskiwała z pni. Każdy pocisk oznajmiał swoje zbliżanie się świstem lub bzykiem i zaraz potem przelatywał w odległości raz większej, raz mniejszej niż metr. Śmierć na wojnie jest taka przypadkowa... Wszędzie leżały poszarpane szczątki ludzkie - tu jakaś część ciała, tam znów element wyposażenia. Jeden czy dwóch? - takie pytania powstawały automatycznie w umyśle Monka, kiedy przeskakiwał nad tą przerażającą krwawą miazgą. Bał się tak naprawdę uświadomić sobie, czym jest to, co mija. Po prostu starał się skupić na tym, żeby nie wdepnąć w tę straszną masę. Jego oddech stał się bardzo krótki - nie tyle ze zmęczenia, ile z powodu stanu psychicznego graniczącego z histerią. Bestia, zimna i śliska, wślizgnęła się do chaty, do jego śpiwora, pełzła w górę po plecach. Ścisnęła go za pierś tak, że nie mógł oddychać. Stick! - przeleciało mu przez myśl; zobaczył swojego kolegę ze szwadronu. Serce Monka zabiło szybciej, a nogi zwolniły. - O nie! Odskoczył czym prędzej od beznogiego, postrzępionego ciała kolegi. To było zbyt straszne - nie dlatego, że rany Sticka wyglądały bardziej przerażająco niż te, które widział wcześniej, ale dlatego, że jego biała jak papier twarz leżała nie uszkodzona nad poszarpaną resztą, nie pozostawiając cienia wątpliwości, do kogo należały krwawe, porozrzucane szczątki. Monk próbował uciec, umknąć od Sticka, od długich, leżących oddzielnie nóg wysokiego, chudego chłopaka. Z-z-z-zip, zip, zip - bzykały ze wszystkich stron kule, mknące z nieprawdopodobną prędkością. Z piersi kaprala zaczęły wydobywać się jęki, zdradzając upadek jego ducha. Ale nikt go nie widział i nie słyszał - tylko zabici i ciężko ranni, którzy wili się, niemal ślepi z bólu. Dolna warga Monka drżała, zniekształcając dźwięki, jakie mimowolnie wydawał. Drzewa i ciała przesuwały się do tyłu. Przedtem Amerykanie, a teraz i pierwsi Rosjanie. Tatuaż - wy też? - pytała myśląca wciąż część umysłu kaprala, podczas gdy nogi nie zwalniały biegu. - Ach! - wyrwało mu się, kiedy postawił niezdarny krok i uderzył w jakiś konar, unikając w ten sposób wdepnięcia na sierżanta Simmonsa, dowódcę szwadronu. Simmons padł obok swego stanowiska ogniowego. Obok leżeli dwaj martwi Rosjanie. Tylna połowa gołej głowy sierżanta stanowiła jasnoczerwoną poszarpaną masę. Monk starał się robić uniki za każdym razem, kiedy słyszał blisko siebie rozcinający powietrze bzyk, ale właściwie kule przelatywały tak szybko, że mijały człowieka, zanim zdążył je usłyszeć. Odgłosy walki stały się głośniejsze, bliższe. Armatnia kanonada umilkła i kapralowi pomału wracał słuch. Śmigające wśród drzew kule pojawiały się coraz częściej. Monk zaczął biec zygzakiem, tak jak uczono go podczas szkolenia na wyspie Parris. Pochylił się i gnał w kierunku dobrze mu znanych odgłosów broni amerykańskich marines. Ku żywym. Przebił się przez gęste krzaki i zobaczył cekaem M-60 wyrzucający z siebie serie nabojów. Wylot jego lufy drgał od gorącego powietrza. Monk rzucił się na ziemię obok dwóch żołnierzy obsługujących karabin. Byli to Bonę i „nowy”. - Załaduj! - krzyknął chłopak, kiedy przez komorę przeszła końcówka pasa. - Monk! Jesteś! - powitał go Bonę. - Osłaniaj nas, zmienimy naboje! Kapral spojrzał w dół, żeby sprawdzić, czy na pewno ma jeszcze M-16. Natychmiast podniósł broń do ramienia, na wyczucie przełączył na ogień półautomatyczny i popatrzył wzdłuż lufy, wlepiając wzrok przed siebie. Oczy nie chciały dostroić się do odległości, więc musiał skupić się, żeby znaleźć jakiś cel. Kątem oka widział Smallsa, który dłońmi w grubych rękawicach odkręcał rozgrzaną do olbrzymiej temperatury lufę cekaemu i wymieniał ją na nową. Mrugając intensywnie i zmuszając się do patrzenia w las przed sobą, Monk spostrzegł, że jeden z krzaków przez moment się poruszył. Przypadkiem karabin kaprala wycelowany był akurat w tę stronę. Kiedy Monk ustawił na muszce wierzchołek krzaka, wstał zza niego mężczyzna. Pierwszą reakcją kaprala była panika, że o mało co nie zabił tego człowieka. Żołnierz rzucił broń i zaczął uciekać, pracując zawzięcie rękami. Był to łatwy cel - odległy o mniej niż osiemdziesiąt metrów mężczyzna biegł prosto przed siebie; nie kulił się ani nie robił zygzaków, tak jak szkolono. Kapral wziął go na muszkę. Pociągnął za spust i karabin odskoczył. Gdy krótki błysk z lufy znikł, Monk zobaczył, że żołnierz pada przed siebie; jego plecy wygięły się, a hełm spadł z głowy, odsłaniając jasne włosy. Rosjanin zniknął mu z oczu i kapral poczuł uderzenie pięścią w ramię. - Trafiony, stary! - zawołał Bonę, podnosząc dłoń, żeby stuknąć się „piątką” z kolegą. Nie chciałem zastrzelić tego człowieka - pomyślał Monk. Znajdujący się naprzeciw Amerykanów oddział rosyjskiej Gwardii Narodowej załamał się i las przed nimi zaroił się od biegnących ludzi. Cekaem Bone’a odezwał się znowu, zbierając wielkimi zakosami swoje żniwo. Wraz z innymi, niewidocznymi karabinami, powalał uciekających mężczyzn. Pieprzę to! - postanowił Monk i zaczął raz po raz pociągać za spust M-16. W większości wypadków chybiał z powodu kiepskiego stanu psychicznego, widział jednak, że niektórzy przeciwnicy padali. Ot, statystyka wojny. Nigdy nie wystrzelił dwukrotnie do tego samego człowieka - jeżeli nie trafił, celował w innego spośród uciekających na odkryte wzgórze, kilkaset metrów dalej. Pomyślał, że to jedyna rzecz fair - nie uwziął się szczególnie na nikogo. Kiedy ostatni z „celów” padł, zanim dobiegł na szczyt pagórka, Bonę i „nowy” załadowali następną taśmę i Bonę powiedział: - Lepiej skoczmy po resztę chłopaków. Jak myślisz, gdzie oni są? Monk rzucił karabin i opuścił głowę, zakrywając ją rękami. Zacisnął oczy tak mocno, że aż usłyszał szum w uszach. - Hej, T-Man - przestraszył się Bonę. - Co jest? Dostałeś? Kapral potrząsnął głową. Bonę mówił coś do niego łagodnie i delikatnie próbował zabrać mu ręce z twarzy, a Smalls tymczasem poszedł poszukać dowódcy szwadronu. Monk nie puszczał głowy. Desperacko chciał zasnąć, zapomnieć o wszystkim i nigdy już sobie nie przypomnieć. PREŚOV, SŁOWACJA 26 czerwca, 10:00 GMT (11:00 czasu lokalnego) Chandler wyjrzał przez okno i poczuł dreszcz podniecenia. Po osiemnastu godzinach spędzonych w samolocie, z których prawie połowa minęła na zbombardowanym lotnisku w Stuttgarcie - czekali na paliwo, które dostarczono im z cystern US Air Force - wreszcie nadchodziła chwila wyjścia na zewnątrz. Odrzutowiec leciał teraz bardzo nisko - na wysokości może jakichś dwustu metrów. Golding, czy też Frazier, cały czas regulował obroty silników - trochę je zwiększył, potem zmniejszył, wreszcie ryknął nimi z pełną mocą. Samolot przyspieszył nad terenem lotniska i obroty zostały zredukowane do minimum. W dole widać było standardowy wysoki płot z metalowych kółek, a dalej trawiastą, płaską jak stół powierzchnię. Ze sto metrów za płotem, równolegle do granicy lotniska, ciągnęło się pasmo drutów kolczastych. Jeszcze dalej zielona trawa poznaczona była ciemnobrązowymi i czarnymi bruzdami - okopami i obłożonymi workami z piaskiem bunkrami, w których błyszczały odziane w hełmy głowy słowackich żołnierzy strzegących lotniska. Silniki odrzutowca zagrały, szybko, dramatycznie nabierając obrotów aż do maksymalnych, a potem znów zostały ściszone do nieznacznego, wyjącego tonu. Pod spodem wystrzelił pas startowy. Pod kątem ostrym do niego trawę rozcinała linia okrągłych kraterów - lejów po bombach. Skutki tych bomb usuwali teraz mechanicy - mignęli pod oknem Chandlera, chowając się i zakrywając uszy. Odrzutowiec przeleciał poziomo nad uszkodzonym odcinkiem pasa. Nagle silniki ucichły zupełnie. Maszyna poszła w dół niczym kamień; uderzyła twardo w pas, ponownie odbiła się w górę i wreszcie usadowiła na ziemi. Serce Chandlera zabiło szybciej. Zaczynało się jego nowe życie. Samolot podskoczył na betonie jeszcze raz, na moment tylko, a pas leciał w rył dziesiątki metrów. David zauważył, że znajdowali się przerażająco blisko krawędzi - skrzydło wystawało daleko ponad niebieskie lampy i trawę. Zapiszczały opony, odrzutowiec zadygotał, a silniki ryknęły jak oszalałe, hamując tak gwałtownie, że Chandlerem szarpnęło, wbijając mu pas w brzuch. Z przejścia pomiędzy siedzeniami doleciał hałas, gdzieś z tyłu spadło coś cięższego - niczym nie przymocowane przedmioty poleciały do przodu z powodu ogromnego opóźnienia ruchu maszyny. Samolot zgrzytał, hamulce piszczały. David bardziej czuł to przez podeszwy butów, niż słyszał. - Proszę pozbierać swoje rzeczy i przygotować się do wyjścia przednimi drzwiami - powiedziała Rebecca tak szybko, jak gdyby się spieszyła. - Możecie wstać, ale trzymajcie się, żeby przy hamowaniu nie przewrócić się na zakręcie. Wszyscy podnieśli się z miejsc. Chandler wyjrzał ostatni raz przez okno. Jadący ciągle dość szybko samolot skręcał, tak że widać było długi, zniszczony budynek lotniska, z poczerniałą od pożarów, poznaczoną kulami ścianą i oknami bez szyb. Na płycie czekała już drabinka. Samolot zatrzymał się gwałtownie, rzucając stojących żołnierzy o krok do przodu. Schodki natychmiast podjechały. David wstał. Przez otwarte drzwi kabiny dolatywało głośno wycie silników. Drzwi do kabiny pilotów otworzyły się z trzaskiem. - Wszyscy wysiadać, natychmiast! - krzyknął Golding. - Chandler, na dole powinna gdzieś być drużyna kierowania wojskami z Dowództwa Transportu Lotniczego. David poczuł, że pod samolotem otwierają się wrota bagażowe. Barnes wybiegł na zewnątrz pierwszy; za nim ruszył sznur mężczyzn i kobiet. Chandler odwrócił się do Goldinga. - Co się, do licha, dzieje? - zapytał. - Musicie zjeżdżać stąd jak najprędzej. Nadlatują „straszydła”. Radzę zabrać tych ludzi jak najdalej od lotniska. Wtedy David uświadomił sobie, że na zewnątrz wyje syrena. Nalot! Przepchnął się ku drzwiom i wyszedł na platformę drabinki. Barnes znajdował się na dole - kierował ludzi w stronę rosnącej góry pokrytego kamuflażem sprzętu, który wyładowywali z brzucha samolotu słowaccy żołnierze. - Barnes!!! - wrzasnął David. - Zbliża się nalot! Niech każdy łapie plecak, czyjkolwiek plecak, i chowa się, gdzie może! - Tak jest! - odparł sierżant i odwrócił się, żeby przekazać rozkaz dalej. Kolejni żołnierze zbiegali ze schodków. W głowie Chandlera kołatało się słowo „nalot”. - Barnes!!! - krzyknął jeszcze. - Czwarty poziom MOPP! - Chodziło o stopień zagrożenia bronią masowego rażenia. Czwarty poziom nakazywał włożyć cały strój ochronny: kombinezon przeciwchemiczny, maskę - wszystko. Kto wie, w co mogły być uzbrojone nadlatujące samoloty? David wrócił po sprzęt. Na końcu kolejki wychodzących z przedziału pierwszej klasy stał Bailey. Kiedy Chandler dotarł do swojego fotela, zobaczył przez otwarte drzwi kabiny pilotów, że załoga kończy właśnie przedstartową kontrolę przyrządów. Wyjął ze schowka nad głową pakiet przeciwchemiczny i karabin. - Majorze! - zawołał Golding, odwróciwszy się na fotelu, do którego był już przypięty. David zbliżył się, oczekując dalszych wrzasków kapitana. - Chciałem tylko powiedzieć: powodzenia, synu. - Golding wyciągnął rękę nad oparciem fotela. Chandler uścisnął ją, a potem także dłonie Fraziera i Gatora. - Powodzenia, wzajemnie - odparł David. - A propos, to było najbardziej gówniane lądowanie, jakie w życiu widziałem. Ledwo trafiliście w pas. - Nie trafiłem w pas - wyjaśnił Golding. - To była droga do kołowania. Na pasie są wyboje, prawie jak na nowojorskiej ulicy. David odetchnął, parskając, i pobiegł do wyjścia. Gdy tam dotarł, Jennifer całowała właśnie Baileya w policzek. Wojny przyspieszają uczucia - pomyślał Chandler. Bailey wyskoczył na zewnątrz, podążając za ostatnimi żołnierzami - dwiema kobietami, które siedziały kiedyś koło Davida w hangarze bazy March. - Powodzenia! - krzyknęła Rebecca i zatrzasnęła za nimi drzwi. Silniki odrzutowca pracowały głośno. Na pasie startował drugi samolot. Chandler ruszył, żeby pozbierać kilka ostatnich pakunków, które zostały na betonie. Wrota bagażowe już zamknięto. Słowaccy żołnierze odciągnęli schodki na tyle tylko, żeby minęło je skrzydło, po czym pognali w te pędy w kierunku zbombardowanego budynku. Golding zwiększył już obroty silników, tak że kiedy David przechodził pod skrzydłem odrzutowca, strumień gorącego powietrza o mało nie zwalił go z nóg. Hałas był potworny, jakby ktoś rozdzierał wszystko na strzępy. Chandler puścił to, co trzymał, przykląkł na jedno kolano i zatkał sobie uszy. Bailey i dwie kobiety zrobili to samo. Gdy samolot skręcił, łoskot i ból się zmniejszyły; David popędził ludzi, ledwie słysząc własne słowa, zagłuszane pracą silników. W powietrzu czuć było spaliny. Nie było już więcej pakunków, więc Chandler poprowadził małą grupkę w ślad za żołnierzami zbiegającymi z płyty lotniska na trawę. Niewidzialny zegar odmierzał kolejne sekundy. Z drugiej strony lotniska dobiegły pierwsze odgłosy wybuchów - właściwie głośne trzaski, a potem ciągły, donośny szum. David obejrzał się przez ramię, nie zwalniając kroku, i zobaczył rakiety startujące półkolem z ziemi, w oparach białego dymu. Pociski skręciły równolegle do poziomu lotniska i odleciały. - Szybciej! - krzyknął Chandler. Musimy włożyć kombinezony! - pomyślał nagle, niemal w panice. Kiedy dobiegli do trawy, kiwnął na nich odzianą w rękawicę dłonią jakiś mężczyzna w masce, kapturze i stroju ochronnym. Dotarłszy do niego, David zobaczył suchy rów odpływowy, a w nim swoich żołnierzy. Wskoczył do rowu, rzucając karabin, i złapał za sakwę z kombinezonem przeciwchemicznym. Pozostali zrobili to samo. Nikt się nie odzywał, z wyjątkiem jednej kobiety, która ubierając się, wydawała sobie samej na głos kolejne polecenia, zgodnie z instrukcją. Maska - przemknęło działającemu w oszalałym tempie Chandlerowi. Założyć, przycisnąć do twarzy, zrobić wydech. Zakryć wlot powietrza ręką. Wykonać wdech. Maska zassała się, przylegając do twarzy tak jak powinna. Trzyma się - odetchnął David. Wyciągnął kombinezon i czym prędzej wszedł w niego, zapinając suwak i zakrywając głowę kapturem. Rękawice. Zewnętrzne buty. Gotowe! Człowiek, który na nich czekał, obejrzał teraz Chandlera starannie, poprawiając mu kombinezon tu i tam, a potem przeszedł do pozostałych. David zdał sobie sprawę, że to oczywiście Barnes. Chandler przycupnął do ziemi akurat w samą porę. Barnes i inni kucnęli ułamek sekundy później, ale też bezpiecznie. Nie przyszło żadne ostrzeżenie, tylko od razu nagłe, narastające wycie. Nad środkiem lotniska przeleciały z ogromną prędkością, skrzydło w skrzydło, dwa samoloty. David nie pobiegł za nimi wzrokiem. Mignęły mu jedynie za szybą maski i już ich nie było. Nadleciały z tej strony, w którą wystrzelono rakiety. Ich śladem nadeszła ściana dźwięku, grzmiąc przez jakiś czas, nic jednak nie wybuchało. Serce Davida biło nieregularnie; leżał, czekając, co będzie dalej. Wyjrzał na płytę lotniska i z przerażeniem zobaczył, że odrzutowiec linii Delta dopiero teraz skręca na drogę do kołowania, która służyła obecnie za pas startowy. Nad nim płynęły powoli ku ziemi parabolicznym torem bomby, widoczne jak na dłoni. Czas zdawał się zatrzymać w miejscu. Samolot skręcał i skręcał, skazany na zagładę. Bomby, na których końcach pojawiły się hamulce aerodynamiczne ułożone w kształt krzyża, były coraz niżej. Nadlatywały z wysoka, zrzucone pod ostrym kątem - rosyjscy piloci chcieli umknąć ich niebezpiecznym eksplozjom. Tkwiąc pośrodku obszaru, na który spadały, odrzutowiec linii Delta był już tylko zwykłym celem. Premią dla nieprzyjaciela, końcem świata dla Goldinga, Fraziera, Gatora, Rebecki i Jennifer - „dobrego dziecka”. Chandler zmusił się, żeby zobaczyć ostami akt. ŁŁŁŁŁŁUPPP, ŁŁŁŁŁŁUPPP, ŁŁŁŁŁŁUPPP, ŁŁŁŁŁŁUPPP, ŁŁŁŁŁŁUPPP, ŁŁŁŁŁŁUPPP!!! Głowa Davida mimowolnie opadła. Podmuchy eksplozji szarpnęły jego kombinezonem jak wicher dziecinną zabawką, ziemia zadrżała, przenosząc drgania na ciało. Chandler usłyszał tak rozdzierający hałas, jakiego istnienia nawet nie podejrzewał. Dźwięk był zniekształcony, gdyż przekraczał poziom tolerancji ludzkiego ucha w całym paśmie częstotliwości. Ból zdawał się nie do zniesienia. Kiedy już grzmot przerodził się w echo, David zmusił się, by podnieść wzrok. Zdziwił się, że czuje lekki zawrót głowy. Po chwili dolegliwość minęła i wtedy oczom Chandlera ukazała się ściana czarnych gejzerów dymu, wznoszących się ze środka lotniska. Na płytę zaczęły spadać rozgrzane szczątki - niektóre odbijały się, inne rozpadały. David gapił się przez długą sekundę lub dwie, czekając, aż odsłoni się obraz tragedii. Nagle z prawej strony czarnej chmury wyłonił się dziób pasażerskiego odrzutowca, potem jego długi kadłub, a na końcu ogon. Maszyna nabierała prędkości, mimo że jej gładki biały kształt upstrzony był czarnymi śladami. Z tego samego kierunku co przedtem nadleciał kolejny myśliwsko-bombowy 1(\A samolot wroga. Znów wypuścił bomby, tym razem trzy, a nie - jak poprzednio - sześć. Ale liniowiec Delty był już nie tam, gdzie celowały spadające pociski. Pędził ku końcowi pasa, nabierając prędkości. Chandler zasłonił uszy, chcąc ocalić resztki - jak sądził - słuchu. Dzwoniło mu w nich tak, że nie słyszał nawet silników maszyny Goldinga, chociaż musiały pracować na maksymalnych obrotach. Znowu poczuł wstrząsy i podmuchy eksplozji, ale hałas był teraz mniejszy, zapewne wskutek obniżonej czułości uszu i zatkania ich dłońmi. Biorąc pod uwagę miejsce, gdzie spadły bomby - a uderzyły, jedna przy drugiej, przed śladami poprzednich - David wywnioskował, że droga do kołowania, którą wykorzystywano jako pas startowy, także uległa już zniszczeniu. Samolot linii Delta powoli oderwał się od ziemi i skierował w dal. Chandler leżał w bezruchu. Słyszał własny oddech i bicie swojego serca, ale jednocześnie dzwonienie w uszach zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Czuł lekki ból przypominający swędzenie, od czasu do czasu przerywany ostrym ukłuciem, od którego aż się zwijał. Wydawało mu się, że jest całkowicie odizolowany od otoczenia przez kombinezon i maskę; oddzielony od świata, w którym jeszcze przed chwilą przebywał. Usłyszał ciche, jednostajne wycie syreny, oznaczające odwołanie alarmu. Barnes zdjął maskę i kaptur. - To musiały być bomby do niszczenia pasów startowych - odezwał się, odprowadzając wzrokiem oddalający się samolot, który ich przywiózł. David ściągnął maskę i popatrzył jeszcze raz na zadymione lotnisko, przytakując ze zrozumieniem. To tłumaczyłoby, dlaczego Golding i jego załoga ocaleli. Bomby musiały być zaprojektowane tak, żeby ich opóźniony nieco wybuch żłobił głęboki krater w ziemi. W związku z tym podmuch eksplozji po odbiciu kierował się w górę stromym, odwróconym stożkiem. Gdyby to były zwykłe bomby, eksplodujące w chwili zetknięcia się z ziemią lub jeszcze gorzej - pięć czy dziesięć metrów nad nią, podmuch rozerwałby odrzutowiec na kawałki. Ze zniszczonego budynku wysypała się obsługa lotniska, ciągnąc ze sobą sprzęt. Zbliżyli się do strefy uszkodzeń, zatrzymując się jakieś sto metrów od ludzi Chandlera. Barnes stał i patrzył na niego wyczekująco. - Proszę odwołać czwarty stopień MOPP, pierwszy sierżancie. Barnes podniósł wysoko maskę i pomachał nią w powietrzu. Wszyscy zaczęli zdejmować ochronne stroje. - Schowajcie je z powrotem do sakiew! - zawołał. - Chyba się czegoś boją - domyślił się jeden z żołnierzy, obserwując mechaników, którzy nie ruszali się z miejsca, a wielu nawet przypadło do ziemi. - Czekają, żeby się przekonać, czy nie ma bomb z opóźnionym zapłonem i czy któraś nie rozsypała dookoła mniejszych ładunków - wytłumaczył sierżant sztabowy. - Robienie tych dziur kosztuje Ruskich masę pieniędzy. Ładują do bomb różne świństwa, żeby mechanicy nie mogli za szybko zająć się pasem. - Może kazać im wyjść i się ustawić? - zapytał Barnes. - Niech odnajdą swój sprzęt, a paru podoficerów niech poszuka drużyny kierowania wojskami. - Tak - zgodził się Chandler. - Świetny pomysł. David spostrzegł, że Bailey zapakował już kombinezon i klęczał przed nim na ziemi, wpatrzony w ciemną smugę na horyzoncie, która pozostała po samolocie Goldinga. Wydawał się zatopiony w myślach. - Poruczniku Bailey - odezwał się David. - Tak... tak jest? - obudził się z zamyślenia mężczyzna. - Ee, proszę... - Chandler rozglądał się dookoła. W niewielkiej odległości od rowu zauważył płot. Nikt go nie pilnował. - Niech no pan, ee, zorientuje się, jak dalece bezpieczne jest nasze położenie. To znaczy, czy zajmujemy możliwą do obrony pozycję, dopóki ktoś się tu nie zjawi, żeby się nami zająć. Bailey popatrzył na płot z metalowych kółek i odparł z zapałem: - Tak jest! Jego pierwsze zadanie bojowe - pomyślał Chandler, powstrzymując uśmiech na widok porucznika, któremu natychmiast wróciła energia. Moje też. - Czy mamy załadować broń? - zapytał Bailey. - Hmm... jasne, czemu nie - odpowiedział David. - Tylko bez przeładowywania, i niech zostanie zabezpieczona. Porucznik z namaszczeniem wyjął z torby magazynek i wsunął go do swojego M-16. Potem, zabrawszy ze sobą dwóch żołnierzy, przeszedł na drugą stronę rowu i zaczął się rozglądać. Chandler odwrócił się i zobaczył, że kilku podoficerów, których wybrał Barnes, rozbiega się z karabinami w dłoniach w różnych kierunkach. Tymczasem z osmalonego budynku lotniska wysypywali się żołnierze, najwyraźniej bez jakiegoś określonego porządku. Napotkawszy jednego z podoficerów, przywitali się z nim, podając mu dłonie i potrząsając nimi serdecznie. Człowiek Chandlera rozmawiał z nimi chwilę, potem pokazał palcem w kierunku rowu i mówił dalej. Żołnierze ruszyli powoli w stronę płyty lotniska, na wprost rowu. David domyślił się, że ludzie ci zostali wysadzeni z jakiegoś samolotu, tak jak i on. Chandler rozejrzał się raz jeszcze, szukając dla siebie zajęcia, ale Barnes zorganizował już sortowanie sprzętu. David prześledził horyzont dookoła, nie było jednak widać nikogo, kto miałby im wyjść na spotkanie. Pas także był pusty, jeśli nie liczyć ludzi ze słowackiej obsługi naziemnej. Może ich powinniśmy spytać? - przeleciało Chandlerowi przez myśl. W pobliżu budynku też nie było nikogo, tak samo na trawie pomiędzy płytą lotniska i płotem. Kroczyli tam tylko Bailey i jego dwaj żołnierze, ustawieni w eleganckim szyku. To dziwne - myślał David - kiedy nadlatywaliśmy, wszędzie były porozmieszczane posterunki. Gdzie się podziali ci żołnierze? Dlaczego zostawili to miejsce bez żadnej ochrony? Odpowiedź dotarła do niego niespodziewanie, jasna i zrozumiała. - Bailey! Stóóóój!!! - krzyknął z całych sił. Dwóch z idących mężczyzn zatrzymało się, ale trzeci odwrócił się i zrobił jeszcze krok do przodu. Wybuch omal nie doprowadził Chandlera do szaleństwa. Patrzył z przerażeniem, jak żołnierz zostaje wyrzucony na pięć metrów w górę niczym martwa szmaciana lalka; powoli jego ciało obróciło się w powietrzu, po czym spadło jak śmieć na ziemię, rozbryzgując wokół cenną do niedawna zawartość. Baileya i drugiego żołnierza przewrócił podmuch albo też padli z własnej woli i leżeli tak, podnosząc tylko głowy, żeby zobaczyć, czego dokonała mina. Odgłos eksplozji odbił się od otaczających budynków. Ofiara wybuchu tworzyła na ziemi bezkształtną masę - po prostu człowiek ten został w ułamku sekundy zniszczony. Nie było na to lepszego określenia, gdy się widziało jego pokawałkowane ciało, rozrzucone na zielonej trawie. Nie: „zginął podczas akcji”, lecz „zniszczony podczas akcji”. I to nie tylko jego ciało, lecz także cały jego świat, jego życie. Wszystko, co składało się dotąd na jego osobę, w mgnieniu oka uległo na zawsze zatraceniu. Przeczytałem te wszystkie podręczniki - pomyślał David, ogarnięty bezsilnym żalem - przygotowałem się, jak tylko mogłem... I po co? To już nie jest szkolenie. To prawdziwa wojna - wystarczyło mniej niż dziesięć minut, żeby się o tym przekonać. A i tak nie wiem, co robię! ROZDZIAŁ XII OBIEKT SPECJALNY, GÓRA WEATHER, WIRGINIA 26 czerwca, 10:00 GMT (05:00 czasu lokalnego) Lambert przyglądał się, jak generał Thomas podchodzi do mównicy i czeka na wygaśnięcie rozmów. Natychmiast zapadła cisza. Generał odwrócił się i skinął j>łową. Dwóch oficerów odsłoniło wiszącą na ścianie olbrzymią mapę Europy Środkowej. Wśród zgromadzonych przedstawicieli „drugiego garnituru” polityków amerykańskich, a także państw sprzymierzonych rozległy się szepty i głosy zdumienia. Thomas rozłożył na pełną długość teleskopową srebrną wskazówkę. - Dzień dobry, panie i panowie - powitał słuchaczy, zebranych w dużej, przypominającej salę wykładową kawiarni podziemnej placówki. Obok Lamberta i za nim siedzieli: prezydent ze swoim gabinetem, pełen skład prezydium Kongresu i sędziowie Sądu Najwyższego. Resztę pomieszczenia zajmowali najrozmaitsi dyplomaci i członkowie rządów państw TEAMS - alianci Stanów Zjednoczonych z nowo utworzonego paktu. - Zacznę od europejskiego teatru wojny - kontynuował generał Thomas donośnym głosem. - Uderzamy z zachodu na wschód. Skrzydło Północne naciera z Polski, a Skrzydło Południowe - ze Słowacji. Na front europejski Stany Zjednoczone wysłały lub wyślą trzy korpusy pancerne - w skład każdego z nich wchodzi także pułk kawalerii pancernej i grupa Sił Specjalnych - oraz sześć dywizji ciężkich. Stanowi to razem niemal dwie trzecie amerykańskich sił ciężkich. Do tego dochodzą jednostki wystawione przez państwa koalicyjne - dwie dywizje brytyjskiego Pierwszego Korpusu, trzy dywizje i dwie Brygady Alpejskie z Włoch oraz trzynaście dywizji lub odpowiedników dywizji z Polski, Słowacji i Czech. Celem ataku na europejskim teatrze wojny... jest Moskwa. Na sali wybuchła owacja, ku zdumieniu Thomasa - jak zauważył Lambert - i niezmiernej radości Constanza. Prezydent odwrócił się do tłumu z szerokim uśmiechem. Wielu słuchaczy powstało z miejsc, z zapałem klaszcząc. Kiedy entuzjazm nieco ucichł, generał podniósł głos, by przekrzyczeć podekscytowanych ludzi. - Nie zamierzam na tym spotkaniu omawiać dotychczasowych wyników operacyjnych, chciałbym jednak opowiedzieć państwu - niczym anegdotę - jak przebiega atak wspierający dwóch polskich dywizji - pancernej i zmechanizowanej - na półautonomiczną rosyjską republikę Kaliningradu nad Bałtykiem. W trzy godziny po przekroczeniu przez Polaków granicy i wkrótce po pierwszym starciu z rozmieszczonymi tam wojskami rosyjskimi rząd w Kaliningradzie skierował do kierownictwa TEAMS petycję z prośbą o przyjęcie republiki w poczet członków. Zgromadzeni wybuchnęli zbiorowym śmiechem, wiwatowali. Radosna atmosfera okazała się zaraźliwa - z twarzy Thomasa Lambert także mógł odczytać zadowolenie. - Przejdę teraz do śródziemnomorskiego teatru wojny - siły sprzymierzone TEAMS kontrolują cieśninę Bosfor i zabezpieczają dostęp na Morze Czarne okrętom amerykańskiej Szóstej Floty i Marynarki Włoch. Celem tych sił morskich jest zniszczenie rosyjskiej Floty Czarnomorskiej i umożliwienie nalotów z powietrza na rejony wydobycia ropy naftowej na Kaukazie. - Tym razem aplauz był bardziej wymuszony niż za pierwszym razem i szybko ucichł. - Na północnym Atlantyku dynamicznie rozwija się nasza kampania islandzka. Do sił US Army dołączyła teraz brygada kanadyjska. Wspólnie szybko likwidujemy rosyjskie wojska inwazyjne. - Zanim generał wypowiedział następne zdanie, zerwała się kolejna owacja. Greg wiedział, że wynikała ona z kiepskiej orientacji słuchaczy w temacie - na Islandii rozgrywała się krwawa walka pomiędzy rosyjskimi, amerykańskimi i kanadyjskimi oddziałami piechoty lekkiej. Najcięższą broń stanowiły tam ręcznie przenoszone moździerze; ludzie walczyli niemal twarzą w twarz. - Wreszcie - ciągnął Thomas - na Morzu Barentsa, na północ od Skandynawii, okręty Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Kanady nadal blokują dostęp na Atlantyk rosyjskiej flocie z Murmańska i Archangielska. - Nie wspomniał o Bastionie Karskim. Generał przeszedł następnie do mapy przedstawiającej rosyjską część wybrzeża Oceanu Spokojnego. - Na dalekowschodnim teatrze wojny celem amerykańskich sił jest zdobycie rosyjskiego portu wojennego we Władywostoku i znajdujących się tam pokaźnych zapasów broni jądrowej, a także związanie w walce znacznej części rosyjskich wojsk lądowych, która do niedawna brała udział w wojnie z Chinami. Poprzez przerwanie linii Kolei Transsyberyjskiej w tym i tym miejscu - uderzył wskazówką w dwa punkty położone w głębi rosyjskiego terytorium, na południowych krańcach Syberii - mamy nadzieję podzielić Rosję na dwie części i w ten sposób związać na Dalekim Wschodzie dwie trzecie jej wojsk, zapobiegając ich strategicznemu rozmieszczeniu w Europie. Kiedy ucichł aplauz, generał Thomas podniósł wzrok i nagle się zawahał. Lambert odwrócił się i zobaczył majora w mundurze US Army, zbliżającego się środkowym przejściem pomiędzy krzesłami. Oficer trzymał złożone na pół wydruki, które musiały być raportami najwyższej wagi i dopiero co nadejść. Greg spojrzał jeszcze dalej, na koniec sali: przez otwarte drzwi widać było elektryczny wózek majora, zaparkowany na podziemnej uliczce. Przerwa się przedłużała, więc wszyscy zaczęli się rozglądać, by zorientować się, o co chodzi. Oficer podszedł do mównicy, szepnął coś do ucha Thomasowi i podał mu trzy kartki. Generał przeczytał pierwszą z nich, a potem rzucił okiem na pozostałe. W sali narastał pomruk. Thomas przywołał palcem dowódcę Operacji Morskich, a sam skierował się ku prezydentowi. Tymczasem major zbliżył się do Lamberta i wręczył mu zaklejoną kopertę z pieczęciami szwajcarskiej ambasady w Moskwie i amerykańskiej w Zurychu. Pod spodem, obok nazwiska Grega, widniał symbol: Eyes Only - „tylko dla oczu”, jakim oznaczano szczególnie tajne dokumenty. Lambert otworzył kopertę. W środku znajdowała się krótka wiadomość z ambasady szwajcarskiej: „Pułkownik Paweł Filipów z Armii Republiki Rosji prosi o spotkanie z panem Gregorym Lambertem z rządu Stanów Zjednoczonych, kiedy tylko będzie to możliwe. Pułkownik Filipów przyleci do Filadelfii liniami KLM z Amsterdamu jutro o dziewiątej czasu filadelfijskiego, w cywilnym ubraniu. Konieczne jest zachowanie absolutnej dyskrecji”. Dowódca Operacji Morskich odchrząknął i zaczaj: - Przedstawię państwu na razie tylko ogólny obraz sytuacji, szczegóły pozostawiając na później. Lambert zobaczył, że Thomas rozmawia po cichu z Constanzem, który ze złością wyjął mu z ręki jeden z raportów. Greg wstał i ruszył w ich stronę, żeby powiedzieć im o Filipowie. Przyklęknął na jedno kolano koło pochylonego Thomasa i siedzącego prezydenta. - To gnojki...! - skomentował Constanzo, czytając wiadomość. Generał podał Lambertowi drugą kartkę i wyjaśnił: - Raport-błyskawica z ostatniej chwili. Greg przeczytał: CIC: JGAA// ŚCIŚLE TAJNE// CHEMREP//001// PLATG//4378N/0372W/094712Z// OFIARY/22// ZABICI/5// 4. ZMECH. PODAJE ATAK RAKIET ŻABA NA BAT. ARTYLERII GODZ. 0447Z/OFIARY POMIMO UŻYCIA MASEK/ŚMIERĆ W CIĄGU KILKU MINUT/WŚRÓD SYMPTOMÓW SKURCZ KLATKI PIERS./WSTĘPNA OCENA SILNY GAZ PARALIŻUJĄCY/DETEKTOR WSKAZUJE PRAWDOPODOBNĄ ODMIANĘ GB/15 KIA/17 WIA/DE- KONTAMINACJA TERENU WSTRZYMANA Z POWODU PRZEWIDY- WANYCH NOWYCH ATAKÓW/ PRAWDOPODOBNE OFIARY CYWIL- NE// KONIEC. - Gaz paraliżujący? - zdziwił się Constanzo. W głębi słychać było dowódcę Operacji Morskich, opowiadającego o szczegółach wyjścia Szóstej Floty w Morze Czarne. - Tak, sir - potwierdził Thomas. - Trzy ataki w różnych miejscach. Wszystkie raporty mówią to samo. Prezydent spojrzał przed siebie. Nie zmieniając wyrazu twarzy, zapytał: - Kiedy możemy być gotowi do podjęcia odpowiedniego odwetu? Generał w przerażeniu otworzył usta. Zasępiony odparł: - Cóż, sir, Niemcy będą szaleć, kiedy się dowiedzą, że przewozimy przez ich terytorium choćby substancje binarne. Moglibyśmy dostarczyć parę bomb samolotami bezpośrednio z kraju; można by ich użyć za jakieś dwanaście godzin, ale tylko w ograniczonym zakresie. Jedynym sposobem, by zastosować broń chemiczną na skalę masową, jest wysłanie jej ze Stanów drogą morską do polskich portów nad Morzem Bałtyckim, lecz to potrwałoby z miesiąc lub dwa. - Nie chcę używać jej po kropelce to tu, to tam - powiedział Constanzo. - Dajcie jej status najwyższego uprzywilejowania w planach załadunku statków transportowych i kiedy będzie już pod ręką wystarczająca ilość, przeprowadźcie masową operację. - Po krótkiej pauzie upewnił się: - Czy coś nie tak? Thomas się zawahał. - No cóż - rzekł. - Po prostu, gdy wojna się skończy, Rosjanie pozostaną i będziemy musieli jakoś z nimi współżyć... - To oni podjęli decyzję o zastosowaniu broni chemicznej - zdenerwował się prezydent. - Nie postawiłem sobie za cel całkowitego zniszczenia państwa i narodu Rosji, tak jak mi niektórzy doradzali. Ale nie będę walczył zjedna ręką przywiązaną do pleców. - Ależ panie prezydencie, zastosowanie broni chemicznej - gazów paraliżujących i środków parzących - przeciwko rosyjskiej armii będzie bardzo mało efektywne. Są dobrze przygotowani i wyposażeni na wypadek wojny chemicznej. Wywołamy tylko gniew... - No to użyjcie jej przeciwko Oddziałom Pomocniczym, które organizują - przerwał Constanzo i popatrzył Thomasowi w oczy. - Czy oni też mają ubiory ochronne? - zapytał w końcu. Generał spojrzał na niego. - Nie, panie prezydencie. - No to ich zagazujcie - zakończył Constanzo, po czym uścisnął wyciągniętą rękę ambasadora Finlandii. Uśmiechnął się szeroko do przedstawiciela tego najnowszego i najtajniejszego sojusznika z TEAMS. PREŚOV, SŁOWACJA 26 czerwca, 14:00 GMT (15:00 czasu lokalnego) Do Chandlera szybko podjechał wojskowy łazik typu Hunwee. Z obu jego stron otworzyły się drzwi. - Kto tu dowodzi? - zapytał kapitan, wyskoczywszy z samochodu. David spojrzał na pułkownika, który przyszedł z grupą żołnierzy ze spalonego budynku. Zapadła kłopotliwa cisza. Kapitan zauważył ciało zabitego żołnierza, które przenieśli tymczasem Słowacy z obsługi naziemnej, i czerniejącą dziurę w ziemi. Młody oficer popatrzył na Chandlera, potem na pułkownika i spytał: - Czy pan tu dowodzi, panie pułkowniku? - Nie mam z tym n i c wspólnego - odpowiedział oficer. David wysunął się do przodu. - Jestem major David Chandler. To moi ludzie - wskazał siedzących na trawie żołnierzy. - Jeden z nich zginął. - Kapitan spojrzał na ciało zabitego. Pułkownik przestępywał niecierpliwie z nogi na nogę, aż wreszcie wybuchnął: - Kiedy, do cholery, mieliście tu przyjechać? Czekamy tak prawie godzinę! Nic dziwnego, że Piąty Korpus tkwi cały czas tutaj! Nie przyszło nam do głowy, że operacją będą kierować niekompetentni ludzie! Zmęczone oczy kapitana spoczęły na nim przez chwilę. - A to są pańscy żołnierze? - zapytał, patrząc na stojący tłum. Pułkownik uśmiechnął się głupio i potrząsnął głową. - Widzę, o co panu chodzi, kapitanie. Nie, nie biorę za nich odpowiedzialności. Przylecieliśmy tylko tym samym samolotem, to wszystko. Kapitan zawołał do kierowcy łazika, żeby pojechał po karetkę pogotowia, a potem spytał Chandlera, co się stało. - Wysłałem paru ludzi, żeby sprawdzili teren - odparł krótko David. Do rozmowy wtrącił się Barnes, mówiąc do kapitana: - Proszę wybaczyć, sir. - Chandler zauważył, że szczęka sierżanta drży - tak mocno zaciskał zęby z wściekłości. - Dlaczego, do diabła, to pole minowe nie zostało oznaczone? - Nie wiem, pierwszy sierżancie - przyznał cicho kapitan. - Cholera! - wybuchnął Barnes, aż David się wzdrygnął. - Zginął żołnierz, a na całym lotnisku nie ma ani jednej tabliczki! W mordę! Co za...! - Z trudem zdusił ostatnie słowo. Kapitan zwrócił się do niego i Chandlera jednocześnie: - Zaminowano ten teren wczoraj rano, kiedy żołnierze Specnazu poderżnęli gardła sześciu wartownikom, a potem zginęło lub zostało rannych stu czterdzieścioro ludzi, którzy tak jak wy wysiedli właśnie z samolotu. Straciliśmy mnóstwo żołnierzy, ale mimo wszystko przykro mi z powodu tego, co się stało. David zdał sobie sprawę, że to inteligentny człowiek, lecz do tego stopnia wyczerpany, iż nie reaguje już na czyjąś śmierć. Miał czerwone oczy i opuchnięte powieki. Wokół jego twarzy i pod brodą biegła czerwonawa obwódka - pasowała kształtem i rozmiarem do standardowej maski przeciwgazowej. - Zajmiemy się ciałem - obiecał kapitan. - Jak się nazywał? Chandler nie wiedział; nagle uświadomił sobie, że nawet o to nie zapytał. Pułkownik westchnął głęboko, coraz bardziej zniecierpliwiony, i po raz kolejny zapatrzył w niebo, w stronę, z której nastąpił ostatni nalot. - Sir, jak się nazywał ten zabity żołnierz? - Nie wiem - przyznał Chandler. Kapitan pokiwał głową. - Dobrze, sprawdzimy później. Musimy teraz zająć się pańskimi ludźmi. Usłyszawszy słowa „zająć się”, pułkownik odezwał się aroganckim tonem: - Jestem pułkownik Mitchell. Żądam natychmiastowego transportu do sztabu polowego Piątego Korpusu. Kapitan wyciągnął notes i długopis. - Czym ma pan dowodzić albo jaka jest pana specjalność wojskowa? MOB, sir? - Nie czekając na odpowiedź, zawołał: - Rodriguez! Zajmij się żołnierzami! - Po czym znowu popatrzył na pułkownika. - A co to, do cholery, za różnica?! - krzyknął pułkownik. – Sprawy admistracyjne! Jaki macie tu transport? - Sir - zaczął cierpliwie kapitan - sztab główny pracuje już ponad swoje nożliwości, dlatego wydano rozkaz, żebyśmy ignorowali przydziały wojskowe i uzupełniali placówki, które najbardziej tego potrzebują. Chyba że dana osoba jest oficerem mającym dowodzić konkretną jednostką polową lub też ma jedną z wymienionych specjalności polowych. Ponieważ pan... ponieważ żaden z tych przypadków nie stosuje się do pana, sir, muszę poprosić o pokazanie mi pańskich rozkazów, sir. - Słuchaj, ty mały gnojku...! - wycedził przez zaciśnięte zęby Mitchell. - Jestem pułkownikiem Armii Stanów Zjednoczonych! Zostałem specjalnie przy- zielony do sztabu Piątego Korpusu, osobiście przez generała Atkinsa! Wie pan, eto to jest? - Nie, sir. - Oczywiście, nie ma pan pojęcia - ciągnął pułkownik. - To zastępca głównego oficera łącznikowego Komisji Sił Zbrojnych Izby Reprezentantów. Jestem tu na jego specjalne, nie cierpiące zwłoki rozkazy! I nic mnie nie obchodzi, do jasnej cholery, żadna pieprzona lista, którą wymyśliliście w swoim sztabie! Pan - rzekł z naciskiem, po raz kolejny wbijając kapitanowi palec w pierś - osobiście zabierze mnie do kwatery polowej Piątego Korpusu. Wtedy młody oficer zrobił coś nieoczekiwanego - zwyczajnie zignorował pułkownika i zadał pytanie Chandlerowi: - A pan, majorze? Gdzie pan został przydzielony? David chciał odpowiedzieć, ale Mitchell nie dał mu dojść do słowa: - Jak pan śmie! Dopilnuję, żeby pana za to zdegradowano! Kariera w wojsku - skończona! - Nadlatują śmigłowce! - krzyknął z łazika jeden z żołnierzy, słuchając pod hełmem komunikatów radiowych. Kapitan obejrzał się na niego przez ramię, po czym zwrócił się do pułkownika, z nagłym błyskiem w oku: - Sztab Piątego Korpusu znajduje się obecnie w dość trudnym położeniu. Mamy pewne kłopoty z dostarczaniem im zapasów i innych rzeczy, ale parę osób jest mi winne przysługę. Czy ma pan przeszkolenie spadochronowe? - Podniósł notes. - Mogę sprawdzić, kiedy startują nasze maszyny do następnego ataku przeciw rosyjskiej obronie powietrznej. Mitchell nagle się uspokoił, choć wyraźnie był w nieprzyjaznym nastroju. - Czwarta Dywizja Piechoty - odezwał się Chandler, gdy tymczasem dwaj pozostali mężczyźni mierzyli się wzrokiem. - Wywiad. - Czy jestem gatunkiem chronionym? - zastanawiał się czekając, aż kapitan sprawdzi to na swojej liście. W głębi człowiek o nazwisku Rodriguez zawołał: - Żołnierze wojsk pancernych i kawalerii pancernej stają po mojej lewej, piechota po prawej; wszyscy inni zostają z tyłu! - Czy mogę zobaczyć pańskie rozkazy, sir? - poprosił Davida kapitan. Chandler podał mu je wraz z krótką historią swojej służby, którą miał przekazać przyszłemu dowódcy. Kapitan przejrzał dokumenty i oznajmił: - Szkolenie wojsk pancernych... Czy służył pan już kiedyś w jednostce pancernej, sir? Wywiad o pracę na zbombardowanym lotnisku koło granicy ukraińskiej - pomyślał David. Przyjmą mnie do roboty, o której nie mam pojęcia. Lepiej byłoby zapytać, co tak naprawdę kryje się pod tymi wszystkimi referencjami. Mimo to odpowiedział: - Raz, zaraz po szkoleniu. Kapitan zaczął szukać potwierdzenia tej informacji w dokumentach. David dokończył w myślach: A potem poszedłem na studia prawnicze, wykręcając się od służby, chociaż komisja poborowa próbowała za wszelką cenę uzupełnić zbyt szczupłe stany osobowe jednostek. Młody oficer studiował historię służby Davida, niektóre fragmenty czytając na głos: - Szkolenie analityków wywiadu. Szkolenie wojsk pancernych w Knox - trzecie miejsce na stu trzydziestu sześciu słuchaczy. - W końcu oświadczył: - To robi wrażenie, sir. Zechce pan przejść w tamto miejsce - wskazał na małą grupkę, której właśnie kazano odliczyć. - Tam się już panem dalej zajmą. - Chandler dostrzegł na końcu małego oddziału Barnesa i Baileya. Schował dokumenty do kieszeni i odszedł, oszołomiony, a pułkownik podjął na nowo swoją tyradę. Słychać było narastający klekot śmigłowców. Wkrótce zza spalonego budynku lotniska nadleciał długi rząd dwuwirnikowych maszyn CH-47 Chinook. Po chwili zaczęły podnosić dzioby, żeby wytracić prędkość i lądować. Człowiek o nazwisku Rodriguez ze zniecierpliwieniem słuchał protestów ludzi Chandlera, którzy nie chcieli być rozdzieleni. - Nie, głupie gnojki! - wrzasnął wreszcie, przekrzykując helikoptery, do czterech mężczyzn, którzy się sprzeciwiali. - Wy lecicie do miejsca stacjonowania sił głównych korpusu, a on trafi prosto do FEBA. Człowiek, którego Rodriguez oddzielił - sanitariusz z opaską z czerwonym krzyżem na rękawie - zaczaj żegnać się z kolegami i zbierać swój sprzęt. - Proszę tu, za panem majorem! - krzyknął do niego Rodriguez. FEBA - pomyślał David - to skrót od: the Forward Edge of the Battle Area - czoło rejonu walk. Równolegle do lądującego szeregu maszyn transportowych nadleciał pojedynczy śmigłowiec innego typu - Blackhawk, czyli „Czarny Jastrząb”. Usiadł na ziemi najbliżej stojących żołnierzy i podoficer skierował grupkę Chandlera - w tym Baileya i Barnesa - właśnie do niego. Siedzący przy drzwiczkach strzelec na wszelki wypadek podniósł sześciolufowe działko ku niebu, żeby nie było skierowane na ludzi. Potem zeskoczył na ziemię i położył się na plecach, by obejrzeć spód kadłuba. Poruszał w tę i we w tę zwisającym luźno poszarpanym kawałkiem blachy, potem pociągnął za niego, żeby zajrzeć do środka. Bok śmigłowca poznaczony był dziurami. Chandler i jego przewodnik skręcili ostatni raz i zeszli po schodkach, osłoniętych workami z piaskiem. Na straży stało dwóch wartowników z karabinami gotowymi do strzału. W miniaturowym miasteczku, wykopanym za osłoną z worków, znajdował się mały placyk z zainstalowanym cekaemem. Wszędzie dookoła widać było spalone pojazdy, wojskowe i cywilne, oraz osmalone budynki, podziurawione na wszelkie możliwe sposoby. Szeregowiec otworzył na wpół wkopane w ziemię drzwi i rozpoczął się szybki przemarsz przez coś, co - jak przewidywał David - miało się stać jego nowym domem. Na stołach i stojakach rozmieszczono mapy. Radiooperatorzy siedzieli przy nadajnikach rozmawiając; wpisywali raporty do małych komputerów typu laptop, a za ich plecami przechadzali się tam i z powrotem oficerowie. Mężczyźni i kobiety biegali we wszystkie strony, przenosząc najrozmaitsze dokumenty - jak w każdym biurze. Jeden człowiek w tym pomieszczeniu był dowódcą brygady. Tylko jeden - na jego barkach spoczywała cała odpowiedzialność za to, co działo się wokół. Już kiedy Chandler zbliżał się do niego, podążając za szeregowcem, wiedział, co to za człowiek. Opierając nogę na siedzeniu krzesła, potężny mężczyzna o krótko przystrzyżonych, niemal zupełnie siwych włosach mówił: - Nie obchodzi mnie, co pan z nimi zrobi. Ostrzegam tylko: jeśli do tego stanowiska dowodzenia wejdą reporterzy, aresztuję ich, a pana zastrzelę. Zrozumiano? Człowiek, do którego mówił pułkownik - mniej więcej o połowę lżejszy od swojego wyjątkowo rosłego dowódcy - potrząsnął łysiejącą głową. Zdjął okulary, żeby potrzeć oczy, i odparł: - Panie pułkowniku, rozumiem pana, ale... w tej sprawie nie ma żadnego wyboru. Rozkazy nadeszły z... - Wiem, czyje to rozkazy, baranie! Umiem czytać! Po prostu trzymaj tych ludzi z daleka ode mnie, okay? Łysiejący człowieczek najwidoczniej nie rozumiał. - Próbuję tylko wykonywać swoje obowiązki, tak jak wszyscy... - Zjeżdżaj stąd!! Nie mam czasu na takie duperele! Wokół zapanował bezruch, bo wszyscy zaczęli obserwować tę scenę. Pułkownik, który był dowódcą brygady, spojrzał na Chandlera. Pozostali dwaj mężczyźni oddalili się ku drzwiom, spoglądając na siebie kątem oka. David stanął na baczność. - Major David Chandler, melduję się! Dowódca obrzucił go wzrokiem. - Spocznijcie, majorze. - Podał mu dłoń. - Pułkownik Harkness. - To były jedyne słowa powitania. - Proszę pokazać pańskie rozkazy - mruknął. Rzucił okiem na przydział i od razu przeszedł do historii służby Davida. Przeczytał szybko, kiwnął głową, a potem zwinął dokumenty w rulon i trzymał je jak pałkę. Chandler wiedział, że stały się własnością pułkownika. - Oto gdzie pana przydzielę - oznajmił Harkness. - Wie pan, co się tu dzieje? - Nie, sir. - Wczoraj mieliśmy rozpocząć ofensywę. Powinniśmy teraz znajdować się z siedemdziesiąt kilometrów na wschód od tego miejsca w głąb terytorium Ukrainy, ale na parę godzin przed rozpoczęciem naszego ataku Rosjanie przypuścili potężne uderzenie, które zaskoczyło nas w trakcie przygotowań. Byliśmy rozciągnięci w szyk marszowy. Poszliśmy w rozsypkę. Próbujemy zewrzeć z powrotem szeregi, większość walk rozegrała się jednak po tej stronie granicy, wewnątrz terytorium Słowacji, a nie na Ukrainie. W tej chwili nie potrafię nawet powiedzieć, kto kogo okrąża, lecz sytuacja się ustabilizowała. Otrzymuję rozkazy, żeby rozpocząć ofensywę i puścić Słowaków oraz Czechów, by ostatecznie wyrzucili stąd Ruskich. To nie jest najlepszy początek, a już na pewno nie taki, jaki zaplanowali ci bohaterowie ze sztabu korpusu. Pułkownik przerwał nagle i się rozejrzał. - Ma pan sprzęt osobisty? - zapytał. - Tak jest, sir. - To dobrze, dobrze. - Harkness był zmęczony. Z bliska jego twarz wyglądała staro; pomimo stopnia pułkownika i stanowiska dowódcy brygady musiał mieć zaledwie około czterdziestu pięciu lat. Jego oczy były czerwone i spuchnięte z braku snu. Delikatność tonu, jakim zadał ostatnie pytanie, i zainteresowanie osobistymi potrzebami Chandlera zdawały się wskazywać, że w spokojniejszych czasach byłby zapewne przyzwoitym szefem. - Okay - dokończył pułkownik. - Obejmie pan dowództwo formującego się właśnie drugiego batalionu Czterysta Piętnastej Brygady Pancernej. Harkness zaczął szperać w leżących na biurku papierach, a David stał jak rażony piorunem. Musiał przeanalizować zdanie pułkownika słowo po słowie, zanim w pełni do niego dotarło. Dowództwo batalionu - myślał. Będę dowódcą, nie oficerem sztabowym. To zadanie odpowiednie dla podpułkownika, kogoś starszego o jakieś sześć, może nawet dziesięć lat. Harkness podniósł wzrok. David poczuł, że opadła mu szczęka, zamknął więc usta, przełknął i oblizał spierzchnięte wargi. Pułkownik wyprostował się i wyczekująco gapił na niego. Od czego mam zacząć? - zastanawiał się Chandler. Czy to odpowiednia pora, żeby mu powiedzieć? Czy to jemu muszę powiedzieć? - Której części mojego rozkazu pan nie zrozumiał, majorze? - zapytał w końcu Harkness spokojnym głosem. - Prze... przepraszam, sir, ale... Ja specjalizuję się w wywiadzie. Miałem zostać przydzielony do Czwartej Zmechanizowanej, do sztabu dywizji. - Ale przeszedł pan szkolenie w wojskach pancernych? - upewnił się pułkownik. Chandler czuł, że mimo zrównoważonego tonu dowódcy zaczyna narastać w nim irytacja. - Hmm, tak, sir... chodzi jednak o to, że... - David odchrząknął i spróbował ułożyć sensowne zdanie. - Byłem w Szkole Wojsk Pancernych, ale., to było dawno temu. Od tego czasu nie dowodziłem niczym, więc... Chandler zdał sobie sprawę, że cierpliwość Harknessa właśnie się kończy. Pułkownik przejechał dłonią po przystrzyżonych włosach i odwrócił wzrok, przygryzając dolną wargę. W końcu ponownie popatrzył na Davida i odezwał się niespodziewanie spokojnie: - Niech pan posłucha, majorze. Nie potrzebuję tu oficera sztabowego. Brakuje mi natomiast dowódcy batalionu, rozumie pan? Formujemy w sztabie dywizji drugi batalion Czterysta Piętnastej. Straciliśmy cały jego personel w jakiejś bazie w Stanach, którą zniszczyły rakiety atomowe. Zbieram więc wszystkich żołnierzy, którzy przeszli szkolenie w wojskach pancernych, i przydzielam ich do drugiego, żeby móc go utworzyć. A pan - pokazał na Chandlera palcem - będzie dowodził moim batalionem, dla mnie. Sam bym się tym zajął, ale mam jeszcze ze dwie czy trzy rzeczy, o które muszę się troszczyć. - To mówiąc, pokazał szerokim ruchem ręki pomieszczenie. - Rozumiemy się? Chandler nic nie odrzekł. - Okay. Sierżancie Estavez! - zawołał Harkness. - Zabierzcie pana majora do bocznicy kolejowej. Tam powinni być pańscy ludzie - zwrócił się do Davida. - A przynajmniej część z nich. W ciągu paru dni uzupełnimy was do pełnego składu. Ma pan dziesięć dni na przygotowanie batalionu do walki. Teraz Chandler się zdenerwował. - Czy... chce pan powiedzieć, sir, że mam wziąć grupę ludzi, uformować z nich jednostki obsadzone według wszystkich potrzebnych specjalności, pościągać sprzęt z wagonów, wyposażyć wszystkich jak trzeba i poprowadzić do walki batalion pancerny w ciągu dziesięciu dni?! Złość Davida narastała, w miarę jak coraz lepiej uświadamiał sobie absurdalność pomysłu pułkownika. Znajdź, człowieku, kogoś innego, kto poprowadzi tych ludzi na rzeź - myślał. Harkness popatrzył na Chandlera i odparł: - Ci ludzie pochodzą w większości z różnych zredukowanych plutonów. Zebrano ich razem w jakichś naprędce skleconych centrach rozdziału wojsk w Stanach. Niektórym brakuje odpowiednich przydziałów, ale to zawodowcy. A sprzęt to najnowsze modele z magazynów NATO w Niemczech, gotowe do 110 użycia wraz z wyposażeniem bojowym. Poza tym spora część tych ludzi od paru dni uwija się pod czujnym okiem kilku bardzo dobrych podoficerów, którzy dbają, żeby mieli co robić. Czołgi powinny być już rozładowane i zdolne do jazdy. Panu zaś powinno starczyć czasu na przeprowadzenie ćwiczeń raz czy dwa, chociaż nie mogę teraz dać panu za dużo paliwa, no i musi pan brać pod uwagę stałe zagrożenie z powietrza oraz ze strony sił specjalnych wroga. - Sir, przyjmując nawet, że są odpowiedni ludzie na wszystkie przydziały i cały potrzebny sprzęt, i że wszystko pójdzie dobrze, jak można od nas oczekiwać... - Oczekiwać! - wybuchnął wreszcie pułkownik. Przechodzący znów zatrzymali się w napięciu. - O-cze-ki-waćH! Chce pan wiedzieć, czego się tu oczekuje?! Nie podoba się panu to, że daję mu „zaledwie” dziesięć dni?! Człowieku, ja w tej chwili mam w polu tylko dwa bataliony i nie wiem, czy zdołam utrzymać przez dziesięć dni nawet tę pozycję!!! A oni każą mi ruszyć na Rosję!!! - Wycelował palcem w górę, pod kątem, wskazując - jak się domyślił Chandler - kierunek wschodni. - Oczekiwać! Powiem panu, czego tu można oczekiwać. Dziś rano o dziewiątej trzydzieści podano mi tych parę kartek papieru. - Pokazał na stos, piętrzący się koło radiooperatora, który dokładał właśnie kolejny raport. - Było w nich napisane, że kompania żandarmerii, którą wysłałem do przodu - przerwał, zachłystując się ze złości - została podczas wspinania się na szczyt wzgórza wyprzedzona. Rosjanie dotarli tam pierwsi. I nie była to bynajmniej ostatnia wiadomość, o nie. Zaczęły nadchodzić następne, jedna po drugiej. Widzi pan, fala Rosjan przetoczyła się przez nich, ale nie zatrzymała, żeby wszystkich pozabijać. Szkoda im było czasu. Po drodze zastrzelili tylko, kogo mogli, i pojechali dalej. Cóż więc zrobili żandarmi? Wleźli na to pieprzone wzgórze, tak jak im rozkazałem, i okopali się, cholera jasna! Okopali się!!! Wrzeszczał Chandlerowi prosto w twarz, dmuchając śmierdzącym od kawy oddechem. - Gdzieś tak koło południa dostałem kolejne meldunki. Przejechał przez nich następny rzut, także strzelając! Zadzwonili, żeby nas zawiadomić i zapytać, gdzie, do diabła ciężkiego, jest pomoc, o którą błagali. - Harkness przerwał, spoglądając na panujący na biurku bałagan. Potarł dłonią szyję. Chandler czuł, że oczy zebranych w pomieszczeniu ludzi przewiercają go na wylot. - Rzecz w tym, że to były kobiety. Nigdy nie brały udziału w walce. Przybyły tu autobusami. Trzecia fala Rosjan zlikwidowała je wszystkie. Co do jednej - zginęły, dostały się do niewoli, zresztą od czasu gdy przestano przekazywać mi te pieprzone karteczki, nie wiem już nic! Po prostu ich nie ma! Całej kompanii. - Popatrzył straszliwym wzrokiem na Chandlera. - Kompanii samiutkich kobiet!!! Bo zostały nam tylko cholerne kobiety, kiedy wszystkich mężczyzn z pięciu chyba kompanii żandarmerii wcieliliśmy do piechoty! - Przerwał, spuścił oczy i dokończył cicho: - Te kobiety były pieszo, majorze. Pan będzie miał czołgi. FILADELFIA, PENSYLWANIA 27 czerwca, 15:00 GMT (10:00 czasu lokalnego) Kierowca nie rzucającego się w oczy samochodu omijał główne ulice, żeby uniknąć olbrzymiego korka. Filipów patrzył przez okno na szarą dzielnicę slumsów, zamieszkaną głównie przez Murzynów. Irinie byłoby smutno. Starał się nie pokazywać jej takich rzeczy. Próbował sprawić, żeby pokochała Amerykę. Samochód posuwał się w tak gęstym ruchu, że nie było widać, co jest przed nimi. Tablica na skrzyżowaniu wskazywała, że w tym kierunku powinien znajdować się Stadion Weteranów. Filipów zastanawiał się, czy Amerykanie wznowili już rozgrywki ligi baseballowej. Po obu stronach pojazdu ludzie szli chodnikami pod górę. Jakaś rodzina; tatuś niesie dziecko na ramionach. Dziwny obrazek: trzech chłopców w kontrkulturowych strojach, trzymających jednak małe amerykańskie flagi. Para starszych ludzi, cicha, poważna, krocząca powoli pod górę. - Co się dzieje? - zapytał Filipów siedzącego przed nim agenta FBI. Mężczyzna pokazał na pusty pas po lewej i powiedział do kierowcy: - Omiń to. - Odwrócił się do Pawła. - To tylko małe zgromadzenie. Myślałem, że zechce pan zobaczyć. - W jego tonie nie było cienia lekceważenia. Nie było również nic przyjaznego. Agent opuścił szybę swoich drzwi. Odgłos elektrycznego silniczka został prawie natychmiast zagłuszony przez krzyki tłumu ludzi wrzeszczących gdzieś z daleka na całe gardło. Kierowca obrócił się, spoglądając przez ramię, a potem wjechał na pusty pas dla zmierzających w przeciwnym kierunku. Przyspieszył energicznie pod górę. Akurat kiedy miał skręcić w następną ulicę, przed maską pojawił się policjant i podniósł obie dłonie, zatrzymując samochód. - Cholera! - zdenerwował się kierowca, opuszczając szybę. Filipów patrzył na plecy ludzi, stojących przed nimi na zamkniętej dla ruchu ulicy. Tłum ryknął znowu. Nad morzem głów powiewały amerykańskie flagi, wielkie i małe. Ludzie wyglądali jak przeciętni Amerykanie z klasy średniej; były to głównie rodziny, ale także hałaśliwe grupy młodzieży. Wszyscy patrzyli w stronę odległego mówcy, który musiał stać gdzieś w pobliżu stadionu. - No proszę! - odezwał się policjant. - I co pan najlepszego wyprawia? Kierowca wyciągnął odznakę i powiedział: - FBI. Paweł otworzył drzwi i wychylił się z samochodu. - Hej! - krzyknął agent siedzący na przednim siedzeniu, wyskoczył i złapał za kolbę pistoletu, który nosił pod pachą. Drugi agent także wysiadł i wyciągnąwszy broń, oparł ją na dachu samochodu, celując prosto w Filipowa. Policjant stał jak wryty, gapiąc się na Rosjanina, a ten wlepiał wzrok w tłum, który dopiero stąd było dobrze widać. Najbliższy głośnik tak zniekształcał dźwięk, że Paweł słyszał tylko, iż mówca przemawia bardzo głośno i energicznie. W tłumie dziesiątki ludzi trzymały wielkie transparenty domowej roboty. Widać było dym i ogień - na długim kiju płonęła jakaś kukła. Flagi były wszędzie. Tłum odezwał się znowu. Poszło w górę ze sto tysięcy pięści. Okrzyk powoli stawał się wyraźny: - U-S-A!!! U-S-A!!! - darli się ludzie jak na olimpiadzie. Głowy pokrywały ogromną przestrzeń - zbiorowisko ciągnęło się aż do stadionu, powtarzając jednym głosem: - U-S-A!!! Mówca skończył i Filipów nagle zrozumiał, że nie stał on przed stadionem, tylko na samym stadionie i że stadion był wypełniony do ostatniego miejsca. KRYJÓWKA CIA, HARRISBURG, PENSYLWANIA 27 czerwca, 17:00 GMT (12:00 czasu lokalnego) - Jestem James Anderson, z Centralnej Agencji Wywiadowczej. To pan pułkownik Petry z DIA. No i, rzecz jasna, pan Lambert z Białego Domu, którego pan zna. Usiądźmy. - Wskazał Filipowowi kanapę, ustawioną w ten sposób, żeby siedzący znajdował się naprzeciwko kamery numer jeden, jedynej kolorowej kamery w tym starym budynku. Kiedy Lambert i agenci przyjechali tu godzinę wcześniej, pomieszczenie było zakurzone i pachniało tak jak miejsca, w których przez lata nikt nie bywa. Większość czasu spędzili, pospiesznie odsłaniając pozakrywane meble. Wysłano nawet jednego z agentów po nowe żarówki do pogrążonego w mroku salonu. Ostatnio nie używamy takich kryjówek zbyt często - pomyślał Lambert - tak dobre mamy stosunki z Rosjanami. Filipów poczekał, aż Anderson usadzi go we właściwym miejscu. Oczy Pawła nie mogły się oderwać od twarzy Lamberta. - Greg, nie wiem, co mam powiedzieć - przywitał go, gdy spotkali się w drzwiach. Potem nastała niewygodna cisza. Dodał więc jeszcze: - Tak mi przykro z powodu Jane. Kiedy już usiedli, Lambert podniósł wzrok na Filipowa, a ten wciąż patrzył mu w oczy. Na twarzy Grega malował się wyraz głębokiej troski. Paweł rzucił głową, jak gdyby chciał go zapytać, co się stało. Wreszcie dał spokój i spojrzał na dwóch pozostałych mężczyzn. - Dziękuję, że zgodziliście się panowie na to spotkanie - zaczął formalnie Filipów. Anderson i Petry siedzieli niemi jak kamienie. Widać było, że przyszli tu po to, by słuchać, nie żeby mówić. - Przybyłem w sprawie olbrzymiej wagi - ciągnął Paweł. - Jednocześnie tak delikatnej, że niezbędna jest absolutna dyskrecja, i to zarówno po waszej stronie, jak i po naszej. - Filipów przełknął i oblizał wargi. Lambert zastanawiał się, czy nie zaproponować mu czegoś do picia, wziął jednak przykład z obydwu funkcjonariuszy i także siedział nieruchomo. - Zacznę od tego, że przyleciałem tu na polecenie generała Razowa. Żaden z pozostałych członków STAWKI nie wie o mojej wizycie. Dlatego właśnie musi ona pozostać w tajemnicy. Członkowie STAWKI nie zgodziliby się na to, żebym przekazał wam to, co zamierzam. Kątem oka Lambert zobaczył, że Anderson i Petry wymieniają spojrzenia. Greg skoncentrował się na twarzy Pawła, który patrzył przez jakiś czas na Andersona, zanim znowu skierował wzrok na niego. Zapadła cisza. Filipów spuścił oczy, opierając dłonie na kolanach. Jego zesztywniałe ramiona świadczyły o tym, jak trudno mu wypowiedzieć swoją kwestię. - Jak oczywiście wiecie, arsenał naszych rakiet balistycznych wystrzeliwanych z okrętów podwodnych pozostaje w dużym stopniu nietknięty i obecnie broniony jest przez nas w Bastionie położonym na Morzu Karskim. - Zerknął na Lamberta, a ten skinął głową najlżej jak tylko można. - Zdajecie sobie również sprawę z tego, że okręty te nie odpaliły rakiet podczas nuklearnej wymiany ognia jedenastego czerwca. - Greg przytaknął znowu. Paweł otworzył usta i ponownie wbił wzrok w podłogę, walcząc ze słowami. W końcu zaczął pospiesznie mówić: - Jest jednak rzecz, o której prawdopodobnie nie wiecie. - Patrzył teraz prosto na Lamberta. - Obowiązujące dla tych okrętów rozkazy przygotowano według doktryny, którą nazywacie „zabij, zanim zginiesz”. Dowódcy okrętów dostali jedenastego czerwca zarówno współrzędne celów, jak i kody odbezpieczające rakiety. Pociski zostaną wystrzelone w jednej z dwóch następujących sytuacji: po pierwsze, jeżeli okręty otrzymają ważny rozkaz odpalenia, wysłany przez nadajniki będące w posiadaniu STAWKI; po drugie, jeśli dowódca któregokolwiek okrętu uzna, że jest atakowany. W tym drugim wypadku rakiety zostaną skierowane na cele, których współrzędne wybrał jedenastego czerwca Zorin. Cele te stanowią amerykańskie bazy wojskowe na całym świecie... a także trzysta cztery największe amerykańskie miasta. Cisza była tak głęboka, że Lambert próbował wychwycić jakiś dźwięk, na przykład odgłosy ulicy; były jednak zredukowane nieco poniżej progu słyszalności. - No cóż - odezwał się Filipów, opierając dłonie na udach i pocierając nimi - chyba już lepiej pójdę. Anderson i Petry znowu wymienili spojrzenia, a potem niezdecydowanie podnieśli się z miejsc. Lambert także wstał. - Mam tylko jedno pytanie - odezwał się Greg. - Przykro mi. Nie wolno mi odpowiadać na żadne pytania, a nawet gdyby było wolno, i tak bym nie odpowiedział. Angielszczyzna Filipowa zawsze była znakomita, teraz jednak ostatnie zdanie zabrzmiało wręcz sztucznie. Wypowiedział je bez chwili wahania. Nie musiał zastanawiać się nad doborem słów. Po prostu natychmiast podsunęła je usłużna pamięć. - Paweł - rzekł Lambert - czy możecie odwołać te okręty? - Przykro mi, Greg. Nie wolno mi powiedzieć nic więcej na temat rozkazów dla okrętów z bronią jądrową. - Paweł, toczymy wojnę. Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, a te okręty mogą strzelać, ale nie mogą wrócić do bazy, wystarczy jeden błąd, jedna zbłąkana rakieta albo przypadkowy sygnał na radarze... - I już po meczu - dokończył Filipów. Lambert gapił się na niego. Petry chciał coś dodać, ale Anderson wyciągnął rękę i odezwał się szybko: - Dziękujemy panu bardzo, Pawle Siergiejewiczu. - Uścisnęli dłonie. Odprowadzili Filipowa do drzwi. Kiedy czekali, aż Petry otworzy - czego jednak nie zrobił - Anderson skinął głową na Grega. Lambert zapytał: - Paweł, czy mogę zamienić z tobą słowo w cztery oczy? - Tak - odparł Filipów, chwytając się natychmiast tej szansy. Przeszli do przedpokoju i Lambert zamknął starannie drzwi, uważając, żeby nie spojrzeć na umieszczony pod stolikiem mikrofon. - Gdzie jest Irina? - wypalił od razu Paweł. - Dzwoniłem wszędzie; ale nie mogę jej znaleźć. Greg poczuł na sobie olbrzymi ciężar. - Co z nią? - nalegał Filipów blednąc. - Najpierw muszę zadać ci pytanie, Paweł. Wybacz mi, proszę. - Lambert czuł niesmak z powodu tego, że nie odpowiada od razu, trzeba było jednak wykonać zadanie. - To, co powiedziałeś, tam, w salonie... czy to prawda? Muszę to wiedzieć na pewno, Paweł. Czy te okręty podwodne wystrzelą, jeżeli tylko zostaną zaatakowane? - Tak - potwierdził Filipów i zaraz zapytał ponownie: - Gdzie jest Irina? Greg patrzył na niego - twarz, cała postać Pawła wyrażała jedno: Rosjanin był w tej chwili kłębkiem nerwów. Lambert wiedział, że powinien próbować wypytywać go dalej, bo kiedy Filipów się dowie, nie powie już nic więcej. Greg nie potrafił jednak być tak okrutny. - Nie żyje, Paweł. Przykro mi. Irina nie żyje. OBIEKT SPECJALNY, GÓRA WEATHER, WIRGINIA 27 czerwca, 21:00 GMT (16:00 czasu lokalnego) „Pociski zostaną wystrzelone w jednej z dwóch następujących sytuacji...” - mówił Filipów. Lambert był przerażony. Udzieliło mu się zdenerwowanie Pawła. Scena przypominała przypadki dezercji z czasów zimnej wojny: kryjówka CIA, rosyjski oficer wyższego szczebla... „...po pierwsze, jeżeli okręty otrzymają wyraźny rozkaz odpalenia, wysłany przez nadajniki będące w posiadaniu STAWKI; po drugie, jeśli dowódca któregokolwiek okrętu uzna, że jest atakowany. W tym drugim wypadku rakiety zostaną skierowane na cele, których współrzędne wybrał jedenastego czerwca Zorin. Cele te stanowią amerykańskie bazy wojskowe na całym świecie... a także trzysta cztery największe amerykańskie miasta”. Obraz na ekranie zatrzymał się, pokazując Filipowa w dziwnym ujęciu, spuszczającego oczy. Zapaliło się światło. - O Jezu! - zawołał pełniący obowiązki sekretarza stanu. Lambert spodziewał się podobnej reakcji. - Czy ten facet mówił poważnie? - zapytał Grega, stojącego u szczytu stołu, tuż koło prezydenta. - Jest pułkownikiem rosyjskiej armii. Przyleciał właśnie z kwatery głównej STAWKI w Moskwie, gdzie pełni funkcję adiutanta generała Razowa. Do chwili wybuchu wojny był attache wojskowym w ambasadzie rosyjskiej w Waszyngtonie. - I pan dobrze go zna? - upewnił się prezydent. - Od pięciu lat, sir. Był moim... - Lambert przerwał - moim najlepszym przyjacielem. Pewnie nadal nim jest. Constanzo popatrzył na Grega. - No cóż, w takim razie czy powiedział prawdę? Lambert się zawahał. - Tak, sir. Myślę, że tak. A przynajmniej był przekonany, że to, co mówi, jest prawdą. Nastąpiła chwila ciszy, po czym odezwał się prezydent: - Dobrze. Załóżmy zatem, że te okręty mogą wystrzelić na rozkaz swoich dowódców... - Nie kupuję tego - oświadczył nagle dyrektor CIA. - To tylko przeczucie, sir, ale wydaje mi się to niezbyt „rosyjskie”‘. Taki zdecentralizowany system, tak wielka odpowiedzialność dowódców pojedynczych okrętów... Rosjanie zawsze dbają o to, żeby absolutnie wszystko było kierowane bezpośrednio z centrali. - Potrząsnął głową. - Uważam, że to blef. - Pytanie, czy ten Filipów mówi prawdę, pozostaje - zabrał głos Bili Weinberg, były profesor matematyki na MIT, który kierował obecnie Agencją Bezpieczeństwa Narodowego, NSA. - Sami sprawdzaliśmy najróżniejsze scenariusze strategii „zabij, zanim zginiesz”. Stopień zawodności systemu był jednak o wiele za wysoki. Po dostatecznie długim czasie zawsze ktoś odpalał rakiety na podstawie fałszywych przesłanek; niezależnie od tego, jak ścisłe były kryteria oddania strzału ani jak bardzo złożone procedury. Tego rodzaju system nazywamy niestabilnym - prawdopodobieństwo omyłkowego wystrzelenia jest niewielkie, ale stałe. Ryzyko załamania się tego systemu w danej chwili nie wydaje się duże, jeśli jednak weźmiemy pod uwagę całe miesiące, kumuluje się tak, że bardziej prawdopodobne staje się odpalenie rakiet niż ich pozostanie w wyrzutniach. Kiedy dołączymy do tego czynnik ludzki - autodestrukcyjne skłonności podejmujących decyzje, którzy siedzą w napięciu pod wodą wiedząc, że wybuchła wojna; fakt, że powietrze, którym oddychają, i woda, którą piją, są coraz mniej świeże; że jedzenie trzeba brać z awaryjnych zapasów; że oświetlenie jest słabe z powodu oszczędności energii; że w dodatku obowiązuje cisza, no i niepokoją się, co stało się z ich domami - jeżeli zastanowimy się nad tym wszystkim, to stawiam tezę, iż prawdopodobieństwo załamania się tego systemu z czasem wciąż rośnie. Cała strategia - jeśli taka rzeczywiście istnieje - stwarza coraz większe niebezpieczeństwo z każdą upływającą chwilą. Zakończywszy swoją kwestię, niewysoki, otyły mężczyzna sięgnął po ciastko, których trochę zostało z porannej narady, i popił je kawą. Lambert także zastanawiał się, czy nie wziąć kawałka ciasta, gdyż burczało mu w brzuchu, ostatecznie jednak zrezygnował. Nie przejmował się ostatnio jedzeniem. Pragnął jedynie snu, bezbolesnego snu. Gdyby tylko mógł zamknąć za sobą drzwi biura, zwinąć się w kłębek na kanapie i odetchnąć przez chwilę od burzy emocji, która pożerała olbrzymie ilości jego energii... - Zatem jeżeli kłamią, to o co im chodzi? - zapytał prezydent. - Proste - odparł szef NSA, oblizując palce. - Niezależnie od tego, czy mówią prawdę, mają na myśli jedno: „Nie ruszajcie tych okrętów”. To ma sens w każdych okolicznościach. Okręty z bronią jądrową stanowią niezwykle ważny czynnik równowagi sił. Jeśli porównamy same siły konwencjonalne, nasze i ich, to przyznamy, że walka wprawdzie jest uczciwa, ale jej wynik może być tylko jeden. - No dobrze - rzekł prezydent. - Nie powiedział pan jednak, co pan myśli. Czy Rosjanie rzeczywiście mogą dysponować takim systemem? Dyrektor NSA wzruszył ramionami. - Oczywiście, to możliwe - przyznał. Spojrzał na prezydenta. - Ale nie wydaje mi się - dodał. - NSA zgadza się z oceną CIA. - Po czym zwrócił się do swojego pracownika: - Czy mógłby mi pan podać takie z galaretką? NA PÓŁNOC OD PARTIZANSKA, ROSJA 28 czerwca, 22:00 GMT (08:00 czasu lokalnego) - Dobra! - krzyknął Monk, ale zagłuszyła go potężna eksplozja kolejnego pocisku artyleryjskiego, który spadł w pewnej od nich odległości, wzdłuż pozycji zajmowanych przez batalion. - Zaczynamy. Kopiemy...! - darł się Monk wstawszy. Po ostatnim słowie poczuł suche drapanie w gardle i zaniósł się kaszlem. Jego głos był już na wyczerpaniu - po trzech dniach wydawania okrzyków, walki, braku snu. Kapral zmusił ludzi, żeby zajęli pozycje wzdłuż linii wyznaczonej przez sztuczną mgłę, spowodowaną wybuchami rosyjskich pocisków dymnych. Rzucili plecaki i wyciągnęli saperki. Monk ustawił ostrze metalowej łopatki i zaczął kopać miękką ziemię pod stopami. Ręce i krzyż bolały go od co najmniej dwunastu dołów, jakie zdążył wykopać od czasu lądowania. Wszyscy z pracujących mężczyzn zachowywali milczenie, rzecz jasna z wyjątkiem Moutha. - Już nie mogę! - krzyczał „Morda”, wbijając saperkę w ziemię; jego ruchy zniekształcały co trzecie wypowiadane słowo. - Pieprzony korzeń! - przeklął, waląc z wściekłością w złośliwą przeszkodę, aż wreszcie wyrwał ją obiema rękami. - Już po prostu nie mogę - narzekał, kopiąc dalej. - Po prostu wymiękam. Nie mogę i już. - Zamknij się, Mouth! - warknął Monk, słysząc, że Gunny wykrzykuje z daleka rozkazy. - Sypcie ziemię przed siebie! - wrzeszczał sierżant. Monk, ciężko oddychając, przeklął własną głupotę. Odwrócił się tyłem do zbliżających się Rosjan i zaczął usypywać przed sobą ciemnobrązową ziemię. To będzie jego jedyna ochrona przed wszystkim, co może stamtąd nadlecieć. - Wstrzymać ogień, dopóki nie zacznę strzelać! - krzyczał Gunny ze swojej pozycji gdzieś pomiędzy pierwszym szwadronem Monka a nowym drugim. Ich pluton liczył mniej więcej połowę stanu pierwotnego. - Plecaki... rzucać przed dołami! - Gunny wołał z przerwami, ponieważ sam zawzięcie kopał. Dawaj, dawaj, dawaj! - poganiał się w myśli Monk z narastającym niepokojem. Z każdą łopatką wykopanej ziemi, z każdą cząstką energii, jaką wkładał, żeby powiększyć dół, dodawał kolejne procenty do prawdopodobieństwa swojego przeżycia. Mimowolnie zaczął stękać, pokonując teraz ból bez najmniejszego wahania. - Grenadierzy, załadować! - ciągnął Gunny. - Najpierw wystrzelicie granaty, a potem od razu walcie z karabinów; nie traćcie czasu na ponowne ładowanie granatów. Strzelcy - strzelać pojedynczymi nabojami! Wyłączcie ogień maszynowy; nie marnować amunicji! - Dół, który kopał Monk, zamieniał się teraz w prawdziwy okop, w który można się schować. Jeszcze tylko parę minut - ponaglał się kapral. Głębiej, głębiej, głębiej. - Chować się, podaj dalej! - krzyknął z poziomu gruntu Mouth. Wszyscy pomiędzy Monkiem i Gunnym leżeli na ziemi, opierając karabiny na plecakach. Gunny wsparł się jedną dłonią o podłoże, a drugą przyciskał do ucha słuchawkę radia pod hełmem. - Chować się! - syknął Monk w stronę Bone’a i Smallsa, którzy przycupnęli w szerokim dole obok. Sam też położył się w swoim ukryciu, głębokim na ponad dwadzieścia centymetrów. - Podać dalej! Dym rzedniał. Wystrzelili zasłonę za wcześnie - pomyślał Monk, przeglądając uważnie las za lufą M-249 - belgijskiego oddziałowego karabinu automatycznego - Squad Automatic Weapon, częściej nazywanego w skrócie SAW, co oznacza także: PIŁA. Kapral, tak samo zresztą jak większość żołnierzy, dysponował teraz większą siłą ognia niż zwykle - pozbyli się M-16 na rzecz cięższej broni, pozabieranej zabitym. Monk upewnił się, że okrągły dwustunabojowy magazynek amunicji kalibru 5,56 mm jest na swoim miejscu, a potem chwycił długi, wystający trzpień i odciągnął go do tyłu. Usłyszał trzask sprężyny. Popchnął zamek z powrotem do przodu, żeby wprowadzić do komory pierwszy nabój. Od tej chwili karabin ustawiony był na ogień maszynowy - „rock and roli”, jak nazywał to Bonę. Monk znowu przeszukał wzrokiem las, oczekując wyłaniających się z dymu postaci. Widział jednak tylko drzewa. Kilkakrotnie wycelował w któreś z nich, wyobrażając sobie nadchodzącego ostrożnie człowieka. Nad głowami zaczęły przelatywać pociski, tym razem wystrzeliwane zza ich pleców. Mimo że artylerzyści byli dobrze wyszkoleni, Monk opuścił głowę na ziemię - od momentu gdy pocisk opuścił lufę, nie przebierał w celach. Od strony nacierających Rosjan rozległ się trzask przypominający głośny wybuch ogni sztucznych. Najpierw słychać było lecący pocisk, a następnie z siedemdziesiąt takich trzasków. Rozpraszająca się amunicja - pomyślał Monk. Maleńkie srebrzyste krążki, przeznaczone do zwalczania piechoty. Każdy z nich wybucha z siłą równą granatowi ręcznemu. Wysypują się z pocisków artyleryjskich nad głowami Rosjan. Kapral mógł tylko wyobrażać sobie, co się dzieje na dole. Obejrzał się w lewo i zobaczył Bonę’a, przyciskającego policzek do kolby M-60. Smalls leżał po jego lewej, trzymając przed nosem świeży stunabojowy pas amunicji kalibru 7,62 mm. Monk poczuł, że pomimo zmęczenia zaczyna napływać mu do głowy adrenalina, wywołując dziwne, nieprzyjemne uczucie; oszołomienie spowodowane brakiem snu, połączone ze zniecierpliwieniem, charakterystycznym dla szybkiego działania. Głowa, która teraz bolała go nieustannie z wyczerpania i głodu oraz od zgiełku i stresów walki, zaczęła pulsować z niesłychaną intensywnością z każdym uderzeniem serca. Kapral potarł oczy, a potem przeciągnął ręką wzdłuż boku, żeby zetrzeć chłodną strużkę potu, która ściekała mu spod pachy. No, chodźcie już! - myślał, błądząc wzrokiem pomiędzy drzewami. Przycisnął policzek do chłodnej plastikowej kolby SAW-a i podniósł ją tak, że celownik zgrał się z muszką. Zatrzęsły się krzaki, a potem wychynął zza nich człowiek. Głęboko w lesie po lewej. Ten żołnierz nie biegł jednak zwyczajnie - uciekał. Monk zdał sobie z tego sprawę, kiedy w niego wycelował. Mężczyzna był bez broni, nie miał też hełmu na głowie. Nawet z tej odległości na jego twarzy widać było panikę. Krzyczał coś, co brzmiało jak „Peso-darenda!”, czy coś w tym rodzaju. Pojawiło się więcej żołnierzy; ci mieli już karabiny i hełmy. Kiedy biegnący przodem człowiek zbliżył się do zajmowanych przez pluton Monka pozycji, kapral uznał, że Gunny zbyt długo zwleka. Rosjanin był tuż-tuż. Monk popatrzył jeszcze raz przez celownik, mierząc w pierś jednego z odległych napastników. Było ich teraz ze dwudziestu czy trzydziestu. Nadbiegali, lekko pochyleni. Kapral usłyszał cichą, ale stanowczą komendę wypowiedzianą po rosyjsku. Nacisnął spust, na tyle jednak delikatnie, żeby karabin nie wystrzelił. Wszyscy czekali na Gunny’ego. Kątem oka Monk śledził uciekającego człowieka, który osiągał już prawie ich pozycje, biegnąc prosto na sierżanta. Gdy pokonywał ostatnie metry przed niewielkim wzniesieniem, ciągle bełkocząc coś po rosyjsku, kapral poprawił karabin, mierząc w najbliższego napastnika przed sobą. - Plees, I surrendaah! - zrozumiał wreszcie Monk. Mężczyzna wołał nieudolną angielszczyzną, że się poddaje. Jednocześnie rozległ się pojedynczy wystrzał, wywołując po obu stronach Monka falę następnych. Broń kaprala podskoczyła, zanim na dobre zdał sobie sprawę, że pociągnął mocniej za spust. Potężny odrzut, wywołany wystrzeleniem kilku pocisków, uderzył Monka w ramię, obolałe od częstego używania broni. Kapral obrócił karabin w lewo, a jego oczy wypełniły się łzami. Pieprzyć to! - pomyślał, żeby oczyścić i oczy, i umysł. Pierwszy, a następnie kilku innych nadbiegających Rosjan padło - do tyłu, do przodu, skręcając się. Pieprz to, stary! - powtórzył do siebie w myśli Monk, wydobywając z SAW-a kolejną salwę. Pluton strzelał teraz przed siebie. Hałas był ogłuszający. Mouth zamarł na chwilę ze swoim M-16, widząc rzeź, jaką spowodował wystrzelony przez niego granat - odłamki urwały jednemu z przeciwników rękę, drugiemu zaś głowę. Monk strzelał metodycznie w kolejne cele, których zostawało coraz mniej i mniej. Zacisnął zęby, jego twarz wykrzywił szyderczy grymas. Pieprzę wszystko i wszystkich - myślał z wściekłością, a karabin tylko podskakiwał. Wiele razy, gdy naprowadził broń na cel, nieprzyjaciel rozkładał ręce i staczał się na ziemię, zabity, zanim Monk zdążył wystrzelić. Postanowił pociągać za spust rzadziej, żeby ostudzić lufę. Celował w pełzających teraz w większości ludzi, którzy jeszcze przeżyli. Strzelał w każde miejsce, gdzie zobaczył ślad życia - błysk z lufy, trawę lub liście wyrzucone przez podmuch, wijące się z bólu czy może posuwające się do przodu ciało - trudno było rozróżnić. Opuścił głowę, zobaczywszy dymiące ślady kilku granatów, wystrzelonych nagle jednocześnie ku pozycjom jego plutonu. Zamiast silnych materiałów wybuchowych, granaty zawierały jednak dym. Pole widzenia zasnuła skłębiona chmura. Twarz Monka obsypały grudki ziemi, kiedy przypadkowe kule trafiły w podłoże tuż przed nim. Przycisnął głowę do gruntu i znów spadł na niego deszcz ziemi. - Wstrzymać ogień! - przez szum w uszach przebił się głos Gunny’ego. - Strzelcy - walić tylko w konkretne cele trzynabojowymi salwami! - Monk krył się, gdyż słychać było jedynie karabiny wroga i plutonów walczących dalej po bokach. Gęsty, ale chaotyczny ogień Rosjan odrywał korę z pobliskich drzew. - Grenadierzy, załadować i wstrzymać ogień! - wołał Gunny. - Karabiny maszynowe - ogień koszący! Zatrzymajcie ich tam! Monk rozejrzał się i znalazł dwa suche patyki. Wystawił się na kule, przyklękając, i wbił jeden patyk na prawo od swojego plecaka, a drugi na lewo. Wokół powietrze rozcinały dobrze mu już znane odgłosy. Z ulgą położył się z powrotem i wypoziomował SAW-a, tak żeby „kosił”, strzelając równolegle do powierzchni ziemi. Wycelował w stronę wskazywaną przez prawy patyk, prosto w dym. Rozległ się trzask pięciu nabojów wystrzelonych w ciągu jednej trzeciej sekundy. Karabin uderzył go w bolące ramię. Monk przesunął lufę odrobinę w lewo i pociągnął za spust jeszcze raz. Nagle zobaczył plecy zbliżającego się Rosjanina, który wypełzł po lewej zza kłębów dymu. Mężczyzna znajdował się jednak za krawędzią obszaru wyznaczonego przez lewy patyk, więc kapral strzelał dalej według swojego planu, celując z powrotem na prawo. Nieprzyjaciel podniósł się, żeby rzucić granat, ale zastygł na kolanach, przeszyty karabinową kulą. Granat wybuchł za jego plecami, oświetlając na moment wygiętą sylwetkę, zanim rozerwał ją na strzępy. Monk zobaczył, że coś się do niego zbliża. Dymiąc i podskakując, zmierzało wprost ku niemu. Przywarł głową do ziemi. ŁŁŁŁUUUPPPPP!!!!! Potoczył się, czując tak potworny ból głowy, jakby ktoś ścisnął mu ją imadłem. Kiedy wirowanie nie ustawało, spróbował się zastanowić, czy leży na brzuchu, na plecach, czy też na boku. Na plecach - stwierdził - nie, nie, na brzuchu. Ból, który teraz promieniował z uszu, poprzez czoło aż do oczu, był tak silny, że w porównaniu z nim poprzednie dolegliwości wydawały się drobnostką. Monk nie miał pojęcia, ile czasu leży, ale wokół panowała cisza - walka była skończona. Chciał podnieść głowę, żeby się rozejrzeć, poczuł jednak jeszcze silniejszy ból, spowodowany ruchem, a następnie ogarnęła go fala mdłości i zaczął wymiotować. Stopniowo skurcze żołądka zelżały; Monk trwał w bezruchu, całkowicie wyczerpany. Muszę otworzyć oczy - pomyślał, próbując dojść do siebie. Nie wykonując żadnego innego ruchu, podniósł powieki i ujrzał Moutha. Z wyrzutnika jego karabinu wylatywały w oszalałym tempie łuski zużytych nabojów. Za nim znajdował się Gunny. Wyciągał z torby jeden granat za drugim i rzucał nimi przed siebie jak piłką do futbolu amerykańskiego. Nadchodzili. Rosjanie zbliżali się, żeby zabić Monka! Kapral zebrał wszystkie siły i podniósł głowę. Zobaczył ludzkie postaci, biegnące ku niemu przez rzedniejący dym. Usta rosyjskich żołnierzy były wykrzywione w okrzyku. Nacierali, a z trzymanych na wysokości bioder karabinów błyskały pomarańczowe strugi ognia. Zgiełk bitwy docierał do uszu Monka przytłumiony pulsującym w nich bolesnym szumem. Kapral wykrzywił się i zamknął oczy, kiedy następne dźgnięcie bólu przekłuło jego uszy niczym stalowe igły. Z każdą bolesną falą odgłosy walki przebijały się jednak coraz bardziej. Monk sięgnął po swojego M-16 i zdziwił się, że to SAW. Oparł karabin o plecak. Kiedy dotknął kolbą ramienia, przeszył go nowy ból. Szarżują na nas! - zdał sobie sprawę, widząc nadciągającą gromadę ludzi. Poczuł potężny wybuch granatu, który eksplodował gdzieś z tyłu, pomiędzy nim a Mouthem. Strugi ognia i grudy czarnej ziemi buchnęły w górę raptem o jakieś dwa metry od niego. Obsypały go małe grudki. Wystrzelił na oślep w nadbiegających Rosjan, nie spuszczając palca ze spustu. Z łatwością skosił najpierw jednego, potem drugiego, wreszcie trzeciego przeciwnika - tak samo jak dwa patyki, wbite w ziemię po obu stronach lufy. Skierował ogień dalej, później znowu bliżej i jeszcze raz dalej. Piętnaście, dziesięć metrów przed nim ludzie padali na ziemię. Karabin tłukł go w obojczyk, powodując nieustanny ból, który przeradzał się w dziwnie przyjemne swędzenie. Nieważne. Nic nie było już ważne. Monk patrzył, jak twarze Rosjan eksplodują różowo, a z ich piersi buchają fontanny spienionej czerwonej krwi. Widział, jak impet jego kul prostuje pochylone sylwetki albo zrzuca hełmy z głów, na których pojawiają się głębokie czerwone bruzdy. Skończyła mu się amunicja, więc rzucił się, żeby zdjąć pusty magazynek. Sapał z wysiłku, a z jego krtani dobywały się przez zaciśnięte zęby nieartykułowane dźwięki. Gorączkowo próbował wsunąć na miejsce kolejny magazynek, ciężki od nabojów; liczył kroki, które dzieliły od niego nacierających Rosjan. Tym razem zabolała go straszliwie dłoń, kiedy złapał za rozgrzaną do niewyobrażalnej temperatury lufę. Znów rzucił się na ziemię; widział już tylko biegnącego człowieka. Rosjanin celował w jego pierś, ale nie strzelał, ponieważ także szarpał się z magazynkiem. Czarny szeroki bagnet znajdował się na poziomie oczu Monka, odległy o pięć, cztery, trzy kroki. Kapral pociągnął za spust, przeszywając przeciwnika serią od krocza aż po głowę, tak jak uczono. Zanim twarz Rosjanina eksplodowała czerwienią, Monk zobaczył na niej wyraz nie tyle bólu czy przerażenia, ile zdziwienia. Pęd czterech kul zatrzymał Rosjanina w pełnym biegu. Nagły wybuch z prawej strony, potężny niczym spadający młot kowalski, wycisnął powietrze z płuc Monka. Kapral uderzył w swój plecak, a potem ześlizgnął się z niego na ziemię. Poczuł przez podłoże kilka kolejnych gromów; w jego uszach trzasnęło, jak to czasem zdarza się w samolocie, i raptem słyszał znów wyraźnie odgłosy bitwy. Machinalnie spojrzał na drzewa nad głową, desperacko próbując przy tym nabrać powietrza do ust. Coś poruszyło się na skraju pola jego widzenia. Odwrócił głowę i zobaczył Moutha, wbijającego pięty w ziemię, żeby wydostać się na plecach ze swojego dołu. Jednocześnie Mouth strzelał, trzymając karabin pomiędzy kolanami; na jego twarzy malowało się nieopisane przerażenie. Niewiele myśląc, mimo potwornego bólu żeber, Monk podźwignął się na kolana, złapał SAW-a i pociągnął za spust. Jego policzek owionął gorący podmuch kul wystrzelonych przez człowieka, którego właśnie zabijał. Mężczyzna upadł, przewieszając się przez plecak Monka. Kapral bryzgał pociskami na wszystkie strony, prosto w tłum nacierających Rosjan. Bezpośrednio przed nim pojawiło się dwóch - pociągnął za spust i już nie żyli. Na prawo, na linii Amerykanów, zjawili się następni - pociągnął i po nich. - Gińcie, gnojki!!! - wrzasnął. - Do ziemi! Do ziemi! - dotarł przez szum w uszach odległy głos Gunny’ego. Monk jednak nie zważał na to wezwanie, które oznaczało, że żołnierze mają przywrzeć do ziemi i strzelać we wszystko, co znajduje się nad poziomem gruntu. Zabijał z wysokości kolan; karabin podskakiwał mu w dłoniach. Strzelał, dopóki nie skończyło się kolejnych dwieście nabojów. Padł na ziemię, żeby załadować jeszcze jeden magazynek. Broń czuć było dymem, który unosił się już z lufy. Las zatrząsł się od wybuchów granatów.’ Rosjanie wciąż nadbiegali. Zaczęło mu się kręcić w głowie, oddychał z trudem, bolała go klatka piersiowa. Podniósł karabin do prawego uda i wypuścił serię. Przez bolesne dzwonienie w uszach słyszał odległy trzask swojej broni, odpowiadający wibracjom, jakie odczuwał ciałem. Krzyknął z bólu, który pojawił się po lewej stronie jego piersi. Wydał z siebie iście nieludzki, zwierzęcy wrzask, który jednak był niczym wobec otaczającego zgiełku bitwy. Z ziemi podniósł się człowiek; biegł powoli, utykając; strzelał z wysokości biodra. Chlap! - odezwało się w myśli kaprala, kiedy jego salwa przeszyła tułów Rosjanina i mężczyzna rozpadł się, rozlewając zawartość swojego brzucha, zanim jego nogi zdążyły się przewrócić. Ciągnij! Ciągnij! - nakazywał sobie Monk. Za każdym razem, gdy jego SAW podskakiwał, jeden z przeciwników padał martwy. Nagle hełm kaprala uderzył go w nos, a przez twarz przeleciał bolesny piorun. Monk sięgnął ręką, żeby poprawić hełm, i poczuł na górnej wardze strużkę krwi. - Nie zabijecie mnieee!!! - pomyślał czy może krzyknął, wypuszczając z karabinu kolejną długą salwę. Nadbiegali. Wybiję ich wszystkich! Prawie nie zauważył bólu, z jakim zaciskał zęby. Jeden z prawej - pociągnąć - nie żyje! Na lewo - karabin się zaciął - trach! Ha! Ty gnojku, już po tobie! Na wprost! Chodź, ty pieprzony... Trach! Ha! Zdechłeś! Monk podniósł broń do ramienia, żeby zabić Rosjan, którzy zaczęli odpełzać z powrotem. Z każdym pociągnięciem za spust wykrzykiwał do siebie: - Złapałem rytm! Zabójczy rytm, gnojki!!! Ciągnę, padł. Zabity!!! - wrzeszczał tak i wrzeszczał. Kiedy już nikt się nie czołgał, gniew kaprala narósł z powodu niemożności wyładowania się. - Gdzie jesteście, gnojki???!!! Chodźcie tu!!! Chodźcie, to dostaniecie!!! - Z oślepiającą furią zerwał się na równe nogi i strzelał do tych, którzy wili się z bólu. A gdy przestali się wić, walił dalej do leżących na ziemi martwych zielonych kształtów. To jednak też nie pomagało. Nie mógł się wyładować. Oddychał urywanym, płytkim rytmem. Nienawidził wszystkiego. Rzucał głową na boki, ale pośród rzedniejącego dymu nie widział nic - nic, co można by zabić. Zaciskając odsłonięte zęby do bólu, zamknął oczy i ryknął, ciągnąc za spust i obsypując kulami drzewa od prawej do lewej tak długo, aż karabin przestał dygotać. Poczuł szarpnięcie czyjejś dłoni. Ktoś podciął mu nogę i pociągnął na ziemię. Z lewej strony piersi znowu odezwał się ból. - Wstrzymać ogień!!! - wydarł się Gunny, klękając i szarpiąc Monka za pas. - To już koniec! Skończyło się, do cholery! Nozdrza kaprala wypełnił zapach spalonego prochu. Słyszał skwierczenie rozgrzanej do białości lufy SAW-a. Zwolnił skurcz palca, wciąż zaciśniętego na spuście. Z jego piersi wyrwał się powstrzymywany płacz; z oczu popłynęły łzy. Gunny poszedł dalej, żeby sprawdzić pozostałych. Kapral popatrzył wzdłuż zadymionych linii swojego oddziału. Mouth leżał z otwartymi ustami i zamkniętymi oczami; płakał. Chłopcy podnosili się powoli, skrajnie wyczerpani nie wysiłkiem fizycznym, ale potwornym napięciem psychicznym. Jak po każdej podobnej walce, po ponurych twarzach ściekały łzy, zmywając strużkami brud. Oszołomieni mężczyźni siedzieli na krawędziach wykopów. Monk znów się rozejrzał. Wszędzie leżały ciała - tak daleko, jak tylko sięgał wzrok poprzez ciągle unoszące się dymy. Z zarośli wystawały łokcie, ramiona i głowy zabitych. W powietrzu czuć było silny, cierpki zapach prochu strzelniczego. Do jutra będzie tu czuć co innego. ROZDZIAŁ XIII PREŚOV, SŁOWACJA 30 czerwca, 13:00 GMT (14:00 czasu lokalnego) Chandler i Barnes szli wzdłuż dwóch rzędów czołgów M-1A1 Abrams, zaparkowanych lufa w lufę pod ochronną siatką maskującą. - Kto wydał rozkaz ustawienia tych czołgów tak blisko siebie? - zapytał David. - Kapitan Loomis, sir - odpowiedział Barnes. Loomis był zastępcą dowódcy batalionu. - Żołnierze pracują w drużynach, podzielonych według zadania, a nie załóg poszczególnych czołgów. Jedna drużyna czyści lufy, druga smaruje koła. Musimy wyczyścić gąsienice, bo długo leżały i nikt ich nie konserwował. Nie wytrzymałyby dziesięciu obrotów. - Dobrze. Nie podoba mi się tylko to ustawienie. - Chandler spojrzał przez dziurki sieci na zamglone letnie niebo. - Tak jest szybciej, ale ma pan rację, sir, to ryzyko. - Sierżant zatrzymał się. - O, tu jest. David zobaczył potężny ciemnozielony pojazd. Przysadzisty - wieża ledwie przewyższała czubek hełmu Chandlera - ogromny czołg był szerszy i dłuższy od M-60, swojego starego poprzednika, którego David znał sprzed dziesięciu lat. Chandler poczuł na sobie oczy Barnesa. - Porozstawiajcie te czołgi, pierwszy sierżancie, w odstępach przynajmniej trzydziestu metrów. Każdy pojazd przykryć oddzielną siatką. - Tak jest, sir - odparł Barnes i odszedł. Chandler zbliżył się do czołgu i pogładził pięknie wykończony pancerz - przypominającą plaster miodu strukturę wykonaną z cermetalu. Tak bardzo różniła się od zwykłego, gładkiego metalu starszych modeli. David odnalazł przy przednim błotniku szczebelek i wspiął się na kadłub, łapiąc się grubej lufy studwudziestomilimetrowego działa. Będzie musiał pamiętać, żeby nigdy nie robić tego po oddaniu strzału - nawet jeden rozgrzeje lufę do tego stopnia, że ręce by się człowiekowi przysmażyły. Stał tak pod linkami napinającymi siatkę i przyglądał się ludziom doglądającym stalowych potworów. To była tylko jedna z czterech podległych mu kompanii - czternaście z pięćdziesięciu ośmiu czołgów. Wydawały się potęgą nie do pokonania. Trudno było wyobrazić sobie, żeby mogli powstrzymać ją Rosjanie, a także żeby on, David Chandler, potrafił nią kierować. Jak miał pilnować tego wszystkiego pośród zgiełku bitwy? Sprawić, żeby jedna z kompanii nie wyrwała się zanadto do przodu lub też nie pozostała w tyle albo nie zaczęła strzelać do własnych żołnierzy? Patrzył na potężny kadłub swojego czołgu i na jego wieżę, życząc sobie, żeby mógł walczyć tylko za pomocą tego jednego pojazdu. Wiedział, że z tym by sobie poradził, gdyby miał czas potrenować. Wspiął się na wieżę, omijając ogromny cekaem M-2 kalibru 1/2 cala, zwany Ma Deuce - „Mamuśka Czart”. Kule wielkości kciuka zdołałyby przebić cylindrowy blok silnika dużej ciężarówki z odległości trzech kilometrów z okładem. Wszyscy sądzą, że jedynym powodem użycia czołgu jest jego armata, ale piechota najbardziej boi się właśnie tego karabinu, umieszczonego naprzeciw włazu dowódcy. - Sześćdziesiąt sześć gotów do jazdy, sir! - zawołał szczupły żołnierz, stojący na ziemi przy następnym pojeździe. Pocił się, ciągnąc za wielki łom w kształcie ogromnego pazura, żeby napiąć gąsienicę i wsadzić sworzeń, łączący ze sobą skrajne ogniwa. Wreszcie zostawił to zajęcie koledze i podszedł do czołgu Chandlera, wycierając dłonie. Zasalutował. - Starszy szeregowiec Jefferson, sir. Jestem pana ładowniczym. David odpowiedział na salut. - Zdaje się, że wszystko już w nim gotowe. - Tak jest, sir. Może ruszać w drogę. - Hej - odezwał się głos przypominający stęknięcie - możesz tu...? Jefferson obejrzał się na zmagającego się z łomem kolegę, a potem znów popatrzył na Chandlera. - Kopniemy kogoś w jego pieprzoną dupę za pomocą tego maleństwa, sir - powiedział, poklepując z uczuciem pancerz - jeśli wolno mi się tak wyrazić. - Zasalutował niedbale jeszcze raz i wrócił do gąsienicy. Dalej widać było sypiące się ze spawarki iskry, spadające na zrytą koleinami brązową ziemię i zieloną trawę. Każdy ruch czołgowej gąsienicy znaczył głęboko pulchną glebę. Wszędzie uwijali się żołnierze. Wszyscy pracowali, ale wciąż było mnóstwo do zrobienia. Ludzie ustawieni w „ręczny transporter” podawali sobie ciężkie pociski do dział. Do tylnej części kadłubów doprowadzono węże pompujące paliwo. Wzdłuż nich powbijano w ziemię małe pomarańczowe chorągiewki, ostrzegające nieuważnych kierowców przed spowodowaniem groźnego wypadku. Spojrzenie Davida powędrowało po nasypach otaczających przykryty siatką obszar. Jakieś czterysta metrów dalej znajdował się następny przystanek Chandlera: punkt wydawania zapasów. Specjaliści od logistyki utworzyli tak zwany korytarz rotterdamski - łańcuch połączeń, którym dostarczano sprzęt ze Stanów poprzez Rotterdam, przewidziany niegdyś w planach NATO, obecnie niechętnie udostępniony przez byłych sojuszników - i uruchomili sieć kolejową wiodącą przez Niemcy na wschód. W obrębie wielu kilometrów od miejsca, gdzie stacjonowała brygada Davida, koło każdej bocznicy kolejowej piętrzyły się stosy drewnianych skrzyń i tekturowych pudeł oznaczonych po angielsku kodami czarnych liter i cyfr. Chandler potrząsnął głową. Kiedy parę dni temu wybierano punkt wydawania zapasów, zdecydowano się usytuować go koło kępy drzew, żeby siatka maskująca stanowiła z pozoru naturalne przedłużenie ciemnozielonego obszaru. Patrząc na niego teraz, Chandler zachichotał: stos skrzyń urósł do rozmiarów prawdziwej góry, tu i ówdzie tylko przykrytej siatką. Ludzie od logistyki stracili już kontrolę nad tym wszystkim. Jeden z oficerów zaopatrzeniowych brygady powiedział, że łatwiej jest zamówić coś ze Stanów niż przeszukiwać stosy skrzyń, powiększane przez wózki widłowe i dźwigi wraz z przybyciem każdego pociągu. Ow zmęczony człowiek dodał, że całe tygodnie potrwa, nim pootwierają tylko te skrzynie, które przyjechały do tej pory, i zobaczą, co jest w środku. A zapasy codziennie rosły. David znowu popatrzył na swój czołg. Otwarte włazy dowódcy i ładowniczego zachęcały do wejścia. Wspiął się na wieżyczkę, a potem spuścił nogi w czarny otwór. Oparł się rękami o krawędź włazu, szukając stopami jakiegoś oparcia. Znalazł siedzenie dowódcy i na chwilę stanął na nim. Zaraz pod linią wzroku sterczała szeroka lufa działa - niska, prosta, potężna; wskazywała drogę. Jefferson i jego koledzy namalowali na niej napis: „Obciągajcie to”. Potężny cekaem Chandlera znajdował się po prawej stronie jego włazu. Mniejszy cekaem ładowniczego ¦- M-60, kalibru 7,62 mm, sterczał symetrycznie, po jego stronie wieży, czyli z lewej w stosunku do Davida. Chandler zsunął się w dół, do środka. Nie dotarł zbyt nisko, w połowie drogi bowiem wbiło mu się boleśnie w nerki wyposażenie - menażka, sakwy z amunicją do M-16 i różne inne rzeczy, które zaczepiły się o krawędź włazu. O cholera! - pomyślał David, szybko rozglądając się wokół po swoich ludziach. Przy czołgu stojącym naprzeciwko drużyna żołnierzy czyściła wielkim wyciorem lufę. Rozebrani od pasa w górę, byli zbyt spoceni i zmęczeni, żeby cokolwiek zauważyć. David zdjął pas i zanurkował w dół. Siedział w ciemności, trzymając w ręce ciężki pas od pistoletu. Wewnątrz było gorąco, ciemno i cicho. Kabina okazała się większa, niż wydawało się z zewnątrz. Nie miał pojęcia, jak włącza się oświetlenie przedziału załogi, więc odczepił od pasa latarkę. Środek kabiny wypełniał olbrzymi zamek działa, znajdujący się poniżej wysoko umieszczonego siedzenia dowódcy. Białe aseptyczne ściany były właściwie puste. W dole, nieco z przodu, usytuowano miejsce celowniczego, a przed nim umieszczono osłonięte celowniki i urządzenia do sterowania lufą. Przed Chandlerem znajdował się identyczny zestaw przyrządów. David schował latarkę z powrotem. W przyćmionym świetle, wpadającym z góry przez otwory w siatce i właz, chwycił lekko „joystick” służący do obracania wieży, podnoszenia, opuszczania i strzelania z armaty. Przycisnął głowę do osłon celownika i siedział tak na swoim miejscu, tuż pod włazem. Ekran był ciemny, ale osłona pasowała akurat do jego twarzy, przechodząc tuż nad oczami i nosem. Nagle pancerny kokon Davida wypełnił gwizd, który przeleciał szybko z jednej strony na drugą. Chandler tkwił w ciemności, a jego serce na moment zamarło. Hałas silników odrzutowych ucichł, kiedy tylko maskująca siatka nad włazem uniosła się delikatnie pod wpływem przepływającego strumienia powietrza, a następnie opadła. Pośród ciszy rozległy się krzyki, potem trzask ognia z broni przeciwlotniczej. Sekundę później zawyła przeraźliwie syrena wykrywacza broni chemicznej. - Gaz, gaz, gaz!!! - zawołał ktoś. David wziął głęboki oddech i zaczął walczyć z sakwą, w której miał maskę i kombinezon. Pospiesznie wciągał ochronny strój, waląc łokciami, kolanami i głową o ściany swojego przedziału, cały czas uporczywie wstrzymując oddech. Tym razem mu się udało. Drżąc z przerażenia, wydostał się niezdarnie z czołgu. Jego oddech syczał wewnątrz maski, a „nieparująca” szyba natychmiast pokryła się mgiełką. Mała grupka zakapturzonych ludzi zebrała się w ruchliwy ciemnozielony pagórek - tak to wyglądało przez zaparowaną szybę - pod porzuconym wyciorem, ciągle sterczącym z lufy sąsiedniego czołgu. Chandler wspiął się na wieżę i zobaczył, że ich osłonięte kombinezonami ręce i plecy z czymś walczą - ze wszystkich stron spadały w dół strzykawki z atropiną. Wkrótce przekonał się, o co chodzi: w środku leżał żołnierz osłonięty tylko maską przeciwgazową. Jego nagi tors był biały jak papier; ciałem wstrząsały dziwne konwulsje, które wydawały się sztuczne, jak gdyby był to jakiś automat, nie człowiek. LOS ANGELES, KALIFORNIA 30 czerwca, 17:00 GMT (09:00 czasu lokalnego) „Powojenne magnetowidy!” - głosił reklamowy napis. Melissa pchała Matthew, śpiącego smacznie w wózku pod parasolem. Zbliżała się do wystawy sklepu elektronicznego w centrum handlowym Galleria. „Dostawa prosto z Japonii. Bez uszkodzeń od impulsu elektromagnetycznego. PEŁNA GWARANCJA!” - Dwa tysiące dolarów - przeczytała głośno ze zdumieniem. „Kup dowolny telewizor - dostaniesz maskę przeciwgazową za DARMO!” - głosiła inna tabliczka. Melissę przeszedł dreszcz. Wiadomości w gazetach były bardzo ogólnikowe - rząd nie ogłaszał zbyt wiele, ale spekulacje dziennikarzy przekraczały wszelkie granice. Czy świat się kończy? - myślała, spoglądając na swoje maleństwo. Miała nadzieję, że spacer jej pomoże, lecz nie poczuła się lepiej. Ruszyła dalej. Centrum handlowe było prawie puste, a większość sklepów zamknięta. Idąc klimatyzowanym pasażem, mijała sklep z dodatkami do ubrań - ze środka dolatywał zapach wysokiej jakości skóry. - Szuka pani pracy? - zapytała właścicielka, wychodząc zza lady ze szmatką, którą odkurzała. Melissa uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. - Nie, dziękuję. - Och. - Kobieta zauważyła Matthew. Uśmiechnęła się smutno. Pokiwała głową i rozejrzała się po pustym centrum handlowym. - Nie wiem, jak długo jeszcze zdołam prowadzić ten sklep. - Dlaczego? - Cóż, przy tych wszystkich nowych opłatach - podatkach federalnych, stanowych i miejskich... Normalnie sama zajmuję się księgami i bankiem, ale przestawienie się na nowe podatki wymaga pracy na pełen etat. Praktycznie nie wychodzę ze sklepu. Melissa zauważyła w oknie wystawowym kartkę: „Potrzebna pomoc”. - Jak to? - Zostałam tu sama. Dwa dni po wojnie - po ataku atomowym - przyszła pracować jedna dziewczyna, bo to był piątek - dzień wypłaty, ale więcej już się nie pojawiła, nawet nie zadzwoniła. - Kobieta zwiesiła głowę i wzruszyła ramionami. - I tak nie można powiedzieć, żeby interes ostatnio kwitł. Melissa popatrzyła na rząd sklepów. Witryny osłonięte były metalowymi kratami. Przez szybę jednej z nich - sprzedawali tam wschodnie chusty - biegł duży napis: WYPRZEDAŻ TOWARU - TYLKO JEDEN DZIEŃ! Mimo to sklep, tego dnia już zamknięty, wydawał się pełen chust. - Gdzie się wszyscy podziali? - zdziwiła się Melissa. - Myślałam, że w niedzielę będą tu tłumy. - Wyjechali w stronę wzgórz. W weekendy idzie najgorzej. Wygląda na to, że każdy, kto tylko ma samochód, pakuje się i wyjeżdża z miasta. - Po co? Kobieta zachichotała. - Z powodu Rosjan - odpowiedziała takim tonem, jakby pytanie było zupełnie bez sensu. - Wie pani, jeśli to się zdarzy podczas weekendu, nie będzie ich w mieście. - Jeśli co się...? - zaczęła Melissa i nagle zrozumiała. - Chyba nie wychodziłaś ostatnio zbyt często z domu, co, kochanie? - Nie. Prawie przez cały czas oglądałam telewizję. Głównie ogólnokrajowe programy z wiadomościami. Mój mąż jest gdzieś w wojsku. - O rany! - wyrwało się sklepikarce. Oparła dłoń na ramieniu Melissy i popatrzyła na noworodka. - Pewnie ma pani istotniejsze sprawy na głowie. Przepraszam, że zachowuję się tak, jakby najważniejszy był mój sklep. Melissa potrząsnęła głową i się uśmiechnęła. Popatrzyła na półkę, na jedną z torebek. - Może coś się pani spodobało? - Tak - odparła Melissa, popychając Matthew i podchodząc do wystawy. Louis Yuitton. Czuła się winna, że w ogóle rozważa możliwość kupienia sobie czegoś takiego, ale to była jej pierwsza przyjemność od chwili wybuchu wojny. Po raz pierwszy wstała, ubrała się, zrobiła makijaż i wyszła ot tak, na spacer. - To piękna torebka - pochwaliła wybór właścicielka sklepu. - Bardzo dobrze idą. A właściwie szły. - Podała ją. Melissa popatrzyła na kobietę i na puste centrum handlowe za jej plecami. Miała nadzieję, że zobaczy ludzi i z kimś porozmawia. Ta sklepikarka była właściwie jedyną osobą, którą spotkała. - Wezmę ją. - Och, wspaniale - ucieszyła się kobieta i okrążyła ladę, żeby stanąć za kasą. Melissa pogmerała w portfelu i położyła na blacie kartę kredytową. Właścicielka sklepu nabrała powietrza i powiedziała łagodnie: - Przykro mi. - Potrząsnęła głową. - Nie przyjmuję kart kredytowych - wyjaśniła z uśmiechem, pokazując na inną wywieszkę w oknie. - Powinnam umieścić ją tak, żeby było lepiej widać. - Melissa ze zdumieniem zabrała złocistą kartę. - Widzi pani, to nie moja wina, kochanie. Tyle banków wydających karty kredytowe zamknięto, a komputery, które sprawdzają konta, pracują teraz tak wolno, że praktycznie nie sposób z tego środka korzystać. Poza tym w moim banku nie przyjmują kart. Melissa uśmiechnęła się, kiwając ze zrozumieniem głową, i schowała kartę. - W takim razie przepraszam. Nie mam aż tylu pieniędzy. - Oczywiście... - Na twarzy sklepikarki pojawił się współczujący uśmiech. - Mam pracę - wyjaśniła Melissa. - To znaczy obecnie przebywam na urlopie macierzyńskim, ale jestem prawnikiem w jednej z firm w centrum. Mój mąż też jest prawnikiem, tylko że na razie przez parę tygodni ma jeszcze płatny urlop, no a potem, wie pani, przestaną mu płacić. Kobieta uśmiechnęła się znowu i podeszła, żeby przyjrzeć się z bliska Matthew. - Mają państwo śliczne dziecko. To chłopiec? - Tak. Matthew. - Skoro jest pani na urlopie macierzyńskim i nie musi być w Los Angeles, to... jeżeli wolno mi spytać, co pani tutaj robi? - Ja... tu mieszkam. - No jasne, ale... - Popatrzyła jeszcze raz na Matthew, potem znów na Melissę. Uśmiechnęła się. - Oczywiście. Melissa odwróciła się, chcąc odejść. W jej głowie kłębiły się myśli. Wszyscy uciekli. Co powinna zrobić? Wrócić na drogę? To było takie trudne. - Przepraszam - odezwała się sklepikarka. Melissa zobaczyła, że kobieta zdejmuje z torebki plakietkę przeciw złodziejom. - Niech ją pani po prostu weźmie. - Wyciągnęła rękę z torebką. - Och, nie. - Melissa potrząsnęła głową. - Nie mogłabym. - Proszę dać spokój! - Nie, nie mogę. - Dlaczego? Sama nie wiem, kogo oszukuję. Jedyna możliwość, żeby ta wojna szybko się zakończyła, jest taka, że wysadzimy się wszyscy w powietrze. A jeżeli do końca przyszłego tygodnia to się nie stanie, minie termin mojej opłaty ajencyjnej, i którejś nocy przyjdą tu o dwunastej i zamkną mi sklep. Po prostu zmienią zamki w drzwiach. Tak czy owak, stracę tę torebkę. - Roześmiała się nerwowo i powiesiła torebkę na uchwycie wózka. - Dziękuję - powiedziała Melissa i wypchnęła Matthew na zewnątrz. - Opiekuj się dzieckiem, kochanie! - zawołała sklepikarka. - To nasza przyszłość! Melissa uśmiechnęła się, patrząc, jak kobieta - wyraźnie poruszona - wraca do odkurzania swoich toreb i pasków, wiszących w pustym sklepiku. 90. SKRZYDŁO RAKIET STRATEGICZNYCH, BAZA SIŁ POWIETRZNYCH WARREN, WYOMING 30 czerwca, 22:00 GMT (15:00 czasu lokalnego) Stuart leżał na pryczy w zupełnej ciemności, wciągając do płuc ciężkie, stęchłe powietrze. Langford kaszlnął po raz milionowy ze swojej pryczy, ustawionej na drugim końcu kapsuły, jak najdalej od kolegi. Mimo to jego kaszel doprowadzał Chrisa do pasji. Usiadł więc, żeby krzyknąć na Langforda, kazać mu się zamknąć, zdołał się jednak powstrzymać, zaciskając zęby. Langford znowu zaniósł się kaszlem; trwało to prawie minutę bez przerwy. Wziąwszy pierwszy oddech, wybąkał przez zdarte gardło: „przepraszam”, po czym znów zaczął kaszleć. Już dłużej nie wytrzymam! - myślał Stuart. Ani jednego dnia! Nawet godziny! Postawił bose stopy na podłodze. Obaj z Langfordem byli rozebrani do slipów, ale i tak pocili się w nieświeżej atmosferze. Stuart zamierzał włożyć mundur i kombinezon ochronny i wyleźć wreszcie z tego grobowca. - Wychodzę! - rzucił w ciemność. Czekał, lecz odpowiedzi nie było. - Tym razem mówię poważnie! - No to idź! Idź już! Stuart ze złością zapalił latarkę i w jej słabnącym świetle odszukał zarysy dawnego pulpitu telekomunikacyjnego, na którym teraz leżało jego ubranie. Latarka przygasała - kończyły im się baterie. Wyłączył ją i rzucił po omacku na pryczę. Usiadł obok na twardej, ale trochę chłodniejszej metalowej podłodze i przejechał dłońmi po brudnych, przepoconych włosach, które zdążyły za bardzo podrosnąć i wydawały się nienaturalne w dotyku. - Nie poddawaj się, stary - odezwał się Langford, szybko wymawiając ostatnie słowo, żeby zdążyć przed nawrotem kaszlu. - Może nam się udać. Trzymaj się tylko planu. Jesteśmy... - zakaszlał - jesteśmy tu już trzy tygodnie. To połowa czasu. Połowa - myślał Stuart. Jeszcze tylko trzy tygodnie. Tylko trzy. Wstał i położył się z powrotem na pryczy, która była mokra i trochę chłodna. Gdzie my jesteśmy? Na T. W ten sposób... Zaczął robić obliczenia. Kiedy skończy im się jedzenie i akumulatory, a w związku z tym i powietrze, powinni być gdzieś przy P-Q-R-S, w drugiej części alfabetu. Trzy tygodnie. X - pomyślał. - Triathlon - powiedział głośno. Po chwili Langford odparł: - Temperatura. - Tarcie. - Tenis. - Po tym słowie Langford znów zakaszlał. Myśl Stuarta powędrowała do tego samego tematu co zwykle. Do cytatu, który kiedyś nie miał dla niego żadnego znaczenia. - Tenis - powtórzył Langford. - Twoja kolej. Chris nie odpowiadał, więc Langford dał mu spokój. Cytat, który teraz ciągle powracał w głowie Stuarta, pochodził z jakiejś dawnej lekcji w szkole, a może z przeczytanej książki. Nigdy przedtem Chris go nie rozumiał; wydawał mu się absolutnie nieważny, ale jednak go zapamiętał. Teraz pojmował jego sens doskonale. Słowa przemawiały do niego z jasnością prawdy, objawionej przez doświadczenie. Langford po raz kolejny zaniósł się nieprzerwanym, suchym kaszlem, którego powodu Stuart nie potrafił pojąć. „Piekło to bardzo małe miejsce” - pomyślał znowu Chris. „Piekło to bardzo małe miejsce”. OBIEKT SPECJALNY, GÓRA WEATHER, WIRGINIA 2 lipca, 13:00 GMT (08:00 czasu lokalnego) - Gdzie, do diabła, są raporty SIGINT z Europy Północnej?! - krzyknął Lambert przez otwarte drzwi biura, zakrywając dłonią słuchawkę. Miał nadzieję, że sekretarka tam jest i słyszy go. - Leżą na pana biurku! - odpowiedziała wbiegając. Machnęła przy tym kolejnym plikiem zszytych kartek i położyła je teatralnym gestem na samym środku blatu. Greg opuścił głowę i westchnął ze złością. - Przysięgam, że położyłam ten faks! - tłumaczyła się kobieta, wracając do siebie. - Chwileczkę, a to co znowu? - zapytał, wskazując głową na stos papierów, przykrywających zimne metalowe biurko. Cofnęła się od drzwi, ciągle rozgniewana tym, że mógł ją podejrzewać o zgubienie faksu. Podniosła zszywki i oznajmiła: - Turcy chcą utworzyć drugi front przeciwko Rosji od południa i proszą o natychmiastowe kredyty na zakup broni. Grecy zdążyli już zaprotestować. Jest tu jeszcze notatka z Sekretariatu Stanu, który ocenia, że jeśli Turcja zaatakuje, po stronie Rosji może opowiedzieć się Armenia. - Złapała kolejny dokument. - Kilka niemieckich organizacji opozycyjnych zaplanowało blokadę połączeń kolejowych z Rotterdamu na wschód na znak protestu przeciwko wojnie. Zamierzają okupować tory. Dowództwo Ósmej Armii prosi o pozwolenie użycia żandarmerii w celu usunięcia demonstrantów, jeśli niemiecka policja nie odblokuje dróg. - Może się pani zdrzemnie? - zaproponował Lambert, zanim jednak sekretarka zdążyła odpowiedzieć, z telefonu odezwał się zniekształcony głos: - Panie Lambert, gdyby był pan tak uprzejmy i zechciał albo ze mną rozmawiać, albo zadzwonić później... - Och, przepraszam, Arty. - Arthurze - poprawił Grega brytyjski oficer łącznikowy z Londynu. W drzwiach biura Lamberta pojawiło się dwóch młodszych oficerów lotnictwa. Greg dał im znak ręką, żeby weszli. - MI5 określił już na podstawie danych naszego wywiadu, że... Oficerowie podali Lambertowi wydruk komputerowy, wypełniony kolumnami cyfr i symboli; niektóre z nich były dla Grega zupełnie nieczytelne. Nagłówek głosił: „Analiza spektrograficzna próbek powietrza”. - ...i jeśli potraktuje się poważnie to, co mówili w ONZ-cie Francuzi i Niemcy, jeśli rzeczywiście takie są ich zamiary, to naszym zdaniem musicie spodziewać się najgorszego. - Jakiego najgorszego, Arty? O czym ty mówisz? - Lambert zasłonił mikrofon i szepnął do oficerów: - Co to ma być: marsjańskie wiersze miłosne? - Mówię o Francuzach i Niemcach, którzy przeszkadzają w przeprowadzaniu naszych operacji. Odcinają obsługi baz, stopniowo ograniczają dostęp do swojej sieci drogowej... - Mamy drugi raport o prawdopodobnym użyciu broni biologicznej, tym razem z Okinawy - poinformował stojący przed Gregiem kapitan. Do pokoju wszedł jeden z pracowników Lamberta, trzymając gruby stos papierów. Mógł to być tylko pakiet przygotowany do zreferowania rano prezydentowi. Pod pachą mężczyzna trzymał jeszcze kilka większych map. Greg spojrzał na zegarek. O Jezu! - pomyślał, stwierdziwszy, że za pół godziny ma przedstawić sprawozdanie. - Dobrze, Arthurze, zrobię tak - powiedział, pokazując pracownikowi, żeby położył papiery na biurku. - Skłonię prezydenta, żeby zadzwonił do Gerhardta i jeszcze raz wyjaśnił mu sprawę. Ale słuchaj, sądziłem, że sekretarze spraw zagranicznych i stanu porozumieli się i przekazali wam odpowiedzialność za stosunki z całą Wspólnotą Europejską. - No cóż, to olbrzymie zadanie, nieprawdaż? - odparł Arthur. W tym czasie Lambert patrzył, jak jego człowiek zdejmuje ze ściany mapy z pozycjami wojsk, wiszące już od ośmiu godzin, i rozwiesza nowe. Greg zmrużył oczy, żeby dostrzec narysowane linie frontu. Nawet stąd widział, że Skrzydło Południowe europejskiego teatru wojny nadal nie ruszyło się ze Słowacji. - Cholera! - zaklął cicho. - Zdaje się, że niezmiernie często używasz tego słowa, Gregory. - Co? Ee, nie przejmuj się. Myślałem o czym innym. Słuchaj, zajmę się tym później. - A jeśli będzie za późno? Jeżeli Niemcy zaczną zatrzymywać nasze transporty? - To rozwalimy ich na kawałki, do cholery! - Och, oczywiście. Ale ze mnie głupiec. Kapitan lotnictwa machał Lambertowi przed nosem raportem biologicznym, za wszelką cenę usiłując przyciągnąć jego uwagę. W drzwiach znowu pojawiła się sekretarka, potem okrążyła biurko Lamberta i zaczęła przebierać w jego papierach. - Zadzwonię do ciebie później, Arthurze. - Sir, musimy coś zrobić z tymi atakami biologicznymi - odezwał się oficer, widząc, że Greg odkłada słuchawkę i rusza ku dopiero co powieszonym mapom. - Pan generał Starnes uważa, że jakakolwiek odpowiedź na te przypuszczalne ataki wymaga podjęcia decyzji politycznej. Pomyśleliśmy, że, no wie pan, był pan do tej pory po naszej stronie, więc... - Skrzydło Północne, które wyszło z Polski, znacznie wyprzedzało założony harmonogram uderzenia, ale kółeczka i trochę dłuższe owale wyrysowane w różnych miejscach całej wschodniej Słowacji wskazywały na to, że „potężny atak” Rosjan, który nastąpił na parę godzin przed rozpoczęciem operacji Miecz Zemsty, zasłużył już na swoją nazwę. Patrząc na mapę, można było powiedzieć, że nie ma żadnego Skrzydła Południowego, lecz raczej „Wgłębienie Południowe”, zakręcające nie w tę stronę, czyli w głąb terytorium Słowacji. - No proszę! - krzyknęła sekretarka, wyciągając z kosza na śmiecie poplamioną kartkę papieru. - Cały faks przesiąkł masłem i serem z tej kanapki, którą jadł pan na śniadanie! - Czy jest pan gotów do przeglądu raportów? - zapytał podwładny Lamberta, zdejmując z nadgarstka zegarek, żeby kontrolować, ile czasu zajmuje prezentacja. - Co tam jest napisane? - Po namyśle Greg zdecydował się odwrócić do sekretarki. Odchrząknęła. - To z Departamentu Stanu. Piszą tak: „Dziś rano o 9:12 czasu miejscowego parlament ukraiński przegłosował uchwałę o unieważnieniu dwustronnego traktatu wojskowego z Republiką Rosji i ogłoszeniu jednostronnego zawieszenia broni w stosunku do wszystkich wojsk Koalicji Zachodniej, począwszy od 11:00 rano czasu kijowskiego (09:00 GMT). Warunki są takie, jak ustalono wcześniej” - nawias - „zaprzestanie ataków aliantów na Kijów i okolice, Odessę, Dnie-pro-piet-rowsk” - wymówiła z trudnością - „i Donieck; zachowanie arsenału strategicznej broni nuklearnej; umożliwienie Flocie Czarnomorskiej powrotu do portu i tak dalej” - zamknąć nawias. - „Delegacja ONZ czeka na decyzję z Mińska, która powinna zostać podjęta w ciągu godziny; spodziewa się jednak, że Białorusini podejmą podobną uchwałę i ogłoszą zawieszenie broni”. W drzwiach stanął, opierając się o futrynę, szef gabinetu prezydenta. Jadł obwarzanek, trzymając papierową tackę, żeby nie kruszyć. - Sir, próbki powietrza - przypomniał Lambertowi oficer lotnictwa. - Czy ktoś już zachorował? - Nie, sir, ale być może to działa z opóźnieniem. - Proszę wrócić, jeżeli ktoś zachoruje - polecił Greg, rozczarowując czekających mężczyzn, którzy byli pewni, że przyszli z czymś bardzo ważnym. Greg spojrzał na uśmiechającego się w drzwiach szefa gabinetu, Soła Rosena. - Możesz poświęcić mi sekundkę? - odezwał się Rosen. - Co najwyżej, Soi - odparł Lambert, pokazując wymownie na biuro pełne papierów i ludzi. - W cztery oczy. Lambert popatrzył na pozostałych. Wyszli, mijając Rosena; ten wszedł i zamknął za sobą drzwi. - Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał Lambert tego wpływowego człowieka, prawą rękę Constanza. - Cóż, cieszę się, że zadałeś to pytanie. Chcę poprosić cię o przysługę. - Strzelaj - powiedział Greg, wzruszywszy ramionami. - Wiesz, że pierwszy lipca to dzień bardzo ważny dla Paula, w sensie politycznym? - Masz na myśli „sesję zdjęciową z piekła”? - upewnił się Lambert, a Rosen się roześmiał. - Rzeczywiście, tak to nazwał, ale docenia znaczenie tego typu posunięć. W przeciwieństwie do Livingstona, który nigdy nie wyrwał się z uścisku swoich oficerów, a potem prawnika, będzie to jego pierwsza wizyta w strefach wojny. A na święto Czwartego Lipca rząd opuści bunkry i przeniesie się do tymczasowych siedzib w Filadelfii. To ważne wydarzenie, o symbolicznym znaczeniu; może znacznie podnieść morale społeczeństwa. Z pewnością słyszałeś, że poważny problem stanowi absencja ludzi w miejscach pracy. Wszyscy unikają wielkich miast. Są zastraszeni. W dodatku jeszcze media wyżywają się na nas, że kierujemy krajem stąd. Widziałeś najnowsze „dzieła” karykaturzystów politycznych? - Nie mam zbyt wiele czasu na oglądanie obrazków, Soi - odpowiedział Lambert, czując ból głowy spowodowany długotrwałą bezsennością. Był oburzony, że jego cenny czas marnuje się na tak błahe rozmowy. Rosen przestał się uśmiechać. - Myślę, że byłoby dobrze, gdybyś towarzyszył prezydentowi w jego trasie - oznajmił. Greg zrobił głupią minę. - Żartujesz! - Rosen patrzył, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Żartujesz, prawda? - Greg, może nie interesuje cię zbytnio polityczna strona sytuacji, ale nie można popełnić błędu i nie docenić jej roli. Zobacz, dokąd doprowadziło to Livingstona. - Podniósł rękę, powstrzymując Lamberta, który chciał mu przerwać. - Greg, chodzi również o morale ludności. Wyniki ostatnich badań opinii publicznej... - Znowu uniósł dłoń, odpierając spodziewany sprzeciw. - Wiem, że lubisz udawać, iż jesteś jednym z oficerów prowadzących tę wojnę, lecz to nieprawda. Znajdujesz się po politycznej stronie administracji, Greg, nie po wojskowej. Poza tym wyniki badań opinii mają znaczenie także z militarnego punktu widzenia. Już wskazują na spadające poparcie dla wojny, w związku z sygnałami o użyciu broni chemicznej i biologicznej i obawami o to, co może się stać w Bastionie. W tej chwili wynosi ono osiemdziesiąt procent. - O rany, Soi, osiemdziesiąt procent to... - To mniej niż dziewięćdziesiąt, które mieliśmy w momencie wybuchu wojny. - Wyrzucił tackę i serwetkę do kosza. - Słuchaj, nie proszę cię, żebyś jeździł po kraju i prowadził agitację na rzecz wojny, tylko żebyś wylazł z tej nory i pokazał się z prezydentem. Przez jeden dzień! - Ale dlaczego ja? - zapytał Greg. - Kręcą się tu z pewnością dziesiątki ludzi piętnaście razy mniej obciążeni robotą. - No cóż - westchnął Rosen - żeby już wyjaśnić ci wszystko do końca: masz duże poparcie. - Co takiego? - Duże poparcie - powtórzył szef gabinetu. - Twój publiczny wizerunek jest bardzo korzystny. - Od kiedy to ludzie wiedzą w ogóle, kim jestem, do diabła? - O rany! - zdziwił się Rosen, uśmiechając się szeroko. Potem popatrzył badawczo na Lamberta, śledząc wyraz jego twarzy, aż wreszcie oznajmił: - Naprawdę wypadłeś ostatnio z życia. Piszą o tobie na pierwszych stronach gazet, stary, od chwili kiedy zapobiegłeś „niemal krwawemu zamachowi na konstytucyjny porządek państwa” na oczach telewidzów całego kraju w sali placówki Kongresu, w Greenbriar. Greg pokręcił głową. Sytuacja wydawała mu się dziwna. Rzeczywiście odnosił wrażenie, że zna go teraz i traktuje z większym niż dotąd szacunkiem sporo ludzi - obcy mu urzędnicy z rządu amerykańskiego i państw alianckich. Sądził jednak, że wynika to po prostu z tego, że funkcja, jaką obecnie pełni, jest ważniejsza w czasie wojny niż w okresie pokoju. Nagle zdał sobie sprawę, że Rosen ma rację co do jednego - od czasu ataku jądrowego Lambert faktycznie wypadł z życia i nie miał pojęcia, co się dzieje na zewnątrz. A był tego ciekaw. - No dawaj, Greg. Przecież wiesz, o co chodzi. - Rosen mówił cichym, niby konspiracyjnym tonem. - Jesteś inteligentnym gościem i grasz w te klocki już od ładnych paru lat. Lambert oburzył się, uznając, że to stwierdzenie ma oznaczać, iż stara się kształtować jakiś publiczny wizerunek samego siebie. Patrzył Rosenowi prosto w oczy. - Naprawdę nie wiesz? - zdziwił się znów szef gabinetu. - Niech mnie licho! Paul się nie mylił. - Pokręcił głową. - Dobrze, powiem ci, jaką masz prasę. - Podniósł dłoń, jak gdyby kreśląc w powietrzu przed nosem Grega wielki tytuł: - „Były sportowiec”. - Spojrzał na Lamberta. - To była koszykówka, prawda? - Greg skinął głową. Rosen znowu uniósł rękę. - „Były koszykarz, absolwent Harvardu”. Zostaje doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego w wieku... ilu? - trzydziestu ośmiu lat? Desperacko usiłuje powstrzymać prezydenta Livingstona od aktu głupoty, który w konsekwencji doprowadza do straszliwej wojny. Ofiarą tej wojny pada jego żona. Nie zważając na ryzyko, podejmuje próby odnalezienia jej zwłok, przy okazji dostarczając zapasy do skażonej promieniotwórczym pyłem stolicy. Pomimo tak dotkliwego ciosu młody doradca nie poddaje się cierpieniu, przedkładając nad wszystko inne dobro swojego kraju, i mężnie składa zeznania, żeby zażegnać kryzys konstytucyjny państwa... - Skończyłeś? - zapytał Lambert, ledwo powstrzymując się od okazania odrazy, jaką odczuł. Rosen westchnął. - Daj spokój, Greg - powiedział przepraszającym tonem. - Wybacz, jeśli sprawiłem ci przykrość. Po prostu robię, co do mnie należy. Moim zadaniem jest szukać prawdy w tych wszystkich bzdurach. Greg roześmiał się i popatrzył w sufit. - Sądzisz, że to takie śmieszne? - podjął Rosen. - Uważasz, że też jestem już oszustem? Może. Żyję wśród tego gówna. Włażę w nie codziennie, kiedy tylko się budzę. Ale wiesz co? Tak samo jest z prezydentem, dokładnie tak samo. Myślisz, że wszystko jest czyste i piękne jak twoje poranne sprawozdania - prawda, cała prawda i tylko prawda? Otóż powiem ci, że dziewięćdziesiąt procent tego, co prezydent słyszy każdego dnia, to bzdury. „Panie prezydencie, kredyt podatkowy na rozbudowę przemysłu stalowniczego znacząco obniży koszty jednostkowe produkcji nowych okrętów dla marynarki”. Tylko że nikt nie mówi, iż okręty robi się obecnie przede wszystkim z aluminium. „Zaszły pewne drobne nieścisłości w sposobie przeprowadzenia konkursu na wynajęcie tego obiektu dla celów górniczych, nie jest to jednak nic, co mogłoby wywołać czyjekolwiek wzburzenie”, a potem cwaniaczek wyrolowuje Biuro Użytkowania Ziemi, tak że wybucha „afera miedziowa”. „Wykorzystując sytuację wojenną, świadomie podniesiono ceny, a nasze koszty materiałowe niepomiernie wzrosły, dlatego konieczne jest ustalenie maksymalnych cen magnezu na poziomie federalnym”. Zamrażamy ceny, po czym kopalnie magnezu informują nas, że producenci, którzy przedstawili nam swoje szacunki, osiągają zyski rzędu dwustu trzydziestu procent. No i wychodzimy w najlepszym razie na ofiary oszustwa, w najgorszym zaś na wspólników przestępstwa. - Co chcesz przez to powiedzieć, Soi? Muszę iść i przedstawić sprawozdanie. - Tylko tyle, że szukając prawdy w tych wszystkich bzdurach, odkryłem, iż jesteś wysokim, przystojnym mężczyzną o silnym poparciu społecznym! Zgadnij, czyje nazwisko najczęściej powtarzało się w listach od różnych głupków i emerytów, którzy zgłaszają propozycje następcy sekretarza Moore’a w Departamencie Stanu? Poza tym zaproponował cię Narodowy Komitet Demokratyczny, uwzględniając opinie grup zebranych w celu wysunięcia kandydatów do nowego gabinetu Paula. - Rosen patrzył teraz Lambertowi prosto w oczy. - Tak więc chcę, żebyś pojechał z prezydentem i trzymał się go jak pijawka. Zwracaj uwagę, gdzie jest kamera, i ustawiaj się tak, żeby było cię widać zaraz za nim lub obok niego, nigdy jednak w przedzie. Jeśli prezydent poprosi cię do mikrofonu - mów. Wszystko jedno co. Ważne, żebyś po prostu tam był, Greg. Lambert sapnął i spróbował poszukać jakiegoś wykrętu. - Greg, życzę sobie, żebyś to zrobił - oznajmił Rosen. - I prezydent również. NAD CHARLESTONEM, KAROLINA POŁUDNIOWA 4 lipca, 18:00 GMT (13:00 czasu lokalnego) Pod śmigłowcem Straży Przybrzeżnej przesuwały się osmalone ruiny miasta. Prezydent Constanzo i Lambert, przypięci starannie do foteli, siedzieli naprzeciwko siebie przy otwartych dużych drzwiach bocznych. Ze zgrozą patrzyli w dół. Każde drzewo było sczerniałe, każdy dom spalony i uszkodzony, większe i mniejsze ulice i drogi pełne samochodów - ciemnobrązowych od strony stoczni wojennej i połyskujących kolorowym lakierem z drugiego boku. - I mówicie, że uratowali się stąd jacyś ludzie? - zawołał Constanzo, przekrzykując hałas. Odziany w hełm dowódca załogi śmigłowca przytaknął przesadnym ruchem. Stojący obok kamerzysta filmował całą scenę - prezydenta zadającego pytania, potrząsającego głową, pokazującego Lambertowi palcem szczególnie zniszczone kościoły czy szkoły, oraz przesuwający się w dole sczerniały krajobraz. „Najpóźniej o piętnastej trzydzieści” - kołowało się w głowie Grega. „O której trzeba się pokazać, żeby telewizja zdążyła nadać to w wieczornych wiadomościach?” Rosen pouczał go tak, zanim wsiedli z prezydentem do helikoptera. Skreślili z planu podróży wizytę w punkcie szpitalnym dla poparzonych, żeby reporter mógł zdążyć z materiałem. „Nie ma straty - powiedział szef gabinetu. - Te zdjęcia i tak byłyby nic niewarte. Nikt nie chce oglądać takich rzeczy przy obiedzie”. Śmigłowiec przechylił się i skierował w głąb lądu. Lambert patrzył, jak drzewa stopniowo stają się bardziej zielone, widoczne tu i ówdzie domy mają już tylko wybite szyby, a ulice są puste, nie zatarasowane pozostawionymi samochodami. Minęli blokady na kilku biegnących do miasta drogach i nagle pod spodem pojawiło się życie. Wszystkie drzewa były nadal pochylone od strony oceanu, jak gdyby położył je jakiś potężny huragan, ale na otwartych przestrzeniach widać było grupy ludzi mieszkających, niczym bezdomni, w różnych namiotach, wojskowych i Czerwonego Krzyża, w naprędce skleconych komórkach i innych prymitywnych schronieniach. Greg zastanawiał się, dlaczego ci ludzie nie osiedlili się gdzieś dalej, tylko zaraz za granicą odgrodzonego obszaru. Przecież nic im nie zostało - pomyślał. To po co tu siedzieć? Znał jednak odpowiedź. Tutaj był ich dom - nie w sensie budynku, lecz miejsca, gdzie dotąd żyli. Śmigłowiec powoli zniżył się, po czym siadł na dużym otwartym terenie, na skraju jednego z obozów. Prezydent wykorzystał moment, że kamerzysta zmienia baterie, i przejrzał szybko jakieś karteczki, które trzymał w kieszeni marynarki. Podniósłszy jedną z nich, przywołał ręką Rosena i spytał: - Jak się wymawia nazwisko tego faceta? - Ree-show! - wyjaśnił Rosen. - A kto to jest, nowy burmistrz? - Sekretarz okręgu! - poinformował szef gabinetu. Constanzo przytaknął. - To demokrata! Helikopter wylądował i Lambert spojrzał na zegarek. O Boże, mam tyle do zrobienia! - pomyślał z irytacją. - Chodźmy, Greg - rzekł prezydent, kiedy hałas wirnika zaczął cichnąć. Lambert wysiadł zaraz za Constanzem - przepuścił go Rosen. Ludzie, którzy zgromadzili się, żeby zobaczyć prezydenta, klaskali uprzejmie mówcy, który wprowadzał ich w atmosferę wydarzenia. Greg zobaczył jednak także tu i ówdzie transparenty z napisami: ŻYWNOŚCI, SCHRONIENIA, UBRAŃ I LEKARSTW! oraz: PO PIERWSZE, AMERYKA! Podeszli do niewielkiego podium, na którym ustawiono rząd krzeseł i mównicę. Kiedy śmigłowiec zamilkł, Lambert usłyszał podniesiony głos prowadzącego spotkanie, przemawiającego z wyraźnie południowym akcentem: - ...ponieważ wszyscy jesteśmy obywatelami Stanów Zjednoczonych, najpotężniejszego państwa na kuli ziemskiej! - Rozległy się oklaski i kilka okrzyków, Greg jednak odniósł wrażenie, że ludzie są wyjątkowo przygnębieni. Pamiętał ryczące radośnie tłumy, kiedy jako ochotnik brał udział w prezydenckich kampaniach wyborczych. Constanzo też to zauważył. - Dobrze, że wybory nie odbywają się tego listopada - powiedział z uśmiechem, odwracając się do Lamberta i Rosena. Podeszli do podium i czekali na zapowiedź miejscowego polityka. - A teraz bez zbędnych ceregieli - zaczął tamten, wywołując sporadyczne oklaski i trochę śmiechów - prezydent Stanów Zjednoczonych, pan Paul Constanzo! - Kiedy ludzie bili brawo, z drugiej strony drewnianej platformy odezwała się skromna orkiestra. Greg odniósł wrażenie, że to orkiestra szkoły średniej, mimo iż bardzo niewielu jej członków miało na sobie choćby część odpowiedniego stroju, a spora część młodzieży po prostu stała bez żadnych instrumentów. Wykonali szczególnie żałośnie brzmiącą wersję Hail to the Chief*. Lambert usiadł za „mistrzem ceremonii” - uśmiechniętym, korpulentnym człowiekiem tak pełnym entuzjazmu, że trochę tego optymizmu udzieliło się też Gregowi - włączył się w rytmiczne brawa, które stopniowo opanowywały parotysięczny tłum. Amerykański odpowiednik polskiego Sto lat (przyp. tłum.). Prezydent zabrał głos. Od czasu do czasu rozlegały się oklaski, w których Lambert sumiennie brał udział, chociaż nic nie słyszał, ogarnięty uczuciem otępienia. Wreszcie kiedy brawa się przeciągały, wstał siedzący koło niego mężczyzna i podszedł do stojącego przy mównicy Constanzo. - Dziękujemy, panie prezydencie - powiedział - za te wspaniałe słowa. - Po czym odwrócił się i spojrzał prosto na Grega. - Zastanawiam się, czy moglibyśmy usłyszeć także kilka zdań od pańskiego doradcy, pana Lamberta? - Czekał, a tłum znów zaczął wiwatować. O cholera! - pomyślał tylko Greg, spoglądając na Constanza, który przywołał go na mównicę ruchem ręki. Lambert poczuł, że twarz oblewa mu rumieniec. Sekretarz okręgu Reeshow cofnął się, klaszcząc w swoje pulchne dłonie tak szybko, jak tylko potrafił. Lambert podszedł do mikrofonu. Musiał go podnieść, gdyż znajdował się mniej więcej na wysokości jego piersi. Reporter trzymał już na ramieniu kamerę, z której świeciła czerwona dioda. Człowiek ten krążył w tłumie, filmując różne sceny, teraz jednak cofnął się pod samo podium i objął obiektywem całe wiwatujące zgromadzenie. Greg po prostu stał, czekając, aż ludzie ucichną. Prezydent i miejscowy notabl usiedli. Kiedy zapadła cisza, Lamberta ogarnęło onieśmielenie. Przed sobą widział twarze tysięcy ludzi. Wiele z nich było brudnych, poznaczonych głębokimi bruzdami rozpaczy, zapewne po utracie bliskich. Greg odczuł to boleśnie. Ci ludzie wydali mu się braćmi w cierpieniu. - Nigdy jeszcze nie byłem w Charlestonie - zaczął, słysząc z głośników własny głos o wiele donioślejszy, niż się spodziewał. - Większości z was nigdy nie widziałem. Nie jestem politykiem. Nigdy nie kandydowałem na żaden obieralny urząd... Przełknął, formułując w myśli dalsze słowa. - Aż do wieczora jedenastego czerwca żyłem tak jak każdy z was, troszcząc się o codzienne sprawy, przeżywając dzień za dniem, nie... nie doceniając wartości tego wszystkiego, co miałem. - Głośniki przeniosły nawet jego westchnienie. - Ale w przeciwieństwie do wielu z was - poczuł, że łzy napływają mu do oczu, próbował je więc powstrzymać - spotkał mnie ten przywilej, że zdążyłem powiedzieć swojej żonie „do widzenia”. Mogłem ją objąć, pocałować i ostatni raz zapewnić, że ją kocham. Miałem ten przywilej z racji pełnionej przeze mnie funkcji - zostałem poinformowany o niebezpieczeństwie, kiedy jedliśmy razem obiad w restauracji. Muszę się wam jednak przyznać - mówił z przerwami - że czuję się z tego powodu winny. Czuję się winny, ponieważ wiem, że wielu, bardzo wielu z was nie miało takiej możliwości. Może straciliście współmałżonka pracującego na nocnej zmianie, może rodziców mieszkających w innej części miasta, a może dzieci, jeśli akurat spały, kiedy was nie było w domu. Może ostatnie słowa, jakie zamieniliście ze swoim mężem czy żoną, były słowami kłótni, może skrzyczeliście tego dnia dziecko, może zwlekaliście z zadzwonieniem do rodziców... Lambert podniósł wzrok i zobaczył ludzi obejmujących się, szlochających, zakrywających usta rękami - wszyscy wpatrywali się w niego z najwyższą uwagą. - Ale widzicie państwo, każdy z nas sam przeżywa swoją tragedię. Każdy niesie swój własny krzyż. Ciągle powtarzam sobie - za każdym razem, kiedy się budzę i patrzę na pryczę w moim podziemnym biurze bez okien, widząc, że nie ma obok mnie żony, która była tam jeszcze przed chwilą w snach - powtarzam sobie, że to minie, że pokonam to, jeśli tylko wypełnię życie jeszcze intensywniejszą pracą, aktywnością, większą liczbą zebrań, rozmów telefonicznych i raportów. Okrutna prawda jest jednak taka, że to pozostanie na zawsze. Straciłem kogoś, kto jest... kto był... o wiele wartościowszy, niż kiedykolwiek zdawałem sobie z tego sprawę. - Wiem, stojąc tu dzisiaj, widząc, co się stało z waszym miastem, że każdy z was rozumie taką stratę i z wiedzy tej czerpie niezbędną do dalszego życia siłę. Mam nadzieję, że siłę znajdziecie też w moich słowach i w tym, że dziesiątki milionów ludzi w każdym punkcie naszego kraju i za oceanem, w nieprzyjacielskim państwie, sercem i duszą odczuwają to samo. Wokół nas tylu innych zmaga się dzień i noc z tym samym brzemieniem. Bardzo chciałbym dodać wam sił, przypominając, że nie jesteście sami. Nie jesteście sami! Dziękuję. Lambert cofnął się pośród martwej ciszy. Zwiesiwszy głowę, widział tylko buty siedzących za nim ludzi, którzy powstali z miejsc. Podniósł wzrok i zobaczył prezydenta, wyciągającego ku niemu ręce. Constanzo uściskał go serdecznie, a w tłumie rozległy się pierwsze nieśmiałe oklaski. Sekretarz okręgu i przedstawiciele miasta skupili się wokół Grega, zaczęli poklepywać go po ramionach, jedna z kobiet dotknęła lekko jego głowy. Narastały brawa. Coraz bardziej i bardziej, aż przeszły w ogłuszający szum. Nie było słychać żadnych okrzyków, nic, co przerywałoby jednostajny rytm klaszczących dłoni. Lambert odwrócił się ku mieszkańcom Charlestonu z prawdziwą ulgą, że nie jest już sam, aż opuściło go to straszliwe osamotnienie, jakie odczuwał wśród setek ludzi, z którymi pracował i z których prawdopodobnie nikt nie utracił ukochanej osoby. Greg nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bardzo narosło w nim to uczucie w ciągu paru tygodni od chwili odnalezienia Jane. Próbował zdusić je w sobie, unikał tych kilku najodważniejszych kolegów, którzy w spokojniejszych chwilach potrafili zapytać go, jak się czuje. - Wszystko w porządku, Greg? - Tak, w porządku, sir. Constanzo skinął głową i wypuścił go z uścisku. - To był prawdziwy zaszczyt usłyszeć pana - zapewnił Reeshow, ściskając Gregowi rękę. Następna w kolejce była starsza kobieta, która przejechała chłodną ręką po jego twarzy mówiąc: - Biedny chłopiec. - Potrząsnęła głową. Na jej sukience, ponad przypiętym goździkiem, Lambert zauważył cztery małe czerwone serduszka, oznaczające, że straciła cztery osoby. Prezydent opuścił podium i wszedł w tłum, otoczony kordonem czujnych agentów Secret Service. Tymczasem Lambertowi ściskali rękę lokalni dygnitarze; każdy wyrażał słowa podziękowania i współczucia. Nagle wśród nich pojawił się Soi Rosen. - Dziękujemy wam, dobrzy ludzie - powiedział i chwyciwszy Grega mocno za łokieć, poprowadził go do Constanza, który rozmawiał właśnie z grupą mężczyzn i kobiet w brudnych białych fartuchach. Rosen ustawił Lamberta u boku prezydenta, pod odpowiednim kątem do kamery. Constanzo mówił: - Chciałbym wykorzystać tę okazję, by zapewnić naród francuski, że właśnie takie organizacje jak wasza - Medicins Sans Frontieres, Lekarze Bez Granic, pokazują prawdziwą głębię przyjaźni pomiędzy naszymi narodami, która pozostaje wielka i niezmienna, pomimo różnic, jakie dzielą nasze rządy. Greg patrzył, jak prezydent uśmiecha się szeroko, ściskając z zapałem dłoń smukłej kobiety w okularach - zapewne pani doktor - która bezskutecznie usiłowała w tym hałasie i zamieszaniu coś powiedzieć. - Słucham? - zapytał Constanzo, nachylając się nad nią. - Panie prezydencie, grupa naszych lekarzy w Grodnie... - krzyknęła mu do ucha, stając na palcach - jej francuski akcent dodatkowo utrudniał zrozumienie słów - ...nie może dostać zapasów, ponieważ wasze oddziały otaczające miasto blokują przejazd! - Tak, oczywiście! Wspaniale! - rzucił Constanzo i ruszył dalej w tłum, ściskając wyciągnięte ku niemu dłonie. Lambert nie był pewien, czy prezydent zrozumiał, co ta kobieta mówiła. - Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał, a ona powtórzyła swoją kwestię. - Z kim powinniśmy pomówić w tej sprawie? Czy może mi pani podać jakiś numer telefonu i nazwisko? - Tak, tak! - ucieszyła się, natychmiast wyciągając notes i długopis. Zapisała numer oraz nazwisko i starannie odczytała je, na wypadek gdyby miał kłopot z odcyfrowaniem jej charakteru pisma. Zanim jednak zdążyła podać mu karteczkę, poczuł silne szarpnięcie za ramię. Wyrwał się szefowi gabinetu, który wskazał mu głową, gdzie znajdują się Constanzo i kamery. Greg wziął od lekarki kartkę. Kobieta ujęła jego rękę w obie dłonie, a jej dotyk wydał mu się pierwszym ludzkim kontaktem od czasu, gdy obejmowały go ramiona Jane w restauracji. NA POŁUDNIE OD ARSIENIEWA, ROSJA 5 lipca, 21:00 GMT (07:00 czasu lokalnego) - Sierżancie Monk? Pojawił się ból. Monk otworzył oczy. Uderzyła go taka jasność, że mógł patrzeć tylko na własne ciało, skulone i skręcone w jakimś dole. Nie był w stanie spojrzeć na mówiącego ani ku słońcu. O rany! - pomyślał. Łupało go w głowie, a żebro - złamane przez odbitą od kamizelki pancernej kulę - bolało przy każdym oddechu. Kiedy się ruszył, dały o sobie znać wszystkie mięśnie. Miał zesztywniałe nogi, ręce, szyję, a przede wszystkim kark. Mrużąc oczy, popatrzył na wzgórze i zobaczył wystające z dołów głowy i ramiona innych. - O-o-o-o-ch - stęknął i podniósł wzrok na pięciu sterczących przed nim mężczyzn. - Czego, u licha, chcecie? - zapytał i na domiar złego poczuł słonawy smak w ustach. - Kazali nam się zameldować, panie sierżancie - powiedział stojący na przedzie młodziutki chłopak. Monk zlustrował ich spojrzeniem. Nowiutkie mundury, kompletny sprzęt zwisający ze wszystkich przewidzianych miejsc, M-16 i SAW-y w pogotowiu... Zamknął piekące oczy i potarł skronie. Już dzień - pomyślał. - Która godzina? - Siódma zero dwie, panie sierżancie. Z trudem, jęcząc i przeklinając, przezwyciężył ból i wstał. Grupka przed nim zesztywniała. Zwrócił uwagę, że ich ruchliwe oczy patrzą na niego, a potem szybko uciekają. - Kim jesteście? - zapytał tego rozmownego starszego szeregowca. Zauważył, że wszyscy byli szeregowcami albo starszymi szeregowcami. - Powiedzieli nam, że jesteśmy w pana szwadronie. Monk się rozejrzał. Po Rosjanach pozostały tylko czarne plamy krwi i jakieś szczątki wyposażenia. Widać ciała usunięto w nocy. - Hej! - odezwał się jeden z chłopaków, z uśmiechem podnosząc z ziemi rosyjski hełm, zupełnie jakby znalazł jakąś wartościową pamiątkę. - Nie dotykaj niczego, idioto! - pouczył go Monk. - Pojedziesz do domu z kawałami metalu zamiast rąk. Poprowadził grupkę na szczyt wzgórza, gdzie znajdowała się pierwsza linia dołów, z której komandosi się wycofali. - Uważajcie tu. Na tym stoku aż się roi od min. - Pokazał ręką przed siebie. Chłopcy zamarli w miejscu i od tej chwili trzymali się krok czy dwa za Monkiem. Wszędzie leżały rosyjskie hełmy, w których tkwiły głowy żołnierzy, a ich ciała rozrzucone były po całym stoku i dolinie. W pobliżu spacerowały opasłe czarne ptaki, ale nie podchodziły do swoich niedojrzałych jeszcze ofiar. W oddali ciągle tliło się kilka rosyjskich pojazdów. Ostatni odcinek podróży życia żołnierze pokonali na piechotę. Młodzi żołnierze za plecami Monka pokazywali sobie poszczególne sceny i rozmawiali ściszonymi głosami. Sierżant spostrzegł swój poprzedni dół, zaśmiecony pustymi mosiężnymi łuskami. Pamiętał. Błyski z luf karabinów biegnących rosyjskich żołnierzy. Ogień z własnego SAW-a, oświetlający ziemię przed wykopem, przeszkadzający wzrokowi. Czarne kształty poruszające się w ciemności, nie zdradzające strzelaniem swojego położenia, rozjaśnione nagle jaskrawym blaskiem toczących się u ich stóp granatów oświetlających. - Dzieńdoberek, sierżancie Monk! - powitał go Gunny Dirks. - Zażywamy miłego odpoczynku? Chłopcy roześmiali się, aie zaraz ucichli, bo Dirks zmierzył ich spojrzeniem. Monk podniósł rękę i przejechał dłonią po bliznach i szwach przecinających jego twarz - to skutek rozbicia się okna parę dni temu. Dopiero teraz dotarła do niego istota żartu. Z lasu za wzgórzem odezwał się rumor ciężkich pojazdów. Monkowi zamarło na moment serce, ale po chwili zobaczył, że to należące do armii M-109 - samobieżne haubice kalibru 155 mm. Na szczycie każdego z ośmiu zwalistych kolosów siedział człowiek w za dużym hełmie i ciemnych okularach. Wystawali z włazów, czuwając przy karabinach maszynowych kalibru 0,5 cala. Kiedy pojazdy zatrzymały się u stóp wzgórza, jakieś czterdzieści metrów od Monka, pootwierały się ich tylne drzwi i wyskoczyło po trzech członków załogi. Dowódca oddziału przeszedł koło haubic, wykrzykując rozkazy. W środku każdego z samobieżnych dział pozostali tylko strzelec i kierowca, gotowi oddać salwę i odjechać, zanim nadejdzie pierwsza odpowiedź Rosjan. - To już chyba koniec drzemki - odezwał się Gunny do Monka, a ten się roześmiał. Przyglądali się, jak lufy haubic podnoszą się i obracają, aż wreszcie wykonują ledwo zauważalne ruchy. Ogłuszający huk pierwszego działa, strzelającego do odległego o prawie dwadzieścia kilometrów celu, spowodował, że nawet Gunny się wzdrygnął. Wystrzeliła tylko jedna haubica, mimo że lufy wszystkich skierowane były w tę samą stronę. W pewnej odległości od nich odezwało się działo stojące wśród drugiej ósemki, należącej do baterii ich armii. - Gunny! - zawołał radiooperator ze swojego dołu. - Dzwoni dowództwo! Gunny poszedł w dół stoku. - Co to tak śmierdzi? - zapytał jeden z żółtodziobów. Wstawał dzień i robiło się coraz cieplej. W lekkim powiewie Monk poczuł leciutki smród. „Nowi” zaczęli węszyć jak stadko zwierząt, które nagle wyczuły niebezpieczeństwo. Rozejrzeli się. Wszędzie unosił się zapach śmierci i rozkładu. - Przyzwyczaicie się - pocieszył ich Monk. Osiem M-109 zagrzmiało salwą i chłopcy przycisnęli dłonie do swoich wrażliwych uszu. Monk odczuł tylko nieznaczne swędzenie nadwerężonych bębenków. Zobaczył, że ludzie z jego szwadronu skręcają się w dołach; Mouth zawołał nawet: - Cholera! - Przyjechaliście prosto ze Stanów, chłopaki? - zapytał Monk. - Tak jest, panie sierżancie - odpowiedział jeden. - Z Pendelton. - Bardzo źle jest tam, w domu? - O rany. Promieniowanie. Bonę, Mouth, Smalls i paru innych powstawało z wykopów i skierowało się ospale pod górę. Monk odczekał, aż haubice przestaną strzelać salwami; hałas był teraz bardziej rozproszony, ponieważ każda z załóg obsługiwała swoje działo z nieco inną szybkością. - Wiecie może, co z Detroit? - zwrócił się do chłopaków. - Trafili sporo miejsc w Michigan - odparł któryś - ale z Detroit raczej się nic nie stało. Cały czas pokazują w telewizji takie mapy, wie pan, jak mapy 23 _ Rł”ck,”„1”H” pogody, z tym opadem radioaktywnym i w ogóle. He, wie pan, ten Kanał Pogody na kablówce robi się najpopularniejszym programem telewizyjnym w kraju. Zdaje się, że Detroit ominęło to gówno. - Taaa... - zgodził się drugi. - Mam tam kuzyna. Spoko. - A co z Tulsą? - zapytał Bonę. Działa wypaliły. Wydało się, że nikt nie ma pojęcia. W końcu jeden odezwał się: - Leciało tam trochę tego świństwa z Kansas i... z Kolorado. Na południowy wschód. Tulsa to nie tam, gdzie Oklahoma? - Tak, to dokładnie tam! - potwierdził Bonę z naciskiem, robiąc straszliwą minę. Nagle, wzburzony, zaczął skręcać sobie podrapaną skórę na przedramieniu. Monk przyglądał mu się - Bonę stał się niebezpieczny. Wypytywał nowicjuszy po kolei, łapiąc każdego obiema rękami za pas i nie puszczając, dopóki nie dowiedział się wszystkiego, co dotyczyło Oklahomy. Odepchnął brutalnie ostatniego z nich i przeklął szpetnie. Jego oczy były teraz szeroko rozwarte, a ścięgna przedramion napięły się, gdy zacisnął pięści. Monk poczuł ulgę, widząc, że żółtodzioby pojęły niebezpieczeństwo, niczym stado wyczuwające obecność drapieżnika. Przestępowali z nogi na nogę i odsunęli się nieco. Powietrze rozdarła kolejna seria wystrzałów. Były one teraz przedzielone na tyle długimi przerwami, że pozostali żołnierze mogli zadać pytanie i nawet uzyskać lapidarną odpowiedź. - Co z Memphis? - Nie wiem. - BUUUMMM!!! - Chyba w porządku. - A z Columbus w Ohio? BUUUMMM!!! - W porządku. Ohio nic się nie stało. BUUUMMM!!! - A Kansas City w Missouri? BUUUMMM!!! - Co z Kansas City? - powtórzył Smalls. Nikt nie odpowiadał. Bonę podszedł do najbliższego chłopaka i złapał go za kamizelkę pancerną. Na twarzy nowicjusza pojawił się wyraz oporu, chwycił tamtego za nadgarstki i rzekł: - Hej, puść mnie! - Nie miał jednak śmiałości czynnie mu się przeciwstawić. - Odpowiedz człowiekowi na pytanie, gnoju... - poradził Bonę spokojnym głosem. - Tam jest... Mają opad! Całą masę tego świństwa, no! Puść mnie już! No co? Bonę puścił go i zapadła cisza. Smalls wydawał się wstrząśnięty. Przygryzł drżącą górną wargę. Mniej więcej po sekundzie Monk zorientował się, że Smalls płacze. Bonę zbliżył się do niego i zaczął: - Hej, stary... - lecz słowa, które zazwyczaj przychodziły mu z łatwością, tym razem go opuściły. Monk podszedł do Smallsa i oparł dłoń na jego ramieniu, to samo zrobił Mouth. Ale Bonę już wkroczył do akcji. Objął Smallsa i oświadczył: - Rozpieprzmy tych gnojków na kawałki. We dwóch, sześćdziesiątką. Kiedy przejdziemy przez ten teren, nie zostanie tu ani jeden żywy. Kurczę, trochę tego gówna wylądowało w Oklahomie. Niech nikt nie waży się ruszać Oklahomy. Przejdziemy się trochę po lesie, ty i ja, z sześćdziesiątką. Znajdziemy sobie jakichś Ruskich, stary, i oczyścimy z nich las. Do nowicjuszy zaczęli podchodzić inni żołnierze, żeby spytać o swoje domy, ale wtedy ruszyły z miejsca samobieżne haubice. Monk spodziewał się odpowiedzi Rosjan, lecz nie wydał ostrzeżenia, bo ich doły znajdowały się w pobliżu. Nadsłuchiwał, czy nie rozlegnie się gwizd nadlatujących pocisków, i patrzył na widniejący przed nim krwawy pejzaż. W kierunku północnym, aż po horyzont, ciągnął się las. Przyglądając się drzewom, wśród których na pewno kryli się rosyjscy żołnierze, Monk wzdrygnął się. Licho zawsze siedzi w lesie - pomyślał. ROZDZIAŁ XIV UŻHOROD, UKRAINA 6 lipca, 08:00 GMT (09:00 czasu lokalnego) Chandler włożył na głowę wielki hełm używany w wojskach pancernych, podłączył kable do gniazdka i „pstryknął” zasilanie. Wdusił przycisk mikrofonu w aparacie przy swoim miejscu we włazie dowódcy czołgu. Zapytał: - Kierowco, słyszycie mnie? - Pięć na pięć, sir - potwierdził po wojskowemu zapytany metalicznym głosem. - Strzelec? - Pięć na pięć, sir. - Ładowniczy? - Tak jest, sir! David usłyszał wycie silnika obracającego wieżę. Strzelec podniósł i opuścił lufę, a potem poruszył nią w lewo, w prawo i z powrotem. Z włazu Chandlera widać było Barnesa przechadzającego się od czołgu do czołgu, pilnującego, żeby ktoś znowu nie skręcił, gdzie nie trzeba. Pięć godzin opóźnienia - pomyślał David, uruchamiając dwa radionadajniki. Jeden, połączony ze słuchawką na jego lewym uchu, służył do komunikacji z dowództwem brygady. Drugi, sterujący prawą słuchawką, umożliwiał porozumiewanie się z żołnierzami batalionu. Obydwie sieci milczały. David skinął na kaprala Jeffersona - ładowniczego, siedzącego po lewej - i polecił mu, żeby podłączył się z powrotem do radia. Zwolnił go w ten sposób z obowiązku śledzenia, co się dzieje. Bailey - dowódca plutonu rozpoznawczego jego batalionu, dowodzący sześcioma wozami M-3 Bradley, niszczycielami czołgów - znajdował się na czele przegrupowującej się kolumny. Dwudziestopięciomilimetrowe działka jego pojazdów skierowane były, zgodnie z zasadą, pod kątem czterdziestu pięciu stopni to w jedną, to w drugą stronę. Dowódcy bradleyów wystawali z włazów na wieżyczkach wozów, ostrożnie przyglądając się tłumowi, zebranemu wzdłuż znajdującej się przed nimi ulicy. Pomimo że Ukraina i Białoruś ogłosiły zawieszenie broni i wycofały z frontu swoje wojska, widok mieszkańców wzbudzał w Chandlerze niepokój. Na ostatniej odprawie w sztabie brygady powiedziano, że grupa Sił Specjalnych w sile pięciu tysięcy ludzi, zorganizowana w setki małych „grup A”, została w pierwszych godzinach wojny zrzucona na spadochronach na tereny wschodniej Ukrainy, za linią frontu. Ci podlegający Zielonym Beretom ludzie stanowili oddziały PSYOPS - siły operacji psychologicznych. Zajmowali się - i to podobno skutecznie - organizowaniem ruchu oporu wśród antyrosyjsko nastawionych mieszkańców wschodniej Ukrainy. David nie widział powodu, dla którego oddziały Specnazu nie miałyby robić tego samego w zachodniej części Ukrainy, działając wśród milionów etnicznych Rosjan, którzy w ciągu dziesięcioleci istnienia byłego Związku Radzieckiego zdążyli zmieszać się z Ukraińcami. Chandler postanowił na wszelki wypadek załadować cekaem zainstalowany przed włazem. Odbezpieczyć. Odciągnąć zamek, otworzyć komorę nabojową. Zabezpieczyć. Otworzyć skrzynkę z amunicją i wyjąć taśmę z nabojami. Podnieść szynę załadowczą, umieścić taśmę w komorze, nastawiając na pierwszy nabój. Półcalowe kule wydawały się ogromne, ciężkie. Kiedy już nabój znalazł się w komorze, David odbezpieczył i puścił zamek, popychając nabój do zamykającej się komory. Rozległ się szczęk metalu. Zamknął szynę załadowczą i skrzynkę z amunicją. Karabin był gotowy do strzału. Sto przebijających lekki pancerz kul, dziesięć na sekundę - tyle może wypluć czterdziestokilowy cekaem. Mógłby strącić śmigłowiec z odległości półtora kilometra, gdyby tylko udało mu się trafić. David zabezpieczył. Siedzący po jego lewej stronie Jefferson uzbrajał właśnie swojego M-60. Było też słychać, jak celowniczy ładuje karabin zamontowany równolegle do działa. On i Chandler mogli prowadzić ogień z cekaemów, zamknięci w czołgu. - Juliet Lima Jeden, tu Sierra Alfa Jeden, słyszysz mnie? Odbiór - odezwało się w prawym uchu Davida. Chandler podniósł oczy. Bailey znowu bawi się radiem. Wdusił przycisk mikrofonu na hełmie i odczekał ułamek sekundy, aż rozpędzi się wentylator chłodzący radiostację. - Sierra Alfa Jeden, tu Juliet Lima Jeden, odbiór - powiedział. - Sprawdzam radio. - Głośno i wyraźnie - odparł jak najszybciej Chandler, żeby wyłączyć już nadajnik. Popatrzył na pojazd Baileya i stwierdził, ze batalion zakorkował się trochę za jego bradleyami. Wiedział, że może ryzykować szyk kolumny w tej odległości od frontu, przy ogólnej przewadze powietrznej wojsk własnych, uważał jednak, że mimo wszystko czołgi znajdują się zbyt blisko siebie. Włączył nadajnik i oznajmił: - Sierra Alfa Jeden, rusz się sto metrów do przodu, odbiór. - Powtórz, odbiór. - Powtarzam: rusz się sto metrów do przodu, odbiór. - Zrozumiałem, bez odbioru. David zobaczył koło swojego czołgu starszego sierżanta Barnesa, który zawołał: - Gotów spróbować jeszcze raz, sir?! - Dobrze - odparł Chandler. - Zaczynamy! - Podniósł prawą rękę, nakreślił nią koło w powietrzu, a potem trzy razy opuścił zaciśniętą pięść. Odezwał się także przez radio do Baileya - jedynego dowódcy pododdziału, który znajdował się przed nim i dlatego mógł nie widzieć wydawanej ręką komendy. Kazał mu powoli posuwać się naprzód. Z tyłu odezwały się silniki pozostałych czołgów. Mały kanion, jaki stanowiła ulica miasta, wypełnił się głębokim warkotem, a następnie donośnym wyciem turbin. Mam nadzieję, że nikomu nie wypadł akumulator, tak jak wtedy na stacji kolejowej - pomyślał David. Wstyd mu było, kiedy jego żołnierze musieli wysiąść z nieruchomych kolosów. Ludzie od zaopatrzenia, pracujący przy wagonach, mieli niezły ubaw, widząc jak butni czołgiści manewrują niezdarnie, żeby podłączyć kable do unieruchomionych maszyn. Od tej chwili, od czasu do czasu, Chandler pytał na postojach dowódców pojazdów, kiedy ostatni raz przestawiali silnik na ładowanie akumulatora. Podczas jazdy zasadą było dwadzieścia minut ładowania co dwie godziny. Co teraz się zdarzy? - zastanawiał się David, westchnąwszy głęboko i potrząsając głową. Skrzywił się, przypominając sobie ostatni błąd - nie upewnił się, czy dowódcy kompanii wystawili warty. Pomyłki mierzy się obecnie liczbą zabitych - myślał. Rozejrzał się. Jego czołg stał z boku, na krawężniku, a właściwie na czymś, co było starym krawężnikiem, zanim gąsienice pojazdu skruszyły go na kawałki. Silniki maszyn znajdujących się na ulicy zawarczały głośniej i rozpoczęła się procesja. Najpierw jechała kompania Alfa - czternaście czołgów M-1A1 Abrams, identycznych jak ten, na którego czubku siedział David. Ich studwudziestomilimetrowe armaty o stabilizowanej lufie skierowane były na przemian to w lewo, to w prawo, podobnie jak działka pojazdów Baileya. Każdy czołg miał nowy system IFF - identyfikacji „swój/obcy”, pracujący na milimetrowych falach. Informował on automatycznie leniwych strzelców, że w polu ich widzenia znajduje się czołg amerykański. Z tyłu i po bokach maszyn naklejona była taśma odblaskowa w kształcie odwróconej litery V, pełniąca podobną funkcję jak jaskrawe kamizelki myśliwych na polowaniu - ostrzegała jednostki nie wyposażone w elektroniczne IFF-y przed strzelaniem do własnych czołgów. Bardziej boimy się ognia własnego niż rosyjskiego - pomyślał Chandler. To dobry znak. Pojazdy toczyły się do przodu, mijając Davida. Ich dowódcy i ładowniczy siedzieli na wysoko umieszczonych fotelach, wystając ramionami z włazów. Chandler odpowiedział komendantowi kompanii Alfa na salut. Widząc to, dowódca następnej maszyny także zasalutował. I tak zaczęła się parada - szef załogi każdego przejeżdżającego czołgu salutował Davidowi. Wkrótce żołnierze zaczęli prężyć się na baczność w swoich włazach, odwracać jednocześnie na szeptaną komendę „na lewo patrz” i pozdrawiać Chandlera szybkim ruchem ręki. David czuł się jak idiota za każdym razem, kiedy - zarumieniony - dotykał dłonią hełmu, zmuszał się jednak do tego, żeby nie ignorować oddających mu honory żołnierzy. Gdy jednak zobaczył, że cywile przyglądają się temu z okien i drzwi budynków, poczuł się wystawiony na łatwy cel. Postanowił powiedzieć Barnesowi, który przekazywał komendy, że zabrania salutowania w polu. Nie miało sensu podawać Rosjanom na talerzu oficera dowodzącego. Następna była kompania Delta - jedyna kompania piechoty w jego batalionie. Chandler „wymienił się” kompanią czołgów z batalionem piechoty, uzyskując tę właśnie kompanię. W ten sposób oba bataliony stały się „task forces” - grupami uderzeniowymi, a nie batalionami pancernymi czy piechoty. Dokładnie nazywało się to: grupa uderzeniowa w sile batalionu. Grupa Chandlera została oznaczona 2/415 Pancerna, a ta druga, pułkownika Honiga - Grupa Uderzeniowa 3/415 Piechoty. Z kolei mijały czołg Davida wozy piechoty, typu M-2 Bradley. Chandler spróbował przerwać „paradę”, celowo nie odpowiadając na salut dowódcy pierwszego pojazdu. Kiedy jednak załoga drugiego bradleya także zasalutowała, dał za wygraną. W przeciwieństwie do sześćdziesięciodwuosobowych kompanii pancernych, kompania piechoty składała się ze stu jedenastu ludzi, siedzących w trzynastu bradleyach. Dziewięć pojazdów wiozło dziewięcioosobowe szwadrony piechoty, a pozostałe cztery - dowództwa trzech plutonów i całej kompanii. Wozy były naszpikowane uzbrojeniem. Oprócz zainstalowanych na wieżyczce automatycznego 25 mm działka typu M-242 oraz osadzonego równolegle karabinu maszynowego M-240C kalibru 7,62 mm, z lewej strony widać było podniesione przez załogi na pozycje strzeleckie podwójne wyrzutnie rakiet przeciwczołgowych TOW-2. Poza tym z każdego bradleya wystawało niczym kolce jeżozwierza po sześć zamocowanych obrotowo karabinów szturmowych 5,56 mm typu M-231, które żołnierze mogli obsługiwać podczas jazdy. Strzelcy, stojący na szczycie trzech z trzynastu pojazdów, trzymali w pogotowiu ręczne wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych FIM-92A Stinger. Chandler wiedział także, co znajduje się wewnątrz wozów, bo wysiadający żołnierze zabierali ze sobą do boju: jeden cekaem M- 60, jednego SAW-a, dwa granatniki 40 mm, cztery M-16, wyrzutnię rakiet przeciwczołgowych Dragon i dwie mniejsze rakiety przeciwczołgowe AT-4. Kiedy przejechał ostatni z bradleyów, koło Davida przesunęło się kolejnych czternaście sześćdziesięciotonowych czołgów M-1A1 kompanii Bravo, przytłaczając rozmiarami mniejsze bradleye. Następnie przejechało trzystu trzydziestu jeden ludzi z kompanii dowództwa - ona sama dwukrotnie przekraczała stanem liczebnym cały rosyjski batalion pancerny. Żołnierze siedzieli w najróżniejszych pojazdach - rozmaitych Wersjach transporterów opancerzonych M-113 i bradleyów - dowódczych, lekarskich, interwencyjnej pomocy technicznej, obsługi czołgów. Były wśród nich także dwuipółtonowe cysterny z paliwem oraz łaziki HumVee. Do kompanii dowództwa należało też trzydziestu żołnierzy i sześć bradleyów rozpoznawczego plutonu Baileya, otwierających kolumnę, jak również sześć samobieżnych ciężkich moździerzy kalibru 4,2 cala, które stanowiły osobistą „artylerię” Chandlera. Na samym końcu sunęła kompania Charlie - czternaście abramsów, z których trzy ostatnie miały działa skierowane do tyłu - jeden w prawo, drugi w lewo, a trzeci na wprost. Kiedy przejechał ostatni pojazd, Chandlerowi przyszedł na myśl obraz mitycznego Jazona, płynącego ze swoją flotą, zapamiętany z oglądanego w dzieciństwie filmu klasy B. Szkielety potworów powstały z ziemi, z miejsc, gdzie rozrzucono ich kości. W tym wypadku olbrzymy „zrodziły się” z pociągu, którym je przywieziono, no i wykonane były ze stali. Dziesięć dni temu tkwiły nieruchomo pod brezentem, ale teraz wyglądały jak część żywego, oddychającego pancernego organizmu. David też ruszył na własnym ognistym rumaku, patrząc do przodu, na swój batalion. Kierowca pędził, żeby zająć miejsce w środku kolumny. Nagle Chandler wyobraził sobie przerażenie tych, którzy zetkną się z jego czołgami. Większa część przeciwników uzbrojona była w broń na tyle słabą, że nie miała nawet szansy przebić płaskich pancerzy abramsów, o strukturze plastra miodu, wykonanych ze stali, aluminium i materiałów ceramicznych. David postarał się zapisać sobie to uczucie w pamięci, żeby odtworzyć je na polu walki - nie mógł dopuścić do tego, żeby jego piechota stanęła kiedykolwiek oko w oko z potworami wroga, musiał zrobić wszystko, żeby stało się odwrotnie. Czołgi - czterdzieści cztery abramsy Chandlera oraz rosyjskie T-72 i T-80 - były bowiem prawdziwymi potworami. I zarazem kluczami do krainy, która rozciągała się przed Davidem. FILADELFIA, PENSYLWANIA 7 lipca, 15:00 GMT (10:00 czasu lokalnego) Delegacja Rady Gubernatorów do Spraw Rezerw Federalnych siedziała w ozdobnie wykończonej sali konferencyjnej, oczekując prezydenta. Greg wszedł za Paulem Constanzo, niepewny, czy jego obecność na takim spotkaniu jest pożądana. Gubernatorzy wstali i przywitali się z prezydentem, który każdemu z nich podał rękę. Potem uściskiem dłoni czy skinieniem głowy pozdrowili także sekretarzy handlu i pracy, dyrektora Biura Zarządzania i Budżetu, prezesa Prezydenckiej Rady Doradców Ekonomicznych oraz Lamberta. Wszyscy ludzie prezydenta wydawali się ponurzy, a reprezentant Biura Budżetu Kongresu, który przedstawił się ze swojego miejsca jako wyłącznie obserwator, prawie nie był w stanie patrzeć zgromadzonym w oczy. Coś się działo, chociaż Greg nie wiedział jeszcze co. Kiedy wszyscy usadowili się w fotelach, Constanzo zaczął: - Panowie, stawiłem się na waszą prośbę i słucham uważnie. O co chodzi z tą „katastrofą ekonomiczną”? Prezes Rady do Spraw Rezerw Federalnych powiedział: - Doceniam, że poświęca pan uwagę tej sprawie, panie prezydencie, i rozumiem, że w obecnej sytuacji ma pan napięty terminarz, przedstawię więc wszystko w skrócie. Jak pan wie, od czasu ataku jądrowego nie mieliśmy żadnych wiarygodnych danych na temat wskaźników gospodarczych i nie będziemy ich mieć jeszcze przez parę tygodni. W związku z tym musieliśmy przeprowadzić badania za pośrednictwem regionalnych Banków Rezerw Federalnych. Poprosiliśmy je o dokonanie przybliżonej oceny takich wielkości jak produkt regionalny brutto oraz wskaźnik cen hurtowych i detalicznych. Na tej podstawie obliczyliśmy bardzo niedokładny indeks głównych wskaźników gospodarczych. Okazuje się, sir - mówca, starszy mężczyzna, szanowany profesor ekonomii, wziął głęboki oddech i wyprostował się w fotelu - że wpadamy w kryzys gospodarczy o niespotykanych dotąd rozmiarach. - O czym pan mówi? - próbował zaprotestować zaskoczony prezydent. Rozejrzał się po podwładnych i powtórzył: - O czym ten człowiek mówi? - Nikt się jednak nie odzywał; wszyscy siedzieli sztywno jak na gorącym piecu - nikt nie zaczął grzebać w notatkach, materiałach naukowych czy książkach, żeby odszukać najświeższe dane. - Panie prezydencie - ciągnął prezes niezależnej Rady - nasze oceny są przybliżone, błąd może zawierać się w granicach plus minus pięciu, może nawet dziesięciu procent. Ale w tym miesiącu nastąpił spadek produktu krajowego brutto o dwadzieścia pięć do trzydziestu pięciu procent w porównaniu z rokiem poprzednim. Nic takiego nie zdarzyło się w naszym kraju od czasów wielkiego kryzysu, a obecny może się okazać jeszcze gorszy. Według ocen indeks głównych wskaźników gospodarczych obniżył się o dwadzieścia kilka jednostek. Jeśli spadnie poniżej pięćdziesięciu, nastąpi recesja, ale już dwadzieścia parę to coś do tej pory nieznanego. Constanzo wyglądał tak, jak gdyby nagle zobaczył pędzący wprost na niego autobus. Potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Nie, nie - odezwał się. Popatrzył na własnych doradców ekonomicznych, których stanowiska zawisły w tym momencie na włosku. - Powiedzieliście mi panowie, że szkody wyrządzone przez rosyjskie rakiety i opad promieniotwórczy mogą - mogą - spowodować lekko ujemny przyrost, w granicach jednego-dwóch procent. To, co teraz słyszę, jest dla mnie zupełnie nieoczekiwane. I niewiarygodne! - Problem z liczbami, którymi się posługujemy - odparł prezes Rady - wy, my, wszyscy, polega na tym, że dotyczą one tylko fizycznej strony wyrządzonych zniszczeń: strat w obiektach, sprzęcie i ludziach. Pomijają natomiast szkody psychologiczne. Sir - pochylił się do przodu, opierając łokcie na stole i patrząc na złożone dłonie - nikt nie pracuje. Owszem, mamy znaczącą produkcję wojskową, ale to trochę tak jak z „armatami zamiast masła” - masła brakuje. W ocenach stanu klęski przeoczono ogromnie ważną sprawę - uwzględniono tylko sferę militarną, a tymczasem ludność większych miast po prostu pouciekała, opuściwszy domy, miejsca pracy, wszystko. Żyją na wsi, u krewnych albo w zajazdach i motelach, pozbywając się oszczędności. - Potrząsnął głową. - To tak jakby mieszkańcy naszego kraju podjęli właśnie decyzję o popełnieniu zbiorowego samobójstwa gospodarczego. Widzi pan, sir, konsumpcja pozostała na mniej więcej przedwojennym poziomie, ale dochody gwałtownie maleją. Spadek jest pogłębiany brakiem inwestycji, bo ludzie wydają oszczędności, których ogromnie potrzebujemy na sfinansowanie odbudowy zniszczonych terenów. - Nie rozumiem dlaczego? Dlaczego tak postępują? - Ze strachu, panie prezydencie. Z lęku przed wojną jądrową na pełną skalę. Z obawy przed Bastionem. Constanzo złapał się za głowę, jakby dostał nagłego ataku migreny. - Co nam grozi w najgorszym razie? - zapytał przygnębiony, nie zwracając uwagi na swoich pobladłych doradców. - W najgorszym razie, sir, jeśli ludzie wkrótce nie powrócą do pracy, we wrześniu, najdalej w październiku sytuacja stanie się nieodwracalna. Przedsiębiorstwa, obciążane wciąż nowymi podatkami, zaczną upadać; nastąpi więc wzrost bezrobocia i spadek dochodów państwa. Deficyt budżetowy napęcznieje, co spowoduje podwyższanie stóp procentowych na krótkoterminowe kredyty zaciągane w bankach przez skarb państwa, a w związku z tym i wszystkich stóp procentowych. To z kolei sprawi, że jeszcze więcej przedsiębiorstw i osób prywatnych zbankrutuje. Upadną banki, a zabezpieczenia wypłacone depozytariuszom dodatkowo powiększą deficyt. Prezydent podniósł głowę i westchnął. - Co więc mamy zrobić? Co j a mogę zrobić? - Zaapelować do ludzi, żeby powracali do swoich zajęć. Stanąć na ambonie i nakłonić ich do pracy. - Jeżeli tak panicznie boją się ataków jądrowych, jak zdołam ich przekonać? Mam im powiedzieć, że to wykluczone? Niech idą do domu, bo jeśli się mylę, i tak ich nie będzie, żeby mogli w następnych wyborach głosować przeciwko mnie? - Mógłby pan zmienić swoją politykę wojenną - zaproponował przewodniczący Rady. - Oczywiście, to nie moja sprawa, ale wydaje mi się, że napięcie wśród obywateli rośnie, nie zaś maleje. Broń chemiczna, opad promieniotwórczy - wszystko wydaje się teraz możliwe, cokolwiek znajduje się w puszce Pandory. Gdyby wycofał się pan z żądań, na które Rosjanie szczególnie nie chcą się zgodzić, może ludzie zaczęliby wracać powoli do domów, zanim będzie za późno. Wzrok prezydenta odpłynął w dal; powoli Constanzo pokręcił głową. - Jestem pomiędzy młotem a kowadłem; nie mogę wycofać się z wojny tylko po to, żeby przekonać się, czy obywatele wrócą do pracy. - Patrzył przed siebie, jego stłumiony głos dobiegał jakby z głębiny. - A nie lepiej po prostu szybko ją wygrać? - odezwał się Lambert i wszyscy spojrzeli na niego. - Jeśli to kwestia kilku miesięcy, dolejmy oliwy do ognia i skończmy z tym. Zapadła dłuższa chwila ciszy. - Czy rzeczywiście zdołalibyśmy dokonać tego tak prędko? - zapytał szef Rady. - Jak szybko moglibyśmy się posuwać, gdybyśmy zrezygnowali z wszelkich hamulców? - dodał prezydent. - Załóżmy, że omijamy kilka zakrętów i podejmujemy tu i ówdzie ryzyko. Czy w takim razie dałoby się zakończyć wojnę do końca września? - Cóż, sir, dyskutowaliśmy w sztabie strategię typu „szybkie zwycięstwo” - odparł Greg. - „Wariant karelski” - pamiętał, że tak nazywali go planiści - niósłby ze sobą poważne ryzyko, toteż Połączeni Szefowie Sztabów jednomyślnie odrzucili zaproponowanie go panu. Gdyby się jednak powiódł, można by zakończyć wojnę nawet do końca sierpnia. - Po tych słowach Greg ponownie się wyłączył. Constanzo spojrzał pytająco na przewodniczącego Rady. Ten wzruszył ramionami. - Dobrze - oznajmił prezydent, opierając dłonie na stole. - Stanę na „ambonie” i zrobię, co będę mógł. Postaram się uspokoić wszystkich i nakłonić ich, żeby wrócili do miast. Zorganizuję grupę ekspertów do rozwiązywania tego problemu - uznaję to za jedno z priorytetowych zadań. Greg - zwrócił się do Lamberta - chcę, żeby w ciągu czterech godzin zebrała się cała Rada Bezpieczeństwa Narodowego i żebyście szczegółowo przedstawili mi tę strategię „szybkiego zwycięstwa”. Kiedy wszyscy wychodzili z sali, Greg myślał tylko o tym, jak bardzo wścieknie się generał Thomas, kiedy Lambert poinformuje go, że powiedział prezydentowi o istnieniu planu wysokiego ryzyka zwanego „Wariantem karelskim”. NIEDALEKO RÓWNEGO, UKRAINA 10 lipca, 14:00 GMT (16:00 czasu lokalnego) - Kto następny? - zapytał Chandler. Szedł ze swoimi dwoma oficerami - kapitanem dowodzącym kompanią Alfa i porucznikiem kierującym jego drugim plutonem - w stronę kolejnego z abramsów, ustawionych w dużych od siebie odstępach. - Dwudziestkatrójka - odparł porucznik. - Dowódcą jest Adams, ładowniczym Martinez, celowniczym Hartley, a kierowcą Ross. Kiedy zbliżyli się do czołgu - młodsi oficerowie szli w nogę z Davidem - spojrzenie Chandlera przesunęło się po nierówno rozpiętej na stalowym hełmie siatce maskującej. Ciemna zieleń pasowała odcieniem do drzew pokrywających leżące w oddali wzgórza. Gdyby nie gruba lufa działa; której końcówka wystawała spod sieci i celowała w las, oraz otwarte włazy i dwa karabiny maszynowe na szczycie wieży, gotowe do strzału, trudno byłoby zauważyć - nawet z bliskiej odległości - że to nie jest naturalne wzniesienie terenu. Ale i tak czołg jest cieplejszy niż ziemia - w ten słoneczny letni dzień w celownikach termicznych wroga będzie świecił na tle czarnego ekranu. - Jak idzie? - zapytał David muskularnego sierżanta o grubej szyi, wystającego z abramsa, którym dowodził. Był bez koszuli, lecz miał na głowie hełm z trzema odwróconymi V na przedzie. - Dzień dobry, p-panie m-m-m-majorze - odparł mężczyzna, prężąc się na baczność, kiedy trzej oficerowie podeszli do maszyny. Wyglądał na wyraźnie skrępowanego. - Nie mogem tego ruszyć - odezwał się chudy żołnierz, wystawiając z włazu ładowniczego głowę i pierś w przepoconej koszulce. Puścił ciężki klucz - narzędzie brzęknęło o szczyt wieży - i niezdarnie zasalutował brudną od smaru ręką. Chandler odpowiedział na salut, a sierżant zajrzał do środka czołgu i kopnął w metal. - Hej tam, wyłazić! Mamy t-t-tto-warzystwo. - Daj spokój, facet. Jeszcze nie skończyłem deseru - odezwał się ktoś uprzejmie z wnętrza pojazdu. - To pan m-m-major! - szepnął sierżant, patrząc w dół. Kopnął znowu. - Dobra, dobra. A czy generał Thomas też przyszedł? - Wstowej, Martinez! - pogonił go ten chudy. - Ty t-też, Ross! - zawołał dowódca, nachyliwszy się do środka maszyny. Wreszcie dwaj pozostali członkowie załogi wyjrzeli z czołgu i ze zdziwieniem zasalutowali na widok całej świty. Jeden pedantycznie odłożył na wieżę plastikowy kubek i łyżeczkę, po czym wyjął z uszu słuchawki walkmana; w ciszy słychać było wyraźnie głośno nastawioną muzykę. - Czy macie wszystko, czego wam potrzeba? - upewnił się Chandler. - Tak jest, sir! - odpowiedzieli jak jeden mąż. David uśmiechnął się. To była jego pierwsza „inspekcja” kompanii Alfa. - Czy w-w-wiadomo, kiedy dostaniemy p-p-paliwo, sir? - spytał Adams. - Już nam ledwo starcza n-na ładowanie akumulatorów. - Powinniśmy dostać jutro, a potem ruszymy w drogę. - Może będziemy m-mogli wziąć trochę z tego rurociągu - zasugerował sierżant. Wszyscy odwrócili się, spoglądając na amerykańskich robotników cywilnych, kładących rurociąg mniej więcej równolegle do linii, którą posuwał się oddział Chandlera. Przeciągano kilka takich rurociągów, żeby dostarczać paliwo aż z rafinerii w Rumunii i we Włoszech bezpośrednio na front. Ale zachodnie, wysoce zmechanizowane armie zużywały tyle ropy w postaci paliwa i olejów, że ledwie im jej starczało. David, tak jak i inni dowódcy, zaczął wydawać kwity wschodnioeuropejskim kierowcom, którzy handlowali ropą na własną rękę. Kupowali oni na Zachodzie niskooktanową benzynę, a potem przewozili ją jakimś cudem swoimi rozpadającymi się cysternami przez rozdartą wojną Ukrainę. Sumy, na które opiewały kwity, zapewniłyby im ogromne zyski, Chandler jednak nie miał pojęcia, czy armia będzie honorowała takie dokumenty. Mimo wszystko nie czuł z tego powodu szczególnych wyrzutów sumienia, gdyż paliwo było tak zanieczyszczone, że źle wpływało na nowoczesne turbiny jego czołgów. - Kiedy doczekamy się jakiejś akcji? - zapytał chudy chłopak stojący we włazie ładowniczego. - Do tej pory mieliśmy, zdaje się, być już w połowie drogi do Kijowa. - Nie wiem. Według najnowszej mapy, którą widziałem w brygadzie - odpowiedział David, pokazując na południowy zachód - Rosjanie są mniej więcej sześćdziesiąt pięć kilometrów w tamtą stronę - teraz wskazał na północny wschód - i jakieś pięćdziesiąt w tamtą. Ale my jedziemy tam - wyciągnął rękę na północny zachód - i jeszcze kawał drogi przed nami, zanim spotkamy jednostki nieprzyjaciela. - To kierunek na M-m-moskwę, prawda, sir? - Tak, miejmy nadzieję - zgodził się Chandler. Klepnął dłonią w błotnik i zakończył: - Dobrze, wracajcie do roboty. Jeśli będziecie czegokolwiek potrzebować, po prostu mnie zawiadomcie. Mężczyźni uśmiechnęli się z jakiegoś powodu od ucha do ucha. Zasalutowali jednak z szacunkiem i oficerowie ruszyli do następnego czołgu. Kiedy odeszli kawałek, porucznik szepnął: - Adams ma mały problem z jąkaniem, ale normalnie nie wygląda to źle. Myślę, że się po prostu zdenerwował. Przez radio daje sobie dobrze radę. - Hej, panie majorze! - zawołał za nimi głos ze środka abramsa. - A może małe piwo? - Załoga wybuchnęła śmiechem. - Jak dojedziemy do Moskwy! - odparł donośnie Chandler. Z prawej strony, w pewnej odległości za czołgiem, w powietrzu pojawił się mały czarny dysk. Wzniósł się nad drzewami, potem przysłonił je mgiełką gorących gazów i opadł łagodnym łukiem na ziemię. Z półtora kilometra za nim wisiał nad wzgórzem ledwie widoczny śmigłowiec. - O rany...! - zdążył tylko powiedzieć dowódca kompanii. Pocisk łupnął potężnie w przeciwną stronę czołgu, aż Adams i Hartley musieli złapać się włazów. Z otworów wieżyczki, a także przedniego włazu kierowcy wystrzelił na dziesięć metrów w górę błękitny ogień. Przez Davida przeszła straszliwa fala dźwięku i powiew gorąca. Hartley, uniesiony powiewem, wywinął koziołka w powietrzu i wylądował głową na ziemi, zaplątany w postrzępioną siatkę. Kierowcę, który zwiesił się na zewnątrz pancerza ze swojego włazu, zaczął pochłaniać ogień ze środka. Trzeci mężczyzna zniknął po prostu gdzieś pod siecią. Był to Adams. Za moment przyciągnął on uwagę oszołomionych oficerów, Wydając z siebie wysoki krzyk, przypominający pisk jakiegoś zwierzęcia. Następnie wypełzł z wieży, szlochając niczym dziecko, po czym ześliznął się po pancerzu, oszalały z bólu. Jego ciało, cała skóra na obnażonej piersi i plecach płonęła białożółtym ogniem. Żywa pochodnia. Porucznik krzyknął: - Adams!!! - i ruszył pędem w stronę palącego się pojazdu, z którego dochodził złowieszczy trzask. Kapitan rzucił się za nim i przytrzymał. - Nie!!! - zawołał, przewracając go na ziemię. Ze szczelin w tylnej części czołgu wystrzeliło kilka strumieni białego dymu. Adams tymczasem opadł na ziemię, ale zaraz powstał i zaczął biec, klepiąc się dłońmi po piersi i głowie, jakby opadł go rój pszczół. Tył maszyny eksplodował wysoko w górę prawdziwą fontanną ognia. Głowa Chandlera drgnęła, kiedy próbował odzyskać równowagę, i po chwili zorientował się, że leży na plecach, podparty łokciami. Żar parzył go w nie osłonięte części ciała, zmuszając do zamknięcia oczu. Potężny huk szarpnął boleśnie bębenkami jego uszu. Eksplodująca amunicja czołgu przeszyła powietrze płomieniem wysokim na trzydzieści metrów, wylatując przez wyrwane specjalne elementy pancerza. W ciągu kilku sekund pożar pochłonął wszystkie pociski i całe paliwo. Względną ciszę wypełnił teraz grzechot karabinów maszynowych pobliskich pojazdów. Z abramsa numer dwadzieścia trzy pozostały tylko dopalające się resztki. - Ooo Boże...!!! - usłyszał David. Usiadł i zobaczył nieruchome, tlące się ciało Adamsa. - Boże! Booże!! - To był porucznik. Kapitan już go nie przytrzymywał. Podniósł się z ziemi i objął ramieniem młodszego oficera, który zakrył twarz dłońmi. Po chwili potężne, półcalowego kalibru cekaemy zamilkły i Chandler szybko przejechał wzrokiem po linii drzew. Gdzieś w połowie odległości od miejsca, nad którym wisiał śmigłowiec, unosił się z lasu słup dymu. Widocznie kule karabinów odpędziły maszynę, kiedy jej załoga kierowała już drugą wystrzeloną rakietą. David wyprostował się i usiadł na piętach, chwytając dłońmi za uda. Wszyscy nie żyją! - pomyślał, patrząc na nieruchome ciała mężczyzn. Wszyscy czterej. Wiedział to. Sam, stojąc w odległości pięćdziesięciu metrów od wybuchu, odczuł jego skutki. A załoga znajdowała się w środku. To wydawało się zupełnie nierealne. Przecież przed chwilą tam byli, cali i zdrowi. David miał wrażenie, że wystarczy tylko zawołać: „Wstawać!”, tak jak podczas ostatnich ćwiczeń, a żołnierze podniosą się, otrzepując kurz z mundurów. Ciało Adamsa ciągle się tliło. Nikt z całej czwórki nie dawał znaku życia. Z szeroko porozstawianych czołgów zaczęli nadbiegać inni. Chandler wstał i ruszył w stron? zniszczonej maszyny. Im bliżej podchodził, tym robiło się goręcej. Sytuacja wydała się bardziej realna, gdy coraz lepiej widać było śmiertelne rany, poniesione przez załogę dwudziestkitrójki. David przyglądał się, jak pierwszy czołg przejeżdża przez most. Był to most na rzece Horyń. W jednym z pasów ruchu znajdował się ogromny lej wyżłobiony przez bombę, druga strona pozostała jednak dość szeroka, żeby abramsy 366 zmieściły się bez trudu. Nagle Chandler zauważył kątem oka, że nie zasznurował butów. Przyklęknął, żeby to zrobić, i wtedy ze wstydem spostrzegł, że to wcale nie są wojskowe buciory, tylko czarne pantofle, które wkładał do pracy. Znowu podniósł wzrok. Most pełen był już pojazdów, posuwających się do przodu zderzak w zderzak - czołgów, samochodów pancernych i ciężarówek. Znalazł się tu cały jego batalion. - Po jednym! - zawołał David, powtarzając słowa żandarma, stojącego po drugiej stronie rzeki. Jego obawy zmaterializowały się jak na zawołanie. Ryknęły przelatujące nad głową rosyjskie odrzutowce i spod mostu wystrzeliły w górę strumienie czarnej wody. Powolnym, statecznym ruchem przęsło załamało się i cały batalion runął do wody. - Nie!!! - krzyknął tylko Chandler. Jeden z mężczyzn - David nie rozpoznał go po głosie - nie zważając na nieunikniony los, który go czekał, powiedział spokojnie: - Panie majorze. - Nie!!! - zawołał Chandler jeszcze raz. - Proszę się obudzić, sir! - mówił Barnes. David otworzył oczy i zobaczywszy wieczorne niebo, od razu zorientował się, gdzie jest. - Zły sen, sir? Chandler odetchnął. Czuł się nieswojo w przepoconym mundurze, który nosił od paru już dni. Otarł czoło i szyję rękawem. Barnes popatrzył na „pagórki” siatki maskującej, pod którą stały pojazdy batalionu, i zapewnił: - Wszystko będzie dobrze, sir. Każdy jest zdenerwowany, ale to minie po pierwszej walce. David spojrzał w stronę lasu. W powietrzu ciągle unosił się zapach spalonego czołgu. Przeniknął do ubrania, we włosy, wdzierał się do płuc. A sczerniały pomnik bezsensu tego wszystkiego wciąż tu jeszcze był. Potężny dźwig podnosił jeden jego koniec do góry, pod spód zaś podjeżdżała naczepa, wciągając go powoli liną na platformę. - To niesamowite - odezwał się Barnes, który także się przyglądał. - Za kilka dni pewnie zwrócą nam tę skrzynię, gotową do jazdy. - Potrząsnął głową. - Tu są te dokumenty, o które pan prosił. Chandler usiadł i wziął od sierżanta papiery. Barnes odszedł, zostawiając go samego. David otworzył pierwszą książeczkę. Było to dossier Adamsa. Przewracając strony, przejrzał ostatnie o nim opinie i rekomendacje na stopień sierżanta, przedtem kaprala, a na początku starszego szeregowego. Adams był powyżej przeciętnej. Wszyscy go lubili. Wśród papierów było też podanie Adamsa o stypendium, które umożliwiłoby mu podjęcie nauki w college’u. Ostemplowano je pieczątką „przyjęto”. Uwagę Chandlera zwróciła data - 1 VI, wypisana ręką sierżanta. Chłopak miał dziesięć dni temu wystąpić z armii i jesienią rozpocząć studia! David westchnął głęboko, opierając głowę o jedno z kół swojego czołgu. Zamknął oczy. Po dłuższej chwili zmusił się, żeby je otworzyć. Wyciągnął notatnik i położył go na kolanach. Drodzy Państwo Adams. Z wyrazami najgłębszego żalu i współczucia piszę ten list, żeby poinformować Państwa o śmierci Waszego syna... - spojrzał w dokumenty - Williama. Chociaż nie miałem okazji poznać go wcześniej, widziałem się z nim akurat na chwilę przed jego - podniósł wzrok i popatrzył w ciemniejące niebo - „spłonięciem żywcem” - pomyślał - „nieludzkimi krzykami”, „straszliwą agonią” - odejściem - napisał. - Jego czołg trafiła rakieta, kiedy odbywaliśmy rutynowy postój techniczny... - to znaczy, nie było paliwa, żebyśmy mogli jechać dalej - i William oraz jego trzej koledzy - przejrzał dokumenty, wypisując imiona i nazwiska pozostałych - zginęli. - Zastanawiał się, czy nie napisać „na miejscu”, ale w odniesieniu do biednego Adamsa nie było to prawdą. Zachował więc te słowa do następnych trzech listów, które były jeszcze przed nim. Me mogę Państwa zapewnić, że wiem, jak głęboki ból odczuwają Państwo po odebraniu tej wiadomości - bo zapewne dotarła ona już do Was przez telefon lub posłańca - mogę jednak powiedzieć, że... - że co? - zastanowił się, patrząc na kartkę papieru, na dokumenty i nie mogąc znaleźć nic, czym zdołałby wypełnić puste miejsce. Rozejrzał się dookoła - w cichej ukraińskiej wsi zapadał zmierzch. Przedtem nic nie wiedział o tym kraju, w tej chwili znał go niewiele lepiej. Po co ja tu właściwie jestem? - pomyślał nagle. Moja żona i dziecko, którego jeszcze nie widziałem, żyją sami, w kraju nękanym wojną, w domu, a ja siedzę tutaj. To wszystko zdawało się bez sensu. Słowa na kartce czekały...mogę jednak powiedzieć, że... - długopis zawahał się nad kartką - są tutaj dobrzy ludzie, przyzwoici mężczyźni i kobiety, tacy jak Wasz syn. Każdy z nich ma swoje życie, tożsamość, istnienie. Dla niektórych z nich kończy się to wszystko tragedią, kiedy przebywają pod opieką kogoś, kogo nie znacie i nigdy nie widzieliście. Chociaż jestem najgłębiej przekonany, że naprawdę nic nie można było zrobić, żeby ocalić życie Waszego chłopca, od tej chwili już na zawsze będę niósł ze sobą brzemię jego śmierci, świadomość, ż.e Zginął ktoś, kto dla Was był najcenniejszy na świecie. Ale proszę Państwa, wiedzcie jedno - wykonaliście swoje zadanie. Mimo że wiem, iż nie wychowywaliście swojego dziecka po to, żeby zginęło w służbie temu krajowi, wychowaliście jednak wspaniałego syna, który stał się prawdziwym żołnierzem. Powinien był pozostać wśród nas, tu, na ziemi, dłużej, ale dziękujmy Bogu czy losowi za to, że William w ogóle zechciał nas odwiedzić”. David popatrzył na spalonego, bezwładnego abramsa, który odjeżdżał powoli na wielkiej, niskiej naczepie. Zostanie naprawiony i powróci do służby równie sprawny jak nowy. Ale to już nie będzie ten sam czołg, bo jego załoga się zmieni. To ludzie siedzący wewnątrz nadawali maszynie życie. Z wyrazami najgłębszego współczucia - przerwał na moment i napisał ostatnią linijkę, której powagi z pewnością nie doceniał jeszcze przed kilkoma dniami: - Major David W. Chandler, 2. Batalion 415. Dywizji Pancernej, dowódca. KREML, MOSKWA 11 lipca, 19:00 GMT (21:00 czasu lokalnego) - Nieprzyjaciel przekroczył Dniepr w trzecim punkcie - zakomunikował Filipów. - Dwa kilometry na północ od poprzedniego miejsca. To kawaleria pancerna, ale za nią, na zachodnim brzegu, czekają ciężkie jednostki pancerne. Jest tam co najmniej sześć brygad pontonowych, które budują kolejne trzy przeprawy; jedna z nich spotyka się z naszym oporem. Razów kiwnął tylko głową. - Panie generale - ciągnął rozżalonym głosem Paweł, jak gdyby dowódca nie zwrócił uwagi na znaczenie jego meldunku - potwierdziliśmy już przekroczenie rzeki przez cały pułk kawalerii pancernej na południu. Przekroczyli Dniepr! - Filipów mówił tak, jakby Razów nie wiedział, że ta rzeka stanowiła ostatnią większą przeszkodę odgradzającą Amerykanów od Moskwy. - Powstanie drugiego przyczółka w innym miejscu zdaje się potwierdzać przypuszczenia wywiadu, że... - Że udało im się Piątym Korpusem dogonić Siódmy Korpus - dokończył Razów. - Thomas to klasyk. „Umacnia sukces”, łącząc oba skrzydła ataku w jedno, Północne - to, któremu się lepiej powiodło. - Ale przeprawili już dwa pułki kawalerii i kilka brygad pancernych - dziwił się Filipów. - Jak to możliwe, że tak szybko nadążają z logistyką? - To nie są Chińczycy! - zdenerwował się generał. - Chcę, żeby przerzucili przynajmniej dwie dywizje ciężkie, wraz ze wszystkimi mniejszymi jednostkami, jakie do nich przydzielili. Musimy zamknąć jak największą część ich sił w widłach Dniepru i Sożu, bo inaczej to nie my uderzymy w ich flanki, tylko oni w nasze! Pułkownik podszedł do swojego biurka, a Razów patrzył na mapę. To była delikatna gra. Łatwo było pozwolić nieprzyjacielowi posunąć się do przodu i zająć takie pozycje, jakie się chciało. Dopuszczenie do tego, żeby Amerykanie pokonali ostatnią naturalną barierę oddzielającą ich od stolicy, stanowiło prawdziwy gambit. W końcu to przeszkoda dla obu stron - myślał generał. Kiedy już się przeprawią, wysadzimy mosty, przeprowadzimy taktyczne kontrataki, żeby zamknąć ich w defensywie, a potem - „prawy sierpowy”. Ostatnie określenie generał wziął nie ze swojej ulubionej gry w szachy, ale ze znacznie mniej subtelnej sztuki bokserskiej. Szerokie strzałki na mapie pokazywały rosyjskie siły omijające daleko od północy amerykańskie uderzenie. Nieprzyjaciel posuwał się wąskim korytarzem, praktycznie wzdłuż jednej szosy. Wyglądało na to, że początkowo atak miał być szerszy, ale powolniejszy i składać się z dwóch wzajemnie wspierających się skrzydeł. Thomas i jego dowódcy w polu porzucili jednak tę bezpieczniejszy koncepcję na rzecz szybkiego uderzenia, niczym sztyletem, w samo serce Rosji. Szybkość posuwania się przeciwnika była wprost nieprawdopodobna. Zbyt wielka, żeby Razów mógł w jakikolwiek sposób zareagować. Zwłaszcza że straci! kontrolę przestrzeni powietrznej nad frontem. Ale Amerykanie ryzykowali. Ich atak przypominał głowę i długą szyję bez ramion. Razowowi udało się po kryjomu pokierować zgrupowaniem pozostałych mu sił na północ od amerykańskiego „korytarza”. Kiedy już czoło wroga przekroczy Dniepr, atak lotniczy generała Miszyna odetnie im drogę, a wojska lądowe zamkną ich w widłach Dniepru i Sożu. W tym czasie rosyjskie siły główne przekroczą Dniepr w przeciwnym kierunku, na północ od nich, i będą się posuwać wąskim korytarzem na zachód. Wreszcie wbiją się w północną flankę nieprzyjaciela, przecinając cienką „szyję”, bronioną przez jednostki Polaków. W ten sposób zamkną całe zgrupowanie amerykańskich i brytyjskich sił ciężkich tuż przed granicą Rosji. Odcinając im strumień zaopatrzenia, od którego są uzależnione, osłabią je o połowę. Powstanie pat i być może rozpoczną się rozmowy pokojowe. A ryzyko? Jest takie samo jak Amerykanów. Razów zamierzał utworzyć własny „korytarz” - jego atak z konieczności także będzie postępował wąską „strzałką”. Będzie ją można przeciąć, tak jak on chciał odciąć armię nieprzyjaciela. Cała gra przypominała balet - wymagała delikatnych ruchów i zręczności, przynajmniej na tym poziomie. Generał wiedział, że na poziomie poszczególnych żołnierzy nie miało to nic wspólnego ani z baletem, ani z szachami, ani z niczym, co większość ludzi kiedykolwiek widziała. Rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Pojawiła się kobieta, pierwsza, jaką Razów widział od paru dni. Była zwykłym szeregowcem; jej obecność także wynikała z toczącej się wojny. Chciała wejść, ale zawahała się w progu. - Proszę! - odezwał się generał, nie wiedząc, czy ma wstać, czy siedzieć. Zatrzymał się w dziwnej pozycji, siedząc, lecz z uniesionymi nieco plecami. Zamiast zbliżyć się do jego biurka, kobieta podeszła do mapy, zaczęła wycierać ściereczką stare strzałki i rysować niebieską świecową kredką nowe. Razów opuścił wzrok na papiery. Ostatni rosyjski satelita został właśnie zamieniony przez amerykańską rakietę w chmurę metalowych szczątków. Generał czuł się jak ślepiec. Kobieta ruszyła do wyjścia, bojaźliwie spoglądając na naczelnego dowódcę. Razów podniósł oczy na mapę i zatrzymał panią szeregowiec. - Chwileczkę! - Wstał i podszedł do mapy. - Co to jest? - zdumiał się, patrząc na symbole amerykańskich jednostek. Wszystkie kierowały się teraz na wschód od Dniepru. Nowa linia frontu znajdowała się kawałek dalej niż przedtem. Kobieta z przestrachem wbiła wzrok w kartkę, z której przeniosła informacje. - To nowe raporty o pozycjach wojsk, przekazane przez... przez Wywiad Operacyjny, Wydział Piąty GRU - wyjaśniła. - Przerysowałam to... z dużej mapy w Pokoju Operacyjnym. - Kiedy nadeszły te dane? - zapytał Razów. - No... parę minut temu, tak mi się zdaje, panie generale - odparła drżącym głosem. Razów poczuł się nagle pełen energii. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Spojrzał na młodą kobietę - była ładna, choć trochę za delikatna. Odpowiedziała mu uśmiechem, ale zaraz odwróciła wzrok. - Wspaniale! - oznajmił. - Znakomicie! - W jego głowie kłębiły się już plany i przewidywane czasy poszczególnych operacji. - Paweł, chodź, zobacz. Amerykańska Czwarta Dywizja Piechoty Zmotoryzowanej przekracza właśnie rzekę w tym miejscu, a te dwie brygady, które widzieliśmy wcześniej, należą do Pierwszej Dywizji Kawalerii Pancernej. Już czas! Wyślij rozkaz. Filipów pobiegł do drzwi, a Razów zaczął przykładać linijkę do mapy, obliczając przybliżone odległości i zapisując godziny, o których spodziewał się osiągnąć dany cel - miasteczko, skrzyżowanie dróg, rzekę. Jedną ręką delikatnie przyciskał linijkę, a drugą zaznaczał przerywaną kreską linię ataku i pisał cyfry. - Proszę mi przynieść mapę wideł Dniepru i Sożu, w skali 1:10 000 - rzucił, nie odwracając się, w kierunku wychodzącej kobiety. - Z naniesionymi najnowszymi pozycjami wojsk. Nie mieliśmy do tej pory zbyt wiele do czynienia z Czwartą Dywizją Piechoty - mruknął nie wiadomo do kogo, mimo że pani szeregowiec ciągle stała i słuchała. - I nie chcę, żebyśmy wystawili naszą flankę na niebezpieczeństwo z ich strony. Niech wszystkie zmiany pozycji będą natychmiast nanoszone, bez najmniejszego opóźnienia! Proszę też powiedzieć generałowi Miszynowi, żeby zdał mi raport zaraz po zaatakowaniu przyczółków na Dnieprze. Przejrzę nawet meldunki pilotów. Nie będę czekać na rozpoznanie po walce. - Panie generale...?! - przeraziła się kobieta. - Och! - zmitygował się Razów, podnosząc wzrok i kręcąc głową. - Proszę zapomnieć o tym ostatnim. Niech mi pani tylko przyniesie mapę i zadba o to, żeby bezwarunkowo dane na tej mapie leżącej tu, na moim stole, były uaktualniane bez najmniejszych błędów i tak szybko, jak tylko będą nadchodziły nowe informacje. Zrozumiano? - Tak jest! Razów pomyślał, patrząc na wyraz twarzy tej kobiety, że może obszedł się z nią zbyt ostro, wrócił jednak do mapy. Czuł się teraz w swoim żywiole. To już nie była papierkowa robota ani sprawy dotyczące bezpieczeństwa wewnętrznego. Żadnych rozważań nad bronią jądrową czy chemiczną. Widział jedynie armie, czołgi, piechotę, artylerię zmagające się w polu, w potężnej, tytanicznej bitwie. Zaczynamy nie wykryci - cieszył się. Mimo tych wszystkich amerykańskich satelitów, anten i tego ich całego elektronicznego wywiadu, wystarczyło posiedzieć kilka tygodni pod paroma tysiącami siatek maskujących, i proszę! - Andriusza, przyjacielu - powiedział na głos po angielsku. - Złapałem cię z ręką w nocniku! Prawo Murphy’ego - pomyślał z uśmiechem. W WIDŁACH DNIEPRU I SOŻU, 600 KILOMETRÓW NA POŁUDNIOWY ZACHÓD OD MOSKWY 12 lipca, 05:00 GMT (07:00 czasu lokalnego) Chandler stwierdził z satysfakcją, że tory kolejowe ciągną się w poprzek kierunku posuwania się jego batalionu na poziomie chyba z półtora metra - wystarczająco wysoko, żeby osłonić pancerne kadłuby abramsów aż po samą wieżę, czyli połowę wysokości płaskiego czołgu. Odgłos pracującego na wolnych obrotach silnika i słowa celowniczego, odczytującego przez interkom listę czynności kontrolnych wykonywanych przed przystąpieniem do walki, zagłuszał huk eksplozji. Niszczyciele czołgów Baileya wjeżdżały właśnie na rampy, które mechanicy oparli o nasyp torów. Wracały z misji rozpoznawczej, żeby dołączyć do kompanii piechoty batalionu Chandlera. Zarówno sieć łącząca ze sztabem brygady, jak i wewnątrzbatalionowa milczały, od kiedy Bailey zameldował o rosyjskiej jednostce pancernej w sile pułku, ścigającej oddział amerykańskiej kawalerii pancernej o rozmiarach kompanii. Wszystko wydawało się stabilne, David jednak był niespokojny. Z tonu głosu pułkownika Harknessa, z którym porozumiewał się przez radio, i z czarnego dymu, wznoszącego się wysoko ku niebu za ich plecami - tam gdzie znajdowały się pontonowe mosty, które niedawno przekroczyli - Chandler wnioskował, że dzieje się coś niedobrego. Odwrócił się, żeby popatrzeć do tyłu. Trzy jednostki pomocnicze - medyczna, techniczna i logistyczna, okopywały się za wzgórzami jakieś tysiąc dwieście metrów od miejsca, w którym się znajdował. Szykowały się do nadchodzącej bitwy w równie oszalałym tempie jak wszyscy inni. Jeżeli Rosjanie przebiją się przez batalion Chandlera, wtedy okopy jednostek pomocniczych staną się nową linią frontu, ale nie na długo. David wiedział, że w oddziałach tych znajdują się dziesiątki kobiet, którym nie wolno było służyć w „lądowych jednostkach bojowych”. Leżały teraz w płytkich dołach, przyciskając do ramion swoje M-16. Plan Chandlera był prosty. Linia kolejowa nie stanowiła narzucającego się logicznie miejsca, na którym można by oprzeć obronę. Znacznie lepsze od niej wydawały się: las za plecami Davida, strumień w lesie czy też linia wzgórz w przedzie, za otwartymi polami uprawnymi. Na rosyjskich mapach nie jest zaznaczone wyjątkowo korzystne położenie torów - na półtorametrowym nasypie zwięzłej, ubitej ziemi. Oznaczało to, że nieprzyjacielska artyleria będzie ostrzeliwać raczej jedno z tych innych miejsc, których nakazywały unikać podręczniki; taką przynajmniej David miał nadzieję. W końcu nie pozwoliłby, żeby jego batalion został osaczony w czasie swojej pierwszej walki, dlatego wszystkie trzy „przegrupowania”, jakie do tej pory wykonał, były w istocie wycofywaniem się. Podwójny wybuch, po którym zaczęły „gotować się” wewnątrz zniszczonego czołgu armatnie pociski, skierował uwagę Chandlera w stronę frontu. Gejzer 372 ognia ledwie wystawał ponad nasyp, ale wysoko w górę strzelały białe i żółte rozbłyski. David rozejrzał się wzdłuż torów, nagle zaniepokojony. Czołgi przygotowane do walki porozmieszczane były bardzo blisko siebie - co sto pięćdziesiąt metrów, a nie, tak jak na otwartym terenie, nawet do czterystu. Chandler zdecydował się zająć tę pozycję z dwóch powodów - po pierwsze, miał nadzieję, że da Rosjanom łupnia, zanim się wycofa; po drugie, chciał nad wszystkim panować i nie dopuścić do rozproszenia się batalionu podczas bitwy. Przyjechali akurat na czas, żeby rozwinąć siatkę maskującą i rozpiąć ją na rozkładanych statywach. Popodpierali je i założyli liny naciągowe, tak że czołgi wyglądały z daleka jak zwykłe nieregularności terenu. Bezczynność denerwowała Davida. Patrzył wzdłuż lufy swojego potężnego cekaemu, załadowanego już i odbezpieczonego, pod którym sterczała gruba lufa działa czołgowego - armaty M-256 kalibru 120 mm, produkcji niemieckiej firmy Rheinmetall. - Załadujmy pocisk - odezwał się Chandler do Jeffersona, przełykając obrzydliwą treść, która podjechała mu niechcący z żołądka. Czuł mdłości. Jefferson skoczył w głąb kabiny. - Celowniczy, przygotuj się do strzelania - polecił David przez interkom. - Ładowniczy - ładuj rdzeniowy. Spojrzał w dół i zobaczył plecy celowniczego, siedzącego przy monitorze. Na lewo od niego Jefferson wdusił kolanem duży przycisk w tylnej ścianie kabiny. Natychmiast otworzyły się hałaśliwie drzwi magazynu z amunicją. Celowniczy przełączył dźwigienkę na tablicy rozdzielczej na „rdzeniowy” i przycisnął twarz do osłony celownika, by się upewnić, że na ekranie świeci się ten sam napis. Przypadkowe nastawienie komputera na inny typ pocisku spowodowałoby, że lekki, lecący z ogromną prędkością wolframowy rdzeń podkalibrowego pocisku przeleciałby o parę metrów za wysoko lub też wbiłby się w ziemię przed celem. Komputer działa wyliczyłby błędnie krzywą balistyczną, ładując z pamięci fałszywe dane. Kładąc dłoń na łusce, Jefferson podważył ją i wyciągnął obiema rękami ciężki pocisk. Dziwnie wyglądający wypolerowany rdzeń, wykonany z twardego, zubożonego uranu, wystawał z przodu, z części prowadzącej. Jefferson wsunął pocisk do zamka działa, następnie zamknął go i cofnął duży przycisk, żeby z kolei zamknąć pancerne drzwi amunicyjne. Armata była załadowana. - Siedzi! - oznajmił ładowniczy przez interkom. - Celowniczy, bądź gotów - przypomniał Chandler. Spojrzał, żeby się upewnić, czy żołnierz patrzy w celownik. Dłoń celowniczego spoczywała na „joysticku” z przyciskiem usytuowanym tak jak spust w pistolecie. Ta niewielka dźwigienka służyła do obracania wieżą, podnoszenia i opuszczania lufy, razem z równolegle zamontowanym cekaemem, oraz do strzelania. David wzdrygnął się, słysząc za plecami jakiś warkot. W stronę walczących oddziałów zmierzało kilka amerykańskich śmigłowców - cztery „latające czołgi” AH-64 Apacz i dwa rozpoznawcze OH-58 Kiowa. Minąwszy nasyp kolejowy, maszyny zniżyły się jeszcze bardziej i posuwały się tuż nad płaskim polem. Koła apaczy znajdowały się zaledwie metr nad powierzchnią ziemi, mimo że helikoptery pędziły z dużą prędkością. Kiowa, śledzące nieprzyjaciela za pomocą wizjerów optycznych i urządzeń termicznych zamontowanych na małych masztach ponad wirnikami, leciały za nimi, na wysokości jakichś sześciu metrów. Kiedy apacze zbliżyły się do linii wzgórz, kiowa jednocześnie opuściły ogony, wzbijając z ziemi chmury pyłu. Wzniosły się, a wtedy silnie uzbrojone szturmowe apacze zadarły nieco dzioby i zaczęły zwalniać. Jeden ze śmigłowców był tak nisko, że zaczepił tylnym kołem o grunt - świadczyła o tym unosząca się chmurka kurzu. Następnie maszyny zawisły w powietrzu tak, że znad wzgórz wystawały tylko ich wirniki i kabiny. Rozpoznawcze kiowa podskakiwały i krążyły wysoko w górze, żeby trudniej je było trafić, a apacze wyskoczyły nagle na jakieś trzy metry ponad pagórek. Spod ich miniaturowych skrzydełek wystrzeliły strumienie dymu. Rakiety Helłfire, Piekielny Ogień - pomyślał David, słysząc szum pocisków. Każdy ze śmigłowców szturmowych uzbrojony był w szesnaście rakiet przeciwczołgowych. Wszystkie pozbywały się ich tak szybko, jak tylko mogły. Chłód oblał Davida, kiedy zdał sobie sprawę, ile celów odnaleźli piloci. Nagle wiszące w górze kiowa także wystrzeliły po jednej, a potem jeszcze po dwie rakiety. Chandler patrzył, jak duże pociski szybko przyspieszają i znikają za wzgórzami. Z tego, co pamiętał, kiowa uzbrojone były tylko w sidewindery - rakiety klasy „powietrze- powietrze”, a zatem... Apacze rozproszyły się i nad grzbietem wzgórza pojawiło się - raz, dwa, trzy... - siedem rosyjskich szturmowych Mi-28, błyskając umieszczonymi pod kabiną działkami. Pociski wybuchały długimi strumieniami na ziemi, gdyż zwinne apacze umykały wrogim strzelcom. Kiowa zaczęły wyrzucać białe flary. Zakręciły i zanurkowały, żeby popędzić z powrotem w stronę linii Chandlera. Zza wzgórz wyłoniły się dwie rakiety, zmierzając ku uciekającym maszynom. David obrócił się w lewo i zobaczył, że jedna z nich skręca za spadającą flarą i wybucha w bezpiecznej odległości od śmigłowca, wysoko ponad linią kolejową, obsypując pole odłamkami. Jednakże ostra eksplozja z tyłu skierowała jego wzrok w tamtą stronę. David spostrzegł spadający wrak drugiego kiowa. Powoli obracająca się kabina z pleksiglasu pozostała nietknięta. Chandler wiedział, że siedzi w niej dwóch bezbronnych ludzi, czekając na zabójcze spotkanie ze zbliżającą się ziemią. Zamknął oczy na moment przed tym, jak rozległ się chrzęst rozrywanego metalu nie dalej niż dwieście metrów od niego. Chwilę później popatrzył znowu i zobaczył, że ze szczątków helikoptera bucha płomień. Apacze i Mi-28 krążyły teraz po niebie, angażując się w walki. Wzbijały się coraz wyżej i wyżej, a warkot ich silników i wirników tworzył prawdziwą kakofonię dźwięków. Umieszczone pod kabinami trzydziestomilimetrowe działka amerykańskich „latających czołgów” obracały się w szaleńczym tempie, wypluwając z siebie strugi ognia, kiedy ich cele przemykały przez linię strzału. Po kilku sekundach David zauważył, że ogon jednej z rosyjskich maszyn odskakuje gwałtownie w bok. Znajdujący się za nią amerykański śmigłowiec wzniósł się, żeby uniknąć zderzenia, a tamten zaczął obracać się wkoło, po czym przechylił na burtę. Wreszcie odwrócił się do góry nogami i spadł na ziemię, wybuchając z hukiem. Apacze wymykały się z walki i pędziły z powrotem do swoich wojsk. Powolniejsze maszyny rosyjskie rozpoczęły nie zorganizowany pościg, przyjmując kurs prosto na siedzących nieruchomo pod maskującymi siatkami ludzi Chandlera. Zielone kępki rozmieszczone w regularnych odstępach wzdłuż linii prostej! - pomyślał ze zgrozą David, po raz pierwszy wyobrażając sobie, jak jego oddział wygląda z powietrza, nie z ziemi. - Juliet Lima Jeden, tu November Mikę Dwa - odezwał się głos z radiowej sieci brygady, niemal zupełnie zagłuszony przez silnik śmigłowca. - Czy mnie słyszysz? - November Mikę Dwa - odpowiedział zdrętwiały Chandler. - Potwierdzam, odbiór. - W waszą stronę kieruje się co najmniej pułk czołgów - oznajmił pilot. - Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Teraz należą do was. Uważajcie na nasze czołgi przed wami. Powodzenia, bez odbioru! David patrzył, jak apacze przelatują nad głowami jego żołnierzy; Rosjanie ciągle siedzieli im na ogonach. Zbliżali się. Teraz już na pewno zauważyli abramsy! - pomyślał przerażony David. Gapił się na zbliżające się szturmowe maszyny. Nagle nieprzyjacielscy piloci doszli do wniosku, że i tak nie dogonią szybszych Amerykanów, i porzucili daremny pościg. Nie atakowali ludzi Chandlera - po prostu zawrócili ku toczącej się za wzgórzami bitwie. David wyczuł jakiś ruch i spojrzał w prawo. Zobaczył, że z włazu jednego z bradleyów wychylił się żołnierz ze stingerem, przykładając do oka celownik. - Nieee!!! - wrzasnął Chandler, ale było już za późno. Rakieta opuściła wyrzutnię, jej silnik się uruchomił. David przełączył szybko mikrofon na sieć batalionu, zamarł jednak, widząc, że ku rosyjskim śmigłowcom pomknęła druga rakieta. - Cholera!!! - krzyknął ze złością. Przed oczami stanął mu obraz tego, co ich za chwilę spotka. Zdemaskowano ich pozycje. - Co zrobiliście?!!! - zawołał, waląc głową w pancerną skorupę wieży. Spostrzegł, że celowniczy i ładowniczy gapią się na niego z dołu. Złapał za cekaem - jedyny środek obrony powietrznej, jakim dysponował jego czołg. Są w dziewięćdziesięciu pięciu procentach zabezpieczone! - myślał, przyglądając się, jak dwa stingery zbliżają się do niczego nie podejrzewających Rosjan. - Całkowicie odporne na kule karabinów 7,62 mm i w dziewięćdziesięciu pięciu procentach na 12,7 mm - półcalowe. To takie, jakimi mógłbym strzelać. A Mi-28 mają... co? Tak: działko 30 mm, czterdzieści rakiet niekierowanych i szesnaście kierowanych rakiet przeciwczołgowych AT-6, nazywanych „Spirala”. Nieprzyjacielskie śmigłowce zaczęły gwałtownie skręcać. Jeden, a potem drugi stanęły w płomieniach i runęły w dół. Chandler patrzył, jak pozostałe zakręcają i... odlatują! Jednakże po chwili radosnego podniecenia zdał sobie sprawę, że i tak stała się wielka szkoda - odpadł element zaskoczenia. Zaczął rozważać, czy się nie wycofać. Pośród zgiełku bitwy i dudnienia pracującego na wolnych obrotach silnika usłyszał nad głową cichutki gwizd. Serce mu zamarło; skoczył do środka czołgu, obcierając boleśnie plecy o krawędź włazu. Na zewnątrz rozległy się potężne eksplozje. David popatrzył w górę. Nastąpiła chwila ciszy, więc wspiął się szybko z powrotem i rozejrzał ostrożnie. Włazy abramsów i bradleyów zatrzaskiwały się. Rozległa się kolejna seria wybuchów. Chandler skulił się, ale kiedy w jego pojazd nie trafił żaden odłamek, znów podniósł głowę, żeby odnaleźć wzrokiem miejsce eksplozji. Tak jak przewidział, rosyjska artyleria strzelała teraz w pusty las za jego plecami. Jednakże sytuacja zmieni się, kiedy piloci śmigłowców złożą meldunek. David skrył się, zamknął właz i kazał Jeffersonowi zrobić to samo. Następnie wywołał przez radio sztab brygady i zameldował o nieprzyjacielskich pociskach, żeby amerykański radar naziemny mógł je odnaleźć w powietrzu, a potem ustalić miejsce, w którym znajdowały się stanowiska wrogiej artylerii. Gdy zostaną już zlokalizowane, podległa brygadzie bateria szesnastu samobieżnych haubic M-109 kalibru 150 mm rozerwie rosyjskie działa na strzępy. Zawsze osiem haubic było gotowych do strzału, a druga ósemka poruszała się do przodu lub zajmowała nowe pozycje; zresztą także i ona mogła rozpocząć ostrzał. Czy powinniśmy zmienić pozycje? - zastanawiał się Chandler, świadom, że nieprzyjacielski ogień zostanie niedługo skierowany na jego czołgi. Kiedy tak rozmyślał, zobaczył przez wizjer pojawiające się w różnych punktach linii wzgórz pojazdy. Amerykańskie. Czołgi M-l i niszczyciele czołgów M-3. Kawaleria pancerna. Pędziły w jego stronę. Serce Chandlera zaczęło walić tak mocno, że aż z trudem oddychał. - Wszystkie jednostki - powiedział do mikrofonu, niemal zdziwiony, że zdecydował się włączyć nadajnik i wydać rozkaz: - Mówi Juliet Lima Jeden. To nasz oddział, powtarzam: to amerykański oddział. - Przełknął. - Przygotować się do ostrzelania następnych pojazdów, ale na razie wstrzymać ogień aż do odwołania. Bez odbioru. Resztki sił osłonowych z Drugiego Pułku Kawalerii Pancernej Siódmego Korpusu ciągnęły za sobą chmury kurzu i wyrzucały sztucznie generowany dym - dieslowskie paliwo natryskiwano na gorące rury wydechowe. Pojazdy pędziły przez pole w stronę batalionu Davida. Lufy wszystkich skierowane były do tyłu, oprócz jednej, sterczącej w bok pod dziwnym kątem. Ten musiał dostać - pomyślał Chandler. Ma uszkodzony silnik wieży. Przekazał brygadzie, że „zbliża się do nich linia frontu”. Właściwie to już nawet nie linia - poprawił się w myślach. Wroga artyleria ciągle waliła w las za ich plecami. Przecież na pewno śmigłowce zameldowały... Chyba że...? - zastanowił się David. Wiecznie kulejący rosyjski system telekomunikacji i dowodzenia, podlegający teraz nieustannym atakom Amerykanów - zarówno elektronicznym, jak i bardziej konwencjonalnym - mógł znajdować się w takim stanie, że śmigłowce nie zdołały porozumieć się z artylerią. Był to jeden ze „współczynników wzrostu siły”, które starała się osiągnąć armia Stanów Zjednoczonych. Kiedy amerykańskie czołgi pokonały mniej więcej połowę drogi od wzgórz, na wierzchołkach pojawiły się pierwsze pojazdy nieprzyjaciela. Chandler poczuł się oszołomiony, chociaż się ich spodziewał. Były to T-72 - starsze o generację od najnowocześniejszych rosyjskich maszyn, T-80, mimo to - obsługiwane przez sprawne załogi - ciągle stanowiły groźną broń. Będą walczyć w odległości mniejszej niż tysiąc metrów! - pomyślał David, oceniając odległość pomiędzy oddziałami rosyjskimi i amerykańskimi. Dla czołgów to tak, jakby bić się ramię w ramię z wrogiem. Kawaleria pancerna natychmiast otworzyła ogień - abramsy strzelały z dział, a bradleye wypluwały rakiety w stronę niezliczonych, jak się zdawało, zastępów nieprzyjaciela, wylewających się zza pagórków. Stoki były całe pokryte ciemnozielonymi kadłubami wrogich pojazdów; niektóre z nich stanęły nagle w płomieniach. Chandler przestraszył się, że jego batalion - przytłoczony potęgą przeciwnika - nie będzie się już mógł wycofać. Kiedy pierwsze z rosyjskich maszyn znalazły się u podnóża wzgórz i zaczęły strzelać, David zobaczył, że od wieży jednego z M-l odskakują wielkie iskry, a potem - widział to kątem oka - za pozycjami jego batalionu przewraca się przepołowione drzewo. Amerykański czołg uciekał dalej. Chandler zdecydował, że nie może już dłużej zwlekać z otwarciem ognia, bo kawaleria może zaraz ponieść poważne straty. - Co się dzieje, do diabła?! - zapytał kierowca, którego pole widzenia kończyło się na nasypie, jakieś trzy metry przed czołgiem. David wdusił przycisk mikrofonu, ale celowniczy, którego twarz przyciśnięta była do osłon celownika, opisywał już kierowcy i Jeffersonowi widok. Zobaczymy, co będzie teraz... - pomyślał Chandler, uruchamiając nadajnik. - Wszystkie jednostki, wszystkie jednostki, tu Juliet Lima Jeden. Otworzyć ogień, powtarzam: otworzyć ogień! - powiedział. Potem kazał jeszcze Loomisowi - swojemu zastępcy - złożyć odpowiedni meldunek brygadzie, patrząc przy tym, jak pierwsze rosyjskie czołgi buchają płomieniami. Kiedy najbliższy z uciekających abramsów osiągnął nasyp kolejowy, obsypał go deszcz iskier. Gąsienice przestały się obracać i w górę wystrzelił wysoki na trzydzieści metrów słup ognia. O dziwo, otworzył się właz dowódcy i mężczyzna usiłował wydostać się na zewnątrz, zaraz jednak wpadł z powrotem, gdyż pociski, eksplodujące przez wyrwane najsłabsze elementy opancerzenia tylnej części kadłuba, straszliwie szarpały czołgiem. Chandler włączył interkom i zablokował przycisk mikrofonu. - Celowniczy, trzy czołgi zjeżdżające z góry - na pierwszej godzinie! - Pojazd, na który patrzył, a także kilka innych eksplodowały, zanim celowniczy zdążył potwierdzić. - Celowniczy, dwa czołgi i BRDM w dole wzgórza, pierwsza trzydzieści! Prawy czołg! - Potwierdzam! - krzyknął żołnierz, który przerzucił się na celownik termiczny, ponieważ pole walki coraz bardziej zasnuwało się dymem. David zerknął w dół: twarz mężczyzny nie odrywała się od osłon ekranu, na którym widział zielone kształty bojowych maszyn. Chandler spojrzał na swój ekran i zobaczył to samo co celowniczy. Tamten wypoziomowywał już dokładnie lufę. - Ognia! - zawołał David. - Poszedł! - potwierdził celowniczy. ŁŁUUPPP!!! - wystrzeliła armata z potwornym hukiem, szarpiąc ostro sześćdziesięciotonowym pojazdem, że aż Chandler się wystraszył. - Dostał! - prawie natychmiast zawołał celowniczy. - Wybuchł, urwało mu wieżę! David sam to widział przez wizjer. Rzeczywiście, wieża czołgu znajdującego się po prawej opadała łagodnie na bok. Kadłub strzelił straszliwym ogniem, gdyż eksplodował magazyn z amunicją. W przeciwieństwie do amerykańskich abramsów - z trafionego pojazdu przy nasypie wypełzło właśnie dwóch ludzi, pomagając sobie wzajemnie - rosyjskie maszyny nie miały ani halonowych systemów powstrzymujących ogień, ani pancernych przegród oddzielających przedział załogi od magazynu amunicyjnego i zbiorników paliwa. - Celowniczy! - krzyknął Chandler. - Drugi czołg, u stóp wzgórza...! - Potwierdzam! - przerwał żołnierz i David zobaczył, że krzyżujące się kreseczki ustawiają się na wybranym przez niego celu. - Ładuj rdzeniowy! - rozkazał Chandler. Spojrzał w dół i stwierdził, że podstawa łuski wystrzelonego pocisku wypadła, jak zwykle, na podłogę, a nie do specjalnej skrzynki. David patrzył, jak Jefferson podnosi osłoniętą grubą rękawicą dłonią sczerniałą, dymiącą płytkę i wrzuca ją do pojemnika. Stanowiła ona niepalną część długiej łuski pocisku - zawsze trzeba się było upewnić, że wypadła, w przeciwnym bowiem razie, rozgrzana do kilkuset stopni, spowodowałaby nieoczekiwane wystrzelenie nowo załadowanego pocisku. - Siedzi! - wrzasnął Jefferson. - Ogniaa!! - rozkazał David. - Poszedł! - Armata wystrzeliła po raz drugi, wstrząsając żołądkiem Chandlera; zaczęło też dzwonić mu w uszach. - Yeah, mały! Jesteśmy źli, baaardzo źli! - cieszył się celowniczy. Trafili przeciwnika w wieżę, z której wydobywał się teraz czarny dym. David polecił załadować jeszcze jeden rdzeniowy, obserwując, czy czołg został na pewno unieruchomiony. Nagle właz T-72 odleciał i ze środka wystrzeliły płomienie jasne jak iskry. - Yeeeah! - cieszył się celowniczy. David pozwolił mu strzelać, w co zechce. Zobaczył, że ostatni z uciekających czołgów kawalerii pancernej wspiął się na nasyp i przekroczył go, a parę pozostałych bradleyów odnalazło rampy, pospiesznie poustawiane przez mechaników. Ludzie Chandlera zamienili rosyjską jednostkę w płonące złomowisko - zniszczyli już co najmniej dwadzieścia czy trzydzieści pojazdów. David zaczął się zastanawiać, czy nie wycofać się jednak do strumienia, ale nie mógł się zdecydować. To wahanie niemiłosiernie go męczyło. Znowu odezwało się działo i abrams podskoczył. - Przyłóż komuś, mały! - krzyknął celowniczy, a Jefferson załadował następny pocisk i zawtórował koledze: - Nie baw się z nimi! ŁŁUUPPP!!! David przyzwyczaił się już do tego rytmu - nie podskakiwał teraz w przerażeniu za każdym razem. Zaczął go jednak drażnić w nos swąd spalonego kordytu ze zużytych łusek, co w rezultacie wywołało kaszel. Liczba nienaruszonych celów malała w oczach. Chandler zamierzał właśnie powiadomić sztab, że atak nieprzyjaciela się załamuje, kiedy nadciągnęła następna fala Rosjan. Ich liczba rosła i rosła; było ich jeszcze więcej niż za pierwszym razem. Pędzili ze wzgórza strzelając. David zobaczył wylatujące w górę wielkie kawały nasypu i uniesione, wygięte szyny. Wystrzelił jego czołg. Celowniczy nie wołał już radośnie za każdym trafieniem - widok nacierającej potęgi najwyraźniej ostudził jego entuzjazm. Pracował teraz w ciszy i skupieniu. Ilekroć zbliżające się pojazdy wroga kierowały ogień wprost na maszynę Chandlera, jak mu się zdawało, jego nerwy napinały się w oczekiwaniu na pocisk rdzeniowy. David wiedział, że prędkość wylotowa tych pocisków jest zbyt duża, żeby można je było dostrzec w powietrzu. Zmuszając się do wykonywania swoich zadań, Chandler nerwowo rozglądał się po czołgach kompanii Alfa. Żaden z nich nie wydawał się wyłączony z akcji, chociaż na jednym z pobliskich, z boku wieży, widniała brzydka czarna smuga, a poszarpana siatka zwisała żałośnie. Kiedy jednak wystrzelił, wzbijając z ziemi kurz, David nabrał pewności, że abrams jest zdolny do walki. Obserwując kompanię Alfa, rozciągniętą po lewej stronie, Chandler zobaczył najpierw lufy, a potem kadłuby nadciągających od strony drzew czołgów M-l. Szybko otworzyły ogień z dział; niektóre jeszcze podczas jazdy. To kawaleria pancerna! - zdał sobie sprawę David. Skurczybyki, wrócili! Naliczył ponad dwadzieścia nowych abramsów, zajmujących miejsca pomiędzy czternastoma pojazdami kompanii Alfa. Teraz siła ognia, jaką dysponowali, była ponad dwukrotnie większa. Czy to wystarczy? - zastanawiał się, patrząc na zadymione pole przed sobą. Armata jego własnego czołgu odzywała się niemal bez przerwy; ładowniczy odpalał kolejne pociski, kiedy tylko Jefferson zdążył załadować. Zlany potem żołnierz zapytał: - Jak nam idzie? Ale celowniczy, z nosem przyciśniętym do osłon ekranu, nie odpowiadał. Strzelali z maksymalną szybkością, olcoło ośmiu pocisków na minutę, starannie mierząc w poszczególnych przeciwników. O rany! - przestraszył się David. Czy wystarczy nam amunicji? Zaczął szybko wykonywać w pamięci obliczenia. Popatrzył na pole. Wszędzie płonęły T-72 i BRDM-y. Kiedy druga fala Rosjan posuwała się do przodu, pomiędzy zniszczonymi pojazdami pierwszej - niektórzy wykorzystywali palące się wraki jako osłonę, na wierzchołkach wzgórz pojawiła się trzecia. I wtedy Chandler się załamał. Wiedział już, że będzie musiał dać rozkaz wycofania się. Odwrócił się jeszcze raz, żeby ocenić odległość od rzadkiego lasu, który będzie stanowił ich osłonę. Tam gdzie celowała artyleria, leżała masa powalonych drzew; pień każdego z nich groził zrzuceniem z kół gąsienicy. Kawaleria pancerna! - przypomniał sobie David. Nie mam nawet ich częstotliwości! Przecież nie mógł tak zostawić bratniego oddziału. Musiał porozumieć się ze sztabem brygady, żeby spróbowali odszukać częstotliwość ich stanowiska dowodzenia lub też zwrócili się do sztabu dywizji czy nawet korpusu. Ile to zajmie czasu? - myślał w panice. Czy to w ogóle coś da? Może zostało zniszczone jakieś ogniwo w systemie telekomunikacji? Zmierzył wzrokiem odległość do najbliższego czołgu. Mógł wysiąść i pobiec tam, a jeszcze lepiej - podjechać i przeskoczyć. Nagle, tuż za pojazdami kompanii Alfa, zaczęły wybuchać pociski artyleryjskie, drąc na strzępy siatkę maskującą. - Cholera! - zaklął głośno Chandler. Znowu popatrzył przed siebie. Ostrzał artyleryjski nie był silny, ale siedzący w czołgach Rosjanie ginęli jeden po drugim. Ile jeszcze pojawi się fal? Zdenerwowany włączył radio i zapytał dowódców swoich trzech kompanii, znajdujących się po prawej, co się u nich dzieje. Powiedziano mu, że nic. Zastanawiał się więc, czy nie byłoby dobrze wydać kompanii Bravo rozkazu opuszczenia pozycji i przesunięcia się w lewo, żeby wspomogła jego ludzi, chociaż... DDDĘĘĘĘĘĘĘĘ!!! David najpierw poczuł ból w kolanach. Po sekundzie czy dwóch otrzeźwiał i spojrzał na celowniczego oraz Jeffersona. Rozglądali się niespokojnie. Chandler zorientował się, że upadł na kolana, na podłogę przedziału załogi. Pocisk uderzył ich z boku, nie przebijając pancerza. - Wszyscy żyją?! - zapytał. Odpowiedzieli twierdząco wystraszonymi głosami. - Sprawdzić systemy! - Wspiął się z powrotem na miejsce i zaczął próbować, czy działa nadajnik. Radio nie zostało uszkodzone. David nie mógł jednak złożyć Harknessowi raportu, gdyż pułkownik sprawdzał właśnie, co się dzieje z poszczególnymi oddziałami jego brygady. Chandler musiał więc sam dowodzić własnym czołgiem i całym batalionem. - Komputer włącza się ponownie - poinformował celowniczy. - Na razie możemy prowadzić ogień ręczny, dopóki... O, już działa! - Wznowić ogień! - rozkazał David. - Działo się zagrzało - odparł celowniczy, ale strzelał dalej. Chandler wiedział, że olbrzymia temperatura wypacza lufę, lecz specjalne urządzenie mierzyło kąt odkształcenia i przesyłało dane do komputera, który korygował ustawienie armaty tak, aby uzyskać zamierzone trajektorie lotu pocisków. - Zużyliśmy już bardzo dużo amunicji, sir - odezwał się Jefferson. Spoglądał na Davida, a tymczasem działo wystrzeliło po raz kolejny. Załadował następny „rdzeniowy”, zawołał: - Siedzi! - i znów popatrzył w górę. - Jak... jak nam idzie? Chandler wyjrzał na pole walki. Czuł się strasznie, bo stracił sporo czasu, a ciągle nie wiedział, co zrobić. O Boże! - zauważył zdumiony. Oni... zatrzymaliśmy ich! Widział teraz tylko jeden poruszający się pojazd, transporter BTR wypełniony zapewne rosyjskimi piechurami, który uciekał, chowając się to za jednym, to za drugim płonącym kadłubem. Ruszał na pełnym gazie, a potem się zatrzymywał. Za każdym razem ścigało go kilka pocisków, ale z pewnością było ponad sto pojazdów, za którymi mógł się ukryci, w dodatku każdy z nich dymił. Potężny huk, a potem deszcz brzęków przypomniał Davidowi, że ciągle strzela do nich artyleria. Odwrócił się i zobaczył, że wokół wybuchają pociski. Znowu popatrzył na wzgórza. Widział teraz dwa następne uciekające pojazdy, wspinające się pod górę - T-72 z czarną wieżą i podniesionym pod dziwnym kątem cekaemem oraz BTR. Ale ten poprzedni transporter leżał na boku i płonął. Na wierzchołkach pagórków nie pojawiły się już żadne obiekty. Kiedy Chandler przeszukiwał wzrokiem pole, umykające transporter i czołg prawie jednocześnie eksplodowały. - Celowniczy, wstrzymać ogień! - zawołał David. - Zostań w pogotowiu! Ogień artylerii zaczął słabnąć, chociaż w każdej chwili celne trafienie mogło zniszczyć któryś z abramsów, a chybiony pocisk stanowił niebezpieczeństwo dla stojących dalej bradleyów z żołnierzami piechoty. Z bliskiej odległości mogli stracić antenę lub wizjer. David czuł, że zaschło mu w gardle. Działa czołgów jego kompanii i kawalerii pancernej zamilkły. Teraz widać było tylko ogień i sypiące się łuski z karabinów maszynowych strzelających do kilku godnych współczucia postaci biegających tu i ówdzie po polu. Czy to już? - zastanawiał się Chandler. Skończyło się? Sytuacja, zgodna z tym, co mówiły wszystkie podręczniki, trwała i trwała. David wiedział, co powinien robić dalej. Ale mijały sekundy, a on siedział niepewnie. Trudno o bardziej jednoznaczne położenie - pole było takie wolne! Gdybym tylko miał jakiś zwiad - pomyślał David. Przypomniał sobie tabliczkę wiszącą w College’u Dowództwa i Sztabu Generalnego w Fort Leavenworth. Głosiła ona po francusku: „Audace, audace, toujours audace” - zuchwałość, zuchwałość, zawsze zuchwałość. Nastawił nadajnik na sieć wewnętrzną batalionu. - Victor Whiskey - odezwał się - tu Juliet Lima Jeden. Czy mnie słyszysz? Odbiór. - Juliet Lima Jeden, tu Victor Whiskey. Potwierdzam, odbiór - odpowiedział dowódca jego baterii, zwanej Fire Support Team - grupą wsparcia ogniowego lub częściej, w skrócie, FIST, co znaczy także PIĘŚĆ. - Dymnymi - cel Mercedes - ognia! - rozkazał David. - Dymnymi - cel Mercedes - strzelam, bez odbioru - odparł młody oficer ze swojego pojazdu, będącego zmodyfikowaną wersją transportera opancerzonego M-113, po czym skierował ogień podległego mu plutonu moździerzy na wierzchołki wzgórz za niedawnym polem walki. Po kilku zaledwie sekundach na pagórkach zaczęły wybuchać pierwsze pociski. - Trafiłem, bez odbioru - zameldował dowódca pododdziału. Dym szybko przesłonił wzgórza. Tymczasem rosyjska artyleria zamilkła całkowicie. Musiała zostać doszczętnie zniszczona przez amerykańskie działa lub wskutek ataku z powietrza. Chandler zastanowił się jeszcze, czy nie zmienić decyzji i nie odwołać akcji, ale podczas walki poziom adrenaliny w jego krwi wzrósł do tego stopnia, że było to już niemożliwe. - Wszystkie jednostki - powiedział, włączywszy nadajnik. Przełknął, gdyż zaschło mu w gardle. - Tu Juliet Lima Jeden. Ruszyć naprzód, na nieprzyjaciela. Powtarzam: posuwamy się naprzód. Bez odbioru. ROZDZIAŁ XV KREML, MOSKWA 12 lipca, 15:00 GMT (17:00 czasu lokalnego) - Co powinienem zrobić ze sztandarami jednostek? - zapytał dowódca Sto Czwartej Dywizji Powietrznodesantowej przez krótkofalówkę. Ledwie go było słychać wśród elektronicznego szumu, spowodowanego odległością pomiędzy Islandią a Moskwą. - Czy mam je oddać Amerykanom, czy też spalić? Razów popatrzył na swoich generałów i rozłożył pytająco dłoń. Większość oficerów odwróciła wzrok, inni gapili się na naczelnego dowódcę bez odpowiedzi. - Niech je pan spali - zdecydował Razów. Zanim generał zdążył odpowiedzieć, rozległa się eksplozja, a potem odgłosy wystrzałów. - Generale Trifonow? - Razów podniósł głos. - Generale Trifonow?! - Jestem, jestem - potwierdził rozzłoszczony rozmówca. Ciągle słychać było serie. - To tylko te ich cholerne samoloty szturmowe, przerobione transportowce AC-130. - Rozległ się kolejny wybuch. - Odkąd skończyły się nam rakiety przeciwlotnicze, Amerykanie krążą sobie po prostu nad nami i strzelają bezpośrednio w nas. Widzę, że zlokalizowali naszą jednostkę sygnałową, jakieś pięćset metrów stąd, i właśnie rozwalają ją na kawałki. - Ma pan moje zezwolenie na poddanie się w dowolnym momencie, generale Trifonow - oznajmił Razów. - Wykonaliście swoje zadanie. Wasz udział w tej wojnie dobiegł końca. Proszę skontaktować się z nimi i zaproponować zawieszenie broni. Nastała długa chwila milczenia. Wreszcie odezwał się Trifonow: - Zanim się wyłączę, jest jeszcze jedna sprawa, która mnie dręczy, i muszę o nią zapytać. - Razów spojrzał na admirała Wierchowieńskiego, a ten uniósł brwi, niezadowolony z tonu Trifonowa. - Kiedy wysyłał nas pan na tę pustą Wyspę, czy miał pan zamiar pozostawić nas tak bez żadnego wsparcia i zaopatrzenia, czy też po prostu sądził pan, że uda się nam pomóc? Admirał Wierchowieński zirytował się i podniósł pięść, żeby wyłączyć zuchwałego oficera, Razów jednak złapał go za nadgarstek. Admirał popatrzył na niego ze złością, ale generał oświadczył spokojnie: - On zasłużył na odpowiedź. - Wierchowieński cofnął rękę. Razów nachylił się nad mikrofonem. - Wiedzieliśmy, że nie będziemy w stanie zaopatrywać was zbyt długo. Ale zmuszając Amerykanów do podjęcia walk w Islandii, związaliście część ich najlepszych jednostek piechoty - Osiemdziesiątą Drugą Powietrznodesantową i rangersów, plus lekką dywizję piechoty i brygadę kanadyjską. Sądziliśmy, że może wysadzą tam też swoje atlantyckie siły marines, tak się jednak nie stało. Walczyliście dzielnie i dobrze, i naród rosyjski długo będzie pamiętał wasze poświęcenie. Znowu nastała cisza, a potem Trifonow rzekł: - No cóż, wiązaliśmy ich siły przez ponad trzy tygodnie, ale teraz to już pański problem. Trzeba uważać, bo są dobrzy, szczególnie rangersi i spadochroniarze. Ani razu nie wycofali się z bitwy. To znakomita piechota lekka. Dobrze by się nam walczyło, gdybyśmy tylko mieli amunicję. Kiedy przerwano połączenie, dowódca Sił Powietrznych Miszyn krzyknął: - Należało nadal dostarczać im zaopatrzenie! - I cóż by pan w takim razie radził? - spytał Wierchowieński. - Gdyby moje siły dłużej operowały na Morzu Norweskim, a amerykańska grupa bojowa z lotniskowcem koło Morza Barentsa odcinała wszelkie możliwości przesyłania zapasów, straciłbym tylko dodatkowo okręty. Poza tym - admirał zmrużył oczy, patrząc na oponenta - na operację islandzką poświęciliśmy pięć pańskich skrzydeł i co? Ile czasu zajęło Amerykanom ich przepędzenie? Cztery dni! Cztery dni osłony lotniczej, a potem całkowite panowanie wroga w powietrzu! - A jak długo spodziewa się pan utrzymać swoje cenne okręty na Morzu Barentsa - odgryzł się Miszyn - skoro, według ostatniego meldunku, zbliża się do nich amerykańska grupa bojowa? - Islandia to drugorzędny teatr - odezwał się cicho Kariakin, dowódca odbudowujących się Strategicznych Sił Rakietowych. Zarówno admirał, jak i generał lotnictwa wydali się usatysfakcjonowani tym argumentem. - Mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie. - Kariakin spojrzał na Razowa. - Na przykład jak dojść do siebie po tym niefortunnym ataku w pobliżu Dniepru... - To było ryzyko możliwe do udźwignięcia - powiedział Razów. - To było głupie ryzyko! - zdenerwował się Wierchowieński, wykorzystując okazję wyładowania frustracji na kimś innym. - Na Dalekim Wschodzie - zmienił temat Razów - ich marines i Dziewiąty Korpus posuwają się wzdłuż gór Sichote-Aliń, odcinając zgrupowanie naszych sił, znajdujące się na południe od nich. Wszystko, co możemy zrobić, to powstrzymywać Chińczyków przed zdobyciem pozostałych nam baz zaopatrzeniowych wewnątrz Chin Okupowanych i wyprowadzić kilka taktycznych kontrataków. Na południe od Moskwy amerykańska kawaleria pancerna powinna za parę tygodni osiągnąć Briańsk, a za nią posuwa się przecież cały korpus Rezerwy Armii i Gwardii Narodowej. To jest trzysta pięćdziesiąt kilometrów stąd, panowie. Jeśli nie zdołamy zaopatrzyć w paliwo Dziewiętnastej Armii w Riazaniu, nie pozostaną nam żadne ruchome wojska, które mogłyby kontratakować. A oni się wzmocnią siłami wycofywanymi z Islandii. Nie mamy też już satelitów, które pokazywałyby nam, co Amerykanie robią. Wszystkie zostały zniszczone, tak jak kosmodromy. - W każdym mieście i miasteczku leżącym na drodze do Moskwy powołaliśmy Oddziały Pomocnicze - odezwał się ich dowódca, generał Abramow. - Zajmują się teraz głównie działaniami defensywnymi, ale uzbroimy je, kiedy Amerykanie się zbliżą. Nieprzyjaciel zapłaci krwią za każdą z tych miejscowości. No i mamy jeszcze linię moskiewską. Wkrótce zgromadzimy dwieście tysięcy ludzi, w tym połowę pod bronią. Razów tylko spojrzał na niego, powstrzymując się przed drwiną, po czym ciągnął dalej: - Amerykanie dysponują przewagą powietrzną wszędzie na północ, południe i zachód od Moskwy, a także na południe i wschód od Chabarowska na Syberii. Poza wodami przybrzeżnymi nasza flota nie ma, po prostu nie ma żadnych istotnych sił, oprócz zgrupowania bojowego na Morzu Barentsa i raptem pięciu okrętów podwodnych z bronią jądrową. Ataki z amerykańskich lotniskowców na Morzu Czarnym na punkty przeładunku ropy na Kaukazie i odcięcie dostaw przez secesjonistyczne republiki syberyjskie poważnie zmniejszyły naszą zdolność zaopatrzenia w paliwo. Jeśli chodzi o wszystkie pozostałe materiały, to korzystamy wyłącznie z istniejących zapasów, gdyż produkcja wojskowa została praktycznie unieruchomiona. Procent dezercji wzrasta, a morale żołnierzy spada w zastraszającym tempie. Tracimy całe jednostki bojowe już przy pierwszych starciach z amerykańskimi siłami pancernymi. Razów powiódł wzrokiem po twarzach generałów, ale oni poodwracali oczy. - Czy ktokolwiek z was opuszczał ostatnio Kreml? - Nikt nie odpowiedział, więc generał kontynuował: - Sądzę, że nie. Pułkowniku Filipów - zwrócił się do swojego adiutanta - czy mógłby pan przedstawić raport o sytuacji cywilnej? Paweł podszedł do stołu. - Nie ma żywności - zaczął ponurym tonem. - Ludzie głodują. Według przybliżonych ocen, do końca sierpnia w samej tylko Moskwie będzie umierać z głodu i chorób związanych z niedożywieniem pięć do dziesięciu tysięcy osób dziennie, zwłaszcza ludzi starszych i dzieci. Mieszkania i budynki publiczne są przepełnione uchodźcami. Prąd w mieście i okolicach włącza się na sześć godzin dziennie, na przemian w różnych rejonach, nie wiadomo jednak, jak długo zdołamy utrzymać choćby ten poziom. Jeżeli Amerykanie zaczną znowu atakować czymś więcej niż tylko jedną czy drugą rakietą „Cruise”, jakich teraz z rzadka używają, żeby nas niepokoić, albo jeśli złamią nałożone sobie po tym skażeniu z reaktora numer dwa w Lubiercy moratorium co do ataków na nasze reaktory jądrowe, to pozostanie nam prądu tylko na doraźne, awaryjne potrzeby. Anarchiści działają teraz zupełnie otwarcie - organizują połączone komitety, przeprowadzają demonstracje, zwłaszcza w mniejszych miastach na wschód stąd, no i w Moskwie, w okolicach uniwersytetu. Ich liczba gwałtownie rośnie. 25 _ Rlv.lr ™”I”H” - Gdzie jest, do cholery, minister spraw wewnętrznych?! - zagrzmiał Wierchowieński, rozglądając się po sali w poszukiwaniu zwykle milczącego „cywilnego” ministra, któremu podlegały siły przeznaczone do utrzymywania wewnętrznego porządku politycznego. - Pojechał na inspekcję swoich jednostek do Niżnego Nowogrodu - wyjaśnił Razów. Stary dowódca Wojsk Inżynieryjnych zaniósł się gardłowym śmiechem, który przekształcił się w suchy kaszel. - Ten mały lis z KGB wizytuje swoje szczególnie ważne siły na wschodzie, co? - Kilku innych generałów także się roześmiało - powtarzała się dokładnie sytuacja z drugiej wojny światowej. Starzec wyciągnął chusteczkę i kaszlał dalej, aż cały poczerwieniał. Razów poczuł, że napięcie spadło. Po chwili wahania powiedział cicho: - Proponuję zawieszenie broni. Zapadła cisza. W końcu Wierchowieński zapytał: - Na jakich warunkach? Naczelny dowódca patrzył na niego milcząc. - To absolutnie nie wchodzi w rachubę! - krzyknął Miszyn. - Mamy jeszcze dwie grupy armii na Uralu i trzecią w państwach nadbałtyckich, które do tej pory nie oddały ani jednego strzału! No i Dziewiętnastą Armię Pancerną w Riazaniu oraz garnizon Sankt Petersburga. Możemy je wycofać, żeby połączyły się z Oddziałami Pomocniczymi koło Moskwy! Powinniśmy się przegrupować i walczyć, cofając się aż do Uralu, jeśli będzie trzeba! - A jeżeli nieprzyjaciel otworzy trzeci front? - zapytał Razów. - Tak, mamy siły rozmieszczone wokół Petersburga i w krajach nadbałtyckich, ale kiedy skończą im się zapasy - a właściwie zaledwie dziesięć procent zapasów, które pozostały po atakach amerykańskiego lotnictwa i Sił Specjalnych - czym je zaopatrzymy? I jak zaplanować przemieszczenie tych grup armii i podjęcie przez nie walki, jeśli brakuje paliwa?! Może zakopać je w ziemi aż po wieże, tak jak Saddam Husajn, i liczyć na to, że Amerykanie pojawią się akurat w zasięgu ich dział?! - Razów krzyczał już, rozdrażniony i sfrustrowany sytuacją, która coraz bardziej wymykała się spod kontroli. - Przecież mamy olbrzymie tajne magazyny zapasów! - upierał się Miszyn. - I co z tego, skoro nie damy rady ich ruszyć! - zawołał Razów. - Nie możemy przewieźć ich koleją ani ciężarówkami, a już na pewno nie drogą powietrzną, generale. Chyba że dysponuje pan jakąś nieznaną bronią, która strąci Amerykanów z nieba! - Nie przewieźlibyśmy ich, nawet gdybyśmy mieli przewagę powietrzną - mruknął dowódca Wojsk Logistycznych - bez zmiany priorytetów dotyczących dostaw paliwa. Moi ludzie też przecież muszą na czymś jechać. - Zmiany priorytetów? - zdumiał się dowódca Frontu Zachodniego. - To komu mamy zabrać paliwo?! Czołgom? BTR-om? BMP? - Moskwa padnie - oznajmił sucho Razów. Nikt się nie odzywał. W końcu, po dłuższej chwili milczenia, które stało się wprost przytłaczające, admirał Wierchowieński odezwał się niemal szeptem: - Jurij, nie możemy poddać Moskwy bez walki. - Otwarte miasto! - wybuchnął z tyłu Filipów. - Możemy po prostu ogłosić Moskwę otwartym miastem, tak jak Francuzi Paryż podczas drugiej wojny światowej. Wycofamy się wszystkim czym się da do Uralu i będziemy walczyć jak w tysiąc osiemset dwunastym! Mimo iż Razów wiedział, że to tylko początek wypowiedzi jego młodego adiutanta, Filipów zamilkł. Znowu zapadła cisza. Razów zdawał sobie sprawę z tego, co najgorsze. Poddanie Moskwy byłoby posunięciem defetystycznym, jednoznacznym z przyznaniem się do porażki i najpewniej spowodowałoby, że albo armia rozproszyłaby się już zupełnie i praktycznie przestała istnieć, albo przeciwnie - jakiś młody Azjata z niższych szczebli dowodzenia wysadziłby STAWKĘ w powietrze i przejął kierownictwo nad armią i całym krajem. Wciąż żywa była legenda Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, kiedy to Hitler został powstrzymany dzięki nieustępliwemu oporowi Rosjan i sprytnemu dowodzeniu. Oprócz Filipowa nikt z obecnych nie ośmieliłby się poddać Moskwy bez walki. Razów też nie. - Wpadliśmy w pułapkę myślenia defensywnego - zaczął generał Kariakin, patrząc na Razowa. - A musimy zacząć myśleć ofensywnie, strategicznie. - Na przykład wprowadzić w życie pański plan użycia broni chemicznej i biologicznej? - Choroba musi jeszcze rozwijać się jakiś czas, żeby pokazać całą swoją siłę na Chińczykach - odparł nonszalanckim tonem Kariakin. - Kiedy już to się stanie, efekt będzie szokujący i Amerykanie zastanowią się, zanim zdecydują się nam tu zagrozić. To właśnie jest myślenie strategiczne, nieprawdaż? - A jakie skutki odniosły te pańskie ataki na Amerykanów i Anglików za pomocą gazów paraliżujących? - zirytował się Razów. - Co, dwustu-trzystu zabitych, w tym większość przez przypadek, w jednym szpitalu polowym? - Nic nie mówiłem o użyciu broni chemicznej ani biologicznej przeciw Amerykanom. - No to co pan chce zrobić, generale? - zapytał chłodno Razów. - Wystrzelić rakiety z Bastionu? Zrzucić je tu, żeby pokonały Amerykanów razem z nami?! - „Zminimalizować zdobycze naszego przeciwnika”? - zacytował, uśmiechając się, Kariakin. - Tak jak pisały amerykańskie gazety o tej decyzji Livingstona podjęcia odwetu. „Dylemat więźnia”, tak to chyba nazwali. - Potrząsnął głową. - Nie. Wie pan, te rakiety mogą więcej niż tylko niszczyć i zabijać. Po prostu nie podchodzi pan twórczo do zagadnienia, panie generale. - O czym pan mówi?! - zdenerwował się stary Wierchowieński. - Amerykanie też mają problemy. Sądząc z ich doniesień prasowych oraz z meldunków współpracowników naszego wywiadu, dziesiątki milionów ludzi pouciekały tam z wielkich miast. Wystarczy zresztą posłuchać publicznych przemówień prezydenta w telewizji i radiu czy obejrzeć jego pokazowe podróże po kraju z członkami gabinetu, podejmowane w celu uspokojenia ludności. Amerykanie też mają swoją piętę achillesową. - Co nią jest? - zapytał generał Miszyn. Razowa zdumiało jego zainteresowanie. Nagle przestraszył się, że w stanie ogólnej desperacji Kariakin zdoła przeciągnąć na swoją stronę najważniejszych członków STAWKI. - Pułkowniku Filipów - powiedział Kariakin - jest pan naszym ekspertem od spraw amerykańskich. Jak pan myśli, dlaczego prezydent Stanów Zjednoczonych tak gorliwie nawołuje obywateli, żeby powracali do miast? - Bo spada produkcja. Razów odgadł ogólne zarysy planu, który chciał przedstawić Kariakin. Zdał sobie sprawę, że spowodowanie, iż Filipów - najbardziej zaufany człowiek Razowa - sam podał główną przyczynę, dla której plan ten miał sens, było mistrzowskim posunięciem. - To, co stanowi podstawę ich potęgi - oznajmił Kariakin - ich olbrzymia zdolność produkcyjna, jest zarazem ich piętą achillesową. Nasi chłopcy, na przykład Oddziały Pomocnicze - tu wskazał na generała Abramowa, który przytaknął, wdzięczny, że w ogóle ktoś go zauważył - mogą walczyć, jeśli tylko zrzuci im się parę worków kartofli i stos starych kałasznikowów. Ale Amerykanie - nachylił się nad stołem, z konspiracyjnym błyskiem w oku - te ich dumne „systemy”, wszystkie skomplikowane mechanizmy, które sprawiają, że co trzeci żołnierz musi być programistą komputerowym, a jego zadaniem jest dostarczenie każdej śrubki i nakrętki w odpowiednich skrzyniach na front, otóż cała ta maszyneria jest uzależniona od bardzo długiego łańcucha połączeń, począwszy od fabryki, a na polu walki kończąc. Jeśli którakolwiek z tych śrubek i nakrętek - lub raczej komputerowych kości, dziwnych płynów hydraulicznych czy choćby małych plastikowych osłon laserowych celowników bomb - zawiedzie, jeżeli któregokolwiek z tych elementów zabraknie, wtedy ich „współczynniki wzrostu siły” gwałtownie zmaleją. Pozbawieni tych wszystkich „systemów”, zmuszeni będą walczyć z nami czołg przeciw czołgowi, żołnierz przeciw żołnierzowi. Reguły gry zostaną wyrównane, a w dodatku my, że tak powiem, znajdujemy się na własnym boisku. - Niech pan posłucha, generale Kariakin - odezwał się ze złością Miszyn, celując palcem w jego twarz, ku uldze Razowa. - Zrobiliśmy absolutnie wszystko, co było możliwe, żeby zniszczyć nieprzyjacielski łańcuch logistyczny. Moi chłopcy lecieli na pewną śmierć, atakując całymi tysiącami ich tyły, w świadomym, choć najwyraźniej krótkowzrocznym wysiłku przerwania dopływu amerykańskiego zaopatrzenia na front. Gdyby wolno mi było spróbować odzyskać przewagę powietrzną poprzez ataki na ich lotniska, jakie chciałem przeprowadzić, moglibyśmy jeszcze mieć... - Nie mówię o niszczeniu ich zapasów w drodze na front - przerwał mu Kariakin. - Myślę strategicznie! Trzeba zlikwidować ich produkcję u samego źródła! Strach, panowie. Chodzi mi o to, żeby zasiać strach wśród amerykańskiego społeczeństwa, wśród zwykłych ludzi pracy. Jeżli uda nam się wypłoszyć ich z miast, nie będą już niczego produkować! Przecież nie ma fabryk bez robotników! Jak długo - krzyczał Kariakin - jak długo mogą utrzymać obecny poziom efektywności bojowej, jeśli ich produkcja zostanie wstrzymana?! Dwa miesiące? Miesiąc? A może tylko tydzień? Strach - wstrzyknięcie w mózgi wrogów obezwładniającego strachu - to klucz do wygrywania bitew i całych wojen! NA ZACHÓD OD UNIESY, 450 KILOMETRÓW NA POŁUDNIOWY ZACHÓD OD MOSKWY 12 lipca, 23:00 GMT (01:00 czasu lokalnego) - Przełamaliśmy front! - powiedział rozradowany kapitan Loomis, potrząsając dłonią Chandlera, a następnie ściskając go. David uśmiechał się szeroko. Oficerowie przybyli na swoje małe święto. Dowódcy trzech kompanii pancernych, Chandler i Loomis - zastępca dowódcy batalionu - klepali się radośnie po ramionach. Nareszcie mogli rozluźnić nerwy i cieszyć się z oszałamiającego zwycięstwa, jakie odnieśli. - To było łatwe jak pierdzenie na kiblu! - oznajmił dowódca kompanii Alfa, wywołując śmiech pozostałych. Kompania Alfa przodowała w całej grupie uderzeniowej - zniszczyła dwadzieścia dziewięć nieprzyjacielskich czołgów, czterdzieści cztery samochody pancerne, dziewiętnaście pojazdów nie opancerzonych i niezliczone zastępy piechoty. - A ile my straciliśmy? - zapytał dowódca kompanii Bravo, żeby Loomis, który dopiero co przyjechał, został dobrze poinformowany. - Zeeroo!! - krzyknęli jednocześnie, śmiejąc się, trzej mężczyźni. - Och, zaraz - przypomniało się dowódcy kompanii Charlie; o mało nie zakrztusił się wielkim łykiem wody z menażki, jak gdyby pił szampana. - Jeden z moich ładowniczych zranił się w nadgarstek, kiedy czołg na coś wjechał. - Mówił, szczerząc zęby. - Podejrzewają, że to zwichnięcie. Wszyscy znów się roześmiali, a dowódca kompanii Alfa zapytał: - Czy oddział medyczny zdołał go ocalić? - Odpowiedział mu śmiech. Dowódca kompanii Charlie próbował oblać pytającego wodą, ale tamten zrobił unik i go odepchnął. - Panie majorze - odezwał się młody oficer - lufa mojego czołgu oddała sto siedemdziesiąt jeden strzałów. Zanim dojedziemy do Moskwy, możemy potrzebować nowej. - Ej, ty - odepchnął go kolega - jeden z moich ludzi wystrzelił trzysta razy! - Cóż - odparł Chandler - nie dostaniemy żadnych nowych luf, więc po prostu celujcie wyżej! Roześmiali się jeszcze raz, i tak trwała zabawa. David żartował tak samo jak wszyscy. Nie był pewny, czy rzeczywiście jego akcja była ażtak spektakularna, jak mówili najpierw podlegli mu kapitanowie, a potem pułkownik. Harkness popadł w absolutny zachwyt, opowiadając coś o tym, że teraz cała dywizja pędzi naprzód „wyłomem Chandlera” - jak nazwały to jakieś półgłówki w sztabie. Faktycznie, kiedy ludzie Davida zmasakrowali trzy rosyjskie pułki pancerne - chociaż pomogły im w tym znacząco czołgi z kawalerii pancernej - powstała wyrwa we froncie, przez którą Chandler posłał do przodu cały batalion. Przez trzy godziny pędzili jak dzicy wśród słabo uzbrojonych nieprzyjacielskich oddziałów dowodzenia, zaopatrzenia i wsparcia. W końcu dopadli rzeki Iput’ - Chandler znalazł się tam późno, ale trafił akurat na przeprawę Rosjan. Gdy niczym nie osłonięte pojazdy wroga płynęły z prędkością sześciu kilometrów na godzinę albo pełzły po wąskich pontonowych mostach, każdy oddany strzał okazywał się celny. Przejęto dwa nietknięte mosty, a kiedy specjalny pojazd pomocniczy kompanii dowodzenia strącił z jednego z nich płonącego T-80, Harkness rozkazał Davidowi przejechać na drugą stronę. Nie było to trudne - pomyślał Chandler, przypominając sobie, z jaką łatwością wydał ten ryzykowny przecież rozkaz. Tylko Loomis wiedział, że był to rozkaz Harknessa, reszta dowódców kompanii pancernych ufała w supremację Chandlera - wojownika i króla. Kazał im się przeprawić, nie zastanawiając się ani przez sekundę, chociaż nigdy nie zrobiłby tego, gdyby cały ciężar decyzji spoczywał na nim. Cała jego grupa uderzeniowa, wraz z oddziałami wsparcia, przejechała lub przepłynęła Iput’, a potem, na następnych wzgórzach, zaczęło się znów polowanie na kaczki. Zamiast tracić czas, czekając na amunicję i paliwo, czołgi Davida otworzyły ogień z cekaemów. Nie było sensu tracić armatnich pocisków na rozprawienie się z ciężarówkami i piechotą. Chandler nauczył się nawet zachowywać spokój, kiedy w jego stronę leciały lekkie, zupełnie nieskuteczne rakiety. Wystarczyło mieć oczy otwarte, pomimo jasno świecącego silnika pocisku, nakierować półcalowy karabin na miejsce, z którego wystartował, i pociągnąć za spust. Kule latają szybciej niż rakiety przeciwczołgowe. Rakiety niemal natychmiast zaczynały wariować w powietrzu - sterujący nimi ludzie odrywali dłonie od, joysticków” czy to ze strachu, czy też w konwulsjach śmierci. W końcu kiedy David ponowił prośbę o paliwo i amunicję, dywizja przysłała kolejną brygadę, żeby kontynuować działania. Teraz dowódcy stali w środku punktu zaopatrzenia brygady, przy błotnikach swoich czołgów, pławiąc się we wzajemnych gratulacjach. Wszędzie wokół krzątali się żołnierze; byli w dobrych nastrojach, bo każdy zdawał sobie sprawę z odniesionego zwycięstwa. Rozpinali potężną sieć maskującą nad grupą pojazdów kompanii dowodzenia, które otaczały Centrum Operacji Taktycznych Chandlera. Sieć była potrzebna nawet w nocy, z powodu nowoczesnych wizjerów używanych przez Rosjan. W pewnej odległości cały obszar otaczał drut kolczasty, a przy jedynej „bramce” stało dwóch wartowników z M-16-tkami gotowymi do strzału. David spojrzał na mapę ścienną wiszącą wewnątrz M-577 - pojazdu dowodzenia będącego przeróbką transportera opancerzonego M-113. Było ją dobrze widać przez otwarte drzwi wozu, pod rozkładanym płóciennym dachem. „Ostrze” ataku, jaki przeprowadził batalion Chandlera, zostało już poszerzone, ponieważ podążające z tyłu jednostki „rozepchnęły” flanki. Niebieski obszar, namalowany ścieralną kredką na plastikowej powierzchni, powiększał się w imponującym tempie. Wkrótce dowódcy kompanii przerysują linie i symbole na własne mapy i wrócą, żeby cieszyć się razem ze zmęczonymi dowódcami plutonów. Ci z kolei przekażą radosne wieści sierżantom i tak dalej. „Pospieszna obrona”, którą im zlecono, przekształciła się szybko w „atak wspierający”, mający dopomóc korpusowi w planowanym posuwaniu się do przodu. Kiedy okazało się, że sukces rośnie, podniesiono rangę uderzenia do „ataku głównego” i Chandler wraz ze swoim oficerem wsparcia ogniowego otrzymali nagle olbrzymie wsparcie artylerii i lotnictwa. Jego wielkość była zdumiewająca, nawet jak na „atak główny”. Skorzystali z tej pomocy jak tylko się dało, oczyszczając ziemię przed sobą potężnymi burzami ognia. Wystarczyła podejrzana kępa drzew, jakieś wzniesienie, za którym znajdowało się nieznane, mała grupka zabudowań wiejskich, gdzie mogła ukrywać się piechota - i już Chandler wraz z szefem grupy FIST roznosili je w drobny mak. Osiągali cel za celem, wyprzedzając planowany terminarz. Przy każdym z obiektów mówiono Davidowi, że spotka się z oporem przeciwnika, nigdzie jednak nie napotkał sił, które mogłyby stanowić dla jego batalionu poważniejsze wyzwanie. Lista sukcesów rosła wraz z każdą następną rzezią. David wiedział jednak, że w rzeczywistości były one mniejsze, niż wydawało się to pułkownikom i generałom dowodzącym brygadą, dywizją i całym korpusem. Widział przerażonych rosyjskich piechurów, uciekających w popłochu z okopów, zanim oddali choćby jeden strzał w stronę nacierającej pancernej potęgi. Kiedy przez radio sypały się pochwały, Chandler po prostu milczał. Przypomniał sobie słowa, które wypowiedział wiele lat temu jeden z oficerów w Szkole Podchorążych: „Jeśli walka jest uczciwa, to znaczy, że nie wykonaliście swojego zadania”. W ciemności, poza oświetlonym obszarem, zawarczały jadące jedna za drugą ciężarówki. Nadciągał oddział zaopatrzeniowy, pełen sprzętu, potrzebnego do przeprowadzenia „ataku głównego”. Logistyka to sztuka wojenna, którą Amerykanie opanowali do perfekcji. - Zdajecie sobie sprawę, chłopaki, że jesteśmy w Rosji? - zapytał nagle Loomis. - Żartujesz! - zdziwił się dowódca kompanii Bravo. - Nie - odparł Loomis. - Morrison powiedział Dave’owi, że jako pierwsza jednostka przekroczyliśmy granicę Rosji, zanim przeprawiliśmy się przez rzekę. - No cóż - wtrącił się Chandler - myślę, że ci mądrale we Władywostoku mogliby się z tym nie zgodzić. Po chwili pracy umysłowej młodzi oficerowie wybuchnęli śmiechem i zaczęli nabijać się z Loomisa. Ten niezręcznie próbował się bronić. - To znaczy... on miał na myśli... w europejskiej części! W kręgu światła pojawiła się nowa twarz. Był to kapitanWade - dowódca kompanii Delta - tej, którą przejęto w drodze wymiany z batalionu piechoty pułkownika Honiga. Wszyscy umilkli. - Jerry - powitał go Chandler, wyciągając rękę. Wadę nie podał mu swojej. David nie spytał dlaczego, patrząc na jego ponurą twarz i pełne wyrzutu oczy. - Kazali mi do was przyjść - odezwał się Wadę niemal szyderczym tonem - więc jestem. Zaraz po pierwszej bitwie koło nasypu kolejowego kompania Delta zameldowała o napotkaniu w lesie nieprzyjaciela. Chandler pozostawił ją tam i polecił oczyścić las, a następnie dołączyć do pozostałych przy rzece. Kiedy jednak batalion przeprawił się na drugą stronę i ruszył do dalszej rzezi, kompanii Delta wciąż jeszcze nie było. - Ma pan kogoś wyeliminowanego z walki? - zapytał David. - Pyta pan o zabitych, panie majorze? - syknął Wadę. - Czy o zabitych i rannych? Chandler chciał użyć określenia obejmującego obie te kategorie, teraz jednak zdał sobie sprawę, jak bardzo niestosowny był to eufemizm. - Ilu? - Z niepokojem czekał na odpowiedź. - Trzydziestu dziewięciu zabitych i dwudziestu sześciu rannych - odparł kapitan. - Pięć z moich trzynastu bradleyów zostało zniszczonych, dwa uszkodzone i naprawione. Mogę co najwyżej wystawić jeden pluton i moją sekcję dowodzenia. - Rozejrzał się po pozostałych, a David poczuł ulgę, że Wadę nie wbija już w niego wzroku. - Co się, u licha, stało? - odezwał się cicho dowódca kompanii Bravo. Inni spuścili głowy lub patrzyli w bok. - Cóóóż - zaczął Wadę tonem, w którym pobrzmiewały głęboki żal i złość - kiedy was nie było, chłopaki, bo wygrywaliście wojnę, strzelając z armat do kucharzy i urzędników od zaopatrzenia, wysiedliśmy z wozów - bo las był za gęsty na bradleye - i wpakowaliśmy się na cały batalion piechoty. Musiałem zadzwonić do pułkownika Honiga, żeby nadszedł i wyciągnął nasze tyłki z ognia. - Ale dlaczego nie poprosił mnie pan o pomoc? - zdziwił się Chandler. - Przecież zakomunikowałem, że napotkaliśmy nieprzyjaciela! - odparł sucho kapitan. - Wszyscy napotkaliśmy nieprzyjaciela! - zaripostował David, zdenerwowany wnioskiem, że... że ci ludzie zginęli przez... - Zanim rzucili na nas drugą kompanię - Wadę mówił teraz cicho - i zorientowaliśmy się, z czym mamy do czynienia, wy byliście już ładnych parę kilometrów stamtąd. - Następnie kapitan opowiedział, co się działo dalej, jak „oczyszczał” teren z jednostek, które Chandler po prostu mijał. Każda walka pociągała za sobą ofiary w jego kompanii. Rosyjskie lekkie rakiety przeciwczołgowe okazały się wprost świetną bronią przeciw bradleyom, w które wyposażona była piechota. David tak bardzo pragnął wytłumaczyć się Wade’owi, opisać ogrom zwycięstwa, które odnieśli, przekonać, że nie mógł zrobić nic więcej, chyba żeby rozkazał czołgistom powysiadać z maszyn i także pójść w las, w końcu jednak zapytał tylko: - Gdzie są pańscy ranni? Terenowy hunwee Chandlera zahamował z poślizgiem na piachu. Kiedy David otworzył drzwi, cztery anteny dowódczego łazika kiwały się jeszcze przez jakiś czas z powodu gwałtownego użycia hamulców. O Boże! - pomyślał, gdy przez ściany nadmuchiwanego poliuretanowego szpitala polowego przedarły się stłumione jęki konających ludzi. Wadę czekał; Chandler nie zauważył nawet, że się zatrzymał. Spojrzał na kapitana, ale na jego twarzy nie widać było śladu współczucia. David ruszył w kierunku przerażających odgłosów. Przez następne dwie godziny Wadę zapoznawał Chandlera ze wszystkimi bez wyjątku - zarówno rannymi, jak i zabitymi. Kapitan dobrze znał swoich ludzi i opowiadał Davidowi o ich marzeniach. Większość z nich skończyła się tej nocy na zimnym stole z nierdzewnej stali. 8 KILOMETRÓW NA WSCHÓD OD JEZIORA CHANKA, ROSJA 13 lipca, 21:00 GMT (07:00 czasu lokalnego) Monk przypadł do ziemi, kiedy nad jego głową rozległ się rozdzierający huk. Wbił ręce w grunt, jakby chciał się go przytrzymać. Pocisk uderzył w wierzchołki drzew po jego lewej stronie. Potęga eksplozji oślepiła go na moment. Ale śmierć ominęła Monka i tym razem. Podniósł się na kolana, żeby zacząć się okopywać. Spojrzał w górę, gdzie wśród gałęzi ciągle wisiał czarny dym, i zobaczył, że pod spodem leży powalone drzewo. Pomyślał, że chyba cudem nie spadło na rozciągniętych na ziemi komandosów, łącznie z nim samym. Kopał tak szybko jak mógł na łagodnym wzniesieniu, które w gęstym lesie stanowiło jedyną osłonę. Odwrócił się i spostrzegł, że któryś z „nowych” próbuje wstać, opierając się o gałąź powalonego drzewa. Chłopak wyprostował się, a potem cofnął z wysiłkiem kilka kroków, po czym usiadł na ziemi. Podniósłszy się na kolana, wbił wzrok w drzewo, złapał się za brzuch i zaczął wymiotować, zwracając chyba cały lunch. Zjedzony przed dwiema godzinami posiłek był pierwszym od tygodnia ciepłym daniem, jakie dostali. - Kto to był?! - zawołał Monk. - Adams! - odpowiedział inny „nowy”. - Adams - powtórzył sierżant, usiłując sobie przypomnieć, który z chłopców tak się nazywał. W górze znów rozległ się świst i wszyscy przywarli do ziemi. Tym razem strzał był za krótki, ale Monk usłyszał trzask pobliskiego krzaka, w który trafił odłamek. Sierżant ponownie uklęknął i zobaczył „nowych”, stojących wokół miejsca, gdzie leżał Adams. - Kopać, idioci!! - wrzasnął na nich, nie dowierzając, że przerwali pracę z powodu czyjejś śmierci, chociaż zbliżała się - odległa już o mniej niż czterysta metrów - dywizja rosyjskiej piechoty zmotoryzowanej. Popatrzył wzdłuż linii i ujrzał nowego porucznika - który awansował właśnie z dowódcy plutonu - jak rozmawia przez radio, przyciskając do ucha umieszczoną pod hełmem słuchawkę. Przed nimi las wybuchał co chwila fontannami płomieni. Ziemia i powietrze drgały. Leżący na brzuchu Monk usłyszał wśród huku eksplozji ryk silników odrzutowych, które przeleciały gdzieś w górze i szybko ucichły. Bomby wybuchły tak blisko, że Monk nie wiedział, czy były to samoloty amerykańskie, czy rosyjskie. Podniósł głowę i zobaczył nad drzewami chmury czarnego dymu i płomienie. Przez cienkie gałęzie widać było tylko górną część tych kłębów. Nadlatywały kolejne fale odrzutowców, jedna po drugiej. Uderzały z tą samą siłą, wzniecając ścianę ognia jakieś pięćset metrów przed nimi. To nasze szturmowe A-6 - pomyślał Monk, nasłuchując i kopiąc. Nic innego nie przenosi tyle tego świństwa. Popatrzył na Moutha, który uśmiechnął się i kopał zawzięcie; wyraźnie się cieszył, że ktoś inny wykonuje za nich robotę. Kiedy ogłuszające wycie ostatniej pary samolotów ucichło, słychać było już tylko głośny trzask pożarów. Przez całą widoczną szerokość frontu wzniosła się wysoko w powietrze gruba zasłona czarnego dymu. Z lewej strony rozległy się radosne okrzyki i gwizdy „nowych”. Monk obejrzał się i z osłupieniem zobaczył, że chłopcy, klęcząc i stojąc, podnoszą i opuszczają ręce z karabinami. - Kryć się, do cholery!!! - wrzasnął. - Nie wstawać i kopać! - Co oni sobie właściwie myślą?! - dziwił się tak bezbrzeżnej głupocie. Patrzył, jak biorą się do kopania, leżąc na brzuchach; od czasu do czasu spoglądali na niego bojaźliwie, jakby obawiając się, że znowu ich skrzyczy. Uruchomił się pierwszy z nastawionych claymore’ów. Monk padł plackiem i wytarł dłonie o spodnie. Wiedział, że Rosjanie są już zaledwie dwieście metrów od niego. Usłyszał krzyki agonii - to setki stalowych śrucin wyrzucanych przez claymory, zamocowane na maleńkich statywach, trzy centymetry nad ziemią, rozdzierały ciała nacierających, kiedy potykali się o rozciągnięte nad ziemią druty. Urządzenia obsypywały obszar przed sobą, zawarty pomiędzy ramionami kąta. Na każdym z nich było napisane wyraźnymi drukowanymi literami: TĄ STRONĄ DO NIEPRZYJACIELA. Monk przygotował broń, zamknął jedno oko, drugim zaś spoglądał wzdłuż czarnej lufy. Powoli kierował nią w lewo, to znów w prawo - szukał. Sierżant wiedział, że tak jak zwykle, pierwszy żołnierz, którego zobaczy, padnie martwy. Wyceluje w niego karabin i pociągnie za spust, a to pociągnięcie - będące jednocześnie sygnałem otwarcia ognia dla całego plutonu - zakończy życie tego człowieka. Nie wiadomo dlaczego tym razem myśl ta dręczyła jego sumienie bardziej niż zwykle. Tam! - przeleciało mu przez głowę. Dostrzegł po prawej pochyloną postać, zbliżającą się ostrożnie. Obrócił SAW-a i wymierzył prosto w pierś mężczyzny. Podczas leżenia pole widzenia ograniczone jest do jakichś sześćdziesięciu metrów. Dostrzeżony Rosjanin umrze więc za kilka sekund. Ta oczywistość wywołała w Monku falę głębokiej depresji. Po obu stronach pojawiło się teraz więcej postaci. Sierżant patrzył jednak tylko na tego pierwszego żołnierza. Znajdował się już tak blisko, że doskonale widać było jego twarz - czarną od farby czy popiołu, z szeroko otwartymi oczami błyskającymi bielą. Oglądany z tak małej odległości mężczyzna, a właściwie chłopiec, stał się nagle realnym człowiekiem. Nikt nie powiedział mu, że zakończy życie w tych syberyjskich lasach. I nikt tego nie wiedział, oprócz Monka. Czy jest gotowy? - myślał sierżant z udręką, wpatrując się w młodego Rosjanina. Czy pożegnał się z przyjaciółmi? Czy zdaje sobie sprawę, jak ważne, jak niesłychanie istotne będzie dla niego tych kilka następnych sekund? Tylko one mu pozostały i nie powinien ich zmarnować. Czy widzi drzewa, błękitne niebo, zieloność lasu? Monk patrzył na zbliżającego się chłopaka. Rosjanin był przerażony. Sierżant zamknął jedno oko i celował przed siebie. Podskoczył, słysząc trzynabojową serię z M-16, która odezwała się z prawej. Cała linia otworzyła ogień. Monk nie odrywał oczu od celownika; miał jakąś irracjonalną nadzieję, że Rosjanin zniknie mu z pola widzenia, przypadając do ziemi. Ten jednak stał jak wmurowany, chociaż wszyscy wokół szarpali się w konwulsjach i padali, prosto lub z obrotem, ogarnięci chmarą nadlatujących zewsząd kul. Sierżant nacisnął leciutko na spust, tak nieznacznie, że aż się zdziwił, kiedy karabin ryknął i uderzył go w ramię. Gdy gorąco przestało zniekształcać obraz za wylotem z lufy, chłopca już nie było. Teraz Monk bryzgał kulami w prawo i w lewo, ku anonimowym celom, które podnosiły się i biegły albo pełzły przez drgające krzaki. Czuł się zdumiewająco spokojny; ta walka nie różniła się od wielu poprzednich. Wszystkie były krwawe, okrutne i takie same. Umysł Monka zdawał się zupełnie pusty. Wrogowie wciąż nadbiegali. Wkrótce nadleciały granaty dymne i wybuchły, raczej niegroźnie, pomiędzy komandosami, za lub przed ich linią. - Do tyłu! - usłyszał z prawej Monk. - Wszyscy do tyłu!!! - To krzyczał nowy porucznik. Monk podniósł wzrok i zobaczył go, stojącego i machającego niecierpliwie ręką, żeby się wycofać. Nie, nie! - pomyślał sierżant. Co za pomysł?! Nie teraz! Ale strzały po obu stronach zamilkły - żołnierze wstawali i biegli. Bonę wypuścił ze swojego M-60 długą serię. Końcówka stunabojowego pasa amunicji szarpnęła się W dłoniach nowego ładowniczego, aż przeszła w całości przez komorę i dymiący cekaem zamilkł. Bonę popatrzył na Monka, wstał, potrząsnął głową i zaklął: - Cholera!! Sierżant spojrzał w lewo. Nowi chłopcy strzelali zawzięcie ze swoich pozycji wokół powalonego drzewa. Nie usłyszeli. - Hej!!! - wrzasnął Monk, nikt się jednak nie obejrzał. Po prawej linia się opróżniała - komandosi wycofywali się, biegnąc najszybciej jak mogli. Zbliżali się Rosjanie. - Chodź, T-Man!! - zawołał z tyłu Mouth i pognał dalej. Sierżant popatrzył jeszcze raz na „nowych”, którzy strzelali z furią, nie ruszając się z miejsca. - Do diabła! - wrzasnął i pobiegł w ich stronę. Z przodu nadleciał granat. Monk padł. Granat eksplodował, a hełm sierżanta wydał ogłuszający dźwięk i uderzył go krawędzią w szczękę; wykręciło mu szyję, która natychmiast zaczęła boleć. Podniósł się jednak i przezwyciężając ból głowy, pobiegł naprzód. Zanim dotarł do „nowych”, zauważył, że rozglądają się z podniesionymi głowami. - Gdzie się wszyscy podziali? - zapytał jeden z nich Monka, który padł na ziemię za nimi. - Wycofujemy się! - krzyknął sierżant. Żołnierze strzelali; z przodu wybuchł kolejny granat. - Ruszajcie! - Są za blisko! - odpowiedział któryś, wypuszczając serię za serią ze swojego M-16. Monk podpełzł do garbu i spojrzał przed siebie. Wszędzie wokół byli Rosjanie, podbiegali już do ich linii z obu stron. - Cholera jasna! - zaklął sierżant, a dwóch „nowych” popatrzyło na niego z przerażeniem. Usłyszał za sobą chrobot, odwrócił się i zobaczył Moutha. - Co się, do kurwy nędzy, dzieje?! - zawołał „Morda”. - Wpakowaliśmy się w gówno! - odparł Monk, wyrzucając prawie pusty magazynek i ładując nowy, dwustunabojowy. - Nie przestawać strzelać, do diabła! - ponaglił, dopadając do miejsca, gdzie był Mouth. Powalone wcześniej drzewo znajdowało się teraz w środku pozycji zajmowanych przez ich piątkę. Monk zawołał do Moutha: - Bierz lewą stronę, ja biorę prawą! - Wleźli w gęste, pełne liści gałęzie leżące u stóp małego wzniesienia i położyli się jeden przy drugim, oddzieleni pniem. - Co ty tu robisz? - zdziwił się Monk. - W mordę, nie wiem, stary. Robiłem tylko to co ty! - Sierżancie! - zawołał płaczliwie jeden z żołnierzy, próbując założyć trzęsącymi się rękami nowy magazynek. - Nadciągają z prawej! - Wokół podniósł się kurz, a nad głową Monka zagwizdały kule. To jest to! - pomyślał przerażony. Koniec baletu. Przygotował broń i czekał. Nie jest aż tak trudno umrzeć. - Z lewej też biegną! - krzyknął drugi. - O Jezu! O Matko Boska, Jeeezu!!! Co się wtedy czuje? - zastanawiał się Monk. Rozszarpał na kawałki pierwszego Rosjanina, który pojawił się na wierzchołku wzgórka. Usłyszał odgłos granatnika Moutha i prawie jednocześnie wybuch granatu. Jeden z żołnierzy, leżący jakieś dziesięć metrów na lewo, podniósł się i podbiegł skulony do pnia. Cofnął się do środka małej grupki. Połamane żebra bolały jak cholera - przypomniał sobie sierżant. Pamiętał jednak jęki konających i wiedział, że to będzie dużo gorsze. Drżał w panice - jego ciało trzęsło się, niezależnie od woli. Usiłował przełknąć, ale w ustach także mu zaschło. - Są już wszędzie! - zawołał ktoś z przodu. Monk tymczasem strzelił w bok i dwóch Rosjan potoczyło się po ziemi. - Panie sierżancie! Co teraz...? O Boże, sierżaancie!!! - Cholera! - jęknął z tyłu Mouth. - Wpakowaliśmy się, T-Man! Siedzimy w tym za głęboko, facet. Tuż przed wzgórkiem eksplodowały niemal jednocześnie dwa granaty; Monk usłyszał krzyk jednego ze swoich ludzi. - Red dostał!!! - wrzasnął ktoś. Na wzniesieniu, na prawo od Monka, pojawili się Rosjanie. Obryzgał ich kulami. Karabin podskakiwał mu w drżących rękach. Ojcze nasz, Któryś jest w niebie... Wypuścił długą serię, podczas gdy leżący z przodu żołnierz lamentował: - O rany, sierżancie, Red mocno oberwał! Potrzebuje pomocy! ...święć się Imię Twoje. - Plecy Monka obsypały drzazgi i zraniły go w szyję. Karabin Moutha zamilkł. - Przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja... - Sierżant przekręcił lufę na drugą stronę pnia. Mouth leżał wśród gałęzi, chwytając się bez słów za kamizelkę przeciwodłamkową - w przedniej jej części widać było postrzępione dziury. Monk zabijał Rosjan, próbujących podczołgać się bliżej. Znów rzucił okiem na Moutha, który nie był w stanie rozpiąć kamizelki - złapał tylko za suwak i patrzył na niego szklanymi oczami. - ...jako w niebie, tak i na ziemi. Na wzgórku pojawili się następni Rosjanie. Sierżant podniósł SAW-a i wypuścił długą serię, opróżniając magazynek. Przypadł do ziemi, żeby załadować kolejny. Wzdłuż pnia odłarnywały się z trzaskiem całe kawały drewna, a kule bzyczały koło uszu jak wściekłe pszczoły. - O Boże! - wyrwało się z ust sierżanta, kiedy szamotał się z ciężkim magazynkiem. Zaczął płakać. - Proszę Cię, pomóż mi! Błagam, Boże! Błaagaam Cię!! - Magazynek nie chciał trafić na miejsce, a oczy Monka były zbyt załzawione, żeby mógł wcelować. Powietrze wypełnił wściekły grad kul, które zaczęły przedzierać się przez gałęzie drzew. Wreszcie sierżant poczuł, że magazynek zaskoczył. Ktoś złapał go za nogi. Obejrzał się i zobaczył jednego z młodych żołnierzy - tego, który podbiegł do nich - krzyczącego w agonii. - O Boże, ooo Bo-o-o-że, jak bo-o-o-lii!!! - Jego twarz wykrzywiał grymas, nogi i miednica były czerwone. Monk wydał z siebie mimowolny płaczliwy jęk i podniósł broń. W tym samym momencie odleciał tył głowy chłopca, obryzgując go krwią. W ułamek sekundy później coś ciężkiego niczym młot kowalski uderzyło go straszliwie W prawe udo. SAW upadł na ziemię, a Monk złapał się odruchowo za miejsce, W którym czuł potworny ból. Jęknął; świat zawirował i pociemniał. Sierżant Zakaszlał - ciepła ciecz popłynęła przez zatoki i wydostała się nosem. Ściskał nogę, cierpiąc jak potępieniec. Chrząknął ohydnie, oczyszczając drogi oddechowe z wymiocin. Mimowolnie przyciskał głowę do ziemi, gdyż ból przeszywał jego system nerwowy niczym prąd pod wysokim napięciem. Ogarnęło go gorąco, a potem potworne zimno. Walczył z oddechem, wciągając powietrze do ciążących mu płuc; z każdym ich skurczem wydawał jęk. Znów wymiotował; pusty już żołądek skurczył się boleśnie. Zdawało mu się, że tysiące szpilek wbija się w jego ciało. Zaczął się pocić. Czuł chłodny materiał spodni i ciepło strumienia krwi, tryskającej przez palce; serce ciągle ją pompowało. Umrę - pomyślał. Sięgnął do pasa, żeby wyszarpnąć sakwę z zestawem pierwszej pomocy. Słabo widział, więc złapał na wyczucie znajdujący się wewnątrz sakwy gruby pakiecik. Dłonie ześlizgiwały mu się kilka razy, zanim zdołał rozedrzeć gładkie opakowanie. Zakręciło mu się w głowie, toteż opuścił ją z powrotem na ziemię. Dygoczącymi rękami przycisnął bandaż do bryzgającego krwią miejsca i zaczął owijać nogę gazą, starając się zasłonić zarówno ranę wlotową, jak i wylotową; wyczuwał je palcami przez rozdarcia spodni. Dłonie tak mu latały, że nie mógł otworzyć samoprzylepnych końcówek. Kiedy już zrobił wszystko, co mógł, opadł spocony na plecy. Z kolei drżenie opanowało jego ramiona. Wkrótce całe ciało oblał tak głęboki chłód, że zdawało mu się, iż zamarznie na śmierć. Potem ogarnęła go ciemność i nie pamiętał już, co się stało. Chociaż nie - bólu nie mógł zapomnieć, mimo iż nie czuł go, na przemian tracąc i odzyskując przytomność. Przerzucił się gwałtownie z boku na bok. Nad jego głową pojawiła się jakaś rosła postać. Wzdrygnął się, czując na twarzy krople. Wytężył wzrok z całej siły i zobaczył krzyczącego Bonę’a, który przyciskał jedną dłoń do szyi, powstrzymując cieknącą krew, a drugą szarpał za kamizelkę przeciwodłarnkową Monka. - Sanitariuusz!!! - krzyczał Bonę, spoglądając na sierżanta. - Wyjdziesz z tego, chłopie - powiedział, a potem dodał coś jeszcze. Monk wzdrygnął się ponownie i otworzył oczy. - Zostań ze mną, stary! Musisz zachować przytomność! Sanitaaariusz!!! Za Bone’em, z wierzchołka pagórka, rozległy się wrzaski Smallsa: - Pierwszy szwadron! Naprzód, drużynami! Alfa, ruszcie się! - Machnął ręką i zniknął. Bonę cały czas coś mówił: - ...teraz do domu. Sanitariusz!!! Gdzie jesteś, do diabła?! - Ziemia poddała się plecom Monka i poszybował koziołkując; Bonę złapał go i znów obudził, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. - Jestem taki zmęczony - próbował powiedzieć Monk. - Puść mnie, stary. Puść mnie. - Już nie poczuł łez, które popłynęły z oczu Bone’a, ani nie usłyszał rozpaczliwego krzyku swojego potężnego kolegi. FILADELFIA, PENSYLWANIA 13 lipca, 23:00 CMT (18:00 czasu lokalnego) Generał Thomas stanął na mównicy, naprzeciw tłumu dygnitarzy. Rozmowy ucichły. Było to dopiero drugie ogólne sprawozdanie z przebiegu wojny i wszyscy słuchali w napięciu. - Dobry wieczór, panie i panowie - zaczął generał. - Chciałbym powitać serdecznie wszystkich naszych gości z krajów koalicji w tym nowym i jakoś dziwnie wygodniejszym miejscu. - Odpowiedział mu nerwowy śmiech. Lambert rozejrzał się po drewnianej podłodze, eleganckich żyrandolach, ozdobnych gzymsach. Pomieszczenie rzeczywiście różniło się od spartańsko urządzonego bunkra, który opuścili dziesięć dni temu. - Gdy przed siedemnastoma dniami rozpoczęła się operacja Miecz Zemsty, planowaliśmy przeprowadzenie głównego ataku w Europie w postaci dwóch równoległych, wspierających się wzajemnie uderzeń. Jak wszyscy państwo wiecie, Skrzydło Południowe powstrzymało rosyjską piechotę zmotoryzowaną, której ostatnie oddziały poddały się w Słowacji trzy dni temu. To, a także wyraźny sukces Siódmego Korpusu oraz brytyjskiego Pierwszego Korpusu na północy, zmusiły nas do zmiany strategii. - Słuchacze nieco się poruszyli. Thomas podszedł do ściany i wyciągnął z kieszeni laserową latarkę. Jego pomocnicy odsunęli kurtynę, odsłaniając olbrzymią mapę. Rozległy się okrzyki zdumienia. Czerwona kropka wskazówki generała zaświeciła się na obszarze Ukrainy, przez który przechodziła ogromna strzałka, zakręcająca na północ i łącząca się ze Skrzydłem Północnym. - Trzy dni temu Piąty Korpus spotkał się z Siódmym i w ten sposób skrzydła Północne i Południowe połączyły się, rozpoczynając jedno potężne uderzenie. - Thomas odczekał chwilę, aż ucichną rozmowy. - Dotychczasowe rezultaty... to spektakularny sukces. Na sali podniósł się gwar - jedni śmiali się, inni bili brawo. Panowało ogólne zaskoczenie. - Od miejsca, w którym Siódmy Korpus przekroczył granicę polsko-ukraińską, jest w linii prostej tysiąc dwadzieścia kilometrów do Moskwy. Licząc w odległościach drogowych, wzdłuż zamierzonej linii ataku, stanowi to około tysiąca stu dziewięćdziesięciu kilometrów. Przewidując przeciętną prędkość posuwania się na obszarach Ukrainy i Białorusi ponad piętnaście kilometrów dziennie, spodziewaliśmy się osiągnąć granicę rosyjską po upływie pięćdziesięciu dwóch dni, czyli szesnastego sierpnia. Generał znów przerwał dla większego efektu, a Lambert odwrócił się i zobaczył, że prezydent mruga do niego z drugiej strony przejścia między krzesłami. - Ubiegłej nocy czołowe jednostki Drugiego i Trzeciego Pułku Kawalerii Pancernej oraz Czwartej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej przekroczyły granicę Rosji na zachód od Nowozubkowa. - Wśród prawie dwustu zgromadzonych 1QQ rozległy się radosne okrzyki. Niektórzy podnieśli się z miejsc. Siedzących w pobliżu Lamberta generałów, a nawet i jego samego zaczęto poklepywać po plecach - tak dawali wyraz swojej radości członkowie prezydium Kongresu znajdujący się w drugim rzędzie. Constanzo także wstał i pomachał złożonymi rękami w geście zwycięstwa - zupełnie jakby brawa były dla niego. Powoli narastał gwar rozmów, ale Thomas uciszył zebranych uniesioną dłonią. - Posuwając się ze średnią prędkością nie piętnastu, lecz czterdziestu kilometrów na dobę, osiągnęliśmy tempo posuwania się, o jakim przed wojną nawet nie marzyliśmy. Mając znaczną przewagę pod tym względem, uzyskaliśmy także przewagę militarną prawie w każdej walce. Właściwie we wszystkich większych bitwach i potyczkach, oprócz wczorajszego kontrataku Rosjan w widłach Dniepru i Sożu, na granicy rosyjsko-białoruskiej. Znowu rozległ się szmer, gdyż każdy czekał na jakieś „ale” w tej opowieści o nadzwyczajnym sukcesie. Lambert ponownie zerknął na przejętego prezydenta, który szukał kogoś z pierwszego rzędu, z kim mógłby wymienić porozumiewawcze spojrzenie. Mrugnął więc jeszcze raz do Grega, a ten uśmiechnął się w odpowiedzi. - Rosyjskiemu Naczelnemu Dowództwu udało się jednak ukryć znaczne, zdolne do przemieszczania się siły - około pięciu dywizji pancernych i piechoty zmotoryzowanej, na północ od miasta Dobruż na Białorusi. - Podniecenie zebranych rosło. Lambert aż się uśmiechnął, widząc, w jaki sposób zachowujący kamienną twarz Thomas przedstawia oszałamiające zwycięstwo, które właśnie odnieśli. - Jednostki te pozostawały nieruchome, ukrywając się pod zwyczajną siatką maskującą. Wczoraj wczesnym rankiem przeprawiły się przez Soż i uderzyły z zaskoczenia na Drugi Pułk Kawalerii Pancernej Piątego Korpusu, odpoczywający po niemal tygodniowej nieustannej walce. Rosjanie przełamali front. Generał nie pozwolił zebranym przerwać swojego wystąpienia. - Wtedy naprzeciw nich stanęły świeże oddziały naszej Czwartej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej z dawnego Skrzydła Południowego, które właśnie przybyły. - Znów zapadła cisza. - Przeprowadziły one tak skuteczny kontratak, że zapoczątkował on uderzenie na większą skalę. Rosjanie podjęli ryzyko, a teraz cierpią z powodu jego skutków. Dopiero teraz Thomas został nagrodzony prawdziwymi brawami. Cywile zrozumieli wreszcie ogrom zwycięstwa, które prawdopodobnie będzie największe ze wszystkich odniesionych w tej wojnie. - Te sukcesy sprawiły - podjął na nowo generał, grzebiąc wśród leżących na mównicy papierów - że nasi planiści przyspieszyli terminy osiągania przez nas poszczególnych celów. Najtrudniejszy odcinek jest ciągle przed nami. Dotychczas walczyliśmy z rosyjską armią w krajach, które same nie brały udziału w wojnie, i na razie rezultaty są zadowalające. Ale w miarę jak będziemy posuwać się dalej, pojawią się liczne nowe czynniki działające przeciwko nam. Nasze linie zaopatrzenia będą coraz bardziej się wydłużały, rosyjskie zaś - skracały, a to oznacza dłuższe przerwy w uzupełnianiu zapasów. Dodatkowo 1 - Błvsk 7iiołafiv Rosjanie zyskają czas na przygotowanie obrony przy użyciu Oddziałów Pomocniczych. Przeprawy przez większe rzeki i redukcja pozostających w miastach garnizonów - to kolejne trudne wyzwania. - Wskutek wydłużania się naszych linii komunikacyjnych i spodziewanego umocnienia się oporu, zarówno zorganizowanego, jak i nie zorganizowanego na obszarze Rosji właściwej, musimy liczyć się z koniecznością obniżenia tempa do dwudziestu kilometrów dziennie, aż osiągniemy Tarusę, sto osiem kilometrów na południe od Moskwy. Tam napotkamy silny opór, już teraz organizowany, i nasza przeciętna prędkość posuwania się spadnie do około czterech kilometrów dziennie. Biorąc pod uwagę mniej więcej sześć dni na umacnianie się na przedmieściach miasta, oceniamy, iż czeka nas jeszcze miesiąc, zanim dokonamy ostatecznego ataku na Moskwę. W skrócie, panie i panowie: powinniśmy w ciągu miesiąca dotrzeć do miejscowości Tarusa, a w ciągu następnego okrążyć i zaatakować Moskwę, co oznacza połowę września. - Czy atak jednym wąskim frontem nie jest ryzykowny? - odezwał się ktoś z drugiego rzędu. W sali rozległ się szmer; Lambert odwrócił się i zobaczył, że pyta przewodniczący Komisji Sił Zbrojnych Izby Reprezentantów. - Zdawało mi się, że ideą wyprowadzenia dwóch skrzydeł było zabezpieczenie się przed odcięciem przez Rosjan uderzających z boku. Czy teraz nasze pojedyncze skrzydło nie będzie musiało uważać na obie flanki, ponieważ żadna z nich nie będzie osłonięta? - Greg znów spojrzał na prezydenta, ale ten gapił się w podłogę, jak gdyby nie słuchał. Poparcie opinii publicznej dla wojny spada do sześćdziesięciu procent i oto wyłażą złe duchy - pomyślał Lambert. Miesiąc miodowy prezydenta z Kongresem zakończony. - Będą osłaniane - zaprotestował Thomas - przez siły koalicyjne - polskie, słowackie, czeskie, a wkrótce także włoskie, dowodzone przez Amerykanów i Brytyjczyków. Dodatkowo poczynimy wysiłki w celu poszerzenia flank bardziej mobilnymi jednostkami włoskimi. Zamierzamy również wprowadzić do walk Trzeci Korpus Gwardii Narodowej - nie tylko jako potencjalną rezerwę, ale także aby poszerzyć korytarz, którym się posuwamy, dodając niejako „ramiona” do „głowy”. Powinien być gotowy mniej więcej za tydzień. - Jak długo spodziewacie się panowie walczyć w samej Moskwie? - Lambert odwrócił się i zobaczył siwowłosego mężczyznę z delegacji włoskiej. Thomas zmarszczył brwi i nabrał powietrza w płuca. - No cóż... trudno powiedzieć. Jak dotąd nie ma precedensu - wojna w wielkim mieście, przy użyciu broni i taktyki z początku dwudziestego pierwszego wieku... Jeżeli kampania moskiewska będzie przebiegać podobnie jak dotychczasowe, to powinna postępować szybko i zakończyć się wkrótce. - Ale jak rozumiem - wtrąciła się wpływowa republikańska senator z Teksasu, wymieniana wśród kandydatów do następnej kampanii prezydenckiej - jednym z powodów dotychczasowego szybkiego tempa natarcia był fakt, że omijaliście rosyjską obronę zorganizowaną w wielu miejscach. To nie będzie już możliwe, kiedy dotrzecie do Moskwy czy któregokolwiek z dużych miast. - To niezupełnie tak, proszę pani - odparł generał. - Podałem państwu 40? liczbę czterdziestu kilometrów na dobę jako przeciętną dla całego korpusu armii. Tymczasem dzienne tempo poszczególnych jednostek bojowych było czasami wręcz spektakularne - osiemdziesiąt, nawet sto kilometrów. To tyle, ile wynoszą rekordy z wojny arabsko- izraelskiej z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku i z wojny w Zatoce Perskiej w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym, a obie te kampanie rozgrywane były na płaskim, pustynnym terenie. Niższa przeciętna wynika właśnie z umacniania pozycji, likwidowania mniejszych zgrupowań nieprzyjaciela oraz zmian kierunku ataku związanych z wymaganiami logistycznymi. Chcę przez to powiedzieć, że kiedy już będziemy mieli wszystko na miejscu, wokół Moskwy - wojska pancerne, piechotę, artylerię, jednostki pomocnicze i zaopatrzeniowe - wtedy kampania może przebiec szybko. Być może nawet skończy się przed upływem dwudziestu czterech godzin. - A w najgorszym razie? - nie ustępowała pani senator. - Potrwa miesiąc. Natychmiast podniósł się hałas. Słuchacze byli wyraźnie zaniepokojeni, toteż wstał prezydent i oznajmił: - Nie ma co mówić „hop”, proszę państwa. Dyskutujemy w tej chwili o czymś, co nastąpi za miesiąc z grubym okładem. - Czy walki w mieście takim jak Moskwa nie spowodują olbrzymich strat w ludziach? - zapytał wstając senacki lider mniejszości. Republikanie zaczynali pomału zastanawiać się nad strategią wojny, na swój sposób konkurując z ludźmi Thomasa. Prezydent spojrzał na dowódcę szefów sztabów, a ten się upewnił: - Czy ma pan na myśli ofiary cywilne czy żołnierzy? - Jedne i drugie. - Odpowiedź na oba pytania brzmi: tak. Ofiar będzie dużo. - W sali znów rozległ się szum. - Myślę, że wszyscy państwo pamiętacie Stalingrad - zwrócił się do zebranych lider mniejszości. - Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek chciał... - To nie jest posiedzenie Senatu! - przerwał mu ze złością prezydent. - To sprawozdanie dla kongresmanów i naszych sojuszników! - Jak duże są nasze dotychczasowe straty, panie generale? - zapytał inny republikanin, tym razem członek Izby. - Do dzisiaj - odpowiedział Thomas, przerzucając papiery - to znaczy w ciągu pierwszych szesnastu dni walk nasze straty wynoszą: jedenaście tysięcy trzystu szesnastu zabitych, dwadzieścia jeden tysięcy czterystu siedemdziesięciu sześciu rannych i pięciuset szesnastu zaginionych. - A zatem - kongresman robił szybko obliczenia w pamięci - dziennie ginie lub zostaje rannych ponad dwa tysiące Amerykanów. Czyli jeśli wojna potrwa jeszcze trzy miesiące, będziemy mieli ćwierć miliona zabitych i rannych? - upewniał się. Z jego podniesionego tonu, kiedy wymawiał ostatnie słowa, wynikało, że nie dowierza własnym wyliczeniom. - To nie będzie tak - sprostował Thomas, przekrzykując wzburzonych słuchaczy. - Liczba ofiar nie rośnie regularnie w miarę postępów natarcia. Straty występują skokowo, w trakcie pojedynczych ataków, naszych czy przeciwnika. Do tej pory najwięcej zginęło marines na Dalekim Wschodzie, którzy lądowali na północ od Władywostoku przy oporze nieprzyjaciela. Inne ofiary to marynarze z kilku większych zatopionych okrętów oraz lotnicy, którzy zginęli podczas nasilonych walk powietrznych. - Ilu ofiar spodziewa się pan do czasu zdobycia Moskwy na wszystkich frontach? - zapytał lider mniejszości, przejmując pałeczkę od swoich kolegów. - Ilu Amerykanów zginie w tej wojnie? Stojący na mównicy Thomas spuścił wzrok. - W sumie, na terenie Rosji i wokół niej, jest zaangażowanych w wojnę ponad trzysta siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy sił lądowych - Armii i Marinę Corps, oraz mniej więcej tyle samo ludzi z Marynarki i Sił Powietrznych. Nasze prognozy przewidują w korzystnym wypadku około dwudziestu ośmiu tysięcy zabitych i pięćdziesięciu sześciu tysięcy rannych wśród wojsk lądowych oraz blisko połowę tej liczby zabitych i rannych wśród marynarzy i lotników. - To znaczy w sumie około... czterdziestu dwóch tysięcy zabitych i osiem - dziesięciu czterech tysięcy rannych, czy tak? - wyliczał lider mniejszości. - Takie są przybliżone oceny. - To nie są tylko przybliżone oceny, panie generale. Przecież powiedział pan, że tak będzie w korzystnym wypadku. A w niekorzystnym? Thomas westchnął głęboko. - Zakładając, że nie zostanie użyta broń jądrowa - oznajmił, robiąc przerwę, żeby wszyscy zrozumieli znaczenie tego założenia - maksymalne straty mogą wynieść mniej więcej dwa razy tyle, głównie w wojskach lądowych. Niespokojni słuchacze znowu zaczęli głośno wypowiadać komentarze. Tym razem jednak uciszył je lider mniejszości: - Jeżeli dobrze liczę, panie generale, sugeruje pan, że istnieje możliwość, iż utracimy ponad dwieście tysięcy ludzi z trzystu siedemdziesięciu biorących udział w tej wojnie. I to przy założeniu, że Rosjanie poddadzą się, kiedy zdobędziemy Moskwę, na co nic przecież nie wskazuje. - Był teraz zwrócony do sali, a zebrani nadstawiali uszu w najwyższym skupieniu. - Czym tłumaczyć, panie generale, tak szeroki zakres, w którym zamyka się możliwa liczba ofiar? Thomas gapił się na senatora, a oczy wszystkich wpatrywały się w niego. - To zależy od tego, sir, jak potoczy się walka w Moskwie i wokół niej. Po raz kolejny wybuchły głośne komentarze. W końcu wstał prezydent i oświadczył: - Być może w ogóle tam nie dojdziemy. Mogą zaproponować wcześniej zawieszenie broni - hałas zmalał - lub ogłosić Moskwę miastem otwartym. - A może wyrośnie mi kaktus! - krzyknął lider mniejszości. Zgiełk, który się podniósł, wskazywał na to, że sala bierze stronę republikańskiego senatora. - W jaki sposób, panie generale Thomas - ciągnął on - zamierza pan zrekompensować slratę ponad połowy pańskich sił lądowych, jeśli wypadki potoczą się najgorzej lub choćby średnio?! AClA - Cóż, sir, zakładając scenariusz nienuklearny, jeżeli walki w Moskwie będą się przedłużały przez parę tygodni, do miesiąca, duża część rannych, zwłaszcza rannych w pierwszej fazie operacji, będzie już mogła powrócić na front. Niektórzy z rannych w pierwszych dniach wojny - ci ze złamanymi kośćmi lub ranami mięśni, powinni już w tym tygodniu zacząć wracać do lżejszej służby. Większość jednak brakującego personelu trzeba będzie uzupełnić nowymi żołnierzami. - To znaczy poborowymi? - dopytywał lider mniejszości. - I ochotnikami. Wielu z tych, którzy zaciągnęli się zaraz po ataku jądrowym, przechodzi już podstawowe szkolenie - odpowiedział spokojnym tonem Thomas. - Skróciliśmy o tydzień zarówno podstawowy, jak i zaawansowany kurs szkolenia, pracując teraz przez cały dzień. Przygotowanie żołnierza, dajmy na to, piechoty, wymaga dziesięciu tygodni. Zastanawiamy się, w jaki sposób skrócić ten czas jeszcze o tydzień. Poza tym należy dodać tych, którzy ukończyli służbę w ciągu ostatnich dwudziestu czterech miesięcy; powołaliśmy ich wszystkich i uważamy, że nie potrzebują oni dodatkowego przeszkolenia. W ten sposób uzyskamy stały dopływ żołnierzy. - Ale rozmawiamy o dziewiętnasto-, osiemnasto-, nawet o siedemnastoletnich dzieciach. Przechodzą parę miesięcy obozu szkoleniowego, a potem mają trafić do rzeźni na ulicach Moskwy? Czyż nie tak, generale? Czy walka w mieście nie będzie zwykłą rzezią? - Ofiary... będą... - Thomas, komunikatywny i wykształcony człowiek, nie mógł tym razem znaleźć odpowiednich słów. - Przypuszczam, że w najgorszym wypadku analogia z rzeźnią może okazać się trafna. Lambert zobaczył, że prezydent wzdryga się i zaciska zęby, patrząc ze złością w bok. - A jakie mogą być ofiary wśród rosyjskiej ludności cywilnej w owym najgorszym wypadku? - wtrącił się w tę typową amerykańską kłótnię polityczną przewodniczący delegacji czeskiej. - W najgorszym? - upewnił się Thomas. - Zakładając, że nie nastąpi oficjalna ewakuacja Moskwy i na ulicach oraz w budynkach przez miesiąc lub więcej będą się toczyć walki przy użyciu broni konwencjonalnej... - Zawahał się z odpowiedzią, słowa najwyraźniej więzły mu w gardle. Spróbował z innej beczki: - W najgorszym wypadku będziemy musieli oczywiście zdawać sobie sprawę z... z ryzyka zniszczeń ubocznych. Niezbędne będzie zezwolenie naszym dowódcom polowym na przeprowadzanie uderzeń artyleryjskich czy powietrznych na budynki, które w mieście są główną naturalną „przeszkodą”. Jeżeli w domach tych ciągle będą przebywać ich przedwojenni użytkownicy... - Proszę odpowiedzieć temu panu na pytanie, generale - przerwał cicho prezydent, siedzący bezwładnie na krześle, z brodą wspartą na dłoni. - Jeżeli będziemy zdobywać Moskwę, walcząc zaciekle o każdy dom - ciągnął powoli Thomas - to może polec od jednego do dwóch milionów Rosjan. Tym razem nie było już krzyków, tylko niesamowita cisza. ROZDZIAŁ XVI LOS ANGELES, KALIFORNIA 17 lipca, 18:00 GMT (10:00 czasu lokalnego) - London Bridge is falling down! Falling down! Falling down! - śpiewała Melissa dziecinną piosenkę, a Matthew darł się, ile sił w płucach. - London Bridge is... - Zabzyczała kuchenka mikrofalowa i Melissa powiedziała: - Gotowe! Już jest, kochanie! - Podbiegła do leżącego w specjalnym foteliku dziecka i wsadziła mu w buzię smoczek. Zamknęła oczy i spróbowała uspokoić stargane nerwy. Telewizja, która non stop nadawała program o wojnie, zdawała się teraz niemiłosiernie hałasować. - Włączenie sił Gwardii Narodowej US Army Trzeciego Korpusu do głównego uderzenia na Moskwę wynika z wprowadzenia ostatnio do walk całych amerykańskich sił. Na tej podstawie analitycy wojenni wnioskują, że prezydent Constanzo wydał rozkaz przeprowadzenia czegoś w rodzaju Blitzkriegu, skierowanego przeciw rosyjskiej stolicy. Celem jest zakończenie wojny tak szybko i skutecznie, jak tylko to możliwe. Źródła z Departamentu Obrony potwierdziły, że rezerwiści ze Sto Siódmego Pułku Kawalerii Pancernej starli się z siłami rosyjskimi koło miejscowości Petriko na Białorusi, około siedmiuset kilometrów na południowy zachód od Moskwy. Nic jeszcze nie wiadomo o ewentualnych walkach dwóch głównych dywizji bojowych Trzeciego Korpusu - Trzydziestej Ósmej Dywizji Piechoty z Indianapolis oraz Czterdziestej Dziewiątej Pancernej z Austin, w Teksasie. Rozległ się świergot telefonu. Serce Melissy, jak zwykle, podskoczyło. Spojrzała na bezprzewodową słuchawkę, leżącą na stoliku do kawy, poza zasięgiem jej ręki - drugą ręką trzymała butelkę, karmiąc małego. Zastanowiła się nad następnym ruchem, po czym wyciągnęła przemocą smoczek z buzi dziecka. Matthew natychmiast prychnął, zaczerwienił się, nabierając powietrza, i rozpoczął wycie jeszcze głośniejsze niż przedtem. Podniosła słuchawkę pośród całego otaczającego ją zgiełku i odezwała się drżącym, pełnym napięcia tonem: - Halo? Wsadziła z powrotem smoczek w buzię synka, a ten natychmiast przyssał się, siorbiąc głośno. - ...obrony. Czy mogę rozmawiać z żoną pana Davida Chandlera? - zapytał oficjalny kobiecy głos. Na ekranie telewizora widać było spalone czołgi przy drodze w zachodniej ¦(Rosji. Na jednym z nich stali amerykańscy i brytyjscy żołnierze, podnosząc broń w geście zwycięstwa. - Chwileczkę... - odparła Melissa. Czas zatrzymał się w miejscu. Odłożyła słuchawkę, podniosła pilota i ściszyła spikera, który zaczął teraz z przejęciem opisywać zdobycie miejscowości Lesozawodsk na Dalekim Wschodzie. Mechanicznymi ruchami odłożyła pilota, wytarła wolną rękę o dżinsy i sięgnęła z powrotem po słuchawkę. Zamknęła oczy i pomyślała: O Boże, proszę Cię, błagam Cię, Boże, nie!!! - Mm... mówi Melissa Chandler, żona Davida Chandlera - powiedziała z trudem, ledwie powstrzymując łzy. - Tu Departament Obrony, pani Chandler - powtórzyła kobieta. - Zdarzyła się przykra rzecz i musimy panią o tym zawiadomić. Nagle Melissa zaczęła niesłychanie wyraźnie uświadamiać sobie wszystko, co się wokół niej dzieje. Słyszała ssącego Matthew, szum wody w maszynie do lodu, która właśnie się napełniała - Melissa robiła lód od nowa, mimo iż władze miasta zapewniały, że ujęcia wody dla Los Angeles nie zostały w najmniejszym stopniu skażone. - Nastąpiła pomyłka z wypłatą dla pani męża w zeszłym miesiącu - oznajmiła kobieta niezbyt grzecznym tonem. - Będziemy musieli wystawić czek, ponieważ zmieniając stawkę zaszeregowania, wpisano zły numer konta na przekaz bezpośredni i jest już za późno, żeby to odkręcić. Melissa słuchała w kompletnym zdumieniu. Urzędniczka odczytała jej domowy adres i spytała, czy jest właściwy. - To znaczy... chodzi o jakiś głupi czek? O wypłatę dla Davida z wojska? - Tak, proszę pani. Czy taki jest pani adres? - Eee, tak - potwierdziła Melissa. - Gdzie teraz przebywa mój mąż? - Co, hmm, nie wiem - odpowiedziała kobieta takim tonem, jak gdyby to było najdziwniejsze pytanie na świecie. - Chodzi pani o Davida Chandlera, prawda? - upewniła się Melissa. - Ma pani jego adres, więc to niewątpliwie David Winston Chandler? - David W. Chandler - odparła tamta, najwyraźniej czytając. - Numer dwieście trzydzieści jeden, ulica... - Skoro mu płacą - przerwała Melissa - to znaczy, że żyje, prawda? - Hmm, niekoniecznie - sprostowała kobieta i nadzieja Melissy prysnęła w jednej chwili. - Wdowie płaci się przez dziewięćdziesiąt dni od śmierci męża. - Nastąpiła cisza, ale potem kobieta dodała: - Myślę jednak, że gdyby nie żył, nie dostałby awansu. - Co pani mówi? - zdumiała się Melissa. - David dostał awans? - Tak, proszę pani. Zmiana stawki zaszeregowania z zero cztery na zero pięć. Tak jest napisane na tym przekazie, który błędnie... - Co to znaczy: zero cztery? - Oficer - odpowiedziała tamta. - Major. Melissa milczała, później przewróciła oczami i spytała: - A zero pięć? Co to jest zero pięć? - Podpułkownik - wyjaśniła urzędniczka. - W każdym razie czek przyjdzie o parę tygodni za późno. Jeżeli nie nadszedł do tej... - Czy wie pani coś jeszcze? - naciskała Melissa. - Cokolwiek? Gdzie jest mój mąż? W jakiej jednostce? Cokolwiek! Nastąpiła przerwa. Wreszcie kobieta rzekła: - No cóż, w zasadzie nie powinnam... - Proszę - nalegała Melissa. - Bardzo proszę! Ja nic nie wiem. Nie wiem, co się z nim dzieje, odkąd wybuchła wojna, i nikt nie może mi powiedzieć, dokąd trafił, w jakiej jest jednostce, nic. - Hm - mruknęła kobieta, po czym zniżyła głos do szeptu: - Wiem tylko, że formularz zmiany stawki zaszeregowania - taki wydruk komputerowy, który dostajemy - nadszedł z Siódmej Armii. - Siódma Armia jest... - Melissa zaczęła odtwarzać w pamięci setki godzin obejrzanych wiadomości i stosy gazet, które przeczytała - w Europie, prawda? - Ha! - zaśmiała się urzędniczka. - Ależ skąd! Mają już za sobą połowę drogi przez Rosję, niech im Bóg błogosławi! - Zarechotała znowu. Melissa też zaczęła śmiać się przez łzy. - Dziękuję - powiedziała. - Tak bardzo, bardzo dziękuję. - Wszystko będzie dobrze, proszę pani - pocieszyła ją kobieta z własnej inicjatywy. - Sama mam tam dwóch chłopców. Niech pani tylko ufa Bogu, a wszystko będzie dobrze. - Po tych słowach odłożyła słuchawkę. Melissa podskoczyła wysoko i zawołała: - Tak! Tak! Żyje! Matthew, tatuś żyje!!! Matthew, który prawie skończył już swoją butelkę, wypuścił smoczek z buzi i zrobił minę, która wyglądała niemal jak uśmiech. Odbiło mu się głośno. Melissa natychmiast wykręciła numer do rodziców Davida. PODZIEMNA PLACÓWKA DOWODZENIA, KREML 19 lipca, 04:00 GMT (06:00 czasu lokalnego) Filipów zapukał do drzwi Razowa. - Wejść! - usłyszał zaspany głos człowieka, któiemu zawsze w ten sam sposób przerywano sen. Wewnątrz panowała ciemność. Pułkownik spojrzał więc w stronę pryczy, na której musiał leżeć Razów. Generał włączył stojącą na biurku lampę. Usiadł na obrotowym fotelu, poza zasięgiem światła. - Co się stało, Paweł? - zapytał. Filipów zamknął usta, przybierając obojętny wyraz twarzy. Na biurku koło generała leżał pistolet. - Nastąpił atak amerykańskich sił na Dalekiej Północy, na Półwyspie Kolskim. - W którym miejscu? - W Murmaszy, na mosty w Tułomie. I na wschód od Murmaszy, na mosty na Kole. - Zniszczyli mosty? - Nie... Nie, panie generale. Zdobyli. Według wstępnych danych wywiadu to amerykańska Osiemdziesiąta Druga Dywizja Powietrznodesantowa. Razów wyskoczył z fotela i podszedł do mapy. Zanim Filipów dołączył do niego, generał odszukał już palcem miasteczko leżące pięćdziesiąt kilometrów w głąb lądu - dokładnie na południe od Murmańska - i zaczął przeklinać pod nosem: - Niech ich pokręci, cholera; cholera jasna! - Dokonali dużego zrzutu. Dowódca garnizonu Murmańska wysłał na ich spotkanie oddział w sile pułku, ale wpadli w zasadzkę, siedem kilometrów przed punktem docelowym. Admirał Striełow próbuje teraz zetrzeć się z amerykańskimi jednostkami. - Zbliżają się - powiedział Razów, odwracając wzrok od mapy. - Trzeci front. Zamierzają utworzyć trzeci front w Karelii. Filipów był zaszokowany tym przypuszczeniem. Ruszył za generałem do biurka i zaprotestował: - Ale po co? Przecież i tak już zniszczyli praktycznie wszystkie nasze obiekty w Murmańsku. A Polarnyj przestał istnieć po ataku jądrowym. Razów podniósł słuchawkę i rozkazał: - Znajdźcie mi Miszyna. - I dopiero co zaczęli atakować Archangielsk samolotami z lotniskowca - ciągnął pułkownik, mając nadzieję, że oszczędzi swojemu dowódcy wstydu, spowodowanego wydaniem pochopnej i błędnej oceny. - Na Półwyspie Kolskim nie pozostało praktycznie nic, co mogłoby mieć dla nich jakąkolwiek strategiczną... - Generale Miszyn - zaczął rozmowę Razów - Amerykanie lądują na Półwyspie Kolskim. Chcę, żeby pan wysłał wszystkie samoloty, jakimi pan dysponuje, i przeprowadził jedno zmasowane uderzenie na ich okręty desantowe, zanim zdążą wylądować. Słuchał przez chwilę, po czym wybuchnął: - Nie chodzi im o Półwysep Kolski, tylko o Sankt Petersburg! - Razów mówił do Miszyna, ale patrzył na Filipowa. - Chcą ominąć naszą obronę! Ale przecież to cholernie daleko! - pomyślał pułkownik. - Wiem, że to tysiąc kilometrów, lecz wszystko, co mamy wokół Petersburga, znajduje się na południe i południowy zachód od miasta. Od północy nie ma praktycznie nic! Zacznę przerzucać kogo tylko się da, ale właściwie nie pozostał nam żaden transport! Znowu słuchał i znów się zniecierpliwił: - W tej chwili do przewozu żywności i sprzętu używamy koni! Miesiąc zajmie nam przesunięcie wojsk z państw nadbałtyckich, a przygotowanie obrony - następnych parę tygodni! Czy wie pan, jak daleko mogą dotrzeć Amerykanie w ciągu sześciu tygodni, siedząc w transporterach gąsienicowych? Prawdę mówiąc, nie potrafię powiedzieć, kto dotrze do Sankt Petersburga pierwszy - Amerykanie, którzy muszą pokonać tysiąc kilometrów walcząc, czy nasze wojsko, które tkwi trzysta kilometrów od miasta, ale praktycznie musi maszerować na piechotę! Rzucił z trzaskiem słuchawkę. W ciszy, która nastąpiła, Filipów zastanawiał się nad posunięciem Amerykanów. To wydawało się bez sensu. Wyglądało na to, że uderzenie, które wyprowadzili z Polski i Słowacji, miało przeciąć drogę pomiędzy Moskwą a Sankt Petersburgiem, dzieląc przy tym rosyjskie siły w Europie na pół. To co w takim razie zamierzały teraz zrobić amerykańskie armie pancerne na południu? Pułkownik spojrzał na Razowa, którego nabiegłe krwią oczy podniosły się i spotkały ze wzrokiem adiutanta. W czasie ostatniej wojny, rosyjsko-chińskiej, było inaczej. Często byli pod wozem, ale generał zawsze zachowywał pewność siebie. Kiedy Chińczycy zniszczyli im frontową dywizję nieustającymi atakami piechoty i zrobili szeroki wyłom w rosyjskich liniach, grożąc zamknięciem w okrążeniu całej grupy armii, Razów poklepał tylko Filipowa po ramieniu i powiedział: „Wyzwanie, Paweł! Teraz dopiero robi się ciekawie!” Swoim zapałem zarażał nawet ostrożnego generała Thomasa, który zawsze był na miejscu, dostarczając z portów zapasy, pomimo mroźnej zimowej pogody. To ten sam ostrożny generał Thomas atakował teraz Rosję od północy, zza koła podbiegunowego, co według Pawła stanowiło wprost ryzykancki krok. Ciekawe, co zrobią, kiedy zastanie ich zima? - pomyślał pułkownik. Problemy, jakie pociągnęłoby za sobą prowadzenie działań wojennych zimą, w Karelii były praktycznie nie do pokonania zarówno dla wojsk amerykańskich, jak i rosyjskich. Wynikał z tego tylko jeden wniosek: chcą z tym skończyć przed zimą. - Ee, jeszcze jedno, panie generale - odezwał się Filipów. Spojrzenie Razowa przenikało leżące na biurku papiery, a jego usta i nos schowane były za złożonymi przy twarzy rękami. - Garnizon Lwowa na Ukrainie... - Generał podniósł wzrok. - Poinformowali nas, że dzisiaj się poddadzą. - „Poinformowali”?! - powtórzył ironicznie Razów, prostując się w fotelu i łapiąc za krawędź biurka, aż posiniały mu stawy dłoni. - Poinformowali! Od kiedy to jesteśmy informowani o tym, że grupy naszych armii poddają się nieprzyjacielowi? - Generał dowodzący garnizonem zameldował, że... że... - No wykrztuś to wreszcie! - Generał jest trzymany w areszcie. Zdaje się, że paru dowódców niższego szczebla - generałów dywizji i młodszych oficerów, nie zgodziło się na pańskie... na rozkazy STAWKI, żeby kontynuować opór; przyszli do Dowództwa Grupy Armii i go aresztowalii Pozwolili mu powiadomić STAWKĘ o swoich zamiarach - chcą przekazać Amerykanom, że natychmiast się poddają. Razów pobladł, a Filipowa przeszył nagły dreszcz. Jego dowódca wyglądał na wystraszonego, a przecież ten lęk wywołały tylko słowa, zwykłe słowa, które wyszły z ust adiutanta. Generał przełknął i oblizał wargi, a potem zacisnął zęby i tak, prawie nie otwierając ust, zaczął wydawać rozkazy: - Żądam nazwisk tych buntowników, sądu wojennego i wyroku skazującego ich na śmierć. Przygotuj też na dzisiejszą naradę STAWKI projekt rozkazu wykonywania egzekucji w trybie przyspieszonym każdego - w tym miejscu uderzył dłonią w biurko, ale zaraz uspokoił się trochę i mówił spokojniejszym już głosem - każdego żołnierza wykazującego niesubordynację. I od dziś egzekucje mają być podawane do wiadomości publicznej! Filipów pospiesznie noto,wał, kiedy jednak usłyszał „dziś”, wpadł w zakłopotanie. - Jak należy rozumieć słowo „dziś”, panie generale? - Zadał to pytanie po cichu, bojąc się tego nowego Razowa. Nie obawiał się o swoją skórę, tylko o to, że jego mentor i idol rozsypie się zupełnie na jego oczach. - To zajmie trochę czasu: aresztowania, procesy, potem... - Zorin - oznajmił generał zmęczonym głosem. - Wykonać egzekucję na Zorinie i jego ludziach i pokazać to w telewizji. - Razów wydawał się zupełnie bez sił; Filipów zrozumiał, że rozkazy były sygnałem, by już wyszedł. - I, Paweł - zatrzymał go dowódca - skontaktuj się z amerykańskimi mediami. Niech puszczą jutro moje przemówienie. Pułkownik patrzył na Razowa z otwartymi ustami. Generał miał zaczerwienione oczy, stracił siłę swojego spojrzenia. - Sprawdź jeszcze, czy lotnictwo dalekiego zasięgu Miszyna jest gotowe do akcji. Filipów powoli przytaknął i odwrócił się do wyjścia. Kiedy otworzył drzwi, usłyszał pstryknięcie wyłącznika lampy. Spojrzał jeszcze raz w ciemność, gdzie w podziemnym pokoju siedział nieruchomo w fotelu Razów, z pistoletem leżącym na biurku, daremnie czekając na sen. WIĘZIENIE LEFORTOWO, MOSKWA 19 lipca, 12:00 CMT (14:00 czasu lokalnego) Zorin usłyszał ciężkie kroki; jego uszy wychwytywały teraz każdy dźwięk. - Zabierzcie to ścierwo z mojej twarzy! - krzyknął kapitan Mielnikow. Kroki przesunęły się dalej. - Tak, proszę - odezwał się cicho jeden z członków dawnego oddziału ochrony Zorina, wybierając tak samo jak on. Kroki zagrzmiały jeszcze raz i oddaliły się od generała. Wraz z następnym oddechem usta Zorina zassały płótno worka. Złapał łapczywie powietrze, jak gdyby mu go brakowało. Czuł się tak bardzo żywy - każdy dźwięk napinał jego nerwy w całym ciele. W pewnej odległości odezwał się stłumiony łoskot pociągu. Kiedy kroki zatrzymały się z trzaskiem i odwróciły, odezwał się cichy jęk jednego z ludzi, który nie mógł opanować spazmów. - Cel! - rozkazał oficer i rozległ się jednoczesny trzask wielu karabinów. Nagle Zorin nie słyszał już innych dźwięków, tylko te z więziennego podwórza. Wziął głęboki oddech, napiął pierś i podniósł głowę wewnątrz zakrywającego ją czarnego wora. - Paaal!!! - zawołał oficer. Na moment ścisnął Zorina strach, a potem poczuł potworne uderzenia w pierś, brzuch i policzek. Stracił przytomność i już nie żył. FILADELFIA, PENSYLWANIA 19 lipca, 13:00 GMT (08:00 czasu lokalnego) Na biurku prezydenta stało śniadanie, podane tak elegancko jak w czterogwiazdkowym hotelu. Lambert był w optymistycznym nastroju - pierwszy dobry dzień od... Odrzucił szybko chęć dokończenia zdania. - Dobrze - odezwał się z pełnymi ustami Constanzo, wycierając je grubą lnianą serwetką. - Strzelaj. Jak idzie operacja Biały Rycerz? - Znakomicie, sir - odpowiedział Greg. - Wczoraj wieczorem, zaraz po zachodzie słońca, mniej więcej około jedenastej czasu lokalnego, dwa okręty podwodne z bronią jądrową, klasy Ethan Allen, wysadziły stu dwudziestu żołnierzy Jednostki Jeden Broni Specjalnej Marynarki na Półwysep Kolski, na północny zachód od Murmańska. Cztery godziny później reszta tego oddziału, razem z sześcioma batalionami Siódmej i Jedenastej Grupy Sił Specjalnych - w sumie około czterech tysięcy ludzi - a także Grupy SEAL numer Dwa i Cztery Marynarki, zdobyły przyczółek w strefie lądowania koło Liinahamari. Wkrótce potem rozpoczęli lądowanie pierwsi z szesnastu tysięcy komandosów i marynarzy Czwartej Brygady Ekspedycyjnej Marines. W tej chwili posuwają się w głąb lądu wzdłuż granicy szwedzkiej, napotykając lekki opór przeciwnika. - W tym samym czasie, sir, Marynarka Królewska zaczęła lądowanie z drugiej strony Murmańska, także napotykając lekki opór, a za miastem został zrzucony Pięćset Piąty Batalion Powietrznodesantowy Osiemdziesiątej Drugiej Dywizji Powietrznodesantowej, wysłany prosto z Bazy Sił Powietrznych Pope. Postaraliśmy się uruchomić wszystko, co się dało, na terenie kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, żeby zaskoczyć nieprzyjaciela. Pięćdziesiąty Siódmy Dywizjon Powietrzny Sił Strategicznych, składający się z sześciu B- 52H, wystartował z lotniska O’Hare w Chicago i właśnie bombarduje Rosjan pomiędzy Murmaszy a Murmańskiem, żeby powstrzymać na miejscu garnizon Murmańska. Następnie do akcji wejdzie innych osiemnaście B-52H, które wystartują z lotniska międzynarodowego w Nowym Orleanie. - Kiedy rozpoczną działania pozostałe siły lądowe? - Jednostka Przygotowawcza Sto Pierwszej Dywizji Powietrznodesantowej nadlatuje właśnie śmigłowcami z okrętów, a Pierwszy Batalion Siedemdziesiątego Piątego Pułku Rangersów przejął już stare lotnisko z czasów drugiej wojny światowej, które w zeszłym tygodniu odwiedziły oddziały naszych Sił Specjalnych. Lotnisko ciągle jest w stanie zdatnym do użycia, ponieważ warunki klimatyczne powstrzymują rozrost roślinności. Oficerowie wymienili spojrzenia i wybuchnęli śmiechem. - Co w tym takiego zabawnego? - zapytał Constanzo, najwyraźniej czekając na jakąś rozrywkę i chwilę przerwy w suchym sprawozdaniu Lamberta. Pułkownik z wojsk lądowych odchrząknął i powiedział: - Cóż, sir, chodzi tylko o to, że było tam trochę wysokiej trawy - klepnął się w udo, a jego twarz Wykrzywiła się w z trudem powstrzymywanym uśmiechy - mniej więcej na wysokość kolan. - Wybuchnął śmiechem, razem z pozostałymi, którzy wiedzieli, o co chodzi. - Więc zrzuciliśmy... - chichotał jak dziecko, które przyszło ze szkoły i opowiada swój pierwszy dowcip. - Przepraszam, sir. - Prezydent uśmiechnął się i czekał. - Więc zrzuciliśmy Zielone Berety jeszcze raz, przed rangersami, z tymi jeżdżącymi kosiarkami do trawników, takimi traktorkami. - Zaniósł się śmiechem na nowo; Lambert i prezydent też się roześmiali. - To znaczy, że Zielone Berety jeżdżą teraz w ciemności po opuszczonym rosyjskim lotnisku na kosiarkach do trawy? - zapytał Constanzo. Bliski apopleksji oficer przytaknął. Prezydent opadł na fotel, zanosząc się śmiechem. - W każdym razie - zaczął Lambert, czując się jak ktoś, kto psuje zabawę, spieszył się jednak, żeby zdążyć przed spotkaniami, którymi zaprzątał prezydentowi głowę jego nowy sekretarz, a byli dopiero w połowie sprawozdania - w każdym razie, sir... - Zgromadzeni nie mieli jednak najwyraźniej ochoty powrócić do pracy. - Próbując ująć to w skrócie, sir - Greg spojrzał na zegarek - oddziały pancerne Osiemdziesiątej Drugiej Dywizji i reszta jej trzech brygad powinny wkrótce zająć teren wokół dużego czynnego lotniska na południe od Murmańska. - Następnie w ciągu trzech dni zaczniemy przerzucać drogą powietrzną Siódmą Lekką Dywizję Piechoty. Poza tym jeszcze trzydzieści dwa tysiące komandosów oraz marynarzy z Pierwszego Morskiego Szwadronu Przygotowawczego. Przypłyną oni z portów norweskich sprzętem należącym dawniej do sił NATO Morskiej Brygady Desantowej. - Sekretarz wsadził już głowę w drzwi i pokazał palcem na zegarek. - Główną jednak siłą, która ma przeć na południe aż do Sankt Petersburga, będzie Dwudziesta Czwarta Dywizja Piechoty Zmotoryzowanej. Około dwóch tygodni później dołączą do niej: Sto Dziewięćdziesiąta Czwarta Dywizja Pancerna i Sto Dziewięćdziesiąta Siódma Piechoty Zmotoryzowanej, wysłana prosto z baz szkoleniowych w Fort Knox i Fort Benning. Uzupełniliśmy te bazy emerytowanymi zawodowcami, którzy szkolą rekrutów. - Tak więc cały Osiemnasty Korpus Powietrznodesantowy zostanie wysadzony na brzeg do pierwszych dni sierpnia - podsumował Lambert, a tymczasem Constanzo podszedł już do wieszaka, na którym wisiała jego marynarka. - 411 Wzmocnią nas także znacząco alianci. - Greg spojrzał w notatki i pospiesznie kończył: - Korpus Królewskich Komandosów, jedna brytyjska dywizja pancerna oraz pułk Specjalnych Sił Powietrznych i dwa bataliony spadochronowe już są w akcji. Za jakieś dziesięć dni Finowie uderzą na dwa rosyjskie garnizony graniczne, kiedy tylko „ujawnią” się jako sprzymierzeni. - Prezydent szczotkował sobie płaszcz. - A gdy już włączą się do walki, Rosjanie będą musieli bronić się tuż koło Sankt Petersburga, zaraz na północ od miasta. Finowie nie stworzą dla nich ofensywnego zagrożenia - wystawią mniej więcej odpowiednik czterech wschodnioeuropejskich dywizji, kiedy jednak na granicy, w południowej Finlandii, pojawią się jeszcze polskie dywizje desantowe - morska i powietrzna, Rosjanie będą musieli uważać na te siły i poświęcić do ich odpierania część swoich jednostek. - Dobrze, bardzo dobrze - powiedział Constanzo, poprawiając marynarkę i wyrównując klapy płaszcza. - Wszystko zdaje się przebiegać zgodnie z planem. - Po tych słowach wyszedł na burzliwe spotkanie z liderami związków zawodowych i delegacją Federalnej Komisji Pracy na temat Rozkazu Wykonawczego odwołującego wszystkie urlopy, zwolnienia lekarskie, urlopy macierzyńskie i wszelkie inne usprawiedliwione nieobecności na stanowisku pracy. - Panie Lambert? - odezwał się sekretarz prezydenta, kiedy Constanza już nie było. - Mam dla pana błyskawiczną rozmowę. Dzwoni szef Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Połączyłem na linii siódmej. - Pokazał na telefon. - Lambert, słucham - odebrał Greg. - Greg, mówi Bili Weinberg. Nie uwierzysz. - W co? - Jakieś dziesięć minut temu namierzyliśmy rozmowę z biurem NBC News w Nowym Jorku, a zaraz potem drugą i trzecią, z CBS i ABC; w tej chwili słuchamy czwartej, ze studiami CNN w Atlancie. Zdaje się, że wszystkie prowadzone są bezpośrednio z Kremla, Greg. W dodatku przez twojego starego kumpla, Filipowa. - Żartujesz! Czego oni chcą? - Chyba próbują zorganizować przekaz telewizyjny poprzez niemieckiego satelitę telekomunikacyjnego. Jutro o dziesiątej czasu wschodnioeuropejskiego Razów zamierza przemówić osobiście do narodu amerykańskiego. - O rany! - Lambert poczuł dreszcz podniecenia i nadziei. - Podali temat wystąpienia? - Ani słowa. Nastąpiła przerwa. - Czy myślisz o tym samym co ja? - zapytał Greg, a jego oczekiwania przekroczyły wszelkie granice. - Trzymajmy kciuki - odparł Weinberg i Lambert wyczuł uśmiech na jego twarzy. Zwyciężyliśmy! - pomyślał Greg. To już koniec! LOS ANGELES, KALIFORNIA 20 lipca, 03:00 GMT (19:00 czasu lokalnego) - Narasta podniecenie. Wszyscy czekają na przemówienie - mówił prowadzący program dziennikarz NBC. Ujęcie pokazujące jego i dwóch komentatorów znikło, a na ekranie pojawił się obraz kontrolny. Melissa siedziała niecierpliwie, czekając i patrząc. - Widzą teraz państwo obraz kontrolny, nadawany przez satelitę bezpośrednio ze studia w Moskwie. Za parę minut spodziewamy się wystąpienia generała Jurija Razowa, naczelnego dowódcy sił zbrojnych Rosji. Z pewnością będzie to historyczna chwila, nie tylko dla telewizji, ale przede wszystkim dla obydwu walczących ze sobą narodów, niezależnie od tego, co generał Razów ma do powiedzenia. Jim - prowadzący zwrócił się do siedzącego obok mężczyzny, bo obraz znów pokazywał studio - wypowiadałeś się wymijająco. Jak sądzisz, co zechce nam przekazać? Czy to oliwna gałązka, na którą tak wielu z nas czeka? Siwowłosy analityk nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - Byłoby zrozumiałe, gdyby w tej właśnie chwili pojawiła się oferta pokoju. Nasza armia przełamała obronę na granicach Rosji i prze prosto na Moskwę. Mimo że Rosjanom pozostały jeszcze znaczne siły, większość z nich jest związana na wschodzie, walcząc z amerykańskimi i chińskimi wojskami na Syberii. Inne rosyjskie armie, w Europie, do tej pory nie wykonały żadnego ruchu. Nasi wojskowi eksperci, z którymi rozmawiałem, uważają, że Rosjanie nie są w stanie zorganizować dla nich zaopatrzenia, niezbędnego do przeprowadzenia większych operacji. Do tego należy jeszcze dodać utworzenie przez nas trzeciego frontu w Karelii na Dalekiej Północy, secesję Jużno-sachalińska, Tiumenu i Irkucka - głównych rejonów wydobycia ropy naftowej na Syberii, poddanie się garnizonu Wysp Kurylskich siłom japońskim... Rosjanie z pewnością wiedzą, że teraz to już tylko kwestia czasu. Być może więc nadeszła pora, żeby wynegocjować warunki pokoju. - Błaaaagam - odezwała się Melissa, ściskając kolanami złożone dłonie; siedziała pochylona na krawędzi kanapy. - Bardzo, bardzo, bardzo proszę... - Ale dlaczego zdecydowali się na tak niezwykły krok jak przekazanie nam telewizyjnego wystąpienia? - zapytał dziennikarz. Analityk wzruszył ramionami. - Pewnie pomyśleli, że uzyskają więcej, zwracając się bezpośrednio do naszego narodu, ponad głową prezydenta Constanza. Gdyby na przykład zaproponowali jakiś terminarz wzajemnej redukcji broni jądrowej, prezydent znajdzie się w trudnej sytuacji politycznej, jeśli pozostanie przy opcji militarnej, a amerykańskie ofiary w ludziach znacząco wzrosną. Badania opinii publicznej wskazują na spadające poparcie dla prawie bezwarunkowej kapitulacji, jakiej żąda od Rosjan administracja. Według niektórych sondaży za prowadzeniem wojny opowiada się już mniej niż pięćdziesiąt procent ludności. - Łączymy się teraz z generałem Razowem - oznajmił nagle prowadzący 416 program. Serce Melissy podskoczyło, kiedy jej oczom ukazał się mężczyzna w galowym mundurze, z obiema piersiami pełnymi medali, siedzący na tle ozdobnej żółtej ściany kremlowskiego pokoju. Obraz był trochę ziarnisty - to stary standard NTSC, a nie „high definition”, do którego przywykła. - Obywatele Stanów Zjednoczonych - zaczął powoli mężczyzna angielszczyzną z obcym akcentem. Melissa podniosła złożone ręce do twarzy przyciskając kciuki do ust i opadła na oparcie kanapy, słuchając w skupieniu - mówi generał Jurij Razów, naczelny dowódca Sił Zbrojnych Republiki Rosji. Występuję dzisiaj przed państwem osobiście po raz pierwszy i ostatni w sprawie wielkiej wagi. Podniecenie Melissy opadało. To było nie tak. Ton głosu generała, jego zachowanie, wygląd. Nie wydawał się pokonany. - Pół wieku temu nasz kraj i naród dotknęły zniszczenia, o których mało wiecie. Całe miasta obrócono w perzynę. Domy, które wznosiły się ku niebu, zrównano z ziemią. Pod ich gruzami pogrzebani zostali mieszkańcy. Zginęły miliony ludzi. - Zrobił pauzę, a Melissa potrząsnęła słabo głową, błagając go w ten sposób, żeby przestał. - To nie może się powtórzyć już nigdy więcej. Melissa wzięła głęboki oddech i się wyprostowała. - Wojna konwencjonalna, przeniesiona na obszary naszych wielkich miast, zniszczy je tak samo doszczętnie jak bomby wodorowe, które zrzucilibyście z samolotów. Chociaż wasi przywódcy dobrze o tym wiedzą, rząd wasz planuje, jak się zdaje, uderzenie na naszą stolicę Moskwę i prowadzenie wojny na jej ulicach. - Znów przerwał, a wzrok Melissy opadł na podłogę; czekała na następne słowa generała. - Nie pozwolimy na to. - W związku z tym wydałem właśnie następujące rozkazy dowódcom naszych okrętów podwodnych przenoszących broń jądrową. - Podniósł jakąś kartkę, a Melissa przyglądała się temu przez łzy. - Jeśli amerykańskie wojska lądowe przekroczą Okrużnoje Kolco - obwodnicę, która otacza Moskwę - obraz przed oczami Melissy stał się zamazany - lub jeśli jakiekolwiek inne wasze siły zagrożą bezpośrednim atakiem naszym okrętom podwodnym w Bastionie na Morzu Karskim - Melissa pociągnęła nosem i zaczęła mrugać, żeby osuszyć oczy - dowódcy tych okrętów odpalą swoje rakiety na zaprogramowane już dawniej cele. Te cele - Melissa wstała z kanapy - to pięćset trzydzieści sześć amerykańskich obiektów wojskowych na całej kuli ziemskiej oraz następujące cele „drugorzędne”: miasto Nowy Jork, na które spadną sto trzy głowice, Los Angeles - dziewięćdziesiąt dwie głowice, Chicago - osiemdziesiąt jeden głowic... Melissa okrążyła kanapę i podeszła do małego biurka, stojącego w kuchni. - San Francisco - siedemdziesiąt jeden głowic, Filadelfia - sześćdziesiąt siedem głowic... - Melissa usiadła przy biurku i otworzyła szufladę - Detroit - sześćdziesiąt trzy głowice, Boston - sześćdziesiąt dwie głowice, Dallas - sześćdziesiąt głowic... - Na wpół słuchając zaczęła wypełniać swoją największą torbę... - Houston - sześćdziesiąt głowic, Miami - pięćdziesiąt jeden głowic... - Włożyła do torby pękatą kopertę dziesięcio - i dwudziestodolarówek, zabezpieczoną gumką. - Atlanta - czterdzieści trzy głowice, Cleveland - czterdzieści dwie głowice... - Wrzuciła paszporty, akty urodzenia, świadectwa ubezpieczeniowe i dyskietki z danymi dotyczącymi domowych finansów i podatków. Ledwie już widziała poprzez łzy. - Seattle - czterdzieści głowic, Minneapolis-St. Paul - trzydzieści dziewięć głowic... - Pociągnęła nosem, otarła twarz i sięgnęła po gruby plik zapakowanych w papier fotografii - zdjęć ze swojego dzieciństwa, okresu studiów, miesiąca miodowego, pierwszych dni życia Matthew. - St. Louis - trzydzieści siedem głowic, Baltimore - trzydzieści sześć głowic... - Zamknęła oczy i sięgnęła ręką głęboko do szuflady. - Pittsburgh - trzydzieści pięć głowic, Phoenix - trzydzieści pięć głowic... - Pistolet wylądował na fotografiach. Pociągnęła za paski i zapięła ciężką torbę. - Tampa i St. Petersburg - trzydzieści jeden głowic, Denver - trzydzieści głowic... - Razów czytał, a ona zarzuciła torbę na ramię i ruszyła, żeby obudzić i ubrać dziecko, śpiące na górze. - Cincinnati - dwadzieścia siedem głowic, Milwaukee - dwadzieścia sześć głowic... - Nagle zatrzęsły się szyby w oknach. - Kansas City - dwadzieścia trzy głowice. - Za firankami błysnęło - właśnie zaczynało się zmierzchać - jakby znienacka nadeszła burza, i szyby zadygotały znowu. - Sacramento - dwadzieścia trzy głowice... Melissa wybiegła na taras z tyłu domu i wsłuchała się w potężne wybuchy rozlegające się nad wzgórzami. Jasne błyski oświetlały od spodu pierzaste chmury, a bomby - nie miała wątpliwości, że to bomby - wstrząsały powietrzem wokół niej, mimo znacznej odległości. Po jej prawej stronie stał na swoim tarasie jeden z nowych sąsiadów Melissy, trzymając kamerę, w nadziei sfilmowania rosyjskich bombowców. Jego żona wybiegła za nim i zawołała: - Co ty wyprawiasz?! - Wcisnęła mu w ręce skrzyneczkę z lodem i pobiegli za dom, pewnie do stojącego przy ulicy samochodu. Kobieta zobaczyła Melissę i machnęła do niej, po czym natychmiast wbiegła z powrotem do mieszkania. Melissa wróciła po Matthew. - ...Orlando - jedenaście głowic, Salt Lakę City - dziesięć... - ciągnął rosyjski generał. Tymczasem uwagę Melissy zwrócił wysoki sygnał, który jednocześnie dobiegł z głośnika telewizora. Zatrzymała się, żeby spojrzeć na ekran. - Rochester - dziesięć głowic, Nasłwille - dziesięć... Pod obrazem przesuwał się tekst, niczym ostrzeżenie o nadchodzącej burzy: „Kierownictwo Obrony Cywilnej Los Angeles przekazało Kanałowi Piątemu, że trwa właśnie nalot powietrzny”. - Memphis - dziesięć głowic, Oklahoma City - dziesięć... - „To nie jest atak nuklearny, powtarzamy: to NIE jest atak nuklearny. Obywatele powinni zachować spokój, nie opuszczać domów i nie używać telefonów, oprócz sytuacji wyjątkowych”. Melissa pokręciła w niedowierzaniu głową, słysząc łomot bomb i grzechot stojącego na kominku zegara. - Greensboro - dziewięć głowic, Birmingham... - Telewizor i wszystkie lampy zgasły, a nad wzgórzami przetoczył się kolejny wybuch. W ciemności pognała po schodach po dziecko. FILADELFIA, PENSYLWANIA 20 lipca, 03:15 GMT (22:15 czasu lokalnego) - Apeluję do wszystkich Amerykanów - mówił Constanzo; Greg siedział za kamerą i się przyglądał - żeby zachowali spokój w obliczu złowrogich gróźb nieprzyjaciela. Kraj nasz prowadzi wojnę, a wojna wymaga od każdego Amerykanina - zarówno żołnierza, jak i cywila - maksymalnego wysiłku. Wielu analityków sądzi, że ostrzeżenie, które przesłał nam Razów, to tylko blef, obliczony na wywołanie spadku naszej produkcji, spowolnienie procesu odbudowy po ich perfidnym ataku oraz zahamowanie zaopatrywania naszych wojsk na froncie. - Produkt narodowy brutto już spadł nieproporcjonalnie do strat poniesionych w strefach wojny, ponieważ obywatele porzucili swoje domy i miejsca pracy ze strachu przed ponownym uderzeniem Rosjan. Wszystkich zastraszonych błagam, żeby wzięli pod uwagę dobro kraju i powrócili do pracy. Chcę wyjaśnić wszelkie wątpliwości w tej sprawie... Reżyser przełączył na kamerę numer jeden, a prezydent czekał, aż skończy się zbliżenie i reżyser da mu znak, by mówił dalej. - Jedyni ludzie, w których sercach powinien zagnieździć się lęk, to tych paru dyktatorów wojskowych na Kremlu, rządzących niczym okrutni carowie z przeszłości, dlatego że swoimi groźbami prowokują bogów. A ponieważ są to groźby wymierzone przeciw bezpieczeństwu naszego narodu, pozwolę sobie dodać do nich jeszcze jedną, którą winien wziąć pod uwagę cały świat. - Znowu zrobił pauzę. - Na samo ostrzeżenie o ponownym wystrzeleniu przeciwko nam rakiet, w którekolwiek miejsce naszego wielkiego, choć skrwawionego kraju, wydam rozkaz zniszczenia nie tylko rosyjskiego kompleksu wojskowo-przemysłowego i krwiożerczego militarnego rządu, ale i całej Rosji. Jej miast, kultury, gospodarki i tak, z ciężkim sercem, ale również jej obywateli. Niech pan nie popełni błędu, generale Razów. Tak czy inaczej, straci pan Moskwę. Tylko od pana zależy, czy razem z nią skaże pan na zagładę całą Rosję. - Cóż, sir - odezwał się generał Thomas - myślę, że powinniśmy ponownie przemyśleć nasze plany. - Tylko z powodu gróźb Razowa?! - zapytał Constanzo, jak gdyby Thomas także był zdania, że gromy rosyjskiego dowódcy to tylko puste słowa. - Panie prezydencie - odparł generał, wbijając w niego wzrok, Constanzo jednak nie mrugnął nawet okiem - jeżeli Razów mówi prawdę... jeśli rozkaże swoim okrętom wystrzelić... - To co według pana mamy zrobić, generale? Zatrzymać się? Stanąć, kiedy Rosjanie wycofują z Dalekiego Wschodu całą grupę armii, która za parę tygodni trafi do Europy? Sam pan powiedział, że wprowadzenie tych oddziałów do obrony rejonu Moskwy mogłoby zmusić nas do wstrzymania uderzenia do czasu, aż wzmocnimy siły na europejskim teatrze wojny. A czym je wzmocnimy? Pozostało nam jeszcze w kraju tylko parę jednostek Gwardii Narodowej i Rezerwy. Czy mamy utworzyć nowe formacje z poborowych - zamiast uzupełniać nimi istniejące jednostki - i wysłać ich na spotkanie z przygotowanym do obrony nieprzyjacielem? Czy też powinniśmy czekać, tkwić tam podczas rosyjskiej zimy, pod groźbą ataku jądrowego ich okrętów podwodnych? - To jest pytanie polityczne, sir - odpowiedział Thomas. Constanzo przytaknął. - Znowu stoimy pod murem, prawda? - Popatrzył wzdłuż stołu i zaczął wypytywać cywilów, rozpoczynając od sekretarza obrony. - Co należy zrobić, Arthurze? Przez cały czas wiedzieliśmy, że te okręty tam są. Obecnie od zdobycia Moskwy dzieli nas pięć czy sześć tygodni i pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, którzy polegną, żeby tam dotrzeć. Czy mamy zatrzymać się z powodu gróźb Razowa? Wycofać się w takiej chwili? Sekretarz obrony potrząsnął głową. - To było bardzo stanowcze wyzwanie - oznajmił. - Gdybym tylko wiedział, czy on blefuje... - No cóż, nie wiemy - przyznał Constanzo, spoglądając ze złością na sekretarza stanu. - A co ty radziłbyś zrobić, Leonardzie? Wahanie, niemal udręka, poprzedziło odpowiedź: - Nie widzę możliwości zatrzymania się teraz. Prezydent skinął głową, a potem zapytał dyrektora CIA, szefa NSA, dyrektora Biura Telekomunikacji Białego Domu, innych. Zanim doszedł do Lamberta, odpowiedzi wykrystalizowały się - padały takie słowa, jakich Constanzo oczekiwał. - Blefują - stwierdził indagowany wiceprezydent, siedzący tuż koło Grega. - Nie ośmieliliby się odpalić tych rakiet. Wiedzą, co byśmy z nimi wtedy zrobili. Lambert pomyślał, że Constanzo nie zechce go spytać, ponieważ patrzył na sekretarza obrony, licząc, że i on dołączy do zdania poprzedników. Kiedy jednak sekretarz nic nie mówił, prezydent, nie oglądając się, zagadnął: - Greg, a ty co myślisz? - Uważam, że powinniśmy wstrzymać atak i zaproponować pokój. - Prezydent uśmiechnął się krzywo, patrząc w dół. Lambert przygotował argumenty - to jest zbyt wielkie ryzyko. Razów może po prostu nie mieć wyboru, jeśli pozostali członkowie STAWKI opowiedzą się za użyciem broni jądrowej. Constanzo jednak nawet nie spojrzał na Grega. - Podjąłem już decyzję - oświadczył. Podniósł wzrok na generała Thomasa. - Kontynuujemy uderzenie na Moskwę, wprowadzając jednak dwie modyfikacje. Po pierwsze, zanim dojdziemy do pierścienia obronnego wokół miasta, zakończycie okrążanie Moskwy, całkowicie ją zamykając. Ile czasu nam to zajmie? Thomas odparł: - Mniej więcej cztery-pięć dni po dotarciu do przedmieść miasta, czyli gdzieś za miesiąc od dziś. - Dobrze. Mam teraz spotkanie w Departamencie Pracy, a potem z prezydium Kongresu - oznajmił Constanzo, wstając z fotela. - Musimy koniecznie coś zrobić, żeby zapobiec zahamowaniu produkcji. Ta cała mowa, którą przed chwilą wygłosiłem, nic nie da. - Panie prezydencie - odezwał się sekretarz obrony - wspomniał pan o wprowadzeniu dwóch modyfikacji do naszych planów zdobycia Moskwy. - Ach, rzeczywiście - potwierdził Constanzo, po czym zwrócił się do dowódcy Operacji Morskich. - Chcę, żeby zostało to zgrane w czasie: kiedy armia uderzy na Moskwę, pan wkroczy do Bastionu. LOS ANGELES, KALIFORNIA 20 lipca, 03:20 GMT (19:20 czasu lokalnego) - Władze miejskie Los Angeles błagają mieszkańców o zachowanie spokoju - słyszała Melissa przez radio, bezskutecznie próbując wcisnąć się w maleńki odstęp pomiędzy dwoma samochodami na lewym pasie. Autostrada międzystanowa numer dwieście dziesięć, którą chciała wyjechać z miasta, biegnąca w stronę gór San Gabriel, była zakorkowana. - Ich prośby jednak pozostają bez odzewu. Łączymy się teraz z helikopterem naszej stacji KRZY, śledzącym ruch uliczny. - Głośny klakson wystraszył Melissę. Obejrzała się i zobaczyła mijającą ją rodzinę; kierowca przystanął na moment, popatrzył i ruszył dalej. Zanim sięgnęła do swojego klaksonu, już ich nie było, pokazała więc tylnemu zderzakowi samochodu znikającego za poprzedzającą ją dużą ciężarówką wzniesiony w górę środkowy palec. - Tu Chopper Man na pokładzie Imprezowego Helo-koptera wysoko nad zachodnim LA, man - odezwał się znajomy głos ogłupiałego od narkotyków reportera ruchu drogowego tej rockowej stacji. Ale jego charakterystyczny sposób mówienia prawie zupełnie zaniknął. - Wszystkie autostrady wychodzące z Los Angeles przypominają olbrzymie parkingi, man; 1- 10 jest zapakowana na całej długości od Pomony aż tutaj; to samo z 1-5 - stąd aż do Irvine. - Czy jest jakaś droga, na której sytuacja wygląda trochę lepiej, Chopper Man? - zapytał prezenter muzyczny. - Cóż, dla tych z was, którzy załadowali furgon, wiecie, broni, alkoholu i fasolki, zdaje się, że część dróg zjazdowych na północ, w stronę San Gabriel, jest jeszcze wolna. Melissa przesunęła się jakieś pół metra do przodu, po „wolnej” autostradzie; ciągle próbowała wepchnąć się jakimś cudem na lewy pas. Matthew zaczął się kręcić, więc włożyła mu do buzi butelkę. Przyssał się, nie otwierając oczu. - Nietoperze! Nietoperze atakują Los Angeles, man! Są wieeelkie! Wiadomość z ostatniej chwili! Radioaktywne nietoperze z Riverside napadły na Los Angeles! Melissa postanowiła zmienić stację, ale - trzymając jedną ręką butelkę - zobaczyła na lewym pasie niewielki odstęp pomiędzy zbliżającymi się samochodami. Obróciła kierownicę i czekała, wysuwając przód samochodu nieco w lewo. - Dobra, Chopper Man - powiedział prowadzący program - odetchnij głęboko, stary. Wkrótce będzie po wszystkim! - Butelka wysunęła się z buzi śpiącego synka akurat w samą porę. Melissa oparła obie ręce na kierownicy i spróbowała wjechać w wolne miejsce. Pojazd zbliżający się lewym pasem z tyłu przyhamował, po czym wysunął się do przodu, żeby odciąć jej drogę - było to duże, rodzinne kombi, wiozące na dachu stos rzeczy przykrytych brezentem. Nie mieli zamiaru jej puścić i Melissa zaczęła płakać. Z przechylonej butelki, którą ciągle miała w ręce, mimo że trzymała kierownicę, wylewało się mleko. Siedząca na fotelu pasażera kobieta powiedziała coś do swojego męża, a ten machnął na Melissę. - Dziękuję! - zawołała, wciskając się na lewy pas. Kiwnęła jeszcze dłonią w podzięce i wtedy zrozumiała, że tamci zauważyli butelkę. Butelkę! - pomyślała, chowając ją do elastycznej kieszeni na drzwiach. - A teraz dobry stary kawałek! To był rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi. Piosenka: She’s Unbelievable. Tu KRZY, wasza stacja - wasze złote przeboje! Jadąc z prędkością pięciu do dziesięciu kilometrów na godzinę, Melissa zobaczyła przed sobą góry, w które uciekała. Pomiędzy nimi a nią ciągnęły się, zderzak w zderzak na trzech pasach ruchu, tysiące samochodów - tak daleko, jak tylko sięgał jej wzrok. FILADELFIA, PENSYLWANIA 22 lipca, 03:00 (22:00 czasu lokalnego) - Chciałbym, żeby wszyscy, z wyjątkiem urzędników najwyższego szczebla, opuścili salę! - powiedział podniesionym głosem dyrektor CIA. Rozległ się szelest zbieranych papierów. Ponieważ nigdy przedtem nie żądano czegoś takiego, pracownicy i doradcy poszczególnych osób, zarówno wojskowi, jak i cywile, powstali niepewnie z miejsc, spoglądając na swoich szefów, by upewnić się, że polecenie dotyczy również ich. Wreszcie wyszli. Kiedy drzwi zamknęły się za ostatnim z nich, Lambert rozejrzał się po 499 twarzach „urzędników najwyższego szczebla”. Byli to sekretarze stanu i obrony, dyrektorzy CIA i NSA, Połączeni Szefowie Sztabów, prezydent i wiceprezydent. Wszyscy czekali, by szef CIA wyjaśnił powód swojego żądania. - Dzisiaj we wczesnych godzinach rannych czasu moskiewskiego - zaczął - nasz człowiek w Moskwie, obywatel kraju trzeciego, przejął pakiecik, który, jak poinformowano naszą placówkę w Seulu, miał być pozostawiony w umówionym miejscu. Wewnątrz pakiecika znajdował się list, napisany po rosyjsku, podający pozycję pojedynczego rosyjskiego okrętu z bronią jądrową, który kiedyś uznaliśmy za prawdopodobnie zatopiony. Przekazałem te dane dowódcy Operacji Morskich. - To w ten sposób uzyskał pan te informacje - odezwał się admirał Dixon, po czym spojrzał na prezydenta. - Jeden z P-7 wykrył anomalię magnetyczną we wskazanym rejonie, na zachód od wyspy Meighen na Morzu Arktycznym, i przeprowadził atak torpedowy. Okręt wynurzył się, płonąc, z dużym wyciekiem z reaktora, a potem przełamał się i zatonął, zanim zdążyła przybyć tam nasza grupa ratunkowa. Wszyscy zginęli, w tym dwudziestu czterech ludzi, którym udało się spuścić na wodę tratwy ratunkowe, ale umarli od napromieniowania, nim do nich dotarliśmy. - A więc mamy agenta wewnątrz rosyjskiego dowództwa? - domyślił się prezydent. - Nie jesteśmy pewni - odpowiedział szef CIA. Constanzo czekał, a tymczasem mężczyzna wprowadzał kombinację do szyfrowego zamka czarnej skórzanej walizeczki. Wyciągnął ze środka grubą czerwoną teczkę. - Najważniejsza jednak treść listu - i właściwie jedyny powód jego napisania - to informacja, że ostrzeżenie, które przekazał nam swego czasu Filipów o rozkazach typu „zabij, zanim zginiesz” dla okrętów z bronią jądrową, było prawdą. - Co to znaczy „ostrzeżenie było prawdą”? - zapytał prezydent. - Pozwolicie panowie, że przeczytam angielskie tłumaczenie jednego fragmentu. - Znalazł palcem poszukiwany ustęp. - „Ultimatum STAWKI, przekazane wam w wystąpieniu telewizyjnym, głosiło, że rozkaz odpalenia rakiet z Bastionu Karskiego zostanie wydany”. - Dyrektor CIA podniósł wzrok i dodał: - Słowo „zostanie” autor podkreślił. - Zaczął czytać dalej: - „W rzeczywistości rozkazy te wydano już dawno temu. Nasze okręty podwodne z balistycznymi rakietami atomowymi, znajdujące się na Morzu Karskim, otrzymały rozkazy, które wasi nuklearni stratedzy nazywają «zabij, zanim zginiesz». Jeśli okręty nie zostaną odwołane, odpalą rakiety w dwu okolicznościach: po pierwsze, kiedy otrzymają taki sygnał, po drugie, w razie ich zaatakowania”. Szef CIA podniósł wzrok. - Dalej napisano, że cele są dokładnie takie, jakie podał Razów w swoim wystąpieniu telewizyjnym, oraz że autor przekaże dalsze informacje. - Kto to jest? - zapytał sekretarz obrony. - Jego pseudonim brzmi: „Damokles”. - Ten od „miecza Damoklesa”? - upewnił się Lambert, a dyrektor CIA przytaknął. - Trafnie dobrane imię. Miecz Damoklesa - groźba wisząca nad czymś lub kimś, wzbudzająca niepokój. - Autor listu sam wymyślił sobie ten pseudonim - wyjaśnił szef CIA. - Myślę, że lubi literaturę. - Ale kto to jest, do licha? - zniecierpliwił się prezydent. - Nie wiemy. Podejrzewamy jednak, że „Damokles” to tylko przedsięwzięcie dezinformacyjne STAWKI. Jasne, że STAWKA chce, byśmy wierzyli, że okręty otrzymały rozkazy typu „zabij, zanim zginiesz”. Dyskutowaliśmy już o tym długo po spotkaniu pułkownika Filipowa z panem Lambertem, na początku wojny. - Skoro jednak ciągle otrzymujemy sygnały, że okręty dostały określone rozkazy - odezwał się wiceprezydent - czy nie powinniście przemyśleć swojej dotychczasowej oceny, że to nieprawdopodobne? A może naprawdę mają polecenie strzelać, jeżeli zostaną zaatakowane? - Właściwie mamy tylko jedno źródło - zaoponował dyrektor. - Uważamy, że zarówno Filipów, jak i „Damokles” są tubami propagandowymi STAWKI. To nie dwa różne sygnały - ich doniesienia wzajemnie się potwierdzają. Rosyjscy chłopcy z GRU wykorzystują bardzo proste zjawisko psychologiczne, polegające na tym, że jeśli słyszy się coś odpowiednio dużo razy, zaczyna się w to wierzyć, nawet gdy chodzi o tę samą informację, powtarzaną w kółko przez to samo źródło. - Tylko jeśli ten „Damokles” jest faktycznie tym, za kogo go pan bierze - zauważył prezydent. - Nasi psycholodzy zastanawiali się nad jego sylwetką - ciągnął szef CIA. - Przyjmując, że to konkretna osoba, z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że ma następujące cechy. - Dyrektor zajrzał w kolejną kartkę. - Młody, to znaczy przed pięćdziesiątką. Zorientowany na Zachód, czyli nie należący do tej „czerwono-brunatnej” koalicji ksenofobów. Zna angielski, ponieważ użył w liście amerykańskiego idiomu, napisanego po rosyjsku w cudzysłowie - „i już po meczu”. Miał tu na myśli, że niezależnie od tego, jak będą sobie radzić nasze siły konwencjonalne, jeśli wystrzeli Bastion, to będzie już koniec, czyli „po meczu”. Lambert drgnął, po czym wyprostował się w fotelu. Generał Thomas popatrzył na niego, a szef CIA kontynuował: - Wreszcie spotkało go ostatnio, lub też spodziewa się, że go spotka, niepowodzenie w karierze. Jest członkiem establishmentu wojskowego albo bezpieczeństwa. Czuje się zatem niezadowolony. Poza tym prawie pewne są następujące cechy: dostęp do najtajniejszych informacji - to oczywiste. Rosjanin, rzecz jasna, a nie ktoś z mniejszości narodowej. No i mężczyzna - zachodnie agencje wywiadowcze nie znają ani jednego przypadku, żeby kobieta zajmowała się w Rosji podobnymi sprawami. - Czy ktokolwiek pasuje do tego wizerunku? - spytał prezydent. - Czekamy na dostęp do komputera, żeby sprawdzić jeszcze dzisiaj listę... - Paweł Filipów - oświadczył Lambert i wszystkie oczy zwróciły się na niego. Dyrektor zaprzeczył ruchem głowy. - Oczywiście, rozważaliśmy osobę Filipowa. - Znowu pokręcił głową. - To dobry żołnierz. Robi, co mu rozkażą. Fakt, że częściowo, a może i całkowicie pasuje do sporządzonego przez nas wizerunku, nie oznacza jeszcze, iż jest „Damoklesem”. A to, że przyleciał do nas jakiś czas temu, rzekomo potajemnie, nie świadczy, że szpieguje na naszą rzecz. - Powiedział wtedy, że STAWKA nic nie wie o jego wizycie - nie ustępował Lambert. - Mówił, że przybył na rozkaz Razowa i tylko Razowa. - Czy ktokolwiek ma jakieś informacje wskazujące na to, że istnieje różnica pomiędzy Razowem a STAWKĄ? Razów to STAWKA. - Filipów stracił żonę - oznajmił Greg i na sali zapadła cisza. - Zginęła w wyniku przypadkowej wojny nuklearnej. Motywy jego działania są proste: chce uniknąć powtórzenia się takiej wojny na nieobliczalną skalę. Szef CIA odparł cichym, spokojnym, przekonującym tonem: - Siedział tu, w Stanach Zjednoczonych, w naszej kryjówce i rozmawiał bezpośrednio z panem. Przywieźliśmy go, dbając, żeby nikt nas nie śledził. Mimo to odmówił odpowiedzi na dodatkowe pytania. - Proszę posłuchać nagrania! - upierał się Greg. - Użył wtedy wyrażenia, tego idiomu, który teraz pojawił się w liście „Damoklesa”. Powiedział: „i już po meczu”. Nie rozumie pan? Mówi nam, kim jest, ale w taki sposób, że Rosjanie nigdy by się nie zorientowali, gdyby przejęli list. - Jeśli jednak spojrzy pan na sprawę z drugiej strony, panie Lambert - polemizował dyrektor CIA - skąd wiadomo, że to także nie jest część planu zdezinformowania nas? Nie mamy do czynienia z nowicjuszami. Rosyjskie GRU jest tak dobre, jak tylko można być. Nie pomijają żadnego triku. Do tego wszystkiego, panie prezydencie - szef wywiadu zwrócił się teraz bezpośrednio do Constanza - trzeba pamiętać, że w ciągu całej naszej historii mieliśmy tylko jednego - jednego - agenta, znajdującego się tak wysoko w rosyjskich - wtedy jeszcze sowieckich - władzach bezpieczeństwa. Był to Pienkowsky. Podczas zimnej wojny i po niej otrzymaliśmy jednak dosłownie setki rzekomych informacji, które potem okazywały się z gruntu fałszywe. W związku z tym nie jesteśmy skłonni - a myślę, że mogę mówić także w imieniu NSA - dyrektor CIA skinął głową na swojego kolegę z Agencji do Spraw Bezpieczeństwa Narodowego - nie jesteśmy skłonni wierzyć żadnemu nieznanemu źródłu, zwłaszcza takiemu, które powtarza dokładnie coś, co już raz uznaliśmy za fałszywkę STAWKI. - NSA zgadza się z tą oceną - potwierdził szef Agencji - już przy pierwszym spojrzeniu na sprawę, sir. Prezydent skinął głową. - Dobrze, a zatem „Damokles” to naprawdę STAWKA, która chce, byśmy wierzyli, że ich okręty podwodne działają według zasady „zabij, zanim zginiesz”. Ale nie wydaje mi się, żeby tak było rzeczywiście, ponieważ z naszych symulacji wynika, że zaprogramowanie takiej strategii byłoby fatalnym błędem. - A czy w naszym systemie sterowania bronią jądrową posługujemy się strategią „zabij, zanim zginiesz”? - zapytał wiceprezydent. Zamiast dyrektora CIA odpowiedział admirał Dixon: - W czasie pokoju - odchrząknął - nie, sir. - Spojrzał na szefa Agencji Wywiadowczej. - Jednakże po ataku nuklearnym, kiedy nasz główny przeciwnik ujawnił się tak konkretnie, zaczęliśmy wczytywać z nagrań opcję „zabij, zanim zginiesz” do komputerów okrętów klasy „Ohio”. Stanie się jedną z możliwości. Uaktualnione dane do tej strategii powinny być w stu procentach gotowe mniej więcej za trzy tygodnie. Oczywiście, żeby wprowadzić w życie takie rozkazy, Naczelne Dowództwo Narodowe musiałoby wydać Wiadomość o Akcji Nadzwyczajnej. Od chwili jej ogłoszenia grupy weryfikacyjne na okrętach miałyby obowiązek samodzielnego oddania strzału przeciw z góry zaprogramowanym celom w Rosji, w razie wystąpienia określonych warunków, takich jak milczące połączenia telekomunikacyjne z dowództwem, podwyższony poziom radioaktywności w próbkach powietrza, brak zwykłych, cywilnych sygnałów elektromagnetycznych - radia, telewizji, mikrofal i tak dalej. - Ale czy skorzystalibyście z tej opcji?! - odezwał się dyrektor CIA. - Symulacje najróżniejszych jej scenariuszy przemawiają przeciwko niej. Jest zbyt podatna na błędy. Jeśli prawdopodobieństwo przypadkowego oddania strzału w danym miesiącu wynosi X procent, to po Y miesiącach rośnie ono w stosunku jeden minus X do potęgi Y, czyli staje się nie do zaakceptowania. Dobrze mówię, admirale? - Nigdy nie poradziłbym nikomu uruchomić tej opcji, sir - odpowiedział dowódca Operacji Morskich. - Uwzględniamy ją tylko dlatego, że istnieje, a my chcemy zapewnić panu jak najszerszy wachlarz możliwości. Jej zastosowanie miałoby sens jedynie w późnym stadium konfliktu jądrowego, kiedy nie byłoby pewne, czy po następnym ataku pozostanie jakakolwiek ze struktur dowodzenia. Przy tej ewentualności, wobec groźby pozbawienia nas dowództwa, mógłby pan zechcieć, żeby system zadziałał, zanim go już nie będzie. Być może pragnąłby pan, żeby okręty wystrzeliły, jeśli po paru tygodniach czy miesiącach wynurzyłyby się i nie znalazły na powierzchni ziemi nic. - Ale przecież Rosjanie mają świra na punkcie kontrolowania wszystkiego - odparł dyrektor CIA. - Ich system dowodzenia i sterowania jest - i zawsze był, również w czasach sowieckich - najbardziej scentralizowany na świecie, a już zwłaszcza jeśli chodzi o broń jądrową. Do licha, to dlatego właśnie na samym początku Zorin zyskał możliwość odpalenia rakiet. Usunęli wszystkie ludzkie ogniwa z łańcucha łączącego rakiety z nadajnikami Naczelnego Dowództwa. To paranoicy. Nie ufają nikomu. Dlaczego mieliby akurat zaprogramować, potem zaś rzeczywiście zastosować opcję, która przekazywałaby podjęcie decyzji zniszczenia nas, a poprzez nasz odwet także i ich kraju, grupie zupełnie niezależnych dowódców okrętów podwodnych, na litość boską? Prezydent patrzył w stół i próbował jakoś przetrawić to wszystko. - Hm, zatem uważa pan, że „Damokles” to kampania dezinformacyjna STAWKI? - Tu spojrzał na szefa CIA. - A pan się z tym zgadza - popatrzył na dyrektora NSA. - Pan natomiast - zwrócił się do dowódcy Operacji Morskich - mówi, że sami dysponujemy strategią „zabij, zanim zginiesz”, tylko że właściwie nie jest ona wpisana do komputerów. W dodatku nie radziłby jej pan stosować nigdy, z wyjątkiem absolutnie ekstremalnej sytuacji. - Admirał skinął głową. - Pan zaś sądzi, że Rosjanie w ogóle nie mają opcji typu „zabij, zanim zginiesz”? - Znów spojrzał na dyrektora CIA, a ten przytaknął. - Czy ktoś chce jeszcze coś dodać? - Constanzo zwrócił się do Lamberta: - Jesteś przekonany, Greg? Lambert zaprzeczył ruchem głowy. - Sądzę, że Razów za plecami STAWKI poinformował nas o Bastionie, żeby nas ostrzec. - Pochylił się i oparł łokcie na stole konferencyjnym. - Uważam, że „Damoklesem” jest Filipów, który pomimo ogromnego niebezpieczeństwa, jakie mu grozi, postępuje wbrew swoim zasadom, żeby tylko uchronić świat przed zniszczeniem w wojnie jądrowej na pełną skalę. I myślę, że Zorin, ten świr, który nacisnął guzik, rozpoczynając ich koniec, wykonał nie jeden, lecz dwa ruchy: najpierw wystrzelił na nas rosyjskie rakiety balistyczne z wyrzutni naziemnych, a potem wydał rozkazy typu „zabij, zanim zginiesz” okrętom podwodnym w Bastionie. - Jeśli to aż taki wariat, to dlaczego nie posłał tych rakiet z Bastionu od razu? - zapytał admirał Dixon. - Poza tym, Greg - odezwał się dyrektor CIA - jeżeli Razów naprawdę jest tak cholernie przejęty ryzykiem, które stwarzają rozkazy typu „zabij, zanim zginiesz” wydane okrętom w Bastionie, to czemu po prostu ich nie odwoła? - Rozejrzał się po twarzach zebranych. - Przecież każdy rozsądny system musi mieć w sobie wbudowaną możliwość zatrzymania go. Zapadło milczenie. W końcu prezydent oznajmił: - Przykro mi, Greg, ale przytoczone tu argumenty skłaniają mnie do uznania otrzymanego listu za blef Rosjan, obliczony na wystraszenie nas, żebyśmy nie mieli odwagi postawić kropki nad „i”. Znacie mnie, panowie - popatrzył się po twarzach zebranych. - Nie wydam rozkazu wycofania się z powodu czyjegoś blefu. Naród amerykański pragnie zwycięstwa i staram się je osiągnąć. A teraz - oparł się wygodnie i odetchnął głęboko - zawołajcie z powrotem pozostałych i wracajmy do roboty. Lambert zamknął oczy. Boże, proszę Cię, spraw, żebym się mylił - modlił się, a tymczasem Starnes otworzył drzwi, żeby wpuścić czekających. ROZDZIAŁ XVII FILADELFIA, PENSYLWANIA 28 lipca, 03:15 GMT (22:15 czasu lokalnego) - A więc to jest to? - zapytał Constanzo. - Rozkaz mobilizacji obronnej”} - przeczytał z okładki grubej broszury. Sekretarz pracy przytaknął. - I na mocy tego rozkazu powołam wszystkich obywateli w wieku produkcyjnym tak jak do wojska, każąc im zameldować się w miejscu pracy i wypełniać swoje obowiązki? - Nie ma innego sposobu na uratowanie gospodarki - powiedział sekretarz. - O Jezu! - Prezydent potrząsnął głową. - Widzi pan, jak to wygląda, prawda? To tak, jakbyśmy byli w Rosji. - Nie ma innego sposobu - powtórzył tamten. - Proszę spojrzeć na te dane dotyczące wielkości produkcji przemysłowej, które właśnie przyniesiono z Biura Statystyki Pracy. Jest tak źle, jak się obawialiśmy. Dwudziestoprocentowy spadek! Tylko pięć procent z tego wynika ze zniszczeń wojennych, reszta - to absencja. I byłoby jeszcze gorzej, sir, gdyby robotnicy, którzy zostali na miejscu, nie pracowali w prawie podwójnym wymiarze godzin, ale na dłuższą metę jest to nie do utrzymania. Proszę popatrzeć na obecny poziom zatrudnienia w dziesięciu największych miejskich rejonach statystycznych. Ponad połowa mieszkańców największych dziesięciu metropolii przebywa gdzieś poza miastami i nie tylko nic nie dodaje do produktu narodowego, lecz wręcz przeciwnie - zużywa zapasy. - A jakim cudem zamierzamy wprowadzić coś takiego w życie?! - dziwił się Constanzo. - Wydamy tymczasowe dowody osobiste wszystkim, którzy przekroczyli osiemnaście lat. Będzie w nich napisane, czy dana osoba pracuje, gdzie i w jakich godzinach. Jeśli uznamy, że opuściła stanowisko pracy, wtedy będzie ją można aresztować. - Skąd będziecie wiedzieć, kto jest zatrudniony, a kto nie? - spytał Lambert. - Powołamy komisje obywatelskie do przeprowadzania rozmów z ludźmi, a ich członkowie będą podlegać karze za ewentualne krzywoprzysięstwo. Będziemy także opierać się na danych komputerowych - mamy zarejestrowanych wszystkich bezrobotnych i innych pobierających zasiłki. Nakażemy również pracodawcom przedstawić listy nieobecnych pracowników, też pod groźbą kary. Większość ludzi jest uczciwa i zastosuje się do tego rozkazu. - Nie bawiąc się w szczegóły - odezwał się Soi Rosen, prezydencki szef gabinetu - czy należy rozumieć, że chce pan, aby pan prezydent rozkazał zmusić wszystkich Amerykanów, którzy porzucili miejsca pracy, uciekając całymi rodzinami z domów, ze strachu przed wojną atomową, żeby powrócili? A jeśli nie zastosują się do tego rozkazu, czy ma to być traktowane jako dezercja podczas stanu wojny, podlegająca kodeksowi wojskowemu? - No cóż - odparł sekretarz, kręcąc się w fotelu - większość ludzi ciągle pracuje i dla nich wprowadzenie tego zarządzenia niczego nie zmieni. Poza tym jeśli ktoś ma odpowiednie wytłumaczenie - chorobę, śmierć członka bliskiej rodziny i podobne - wtedy nic mu nie grozi. Tak naprawdę chodzi tylko o to, żeby odstawiać ludzi do miejsc pracy. A pan tak to ujął, jakbyśmy chcieli do nich od razu strzelać. - Ująłem to tak, jak będzie pisać prasa - odparł Rosen. - Panie prezydencie - mówił sekretarz pracy - jeśli czegoś nie zrobimy, i to natychmiast, wyschną źródła towarów, a zaopatrzenie potrzebne żołnierzom zacznie się pogarszać. Czy wie pan na przykład, że od momentu, kiedy studwudziestomilimetrowy pocisk opuszcza taśmę fabryczną w Stanach, do chwili gdy znajdzie się w armacie czołgowej, gotowy do odpalenia, mijają zaledwie cztery dni?! Cztery dni! Przerzucamy to wszystko co noc samolotami! Oczywiście to świadczy jak najlepiej o naszym rzeczywiście znakomitym systemie zaopatrzeniowym, ale powiem tak: choćbyśmy mieli najlepszą sieć logistyczną w historii wojskowości, jeśli sektor prywatny nie będzie dostarczał nam sprzętu, możemy sobie wymalować słowo BUM na chorągiewkach i pozatykać je na działach czołgów! - Paul, prasa nie puści tego płazem! - ostrzegł Rosen. - Już nieraz się wściekali i jeszcze nieraz będą - odburknął Constanzo. - Tak, lecz teraz mówimy o czymś, co naprawdę dotknie każdego obywatela. Ogólnopaństwowe dowody osobiste? O Jezu! Może jeszcze powołać policję państwową?! - Czy to jest w ogóle zgodne z konstytucją? - zapytał Lambert. - Moi prawnicy mówią, że nie - przyznał sekretarz pracy. - Ale tłumaczą, że Sąd Najwyższy zdaje sobie sprawę, o co chodzi. Będą przedłużać całą procedurę, poczynając już od sądu okręgowego. Nie wydadzą wyroku, dopóki wojna się nie skończy. - No dobrze - powiedział prezydent. - Zdecydowałem się. - Wyciągnął pióro. - Gdzie mam podpisać? OBÓZ UCHODŹCÓW, GORMAN, KALIFORNIA 4 sierpnia, 23:00 GMT (15:00 czasu lokalnego) - Dziękuję, że skontaktowała się pani z nami, pani... - starsza kobieta popatrzyła przez okulary na kartkę - ...Chandler. - Powiedziano mi, że muszę mieć dowód osobisty, żeby dostać jedzenie - odparła Melissa, wściekła, gdyż odmówiono jej w stołówce wydania lunchu i kazano głodnej czekać w trzygodzinnej kolejce na rozmowę. Matthew wykrzywił się i zapłakał. Melissa przeniosła go z jednego bolącego ramienia na drugie, patrząc na siedzącą za stołem pięcioosobową komisję obywatelską. - Zdaje pani sobie sprawę, po co tu jest, prawda? - zapytał starszy pan z lewej strony starszej pani. - Żeby dostać dowód osobisty, a potem coś do jedzenia - rzekła Melissa, nie mogąc wyjść ze zdumienia, dlaczego nikt z pięciu „obywateli” nie wygląda na mniej niż osiemdziesiąt lat. - Chodzi o to, żeby ustalić, czy nie opuszcza pani miejsca pracy - wyjaśnił trzeci staruszek. - Zadamy teraz pani kilka pytań - odezwała się ta sama kobieta co na początku. - Oczywiście, rozumie pani, że odpowiada pod przysięgą. Melissa gapiła się tylko na nią, a tamta bezskutecznie czekała na potwierdzenie. Wreszcie odchrząknęła i poprosiła o prawo jazdy i kartę kredytową. Melissa podała je, a siedząca obok urzędniczka zaczęła stukać coś na maszynie. - Pani Chandler, czy jest pani obecnie gdzieś zatrudniona? - Tak. Stara kobieta popatrzyła na pana siedzącego w środku. - To znaczy, że ma pani pracę? - upewniła się. - Tak. Której części mojej odpowiedzi państwo nie zrozumieli? Starszy pan rozładował sytuację skinieniem głowy. - A jaki zawód pani wykonuje? - zapytał. - Jestem prawnikiem. - Prawnikiem... - powtórzył. Melissa wbiła w niego wzrok. Była bliska wybuchu, chociaż wydawało jej się, że już całkiem nieźle potrafi się kontrolować. - A jaką dziedziną prawa pani się zajmuje, kochanie? - odezwała się spokojnie starsza pani. - Testamenty, rozwody, takie rzeczy? - Fuzje i nabytki przedsiębiorstw. - Oooch! - zareagowała tamta, uśmiechając się do kolegów. - Dacie mi wreszcie ten pieprzony dowód? - nie wytrzymała Melissa. - Umieram z głodu! - Proszę tu nie przeklinać, młoda damo! - zwrócił jej sucho uwagę milczący dotąd pan. - Proszę wydać mi dowód! - zażądała Melissa powoli, akcentując każde słowo. - Cóż, panienko, opuszcza pani miejsce pracy - stwierdził środkowy starzec, wypełniając jakiś formularz. - Cóż, dziadku, jestem na urlopie macierzyńskim. Zachichotał, przyglądając się jej ponad trzymaną nad stołem kartką. - Wszystkie zwolnienia zostały odwołane, pani Chandler. Urlopy także, zarówno płatne, jak i bezpłatne. Wszystko, chyba że ktoś jest ciężko chory. Gapiła się na niego, nie dowierzając. - To znaczy co, kierujecie mnie do obowiązkowej pracy jak do wojska?! - krzyknęła. - To nie my - odparł starszy pan. - To rozkaz prezydenta. - Myślicie państwo, że dotelepię się teraz znowu do Los Angeles, razem z moim nowo narodzonym synkiem, i będziemy tam siedzieć i czekać, aż rozwalą nas na kawałki? - W niektórych rodzinach tylko pracownicy wracają do miasta, a na weekend przyjeżdżają do swoich bliskich - podsunęła kobieta pomysł, który wydał jej się trochę lepszy. - Czy jest gdzieś pan Chandler, kochanie? - Owszem, jest w Europie i walczy na wojnie! - Oooch! - odpowiedziała starsza pani. - Skoro jest tak, jak pani mówi - odezwał się staruszek siedzący w środku - ma pani pracę, więc musimy wpisać tu panią jako „zatrudnioną”. - To w takim razie wypisuję się. - Słucham? - Nie mam pracy, bo z niej rezygnuję. Właśnie teraz! Podpiszę odpowiednie papiery, co tylko chcecie. Proszę bardzo! Czy teraz jesteście państwo zadowoleni? Jestem bezrobotna, proszę zatem o zasiłek. - To tak się nie da - stwierdził starszy pan. - Od jedenastego czerwca nie wolno rezygnować z pracy. Jeśli jedenastego czerwca była pani zatrudniona, to pozostaje pani zatrudniona do dzisiaj. Pytam więc - a przypominam, że obowiązuje panią przysięga - czy była pani zatrudniona jedenastego czerwca? - Słuchajcie państwo, możecie mnie wsadzić do więzienia albo od razu położyć w rowie i rozstrzelać. Wszystko mi jedno, co robicie z ludźmi, którzy.chcą żyć, ale nie wrócę do tego miasta, żeby nie wiem co. - To nie należy do nas, pani Chandler. To już sprawa policji. - Niech mi pan da spokój! Czy myślicie, że moja praca jest aż tak ważna dla bezpieczeństwa kraju? Jak sądzicie, ile fuzji i nabytków firm dokonuje się teraz w Los Angeles? Mam sześciotygodniowe dziecko, które wymaga opieki! - Moglibyśmy dać jej uwolnienie - szepnęła starsza pani, wypowiadając ostatnie słowo niemal szeptem. - Gloria! - przywołał ją do porządku siedzący obok pan. - Co to jest „uwolnienie”? - zapytała Melissa. - Chcę je dostać. Dajcie mi uwolnienie! Starszy pan spojrzał na Melissę, na tamtą kobietę, potem jeszcze raz na obydwie po kolei, wreszcie na pozostałych członków komisji. Wyglądało na to, że nie ma wyjścia. - No dobrze! - mruknął. - Ale niech pani zachowa to dla siebie, panienko, rozumie pani? Damy pani uwolnienie z powodu trudnych warunków, ze względu na dziecko. Tylko niech pani nie rozpowiada o tym na prawo i lewo, bo możemy cofnąć je tak samo szybko, jak go udzielamy. Zrozumiała pani? - Tak jest. Zastukała maszyna do pisania, po czym komisja wydała Melissie dowód osobisty w postaci pojedynczej karty. - Dobrze, młoda damo, oficjalnie jest pani w US Army, w stopniu szeregowca i przebywa na specjalnym bezpłatnym urlopie. Niech pani idzie i weźmie sobie coś do jedzenia. FILADELFIA, PENSYLWANIA 8 sierpnia, 11:00 GMT (06:00 czasu lokalnego) Lambert trzasnął drzwiami, ale zanim uderzyły w futrynę, trafiły prosto w jego sekretarkę. - Może następnym razem po prostu kopnie mnie pan w twarz?! - Co tam znowu...? - mruknął Greg, pokazując po kolei ręką na papiery, które zawalały całe jego biuro - pokrywały dokładnie biurko, fotele i kanapę, poukładane w eleganckie stosiki. Na czubku każdego z nich poprzyklejane były żółte karteczki z jedno - lub dwuwyrazowymi opisami tego, co znajdowało się pod spodem. - Mam tego czytania chyba na dwa tygodnie. - Ma pan gościa! - powiedziała sekretarka, akcentując ostatnie słowo w zagadkowy sposób, jak gdyby Lambert powinien się ucieszyć, że ktoś mu przeszkadza. - Specjalnie wykreśliłem z kalendarza wszystkie spotkania, żeby zająć się tymi papierami. Wszystko mi jedno kto to, proszę go wyrzucić. - Sekretarka patrzyła na niego, nie ruszając się. - No co, czego mam nie przeczytać? - Złapał najbliższy stosik, leżący na pogniecionym kocu, pod którym spał od czasu, odkąd przenieśli się z podziemnego bunkra. - Może tego: „Rosyjskie zagrożenie dla promu kosmicznego i jego załogi”? Albo tego - zrzucił z kanapy gruby raport i pokazał na następny - „Ryzyko radioaktywnego skażenia ujęcia wody w Oglala”? - Wie pan co, jeśli chce pan kiedyś dorosnąć do tego, żeby zostać prezydentem, musi pan zdecydowanie popracować nad swoimi stosunkami z ludźmi. - Trzymając drzwi, sekretarka przycisnęła je lekko do nosa, zasłaniając połowę twarzy. - Kto to? - zapytał zbolałym tonem Lambert. - Nancy Livingston. - Córka prezydenta Livingstona? - We własnej osobie - odparła sekretarka i wyszła, nie czekając na odpowiedź. Kiedy dziewczyna przestąpiła próg, Greg prawie jej nie poznał. Jej włosy, zwykle przystrzyżone krótko z jednej strony, odrastały; miała na sobie dżinsy i koszulkę, a nie spódnicę do samej ziemi i skórzaną kurtkę. - Panno Livingston - powitał ją Lambert, podając jej rękę i uprzątając fotel, żeby usiadła. Obszedł biurko i sam także usiadł. - Co mogę dla pani zrobić? Czuł się niczym jej dziadek, patrząc, jak siedzi, zapadnięta w fotel. - Chciałabym poprosić pana o przysługę - powiedziała, nie wyrażając tonem żadnego ożywienia ani też cienia sympatii. - Wie pan, czytałam o panu w gazetach i w ogóle, i zdaje się, że jest pan w porządku. I przykro mi z powodu pana żony, i w ogóle. Greg skinął głową. Uniosła się nieco, nie prostując jednak ramion; ściskała dłonie kolanami. - Chodzi mi tylko o mamę i tatę. - Popatrzyła na niego. - Wie pan, pojechali do domu, do Nowego Jorku, to znaczy do swojego mieszkania. - Lambert przytaknął, choć zdał sobie sprawę - i poczuł się z tego powodu winny - że nie ma pojęcia, co się ostatnio dzieje z Livingstonem i jego żoną. Nancy znowu spuściła wzrok. - No i wie pan, tego, zwolnili tych agentów z Secret Service, kiedy Rosjanie zagrozili, że znowu wystrzelą na nas rakiety. A rodzice postanowili, że zostaną na Manhattanie, prawda, i... Greg skinął głową. - I zastanawiałam się, czy... - widać było, że stara się powiedzieć teraz coś, co sprawia jej większą trudność - wie pan, tata zawsze mówi, jak bardzo... to znaczy, no, że jest pan dobrym człowiekiem. Dobrym w tym, co pan robi. Uważa, że świetnie wykonuje pan swoją pracę, i... lubi pana. I mama też. - Czy chce pani, żebym zadzwonił do taty i spróbował go przekonać, by wyjechał z miasta? Dziewczyna wzruszyła ramionami, popatrzyła w sufit i otworzyła usta, żeby coś dodać, ale westchnęła tylko i znów skuliła ramiona. - Myślę, że nie da się ich przekonać przez telefon. - Chce pani, żebym pojechał do Nowego Jorku? Spojrzała na niego z nadzieją. - Wie pani oczywiście, że usiłujemy skłaniać ludzi, żeby nie opuszczali domów - odparł, wyobrażając sobie, co zaczęłaby wypisywać prasa, gdyby dowiedziała się o takim zajściu. - „Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego radzi po kryjomu byłemu prezydentowi ewakuować się” - to dopiero byłby nagłówek! - I tak nikt się tym nie przejmuje. Przecież wszyscy widzieli zdjęcia ze stref wojny. - Uśmiechnęła się z politowaniem. Miała już ponad dwadzieścia lat, ale w tej chwili wydała się Gregowi młodsza. - Pan też jest z Nowego Jorku, prawda? Lambert skinął głową. - Napisali w gazecie, że pana tata jest... ważnym maklerem czy kimś takim? - Bankowcem inwestycyjnym. - I pana rodzice zostali jeszcze na Manhattanie? Greg potrząsnął głową. Rozmawiali z nim o sytuacji po ultimatum Razowa i pojechali do stanu Maine, żeby spotkać się tam z bratem i siostrą Lamberta 98 __ Dl.’.!’-\~A.. oraz ich rodzinami. Wszyscy pracowali w sektorze finansowym - brat Grega był analitykiem, mąż siostry bankowcem handlowym. Przyłączyli po prostu modemy swoich komputerów do telefonów i w ten sposób uniknęli statusu „opuszczających stanowisko pracy”. Obserwowali na odległość, jak załamuje się rynek. - Dobrze, proszę posłuchać - oznajmił Lambert, pochylając się do przodu i opierając łokcie na biurku. - Lecę w przyszłym tygodniu do ONZ-etu, na debatę w sprawie przeniesienia ich siedziby do Ottawy. Zadzwonię do pani rodziców - zresztą i tak chciałem to zrobić, i spróbuję się z nimi zobaczyć. Uśmiechnęła się nieznacznie - nie odsłaniając ani kawałka zębów - i wstała, żeby pójść. Dopiero teraz Greg uświadomił sobie, dlaczego dziewczyna tak bardzo go zaintrygowała - zwrócił uwagę, w co jest ubrana, jak wygląda. Od tygodni widywał jedynie wojskowych i cywilnych urzędników, z których żaden nie był z prawdziwego świata, to znaczy z tego zewnętrznego, otaczającego ich zamkniętą niczym klasztor przestrzeń życiową. Wstał i wyszedł zza biurka. - Przepraszam, panno Livingston... - Nancy - powiedziała, wyciągając rękę, a potem potrząsnęła energicznie jego dłonią i spuściła oczy z powrotem. - Jeśli mogę zapytać... jak tam jest, na zewnątrz? Chodzi mi o to, co mówią ludzie? I co robią? Jak teraz wygląda życie? Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Kiedy wreszcie wypuścili mnie z tego okrętu, po ataku jądrowym, przejechałam sobie stopem przez kraj. - Przejechałaś przez całe Stany autostopem po wojnie jądrowej?! - zdumiał się Greg. Podniosła na niego wzrok, żeby pokazać mu miną, że cóż to takiego, po czym znowu spojrzała w dół; przestępowała z nogi na nogę. - No, niezupełnie. Wynajęłam samochód w Pało Alto. - I dojechałaś aż do Nowego Jorku? Przytaknęła. Lambert potrząsnął głową, ale Nancy tego nie widziała. Miał ochotę złapać ją za brodę i podnieść jej głowę, zamiast tego jednak powtórzył pytanie: - I co ludzie myślą? Chcę to wiedzieć, muszę wiedzieć. Popatrzyła na niego inteligentnymi niebieskimi oczami, a następnie, nie opuszczając już wzroku, zerknęła w bok. - Boją się, przede wszystkim się boją - oznajmiła. - No i są wściekli na... na Rosjan... - I na twojego ojca - pomyślał Greg. - I chcą wygrać wojnę, ale obawiają się... - Czego się obawiają? - No wie pan - rzuciła cicho, znów spuszczając głowę. - Czego? - Końca świata - wydobyła z siebie ledwie słyszalnym głosem. A1A 90. SKRZYDŁO RAKIET STRATEGICZNYCH, BAZA SIŁ POWIETRZNYCH WARREN, WYOMING 12 sierpnia, 21:00 GMT (14:00 czasu lokalnego) Stuart słyszał własny oddech, przedzierający się z sykiem przez pochłaniacz maski. Wspinał się. Światło jego latarki rozjaśniało fragment cylindrycznej ściany metalowego szybu. ZAKAZ WEJŚCIA W POJEDYNKĘ - głosił wykonany za pomocą szablonu napis na ścianie, koło strzałki wskazującej drogę do leżącego poniżej centrum sterowniczego. Pod spodem migał strumień światła drugiej latarki, którą trzymał Langford. Ich ostatnie już baterie zaczynały słabnąć. Wspinali się, szczebel po szczeblu, po żelaznej drabince. W końcu kapitan dotarł do dużego metalowego włazu, usytuowanego w bocznej ścianie. Wsadził latarkę pod pachę i podniósł licznik Geigera. Urządzenie zaczęło natychmiast pikać. Kiedy przejechał czujnikiem po ciężkiej pokrywie, licznik przyspieszył sygnał, ale natężenie promieniowania znacznie zmalało w ciągu dwóch miesięcy od chwili ataku. Popatrzył w stronę Langforda. - Zróbmy to! - powiedział jego kolega stłumionym przez maskę głosem. Stuart powiesił licznik Geigera za haczyk na szczeblu drabinki i sięgnął obiema rękami do wielkiego koła, umieszczonego na włazie. Dało się obrócić z zadziwiającą łatwością, za każdym jednak ruchem wydawało z siebie metaliczny skrzyp. Po jednej czwartej obrotu pokrywa odskoczyła lekko, z głośnym szczękiem, a po ścianie szybu posypało się trochę piasku. Stuart popchnął wrota i otworzył je na całą szerokość; znowu posypał się piach, jeszcze więcej niż przedtem. Kapitan sięgnął do bocznego tunelu i zaczął odgarniać rękawicą piasek; z każdym jego ruchem na głowę Langforda spadała mikroskopijna lawina. Stuart grzebał tak, aż odsłonił tyczkę zasypaną w tunelu ewakuacyjnym. Pociągnął za nią, powodując osypanie się całej ściany piasku. Szarpał tyczką w tę i we w tę, uwalniając ogromne ilości piachu, które zgarniał do szybu. Z tyłu słyszał pikanie licznika Geigera. Odwrócił się i spojrzał na Langforda; kolega zbliżył czujnik do wylotu tunelu i pikanie przekształciło się w nieustanny bzyk. Pieprzę to! - pomyślał Stuart, grzebiąc ze złością w piachu. Nagle do tunelu wpadł jaskrawy promień światła. Stuart gapił się w oślepiającą biel. Minęło już tyle czasu, że zdążył zapomnieć, jak bardzo światło słoneczne różni się od sztucznego, elektrycznego oświetlenia. Nie mówiąc ani słowa, odgarnął ostatnie resztki piasku. Wreszcie wypełzł z krótkiej stalowej rury i stanął na powierzchni ziemi. Wokół nie było nic. Nigdzie. Zza jego pleców wyłonił się Langford. Znowu włączył licznik Geigera - urządzenie bzyczało równo jednostajnym szumem. - Zjeżdżajmy stąd - rzucił Langford. Ruszyli truchtem na południowy zachód, tak jak się umówili - w tamtą stronę było najbliżej - do końca bazy, a poza tym w dniu ataku wiatr wiał w przeciwnym kierunku. Tak przynajmniej głosił raport meteorologiczny, który przesłano im dalekopisem. Trawa kruszyła się pod ich stopami. Nie była zwyczajnie wysuszona, lecz stanowiła po prostu popiół, sterczący nieruchomo, jak zamrożony. Każdy ruch wzbijał spod podeszwy zewnętrznego buciora kombinezonu chmurkę kurzu. Mężczyźni minęli fundamenty Alarmowej Placówki Serwisowej. Z cementowej płaszczyzny sterczały końcówki jakichś rur i kabli, a niskie jak krawężniki fragmenty ścian pokazywały, gdzie kiedyś znajdowały się poszczególne pomieszczenia. Nie było jednak nic więcej. Wokół rozprzestrzeniał się gruz, ale tak drobny, że nie można było poznać, z czego konkretnie pochodził. Przebiegli w ciszy jakieś półtora kilometra. Obaj oddychali z trudem w szczelnych kombinezonach. Pocili się. Mimo że Stuart miał przed wojną dobrą kondycję, zaczynał już odczuwać zawroty głowy i lekkie mdłości, spowodowane wysiłkiem. Wspiąwszy się na łagodne wzniesienie - jedno z niewielu na terenie olbrzymiej bazy - zatrzymali się, żeby odpocząć. Przed nimi znajdowały się dwa okrągłe czarne, zachodzące na siebie kratery. - To Czwórka - powiedział Langford. Samej jednak wyrzutni numer cztery nie było nigdzie widać; schowała się gdzieś pod cienką warstwą czarnego szkliwa, w które stopiła się w tym miejscu ziemia. Stuart obejrzał się w stronę, z której biegli, i stuknął Langforda w ramię. Kilkaset metrów na północ od ich centrum sterowniczego widział poszarpany krater. Podobne dyski ciągnęły się aż po horyzont, w którymkolwiek kierunku się popatrzyło; upstrzyły wyczyszczony ze wszystkiego i poszarzały teren. Ale pod stopami kapitan zauważył zielone źdźbło trawy - pierwszy pęd, jaki pojawił się na wymarłych po nuklearnej pożodze równinach stanu Wyoming. A więc życie przetrwało! - pomyślał, patrząc na delikatną trawkę. - Chodźmy! - ponaglił Langford i ruszyli znowu truchtem, omijając krater, który leżał dokładnie na ich drodze. Stuarta oblewał pot, a jego buty zaczęły lekko skrzypieć w zewnętrznych buciorach. Oblizał usta pod maską, lecz słony pot nie mógł ugasić pragnienia. Biegli tak, kilometr po kilometrze, zwalniając w końcu do tempa nie większego niż przy szybkim marszu. W oddali, na płaskiej jak stół równinie, pokazały się pogięte pozostałości po płocie otaczającym bazę. Stuart opuścił głowę i zaczaj rozmyślać. Ciekawe, ile pochłaniamy promieniowania? Nie przejmował się tym, tak się tylko po prostu zastanawiał. Zaczął robić w myśli przybliżone obliczenia i doszedł do wniosku, że nie powinno być jeszcze tak źle. Może za ileś lat będzie grozić im większe ryzyko zachorowania na raka, w tej chwili jednak nie powinno im się stać nic złego. Co znajduje się tam dalej? Czy zniszczyli miasta? Czy istnieje jeszcze rząd? I Ameryka? Ilu ludzi przeżyło? Pomyślał teraz o swoich krewnych i znajomych, i o tym, gdzie mieszkali. Przychodzili mu do głowy przyjaciele i byłe dziewczyny ze studiów. Wszystkim przyporządkowywał miejscowość i oceniał prawdopodobieństwo ich przeżycia. Alf. Wysoki na ponad cztery metry, wytrzymały na tornada płot runął do tyłu, powyginany pod najdziwniejszymi kątami. Stuart i Langford po prostu przeszli po nim ostrożnie i ruszyli dalej do biegu, uciekając przed promieniowaniem. Godzinę później zobaczyli pierwszy samochód. Był daleko, ale skręcił z dwupasmowej szosy, do której się zbliżali, i popędził polną drogą, wzbijając za sobą tumany kurzu. Obaj kapitanowie pomyśleli nagle o tym samym i Langford wyciągnął zza paska licznik Geigera. Włączył go, a samochód znikał tymczasem za niewielkim wzniesieniem. Urządzenie właściwie się nie odzywało, chyba że zbliżyło się czujnik do zakurzonych kombinezonów. Zrzucili je, pozbywając się warstwy radioaktywnego popiołu. Na wąskiej drodze pojawił się drugi samochód, mijając pokrytą brezentem wojskową ciężarówkę, jadącą w przeciwnym kierunku. Stuart poprawił za luźny pas z pistoletem - dowód, że znacznie zeszczuplał - i ruszył razem z kolegą przed siebie. Chłodne powietrze omywało jego przepocony mundur i wypełniało mu płuca. Było takie świeże! Pędzili prosto ku pagórkowi, za którym przebiegała szosa. Panował na niej spory ruch, jak na tak rzadko zaludniony teren. Kiedy już wbiegali na wzniesienie, serce Stuarta przepełniła nadzieja. Patrzyli, jak szosą przejeżdżają ciężarówki, samochody osobowe, nawet autobusy. Ocalało mnóstwo ludzi i obaj wkrótce do nich dołączą! Kapitan pracował nogami z całych sił, mimo że drętwiały mu już łydki. Znaleźli się na wierzchołku i stanęli jak wryci, gdyż ich oczom ukazał się niesamowity widok. Na ziemi, całymi rzędami, leżały ciała. Wśród nich poruszali się pojedynczy ludzie, a także małe grupki. Oglądali zabitych; już z tej odległości widać było, że niektóre z powykrzywianych kształtów były tylko fragmentami ciał. Leżały ich całe tysiące. Tu i tam płaczącą kobietę pocieszali podtrzymujący ją przyjaciele, ówdzie mężczyzna klęczał przed kimś mu bliskim. Przede wszystkim jednak żywi przechadzali się powoli wśród umarłych, przyglądając się im bezskutecznie, szukając i nie chcąc znaleźć. Langford pobiegł w dół. Stuart już miał za nim zawołać, ale wiedział, że i tak go nie posłucha. W mieście mieszkała jego rodzina. NOWY JORK, STAN NOWY JORK 15 sierpnia, 18:00 GMT (13:00 czasu lokalnego) - Czy mogę zrobić ci drinka? - zapytał jowialnym tonem Walter Livingston. - Eee, nie, dziękuję. - Lambert wszedł do dużego apartamentu - jego agenci ochrony pozostali na wyłożonym marmurem korytarzu - i rozejrzał się po dostatnio urządzonym salonie, którego narożne okna wychodziły na park. - Bardzo piękne mieszkanie - powiedział. - Dziękuję - odezwała się Pierwsza Dama, nachylając się nad fotelem i biorąc leżącą na nim poduszkę. Przez chwilę obracała ją w rękach, po czym umieściła we właściwym miejscu, na kanapie. Nie ma żadnych służących - zauważył Lambert. Wszyscy pouciekali z miasta. - Nie miałeś chyba kłopotów z korkami na ulicach? - zapytał uśmiechając się prezydent, po czym potrząsnął pojemnikiem do mieszania martini, przygotowując drinki sobie i żonie. Greg się roześmiał. - Nie, sir. - Zaprzeczył ruchem głowy i usiadł na miejscu, które wskazała mu Pierwsza Dama. - Założę się, że łatwo znajdziemy wolny kort - usłyszał z holu Lambert, kiedy już Livingstonowie usiedli koło niego. - Właśnie biegałam. Jest za gorąco. - No chodź, Nance! - W drzwiach pojawiła się Nancy Livingston, wycierając ręcznikiem włosy, i jej brat Jack, depczący jej po piętach. - Pójdziemy na korty i zagramy jednego seta! Zobaczyli Grega; Nancy odwróciła się i powiedziała spokojnym tonem: - Jest za gorąco! Syn prezydenta rzucił okiem na Lamberta, założył z powrotem słuchawki swojego przenośnego odtwarzacza płyt kompaktowych i ruszył do innego pokoju. Nancy minęła salon i poszła do kuchni. Greg zauważył, że Pierwsza Dama pochyliła się do przodu i popatrzyła najpierw za Jackiem, potem za córką, która zaczęła krzątać się w kuchni. Pani Livingston uśmiechnęła się do Lamberta, próbując w ten sposób naprawić kolejną niezręczność towarzyską jej dzieci. - A więc, Greg - odezwał się prezydent, oblizując z palców martini, którego się trochę rozlało - co tam słychać? Opowiedz mi wszystko. - Nachylił się i nadstawił uszu. Greg poczuł się niespokojnie, gdyż zdawał sobie sprawę, że ma tylko kilka minut, a Livingston jest niezmiernie ciekaw, co się dzieje. Nancy przysiadła na kanapie koło ojca, trzymając w ręku kiść winogron. Wokół szyi owinęła sobie ręcznik, żeby zasłonić przód swojej cienkiej koszulki. - Panie Lambert, zna pan oczywiście naszą córkę, Nancy - odezwała się Pierwsza Dama. Dziewczyna tymczasem skrzyżowała gołe nogi, siadając po turecku na kanapie i kładąc sobie na nogach winogrona. Pokazała Gregowi wymuszony uśmiech. Kątem oka Lambert spoglądał na Pierwszą Damę, ubraną w suknię, z naszyjnikiem z pereł na szyi, patrzącą na córkę w workowatych szortach koloru khaki i koszulce ze spranym obrazkiem. - Dobry wieczór, panno Livingston - powiedział Greg, gdy Nancy zabrała z twarzy mokre pasmo włosów i wsadziła w usta pierwsze winogrono. - No cóż - odezwał się prezydent - idziemy na Moskwę? Lambert zdawał sobie sprawę z tajności informacji, jakimi dysponował. Omawianie planów wojennych podczas towarzyskiej pogawędki nie było najlepszym pomysłem - wiedział jednak, że odpowiedź na to pytanie jest oczywista i Livingston chce po prostu zagaić rozmowę. Odparł więc: - Na to wygląda. Wczoraj zdobyliśmy Kaługę, a teraz pukamy do bram Tuły. - Czy coś wskazuje na to, że te czołgi w Riazaniu zamierzają się ruszyć? - Zdaje się, że chyba nie mają paliwa - odparł Greg. - Stoją na południowy zachód od miasta, nieruchomo jak bunkier. - Niech Bóg błogosławi tych chłopców z lotniskowca na Morzu Czarnym! Naprawdę udało im się odciąć dostawy ropy z Kaukazu? - Rzeczywiście, sir. - A co z innymi frontami? Z Syberią? - Nasi żołnierze dotarli do rzeki Chór, około osiemdziesięciu kilometrów na południe od Chabarowska, w którym, jak wiadomo, znajduje się dowództwo rosyjskiego Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego. Pędzimy także wzdłuż wybrzeża, od Władywostoku, praktycznie nie napotykając oporu, i dzisiaj przeprawiamy się przez rzekę Samarga. - A co1 z Sachalinem? Czy dowódca miejscowego garnizonu przewrócił się już na plecy i udaje nieżywego? - No cóż, było po drodze parę potyczek, ale głównie z oddziałami, których dowódcy ogłosili, że tworzą nowe, niezależne Siły Obrony Sachalinu i w związku z tym chcą zachować broń. Inni upierali się, że oddadzą broń, lecz tylko wtedy, jeśli słono im się zapłaci. To nie miało raczej zbyt wiele wspólnego z lojalnością wobec Moskwy. Kiedy wkraczamy do tych wszystkich miasteczek na Sachalinie, okazuje się, że nawet rosyjscy żołnierze i piloci są głodni. Jeżeli nie są w stanie wyżywić nawet wojska, to łatwo sobie wyobrazić, w jakiej sytuacji znajduje się ludność cywilna. Tak jest na całej Syberii. Właśnie się poddały rosyjskie władze Sachalinu. Lojalni wobec Moskwy pozostali tylko niektórzy oficerowie i żołnierze, którzy przybyli właśnie z frontu chińskiego i są zbyt zmęczeni wojną, żeby zaczynać nową. Mieszkańcy Sachalinu czekają na kogokolwiek, kto mógłby im zapewnić trzy gorące posiłki dziennie. - A co się dzieje na północy? W Karelii? - Dzisiaj nasze wojska atakują Pietrozawodsk. To największe miasto po drodze; za nim jest już tylko Sankt Petersburg. - Czy będziecie się starać połączyć Front Karelski z jednostkami idącymi od południa? - Jedne i drugie znajdują się jeszcze zbyt daleko od siebie. Jeżeli wojna się przeciągnie, prawdopodobnie spróbujemy przejść przez Nowogród i dalej, na razie jednak wystarczająco trudnym zadaniem jest dotarcie do Sankt Petersburga. - A co z jednostkami polskimi i fińskimi? Czy jest jakaś szansa na to, że uderzą z południowej Finlandii? - Nie teraz. Dwie polskie dywizje to bardzo lekka piechota - wojska desantowe, powietrzne i morskie. A Finowie mogą wystawić zaledwie ekwiwalent czterech dywizji piechoty. Robią, co do nich należy - związują w walce mniej więcej podobne siły rosyjskiej piechoty zmotoryzowanej - ale raczej nie będą posuwać się naprzód. Za to dywizja pancerna i druga, piechoty zmotoryzowanej, które Polacy wysłali przeciw półautonomicznemu obwodowi kaliningradzkiemu, spisały się znakomicie; teraz wiążą w walce cztery dywizje rosyjskie, w tym dwie pancerne, na Litwie. - Nie będę zgadywał, że miało z tym coś wspólnego lotnictwo brytyjskie? Lambert się roześmiał. Zdał sobie sprawę, że Livingston naprawdę uważnie śledzi sytuację. Spojrzał na wygodny skórzany fotel, stojący z boku pokoju przed ściszonym, lecz ciągle włączonym telewizorem, i stosy gazet porozkładanych dookoła. W porównaniu ze sprawozdaniami w Owalnym Gabinecie wyglądało to naprawdę skromnie. - A co z tym ultimatum? - zapytał prezydent nagle bezbarwnym głosem. Mięśnie twarzy Grega się napięły. - Niech zgadnę. CIA i NSA uważają, że Razów blefuje. Lambert podniósł wzrok i skinął głową, najdelikatniej jak można. - A jeśli się mylą? Czy Constanzo ma jakieś pomysły na tę ewentualność? Greg wzruszył ramionami. - Zatem zamierzają po prostu uderzyć na Moskwę - i podejrzewam, że pewnie na Bastion też - i rzucić im wyzwanie? Mój Boże, co za straszliwa zabawa w tchórza - zobaczmy, kto pierwszy pęknie! Lambert powinien już spojrzeć na zegarek, oparł się jednak tej pokusie. - Sir - powiedział, patrząc na Livingstona - czy nie sądzi pan, że byłoby... rozsądnie rozważyć przeniesienie się w inne miejsce? Może pojechałby pan do swojego domu w New Hampshire? - A więc o to chodzi - domyślił się od razu prezydent; jego dawna energia przebiła się przez nieco formalną gościnność. - Ustalcie tylko, czy Razów mówi prawdę. Czy taki jest plan? Rozmawialiście o oficjalnej ewakuacji? - Tak, sir, dyskutujemy o tym. I tak ponad sześćdziesiąt procent mieszkańców wielkich miast uciekło już na wieś. - Zdajesz sobie sprawę, kto został i kto zawsze zostanie, niezależnie od tego, ile wysiłku włożycie w ewakuację? Najbiedniejsi. Te czynszowe kamienice pełne ludzi, którzy nigdy w życiu nie byli dalej niż dziesięć przecznic od swojego domu. No i Gwardia Narodowa, policja, strażacy, służby miejskie i wszyscy inni, którzy są potrzebni, żeby miasta nie pozawalały się same, jeżeli nie zrobią tego Rosjanie. A co z ludźmi, których zmusza do pracy Constanzo? - Wszyscy, których praca nie jest szczególnie ważna dla obronności państwa, podlegną rozśrodkowaniu. - Ile zatem mniej więcej osób pozostanie w miastach, jeśli przeprowadzona zostanie oficjalna ewakuacja? - Agencja FEMA ocenia, że pięć, może osiem procent - poinformował Lambert. - Parę milionów, około dziesięciu. - No i będzie promieniowanie... - Obozy uchodźców znajdują się przeważnie pod wiatr w stosunku do prawdopodobnych celów. Oczywiście, przy założeniu, że wiatry będą wiać z tych kierunków, z których wieją najczęściej. Greg poczuł, że Nancy mu się przygląda. Spojrzał na nią. Przechyliła głowę i zgarnęła włosy z twarzy, patrząc mu w oczy. - Sir - odezwał się znowu Lambert - warto rozegrać to bezpiecznie. Jeśli 440 nie musi pan być w wielkim mieście, kiedy wybije zła godzina - jeżeli w ogóle wybije - to po co w nim siedzieć? Poza tym ma pan rodzinę, sir. - Och, wysyłam ich na ranczo ich wuja, do Montany. - „Wysyłam”? - powtórzyła ironicznym tonem Nancy, a potem wybuchnęła śmiechem, rozgryzając winogrono. - Wysyłasz mnie gdzieś? - Uśmiechnęła się, unosząc brwi. -’Na ranczo wujka Billa, tak? - Znowu się roześmiała. - Musisz tam pojechać, bo inaczej Jack też nie pojedzie - oznajmiła Pierwsza Dama. - Kazaliśmy mu się tobą opiekować, przekonać cię do wyjazdu. Nancy wpatrywała się w rodziców, a oni w nią. - Sir, czy nie byłoby rozsądnie, żeby pan i pańska żona pojechali do Montany razem z... - Niech pan da już spokój, panie Lambert - rzekła Nancy, nie odrywając wzroku od ojca i matki. - Są uparci jak osły i zawsze tacy byli, oboje. Nikt nie może powiedzieć im czegoś, czego by już nie wiedzieli. - Spojrzała na Grega. - Tę historię o najbiedniejszych, którzy nie zostaną ewakuowani z miasta, opowiadali tydzień temu. I wie pan, co jeszcze mówili? Dlaczego nie opuszczą Nowego Jorku? - Odwróciła się i popatrzyła na ojca. - Powiedz mu. No powiedz temu panu, jaki jest twój wielki powód, dla którego chcesz tu zostać i dać się usmażyć na skwarkę. Livingston podniósł oczy na Lamberta i z bezbarwnym wyrazem twarzy wyjaśnił: - Ponieważ to właśnie najbiedniejsi, ci skrzywdzeni przez los ludzie, którzy nigdy w życiu nie byli dalej niż o dziesięć przecznic od swoich domów, według sondaży opinii publicznej przeprowadzonych przed odsunięciem mnie od władzy, pozostali przy mnie do końca. To oni stanowili tych sześć procent, które ciągle miało na mój temat pozytywne zdanie. Lambert zwiesił głowę, a potem spojrzał na byłego prezydenta i oznajmił: - Wie pan, że każdy będzie robił wszystko, co w jego mocy, żeby to się nie stało. - Wszystko, oprócz jednego, Greg. Uda się wszystko, z wyjątkiem jednej jedynej rzeczy. Nie pohamują swojej dumy i nie wycofają się, zanim będzie za późno. 20 KILOMETRÓW NA POŁUDNIE OD CZECHOWA, ROSJA 21 sierpnia, 14:00 GMT (16:00 czasu lokalnego) Prawie każdy wstrząs rzucał Chandlera na coś twardego albo ostrego. Mdlejąc z gorąca w kombinezonie przeciwchemicznym, który włożył z powodu czwartego poziomu zagrożenia MOPP, David oglądał napromieniowaną okolicę przez wizjery czołgu. Mimo że osiągająca moc tysiąca pięciuset koni mechanicznych turbina gazowa abramsa spalała teoretycznie olej lub benzynę, teraz obracała się równiutko z częstotliwością dwudziestu dwóch tysięcy pięciuset obrotów na minutę, pracując na paliwie lotniczym, które ostatnio zatankowali. Pędzili po wyboistym terenie z prędkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Davida cały czas szarpało to w tę, to w tamtą stronę; szybki jego maski zamgliły się od potu i wilgoci przesiąkniętego wodą kombinezonu, który spłukano w ostatnim punkcie odkażania. Trzeba znowu zmienić filtry masek - pomyślał. Zdążyły już pewnie wchłonąć sporo promieniotwórczego pyłu. Chandler czuł się nie najlepiej w swoim ochronnym stroju - spocony, skrępowany, no i skażony, mimo że natychmiast po przejechaniu przez niebezpieczną strefę zatrzymywali się i zmywano ich strumieniami wody. To, co robili, miało sens - dzięki temu, że poruszali się po napromieniowanym terenie, szybko postępowali naprzód. Rosjanie nie mogli się tu okopać ani bronić przy pomocy Oddziałów Pomocniczych; przynajmniej nie na długo. David jednak czuł się brudny, miał ochotę otworzyć właz, wystawić głowę i odetchnąć świeżym powietrzem. Posmakować świat, który go otaczał. Był już tak długo w swojej pancernej jednostce i własnym abramsie, że przyznawał rację staremu wojskowemu powiedzeniu: „Jeśli go widzisz, to znaczy, że da się zabić”. W tej chwili jednak na zewnątrz była tylko ziemia, sczerniała i stwardniała z powodu jądrowej eksplozji, która nastąpiła tutaj prawie na poziomie gruntu. Mimo że od czasu nuklearnej wymiany ognia minęły już ponad dwa miesiące, raport NBC-1, który sporządził pluton rozpoznawczy Baileya, podawał poziom napromieniowania rzędu pięćdziesięciu radów na godzinę. Jeśli pozostaną szczelnie zamknięci, oddychając oczyszczanym przez filtry czołgu powietrzem, chronieni przed bezpośrednim promieniowaniem grubym pancerzem abramsa, nic im się nie stanie. Trzeba tylko nie wystawiać głowy, przynajmniej przez następnych piętnaście kilometrów. Chandler starał się obserwować teren przed sobą i z boków. Chociaż pędząc przez obszar, na który spadła rakieta atomowa, czuł się względnie bezpiecznie, nieprzyjaciel mógł jednak strzelać do nich nie tylko z przodu, ale także od strony flank, a boczny pancerz czołgu jest cieńszy. Brygada położyła dwa rzędy min przeciwczołgowych M-718, które wystrzeliła artyleria przed wkroczeniem abramsów na ten teren, żeby utworzyć coś w rodzaju wolnego korytarza. Te miny i parę śmigłowców szturmowych to była cała osłona, jaką batalion Chandlera miał przeciw ewentualnym atakom z boków. Musieli teraz spieszyć się nie tylko ze względu na promieniowanie, lecz i dlatego, że miny były ustawione na samoczynne odpalenie tuż po przewidywanym przejeździe oddziału Davida. Chodziło o to, by nie stwarzały ryzyka dla jednostek postępujących za nimi. Chandler czułby się lepiej, gdyby razem z Jeffersonem siedzieli jak zwykle w otwartych włazach i obserwowali okolicę przez lornetki. Zamknięty wewnątrz pancernego pudła, David widział od czasu do czasu tylko osmalony pień drzewa albo fundament wiejskiego domu. To nie jest miejsce dla piechoty - pomyślał. Żadnego wysiadania, żadnych przystanków - AA”) trzeba jedynie pędzić przed siebie. Spojrzał na ponaddzieraną i pogniecioną mapę, którą rozkładał i składał niezliczoną liczbę razy, w miarę jak posuwali się ciągle na północny wschód. Znowu rzuciło go na ścianę wieży; nie potrafił uważać na zbliżające się nierówności gruntu i jednocześnie patrzeć na mapę. Podniósł wzrok i zobaczył kątem oka jakieś zakłócenie krajobrazu, coś w rodzaju nieregularnej linii. Obrócił więc wieżę, żeby przyjrzeć się dokładniej przez celownik działa, i w tym samym momencie podskoczył w powietrze na nagłym wzniesieniu polnej drogi. Hełm Chandlera uderzył w zamknięty właz, kolana Davida oderwały się od fotela, na którym klęczał. Ważący sześćdziesiąt trzy tony pojazd runął z powrotem na ziemię. Skomplikowany hydromechaniczny system zawieszenia abramsa, którego czternaście kół wraz z sześcioma metrami kwadratowymi gąsienic trzymało się na stalowych drążkach skrętnych, pochłonął większość energii upadku, Chandler jednak opadł twardo na kolana i zsunął się w dół, aż na podłogę przedziału załogi. Uderzył się boleśnie. Pot, strząśnięty z brwi, zaszczypał go w oczy, zniekształcając widok. Nie było jednak sposobu, żeby potrzeć oczy, zasłonięte szybkami maski, David zamrugał więc parokrotnie, żeby jakoś je oczyścić. Nie dość, że głowa dokuczała mu z niewyspania, teraz w dodatku bolały go jeszcze pośladki. Z pomocą celowniczego Chandler wspiął się z powrotem na swój wysoko umieszczony fotel, żeby dalej obserwować teren. Wyjrzał na prawo i zobaczył pędzącą ku nim rakietę, odległą zaledwie o jakieś trzysta metrów. - Kierowca - w prawo!!! - wrzasnął do interkomu, po czym, rzucony w bok, uderzył hełmem w lewą ścianę wieży, aż wykręciło mu szyję. - Rakieta, rakieta...!!! Tuż koło czołgu rozległo się głębokie ŁŁŁUUPPPP!!! Wibracja, jaką poczuł Chandler przez pancerz, spowodowała, że wstrzymał oddech i... - O matko! - jęknął kierowca. - Rany! To było dopiero... - Celowniczy! - zawołał teraz David, spoglądając wzdłuż cienkiego kabla sterującego rakietą, który błyszczał w słońcu, wskazując drogę do rosyjskiego BTR-a. - Cel - godzina druga! BTR! Ładowniczy - ładuj! HEAT! * - Nie mogę znaleźć! - krzyknął celowniczy. - Ja celuję! - odparł Chandler, łapiąc za „joystick” sterujący wieżą i szybko nastawiając krzyżujące się na ekranie linie na rosyjski pojazd - niski, pękaty wóz pancerny, osłonięty siatką maskującą. - Siedzi! - oznajmił Jefferson. - HEAT! - dorzucił celowniczy, informując, że przestawił komputer na nowy rodzaj pocisku. Z celu wyleciała niewielka chmurka dymu, po czym w powietrze wystrzeliła mała rakieta, skręcając w tę i we w tę, zanim ustaliła kierunek lotu prosto na czołg Davida. Lufa działa i jego celownik nie zmieniały położenia względem ziemi, mimo * Heat oznacza „gorąco”, jest to jednak także skrót od: High Explosive Anti-Tank Round, czyli pocisk kumulacyjny (przyp. tłum.). że abrams ciągle podskakiwał. Chandler nakierował już’ świecące się linie dokładnie na środek BTR-a i zablokował celownik, a rakieta się zbliżała. Inne pojazdy batalionu co chwila meldowały o napotkanych BTR-ach i BMP-ach, lecz nie o czołgach przeciwnika. Kiedy rakieta przeleciała już połowę drogi, David uruchomił YAG - urządzenie śledzące cel, którego zasadniczym elementem jest laser neodymowy, zabudowany z tyłu wieży. Czujniki YAG-a mierzą także siłę i kierunek wiatru oraz temperaturę i wilgotność powietrza. Mając dane z YAG-a, a także wartość prędkości pojazdu, komputer reguluje w sposób ciągły ustawienie lufy. - Poszedł! - zawołał David, pociągając za „spust”. ŁŁŁUUPPP!!! - odezwała się armata, wyrzucając z siebie kumulacyjny pocisk. Cel eksplodował niemal natychmiast, mimo że znajdował się w odległości tysiąca czterystu metrów. Rakieta skręciła i uderzyła w ziemię, o paręset metrów przed abramsem Chandlera. Tymczasem wewnątrz BTR-a nastąpił drugi, znacznie potężniejszy niż przedtem wybuch, zrywając pokrywającą transporter siatkę i przewracając go na bok. Kadłub pojazdu pancernego wyglądał już tylko jak podpalona skrzynka sztucznych ogni, strzelających poziomo, równolegle do powierzchni ziemi. - Dostał!!! - wrzasnął celowniczy, który obserwował sytuację przez własny wizjer. - Wstrzymać ogień! - rozkazał David, skrajnie zmęczony i roztrzęsiony przeżytymi chwilami napięcia. W polu widzenia Chandlera pojawił się jeden z bradleyów kompanii Delta. - Gońmy kompanię Alfa! - rzucił David i kierowca skręcił w lewo, ustawiając czołg z powrotem w stronę Moskwy. Chandler odsłonił brezent, odkrywając zabitych. Było ich sześciu, sami czołgiści. Wszyscy potwornie poparzeni; niektóre części ciała leżały zakrwawione w pobliżu korpusów. David opuścił zasłonę. Czuł się wyczerpany. Trudno już mu było cokolwiek odczuwać z powodu śmierci tych ludzi. Znowu zabici. Chandler dokonywał obchodu poległych i rannych, jak zwykle w przerwach pomiędzy walkami. W tym czasie w Centrum Operacji Taktycznych zastępca dowódcy batalionu, Loomis, przedstawiał szczegóły planu misji, który David omówił obszernie z dowódcami kompanii i ich zastępcami. Następnie podległych mu podoficerów czekały jeszcze spotkania: z S-l - człowiekiem od spraw osobistych, S-2 - od raportu wywiadu, S-3 - od planu operacyjnego, S-3Air - od planu wsparcia powietrznego, wreszcie z S-4, który poruszy najbardziej interesujący temat - zaopatrzenie. Chodziło przede wszystkim o to, gdzie się „podłączyć”, żeby znowu zatankować. Chandler przeszedł koło niewielkiego zielonego urządzenia o rozmiarach mniej więcej kuchennego pojemnika na chleb. Alarm chemiczny. Wąchał i wąchał przez cały czas. Szukał w powietrzu śmierci. Pierwszy atak gazowy, jaki przeżył David, pozostał jak dotąd ostatnim; kto wie jednak, co jeszcze miało ich spotkać. Koszmarne wspomnienie było silniejsze od wszystkich scen walki, które zapisały się w pamięci Chandlera. Ale zawsze mogła się zdarzyć gorsza sytuacja. Teraz uwagę Davida zwróciło wołanie dobiegające z rozładowywanej u stóp pagórka ciężarówki. - Nadeszła poczta - odezwał się z boku Barnes. Chandler podniósł wzrok i zobaczył, że sierżant mu się przygląda. - Oddział wysyłkowy dywizji. - Barnes obrzucił Davida spojrzeniem od stóp do głów. - Dostaliśmy trochę nowych kabli dwużyłowych - WD-1 i akumulatorów typu D. Czy mamy podłączyć trzystadwunastki? Chandler potrząsnął głową. Podczas postojów używali, zamiast nadajników, starych telefonów TA-1, czerpiących energię jedynie z siły głosu; chodziło o to, żeby nie wysyłać niepotrzebnie żadnych fal, które mogłyby zdradzić pozycję batalionu. Mieli też nowsze telefony polowe, TA-312, ale skończyły im się do nich akumulatory, a także potrzebny do nich dwużyłowy kabel, którego zapas rozjechały gąsienice. Oddział jednak ruszał wkrótce w drogę i David zdecydował, że szkoda czasu i roboty na rozwijanie kabli. - Czy zejdziemy z trzeciego MOPP, kiedy będziemy odjeżdżać? - zapytał sierżant. Chandler spróbował się zastanowić. Czwarty stopień MOPP oznaczał włożenie całego stroju ochronnego. Jeżeli odezwie się wykrywacz piskliwym sygnałem, słyszalnym prawie na kilometr, wtedy natychmiast przechodzi się na MOPP IV - albo się umiera, nie zdążając. Trzeci MOPP, który obowiązywał od paru godzin, to kombinezon, rękawice, buty - wszystko na człowieku, tylko maska niesiona przy boku. Męczące. David pomyślał, że przydałoby się zarządzić MOPP I, czyli zdjęcie niewygodnych strojów ochronnych, choćby po to, żeby ludzie mogli podrapać się w dziesiątki miejsc swędzących pod grubymi kombinezonami i wilgotnymi, brudnymi ubraniami. - Zejdźmy na drugi MOPP - postanowił. Przy MOPP II żołnierz ma na sobie kombinezon, a zewnętrzne buciory, rękawice i maskę nosi w sakwie. Przejście z MOPP I na MOPP IV podczas jazdy czołgiem zajmuje około dwudziestu sekund. David uznał, że to za długo - zginęłoby zbyt wielu ludzi. Popatrzył na dwa abramsy, stojące na łące koło wzgórza 442. Jeden miał kilka czarnych plam, a z tyłu kadłuba brakowało elementów pancerza, które zostają wyrzucone w górę podczas wybuchu amunicji. Włazy też były sczerniałe, a z boku wieży widniała dziura. Drugi czołg wydawał się jednak z tej odległości cały - był zieloniutki jak trzeba. Jedyne, co rzucało się w oczy, to otwarte na oścież włazy. - Co z tymi dwoma z tamtego dziurawego? - zapytał Chandler, pokazując palcem na zniszczony pojazd. - Z jednym jest marnie - odparł Barnes. - Chyba stracił nogę, jeśli w ogóle z tego wyjdzie. A drugi - nie wiem. Nie miał nawet zadrapania, ale ledwo oddychał. Kaszlał, był taki czerwony na twarzy i... - Sierżant potrząsnął głową. Zatrucie oparami metalu - pomyślał David. Przy olbrzymich temperaturach, jakie wytwarzają się w czasie przebijania pancerza pojazdu, różne dziwne metale, z których jest wykonany, spalają się, a powstający przy tym dym jest silnie toksyczny. Bywa też, że ciśnienie wywołane uderzeniem rozrywa niektórym płuca. No i wreszcie czasem trafiają ludzi stopione kawałki metalu, które przy tej prędkości działają w zamkniętej przestrzeni jak odłamki. Tak było z chłopcami z tego czołgu z kompanii Bravo... Oprócz tego... - Powinien się pan przespać, sir - powiedział Barnes, przyglądając się Chandlerowi. - Mamy jeszcze z godzinę postoju. Ile to już czasu? - zastanowił się David. Walczę od pięciu i pół tygodnia. Przez cały ten okres nie spałem więcej niż parę godzin naraz. - Dobrze - odparł i zszedł z pagórka, do swojego abramsa. Po drodze mijał kadłuby rosyjskich pojazdów, stojące tam, gdzie spotkało je przeznaczenie - tuż przed wzgórzem 422. Batalion Chandlera spuścił na nie z góry deszcz śmierci - wyższa prędkość maksymalna amerykańskich M-l pozwoliła im dotrzeć na wierzchołek przed nieprzyjacielem. Każda ze zniszczonych maszyn była teraz oznaczona wielkim X, wymalowanym kredą. Symbol ten oznaczał, że pojazd został sprawdzony i jest „bezpieczny”, to znaczy, że leżący wewnątrz ludzie nie stanowią już zagrożenia. Abramsy, które także mijał, były również nieruchome - żołnierze korzystali z możliwości przespania się. Dowódcy plutonów wyznaczyli jednak po jednym członku załogi każdego czołgu, żeby przeczyścić lufy dział. Tu i ówdzie pracowali zatem ludzie, szorując sześciometrowymi wyciorami poopuszczane lufy. Tylko koń, siodło i mężczyzna - przypomniał sobie David stary kawaleryjski slogan. Wszystkie pojazdy zostały już zatankowane, załadowano nowe pociski. Piechurzy i czołgiści leżeli teraz na ziemi koło swoich maszyn. Po prostu spali, ale Chandlera ogarnął dziwny chłód, kiedy tak patrzył na nieruchome ciała, z których część powyginana była pod nienaturalnymi na pozór kątami. Przystanął i przyjrzał się uważniej jednemu z mężczyzn - jego pierś podnosiła się i opuszczała powoli w głębokim śnie. Podszedł do swojego wozu. Jefferson i kierowca spali koło gąsienicy. David obszedł abramsa i stanął z jego przodu. Z prawej strony włazu kierowcy widniała długa czarna smuga - ślad po podmuchu rakiety, która o mało ich nie trafiła. Napotkała jednak najgrubszą część pancerza, dodatkowo znacznie zwiększoną przez pochylenie przodu pod bardzo dużym kątem. Davidowi i jego załodze nic złego się nie stało. Podrapał rękawicą czarną plamę i potarł w palcach drobiny sadzy. Przysypiał już na stojąco. Położył się na suchej trawie i zamknął oczy. Głowa bolała go, jak gdyby ktoś wbijał mu w nią szpilki. Poczuł drapanie w gardle, ostrzegające, że wkrótce może się rozchorować. Jego myśli zaczęły odpływać. Raz obudził go jednak dopływ adrenaliny, kiedy zaczął się martwić, czy Loomis czuwa jeszcze przy nadajniku. I nie sprawdziłem pozycji zajmowanych przez poszczególne kompanie - przypomniał sobie Chandler. Mam nadzieję, że wystawili warty. Z wysiłkiem otworzył oczy i się rozejrzał. Piechurzy śpiący na stoku wzgórza leżeli po prostu na ziemi. Nikt się nie okopał - pomyślał. Głowa opadła mu AAf. znowu pod własnym ciężarem, a oczy się zamknęły. Muszę się przespać. Już przestaję normalnie widzieć. Ale wypoczynek nie chciał nadejść. Westchnąwszy David podniósł się i, zbolały, ruszył przed siebie, żeby odnaleźć warty. Chwiał się, zasypiając i budząc podczas marszu. OBIEKT SPECJALNY, CÓRA WEATHER, WIRGINIA 24 sierpnia, 13:00 GMT (08:00 czasu lokalnego) - Padł Podolsk, panie prezydencie - oznajmił generał Thomas. - Teraz czołowe jednostki Trzeciego Pułku Kawalerii Pancernej Piątego Korpusu znajdują się jakieś trzydzieści kilometrów na południe od przedmieść Moskwy. Dotrą do nich najprawdopodobniej w nocy, według czasu moskiewskiego. - Zgodnie z obowiązującymi rozkazami - wtrącił Lambert - armia ma rozpocząć okrążanie miasta, omijając główne linie obrony. Pozostawimy otwartą drogę na Nogińsk, żeby mieszkańcy mogli się ewakuować, tak jak pan prezydent polecił. - I żeby ruskie wojsko mogło dostawać zaopatrzenie - mruknął dowódca Piechoty Morskiej, generał Fuller. - Cholera, sir. Jeżeli mamy tam wejść i unurzać ręce we krwi, to musimy zrobić to dobrze. Nie powinniśmy się zatrzymywać, tylko zacisnąć pętlę. - Nie chcę, żeby Razów poczuł się jak zwierzę w pułapce - powiedział prezydent. - Żebyśmy go tam zamknęli i nie pozostawili drogi ucieczki. - Rozejrzał się po twarzach zebranych członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego, chcąc pokazać, że ma w tej kwestii stanowcze zdanie. - A co z Sankt Petersburgiem? - Ogólny plan jest taki sam, sir - odparł generał Thomas. - Omijamy obronę i okrążamy. Nasze siły zdobyły Tosno i przecięły główną linię kolejową pomiędzy Moskwą a Sankt Petersburgiem. Dwudziestego szóstego odetną ostatnie połączenie drogowe z Moskwą. Według naszych harmonogramów czołowe oddziały na tym froncie powinny trzydziestego dotrzeć do wybrzeża Bałtyku. - Czy są jakieś oznaki przemieszczania się innych rosyjskich sił znajdujących się w polu? - pytał Constanzo. - Tych grup armii w państwach nadbałtyckich albo na południe i wschód od Moskwy? - Nie, sir - zaprzeczył Lambert. - Sądzimy, że Trzeci Korpus Gwardii Narodowej jest w stanie powstrzymać wszelkie ewentualne ruchy wojsk rosyjskich na południe od Moskwy. Zatem operacja Następca Tronu - moskiewska - jest zabezpieczona. A według danych zarówno DIA, jak i CIA, grupy armii rozlokowane w krajach nadbałtyckich nie mają dość sprzętu ani zaopatrzenia, żeby przemieścić się na większą skalę. - Czy na Dalekim Wschodzie sytuacja się uspokaja? - Tak, odkąd padł Chabarowsk, opór Rosjan praktycznie się załamał. Jak pan wie, zakończyliśmy już walki na Sachalinie i posuwamy się na zachód wzdłuż Kolei Transsyberyjskiej, niedaleko granicy chińskiej. Marines idą też ciągle wybrzeżem na północ i prawie nie napotykają oporu. - Myślę, że już czas rozważyć zawieszenie broni na Dalekim Wschodzie, sir - odezwał się dyrektor CIA. - Czy widział pan naszą propozycję operacji Zakrzywiony Miecz? - Chodzi o ten pomysł uzbrojenia Rosjan, żeby powstrzymali Chińczyków? - Tak, sir. Znajdziemy się w niezłych opałach, jeżeli dowództwo armii chińskiej zdecyduje, że pora wznowić ofensywę. Czy będziemy bronić rosyjskiego terytorium przed Chińczykami? - Nie stać nas na to, w sensie politycznym - zabrał głos sekretarz stanu - żeby znowu użyć broni jądrowej w Azji, panie prezydencie. Wszystko, co tam robimy, jest obserwowane z najwyższą uwagą. Musimy dobrze się zastanowić, jakie wykonać ruchy, jeżeli mamy doprowadzić do osiągnięcia porozumienia, które chroniłoby przed upadkiem rosyjskiej władzy na Syberii. - To problem na później - stwierdził Constanzo. - Jeśli chodzi o Syberię, w tej chwili muszę wiedzieć, czy coś wskazuje na to, że ruszają z miejsca te dwie grupy armii. Thomas otworzył usta, ale spojrzał na dyrektora CIA i się nie odezwał. Prezydent popatrzył więc w tę samą stronę i zapytał: - Chce pan o tym mówić teraz? - Sądzę, że to odpowiednia pora. - Dobrze. - Prezydent wyprostował się w fotelu. - Proszę - zaczął, podnosząc głos i spoglądając na młodszych pracowników siedzących w drugim otaczającym stół rzędzie - żeby wszyscy, z wyjątkiem urzędników najwyższego szczebla, opuścili salę. Dziękuję. Rozległ się krótkotrwały szelest zbieranych papierów. Teraz wypraszanie niższych urzędników stało się już dość częste. Gromada wojskowych i cywilów ruszyła do wyjścia. - Okay - oznajmił Constanzo, kiedy drzwi się zamknęły. - Czy ktoś opowie mi o tej operacji Samson i wytłumaczy, dlaczego nie powinienem bać się jej jak jasna cholera? Jezu, jeżeli to się naprawdę zdarzy...! Rosjanie stoczą z nami wojnę jądrową na pełną skalę i zniszczą nasze miasta? Ewakuują swoje, rozśrodkują wojsko i produkcję przemysłową? Schowają siedemdziesiąt procent ludności w ziemnych schronach, osłaniających przed opadem radioaktywnym? - Sir - odezwał się cicho Lambert, równie usilnie starając się uspokoić prezydenta, co odpowiedzieć na jego pytanie. - CIA nie wierzy w operację Samson. Są przekonani, że „Damokles” to fałszywy zbiorowy agent, reprezentujący STAWKĘ, a operacja Samson to plan, który specjalnie do nas „przeciekł”, żeby dodać wiarygodności ultimatum Razowa. - Ale jeżeli Rosjanie naprawdę mają zamiar... - głos Constanza załamał się. - Jeśli ta operacja Samson to realny, możliwy do wykonania plan? Szef CIA wzruszył tylko ramionami. - Mogę zapewnić, panie prezydencie, że według Połączonych Szefów Sztabów - odezwał się generał Thomas - operacja Samson jest zgodna z doktrynami taktycznymi rosyjskich armii, dotyczącymi rozmieszczenia jednostek polowych na wypadek wojny jądrowej. Rozkazy rozśrodkowania dla dwóch grup armii w Niżnym Nowogrodzie - rozproszenia poszczególnych oddziałów na dużym obszarze - miałyby na celu zminimalizowanie ich strat wywołanych wojną atomową. Jeśli chcieliby uderzyć nimi na nieprzyjaciela, czyli na nas, zrobiliby coś dokładnie odwrotnego. Inaczej mówiąc, sir, jeżeli te armie zaczną się rozpraszać, to powinniśmy z tego wyciągnąć dwa wnioski: po pierwsze, nie chcą z nami walczyć; po drugie, przewidują wybuch wojny nuklearnej. Constanzo spuścił oczy, wyraźnie zaniepokojony, po czym spojrzał na Thomasa i powiedział: - Nakazuję, żeby przypatrywał się pan tym jednostkom jak przez mikroskop. Jeżeli rzeczywiście zaczną się rozpraszać, to przypuszczam, że możemy uznać, iż Rosjanie naprawdę rozpoczynają operację Samson. - Rozejrzał się, żeby zobaczyć, czy ktoś się sprzeciwia, po czym ciągnął dalej: - A co z resztą tego planu? Czy mogą zakopać najważniejsze matryce i formy odlewnicze z fabryk? Ewakuować wybranych naukowców i inżynierów? Czy to brzmi realistycznie? - To nic nowego, sir - odparł dyrektor CIA. - Tak się zawsze robi. Jeśli chodzi o rozpraszanie jednostek polowych, każda armia po tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku tak postępowała. Zakopywanie form do produkcji samolotów - wielka mi riscz. Sami, po pierwszym ataku jądrowym, kazaliśmy to zrobić Boeingowi w Seattle i McDonnell- Douglasowi w Fort Worth. Prezydent pochylił się do przodu, pokręcił głową, po czym opuścił ją i potarł zmęczone oczy. - Nie rozumiem - przyznał. - I od początku tego nie rozumiałem. Ten wasz człowiek, ten cały... no ten... - „Damokles” - podpowiedział szef CIA. - Ten „Damokles” jest waszym informatorem - wszystko jedno, czy szpieguje na rzecz CIA, czy też jest podwójnym agentem. W każdym razie odkąd tylko się z wami skontaktował - kiedy to było, miesiąc temu? - przychodziliście tu często z różnymi podawanymi przez niego wiadomościami niczym z prawdą objawioną, a jednocześnie informacje pochodzące z tego samego źródła, niesłychanie ważne, tak jak ta o systemie „zabij, zanim zginiesz” dla okrętów podwodnych, a teraz o operacji Samson, traktujecie jako absolutnie nieprawdziwe. Dyrektor Agencji Wywiadowczej nachylił się i wyjaśnił: - Widzi pan, sir, „Damokles” ciągle dostarcza nam wiedzy o systemie rosyjskiej broni jądrowej i o ich planowaniu. Niektóre z tych informacji nie są niczym nadzwyczajnym, jak na przykład położenie od nowa załadowanych wyrzutni rakiet balistycznych albo utworzonych obecnie zapasowych baz powietrznych tankowców i bombowców strategicznych - i tak je znaliśmy dzięki wywiadowi satelitarnemu - czy ostatnie współrzędne trzech okrętów podwodnych z bronią jądrową, jakie pozostały jeszcze na zachodnim Pacyfiku. Wszystkie te małe sprawy, o których doniósł nam „Damokles”, były do sprawdzenia. Ale żadnej z dwóch naprawdę istotnych, dotyczących rozkazów „zabij, zanim zginiesz” dla okrętów czy teraz operacji Samson, nie da się nijak zweryfikować. Na tym właśnie polega istota prawidłowo przeprowadzonej kampanii dezinformacyjnej: podać jak najwięcej szczegółów, które przeciwnik sprawdzi i dzięki temu nabierze do nas zaufania, a potem podsunąć mu jakąś piramidalną bzdurę, niemożliwą do zweryfikowania. - Ale... - prezydent był coraz bardziej zaniepokojony, rozłożył ręce i potrząsnął głową - skąd wiecie, co jest tylko smacznym kąskiem, obliczonym na wzbudzenie zaufania, a co zupełnym fałszem? - Na tym polega cała sztuka, sir - tłumaczył szef CIA. - Żeby umieć oddzielić ziarno od plew. - PZNP - mruknął cicho generał Fuller. - Co takiego? - zdziwił się Constanzo. - Bob! - próbował przywołać kolegę do porządku Thomas. Dowódca Piechoty Morskiej wyjaśnił jednak: - To taki nasz termin. Kiedy jesteśmy w trudnej sytuacji i dostajemy niepewne dane, z których potem wyciąga się konkretny wniosek, nazywamy to po swojemu: PZNP. - A cóż to znaczy, jeśli wolno zapytać? - chciał się dowiedzieć prezydent. - Proste Zgadywanie Na Pałę, sir. - Naprawdę tak to wygląda? - zdumiał się Constanzo, zwracając się do szefa Agencji. - Wydałem rozkaz uderzenia na Moskwę i zaatakowania Bastionu, wskutek czego - jeśli wasze „wnioski” na temat rozkazów dla okrętów podwodnych i operacji Samson są fałszywe - nastąpi wojna termojądrowa i zniszczenie naszych miast, a wy sobie po prostu zgadujecie?! - Założyliśmy, sir, że nieprzyjaciel postępuje w sposób racjonalny. A kiedy już przyjmie się takie założenie, przeprowadza się „grę”, to znaczy komputerowe symulacje najróżniejszych modeli danej strategii. Komputery nie dadzą się oszukać, panie prezydencie. Jeżeli coś sprawdza się w „grze”, natychmiast to widać. W tym wypadku symulacje wykazały niski stopień prawdopodobieństwa, że Rosjanie mogą mieć system „zabij, zanim zginiesz” albo planują coś takiego jak operacja Samson. - Jak niski stopień prawdopodobieństwa? - Cóż, nie ma co do tego pełnej zgodności - przyznał dyrektor CIA. - Uważamy, że prawdopodobieństwo, iż nasze ataki spowodują automatycznie odpalenie rosyjskich rakiet nuklearnych, zawiera się w przedziale od jednego do pięciu procent. - A co pan o tym sądzi? - zapytał prezydent szefa NSA. - Fifty-fifty. Constanzo trzasnął dłońmi w stół. - O matko! - Popatrzył na mężczyznę z niedowierzaniem. - Pół na pół??? - Ich zdaniem, sir - wtrącił się dyrektor CIA - być może należy wierzyć naszemu źródłu, które my uznajemy za fałszywe. Ale jeżeli odrzucimy to założenie, wtedy ich oceny są mniej więcej zgodne z naszymi: dwa do siedmiu procent prawdopodobieństwa. - Czy to prawda? - zapytał prezydent. Szef NSA wzruszył ramionami i przytaknął, nie chcąc otwarcie kłócić się z kolegą. Prywatnie jednak Lambert słyszał od niego żywo wypowiadane kontrargumenty. - A zatem wszystko zależy od „Damoklesa”? - podsumował Constanzo. - Jeżeli kłamie i stara się tylko, żebyśmy uwierzyli w blef Razowa, to uderzymy na nich i zakończymy całą sprawę, zanim nasza gospodarka się załamie. A jeśli mówi prawdę, to po prostu powysadzamy się nawzajem w powietrze i powrócimy do epoki kamiennej, tak?! - Wypowiadając te ostatnie słowa, prezydent zaśmiał się ironicznym, nerwowym śmiechem. - Sir - odezwał się teraz dowódca Operacji Morskich - Jest jeszcze inna możliwość. Na morzach Barentsa i Karskim mamy w tej chwili, gotowe do akcji: trzy grupy bojowe z lotniskowcami i grupy uderzeniowe - trzy podwodne, po dwie przeciwpodwodne, patrolowe i rozpoznawcze oraz dwie okrętów nawodnych. Razem to trzy lotniskowce, osiem krążowników, dziewięć niszczycieli, dwanaście fregat i trzydzieści siedem okrętów podwodnych. Mamy także do dyspozycji osiemnaście nowych samolotów P-7 do wykrywania i zwalczania okrętów podwodnych. - I co pan chce przez to powiedzieć, admirale? Że może pan zlikwidować cały Bastion, zanim chociaż jeden z ich okrętów podwodnych zdoła wystrzelić? - Jesteśmy w stanie zatopić całe mnóstwo okrętów - odparł Dixon - a każdy, który zniszczymy, nim odpali rakiety, to około stu siedemdziesięciu głowic mniej wycelowanych na nasze miasta, panie prezydencie. Sto trzy głowice na Nowy Jork! W rzeczywistości nie spodziewają się osiągnąć aż takich rezultatów. - To jak pan sądzi, admirale, ile z tych dwudziestu dwóch okrętów potrafi pan posłać na dno, zanim wystrzelą swoje pociski? Dixon zgarbił potężne ramiona i oparł się na stole, aż złote naramienniki dotknęły szyi. - Przy dobrej pogodzie, jeżeli wykonamy przedtem ruchy przygotowawcze i wyślemy nad Bastion samoloty oraz śmigłowce przeciwpodwodne z baz lądowych, lotniskowców i innych okrętów - i jeśli podpłyniemy naszymi okrętami podwodnymi do pięciu ich okrętów, których pozycje udało nam się ustalić dzięki eksperymentalnym laserom z satelitów - możemy zniszczyć piętnaście do siedemnastu okrętów Bastionu, nim wystrzelą choć jedną rakietę. Zęby oddać strzał, Rosjanie muszą wypłynąć na minimalną głębokość, tuż pod powierzchnię wody. Utrzymywanie się na niej jest trudne, a oni nie wynurzali się od bardzo długiego czasu. Dlatego prawdopodobnie będą wystawiać maszty peryskopowe, żeby upewnić się co do swojego położenia. To wykażą radary; wtedy można będzie strzelać do nich jak do kaczek. - Czy nie boi się pan ataków Rosjan, kiedy wyśle pan samoloty i podpłynie okrętami podwodnymi? - odezwał się sekretarz stanu. - To znaczy, rozumiem, że ich siły powietrzne są w opłakanym stanie, ale przecież w Bastionie czeka rosyjska marynarka. - Cóż, sir, jeśli dacie nam parę dni, to przemkniemy naszymi okrętami podwodnymi nie zauważeni. Chciałbym mieć tę możliwość zatopienia piętnastu czy siedemnastu rosyjskich okrętów przed rozpoczęciem odpalania przez nie rakiet. Ich marynarka nie zdoła stworzyć specjalnego zagrożenia w ciągu ostatnich piętnastu-dwudziestu minut swojego istnienia. - A zatem pozostanie do siedmiu okrętów, które wystrzelą pociski - powiedział Constanzo. - Ile to głowic? - Zniszczymy też niektóre z nich, zanim pozbędą się rakiet. Przewidujemy - na podstawie PZNP, jak by to określił generał Fuller - że około połowa ich rakiet zdoła polecieć w powietrze. Ale część okaże się niewypałami lub nie trafi. Rosyjskie rakiety wystrzeliwane z okrętów podwodnych nie są tak dobre jak te z wyrzutni naziemnych. - Ale przecież miasto to nie podziemna betonowa baza - zauważył prezydent. - Jeżeli któraś z głowic, zamiast trafić w środek Times Sąuare, wyląduje w Central Parku, to i tak zdmuchnie cały Manhattan. Jaka jest ostateczna ich liczba, admirale? Ile głowic, o jakiej sumarycznej energii, doleci do naszych miast? - Zastanówmy się - westchnął Dixon. - Niech sześć tajfunów wystrzeli po dziesięć z dwudziestu swoich rakiet. To sześćdziesiąt rakiet, czyli około czterystu pięćdziesięciu głowic... Dwieście siedemdziesiąt megaton. To prawie czterdzieści procent tego, co spadło za pierwszym razem. - I zniszczą ogromną większość z naszych trzystu największych miast - powiedział cicho Constanzo. - Tak - potwierdził dowódca Operacji Morskich. - Ale możemy mieć jeszcze więcej szczęścia. - O ile więcej? Czterysta głowic? Trzysta pięćdziesiąt? Na ile tego szczęścia mogę liczyć? - Może pan liczyć na to, że w ogóle nic złego się nie stanie - odezwał się dyrektor CIA. - To za dużo - odparł prezydent. - Czy możemy cokolwiek zrobić w ciągu tego tygodnia? Ktoś ma jakąś sugestię, pomysł? - Rozejrzał się po członkach Rady Bezpieczeństwa Narodowego, lecz wszyscy pospuszczali tylko głowy. - A zatem idziemy na to czy się wycofujemy? - Nikt się nie odzywał. Pytanie było czysto polityczne. I podjęcie decyzji należało do prezydenta. Opadł więc na oparcie i zamknął oczy. Czy on myśli - zastanawiał się Lambert - czy się modli? Cisza się przedłużała, ale nikt nie wydawał się zniecierpliwiony. Wszyscy siedzieli nieruchomo. To było to. „Już po meczu” - słowa Filipowa i „Damoklesa” odzywały się gdzieś z głębi świadomości Grega. Skórzane obicie prezydenckiego fotela zaskrzypiało. Constanzo pochylił się do przodu i otworzył oczy. - Dobrze - oznajmił. - Ruszamy. Admirale, proszę zacząć skradać się swoimi okrętami, kiedy tylko będzie pan gotowy. Chcę, żeby zrobił to pan perfekcyjnie. Proszę zaatakować wszystkim, czym pan dysponuje. - Czy mam użyć także taktycznej broni jądrowej, sir? - upewniał się Dixon. - Tak, jeśli będzie pan musiał - zgodził się prezydent. Rozejrzał się i zapytał: - Czy jest jeszcze jakiś problem, czy możemy zawołać pozostałych? - Co z rozśrodkowaniem, sir? - przypomniał Lambert. - Wydaje mi się, że już czas ewakuować miasta. - Greg - odparł Constanzo. - Jeśli ogłosimy ewakuację, ludzie wpadną w panikę. Lambert jednak zauważył: - To może wystraszyć Rosjan na tyle, że zasiądą do stołu rokowań. - A jeżeli zdołamy przerazić tylko własnych obywateli? - To będą przerażeni - odparł Greg. - Ale także, być może - tylko być może - żywi, jeśli najgorsze okaże się prawdą. - Rozejrzał się. Wszyscy pospuszczali oczy. Zdawało się, że już sama dyskusja na temat możliwości zagłady wielu milionów ludzi i całkowitej destrukcji tego, czego budowie poświęciły życie całe pokolenia Amerykanów, w jakiś sposób wycisnęła piętno na zebranych. Tak jakby coś na nich opadło; Lambert również to czuł. - Sir - powiedział - jest prawdopodobne, że Rosjanie wcale nie zamierzają wprowadzić w życie operacji Samson, tylko chcą nas zastraszyć. Nasze wojska jednak przygotowują się do ostatecznego uderzenia. Szykują się na Moskwę. Powtarza się druga wojna światowa, z tą tylko różnicą, że Hitler nie miał rakiet balistycznych z głowicami atomowymi. Wiemy wprawdzie, że Razów to nie Hitler, ale nikt z nas nie ma pojęcia, co się dzieje wewnątrz politycznego kręgu członków STAWKI. Nie wiemy, czy kiedy w podziemnym bunkrze w Moskwie zaczną migać czerwone światełka i rozlegnie się huk eksplozji, w środku będzie siedział akurat Razów. Greg jeszcze raz rozejrzał się wokół stołu. Uderzył w rzadko poruszaną strunę. Prawie o tym nie rozmawiali, za każdym razem znajdując wytłumaczenie, dlaczego tak stać się nie może, po czym dalej ochoczo parli naprzód; zupełnie jakby znowu był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty. Ale przecież sytuacja się zmieniła. Mimo że ogromna większość arsenałów nuklearnych obydwu krajów uległa zużyciu bądź zniszczeniu jedenastego czerwca, Stany Zjednoczone i Rosja pozostawały wzajemnie złączone w śmiertelnym uścisku. Lambert kontynuował: - Gdyby rakiety Bastionu zostały na nas znienacka odpalone któregoś słonecznego dnia, na przykład zeszłego lata, wtedy, według szacunków FEMA, stracilibyśmy jakieś czterdzieści pięć do pięćdziesięciu milionów ludzi; głównie z powodu choroby popromiennej w ciągu pięciu lat od chwili uderzenia. Teraz, kiedy nasze największe miasta są już w dużym stopniu opuszczone, a obozy uchodźców usytuowane najprawdopodobniej pod wiatr w stosunku do założonych celów, liczba ofiar wyniosłaby około dwudziestu do trzydziestu pięciu milionów ludzi. Przeprowadzając ewakuację, możemy ją zmniejszyć jeszcze o połowę. Constanzo powoli pokręcił głową. - Nie wierzę, że to się dzieje. Po prostu nie mogę uwierzyć, że do tego doszło. - Był blady. Patrzył szeroko otwartymi oczami zaszczutego zwierzęcia. Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze z dygoczących płuc. Nie zdołało to uspokoić drżenia jego głosu. - Dobrze - oświadczył - chyba rzeczywiście nadszedł czas, Greg. Porozum się z FEMA. Od jutra zacznijcie ewakuację. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, ZACHODNIE KENTUCKY 30 sierpnia, 13:00 GMT (07:00 czasu lokalnego) - Chodź, Greg - powiedział prezydent. Usiadł przy małym biurku, stojącym w sypialni łatającego stanowiska dowodzenia. Powrócili do samolotu na czas ostatniego etapu wojny - ataku na Moskwę i na Bastion, odległego już tylko o niewiele ponad dobę. Lambert zamknął drzwi i dołączył do małej grupki - sekretarzy obrony i stanu, dyrektora CIA i generała Thomasa. - Posyłał pan po mnie, sir? - Usiądź, proszę. - Greg podsunął sobie krzesło i usadowił się w ciasnej przestrzeni pomiędzy Thomasem a szefem Centralnej Agencji Wywiadowczej. Prezydent westchnął głęboko i oparł na głowie złożone dłonie. Pod pachami jego koszuli widać było ślady potu. Teraz trzecia wilgotna plama formowała się na piersi. Constanzo przejechał rękoma aż do twarzy, burząc fryzurę i pocierając zmęczone powieki. Greg popatrzył badawczo po kolei na pozostałych. Wszyscy byli ponurzy i zamyśleni. Prezydent podniósł leżące przed nim papiery, a sekretarz obrony podał Lambertowi ich kopie. - To, co teraz trzymasz, Greg - odezwał się Constanzo - to proponowane warunki pokoju, przyjęte na zasadzie „tylko dla oczu” przez szefów rządów wszystkich naszych partnerów koalicyjnych. Przepraszam, że nie dostarczyłem ci tego wcześniej, ale i tak jesteś - rozejrzał się - siódmą osobą w państwie, która się o tym dowiedziała; wyprzedzili cię tylko siedzący tu ludzie i oczywiście moja żona. - Zebrani się roześmiali. - Greg - ciągnął prezydent, trzymając papiery w ręku - nie podoba mi się atakowanie Moskwy i Bastionu na podstawie prawdopodobieństwa, opinii i ocen. I cały czas mi się nie podobało. Pracowaliśmy nad tym, odkąd zaakceptowałem w zeszłym tygodniu nasze plany. - Constanzo sprawiał takie wrażenie, jakby przepraszał, bronił się. Kiedy już stanął z tym oko w oko - pomyślał Lambert - przestraszył się. Dzięki Bogu! - Jakie są te warunki? - zapytał Greg, patrząc na wielostronicowy dokument. - Proponujemy - zaczął prezydent, opierając się na krześle i znowu zakładając ręce na głowę - ciemne plamy pod pachami powiększyły się, ASA chociaż w samolocie było chłodno - żeby Rosja pozbyła się wszelkiej broni jądrowej. W zamian rozciągniemy nad nią „parasol” atomowy - zobowiążemy się na okres pięciu lat uderzyć na każde państwo, które spróbuje zaatakować ją bronią nuklearną. Potem albo będziemy przedłużać tę osłonę na dalsze pięcioletnie okresy, albo zniesiemy zakaz posiadania przez Rosję broni jądrowej, w zależności od tego, jak będzie się rozwijała jej sytuacja wewnętrzna. Umysł Lamberta, wyćwiczony na studiach prawa, zaczął natychmiast odnajdywać niekorzystne, z rosyjskiego punktu widzenia, strony planu. - A co z atakami konwencjonalnymi? Z Chińczykami? - Zagwarantujemy odzyskanie przez Rosję przedwojennych granic - wyjaśnił sekretarz obrony - a także obronę przed Chinami przez pięć lat. W tym czasie Rosjanie powinni stanąć na nogi. Greg nie był jednak przekonany, czy na to pójdą. - Zgodzimy się również ustalić kalendarz wycofania naszych wojsk z Europy - kontynuował prezydent - ale o tym możesz przeczytać później. - Wszyscy patrzyli na Lamberta w oczekiwaniu. - Czy sądzisz, że Rosjanie zaakceptują tę propozycję? - A jak skuteczne będzie to zobowiązanie rozciągnięcia nad nimi „parasola”? Przede wszystkim to my trzymamy nad ich głowami atomową rózgę. Trudno, żebyśmy uderzyli na własny kraj, jeśli będziemy chcieli zadać cios im. Poza tym, albo nawet przede wszystkim, czy wystrzelilibyśmy rakiety na kogoś, kto zaatakowałby Rosję? Czy Rosjanie uwierzą, że zastosujemy broń jądrową, dajmy na to, przeciw Francji, Niemcom czy Japonii, jeśli państwa te zdecydują się użyć broni nuklearnej? A co jeżeli to Rosja będzie agresorem?! Dlaczego mieliby nam uwierzyć, kiedy podejmiemy takie zobowiązanie? - Nie mają specjalnego wyboru - odparł Constanzo. - Prawda? Po prostu muszą nam zaufać. Tak właśnie im to przedstawisz. Greg powstrzymał się jakoś od zawołania:,ja?” i rozejrzał się po twarzach zebranych, a ci patrzyli na niego pytającym wzrokiem. Poczuł, że się czerwieni, nie wiadomo dlaczego. - Ktoś musi to zrobić - odezwał się Thomas. - Najlepiej, żeby to był człowiek, który ma jakieś „dojście” do STAWKI. Znam Razowa, lecz moja osoba została odrzucona, ponieważ pan prezydent uważa, iż propozycja powinna wyjść ze strony cywilnej. Powinniśmy posłać do nich kuriera. Ostatecznie można by to nawet przefaksować albo przekazać przez telefon - Lambert pokręcił głową: to była o wiele za poważna sprawa, żeby załatwiać ją w ten sposób - ale wszyscy zgadzamy się, że powodzenie przedsięwzięcia może zależeć od sposobu, w jaki im to sprzedamy. Trzeba przede wszystkim wzbudzić w nich na tyle głębokie zaufanie, żeby zaprzestali walk wokół Moskwy oraz odwołali okręty podwodne. - Mówisz po rosyjsku - odezwał się dyrektor CIA. - Nasi lingwiści oceniają wprawdzie, że masz akcent jak rosyjski komik udający amerykańskiego turystę, lecz twoja znajomość gramatyki i słownictwa jest taka, że możesz tam pojechać bez tłumacza. - A co ważniejsze - dołączył się znowu prezydent - chcemy, żebyś przedstawił całą sprawę bezpośrednio STAWCE. Jesteś przecież prawnikiem i mimo że nie masz doświadczenia na sali sądowej, większość z nas widziała, jak potrafisz uprzeć się przy czymś i drążyć tak długo, aż wyjdzie na twoje. - Wszyscy się roześmiali. - Żeby zakończyć to, co zacząłem - podjął Thomas. - Potrzebny jest nam ktoś, kto zajmuje odpowiednią pozycję, by przemawiać z wysokości pewnego autorytetu i - jeśli będzie trzeba - móc składać obietnice co do mniej istotnych szczegółów, być może jednak niezbędne, żeby się zgodzili. I ty z pewnością takim właśnie człowiekiem jesteś. Ale dostrzegamy jeden minus tego wyboru. Bardzo duży minus... - Zdajemy sobie sprawę, że jeśli będzie źle - wyjaśnił dyrektor CIA - i wezmą się za ciebie - z desperacji czy po prostu na podstawie podjętych na zimno decyzji, wynikających z wymogów ich pogarszającej się sytuacji - otrzymają od nas istny superkomputer. - Pokazał palcem na głowę Lamberta. - Superkomputer pełen wiadomości, map, tabel i planów, których wartość podczas wojny byłaby dla naszego nieprzyjaciela nieoceniona. - Dlatego czasowo zawiesimy twój dostęp do wszystkich tajnych informacji - oznajmił Constanzo. - Żeby to, co wiesz, zestarzało się możliwie najbardziej w ciągu mniej więcej doby, jaką zajmie przesłanie cię do Moskwy. - Ale mimo to - wyręczył prezydenta Thomas - mimo to, Greg... - Chcecie, żebym wyciągnął z „superkomputera” wtyczkę, jeśli zagrożą mi torturami - dokończył za niego Lambert. Zapadła cisza. Greg się zastanowił. Dla jego rodziców byłby to oczywiście cios. Dla kogo jeszcze? Kiedy nikt inny nie przyszedł mu do głowy, przytaknął. - Założymy ci maleńką koronkę na jeden z trzonowych zębów.- tłumaczył szef CIA. - Jeżeli zaciśniesz szczękę z maksymalną siłą i do tego potrzesz zębami, zgnieciesz ją. W środku będzie się znajdowała pochodna strychniny. Wprawdzie jest to substancja bezsmakowa, ale nasi ludzie dodają do niej czegoś gorzkiego, by wiedzieć, że działa. Podobno czuje się także prawie natychmiast zdrętwienie szczęki. Śmierć następuje w ciągu paru sekund, z powodu uduszenia. Lambert słuchał jednym uchem, ciągle uczepiony swojej ostatniej misji. Absolutnie nikt! Nie miał nikogo, kto by na niego czekał, nawet jeżeli uda mu się wrócić. Zebrani wokół biurka ludzie wiedzieli o tym. - To jedyna ochrona - odezwał się Thomas, zwieszając głowę - jaką możemy ci zapewnić, Greg. - W razie czego rzucą się na ciebie błyskawicznie - ciągnął dyrektor Agencji Wywiadowczej. - Będziesz miał bardzo mało czasu, zanim przyłożą ci do twarzy chloroform i stracisz przytomność. A kiedy będziesz nieprzytomny, znajdą koronkę i ją usuną. Wtedy... już nic ci nie pomoże. Zajdą cię od tyłu, ale musisz uważać, czy... - Dwóch albo więcej ludzi podchodzi z przodu - przerwał Lambert - patrząc w gazetę i rozmawiając albo niosąc coś ciężkiego czy też robiąc cokolwiek, co tłumaczyłoby, dlaczego są tak blisko siebie. Wtedy trzeci łapie mnie od tyłu i przyciska do ust chloroform, ci dwaj trzymają mi ręce, a z przejeżdżającego samochodu lub z ukrycia wyskakują inni, chwytając mnie z boków za nogi i zanosząc do wozu, na przykład furgonetki. - Greg patrzył na przyglądającą mu się milczącą grupkę. - Kiedy zatrudniłem się w DIA, zaraz po studiach, powiadomili analityków o wolnych miejscach na kursach CIA. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat i wydawało mi się to świetne, więc skończyłem parę takich jak „Ucieczka samochodem”, na „Farmie” w Wirginii Zachodniej. Jeden z nich, „Wór i sznur”, dotyczył porywania ludzi. - Wiem o tym, Greg - przyznał dyrektor CIA. Znowu zapadła cisza. To był kolejny powód, dla którego mnie wybrali - pomyślał Lambert. Po prostu, moje „wykształcenie” pasuje do wymagań stawianych w tej „pracy”. - A zatem jadę do Moskwy - oznajmił Greg. - Mogę uzgodnić to z Filipowem. Cały czas jest adiutantem Razowa. - Posłuchaj, Greg - odezwał się prezydent - to bardzo, bardzo ważne: jeżeli nie skontaktujesz się z nami w ciągu dwóch godzin od chwili gdy znajdziesz się u nich, będziemy musieli przyjąć, że stało się najgorsze, i rozpocząć ataki na Bastion oraz Moskwę, zanim zdołałbyś przekazać im cokolwiek istotnego. Rozumiesz? - Tak jest, sir. - Powiedz im po prostu, że musisz się z nami skontaktować natychmiast - pouczył szef CIA. - Dwie godziny, Greg. W ten sposób nie zdołają rozpocząć żadnych działań na podstawie wyciągniętych od ciebie informacji przed rozpoczęciem naszej ofensywy. Kiedy zadzwonisz, a coś będzie nie tak, cokolwiek, o czym będziesz chciał nas ostrzec, powiedz tylko: „Czy mógłby pan powtórzyć? Nie zrozumiałem, co pan mówił”. Z kolei gdybyśmy my chcieli się dowiedzieć, czy nie jesteś uwięziony, ktoś w trakcie rozmowy zapyta: „Czy może pan podać więcej szczegółów?”, rzecz jasna w jakimś odpowiednim momencie. Wtedy albo odpowiesz: „Nie jestem w żaden sposób uwięziony”, albo uznamy, że jesteś, i będziemy ignorować wszystko, co będziesz mówił ty czy też Rosjanie. - I jeszcze jedno, Greg - ciągnął Constanzo - to też jest bardzo ważne: musisz uświadomić Rosjanom, co zrobimy, jeżeli wystrzelą na nas rakiety z Bastionu. - Zapadła cisza. Lamberta przeszedł zimny dreszcz. - Jeśli, jeśli odpalą rakiety z okrętów podwodnych, wtedy dokonamy ewakuacji ludności z wszystkich rosyjskich miast, jakie zdobędziemy, łącznie z Moskwą i Sankt Petersburgiem. Następnie zaminujemy je ładunkami atomowymi i zniszczymy. Natomiast wszystkie inne większe miasta, których nie zdobędziemy, zostaną po prostu zdruzgotane rakietami z naszych okrętów podwodnych czy też bombowców - razem z ludźmi. Co do jednego. Jeżeli wyda ci się z jakiegokolwiek powodu, że STAWKA naprawdę planuje operację Samson czy coś w tym rodzaju, przedstaw im tę sytuację w taki sposób, żeby nie mieli najmniejszych wątpliwości. To jest właśnie „kij” w tej naszej propozycji typu „kij i marchewka”. Lambert przytaknął. - I, Greg - zakończył Constanzo, patrząc mu prosto w oczy. - To, co teraz mówię, nie jest blefem. Zrobię to, Bóg mi świadkiem. Przysięgam ci, że to zrobię...! Lamberta oblała fala zimna. Wpatrywał się w prezydenta. Wiedział, że mówi prawdę. Być może wkrótce będzie „już po meczu”. i CZĘŚĆ V Dzieło tworzenia! Puls życia zdał się przystanąć, A Natura wstrzymała na chwilę swój rytm Złowróżbnie: wieszcząc zagładę. Edward Young: Nocne myśli Noc I, wers 23 ROZDZIAŁ XVIII OKRUŻNOJE KOLCO, MOSKWA, ROSJA 31 sierpnia, 14:00 GMT (16:00 czasu lokalnego) - Wygląda na kompanię, może coś większego - powiedział Lambertowi i eskortującemu go mężczyźnie dowódca plutonu rozpoznawczego, opierając ciężką lornetkę na workach z piaskiem, ułożonych przed jego stanowiskiem. Jedynym odgłosem pośród panującej na linii frontu ciszy było łopotanie dużej białej flagi, trzymanej przez stojącego obok Grega żołnierza. Po drodze do FEBA - Forward Edge of The Battle Area, czyli czoła rejonu bitwy, Lambert minął setki ogromnych czołgów M-l i wozów opancerzonych Bradley. Stały na obu poboczach drogi, skierowane ku miastu. Wszystkie były osłonięte siatką maskującą, a ich załogi krzątały się wokół, dokonując drobnych napraw, albo - ustawione w „ręczny transporter” - ładowały do środka pociski od dział. Greg spojrzał na szare niebo i zobaczył nadciągające z pomocy olbrzymie kłęby czarnych chmur. Zbierało się na burzę. - Widzę ruch - odezwał się dowódca plutonu, a major, który eskortował Lamberta do ostatniej placówki przed liniami rosyjskimi, zapytał: - Jakieś pojazdy? - BTR-y 80, chyba ponad dziesięć; tam dalej, na drodze. Greg spojrzał na majora, którego wysuszona wiatrem twarz zmarszczyła się wokół oczu - zmrużył je, nie spuszczając wzroku z Rosjan. - Spadochroniarze - stwierdził. Lambert zdał sobie nagle sprawę, że w tej chwili celują w nich lufy, odległe o kilkaset metrów osmalonej i podziurawionej „ziemi niczyjej”. Porucznik zaczął podawać szczegóły dotyczące obserwowanej przez niego jednostki rosyjskich spadochroniarzy, która wysiadała właśnie z wozów - mówił zarówno do drużyn strzeleckich swojego plutonu, jak i do Grega oraz majora. Lambert uświadomił sobie znowu skutki podjętych kiedyś decyzji. Wybrał pewne możliwości, odrzucił inne. Wskutek tego znajdował się tu i teraz, z takim a nie innym zadaniem do wykonania. Otaczający go mężczyźni przeszli przez wojnę. On nie. Spojrzał na żołnierzy posterunku obserwacyjnego, wykopanego w czarnej ziemi na skraju kępy drzew i umocnionego w ciągu tych kilku dni okrążania Moskwy od wschodu i zachodu. Ludzie leżeli, trzymając przed sobą broń - jeden miał M-16, z zamocowanym wielkim wizjerem do akcji nocnych, dwaj obsługiwali automatyczny wyrzutnik granatów 40 mm, dwaj pozostali ściskali oddziałowe karabiny automatyczne - SAW. Wszyscy byli brudni, osłonięci sztucznymi liśćmi; trzymali broń przy ramieniu, palce na spustach, a ich mózgi nastawione były na zabijanie. Greg miał na sobie ciemny elegancki garnitur. Język go już bolał od nerwowego dotykania dodatku do koronki na zębie. Nieprzyjemny smak, pozostały po wizycie u dentysty CIA, nie chciał go jakoś opuścić. Przez całe życie uczyłem się o wojnach - pomyślał nagle. Już gdy byłem dzieckiem. Marzył nawet o karierze wojskowej. Kiedy jednak przyszedł czas zdecydować o przyszłości, nie wstąpił do wojska, lecz wybrał studia cywilne. Najbardziej się bał, że będzie tracił czas, przygotowując się do walki w wojnie - tej „wielkiej”, przeciw Związkowi Radzieckiemu - która, jak się wydawało, nigdy nie nastąpi. I kto by to odgadł? - zastanawiał się nad genezą obecnej zawieruchy. Każdy poszczególny krok zdawał się tak logiczny, niemal z góry zdeterminowany, kiedy patrzyło się na to retrospektywnie. Ale zarazem to było tak nieprawdopodobne! Znowu przyjrzał się majorowi, stojącemu u jego boku. Jego twarz była brudna czy też opalona i wyschnięta; trudno było powiedzieć. Dwa miesiące wojny - trzeciej wojny światowej. Mógłbym robić to, co ty robiłeś. Ryzykować to, co ty ryzykowałeś. I widzieć to, co ty widziałeś. Major zauważył, że Lambert się w niego wpatruje. Oczy oficera były nabiegłe krwią i jakby zeszklone. Skupiły się tylko przez chwilę na Gregu, po czym przybrały ten sam niemy wyraz, który Lambert widział już na twarzach setek mijanych przez siebie żołnierzy w drodze na front. Wszyscy byli wyczerpani psychicznie i fizycznie. To musiało się skończyć tu, na Moskwie. Nie mogli już walczyć dalej. Wstąpiłbym do armii - pomyślał Greg, spoglądając w stronę rosyjskich linii - gdybym wiedział, że to się wydarzy. - Są już - odezwał się major. - Widzę ich - dodał porucznik. Greg zobaczył w pewnej od nich odległości rozwijającą się białą flagę. - Chodźmy, sir. - Lambert, major i człowiek z flagą zaczęli powoli wychodzić zza drzew na otwartą przestrzeń „ziemi niczyjej”. Musieli iść wolno, ponieważ żołnierzowi trudno było utrzymać wielkie płótno, szarpane silnym wiatrem, który przenikał przez cienki letni garnitur Grega, powodując uczucie lekkiego chłodu. Przed nimi trzymający swoją flagę Rosjanin zmagał się z tym samym problemem, tyle że przeciwstawiał się wiatrowi w przeciwnym kierunku. - Ostrożnie! - powiedział major, zatrzymując Lamberta dłonią. - Niewybuch! - Pokazał głową na mały srebrzysty dysk, do połowy wkopany w ziemię. Ominęli go i szli dalej, słysząc tylko trzepotanie białego płótna. Greg wpatrywał się teraz uważnie w ziemię przed sobą, tak samo jak eskortujący go major. Kiedy już zbliżyli się do grupki trzech Rosjan, Lambert podniósł wzrok i zobaczył, że mężczyzną idącym w środku jest Filipów. Paweł był w mundurze i pełnym rynsztunku bojowym. Zatrzymali się jakieś dziesięć metrów od siebie. - Greg! - zawołał Filipów. - Witaj, Paweł! Lambert poczuł na sobie spojrzenie majora oraz niosącego flagę; ledwo zmusili się, żeby odwrócić oczy. - Chodź z nami! - polecił Filipów. Greg ruszył przez przestrzeń, oddzielającą od siebie dwie armie. Sam jeden. Gdy szli w stronę rosyjskich linii, Paweł zapytał, cały czas mówiąc po angielsku: - Jak się masz? - Dobrze - odparł Lambert. - Jestem zapracowany. - Mogę sobie wyobrazić. - A ty? - Dziękuję, dobrze. Greg próbował zastanowić się i powiedzieć coś jeszcze, ale posuwali się w nienaturalnej ciszy. Lambert pomyślał, że tak już będzie aż do kępy drzew, ku której zmierzali, lecz się pomylił. - Greg, dlaczego wasz kraj to robi? - Filipów zatrzymał się i popatrzył mu w twarz. - Co masz na myśli, Paweł? Wojnę? - Najechaliście na moją ojczyznę, niszczycie miasta i wsie, zabijacie ludzi... Pytanie było proste, a Lambert był przecież prezydenckim doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego, ni^potrafił jednak sformułować odpowiedzi, która mogłaby usatysfakcjonować Filipowa, jego przeciwnika i najlepszego przyjaciela zarazem. Paweł popatrzył wyczekująco w taki sposób, że widać było, iż odpowiedź Grega ma dla niego wielkie znaczenie. Stali tak, w polu, u granic Moskwy, stolicy kraju Filipowa. Lambert przebył całą drogę przez jego ojczyznę, nie pytając Rosjan o pozwolenie. Nie potrzebował, ponieważ ziemia ta, przynajmniej tymczasowo, znajdowała się we władaniu Stanów Zjednoczonych. Odebrana, nie oddana dobrowolnie; wywalczona krwią dziesiątków tysięcy ludzi i zrujnowanym życiem setek tysięcy innych. -*- Jeśli chodzi o uzasadnienie moralne, to wskazałbym na osiem milionów Amerykanów, którzy zginęli i jeszcze umierają, z powodu waszego niedbalstwa w kontrolowaniu broni, wycelowanej w mój kraj - odpowiedział Greg nieco bardziej gorzkim tonem, niż początkowo zamierzał. Gorycz jednak narastała w nim z każdym wypowiadanym słowem. - Jeśli natomiast chcesz usłyszeć, jaki jest nasz cel polityczny, to powiem: rozbroić was i całego arsenału jądrowego, którego, jak się okazało, byliście niegodnymi zaufania strażnikami. A jeżeli chcesz poznać analizę geopolityczną, Paweł - teraz Lambert zwrócił się do Filipowa twarzą w twarz - odpowiedź, którą będą podawali historycy za wiele lat od chwili obecnej, brzmi: wszystko to stało się dlatego, że nasze kraje łączył dziwny związek - fascynacja zmieszana z nieufnością. Tak długo byliśmy tak blisko siebie, że nigdy nie dzieliło nas wiele od wybuchu wojny, a kiedy już się zaczęła, my okazaliśmy się silni, a wy słabi. Wygraliśmy, a wy przegraliście - i tyle. KREML, MOSKWA 31 sierpnia, 14:15 GMT (16:15 czasu lokalnego) Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. - Wejść! - powiedział siedzący w swoim biurze Razów, nie podnosząc głowy znad raportu o amerykańskich przygotowaniach na Morzu Barentsa. Zorientował się wreszcie, że ktoś czeka. Popatrzył w górę i zobaczył kobietę, tę samą szeregowiec, która przychodziła już parę razy uaktualniać jego mapę. Stała w drzwiach. - Proszę wejść - powtórzył. Podeszła do stołu z mapą. - Nowe dane? - zapytał Razów, opuszczając z powrotem wzrok na czytany raport. - Tak jest, panie generale - odparła nieśmiało. - Z Niżnego Nowogrodu. Właśnie nadeszły. Przyszłam z nimi zaraz, tak jak pan generał rozkazał. Spojrzał na nią. Uśmiechała się. Odpowiedział jej szybkim ruchem policzków; trudno było mu ukryć niepokój spowodowany tym, że pomimo wszystkich jego wysiłków Amerykanie najwyraźniej szykowali się właśnie do ataku na Bastion. - Nie kazali mi się już tym przejmować, ale skończyłam dyżur dziesięć minut temu - paplała - i powiedziałam sobie: „Ludmiła, lepiej zanieś to panu generałowi, zanim ewakuuje się z całym sztabem”. „Prawdopodobne okręty podwodne, wykryte przez sonary CX-51 i CX-27” - czytał Razów, przerzucając strony, żeby odnaleźć podmorskie czujniki na mapie. Popatrzył nagle na kobietę, która pracowicie nanosiła dane na plastikową powierzchnię. - Co pani powiedziała? Spojrzała na niego przerażona. - Kto pani kazał nie uaktualniać mojej mapy? O jakiej ewakuacji pani mówi? Milczała; uniosła tylko brwi, patrząc wystraszonym wzrokiem. Razów wstał i podszedł do niej. - Proszę odpowiedzieć na moje pytania. - Ja... to był... oficer dyżurny. Powiedział... powiedziałam, że powinnam tu przyjść i uaktualnić mapy pana generała, a on na to, że nie trzeba, ale akurat kończyłam dyżur, więc i tak przyszłam. Razów przyjrzał się mapie, na której rysowała. - Co to ma być za ewakuacja? - Pakują wszystko na dole. Wszyscy myśleliśmy, że... Symbole dywizji grup armii wokół Niżnego Nowogrodu zostały teraz zastąpione oznaczeniami brygad, a gdzieniegdzie nawet batalionów. Małe prostokąciki rozproszyły się po mapie. Dywizje dzieliły się, mimo że Razów nie wydawał takich rozkazów. - Co to jest, do jasnej cholery?! Kobieta, w stopniu zaledwie szeregowca, otworzyła bezwiednie usta, potem zamknęła je, żeby przełknąć; na jej twarzy malowało się przerażenie; milczała. - Czy wie pani - zaczął Razów najłagodniejszym tonem, jaki potrafił z siebie wydobyć - dlaczego te jednostki zmieniają miejsce stacjonowania? Czemu się rozpraszają? - I przestają stanowić dla Amerykanów jakiekolwiek zagrożenie! - pomyślał ze złością. Potrząsnęła tylko głową. Razów i tak wiedział. Operacja Samson! Ktoś wydał jednostkom polowym rozkaz rozśrodkowania. Było to zakrojone na szeroką skalę. Zgadzało się ze szczegółami operacji Samson, jednego z planów, jaki wymyśliła STAWKA. Wyobraził sobie, jak to wygląda z góry, na zdjęciach satelitarnych. Ciekawe, co ich analitycy wywiadu wywnioskują o naszych zamiarach? Odpowiedź była tak oczywista, że generała oblał chłód. Widzą, że się przygotowujemy. Wojna jądrowa! - Czy wie pani cokolwiek? - warknął. - Kiedy rozpoczęła się ewakuacja? Przypomniało jej się. - Oficer dyżurny rozmawiał wieczorem z jednym z panów generałów. - Z którym? - Nie wiem. - Z jakich jednostek? Jaki miał mundur? Jej oczy zapłonęły znowu. - Strategiczne Siły Rakietowe. - Generał Kariakin? - Tak, tak! Cały czas powtarzali coś o operacji Samson. Pracowałam właśnie nad mapą, kiedy o tym mówili, i... Razów wypadł przez drzwi, zostawiając ją samą przy mapie. Szedł przez podziemne korytarze i widział, że rzeczywiście się pakują. Czuł na sobie wzrok przerażonych młodszych oficerów, stojących przy drukarkach. Zbliżał się do zamkniętych dwuskrzydłowych drzwi sali konferencyjnej, znajdującej się na końcu korytarza. Wpadł przez nie z trzaskiem. Kariakin siedział u szczytu stołu, na jego - Razowa - miejscu. - Generał Razów! - odezwał się Kariakin nieco zaskoczony. - Co to ma znaczyć?! - zapytał Razów, z góry znając odpowiedź. - Przykro mi, Jurij - odezwał się Miszyn. - Przeprowadziliśmy głosowa - nie. Zdecydowaliśmy pójść w innym kierunku. - To znaczy w jakim? - Bardziej wyczuł niż usłyszał ludzi, którzy podeszli od tyłu i stanęli po jego bokach. Obejrzał się i zobaczył dwóch żołnierzy. Nie mogli na niego spojrzeć. - Proszę nas opuścić, generale - powiedział Kariakin. - Mamy mnóstwo pracy. Brakowało Abramowa i paru innych, lojalnych wobec Razowa. Razów popatrzył po twarzach zebranych. Nikt, oprócz Miszyna, nie podniósł wzroku. Nawet stary admirał Wierchowieński nie potrafił spojrzeć mu w oczy. WARSZAWSKOJE SZOSSE, MOSKWA, ROSJA. 31 sierpnia, 14:20 GMT (16:20 czasu lokalnego) Lambert minął stanowiska ogniowe Rosjan, bardzo podobne do amerykańskich. Nieprzyjacielscy żołnierze patrzyli na niego białkami oczu, kontrastującymi z brudnymi twarzami. Rozległa się wypowiedziana po rosyjsku komenda i z zarośli podniosły się, przedtem niewidoczne, grupki spadochroniarzy. Ruszyły pospiesznie do otwartych włazów dwunastu wozów pancernych, znajdujących się tuż za linią okopów. Transportery stały po obu stronach osmalonej, podziurawionej pociskami drogi. Zawarczały silniki. Greg i jego niewielka świta wsiedli przez tylne drzwi do jednego z BTR-ów 80. Kiedy wrota się zamknęły, Lambert usiadł na ławce. Kierowca uruchomił silnik; zapalono światło. - Granit Czterdzieści Dwa, tu Wąwóz Siedemnaście - odezwał się Filipów po rosyjsku. Greg słuchał i tłumaczył sobie w myśli. Pojazd ruszył, gdy stojący na zewnątrz żołnierz machnął ręką. - Tu Granit Czterdzieści Sześć; ruszaj, Wąwóz. - Pośród głośnego szumu powodowanego przez amerykańskie zagłuszarki ledwo było słychać głos mówiącego przez radio mężczyzny. - Powiadom Granit Czterdzieści Dwa, że przybył nasz gość - rzucił do mikrofonu Paweł. Odpowiedziało mu milczenie. - Granit Czterdzieści Sześć, czy mnie słyszysz? Odpowiedz. - Kanion Siedemnaście, nastąpiła zmiana. Granita Czterdzieści Dwa wzięli. Wyraz twarzy Filipowa potwierdził trafność tłumaczenia Grega. „Wziali” - powiedział Rosjanin. Znaczenie tego słowa było dla Rosjan równie oczywiste, jak przerażające. Nigdy nie mówili „aresztowali”, zawsze „wziali”. - Kto? - zapytał Paweł. - STAWKA - odparł rozmówca. - Kariakin. - Dokąd? - Do Lefortowa, pojadą kawalkadą samochodów. W tej chwili trzymają go na dole i robią nagranie na wideo, żeby puścić to w telewizji i poinformować o zmianie dowództwa. Potem zabiorą go do Lefortowa. Filipów wyłączył się i spojrzał na Lamberta. - STAWKA aresztowała generała Razowa - oznajmił. Był blady jak trup. - Czy powinniśmy jechać na Kreml? - spytał Lambert. - Żebym spróbował porozmawiać z pozostałymi członkami STAWKI? - Filipów wydawał się zupełnie zagubiony. - Kariakin to dowódca Strategicznych Sił Rakietowych, prawda? Czy ma sens rozmawiać z nim o pokoju? Warto próbować? Paweł powoli pokręcił głową. Greg złapał go za ramiona, a jego przyjaciel podniósł wzrok. Lambert przemówił wolno po rosyjsku, starannie wymawiając każde słowo: - W takim razie jedźmy odbić Razowa. Dowódca pojazdu, stojący z przodu strzelec, porucznik i jeszcze sześciu ludzi, którzy wsiedli za Lambertem do wozu, patrzyli bez słowa na Filipowa, a ten się wahał. W końcu powrócił do rzeczywistości, odwrócił się do kierowcy i stanowczym tonem zaczął wydawać rozkazy. 10 KILOMETRÓW NA POŁUDNIE OD OKRUŻNEGO KOLCA, MOSKWA 31 sierpnia, 15:30 GMT (17:30 czasu lokalnego) Chandler, tak jak i jego ludzie, był wyczerpany. Dwa razy kierowca zjechał na pobocze drogi, ale na szczęście nie było min. Żandarmi mówili, że co kilkaset metrów Rosjanie pozostawili pasma min. Wyczyszczono tylko samą drogę, a poboczy czy tym bardziej pól wokół niej - już nie. Batalion Davida został zabrany z frontu i przemieszczony sto pięćdziesiąt kilometrów po polnych drogach, szosach, ulicach miast i miasteczek, wzdłuż głównego kierunku amerykańskiego uderzenia. Nigdy nie było wiadomo, czy za następnym zakrętem, w kępie drzew lub budynku nie kryje się oddział Specnazu, czekający, żeby złapać ich w pułapkę. Żandarmi nigdy nie wiedzieli nic oprócz tego, w którą stronę trzeba skręcić i jaką drogą jechać przez następnych parę kilometrów. Kiedy żołnierze Chandlera już „wyjechali” przez północną krawędź ostatniej mapy i wyciągnęli nową, stało się oczywiste, dokąd zmierzają. Na samym środku mapy, pokrywając trzecią jej część, znajdowała się Moskwa, kontrastując swoją szarością z zielenią i brązem, jakimi oznaczono tereny wiejskie. Od czasu do czasu czołgiści mijali stojące na poboczu transportery sanitarne M-l 13 i wozy pomocy technicznej M-88. Im dalej jechali, tym więcej widać było zniszczeń spowodowanych wojną i tym były one świeższe. Kiedy zapadła noc, mijane obiekty zmieniły się w cienie lub też jarzyły się jasną zielenią, jeśli obserwowało się je przez celowniki termiczne. Rano na poboczach pojawiły się małe, dwuipółtonowej ładowności ciężarówki, skierowane ku rosyjskim tyłom. Pokrywający je brezent był podarty i popalony. Stały tam też czołgi - mosty MTU oraz samobieżne zestawy przeciwlotnicze ZSU 23-4. W świeże, chłodne powietrze wdzierał się smród rozkładających się ciał. Dolatywał przede wszystkim z transporterów opancerzonych BMP i BTR - tak przynajmniej sądził David. Wozy stały nieruchomo, wypełnione zapewne martwym ładunkiem. Niewielu widziało się żywych Rosjan. Kilkakrotnie batalion Chandlera mijał prowadzone kolumny jeńców, nie było jednak żadnych cywilów. Na wsiach nie świeciło się w oknach; większość z nich była wybita albo zabita deskami. W miarę jak mijały godziny, z oddali zaczęły dolatywać odgłosy walki. Przypominały grzmoty, tyle że odzywały się zbyt często i równomiernie. Podczas postoju technicznego żołnierze gromadzili się w grupki i komentowali słyszane dźwięki, zastanawiając się, co one zwiastują. W tym czasie szefowie kompanii ruszali na tyły, w poszukiwaniu gorącego posiłku dla czołgistów. Załogi uzupełniały paliwo, dokonywały drobnych napraw. Przede wszystkim jednak uruchomiono pralnię oddziału i wydano wszystkim czyste mundury. Chandler przedstawił SITREP, czyli raport sytuacyjny, oficerowi S-3 brygady, LOGREP, czyli raport logistyczny - S-l i S-4, a potem spotkał się z pułkownikiem Harknessem na naradzie. Harkness powiedział po prostu, że uderzają na Moskwę. Celami do zdobycia nie były już wzgórza, strumienie, wioski, skrzyżowania dróg, tylko miejskie ulice, osiedla, parki. David obrócił się na fotelu. Pośladki zdrętwiały mu i bolały, wygniecione od ciągłego siedzenia, niczym u kawalerzysty. Znajdował się mniej więcej w środku kolumny pojazdów batalionu. Bailey jechał na czele, jakieś osiemset metrów z przodu, a ostatni czołg kompanii Charlie - z grubsza tyle samo z tyłu. Horyzont był nieco zamglony; tu i ówdzie nad miejscami walk unosiły się kłęby czarnego dymu. W tamtą właśnie stronę jechali. Do piekła. Chandler wywołał przez telefon dowódców kompanii i kazał im zmniejszyć odległości pomiędzy pojazdami z dwudziestu do dziesięciu metrów. Byli zbyt rozproszeni, jak na ewentualną walkę. Z kolei ryzykowali, że gdyby zaskoczył ich atak z powietrza, stanowiliby łatwy cel, zbici w gromadę. Jechali z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę - na twarzach czuło się lekki powiew. Mieli szczęście - do tej pory w całym batalionie zdarzyły się tylko dwie drobne awarie pojazdów. Zbiorniki maszyn wypełnione były paliwem jeszcze mniej więcej w trzech czwartych, a magazyny amunicyjne - całkowicie pełne. Potrzebny był tylko odpoczynek i gorący posiłek. David nie liczył jednak ani na jedno, ani na drugie. Odwrócił się znowu, żeby upewnić się, czy kierowcy zmniejszają odstępy pomiędzy wozami. Kiedy spojrzał ponownie przed siebie, zobaczył wyraźny pomarańczowy płomień, wydobywający się ze źródła jednej z chmur dymu. Rozległo się ciche echo wystrzału czołgowego działa. Nagle przypomniał się Chandlerowi dzień, gdy po raz pierwszy ruszył, siedząc we włazie starego czołgu M-60 w Fort Knox, na ćwiczenia strzeleckie. Było to już tyle lat temu; pamiętał odgłos armat strzelających w oddali i gorąco panujące tamtego popołudnia na poligonie w Kentucky. Powiał silniejszy wiatr i David zastanowił się, czy nie wyjąć polowej kurtki. Nigdy nie przyposzczał, że kiedykolwiek dojdzie do takiej sytuacji jak ta. Pokonali małe wzniesienie, mijając kolejną opuszczoną wieś. Szosa, którą jechali, przechodziła teraz przez brunatne pola jakiegoś gospodarstwa. Ziemię uprawną zryły gąsienice potężnych dział samobieżnych, które stały rzędami po obu stronach drogi, na obszarach ograniczonych jaskrawożółtymi wstęgami, porozpinanymi na żelaznych drągach. Oznaczały one miejsca oczyszczone z min. Ciężka artyleria - zauważył David, przyglądając się olbrzymim pękatym lufom, wycelowanym w niebo przed nimi. To jedna z baterii korpusu. Chandler patrzył na dwanaście haubic kalibru 8 cali, czyli 203 mm. Zabudowane na podwoziach gąsienicowych M-110A2 działa zostały zmodyfikowane, odkąd widział je po raz ostatni w Szkole Wojsk Pancernych, ponad dziesięć lat temu. Dodano im teraz kabinę z kevlaru i aluminium, chroniącą dawniej nie osłonięty zamek haubicy i jej obsługę. Z tyłu do każdego działa dołączona była przyczepa towarowa M-548. Z przyczep do kabin biegły taśmowe przenośniki. David przyglądał się wszystkim haubicom po kolei, aż zobaczył pierwszego z członków ich załóg. Kiedy go ujrzał, serce zamarło mu na moment. Żołnierz dźwigał z przyczepy specjalną torbę z prochem, podzieloną wewnątrz na segmenty. Służyła ona do regulowania wielkości ładunku, a co za tym idzie - zasięgu pocisku. Mężczyzna miał na sobie kombinezon ochronny, kaptur i maskę przeciwgazową. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, POŁUDNIOWE OHIO 31 sierpnia, 16:15 GMT (11:15 czasu lokalnego) Oczy Thomasa przenosiły się z ekranu na ekran. Generał znajdował się w świeżo unowocześnionej sali konferencyjnej odrzutowca E-4B. Samoloty te już dawno powinny były przejść modyfikację wyposażenia, gdyż ostatnio wyprzedzały je pod względem niektórych rozwiązań technicznych lepsze z domowych urządzeń audio-wideo. Po ataku nuklearnym Kongres przyznał wreszcie niezbędne środki. Na płaskim, zamontowanym na ścianie ciekłokrystalicznym ekranie wyświetlane były na bieżąco zdjęcia Moskwy. Kamera pokazywała teraz brunatne pole, poprzecinane zaporami przeciwczołgowymi, zespawanymi ze stalowych dźwigarów; wyglądały jak modele, poustawiane na planszy, służące zabawie dorosłego od dawna dziecka. Pokazano inne ujęcie - z samolotu rozpoznawczego. Szare niebo kontrastowało z błękitem widocznym na ekranie obok, który przedstawiał widok z pokładu lotniskowca „United States”, znajdującego się na Morzu Karskim. Z biegnącego ku rufie rowka katapulty wydobywały się małe strumienie pary. Okręt ustawił się pod wiatr. Wszystko było gotowe. Drzwi do sali otworzyły się i ściszone rozmowy umilkły. Nawet widoczni na ekranach: wiceprezydent, siedzący we własnym samolocie, oraz generał RAF-u, przebywający w podziemnym bunkrze w Flyingdales, w Wielkiej Brytanii, spojrzeli na wchodzącego oficera lotnictwa. - Sprawdziliśmy wszystkie kanały, sir - powiedział oficer, zwracając się do generała Starnesa. - Nie nadeszła żadna wiadomość z Moskwy. - Cholera! - mruknął prezydent. Thomas patrzył, jak dyrektor CIA ze złością rzuca zeszyt, służący do notowania przebiegu misji Lamberta, na stos niepotrzebnych już papierów, zaśmiecających pokład samolotu za fotelami pracujących mężczyzn. - Gnojki! - warknął Fuller. - Człowiek poszedł do nich pod białą flagą, do cholery...! - Jakie są pańskie rozkazy, sir? - zapytał generał Thomas, mając mimo wszystko nadzieję na przedłużenie sytuacji. Moglibyśmy jeszcze poświęcić trochę czasu na przygotowania - pomyślał. Wiedział jednak, że tak naprawdę boi się nieznanego, Bastionu. - Cóż - odezwał się prezydent, patrząc w zadumie przed siebie. - Wysyłając Grega, zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. - Zrobił ponurą minę, zamknął oczy i zaczął się zastanawiać. Po chwili potrząsnął głową i oznajmił: - To już grubo ponad dwie godziny. Znacie swoje rozkazy, panowie. Kończmy z tym. Odgłos kilku jednocześnie podnoszonych słuchawek dał znać o początku końca. LEFORTOWSKAJA NABIERIESNAJA, MOSKWA 31 sierpnia, 16:16 GMT (18:15 czasu lokalnego) - Cholera jasna! - krzyknął Lambert, trzaskając słuchawką automatu telefonicznego. Był zrozpaczony. - Nie działa? - zapytał po rosyjsku porucznik spadochroniarzy. - Nie!!! - wrzasnął Greg, rozglądając się w panice za kolejnym telefonem. W tej Rosji nigdy nic nie działa!!! - pomyślał. Wtedy rozległ się odgłos karabinów maszynowych, dochodzący od strony rzeki Jauza, gdzie pozostawili resztę oddziału, o jedną przecznicę dalej. - Chodźmy! - zawołał porucznik i Lambert razem z otaczającą go grupką pobiegli w kierunku złowieszczych trzasków. Żołnierze, z uniesionymi karabinami, rozglądali się po ścianach budynków. Greg, biegnąc truchtem w swoim eleganckim 470 garniturze, czuł się jak nagi i zupełnie nie na miejscu. Zanim dotarli do zadymionej przecznicy, odgłosy walki zamilkły - ludzie Filipowa otoczyli ostatniego z rosyjskich żołnierzy, którzy nadjechali trzema pojazdami. Dwa z nich stanowiły wojskowe ciężarówki - jedna zniszczyła kiosk z gazetami, druga uderzyła w mur, nad brzegiem rzeki. Trzecim była czarna limuzyna, spod której podziurawionej maski wydobywał się dym; stała na środku drogi. Na najbliższym skrzyżowaniu znajdowały się dwa pancerne BTR-80, które zatarasowały nadjeżdżającym drogę. Lambert zwrócił uwagę, że w budynku po drugiej stronie rzeki poruszają się zasłony w oknach. Mieszkańcy obserwowali ukradkiem scenę walki, która rozegrała się pod ich domem. W większości okien pojawili się ludzie. Budynek był zatem pełen. Co się z nimi wszystkimi stanie, kiedy zacznie się uderzenie? - pomyślał Greg. Pobiegł natychmiast w boczną ulicę, żeby wśród podnieconych spadochroniarzy odnaleźć Filipowa. „Eskorta” Lamberta - sześciu żołnierzy i porucznik - popędziła za nim. Paweł stał z drugiej strony ciężarówki, która wjechała w kiosk. Obok niego znajdował się jakiś człowiek w mundurze polowym. Sanitariusz ścierał mu krew z twarzy. Obok, z rękami na głowach, stali jeńcy z osaczonego konwoju. Ich karabiny, plecaki i hełmy piętrzyły się na chodniku obok Filipowa. Lambert podbiegł do małej grupki. - Paweł, telefon nie działa! - zawołał po angielsku. - Muszę się z nimi jakoś skontaktować!!! - Panie generale - odezwał się po rosyjsku Filipów - mam przyjemność przedstawić panu pana Gregory’ego Lamberta. Panie Lambert - pan generał Jurij Razów. Greg spojrzał na znaną mu twarz tego człowieka. Razów dobiegał pięćdziesiątki, ale jego oblicze było stanowcze i rumiane, jak u sportowca. - Miło mi - powiedział generał po angielsku, z silnym rosyjskim akcentem. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł po rosyjsku Lambert. - Panie generale, przybyłem tu z misją o olbrzymim znaczeniu. Czy możemy porozmawiać? - Proszę mówić - zgodził się Razów. W tym czasie sanitariusz zszywał mu rozcięcie nad prawą brwią. Tylko drganie powieki wskazywało, że generał odczuwa ból, nic poza tym. - Przyjechałem zaproponować warunki pokoju. Mój kraj nie chce kontynuować tej wojny. Propozycja jednak wymaga udzielenia natychmiastowej odpowiedzi. - Jakie to warunki? Greg przedstawił szybko szczegóły planu, a w tym czasie sanitariusz skończył swoją pracę i zalepił szew plastrem. .- Te warunki - oznajmił Razów - są do przyjęcia. - To już? - pomyślał Lambert. - Dla mnie - dokończył generał. - Ale, jak pan widzi, nie kieruję już naszymi wojskami ani rządem. Serce Grega waliło jak oszalałe. Spojrzał na zegarek. Odkąd przeszedł na rosyjską stronę, minęły już dwie godziny i dziesięć minut. - Jest jeszcze jedna sprawa. Muszę natychmiast dostać - się do jakiejś radiostacji, łącza satelitarnego, czegokolwiek. Natychmiast! Proszę, musi mi pan pomóc! Razów i Filipów popatrzyli na niego. - Czego pan jeszcze nie powiedział, panie Lambert? - spytał generał. Słowa utknęły Gregowi na końcu języka. To była największa tajemnica wojskowa, jaką można sobie wyobrazić. Lambert był tak zdenerwowany, że nie potrafił zdecydować, czy może na nich polegać i ujawnić, o co chodzi. - Proszę, musicie mi zaufać! - błagał. Razów zawahał się, po czym skinął na Filipowa, a ten machnął ręką na radiooperatora oddziału. Tamten odwrócił się i Paweł zaczął szarpać się z pokrętłami nadajnika umieszczonego w plecaku mężczyzny. Rozległo się elektroniczne wycie i trzaski, pośród których ledwie można było wyłowić niezrozumiałe słowa, krzyczane przez kogoś po rosyjsku. - Zagłuszanie - mruknął pod nosem Filipów, szukając dalej. - Arc Light, Arc Light - odezwał się nagle wyraźnie słyszalny głos po angielsku. Razów i Filipów spojrzeli jednocześnie na Grega. Nagle w oddali rozległ się głęboki, potężny rumor; odległe grzmoty zlewały się, tworząc niesamowity łoskot. Lambert nigdy sobie nawet nie wyobrażał czegoś takiego. - Padnij! - krzyknął Filipów. On, Razów i chyba ze stu spadochroniarzy oraz ich jeńców rozpierzchli się na boki, chowając się pod murami i koło pojazdów. Porucznik eskortujący Lamberta szarpnął go za ramię i zaciągnął pod najbliższy budynek. Padli na ziemię, wśród żołnierzy, którzy zrobili to chwilę wcześniej. Było cicho, tylko z oddali dolatywały teraz szybkie, krótkie trzaski. Na ulicy zamarł wszelki ruch, gdyż ostatni ze spadochroniarzy skulili się w pozycji embrionalnej, z podkurczonymi nogami. O Boże! - pomyślał Greg. Co to... Rozległy się straszliwe wstrząsy i Lambertem szarpnęły potężne fale parzącego powietrza. To już koniec - uznał. W tym czasie z tysiąca okien posypał się na niego deszcz szkła. W jego głowę, szyję i dłonie wbijały się boleśnie ostre fragmenty. Wydawało mu się, że ktoś pozbawił go oddechu, zupełnie jakby wpadł na niego całym impetem przeciwnik na boisku sportowym. Próbował złapać powietrze. Podniósł głowę i zobaczył po drugiej stronie rzeki padające drzewa w parku. Znad nich podniosło się kilka czerwonych kul ognia, które szybko zmieniły się w czarny dym, wzbijający się ze sto metrów w górę. Kolejna seria ogłuszających eksplozji dosłownie wstrząsnęła leżącym na ziemi szkłem. Potężne drzewa w parku łamały się na oczach Lamberta na pół. Od nowych kul ognia rozchodziły się fale gorącego powietrza, niczym warstwy pary. Znikały szybko. Do płuc Grega dostał się teraz pył. Zakaszlał. - Wsiadać! - zawołał ktoś po rosyjsku i żołnierze zaczęli wstawać i biec, strzepując szkło z mundurów. Ktoś pociągnął Lamberta za ramię. Wszędzie w mieście rozlegały się potężne eksplozje, widać było błyski ognia i wzlatujący w górę dym. Nad głowami biegnących przemknął rozdzierający uszy ryk. 472 Żołnierze odruchowo skulili się i przystanęli, czekając, aż ściana dźwięku ich minie. Greg nie zobaczył odrzutowców, które przeleciały nad nim. Wszyscy ruszyli w stronę transporterów. Znowu ktoś szarpnął Lamberta za ramię. Był to Razów; koło generała znajdował się Filipów. - Atakują miasto?! - zawołał Paweł, zaszokowany. - Wasze wojska lądowe atakują miasto, czy tak?! - W jego głosie znów słychać było złość i oskarżenie. Jeszcze jeden potężny wybuch wstrząsnął parkiem i Greg dostrzegł pierwsze z rosyjskich dział samobieżnych, ruszające ze swoich stanowisk. Nie widział ich przedtem, były jednak łatwe do wykrycia dla amerykańskiego zwiadu. Czując lekki zawrót głowy, słysząc kolejny pocisk, wyrzucający z rzeki na ulicę fontannę wody, Lambert zdołał jednak odpowiedzieć: - Tak! - Jakie są wasze pozostałe plany?! - krzyknął Razów, świdrując Grega spojrzeniem. Odczekał zaledwie sekundę, po.czym złapał go obiema rękami i powtórzył: - Powiedz mi, człowieku, jakie są wasze dalsze plany! - Potrząsał Lambertem, wyprowadzając go z szoku. Język Grega odnalazł małe zgrubienie na koronce zęba. Wiedział, że nie powinien mówić, tylko umrzeć, zanim wyjawi jakąkolwiek tajemnicę, natychmiast jednak stanęły mu przed oczami straszliwe konsekwencje takiego czynu. Oczy Razowa rozszerzyły się; opadła mu szczęka. - Bastion! - szepnął generał, przerażony. Zwolnił bezwiednie uścisk dłoni i patrzył przez Lamberta w dal. - Cholera!!! - wrzasnął Filipów, gdy tymczasem na park spadł kolejny pocisk, a towarzyszące mu mniejsze eksplozje wstrząsnęły gorącymi falami piersią Grega. Lambert skulił się odruchowo; nie mógł jednak oderwać oczu od pobladłej twarzy Razowa, który stał obok niego, nagle znieruchomiały. - Przecież mówiliśmy wam, żebyście nie atakowali tych okrętów, idioci!!! - darł się Paweł. - Zwariowaliście?!!! Czego wy właściwie chcecie...? Za nimi formowała się kolumna pojazdów opancerzonych. Strzelcy przygotowywali się w wieżyczkach i przy otworach w pancerzu do walki na śmierć i życie z nacierającymi Amerykanami. Było to zupełnie bez znaczenia w tej ostatniej godzinie wielkości Stanów Zjednoczonych i Rosji. Eskortujący Grega porucznik stał w pobliżu i celował w niego na wszelki wypadek z karabinu. Pośród ciągle spadających pocisków artyleryjskich rozległ się huk dwóch odrzutowców, przelatujących teraz nieco wyżej. Były to tornada - brytyjskie czy też włoskie; Lambert widział, jak lecą nad rzeką, zakręcając ostro i wypuszczając jaskrawe flary. Razów złapał jeden z leżących na stosie karabinów AK-74, zabranych więźniom, i odwrócił się do Grega, odległy o jakieś trzy metry. Porucznik odsunął się, a Filipów przyglądał się z boku. Lambert stał, sam jak palec, naprzeciw uzbrojonego generała, zaciskając szczękę, gotów zmiażdżyć koronkę. Razów podniósł karabin, odbezpieczył i popatrzył na Lamberta. Greg wziął głęboki oddech i opuścił głowę, a generał ciągle unosił broń, zabierając ją z pola jego widzenia. Lambert podniósł wzrok i dzięki temu zdążył zasłonić się obiema rękami przed uderzeniem rzuconego mu karabinu. - Na Kreml! - wrzasnął Razów w stronę oficera wystającego z włazu pierwszego BMP. Greg spojrzał na rosyjski hełm, który podawał mu Paweł. W rękach miał ciągle ciężki czarny karabin. Po chwili wsiadł wraz z innymi do wozu pancernego i kolumna ruszyła. OKRUŻNOJE KOLCO, MOSKWA 31 sierpnia, 17:00 GMT (19:00 czasu lokalnego) - Siedzi! - oznajmił Jefferson przez interkom. Wiatr omywał stojącego we włazie Chandlera, ale nie chłodził go, nie mogąc przeniknąć przez kombinezon przeciwchemiczny i maskę. - Ognia! - zawołał David. - Poszedł! - odpowiedział celowniczy, a z armaty wyleciał koleji^y pocisk; wystrzał ukłuł boleśnie nadwerężone bębenki uszu Chandlera. - Dostał! - ucieszył się celowniczy. David wypuścił serię półcalowych kuł na pokrytą brezentem ciężarówkę, która wyjechała zza małego budynku. Dowodzony przez Chandlera batalion pędził przed siebie, w kierunku linii moskiewskiej - rozmieszczonych wokół miasta broniących je wojsk. Z silnika ciężarówki wydobył się dym, a z tyłu wyskoczyło trzech żołnierzy. - BMP! - zawołał David, zobaczywszy jakiś ruch na pobliskim placu budowy. - Dziesiąta! Ładuj HEAT! - Kumulacyjne się nam kończą, sir - odparł Jefferson. - Zostaną jeszcze cztery. - To w takim razie HESH! Ładuj! - powtórzył Chandler, a celowniczy oznajmił: - Mam go! - Siedzi! - krzyknął Jefferson. - Ognia! - rozkazał David. - Poszedł! Abrams szarpnął się, kiedy dwutonowa armata odskoczyła do tyłu, a z lufy wyleciała struga płomieni. Chandler podniósł do oczu lornetkę, żeby przyjrzeć się skutkom wystrzału. Pocisk HESH (skrót od: High Explosive Sąuash Head), czyli przeciwpancerno-burzący odkształcalny, nie był tak chętnie używany, ponieważ zazwyczaj okazywał się mniej skuteczny niż kumulacyjny czy rdzeniowy. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych typów pocisków czołgowych, których energia jest skupiona w możliwie najmniejszym punkcie, pocisk odkształcalny ma cienką skorupę, wypełnioną plastycznym materiałem wybucho474 wym. Zapalnik działa ze zwłoką, detonując ładunek rozprzestrzeniony na ścianie trafionego pojazdu. Fale uderzeniowe wnikają w pancerz, wywołując potężne naprężenia, wskutek których odrywają się fragmenty wewnętrznej powierzchni pancerza, rażąc siedzącą w środku załogę. Odłamki sieją spustoszenie wśród ludzi, rzadko jednak powodują wybuch amunicji czy paliwa, potwierdzający głośno skuteczność oddanego strzału. Widać było, że pocisk trafił w bok BMP. Transporter stał nieruchomo; dziewięciu członków jego załogi, porażonych odłamkami własnego pancerza, musiało już umrzeć albo jeszcze umierało. - Strzelić jeszcze raz, panie pułkowniku? - zapytał celowniczy. David popatrzył w lewo, na kolumnę ciężarówek. Niektóre jeszcze się poruszały, zjeżdżając z drogi; ich kierowcy próbowali uniknąć zaciskanej przez Amerykanów pętli i wrócić do głównych linii obrońców miasta. - Nie - odpowiedział Chandler, celując na nowo z cekaemu. - Miej tylko oczy otwarte. Wypuścił kolejną serię. Tym razem z tyłu trafionej ciężarówki coś eksplodowało, przygniatając samochód do ziemi - jego zawieszenie ugięło się pod siłą przewożonego pod plandeką ładunku. - Czy mam strzelać z sześćdziesiątki, sir? - odezwał się Jefferson. Zbliżali się właśnie do linii moskiewskiej, utworzonej przez rosyjskie Oddziały Pomocnicze. - Nie! - odparł David. Zobaczył, że jeden z jadących przed nimi rozpoznawczych bradleyów, który dotarł już niemal do samych okopów, stanął w płomieniach i przewróci! się powoli na bok. - Czekaj i bądź gotów! - dorzucił. Wziął na cel następny obiekt - łazika, przypominającego trochę Hunwee - i znów pociągnął za spust. Dziurami, które jego cekaem wybił na wylot, zaczęły wydobywać się płomienie. Chandler nakierował teraz lufę na bunkry ziemne, utworzone w okopach, do których się zbliżali. Wystrzelił. Seria przebiła się przez zwały ziemi, robiąc w niej dziury wielkości pięści; wokół wzbił się kurz. David rzucił okiem na prawo, gdzie jego ludzie walczyli jeszcze z ostatnimi czołgami przeciwnika, wyłaniającymi się z okopów, pośród zdradzających ich położenie kłębów spalin, wydobywających się ze starych silników. W tym samym czasie w stronę jego abramsa leciała rakieta, wystrzelona z BMP, który przedtem trafili pociskiem odkształcającym. Była tuż-tuż. - Aaaaa!!! - wrzasnął Chandler, odruchowo podciągając nogi, żeby schować się we włazie. Rakieta trafiła w boczną, cieńszą część pancerza jego pojazdu. Straszliwe gorąco osmaliło Davidowi nogi, a potworna eksplozja szarpnęła nim tak, że puścił się włazu i wpadł do szalejącego wewnątrz piekła. W ciągu dwustu pięćdziesięciu milisekund system powstrzymujący ogień wypełnił przedział załogi chmurą halonu. Zanim hełm Chandlera uderzył w podłogę, już było po pożarze. Gąsienice czołgu zatrzymały się ze zgrzytem i David potoczył się do przodu. Leżał, oszołomiony, kaszląc, gdyż halon zastąpił na krótko normalną atmosferę kabiny. Kaszel spowodował ból w stu chyba miejscach naraz. - O Jezuu!!! - jęknął ktoś przez zaciśnięte zęby,’ osłonięty maską przeciwgazową. Chandler zebrał siły i podniósł się na łokciach. - Ooooch! - stękał z lewej któryś z żołnierzy nienaturalnie brzmiącym głosem. To Jefferson; leżał na plecach, patrząc bez wyrazu przez szybki maski na biały sufit kabiny. Było ciemno i cicho. David doszedł do siebie i przypomniał sobie o wyrzutnikach dymu. Szarpnął najpierw za jeden spust, potem za drugi, wysuwając z obu stron wieży sześciolufowe wyrzutniki M- 250. Tymczasem celowniczy podpełzł do Jeffersona, a kierowca spytał: - Czy wszyscy... nikomu nic się nie stało? - Bezskutecznie próbował uruchomić na nowo silnik. Jefferson nadal jęczał, a z przodu i boków abramsa wybuchały granaty dymne, okrywając ich jedyną zasłoną, jaka im pozostała. Chandler patrzył w niebo przez otwarty właz, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że wstrzymał oddech. Jesteśmy unieruchomieni, na środku pola walki. Można do nas strzelać jak do celu na zawodach - myślał. Musimy stąd zwiewać. - O Boże! - odezwał się celowniczy przez maskę. Siedział koło Jeffersona. - Panie pułkowniku! David słuchał syku granatów i dobiegających od czasu do czasu odgłosów walki. Obejrzał się przez ramię. W wieży widniała okrąglutka dziura, o średnicy jakichś dwóch i pół centymetra; świeciło przez nią słońce. - Pułkowniku! - zawołał znowu celowniczy. Chandler podpełzł do Jeffersona. Zdawało mu się, że usłyszał coś na zewnątrz, ale po chwili zorientował się, że ten dziwny dźwięk przypominający ssanie pochodzi z piersi ładowniczego. - O matko! - powiedział odruchowo David. - Znajdźmy coś! Coś, co nie przepuszcza powietrza! - Zerwał Jeffersonowi z piersi kombinezon i mundur. Na ciele ładowniczego widać było spienioną jasną krew, wypływającą prosto z płuc. Wydobywał się z nich ten straszny ssący odgłos. Jefferson się dusił. - Mam! - zawołał celowniczy i podał Chandlerowi brezent do zakrywania lufy. David przycisnął winylowy materiał do otwartej rany żołnierza. Poczuł dłońmi, że ciało ładowniczego zaczyna drgać - opanowały go konwulsje. Nagle z zewnątrz dobiegł szum, a zaraz potem rozległ się potężny wybuch, który wprawił w drżenie kolana Chandlera i wycisnął mu powietrze z płuc. Przez chwilę David dyszał, szukając tlenu, a kiedy odzyskał oddech, myślał, że już po wszystkim. Wciąż jednak słychać było trzaski, tak jak wtedy, kiedy wrzuci się do ogniska suche drewno. Aż podskoczył, gdy wstrząsnęła czołgiem pierwsza eksplozja; po niej nastąpiły kolejne, szarpiąc skorupą abramsa. To jeden po drugim wybuchały w magazynie amunicyjnym pociski do działa, grzmiąc straszliwie, jakby nadszedł koniec świata. W końcu rozlegał się już tylko jeden tak potworny ryk. Wibracje wstrząsały uwięzionymi w kabinie mężczyznami. Kierowca stękał, leżąc na swoim fotelu, jak gdyby ktoś bił go z całej siły w pierś. Przez otwarte Alf. włazy świecił teraz olbrzymi słup ognia - energia wybuchów kierowała się ku górze, gdyż wyrwane zostały specjalne elementy pancerza nad magazynem amunicyjnym. David oglądał to już wielokrotnie, tyle że z daleka. Łoskot i temperatura zwiększyły się jeszcze, bo eksplodowało również paliwo w zbiorniku, także znajdującym się z tyłu. Chandler opuścił głowę, wykrzywiając twarz w bolesnym grymasie. Oczy zamykały mu się i łzawiły od gorąca. Całym wysiłkiem woli przyciskał dłonie do piersi Jeffersona, żeby nie zasłaniać sobie uszu, tak jak celowniczy i kierowca. Znowu podniósł wzrok - już nie na ogień strzelający w niebo na ponad sto metrów w górę, tylko na pancerną przegrodę, oddzielającą ich od piekła szalejącego po drugiej stronie. Hałas, gorąco i wibracja trwały, ani nie narastając, ani się nie zmniejszając, a on wciąż patrzył tylko na jedną rzecz - na tę przegrodę. Na jego oczach biała farba zaczęła brązowieć, lekko przy tym dymiąc. David zacisnął powieki, a po policzkach spłynęły mu łzy. W ciemności szarpiące jego bębenki gromy przekształciły się w bolesne ukłucia; promieniujące przez przegrodę gorąco nagrzało kombinezon i zaczęło parzyć skórę, mimo że pod spodem Chandler miał jeszcze mundur. O dziwo, odczuwane - głównie przez kolana wstrząsy nagle ustały. David otworzył oczy. Drzwi magazynu amunicyjnego były teraz czarne, z wyjątkiem paru miejsc, w których zachowały szarobiały odcień. Chandler spojrzał przez właz w górę i zobaczył zasłaniający słońce słup czarnego dymu. Podskoczył, kiedy na jego ramieniu spoczęła czyjaś ręka. Okazało się, że to celowniczy, który powtarzał coś głośno. - Co?! - zawołał David, ledwie jednak usłyszał samego siebie, tak strasznie dzwoniło mu w uszach. Czuł zawroty głowy i mdłości; raptem oblał go zimny pot. Miał ochotę położyć się i przeczekać ten stan. - To już nic nie da! - usłyszał cicho, poprzez kłujący w uszy ból. - On nie żyje! Popatrzył w dół, po czym zwolnił nacisk na pierś Jeffersona. Ręce, ramiona i szyja bolały go od nieprzerwanego wysiłku. Kiedy wreszcie eksplozje ustały, David usłyszał grzechot działek bradleyów. Pewnie strzelali do bunkrów. Walka trwała, lecz mimo osłabionej czułości uszu Chandler poznał, że odgłosy się oddalają. - Co tam widać na zewnątrz? - zawołał do kierowcy, który, przekręcony w fotelu, patrzył na martwego Jeffersona. Zapytany wyjrzał przez wizjer i odparł: - Do okopu jest ze sześćdziesiąt metrów! Leży tam trafiony bradley. David zastanowił się chwilę, po czym rzekł: - Okay. - Sięgnął po plecak i karabin. Kierowca otworzył swój właz. Chandler wspiął się na własny fotel, a celowniczy - na miejsce Jeffersona. Tył czołgu, wokół dziur po wyrwanych elementach pancerza, z których jeszcze trochę się dymiło, był sczerniały. - Siadaj przy pięćdziesiątce! - rozkazał David i zsunął się na ziemię, uważając, żeby nie iozedrzeć przeciwchemicznego kombinezonu. Po raz pierwszy od początku wojny rozkaz włożenia strojów ochronnych nadszedł z góry - ze sztabu brygady. Na czas ataku na miasto zarządzono MOPP IV. Celowniczy wyłonił się z włazu Chandlera i nakierował lufę półcalowego cekaemu na okopy. Szybko puścił uchwyty, a potem ostrożnie złapał za nie znowu. Musiały być za gorące, żeby dało się je normalnie trzymać. W oddali znikały ostatnie z czołgów batalionu. Jechały szosą, przez z rzadka zalesione pagórki ciągnące się za poprzecznym, ziemnym pasem okopów linii moskiewskiej. Tuż przed okopami leżał przewrócony pojazd. Od tyłu, zza wzgórza, dolatywały trzaski broni ręcznej i odgłosy dwudziestopięciomilimetrowych działek bradleyów. Za pędzącymi naprzód czołgami Davida posuwała się piechota, likwidując cele, które ominięto. Cały czas było niebezpiecznie. Chandler odbezpieczył więc M-16, ustawiając go na ogień maszynowy, i podniósł do ramienia, idąc powoli w kierunku przewróconego wozu i ludzi znajdujących się wewnątrz. Jego ludzi. Kierowca czołgu leżał na ziemi, celując na wszelki wypadek z M-16 w bunkier. David popatrzył na wypaloną „ścieżkę” przed sobą. Wystrzelono tam tak zwany wąż, wypełniony materiałami wybuchowymi. Chodziło o to, żeby oczyścić teren z min na szerokości mniej więcej dwudziestu metrów. - Chodź ze mną! - zawołał Chandler do kierowcy. Ruszyli ku okopom. Mimo zdetonowanego „węża” David stawiał kroki ostrożnie, dwukrotnie bowiem zauważył miny, które - choć częściowo odsłonięte - nie wybuchły. Czuł z każdą chwilą narastające napięcie. Odgłosy dział czołgowych były teraz odległe już o jakieś półtora kilometra - batalion pędził przez wyłomy utworzone w liniach nieprzyjaciela. Na szarym niebie roiło się od śmigłowców. Z ciemnych chmur wyleciał pojedynczy samolot myśliwsko-bombowy i zrzucił spod skrzydeł swój ładunek, po czym uciekł z powrotem w niebo. Z ziemi pognały ku niemu dwie rakiety przeciwlotnicze. Jeden z kłębów chmur rozbłysł na moment i zgasł. David znów obserwował okop i osmalony bunkier. Wielkie dziury, jakie wybił w ziemnej ścianie jego własny cekaem, pozwalały wyobrazić sobie, co się stało z broniącą się załogą. Nie było nikogo widać. Chandler i kierowca zbliżyli się, pochyleni, do przewróconego bradleya, trzymając palce na spustach uniesionych do ramion karabinów. Przed włazami leżały dwa ciała w kombinezonach przeciwchemicznych. Z dziury w pancerzu, o rozmiarach grejpfruta, wydobywał się dym. Kierowca wpełzł częściowo do włazu, zaglądając do środka pojazdu, a David przyjrzał się leżącym na zewnątrz. Jeden z nich nie żył na pewno; urwało mu nogi. Kiedy Chandler zdjął mu kaptur, poznał żołnierza plutonu rozpoznawczego. Zabrał jeden z jego nieśmiertelników, a dru,ji włożył mu w usta. Zbliżył się do następnego mężczyzny. Ten także miał poszarpane nogi. Musieli siedzieć we włazach, wystając korpusami na zewnątrz, kiedy w środku szalało piekło. David widział już wcześniej takie rzeczy. To strzelec i dowódca pojazdu - pomyślał. Ogień trwał tak krótko, że kombinezon martwego żołnierza jeszcze się tlił. - O Boże! - odezwał się kierowca, wycofując się z wozu. Latarka trzęsła mu się w dłoni; usiadł na ziemi i nic nie mówił, tylko oddychał szybko. W środku z pewnością znalazł martwe ciała pozostałych członków załogi. David rozchylił kombinezon zabitego dowódcy wozu. Mężczyzna był mocno poparzony. Sięgnął rękawicą za jego poszarpaną bluzę w poszukiwaniu nieśmiertelników, ale nie mógł ich znaleźć. Z niepokojem rzucił okiem na okopy, nie zobaczył jednak nikogo. Potwierdzi tożsamość tego człowieka i pójdzie dalej; leżący wewnątrz będą musieli poczekać - postanowił. Z dziury wypalonej w kieszeni na piersi zabitego wystawała osmalona kartka papieru. David wyciągnął ją. Była starannie złożona w prostokącik, lecz bardzo już pognieciona. Spojrzał na zasłoniętą maską twarz, a potem powoli rozłożył kartkę. Wiedział, czego się spodziewać. Pośród pędów winogron i czerwonych różyczek nadrukowanych na różowej kartce widniały nazwisko i adres Jennifer z Dallas. Chandler złożył kartkę z powrotem i wetknął do kieszeni porucznika Baileya. Podniósł się. Przed nim znajdował się okop. Mogło być niebezpiecznie, jeśli ciągle przebywali tam jacyś Rosjanie. Skinął na kierowcę, żeby także wstał. Obejrzał się, chcąc się upewnić, że celowniczy ciągle czuwa przy cekaemie, po czym wraz z kierowcą -: podniósłszy karabiny do ramion - pochyleni ruszyli do okopu. Potem przypadli do gruntu, żeby wpełznąć na zwał usypanej ziemi. Powoli, ostrożnie Chandler uniósł głowę i lufę broni przed niewysoką ścianę. Na dnie okopu leżały ciała. Najwyraźniej żołnierze usiłowali uciec z ostrzeliwanego bunkra - jego wyjście zasłonięte było ludźmi na wysokość metra. Nikt nie dawał najmniejszego znaku życia. David i kierowca wolno podnieśli się, najpierw na kolana, potem na nogi. Po obu stronach okopu leżeli martwi Rosjanie. Padli także w różnych miejscach polnej drogi za okopem. Oddziały Pomocnicze. Ciała były powykrzywiane w dziwnych pozycjach. Dłonie ściskały za szyje, zupełnie jakby żołnierze własnoręcznie się podusili. Na żadnym z nich nie widać było śladu jakichkolwiek ran. Uwagę zwracały jedynie oczy. Wytrzeszczone. Tak wyglądali ludzie zabici przez gaz. Były ich setki, całe tysiące. Leżeli, ciągnąc się szerokim pasmem przez wzgórza, aż po horyzont. Kierowca znów upadł na ziemię. Odrzucił karabin i przycisnął twarz do ziemi. Potem podkurczył nogi i zaczął kołysać się powoli z boku na bok. Widział już zbyt wiele, jak na jedną wojnę. A David stał, bezpieczny wewnątrz swojego cienkiego kombinezonu przesyconego węglem drzewnym, mimo że wokół ciągle czaiła się śmierć. Nie uświadamiał sobie, że na zawsze zapamięta to, co widzi. Obraz ten sprawił, że Matthew nigdy nie miał usłyszeć zadowalających go odpowiedzi, kiedy, jak każdy chłopiec, wypytywał ojca, który walczył na wojnie, jak tam było. ROZDZIAŁ XIX KREML, MOSKWA 31 sierpnia, 17:15 GMT (19:15 czasu lokalnego) Pośród szalejących w górze śmigłowców szturmowych i samolotów myśliwsko- bombowych, które atakowały najróżniejsze obiekty w centrum Moskwy, kolumna BTR-ów 80 przejechała przez bramy Kremla. Dowódca pojazdu i żołnierz trzymający ręczną wyrzutnię rakiet przeciwlotniczych SA-7 zsunęli się do wnętrza i przycupnęli koło Lamberta i Razowa. Zamknęli za sobą właz. Odgłosy broni strzeleckiej, syki i wybuchy rakiet wystrzeliwanych z helikopterów przycichły. Zanim dotarli na miejsce, rakieta taka zniszczyła jeden z ich BTR-ów. Siedzący obok Grega porucznik zawołał coś, czego Lambert nie zrozumiał, i wszyscy żołnierze zaczęli ładować karabiny. Razów również. Greg sięgnął więc do sakwy, przymocowanej do parcianego pasa, który sobie założył. Wyjął magazynek zawierający trzydzieści nabojów kalibru 5,56 mm - nowego rosyjskiego standardu. Kiedy już umieścił magazynek we właściwym miejscu, poczuł, że Razów poluźnia mu pasek hełmu, wrzynający się w brodę. - Tak jest lepiej - wyjaśnił generał. - Jeżeli cię trafią... - Pokazał ruchem ręki, że hełm spada z głowy. Następnie sprawdził, czy karabin Grega jest zabezpieczony. Zanim silnik pojazdu zamilkł, przed nimi rozległy się już strzały z karabinów maszynowych. - Zostaje pan ze mną - powiedział Razów, kiedy otwarto boczne włazy i żołnierze wysypali się na gładkie kocie łby zabytkowej kremlowskiej uliczki. Lambert leżał płasko na podłodze, patrząc, jak spadochroniarze biegną w kierunku jednego z bogato zdobionych, kolorowych budynków Kremla. Wpadli przez zadymione wejście strzelając. - Chodźmy! - rzucił Razów i pognał wzdłuż dwóch rzędów pojazdów pancernych, ustawionych teraz po obu stronach ulicy. Rozległo się wycie odrzutowca. Wszyscy rzucili się na ziemię. Także Lambert, który wybiegł za generałem, padł na kocie łby, ocierając sobie kolana i łokcie oraz rozdzierając garnitur. Uderzył się też boleśnie w biodro o któryś z większych kamieni. Przekręciwszy się na bok, stwierdził, że to nie samolot nadlatywał, lecz w pewnej od nich odległości skręcała sobie leniwie amerykańska rakieta Tomahawk typu „Cruise”. Za nią wzlatywały w niebo pociski z rosyjskich działek przeciwlotniczych. Po chwili rakieta pojawiła się znowu, wyłaniając się zza cebulowatych kopuł starego kremlowskiego klasztoru i kierując prosto na Lamberta i pozostałych. Greg wyobraził sobie radarowe i telewizyjne obrazy, przetwarzane przez skomplikowany komputer systemu naprowadzającego zwanego TERCOM, od: Terrain Countour Matching, czyli dopasowywanie zarysów terenu. Komputer porównywał dane z radaru i kamery z tymi, które wpisane zostały do jego pamięci. Wszyscy przyglądali się w niemej fascynacji, jak silnik „cruise’a” napędza go powoli, stopniowo zmniejszając ciąg i cichnąc. Nagle skrzydełka rakiety zadrżały w powietrzu i silnik gwałtownie przyspieszył. System naprowadzania musiał odnaleźć cel. Rakieta się zbliżała. Schodziła coraz niżej i niżej, a Lambert zadał sobie w popłochu pytanie: jądrowa czy konwencjonalna? Minęła go, na wysokości wierzchołków drzew, odległa zaledwie o jakieś pięćdziesiąt metrów. Była o wiele większa, niż Greg sobie wyobrażał. Przeleciawszy obok ostatniego budynku, skręciła ostro w dół i pomknęła przez wielki plac, prosto ku podwójnym drzwiom gmachu Rady Deputowanych Ludowych. Rozwaliła wrota. Przez chwilę Lambert myślał, że nie wybuchnie, ale nagle okna trzech pięter rozświetliły się ogniem i fasada pięknej starej budowli zawaliła się na kilka stojących przed nią samochodów. Eksplozja odbiła się echem od placu, zwanego niegdyś Czerwonym. Dym szybko się rozproszył i oczom obserwatorów ukazała się wysoka na cztery piętra dziura, odsłaniająca w niezwykły sposób znajdujące się wewnątrz gmachu pomieszczenia. Razów, porucznik i ich ludzie poderwali się i ruszyli w stronę otwartych drzwi budynku, który właśnie zdobyli ich towarzysze. Lambert pognał za nimi. Na południu i zachodzie niebo zasnuły czarne dymy pożarów; w powietrzu przemykały plamki samolotów. Kiedy mężczyźni dopadli do drzwi, skądś wewnątrz dobiegły ich dziwnie brzmiące odgłosy strzałów. Niektórzy spadochroniarze zaczęli okopywać się w starannie wypielęgnowanym trawniku przed wejściem. Ci, którzy byli przed Gregiem, minęli biurko recepcjonisty i popędzili dalej przez dwuskrzydłowe drzwi. Lambert i Razów znaleźli się na ciemnej metalowej klatce schodowej. Głośniejsze teraz trzaski wystrzałów dolatywały z dołu, głęboko spod ziemi. Razów, Lambert i eskortujący go porucznik zbiegali po metalowych schodkach. Mijali podziurawione, krwawiące ciała - przy jednych uwijali się sanitariusze, inne po prostu leżały - ci ludzie zginęli. W powietrzu unosił się zapach prochu i dym. Nagle poleciała w górę pojedyncza kula, odbiła się wśród iskier od betonowych ścian i ugrzęzła w schodach nad ich głowami. Była zbyt szybka i niespodziewana, żeby Greg zdążył na nią w jakikolwiek sposób zareagować. Schody zdawały się nie mieć końca. Im głębiej mężczyźni zbiegali, tym głośniejsze stawały się odgłosy wystrzałów. Od czasu do czasu rozlegał się także wybuch ręcznego granatu. Lambertowi trzasnęło w uszach od wzrastającej głębokości. Zaczęło mu już brakować oddechu, gdy tak pędził, razem z Razowem i sześcioma żołnierzami, trzymającymi się w ich pobliżu. Znowu poleciały iskry i przez schodki z brzękiem przebiły się kule. Biegnący przed Gregiem żołnierz krzyknął i upadł, staczając się na następne półpiętro. Porucznik szarpnął Lamberta do tyłu tak gwałtownie, że ten przewrócił się i uderzył boleśnie. Po obu jego stronach wyrośli spadochroniarze z karabinami, wycelowanymi prosto w dół, za barierkę schodów; nie strzelali jednak. Koło Lamberta i Razowa przebiegł sanitariusz, żeby zająć się trafionym żołnierzem. Tymczasem w górę poleciała kolejna seria; pociski odbijały się od betonowych ścian, odrywając od nich chmurki tynku. Greg uświadomił sobie, że całe jego ciało jest wystawione na kule. Leżał na cienkich, podziurawionych schodkach, a znajdujące się blisko siebie ściany kierowały ogień prosto w górę. Miękkie ciało i kruche kości człowieka były bezbronne wobec pocisków odrywających kawałeczki betonu i bez trudu przenikających przez stalowe schody. Kolejna seria przeszyła metal tuż koło nóg Lamberta; na jego oczach w schodkach pojawiły się złowieszcze dziury. Jeden z żołnierzy upuścił karabin i usiadł Gregowi na nogach, ściskając się za ramię i wydając jęki. - Chodźmy! - odezwał się Razów i szarpnął Lamberta, żeby wstał. Ruszyli w kierunku strzelających z dołu ludzi. - Aaaa!!! - krzyknął trzymający się za ramię żołnierz, kiedy Greg go potrącił; oczy spadochroniarza zaciśnięte były z bólu; cierpiał także z powodu świadomości tego, co stało się z jego bezwładnie zwisającą kończyną. Jeszcze raz zadźwięczały kule, tym razem złowieszczo bzycząc koło policzka Lamberta, Greg poczuł lekki, zwodniczo łagodny wiaterek. Zbiegali dalej, na nieziemską niemal głębokość. Lambert o mało nie skręcił nogi, kiedy zawadził stopą o poszarpaną dziurę w schodku. W tym samym momencie w panującym półmroku pojawił się jasny rozbłysk, po czym bębenkami uszu Grega szarpnął huk granatu zaczepnego. Lambert poczuł zawrót głowy, lecz mimo to pomyślał: Używają granatów zaczepnych, a nie odłamkowych obronnych. Nie rzuca się odłamkowych na klatce schodowej. Pędzili dalej, wśród duszącego dymu spowodowanego wybuchem granatu. Teraz odgłosy walki stały się tak głośne, że aż kłuły Lamberta w bolące uszy. Żabim dotarli wreszcie do końca schodów, gdzie ieżały całe stosy ciał, walka ucichła. Minęli rannych, nie troszcząc się o nich, i pognali przed siebie, za Filipowem i jego żołnierzami. Zobaczyli przykucniętych i leżących na podłodze spadochroniarzy, którzy ostrzeliwali się zza węgłów korytarza. Żołnierze z grupki Grega podnieśli karabiny i stanęli przy ścianach koło podziemnego skrzyżowania, przygotowani do strzału. Teraz oni stanowili linię frontu. Porucznik wydał komendę i Lambert zobaczył z przerażeniem i podziwem, że spadochroniarze wyskakują na poprzeczny korytarz, wystawiając się na grad kul, i strzelają ogniem maszynowym z wysokości bioder. Dwóch z nich natychmiast padło martwych czy też ciężko rannych; pozostali dwaj zniknęli w dymie, opróżniając magazynki. Teraz po drugiej stronie korytarza Greg dostrzegł Filipowa i jeszcze jednego komandosa. Paweł wydał rozkaz i znów zerwało się kilku spadochroniarzy; dwóch z nich poruszało się powoli; pozostawili za sobą na podłodze duże plamy krwi. Pobiegli korytarzem za poprzednimi. Zostali więc już tylko Razów, Lambert i porucznik. Generał skinął głową i wszyscy ruszyli w dym, w stronę błyskających ogniem karabinów. Mijali jedno pomieszczenie za drugim. W większości z nich znajdowali się żołnierze, którzy patrzyli na przybyłych z niepokojem, kucając lub leżąc za stołami z mapami, biurkami, nadajnikami, komputerami. Nie chcieli opowiadać się po żadnej ze stron i brać udziału w walce. Otwarto kopniakiem duże dwuskrzydłowe drzwi na końcu korytarza i jego półmrok rozjaśniło jaskrawe światło. Zobaczywszy nagle pod niskim sufitem dym, Greg odruchowo zakaszlał. Kiedy drzwi stanęły otworem, odgłosy strzałów zamilkły; walka była skończona. Zapadła cisza, jeśli nie liczyć dzwonienia w uszach Lamberta. Greg wraz z Razowem i porucznikiem minęli ciała ostatnich dwóch spadochroniarzy ze swojej grupki i podeszli do Filipowa, który stał w otwartych drzwiach, celując z karabinu do środka pomieszczenia. Lambert zdał sobie nagle sprawę, jak niewiele brakowało, żeby przegrali i zginęli. Obejrzał się przez ramię. Kiedy zaczęli zbiegać po schodkach, było ich około setki, teraz przy drzwiach znajdowali się tylko Filipów, Razów, Lambert, porucznik i trzech rannych żołnierzy. Prawie nikt więcej nie przeżył. Razów wszedł do jasno oświetlonej sali, mijając Filipowa i jednego z rannych, którzy stanęli po obu stronach drzwi. Greg spojrzał ponad ramieniem niższego od siebie Pawła i zobaczył długi stół konferencyjny oraz starszych mężczyzn - generałów, admirałów, którzy cofnęli się pod ściany, gdyż drzwi podziurawione były zbłąkanymi kulami. Oczy wszystkich zwróciły się na Razowa, ale on patrzył na dwa urządzenia znajdujące się na końcu stołu, wyglądające trochę jak pękate komputery typu laptop. Siedziało przy nich dwóch młodszych oficerów. - Wychodzić! - krzyknął po rosyjsku Razów i przejechał lufą po generałach. To STAWKA! - pomyślał Lambert. Filipów i jego żołnierze zaczęli wyprowadzać dowódców do sąsiedniej sali. Greg uważnie im się przyjrzał, kiedy go mijali. Tymczasem pojawiło się kilku spadochroniarzy, którzy przeżyli walkę. Paweł ruszył korytarzem, wołając po rosyjsku do otwartych drzwi pomieszczeń: - Generał Razów przejął dowództwo! Natychmiast wracać do swoich obowiązków! Generał Razów przejął dowództwo! Natychmiast wracać do swoich obowiązków! - Kiedy przybyli komandosi, wydał im jakieś polecenie, pokazując palcem przed siebie, i żołnierze odbiegli. - Panie Lambert! - rozległo się zza pleców Grega wołanie po angielsku. Odwrócił się i zobaczył, że Razów otwiera grubą księgę, leżącą na stole, koło siedzących ciągle dwóch oficerów. Nie podnosząc wzroku, generał powiedział: - Niech pan natychmiast dzwoni do swojego prezydenta! - Wskazał na rząd telefonów, stojących na stolikach wzdłuż ściany sali. - Wychodzi się stąd przez „dziewięć”. Lambert podniósł jedną ze słuchawek i wcisnął cyfrę dziewięć. Wyciągnął z kieszeni portfel i wstukał numer, który AT&T zarezerwowało specjalnie na tę jedną rozmowę. Po serii krótkich odgłosów odezwała się telefonistka: - „Nocna Wachta”. - To było takie proste! - Mówi Greg Lambert. Proszę mnie połączyć z panem prezydentem. - W tym momencie Greg zdał sobie sprawę, że te dwa „komputery” na stole to były nadajniki, wysyłające rozkazy do całego systemu rosyjskiej broni jądrowej. Księga, którą szybko kartkował Razów, musiała zostać wyjęta z jednej z walizeczek. - Constanzo. Greg, gdzie ty byłeś, do jasnej cholery?! Lambert odpowiedział mu możliwie najkrócej, nie spuszczając oczu z generała. - Co on w tej chwili robi? - spytał prezydent. - On... nie wiem - odparł Greg, a Razów tymczasem przeglądał w największym pośpiechu księgę, strona po stronie. Lambert opuścił słuchawkę i odezwał się głośno: - Panie generale, mam prezydenta! Razów nie odrywał oczu od książki, przebiegając palcami po stronach i mrucząc do siebie pod nosem. - Co on robi, do cholery?! - powtórzył pytanie Constanzo. - Panie generale? - zapytał Greg. - Co pan robi?! Razów nie odpowiedział, więc Lambert podniósł słuchawkę z powrotem. - Stoi za... nadajnikami systemu broni jądrowej i przegląda jakąś księgę. Generale Razów!!! - krzyknął Greg. Siedzący za stołem oficerowie wybałuszyli oczy i spojrzeli po sobie, nie mogąc wyjść ze zdumienia. Lambert rzucił do słuchawki: - Chwileczkę, sir. - Położył ją obok widełek i podszedł do Razowa. - Mam na linii prezydenta. Co się, u licha, dzieje? Generał cały czas powtarzał pod nosem: MSGRMG. Greg popatrzył na księgę. Palec Razowa przebiegał kolumny na pozór przypadkowych rosyjskich liter i cyfr. Kody rozkazów! - zrozumiał Lambert. - Proszę mi odpowiedzieć, do diabła! Co pan wyprawia?! - zażądał stanowczo Greg. Generał przerwał na chwilę mamrotanie i rzekł po rosyjsku: - Niech mi pan zaufa, panie Lambert. - Jego palec natychmiast ruszył znowu w dół, a potem przeniósł się na następną stronę, sunąc po dwunastosymbolowych kodach. Greg wrócił do telefonu. - Mówi, żeby mu zaufać. Przegląda coś, chyba księgę z kodami rozkazów. - Włączcie nadajniki! - polecił Razów. Dwaj oficerowie otworzyli czarne walizeczki. - Kazał włączyć nadajniki systemu nuklearnego! - poinformował prezydenta Lambert. - Jezu Chryste! - odezwał się ktoś w tle. Prawdopodobnie Constanzo znajdował się w sali konferencyjnej samolotu, a głos, zdaje się, należał do sekretarza obrony. Razów szukał dalej. Nagle palec generała zatrzymał się. Jego usta poruszyły się, wypowiadając litery kodu. Odczytał go jeszcze raz. - Jest! Wprowadzić następujący kod - rozkazał. - Wprowadza kod, sir. Razów wprowadza kod! - Litera M - zaczął generał. Każdy z oficerów nacisnął klawisz. - Wprowadza kod, sir! - Lambert! - krzyknął Constanzo. - Powstrzymaj go. Powstrzymaj go, Greg! - S - odczytał Razów i oficerowie wstukali następną literę. Lambert odłożył słuchawkę na bok i podniósł karabin, przełączając na ogień automatyczny. Dwaj oficerowie popatrzyli na niego w przerażeniu. - G - powiedział generał, nie podnosząc wzroku. - G - powtórzył, kiedy mężczyźni nie zareagowali. Teraz każdy z nich niepewnie nacisnął klawisz. - Generale Razów - upomniał go głośno Greg. - Proszę odsunąć się od stołu! - Celował w niego. - Szybciej, szybciej! - ponaglił generał, nie podnosząc oczu. - Zero! - Razów!!! - wrzasnął Lambert, unosząc broń do ramienia i nakierowując muszkę na głowę generała. - Cholera, Greg, nie pozwól mu wprowadzić tego kodu...! - doleciał jego uszu cichutki krzyk z telefonu. Oficerowie wpisali cyfrę. Ile to było symboli? - próbował sobie przypomnieć Lambert. - Sześć! - odczytał generał, ciągle nachylony nad księgą. Greg pociągnął za spust; karabin uderzył go boleśnie w ramię, a z gipsowej ściany poleciały na głowy trzech mężczyzn odłamki gruzu. Oficerowie skulili się, patrząc z przestrachem na Lamberta. Razów nie odrywał palca od księgi, ale tym razem podniósł wzrok. - Zero - kontynuował spokojnie generał. Kiedy dwaj mężczyźni zawahali się, wpatrzeni w karabin Grega, Razów powtórzył: - Szybciej! Zero! - Nie ruszaj się, Greg! - odezwał się ktoś z tyłu, a oficerowie uderzyli w klawisze. Kątem oka Lambert zobaczył Filipowa, mierzącego w jego głowę z karabinu. - Greg?! Co się tam dzieje? Jesteś tam?! - wrzeszczał w oddali do telefonu Constanzo. - R - rzucił generał i podwładni posłuchali. Była to już siódma litera dwunastosymbolowego kodu. - M! - Lambert patrzył wzdłuż lufy, jak oficerowie wprowadzają ósmą literę. - Odłóż broń, Greg! - polecił Filipów. - Odłóż ją natychmiast! - G! - Do nadajników została wpisana dziewiąta litera. Prezydent darł się: - Czy to kod odpalający rakiety?! Czy on odpala rakiety?! Greg, jesteś tam jeszcze?! - Zero! - To dziesiąta! - Greg, na litość boską, jeśli tam jesteś, powstrzymaj tego gnojka! - Pięć - powiedział Razów, po czym podniósł wzrok. - Próbuję ocalić świat. Czy pan mi ufa, panie Lambert? - zapytał. Greg spojrzał na Filipowa, a ten krzyknął: - Greg! Ostrzegam cię, opuść ten karabin! Już!!! Lambert znowu popatrzył na generała. - Wybór należy do pana, panie Lambert. Do pana. - Spoglądał na jego palec, spoczywający na spuście. Jeden z oficerów zamknął oczy. - Sześć - dokończył cicho Razów. Oficerowie podnieśli palce, żeby nacisnąć klawisze, a palec Grega napiął się trochę mocniej. Wstukano ostatnią cyfrę. - Kod został przyjęty - odezwali się jednocześnie oficerowie. Lambert opuścił karabin, a Filipów podskoczył i wyrwał mu go z dłoni, cały czas celując w jego pierś z automatu. Lamberta aż szczęka bolała od zacisku. Serce zamarło mu na moment; szybko zbadał językiem koronkę na zębie, czy nie poczuje przypadkiem goryczy albo drętwienia. Wydawała się nietknięta. - Chcę rozmawiać z prezydentem - oświadczył Razów, podchodząc do telefonu. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, ŚRODKOWE OHIO 31 sierpnia, 17:35 GMT (12:35 czasu lokalnego) - Właśnie przed chwilą wprowadziłem kod, panie prezydencie - rozległ się z głośnika telefonu głos Razowa. - Kod ten został umieszczony w bankach pamięci komputerów naszego systemu na rozkaz prezydenta Związku Radzieckiego Michaiła Gorbaczowa, po nieudanym puczu w sierpniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Podczas tej próby przewrotu jego walizeczka z nadajnikiem systemu nuklearnego oraz druga, którą miał minister obrony Jazów, znalazły się w rękach buntowników. Pod koniec, kiedy wiadomo już było, że zamach się nie powiódł, Jazów zagroził uderzeniem rakietą jądrową na bazę lotniczą, z której generał Szaposznikow organizował opór przeciw puczystom. Thomas zobaczył, że Constanzo spogląda na dyrektora CIA. Ten wzruszył ramionami i potrząsnął głową, a potem wstał i podszedł do prezydenta. - Kod był utrzymywany w tajemnicy przed generałami i po rozpadzie Związku Radzieckiego Gorbaczow przekazał go Jelcynowi. Podczas aresztowania prezydenta Połtawskiego w czasie puczu wiosną tego roku - którego to aresztowania, jak pan wie, osobiście dokonałem - Połtawski poprosił mnie o krótką rozmowę w cztery oczy. Przekazał mi kod, który znajduje się na liście kodów „zarezerwowanych”, przeznaczonych do różnych celów - dowodzenia, informacyjnych, szkoleniowych. Kody te wyłączone są z zestawu rozkazów odpalania rakiet, który jest normalnie dostępny i może zostać użyty w każdej chwili. Dyrektor CIA wyciągnął rękę i ściszywszy mikrofon telefonu, powiedział do Constanza: - Nie wiemy, czy to, co mówi, może być prawdą, sir. - Kod składa się z inicjałów i cyfr oznaczających wiek Gorbaczowa oraz jego żony, Raisy. Prezydent odsunął palec szefa Agencji Wywiadowczej od przycisku ściszania. - Co powoduje wprowadzenie tego kodu? - zapytał. - Jego celem jest zapobieżenie nie autoryzowanemu użyciu broni jądrowej, w szczególności podczas wojny domowej w Rosji. Chodzi o to, żeby uniknąć nuklearnej wojny domowej. - Czy on na pewno działa? Po długiej pauzie Razów przyznał: - Nie wiem. Constanzo spojrzał na swoich ludzi, a ci w milczeniu patrzyli na niego. - Musi pan - zaczął Razów - musi pan koniecznie odwołać atak na Bastion! Strategia „zabij, zanim zginiesz” nie jest żadnym oszustwem. To nie dezinformacja. To prawdziwe, obowiązujące okręty podwodne rozkazy, które uruchomił Zorin, wybierając jednocześnie cele. - Chciałbym porozmawiać z panem Lambertem - zażądał prezydent. Podczas chwili przerwy, jaka nastąpiła, Thomas rzucił okiem na zegarek, a potem zerknął na dowódcę Operacji Morskich, który zrobił to samo. Siły powietrzno-morskie na Morzu Karskim były już nad celami lub w ich pobliżu. - Tak, panie prezydencie - rozległ się głos Grega. Dyrektor CIA uniósł dłoń, zanim Constanzo zdążył się odezwać, i spytał: - Lambert, czy słyszał pan, co mówił Razów? - Tak, słyszałem. Prezydent chciał coś powiedzieć, ale szef Agencji Wywiadowczej znów uniósł rękę, nie dopuszczając go do słowa. - Czy był pan koło Razowa przez cały czas, kiedy wprowadzał kod do systemu nuklearnego? - Tak. - Czy może pan podać więcej szczegółów? Thomas gapił się na niemy głośnik. - Nie, do cholery! - zirytował się Greg, jak gdyby nie mógł sobie przypomnieć ustalonego hasła. - Nie jestem w żaden sposób uwięziony! Dyrektor CIA skinął głową na prezydenta. - Greg - rzekł Constanzo, nachylając się nad mikrofonem - byłeś przy tym. Przyglądałeś się. Co o tym myślisz? Tym razem nie było żadnej zwłoki. - Uważam, że Razów mówi prawdę. Wierzę mu, sir. Thomas popatrzył na prezydenta. Constanzo odetchnął w złożone dłonie, zupełnie jakby chciał je ogrzać. Nie odrywając rąk od twarzy, podniósł głowę i zwrócił się do dowódcy Operacji Morskich: - Admirale, proszę odwołać atak na Bastion. Dowódca Operacji Morskich powtarzał na głos meldunki, jakie składano mu przez dwa telefony, których obie słuchawki przyciskał do uszu. Sekretarz obrony zapisywał je w notatniku. Thomas zaś wbił wzrok w ekran, pokazujący pokład startowy USS „United States” - najnowszego z olbrzymich lotniskowców klasy „Nimitz” o napędzie atomowym, płynącego po Morzu Karskim. - Niszczyciele „Laboon” i „John Rogers” potwierdzają przerwanie akcji - powiedział Dixon, a sekretarz obrony zapisał nazwy okrętów w kolumnie zatytułowanej: „Niszczyciele”. Na lotniskowcu zaczął się ruch. W ciągu ponad pół godziny wystartowało z niego przeszło osiemdziesiąt samolotów, jeden za drugim. Wyrzucały je cztery katapulty zainstalowane wzdłuż dwóch równoległych pasów startowych. Teraz Thomas zobaczył pierwszego z wracających F-14, ciągle obwieszonego rakietami „powietrze-powietrze”. Maszyna dotknęła pokładu, zaczepiając hakiem o linę hamującą, i już po chwili się zatrzymała. - Okręty podwodne „Salt Lakę City” i „Indianapolis” oraz fregaty „Robert G. Bradley” i „Stephen W. Groves” potwierdzają przerwanie akcji - oznajmił admirał i sekretarz zapisał. - Panie generale Razów - odezwał się głośno Constanzo - czy jest pan tam jeszcze? - Tak, panie prezydencie - odparł Razów z głośnika. - „Chancellorsville” i „Leyte Gulf’, krążowniki, potwierdzają - poinformował ściszonym głosem dowódca Operacji Morskich. - Co pan sądzi o proponowanych przez nas warunkach pokoju? - zapytał Constanzo. - Są do przyjęcia, panie prezydencie. - I uważa pan, że może mówić za całe rosyjskie dowództwo? - Tak. Jestem przekonany, że posłuchają moich rozkazów. Otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł sierżant lotnictwa, przynosząc wiadomość dyrektorowi NSA. Prezydent ściszył tymczasem mikrofon telefonu i spytał cicho Thomasa: - Czy powinniśmy odwołać także uderzenie na Moskwę? Przed odpowiedzią powstrzymał go szef NSA mówiąc: - Chwileczkę, sir. - Krążowniki „Philippine Sea” i „Vincennes”, niszczyciele „John Paul Jones” i „Deyo”, fregaty „Ford” i „Klakring”, okręty podwodne „Albany”, „Jacksonville”, „Tucson” i „Newport News” potwierdzają przerwanie akcji - 488 ciągnął Dixon. Tymczasem dyrektor Agencji Bezpieczeństwa obszedł stół i stanął koło prezydenta oraz szefa CIA. Powiedział: - Otrzymaliśmy właśnie zdjęcia z satelity, przelatującego nad Niżnym Nowogrodem. - Thomas słuchał go, wpatrzony w niezdarnego E-2C, który lądował na pełnych obrotach śmigieł, żeby w razie czego oderwać się od lotniskowca z powrotem; wielka kopuła radaru sterczała jak parasol nad pękatym kadłubem samolotu. - Grupy rosyjskiej armii na wschodzie rozśrodkowują się. Poszczególne jednostki opuściły swoje rejony dyslokacji i rozpraszają się po okolicy. Wstępna analiza wykazuje zgodność ze szczegółami rosyjskiej operacji Samson. Prezydent nie odrywał palca od przycisku ściszania. Thomas, który od początku odwoływania ataku miał niedobre przeczucia, teraz poczuł się strasznie. - Jaka część okrętów została odwołana, sir? - zapytał sekretarza obrony. Tamten przyjrzał się liście, policzył i odparł: - Wszystkie okręty podwodne przerwały akcję. Również fregaty. - Lotniskowce, rzecz jasna, odpowiedziały natychmiast - dodał dowódca Operacji Morskich. - Nie odezwał się jeszcze „Comte de Grasse” - oznajmił sekretarz. - Nie są w stanie podjąć żadnych działań zaczepnych - stwierdził z przekonaniem Dixon, podniósł jednak słuchawkę i polecił: - Frank, zdobądź potwierdzenie od „Comte de Grasse”. - Słuchał przez chwilę, po czym wyjaśnił: - Cztery minuty temu przewrócili się do góry dnem. Wysłano grupę poszukiwawczo-ratunkową. - To znaczy, że także wszystkie niszczyciele przerwały akcję lub nie są zdolne jej podjąć - poinformował sekretarz obrony. - Został nam jednak jeszcze krążownik „Anzio”, klasy „Aegis”. Nie odezwał się do tej pory. - Frank? - spytał admirał. - Co się dzieje z „Anzio”? - Parę minut temu jeden z jego śmigłowców meldował, że ruszają do ataku - odparł sekretarz. - Nadajnik okrętu zniszczyła rakieta wystrzelona przez rosyjski krążownik, który w odwecie „Anzio” zatopił harpoonami. - Musimy ich powstrzymać! - rzucił prezydent. - Jeden z niszczycieli, „John S. McCain” - odezwał się Dixon, opuszczając rękę z telefonami - przesyła „Anzio” sygnały świetlne i oddał strzał ostrzegawczy przed jego dziobem. - Jaka jest odległość „Anzio” od celu? - chciał wiedzieć Thomas. - Już się zbliża. - Zatopcie go! - rozkazał Constanzo. Thomas i Dixon spojrzeli na niego. - Wydajcie „McCainowi” rozkaz zatopienia „Anzio”. Admirał znieruchomiał, wpatrując się w prezydenta. - Proszę to zrobić! - ponaglił Dixona Thomas. - Frank - powiedział dowódca Operacji Morskich - czy masz tam „McCaina”...? Zamilkł w połowie zdania. Z wyrazu twarzy admirała, który słuchał, co mówią mu przez telefon, Thomas odczytał, że jest już za późno. Spojrzał z powrotem na ekran, pokazujący pokład lotniskowca. W tle ciemnoniebieski ocean spotykał się z błękitem nieba. Sytuacja wydawała się snem, jakimś strasznym koszmarem. Przez sekundę horyzont rozcinał tylko kilwater odległej fregaty. Chwilę później w oddali wystrzeliła w górę pojedyncza biała smuga, wzbijająca się w niebo jak ognista strzała. Jeden z rosyjskich okrętów podwodnych odpalił pierwszą rakietę. - „McCain” melduje, że „Anzio” wypuścił bomby głębinowe - oznajmił Dixon. - Panie prezydencie - rzekł Thomas zmęczonym głosem - proszę, by wydał pan rozkaz wznowienia ataku w możliwie najszybszym tempie i natychmiast zezwolił na użycie taktycznej broni jądrowej. - Pokazał głową ekran, na którym widać było już kilka smug wznoszących się z różnych punktów na horyzoncie. - O Boże! KREML, MOSKWA 31 sierpnia, 17:50 GMT (19:50 czasu lokalnego) - Panie prezydencie - mówił cicho Razów. Wrzaski Constanza dobiegały uszu Lamberta, stojącego niedaleko generała. Nachylony nad stołem Filipów przez cały czas mierzył do Grega z karabinu. - Nie wolno panu wystrzelić rakiet jądrowych na mój kraj! - nalegał Razów podniesionym głosem. - Panie prezydencie! Panie prezydencie, jeżeli mogę coś... - Zmarszczył się, zdenerwowany. - Zdaję sobie sprawę, że rakiety z naszych okrętów podwodnych lecą ku Stanom Zjednoczonym, sir, ale jeśli już dyskutujemy nad odpowiedzialnością za ten fakt - moralną, polityczną czy jakąkolwiek inną - to chyba nie muszę panu przypominać, że został pan ostrzeżony o rozkazach „zabij, zanim zginiesz”, jakim podlegał Bastion?! Lambert zauważył, że Constanzo krzyczy, Razów zaś słucha. - Oczywiście, rozumiem, że wznowi pan atak na okręty Bastionu, panie prezydencie - ciągnął generał. - W tej sytuacji sam, choć z ciężkim sercem, mam nadzieję, że uda wam się zniszczyć te okręty, które jeszcze nie odpaliły wszystkich rakiet. - Znowu przerwały mu wrzaski Constanza i Razów jeszcze raz wysłuchał ich cierpliwie. - Nie, sir, nie uważam tego, że dziesiątki głowic spadną na wasze obiekty wojskowe i miasta, za „sukces” w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa. Obawiam się jednak, że według wszelkiego prawdopodobieństwa liczba odpalonych głowic wkrótce wzrośnie do setek, jeśli nie tysięcy, zanim wasze okręty i samoloty zdążą z powrotem ustawić się na stanowiskach ogniowych. - Słuchał dalej. - Rozumiem, ale nawet jeśli użyjecie taktycznej broni jądrowej, okręty Bastionu i tak zdołają odpalić jeszcze bardzo wiele rakiet. 490 Tym razem replika Constanza spowodowała, że Razów zacisnął zęby. - Informacje, które wam potajemnie przekazywałem, nie były żadnym podstępem mającym odwieść was od ataku na Bastion, żebym mógł wystrzelić rakiety! - Z głośnika wciąż dobywały się wrzaski. - Panie prezydencie, te okręty odpaliły rakiety dlatego, że zostały zaatakowane, a nie dlatego, że wprowadziłem do systemu kod! Lamberta przeszedł dreszcz na myśl, że stał obok Razowa, celując w jego głowę z karabinu, a mimo to być może pozwolił mu spokojnie wydać rozkaz wystrzelenia tysięcy głowic atomowych na setki amerykańskich miast! Poczuł suchość w ustach. Spojrzał na Filipowa, a ten odpowiedział mu wzrokiem, patrząc wzdłuż czarnej lufy automatu. Generał westchnął i wyciągnął rękę ze słuchawką w kierunku Grega. Constanzo krzyczał: - ...powinienem w takim razie zrobić?! Uznać to za kolejną pomyłkę?! Mój p kraj zostanie zniszczony, zginą następne miliony ludzi, a ja mam po prostu ogłosić, że to był jeszcze jeden błąd Rosjan, i wstrzymać odwet?! Do diabła, Razów, dlaczego nie odwołał pan tych okrętów, jeżeli był pan tak głupi, by pozwolić na wydanie im rozkazów „zabij, zanim zginiesz”?! Co o tym w ogóle myśleć? Dlaczego właściwie miałbym wierzyć, że nie wpakował nas pan w tę śmiercionośną rozgrywkę po prostu dlatego, że przegrał pan wojnę, co?! - Wasz prezydent chce wystrzelić rakiety jądrowe i wybić ludność mojego kraju - oznajmił generał. - Jeśli to zrobi, odpalę dwieście rakiet z na nowo załadowanych wyrzutni naziemnych, uruchamianych oddzielnym kodem, niezależ nym od tego, który wprowadziłem wcześniej. Chcę, panie Lambert, żeby go pan przekonał, by się powstrzymał. - Nic z tego, sukinsynu! - wrzasnął Constanzo. - Nie zamierzam przejść do historii jako największy naiwniak wszystkich czasów! Nawet Livingston miał odwagę, żeby odpalić rakiety, zanim spadł pierwszy tysiąc głowic, które wystrzelili przez „pomyłkę” wasi ludzie. Greg wziął od Razowa słuchawkę. - Panie prezydencie? - odezwał się. - Niech mu pan przypomni, że nasze pierwsze uderzenie było skierowane przeciw waszym wyrzutniom - szepnął generał. - Co?! - warknął Constanzo. - Proszę mu powiedzieć, że tym razem nie ma nic do stracenia, jeśli poczeka - pouczył Razów. - Że te głowice nie są wycelowane w wasze wyrzutnie i dlatego zawsze będzie mógł kontratakować, jeśli rzeczywiście wybuchną. - Generał Razów twierdzi, że nie ma pan nic do stracenia, jeśli pan poczeka - powtórzył nie przekonany Lambert. - Nic do stracenia?! - jęknął boleśnie prezydent. - Nic do stracenia?! A co z trzema czwartymi naszego przemysłu i sześćdziesięcioma czy siedem dziesięcioma milionami ludzi, jeżeli okaże się, że wiatry wieją nie w tę stronę?!!! - Niech mu pan przekaże, że te rakiety nie wybuchną - mówił Razów - że obwody ich zapalników zostały zabezpieczone, zablokowane przez ten kod, który wprowadziłem. Głowice nie mogą już teraz eksplodować! Tymczasem Greg usłyszał Constanza, krzyczącego z oddali: - Niech pan otwiera tę torbę! - A co będzie, jeżeli kod, który pan nadał - zapytał Lambert, dodając w myśli: jeżeli to rzeczywiście był taki kod - nie dotarł do rakiet na czas? Albo po prostu okaże się nieskuteczny? - Panie Lambert - odparł Razów. - Cóż to zmienia? Za dwadzieścia minut wasz kraj zostanie zniszczony albo nie. Tak czy owak, zachowacie swój arsenał broni jądrowej - kilka tysięcy głowic, ulokowanych w okrętach podwodnych, bombowcach, rakietach „Cruise”, w które uzbrojony jest praktycznie każdy z okrętów. To wszystko pozostanie nietknięte i będziecie mogli użyć tej broni natychmiast, kiedy tylko zechcecie. Poza tym, Greg, wasze wojska zdobywają przecież, osiedle po osiedlu, naszą stolicę. Z telefonu, który Lambert przyciskał do ucha, słychać było, jak Dixon odczytuje listę celów. - ...Saratow - trzydzieści siedem głowic, Omsk - trzydzieści jeden, Jarosław - trzydzieści, Kaługa - wstrzymamy się, użyjemy tam ADM, czyli min jądrowych, po wycofaniu naszych żołnierzy i ewakuowaniu miasta... - Panie prezydencie - odezwał się Greg. - Władimir - dwadzieścia osiem głowic. - Panie prezydencie! - zawołał. - Co? - odwarknął Constanzo. - Sir, jest jeszcze nadzieja. Szansa na to, że nie nastąpi straszliwy koniec, jakiego się wszyscy boimy. Jeżeli generał Razów mówi prawdę, zadziała ostatnie zabezpieczenie tego całego ich zawodnego systemu i ocali nas przed ostateczną tragedią. Jeżeli jednak wystrzeli pan teraz nasz arsenał, ta nadzieja przepadnie, bo wtedy generał Razów odpali rakiety z na nowo załadowanych wyrzutni naziemnych, zanim je zniszczymy. Jeżeli więc Razów mówi prawdę i zabezpieczenie działa, to kogo, panie prezydencie, historia oceni jako winowajcę? Jeśli głowice wystrzelone z rosyjskich okrętów podwodnych nie wybuchną nad naszymi miastami, ale nasze rakiety zamienią w popiół dziesiątki milionów Rosjan, a potem ich pociski znów trafią w amerykańskie miasta, lecz tym razem eksplodują, to jaki będzie największy błąd w tej historii i kto go popełni? - Greg, cholera jasna! - wrzasnął Constanzo. - Nie wiem, czy trzymają ci tam pistolet przy głowie, czy tylko wierzysz tym bandytom, nie wiadomo dlaczego, ale jeżeli chcesz mi powiedzieć, żebym zaufał Razowowi, to nie jest to dla mnie żaden argument! - Sir, nie ma pan innego wyboru! - I tu się mylisz, Greg. Tu się mylisz! Mam przed sobą całą wielką księgę „wyborów”. Grubą księgę najróżniejszych możliwości! - Panie prezydencie! - krzyknął Lambert, lecz już go rozłączono. Greg popatrzył na Razowa, nie odrywając słuchawki od ucha. Mijały sekundy i po chwili generał zorientował się, że rozmowę wyłączono. Na jego twarzy pojawił się wyraz goryczy. Zmarszczki wokół oczu pogłębiły się, a przez lekko rozchylone usta widać było zaciśnięte zęby. - Gdzie są kody dla nowo załadowanych wyrzutni? - rzucił po rosyjsku w stronę oficerów, ciągle siedzących przy otwartych nadajnikach. - Panie generale! - zawołał Lambert. - Prezydent nie podjął jeszcze decyzji! - Razów podszedł do nadajników i spojrzał na małą broszurkę, wyjętą z kieszonki jednej z walizeczek. - Zna pan generała Thomasa! Może nakłonić prezydenta, żeby nie odpalał rakiet. Przecież te argumenty, którymi próbował pan przekonać naszego prezydenta, odnoszą się także do pana, panie generale! - Chodzi panu o zaufanie? - warknął Razów, podnosząc wzrok znad książeczki. - Uważa pan, że powinienem zaufać człowiekowi, który bez żadnego powodu, w napadzie złości, zamierza zabić dziesiątki milionów ludzi, moich rodaków?! A może oni się nie liczą, panie Lambert, bo to tylko Rosjanie? Greg spojrzał na Filipowa, swojego przyjaciela i wiernego adiutanta Razowa. Paweł był ostatnią jego nadzieją. Teraz jednak trzymał karabin przy ramieniu, mierząc mu prosto w twarz. - Panie generale! - błagał Greg, usiłując jakimś cudem pozbierać myśli w panice, która go ogarniała. - Nie wiemy, czy prezydent wyda rozkaz oddania strzału! - A bez satelitów, które nam zniszczyliście, przekonamy się o tym dopiero wtedy, kiedy reszta naszych rakiet zostanie zniszczona w wyrzutniach, tak? Czy jest jakiś inny sposób? - To powiedziawszy, Razów zaczął wydawać dwóm oficerom komendy głosem przepełnionym nienawiścią. Serce waliło Lambertowi jak młotem, w gardle czuł ścisk. - Nie. Nie ma innego sposobu... - przyznał. Generał powoli podniósł wzrok. - Jeżeli prezydent wystrzeli - ciągnął Greg - a pan zablokował głowice rakiet z okrętów podwodnych, pańskie ostatnie rakiety z wyrzutni naziemnych także zostaną zniszczone. - Oblizał usta i przełknął. Razów zacisnął zęby, spojrzał na oficerów i rzucił: - Przesłać kod! - Panie generale! - Lambert zrobił krok w stronę Razowa. Usłyszał metaliczny szczęk karabinu, który odbezpieczył Filipów, ale się nie odwrócił. - I cóż pan zyska, decydując się na oddanie strzału? Pański kraj będzie w ruinach. Chce pan więc zniszczyć także i mój? Po co? Jedyne państwo, które ma środki wystarczające na udzielenie wam pomocy, stanie w płomieniach, a serca jego obywateli przez stulecie będą przepełnione goryczą i nienawiścią do was. Rozkazy zamarły na ustach Razowa. - Może nie wystrzelił! - zawołał Greg po rosyjsku. Najpierw jeden, potem drugi z oficerów, którzy trzymali już palce nad klawiszami przesyłającymi wpisany kod, podnieśli wzrok na generała. Szare oczy Razowa przeszywały głowę Lamberta. Czas zatrzymał się w miejscu. NA POKŁADZIE „NOCNEJ WACHTY”, ŚRODKOWE OHIO 31 sierpnia, 18:00 GMT (13:00 czasu lokalnego) - Przesłać kod! - rozkazał Constanzo. - Czy jest pan absolutnie pewien, panie prezydencie? - zapytał Thomas, stając naprzeciw niego. - Generale, ten cały „Damokles”, kimkolwiek jes’t, przekazał nam informację o rozkazach „zabij, zanim zginiesz”. Nasz wywiad był przekonany, że to podstęp i że okręty nie wystrzelą, jeśli nie nadejdą nowe rozkazy z Moskwy. Ale jednak wystrzeliły, prawda? Wystrzeliły, tak czy nie?! - krzyknął Constanzo, po czym wstał i zaczął chodzić w tę i z powrotem, pogrążony w myślach. Czochrając sobie włosy, mówił: - Albo Razów odpalił je, kiedy wprowadził ten swój kod, albo „Damokles” doniósł prawdę o rozkazach „zabij, zanim zginiesz”. A jeżeli nie kłamał, to w takim razie prawdą jest także operacja Samson. Rosjanie się do tego przygotowywali! Ukryli maszyny z fabryk, rozproszyli armię, zrobili to wszystko, co przewidywały plany operacji Samson. Razów wystrzelił rakiety na nasze miasta, wiedząc, że odpowiemy tym samym! Gra w jakąś pieprzoną, dziwaczną grę, niszcząc wszystko, i nie wiadomo dlaczego uważa, że będzie miał z tego jakąś korzyść! Prezydent złapał się poręczy fotela, jak gdyby chciał się w ten sposób uspokoić. Thomas popatrzył w jego rozszerzone przerażeniem oczy. Rozumiał, jaka myśl kołacze się teraz w głowie Constanza: koniec świata! Spojrzenie prezydenta powędrowało ku ekranowi, na którym zamiast atakowanej Moskwy pokazywano właśnie mapę Ziemi, wokół bieguna północnego i dalej, na południe. Komputery NORAD-u wyświetlały sekunda po sekundzie trasy lotu tysiąca dwustu głowic, które wymknęły się huraganowi termojądrowych eksplozji nad Morzem Karskim i pędziły ku Ameryce ponad polarną czapą lodu. Na terytorium Stanów Zjednoczonych zmniejszały się stopniowo kółka, oznaczające prawdopodobne cele. Nie było wątpliwości, że rakiety lecą ku amerykańskim miastom. - Prześlijcie ten cholerny kod! - rozkazał Constanzo i admirał Dixon podniósł słuchawkę. W ciągu kilku sekund stało się. USS „NEVADA”, MORZE BEAUFORTA, NA PÓŁNOC OD INIMK W KANADZIE 31 sierpnia, 18:05 GMT (08:05 czasu lokalnego) Kapitan Bili McKenzie usłyszał stłumione wycie syreny. Serce zabiło mu szybciej. Otworzył oczy i natychmiast opuścił nogi na podłogę. Nad wejściem do jego kajuty migał wyświetlany na czerwono napis: EAM. Kapitan zaczął szybko powtarzać sobie procedury, jakie go teraz czekają. Jednocześnie wkładał buty, poprawiał włosy i mundur, w którym spał. Gdyby obudził się tak jak zwykle, wrzuciłby mundur do worka z brudnymi rzeczami i wszedłby pod prysznic. Ta sytuacja jednak nie była normalna, dlatego zresztą spał w mundurze. Odchrząknął, wyprostował się i otworzył drzwi. Skręcił w korytarz i szybkim krokiem ruszył na swoją placówkę. - Kapitan na kiosku! - oznajmił głośno, kiedy doszedł do pełnego ludzi mostka; zniżył przy tym głos, żeby osiągnąć ton, do jakiego była przyzwyczajona jego załoga. - Oficerze dyżurny, proszę meldować. - Długo ćwiczył te słowa; wypowiedział je teraz szybko i pewnie. - Radiooperator otrzymał komunikat błyskawiczny, kapitanie - odparł dyżurny. Podniósł wzrok na McKenziego i zaraz opuścił oczy. Nikt inny nie zauważył jego spojrzenia. Kapitan stwierdził, że jego zmysły się wyczuliły. Zwrócił uwagę na subtelną zmianę w zachowaniu swojego oficera. Podniósł mikrofon i rzekł: - Radio, tu kapitan. - Ee, kapitanie, mówi radio - rozległo się z małego głośniczka. - Wiadomość o Akcji Nadzwyczajnej: Rozkaz Naczelnego Dowództwa Narodowego. Zarządzić Alarm-Jeden. McKenzie poczuł na sobie spojrzenia swoich ludzi. Usiłując nie pokazywać żadnej reakcji, ponownie uniósł mikrofon i rozkazał: - Zebrać drużynę EAM. - Włączył teraz interkom, nadający przez głośniki na cały okręt, i oświadczył: - Wszyscy uwaga, wszyscy uwaga, komunikat. - Słyszał docierające z zewnątrz własne słowa. - Alarm Jeden. Alarm Jeden. Odwiesił mikrofon i unikając spojrzeń marynarzy, polecił: - Oficerze dyżurny, zanurzyć okręt na głębokość strzelecką i przygotować się do pozostania na niej. - Tak jest, sir - odpowiedział tamten. - Oficerze zanurzeń, zanurzyć okręt na głębokość strzelecką i przygotować się do pozostania na niej. Następnie McKenzie, ciągle nie patrząc na wpatrujących się w niego ludzi, ruszył do pomieszczenia radiooperatora. - Kapitan zszedł z kiosku! - zawołał jeden z marynarzy. McKenzie kroczył długim korytarzem, nie zwracając uwagi na podwładnych, którzy wysypali się ze swoich kajut. Ich sztuczna osiemnastogodzinna doba została właśnie przerwana w środku „nocy”. Przyciskali się do metalowej ściany, żeby pozwolić mu przejść, a potem ruszali biegiem na stanowiska. Kapitan był teraz zamknięty w swoim wewnętrznym świecie - nieustannie powtarzał w głowie wszystkie czynności po kolei. Zanim dotarł do pomieszczenia radiooperatora, uzyskał już potrzebny stopień pewności siebie. Będzie postępował chłodno, jak prawdziwy zawodowiec. W znakomity sposób wykona to, co zawsze wykonywał znakomicie. Załoga oceni go według tego samego kryterium, według którego on oceniał ją: wypełnił swoje zadanie. Kiedy wszedł do pomieszczenia radiooperatora, siedzący tam trzej oficerowie drgnęli nerwowo, słysząc nagły hałas, po czym wyprężyli się na baczność. Pearcy - zastępca kapitana, powitał go słowami: - Gotów do sprawdzenia kodu, sir. McKenzie poczuł przypływ satysfakcji, że wszystko przebiegnie zgodnie z planem. Wedle ustalonego porządku. To była jego załoga, a on był dla niej wzorem. Zwrócił się do dwóch poruczników, stojących po przeciwnych stronach małego stołu: - Panie Williams, panie Barnett, proszę sprawdzić kod. Porucznicy rozdarli szczelnie zamknięte koperty, a kapitan spojrzał na EAM - Wiadomość o Akcji Nadzwyczajnej, którą podał mu Pearcy. Szereg cyfr i liter wydawał się pod każdym względem normalny. Był to rozkaz odpalenia rakiet - setki razy widział już podobne podczas ćwiczeń. Teraz jednak po raz pierwszy w życiu patrzył na kod, pod którym nie było na górze i na dole napisane wielkimi literami: TO SĄ ĆWICZENIA. Przyjrzał się dokładnie wydrukowi, odnalazł symbole początku i końca transmisji. Nie było żadnych dodatkowych informacji. McKenzie podniósł mikrofon i powiedział: - Mostek, mówi kapitan. Otrzymany rozkaz wymaga opcji: Stanowiska bojowe - rakieta. Załogowe stanowiska bojowe - rakieta. - Przełączył interkom na nasłuch i pośród innych odgłosów usłyszał oficera dyżurnego, który rozkazał: ¦- Dowódco wachty, proszę uruchomić alarm. Prawie natychmiast zabuczała syrena, wysyłając elektroniczny, przerywany sygnał ze wszystkich głośników okrętu. Pearcy wstał od stolika, trzymając swoją kopię Wiadomości, i oznajmił: - Panie kapitanie, drużyna EAM otrzymała prawidłowy kod. Proszę o zezwolenie na strzał. - Panie Williams, czy pan potwierdza? - zapytał McKenzie siedzącego po lewej porucznika. - Tak, panie kapitanie, potwierdzam. - Panie Barnett, czy pan potwierdza? - zwrócił się do drugiego. - Potwierdzam, panie kapitanie. Wszystko odbywało się szybko, skutecznie, prawidłowo. - Udzielam zezwolenia - oznajmił McKenzie. - Tak jest, sir, zezwolenie udzielone - odparł Pearcy i znowu nachylił się nad stołem. Kapitan oddychał powoli - wciągał powietrze przez nos, a wypuszczał ustami. W ten sposób uspokajał nerwy. - Panie kapitanie, zezwolenie zostało przyjęte - poinformował Pearcy. - Zgadza się, panie kapitanie: zezwolenie zostało przyjęte - dodał Williams. - Potwierdzam, panie kapitanie - dorzucił Barnett. - Potwierdzam - zakończył dla formalności McKenzie. - To rzeczywisty rozkaz. Pierwszy oficerze, proszę otworzyć CIPT. - Tak jest, sir, otworzyć CIPT - powtórzył Pearcy. Kapitan wyszedł i ruszył szybkim krokiem na mostek. Kiedy wspiął się do kiosku, odezwał się potężnym głosem, zagłuszając wszystkich innych: - Uwaga na pokładzie, tu kapitan! Przeszedłem na kiosk! - Rzucił okiem na głębokościomierz i prędkościomierz. Wszystko było gotowe. - Silniki stop! - Silniki stop! - odpowiedziano mu. - Oficerze zanurzeń - ciągnął McKenzie swoim stanowczym tonem - przygotować się do utrzymywania obecnej głębokości. - Jedna trzecia w tył - polecił oficer zanurzeń, spoglądając na dwóch marynarzy kierujących sterami. Po chwili wyprostował się i poinformował kapitana: - Oficer zanurzeń - okręt przygotowany do utrzymywania obecnej głębokości, sir. - Oficerze zanurzeń, utrzymywać głębokość. - Tak jest, sir, utrzymywać głębokość. - Zaczął się najtrudniejszy manewr ze wszystkich - okręt musiał pozostawać znieruchomiały pod poruszającymi się falami oceanu. McKenzie sięgnął po mikrofon i rzucił do interkomu: - Ustawić stan 1-SQ. To nie są ćwiczenia, to nie są ćwiczenia. Ustawić stan 1-SQ. - Nie przedstawiał się już. Załoga znała jego głos. - Ustawić stan 1-SQ - nadeszła odpowiedź z przedziału rakiet. Teraz cały okręt podwodny McKenziego - jego mały świat o długości stu siedemdziesięciu metrów i wyporności osiemnastu tysięcy ton, znajdował się na najwyższym poziomie gotowości. Porucznik Pearcy i drugi oficer okrętu weszli na mostek. Kapitan zdjął z szyi klucze i zaczął otwierać sejf. Tamci dwaj zbliżyli się do pozostałych sejfów, umieszczonych w oddalonych od siebie miejscach kiosku, i zrobili to samo. W porównaniu z załogami odpalającymi rakiety Sił Powietrznych, które pozostawały w ciągłym kontakcie z Naczelnym Dowództwem Narodowym, marynarze okrętów podwodnych musieli przeprowadzać znacznie bardziej złożone procedury. Podczas oddawania strzału byli odcięci paroma metrami wody, przez które nie mogły się przebić radiowe fale krótkie. Nie wolno im było ryzykować podniesienia anteny. Spoczywała zatem na nich większa odpowiedzialność. Jedyne informacje z zewnątrz, jakie mogły do nich dotrzeć, to powolne transmisje na falach bardzo długich, przenikających przez ziemię, odbierane z anteny ciągnącej się całe kilometry za okrętem. Teraz jednak antena ta została zwinięta, żeby umożliwić utrzymywanie się okrętu w bezruchu. Szybkość transmisji była tak niska, że przesłano im tylko krótki kod - Wiadomość o Akcji Nadzwyczajnej. Nadszedł pośród nadawanych bez przerwy informacji o pogodzie, położeniu jednostek nieprzyjaciela, pozdrowień od rodzin marynarzy - chodziło o to, żeby nie zaalarmować wroga nagłym wysłaniem Wiadomości. Do podjęcia decyzji o odpaleniu rakiet potrzebna była zgoda pięciu oficerów - dwóch młodszych, tworzących drużynę EAM, i trzech dowódców, stojących na mostku. Jeśli którykolwiek z nich nie potwierdziłby ważności rozkazu, musiał wykonać inny, obowiązujący tylko na okrętach podwodnych, a mianowicie użyć wszelkich sił i środków, żeby powstrzymać oddanie strzału. Wolno mu było w tym celu posłużyć się bronią, jaką każdy z nich miał przy boku. Pierwszy i drugi, tak samo jak McKenzie, wyjęli z sejfów klucze do odpalania rakiet. Następnie wszyscy trzej wymienili się nimi. Potem każdy otworzył jedną z blokad wyrzutni. - Panie kapitanie - odezwał się oficer pokładu, śledzący ich czynności - zgodnie z opcją: Stanowiska bojowe - rakieta, zanurzenie według stanu 1-SQ. - Bardzo dobrze - odparł McKenzie. - Komendancie uzbrojenia - zwrócił się do stojącego obok marynarza - wydruki zostały potwierdzone. - Mówi komendant uzbrojenia - rzekł tenże do zwisającego mu z szyi mikrofonu. - Wydruki zostały potwierdzone. - Poruczniku Pearcy, jakie są instrukcje CIPT? - zapytał kapitan. - Nakazują oddać strzał po wykryciu impulsu elektromagnetycznego odpowiadającego wybuchowi jądrowemu nad obszarem Ameryki Północnej - poinformował Pearcy. Podał McKenziemu nowy rozkaz, przygotowany według strategii „zabij, zanim zginiesz”. Rozkaz wyszedł z drukarki dopiero podczas ostatniego połączenia ich komputera z dowództwem Floty. Różnił się zasadniczo treścią od tych, których wykonywanie wielokrotnie ćwiczyli. Zawahawszy się sekundę, kapitan podniósł do ust mikrofon i polecił: - Przedział rakiet, czekać na rozkaz strzału. - Czekać na rozkaz strzału - potwierdzono z przedziału rakiet. Wyrzutnie zostały odbezpieczone. - Rozkaz strzału jest następujący: Jeden do Dwudziestu Czterech - odczytał McKenzie z wydruku CIPT. - Rozkaz strzału jest następujący: Jeden do Dwudziestu Czterech - powtórzył oficer rakiet. Kapitan wyobraził go sobie, jak naciska szybko poziomy rząd dwudziestu czterech przycisków. Każdy z nich zmieniał świecący na konsoli McKenziego napis z ciemnopomarańczowego: ZABLOKOWANY na zielony: GOTÓW. Jednocześnie odblokowywały się układy zapalników w poszczególnych D-5 Trident - międzykontynentalnych rakietach balistycznych, przenoszonych przez okręty podwodne. Na szczycie każdej z dwudziestu czterech trzystopniowych rakiet na paliwo stałe umieszczonych było osiem pocisków W88/Mk5, z których każdy zawierał głowicę termojądrową o sile czterystu siedemdziesięciu pięciu kiloton. Dziesięć tysięcy kilometrów dalej znajdowały się sto dziewięćdziesiąt dwa cele. Głowice spadną w promieniu stu dwudziestu metrów od nich. - Rozkaz strzału potwierdzony, sir - oznajmił oficer rakiet. McKenzie popatrzył na konsolę, na świecące dwadzieścia cztery zielone słowa GOTÓW. - Komendancie uzbrojenia - powiedział - przygotować się do oddania strzału. Zapadła niespokojna cisza. Wydawało się, że upłynęła wieczność, zanim z głośnika konsoli odezwał się, jakby oddalony, głos: - Przygotowany do oddania strzału. - Znów milczenie. - Przygotowany Jeden do Dwudziestu Czterech. - Oficerze pokładu - rozkazał kapitan, nie odwracając się - podnieść maszt i czekać na impuls elektromagnetyczny. - Peryskop w górę! - rzucił oficer pokładu. McKenzie i czterej pozostali, tworzący „komisję” głosującą za oddaniem strzału zgodnie z rozkazami „zabij, zanim zginiesz”, czekali. Kiedy impuls jądrowego wybuchu dotrze do anteny umieszczonej na maszcie peryskopowym, sto dziewięćdziesiąt dwie głowice atomowe polecą w górę, wyniesione przez swoje rakiety. OBÓZ UCHODŹCÓW, GORMAN, KALIFORNIA 31 sierpnia, 18:15 GMT (10:15 czasu lokalnego) Widok przypominał Melissie scenę z pikniku na święto Czwartego Lipca. Poszukała na zatiioczonym stoku wzgórza wolnego miejsca. Gdyby tylko ludzie nie płakali w chusteczki, a z głośników przenośnych radioodbiorników nie wydobywał się szum systemu alarmowych nadajników, mogłoby się wydawać, że wszyscy czekają na pokaz fajerwerków. Zgromadzeni spoglądali na siebie, osłaniając oczy od słońca. Melissa znalazła wielki kamień i usiadła na nim, koło obejmującej się pary starszych ludzi. Kobieta uśmiechnęła się do niej smutno, spojrzawszy przedtem ukradkiem na Matthew. Melissa popatrzyła na zamglone niebo, w stronę Los Angeles. Podniosła wyżej coraz bardziej niespokojnego synka i powiedziała cicho: - Już niedługo, malutki. - Po jej policzkach potoczyły się pierwsze łzy. Sytuacja była jak ze snu. Melissa miała ochotę krzyczeć. Widząc to morze uniesionych ku niebu głów, szukających pierwszego znaku, pomyślała, że w każdej chwili mogłaby wstać i zacząć drzeć się wniebogłosy, jak wariatka. Dlaczego tak się dzieje? - zastanawiała się w rozpaczy. Co złego stało się ze światem? Dzisiaj rano usłyszała w swoim namiocie przez radio, że wojna ma się ku końcowi - Moskwa i Sankt Petersburg są otoczone. Tymczasem nadszedł ten komunikat! - Wyłączcie to! - krzyknął ktoś i donośny szum z głośnika zamilkł. Było teraz spokojnie - setki ludzi siedziały, jeden przy drugim. Czarni, biali, Meksykanie, Azjaci. Wszyscy czekali w ciszy na wzgórzu, ogrzewani ciepłym popołudniowym słońcem. - Są! - zawołał jakiś mężczyzna, podnosząc rękę i pokazując na zamglone niebo. - Już lecą! - wrzasnęła jedna z kobiet. Rozległ się gwar; słychać było przede wszystkim szlochy i jęki: - Niee, nieee! Melissa popatrzyła w górę. Białe smugi pary za spadającymi głowicami zamieniały się stopniowo w nieregularne ślady, gdyż pociski przelatywały przez niejednorodne górne warstwy atmosfery - w niektórych miejscach panowała większa wilgotność, w innych mniejsza. Im niżej jednak były dziesiątki głowic, tym smugi stawały się grubsze i gęstsze. Z wyjątkiem dwóch czy trzech, wszystkie z pięćdziesięciu czy więcej pocisków szybowały ku temu samemu niewielkiemu skrawkowi ziemi - Los Angeles. Tłum śledził z zapartym tchem kulminacyjny moment tego, co narastało już od paru miesięcy, a może od kilkudziesięciu lat - od chwili gdy wynaleziono broń atomową. Melissa spojrzała na obejmującą się parę; zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek w życiu zobaczy Davida. Jeszcze raz - myślała. Chciałabym go ujrzeć jeszcze chociaż jeden jedyny raz. Kiedy pierwsza z odległych głowic zbliżyła się do linii na przeciwległym wzgórzu, Melissa zapytała w duchu: Boże, dlaczego? Dlaczego przestałeś obdarzać nas Swoimi cudami? Za pierwszym pociskiem podążyły następne. Gdy na niebie nie pozostało już nic, oprócz rozpraszających się powoli śladów, „widowisko” było skończone. Para siedząca koło Melissy wstała i otrzepała się z kurzu. Starszy mężczyzna popatrzył na nią i na dziecko i powiedział: - Bez hałasu, ale strasznie. Wszyscy zaczęli podnosić się z ziemi. Melissa, a także para starszych ludzi pozostali jednak na razie na miejscu - nie było dokąd ani do kogo pójść; nie było także nic do roboty. Tłum dość szybko opuszczał łąkę; niektórzy przyciskali ciągle do uszu radioodbiorniki, jakby chcieli za wszelką cenę się oszukać, pomimo tego, co widzieli na własne oczy. Melissa pocałowała Matthew w główkę, nagrzaną od słońca. - Kiedyś tak nie było, wiesz - szepnęła, przyciskając usta do delikatnej skóry i włosków swojego maleństwa. Pachniał tak śmiesznie, jak wszystkie małe dzieci. - Ludzie chodzili na koncerty i mecze baseballowe, i... do cyrku. - Po jej policzkach spłynęły łzy. - I mieliśmy dom, a w nim specjalny pokój dla ciebie. - Wargi jej zadrżały, głos się załamał. - I... na ścianie w twoim pokoju wisiały baloniki i klowny, i żaglówki! - Położyła Matthew na kolanach, a on patrzył na nią, całkiem zadowolony. - Była muzyka. I śmiech. - Zmusiła się do uśmiechu. Chciała, żeby jej dziecko widziało uśmiechniętych ludzi. Starsze małżeństwo podniosło się i ruszyło w dół, zabierając ze sobą ciężką torbę. Ciągle obejmowali się ramionami; nie wspinali się do obozu, tylko schodzili w stronę górskiego strumienia. - Zostawiła pani portmonetkę! - zawołała Melissa, spojrzawszy na miejsce, w którym siedzieli. - Możesz ją sobie wziąć, kochanie - odpowiedziała z uśmiechem kobieta. To był dziwny uśmiech - spokojny, nieruchomy, głęboki. Melissa obserwowała, jak się oddalają, idąc na prawo - zamiast jak wszyscy, w lewo - stromą ścieżką ku wodzie. Zniknęli za wystającą skałą, która sterczała z łąki. Melissa popatrzyła znów na pozostawioną portmonetkę. Mężczyzna nie wziął nawet okularów - czegoś, co być może trudno będzie zdobyć w nadchodzącym tysiącleciu. Podniosła je i ruszyła za nimi. Wtedy w dole rozległ się wystrzał, odbijając się echem po dolinie. Melissa zatrzymała się, ściskając okulary w dłoni. Padł drugi strzał. Melissa puściła okulary i odwróciła się ku rozpraszającym się białym smugom na niebie. NOWY JORK, STAN NOWY JORK 31 sierpnia, 18:15 GMT (13:15 czasu lokalnego) Walter Livingston wychylił się z balkonu i spojrzał na biegnących po ulicy funkcjonariuszy Gwardii Narodowej. Strzały wywołały go - i jego żonę - na balkon, na moment przed tym, jak CNN zaczęło nadawać biuletyn specjalny. Patrzyli ze swojego wysoko położonego punktu obserwacyjnego na dwa rozgrywające się dramaty. Jeden dział się na dole - umundurowani mężczyźni biegali od bramy do bramy, goniąc złodzieja. Drugi nadchodził z góry - koniec świata. Livingstonom dwukrotnie mignął uciekający człowiek. Był to młody mężczyzna, trzymający w ręku torbę z zawartością, na którą nigdy w życiu nie udałoby mu się zarobić. Raz wychylił się z bramy, drugi - zza śmietnika. Stróżowie porządku minęli go już i byłby się im wymknął, ale zawrócili. Pościg zakończył się wraz z pierwszym, złowieszczym odgłosem syreny alarmowej. Żołnierze stanęli na ulicy, pozdejmowali hełmy, odłożyli plecaki i karabiny. Tymczasem nie dający się z niczym pomylić dźwięk trwał i trwał. Livingstonowie przez cały czas stali na balkonie, z wyjątkiem chwili gdy Walter wszedł do mieszkania, żeby zrobić martini. - Czy coś mnie ominęło? - zapytał wróciwszy, podając Margaret chłodny kieliszek. - Powiedzieli, że chyba nie zostanie oszczędzone żadne duże miasto. - Wskazała na telewizor. - Nie, chodzi mi o to, co się dzieje tu, na dole! - Och! - Uśmiechnęła się. Oboje przechylili się ponad skrzynkami z kwiatami i spojrzeli na ulicę. - Tam jest, przy murze parku, koło kiosku! Widzisz? - Pociągnęła łyk. - Rzeczywiście! Widzę jego plecy. - Walterze, uważam, że to najlepsze martini, jakie zrobiłeś w życiu - pochwaliła. Uśmiechnęła się jeszcze raz i nachyliła, żeby ją pocałował. Usta Margaret były chłodne od drinka, delikatne i miękkie, jak zawsze. - A teraz - Livingstonowie odwrócili się i zobaczyli przerażoną spikerkę - tutaj, w studiu CNN w Atlancie, wyłączamy się i puszczamy państwu obrazy Ameryki sprzed wojny oraz muzykę - Dziewiątą symfonię Beethovena. Do widzenia państwu, i - powodzenia! - Zaczęła się poruszająca muzyka. Walter odwrócił się od ekranu, ujrzawszy na nim pierwsze ujęcie - uśmiechniętą dziewczynę, jedzącą smakołyk z ziaren bawełny podczas ludowej zabawy w słoneczny letni dzień. - Patrzcie! - rozległ się z dołu krzyk. Młody złodziej rzucił się do ucieczki przez park, ale żołnierze nie zwracali już na niego najmniejszej uwagi. Jeden z nich pokazywał uniesioną ręką na niebo. Livingstonowie jednocześnie spojrzeli w górę. Margaret ścisnęła męża za rękę. Poczuł dreszcz zimna, aż zadrżał. W kierunku wyspy spadały dziesiątki głowic - na niebie widać było długie, białe smugi. - O...! Boże... - powiedziała odruchowo Margaret cichutkim, drżącym głosem. Odwrócił ją i przytulił mocno. Pomyślał, że niektóre wybuchną jeszcze w powietrzu; nie pozostało im zatem już wiele czasu. Przycisnął jej głowę do piersi. Przez moment zobaczył jeszcze uśmiech, który zawsze towarzyszył jego żonie. Po chwili szczęka zaczęła jej drżeć, wykrzywiła usta. W tle słychać było Dziewiątą Beethovena. Na ulicy odezwał się cichy, głuchy stuk. Livingston wychylił się i zobaczył, że jeden z żołnierzy kopnął swój hełm, który potoczył się, podskakując na pustej ulicy. Margaret ścisnęła mocno męża. Walter znów spojrzał w niebo. Koniec świata - pomyślał, obserwując, jak biała para wściekle gotuje się za zbliżającymi się głowicami. A więc tak to wygląda. Zatopił twarz w siwych włosach żony; czymś pachniały, jak zawsze, odkąd pamiętał. Postanowił zapytać ją, co to za zapach, kiedy wśród kanionów ulic opuszczonego miasta rozległo się potężne BUMMM!!! Margaret drgnęła, po czym zwiesiła mu się na rękach. - Kocham cię! - powiedział na tyle głośno, żeby przekrzyczeć spadające głowice, które wstrząsały teraz powietrzem raz po raz. Trzymał żonę mocno, żeby nie upadła. Popękały szyby w oknach, znad kominka pospadały obrazy. Wielki wazon, stojący na stoliku w korytarzu, rozbił się o marmurową podłogę, a tymczasem ogłuszający huk rozlegał się ze wszystkich stron, jak gdyby ktoś walił w gigantyczne bębny. Ostatnie uderzenie przegrzmiało echem i nastała cisza. Margaret wygięła się lekko w rękach Waltera i wówczas zdał sobie sprawę, że ściska ją aż do bólu. Zwolnił więc uścisk. - Tam jest! - krzyknął ktoś na dole. Livingstonowie wyjrzeli za barierkę i zobaczyli, ze żołnierze ruszają do parku; jeden z nich pobiegł najpierw w przeciwną stronę i podniósł hełm, a potem pognał za kolegami. Wokół, w różnych stronach miasta, widać było dziesiątki słupów czarnego dymu. Rozległ się pierwszy dźwięk syreny - tym razem innej, strażackiej; tymczasem ta przeciwlotnicza powoli obniżyła ton i zamilkła. Margaret podniosła wzrok. Była blada jak ściana. Jej oczy wypełniły się łzami, a usta zadrżały w czymś pośrednim między szlochem i śmiechem. Walter uśmiechnął się i poczuł, że jemu też lecą łzy z oczu. Jego żona zaczęła się śmiać i on również zaniósł się swoim donośnym rechotem. - Nie wybuchły!!! - zawołała. Na jej twarzy malowało się niedowierzanie pomieszane z radością, wywołaną cudem, który ich ocalił. Śmiali się i śmiali, a z ich oczu płynęły łzy. - Chodźmy lepiej do środka - powiedział w końcu Walter, patrząc na czarny dym. Wiedział, że dym niesie ze sobą promieniowanie, mimo że głowice nie eksplodowały. Spojrzał na żonę i zobaczył, że na jej usta powrócił uśmiech; poruszała nimi, modląc się żarliwie. Zwiesił głowę i także wypowiedział słowa podziękowania. Tymczasem z telewizora rozległ się podniecony, radosny głos reportera: - Oto co otrzymaliśmy właśnie w siedzibie CNN w Atlancie...! KREML, MOSKWA 31 sierpnia, 22:00 GMT (00:00 czasu lokalnego) Lambert, Filipów i Razów stali na murach Kremla i patrzyli na setki szalejących w Moskwie pożarów. Ciągnęły się nierówną linią, wyznaczając mniej więcej granicę, do której doszli koalicjanci. Organizując sobie transport na amerykańską stronę, Greg poprosił dowódcę Pierwszej Dywizji Kawalerii Pancernej, żeby pozwolił rosyjskim strażakom gasić płonące budynki. Widocznie jednak służby miejskie uznały pożary albo sporadyczne walki, do których dochodziło jeszcze tu i ówdzie, za zbyt niebezpieczne, bo nikt niczego nie gasił. Wiatr łopotał także płomieniami mniejszych pożarów wokół placu, do niedawna nazywanego Czerwonym. Plac podziurawiony był armatnimi pociskami i upstrzony palącymi się pojazdami. Z różnych stron rozlegały się odgłosy strzałów z broni maszynowej, gdyż niektórzy ciągle mieli ochotę walczyć. Greg wiedział, że po każdej ze stron umierają jeszcze ludzie, pomimo ogłoszonego zawieszenia broni. Zadrżał, gdy chłodny wiatr przeniknął przez jego brudny i poszarpany letni garnitur. Popatrzył na dwóch Rosjan, odzianych w ciepłe wełniane płaszcze. Filipów odpowiedział mu spojrzeniem. Greg szukał słów, które mogłyby zburzyć mur, jaki pomiędzy nimi wyrósł. Nagle wpadł na pomysł: - Chyba... „już po meczu”? - odezwał się, oczekując, że Paweł odpowiednio zareaguje na to pytanie. - „Meczu”? - powtórzył ironicznie Filipów, odwracając się do niego. - Uważasz, że to tylko zabawa? - Szyderczym gestem wskazał na płonące miasto. Potrząsnął głową. - To tylko takie wyrażenie, Paweł. - Lambertowi zrobiło się głupio. Przez cały czas był przekonany, że to Filipów jest „Damoklesem”. - Słuchaj, jeśli chcesz - zaczął, stając naprzeciw niego - możemy o tym wszystkim porozmawiać i zobaczyć, czy coś jeszcze zostało z naszej przyjaźni. Albo każdy z nas pójdzie w swoją stronę. Jak wolisz. Filipów wpatrywał się w niego z nienawiścią. - Z Amerykanami chyba zawsze tak jest, co? - powiedział, głęboko urażony. Obrzucił Grega spojrzeniem od stóp do głów. - Nadciągacie, zabijając i burząc, a potem mówicie: „A teraz pora, żebyśmy zostali przyjaciółmi”. - Znowu pokręcił głową, ledwie hamując złość. - Użyliście gazu paraliżującego na linii moskiewskiej - rzucił, wskazując głową na południowy zachód. - Gazu paralityczno-drgawkowego przeciw bezbronnym Oddziałom Pomocniczym, których jedyną zbrodnią była próba ratowania własnych domów! - Przecież zastosowaliście go pierwsi! - Lambert także się zdenerwował, słysząc oskarżycielski ton Pawła. - Przeciw żołnierzom, którzy przynajmniej mieli jakąś szansę! - krzyknął Filipów. - Kombinezony i maski, które ich chroniły! Przeciw armii najeźdźców! Działaliśmy w desperacji, ale przecież się powstrzymaliśmy, czyż nie? Nieprawda?! Zablokowaliśmy głowice naszych rakiet, zanim zostały wystrzelone! - Czy muszę ci przypomnieć, Paweł, jak się to wszystko...? - zaczaj Greg, lecz Filipów pokręcił głową i się odwrócił. Nie miał ochoty go słuchać. W dole, na placu, pojawiły się światła. Nadjeżdżał rosyjski BTR, a za nim trzy amerykańskie abramsy. - Masz swój transport - rzucił Paweł przez zaciśnięte zęby. - Pójdę się nimi zająć. - Odwrócił się ku Lambertowi. - Żegnaj, Greg. Lambert patrzył na niego. Filipów nie wyciągnął ku niemu ręki, nie zrobił żadnego gestu, który świadczyłby o dawnej przyjaźni. I powiedział „praszczaj” - żegnaj, a nie „do widzenia”. - Żegnaj, Paweł - odparł Greg. Filipów odszedł, odsłaniając Razowa, który pochylał się spokojnie nad murem, obserwując amerykańskie czołgi. Powiał wiatr i Lambert znowu poczuł zimno. Generał wykrzywił twarz w uśmiechu. We dwóch przyglądali się niezwykłej scenie pod murami Kremla. - Jeszcze raz Moskwa płonie - odezwał się w końcu Razów. Nie powiedział tego z goryczą - po prostu ten zmęczony człowiek stwierdził fakt, podsumował historyczną sytuację. - Poprzednio w tysiąc osiemset dwunastym? - zapytał Greg, natychmiast zdając sobie sprawę, że zapewne temat jest zbyt drażliwy, a on rzucił go ot tak sobie, może nawet wyzywająco. - Napoleon - odparł generał bez urazy. - Tak, w tysiąc osiemset dwunastym. - Spojrzał na Lamberta. Przez moment Greg sądził, że Razów wyłoży mu swoją lekcję historii, wskaże na analogię: po zwycięstwie Napoleon musiał wycofać się w zimie. Nękany mrozem i atakami rosyjskich wojsk, stracił całą swoją Wielką Armię w śniegach zachodniej Rosji. - Jaki to był straszny wiek - stwierdził zamiast tego Razów. Trzy wojny światowe - pomyślał Lambert. Na początku, w środku i pod koniec wieku. Potwierdził. - Ucieszę się, kiedy się skończy - oznajmił. - W nowym wieku będzie można zacząć wszystko od początku, pozostawić za sobą krwawe ślady tego stulecia. - Nowe millennium - dodał generał. - Tysiąclecie. Ile to armii powstało, ilu żołnierzy zginęło w ciągu ostatniego tysiąca lat? - Zbyt wielu. Razów westchnął, a może tylko odetchnął głęboko chłodnym powietrzem. - Niestety - podjął, patrząc na amerykańskie czołgi, których dowódcy czuwali ostrożnie w swoich włazach - to tysiąclecie jeszcze trwa. - Znów spojrzał na Lamberta. Greg ponownie oczekiwał jakiegoś ważnego zdania, czegoś, co generał zdawał się mieć na końcu języka. - Kim chciałeś zostać, Greg? - Słucham? - Kiedy byłeś małym chłopcem, kim chciałeś zostać? Niech zgadnę. Prezydentem Stanów Zjednoczonych? Lambert potrząsnął głową. - Najlepiej opłacanym graczem w NBA. Razów zmrużył oczy i wykrzywił twarz, nie zrozumiawszy. - To amerykańska federacja koszykówki - wyjaśnił Greg. Generał zerknął na czubek jego głowy, oceniając wzrost, po czym przytaknął i znowu wyjrzał za mur. - Ja - odezwał się po raz kolejny, spoglądając na swoje osłonięte rękawicami dłonie - chciałem zostać żołnierzem. Generałem. - Lambert słuchał, ale Razów zamilkł, wpatrzony w płonący horyzont. Wzrok Grega powędrował ku czołgom, których dowódcy rozmawiali teraz z delegacją Rosjan z Filipowem na czele. - Czy znasz legendę o Damoklesie? - zapytał nagle Razów. Lambert popatrzył na niego, zdumiony. Generał odpowiedział mu wymownym spojrzeniem, potwierdzającym, że pytanie nie było przypadkowe. Potem ciągnął dalej: - Damokles był greckim szlachcicem, który często schlebiał swojemu królowi, sławiąc jego potęgę, ale przede wszystkim nazywając go najszczęśliwszym z ludzi. - Na twarzy Razowa pojawił się uśmiech zadumy. - Pewnego dnia król miał już dość jego pochlebstw. Wyprawił ucztę, podczas której posadził Damoklesa pod mieczem, zawieszonym u powały na końskim włosie. - Generał zmrużył oczy, gdyż wiatr dmuchnął im w twarze zimnym deszczem. - Widzisz, w ten sposób chciał mu pokazać, że władza niesie ze sobą niepokoje i troski, nie tylko przyjemności. Razów spoglądał w dół. Greg również tam spojrzał. W migającym świetle płomieni trawiących rosyjski transporter opancerzony widać było gęste smugi deszczu. Lambert zadrżał z zimna i się skulił. Kiedy ponownie podniósł wzrok na Razowa, generał patrzył w niebo i wdychał głęboko zimne, mokre powietrze. Nie odwracając się stwierdził: - Ameryka leży bardziej na południe niż Rosja - zupełnie jakby uczył kogoś podstaw geografii. - Szerokość geograficzna Nowego Jorku jest mniej więcej taka sama jak Rzymu, jeśli się nie mylę. Słyszałeś z pewnością o naszych zimach. - Rzucił na Grega okiem, po czym znowu wpatrzył się w trzaskające płomienie. - O! - powiedział, wyciągając przed siebie rękę. Lambert popatrzył na palący się pojazd i zobaczył w powietrzu - tak, śnieg, to był śnieg. Na dłoni generała pojawiły się duże, mokre płatki. - Pierwszy śnieg. - Greg poczuł na sobie wzrok Razowa. - Wcześnie spadł w tym roku - dodał powoli generał swoim miodopłynnym głosem. Nowy podmuch wiatru zdmuchnął śnieg z jego ręki i przeszył Lamberta, wywołując kolejny dreszcz. Nic, poza przegraną bitwą, nie wywołuje nawet w połowie tak silnej melancholii jak bitwa wygrana. Arthur Wellesley, książę Wellington: Opis bitwy pod Waterloo (czerwiec 1815) EPILOG LOS ANGELES, KALIFORNIA 2 grudnia, 20:00 GMT (12:00 czasu lokalnego) David mocno przycisnął Melissę do piersi. Czuł zapach główki Matthew, wdychał nosem powietrze przez pachnące włoski dziecka. - Tak bardzo cię kocham - powtarzała bez przerwy Melissa, obejmując męża i wtapiając twarz w jego mundurową bluzę. Chandler stał w swoim domu, tuż za progiem, i dziwił się, jakie wszystko wydaje się normalne - takie samo jak kiedyś. Wojna jądrowa. Walka przez całą Rosję, aż do Moskwy. Stopniowe pogarszanie się sytuacji wewnętrznej w Rosji, postępująca anarchia. Fale przemocy, narastające z każdym nowym śniegiem. Sześć miesięcy. To wszystko wydarzyło się w ciągu sześciu miesięcy. Tymczasem tu, w domu, w Ameryce, dla większości ludzi sytuacja wcale się nie zmieniła w porównaniu z przedwojenną. Dla niektórych jednak coś się zmieniło. Wszystko zaś - dla tych, którzy kogoś stracili, i tych zatroskanych o los najbliższych, służących w rozbudowanych ostatnio siłach zbrojnych. Melissa podniosła oczy, po jej twarzy płynęły strumienie łez. Matthew powiedział coś po swojemu. David i jego żona popatrzyli na swoje maleństwo, a potem znowu na siebie z dumą, jaką odczuwają tylko rodzice. Chandler pocałował synka w policzek. Z podjazdu odezwał się klakson. David ucałował Matthew jeszcze raz i podał go żonie. Melissa wydawała się przestraszona. Chandler dźwignął na ramię wielki biały worek z ciepłym zimowym wyposażeniem i otworzył drzwi. Kierowca wysiadł z taksówki i otworzył bagażnik. - Czy możesz zadzwonić, kiedy już tam dotrzesz? - zapytała drżącym głosem. David chciał opowiedzieć jej o trudnościach Rosji z międzynarodowymi połączeniami telefonicznymi, ale zamiast tego odparł: - Oczywiście. Zadzwonię. - Czy napisałeś mi wszystko, co potrzebne, żebym mogła się z tobą skontaktować? - upewniła się. - Mogę tylko napisać „Poczta Wojskowa - Rosja?” - Przytaknął i odwrócił się, żeby ją uścisnąć, ale mówiła dalej: - I... to jeszcze tylko parę miesięcy? - Unikała jego wzroku. David obejrzał się na taksówkarza, ten jednak - widząc jego mundur, torbę i hełm obciągnięty białym jak śnieg płótnem - czekał cierpliwie, oparty o maskę samochodu. - Cały czas zapewniają, że wycofamy się zupełnie z zachodniej Rosji - ciągnęła Melissa, patrząc na niego badawczo, ale kiedy otwierał usta, żeby odpowiedzieć, spytała: - Nie przeniosą cię chyba do sił okupacyjnych na Syberii? - W jej głosie zabrzmiał strach. - Ani do... do chińskiej strefy zdemilitary zowanej? - Nie, nie. - David potrząsnął głową. - Zniszczyliśmy Kolej Transsyberyjską tak skutecznie, że łatwiej wysyłać wojsko bezpośrednio stąd, niż przewozić ludzi z europejskiej do azjatyckiej części Rosji. - A kiedy już opanujecie tę sytuację z anarchistami w miastach...? - zapytała po raz setny. - Wtedy się wycofamy. Jeszcze parę miesięcy. - Chandler powtarzał to, co głosiła oficjalna propaganda. Mówił jednak z większym przekonaniem w głosie niż w sercu. - Kochanie, muszę już iść. Mój samolot odlatuje za godzinę. - Przemieścił na ramieniu ciężki worek. Melissa popatrzyła na ten bagaż. Widziała, jak David się pakuje. Białe mundury z ciepłego goreteksu, białe buty, biała kamizelka przeciwodłamkowa. Wszystko było białe i grubo ocieplane. Nawet nowe kolby karabinów wykonano z białego plastiku. Białe było też pięć przeciwchemicznych kominezonów, które w razie użycia zniszczą się po kilku godzinach w niskich temperaturach panujących na eurazjatyckiej równinie. Melissa gapiła się na worek. Widziała przecież, jak jej mąż się pakował. David objął jeszcze raz obiema rękami żonę i synka. - Dwa tygodnie, Davidzie... - odezwała się Melissa, kręcąc głową. - Tylko dwa tygodnie w domu. To niesprawiedliwe. - Kochanie... Och, kochanie! - Chciał jej opowiedzieć, ile swoich zasług musiał przywołać, żeby dostać urlop, którego Harkness, dowódca jego brygady, udzielił mu, patrząc kamiennym spojrzeniem. Dał jednak temu spokój. Jego myśli powróciły do batalionu, do żołnierzy, których nie spotkał luksus dwutygodniowego urlopu spędzonego w domu. Chandler dzwonił do Moskwy raz. Barnes poinformował go wtedy o próbie zrabowania zapasów żywnościowych jednostki. Raniono dwóch wartowników. Mieli szczęście, ale Rosjanie nie. Zginęło czternastu cywilów, a trzydziestu zostało rannych. Wszyscy głodni. Większość z nich stanowili studenci Uniwersytetu Moskiewskiego, znajdującego się w pobliżu miejsca stacjonowania batalionu, ponad dawnym rosyjskim bunkrem dowodzenia, w dzielnicy Ramienki. Tej zimy będzie mnóstwo zamieszek. Bunty głodowe. Pewnie już się zaczęły. To batalion Davida ze swoimi abramsami i inne, podobne mu oddziały utrzymujące porządek w amerykańskim sektorze Moskwy, będą musiały je 510 uspokajać. W całej Rosji pozostało po wojnie mnóstwo broni strzeleckiej, ale ręczne automaty nie miały żadnych szans wobec ceramiczno-metalowych pancerzy, studwudziestomilimetrowych dział i potężnych cekaemów. Chandler bał się snajperów, lecz o wiele bardziej niż o siebie i własnych żołnierzy obawiał się o rozwścieczone tłumy głodujących, które w desperacji mogły rzucić się na jego ludzi. Nie mieli gumowych kul, a amerykański gaz łzawiący był bardzo mało skuteczny na mrozie. Przed żołnierzami stał więc odwieczny problem, jaki zawsze mają armie, którym nakazuje się utrzymywać wewnętrzny porządek w państwie. Można było albo nie robić nic, albo zabijać bezbronnych ludzi, a to oznaczało setki, nawet tysiące ofiar w ciągu paru sekund od wydania rozkazu. David znów pocałował Matthew. Dziecko skrzywiło się, nie przyzwyczajone do obecności ojca. Nachylił się, żeby jeszcze raz pożegnać żonę. Melissa zagryzła dolną wargę, podniosła oczy, po czym stanęła na palcach i zaczęła całować go w usta i po całej twarzy, zraszając łzami jego policzki. - Kocham cię, kocham z całego serca - powiedział David i odszedł. Idąc do taksówki, zaczął na nowo przestawiać swój umysł. Z cywila stał się żołnierzem. Potem, na krótko, z żołnierza - cywilem. A teraz znowu żołnierzem. To nie miało tak wyglądać - pomyślał. Przypomniał sobie swoją sytuację sprzed wojny. Wszystko wydawało się wtedy takie normalne. I nagle powolny, spokojny puls historii przyspieszył oszałamiająco. Chandler przeżywał teraz wydarzenia, których dotąd nawet sobie nie wyobrażał. Czy historia była aż tak zmienna, czy po prostu nieprzewidywalna? Zanim jednak zamknęły się drzwi taksówki, wszystkie podobne myśli opuściły jego głowę. Wyglądając przez okno, gdy kierowca cofał, widział swoją żonę i dziecko jak gdyby przez lornetkę. Machał do nich mechanicznie, jednocześnie starannie zamykając te części swojej psychiki, które były podatne na ból. Cierpienie psychiczne jest nie do uniknięcia - boli tak samo jak rany od kul czy pęknięte bębenki uszu, ale można nad nim zapanować. Można zapanować nad każdym cierpieniem. - Dokąd jedziemy, panie pułkowniku? - spytał kierowca. Pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi. Po chwili taksówkarz obejrzał się przez ramię. David dokończył mozolnego wysiłku swojej przemiany i wydał pierwszy rozkaz.