10662

Szczegóły
Tytuł 10662
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10662 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10662 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10662 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Giovanni Guareschi Don Camillo Mały światek Mondo piccolo tłumaczyły: Barbara Sieroszewska, Magdalena Dutkiewicz-Litwiniuk Palabra Warszawa 1998 W tym miejscu trzema opowieściami i jednym przysłowiem wyjaśnia się świat „Małego światka” *** Za młodu pracowałem jako kronikarz w pewnej gazecie i cały dzień jeździłem w poszukiwaniu zdarzeń, o których można by opowiedzieć. Potem poznałem pewną dziewczynę i całe dnie spędzałem na myśleniu o tym, jak by się zachowała, gdybym został władcą Meksyku, a jak, gdybym umarł. Wieczorem zaś pisałem kronikę wymyślonych zdarzeń, które bardzo się ludziom podobały, bo były prawdziwsze od prawdziwych. Mam w swoim słownictwie około dwustu słów i tych samych słów używam do opowiedzenia przygody staruszka, którego potrącił rower, jak i przypadku gospodyni, która obierając kartofle obcięła sobie opuszki palców. Tak więc to nie jest żadna literatura ani nic w tym rodzaju; w tej książce jestem wciąż tym samym kronikarzem z gazety i ograniczam się do opowiadania zdarzeń z kroniki. To wszystko jest fikcją, ale tak prawdopodobną, że wiele razy przytrafiło mi się napisać jakąś historię, a potem zobaczyć ją na własne oczy wiele miesięcy później. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego, to jedynie logiczne rozumowanie: bierze się pod rozwagę czas, porę roku, modę, czynnik psychologiczny i konkluduje, że jeśli tak się sprawy mają, to w danym środowisku może się wydarzyć podobna historia. Te opowieści żyją więc w określonym klimacie i w określonym środowisku. We włoskim klimacie politycznym od grudnia 1946 do grudnia 1947. W sumie jeden rok w polityce. Środowiskiem jest kawał niziny padańskiej. W tym miejscu należy uściślić, że dla mnie Pad zaczyna się w Piacenzy. Fakt, że od Piacenzy w górę to ta sama rzeka, nic nie znaczy, bo Via Emilia od Piacenzy do Mediolanu jest również tą samą drogą, ale dla mnie Via Emilia to ta, która wiedzie z Piacenzy do Rimini. Nie można jednak porównywać dróg z rzekami, bo drogi przynależą do historii, a rzeki do geografii. No i co z tego? Historii nie tworzą ludzie; ludzie się jej poddają, tak samo jak poddają się geografii. A poza tym historia jest na usługach geografii. Ludzie starają się poprawiać geografię, przebijając się przez góry i odwracając biegi rzek, a czyniąc to łudzą się, że zmieniają bieg historii, ale tak naprawdę to nic nie zmieniają, bo i tak pewnego pięknego dnia wszystko to pójdzie na marne. Wody zniosą mosty, przerwą tamy i zaleją kopalnie, rozlecą się domy, pałace i lepianki, a ruiny pokryje trawa i wszystko stanie się znów tylko ziemią. A ci, co ocaleją, będą musieli walczyć ze zwierzętami, mając w rękach tylko kamienie, i historia zacznie się od początku. Ta sama co zawsze historia. Potem, po trzech tysiącach lat, odkryją zagrzebany pod czterdziestometrową warstwą błota kran do wody pitnej i tokarnię z fabryki Bredy w Sesto San Giovanni i powiedzą: A co to takiego? I zadadzą sobie trud robienia tych samych głupstw, co ich przodkowie. Bo ludzie są nieszczęsnymi istotami stworzonymi dla postępu, który nieuchronnie prowadzi do zastąpienia starego Ojca Przedwiecznego nowymi wzorami chemicznymi. A wtedy stary Ojciec Przedwieczny nie wytrzymuje, czubkiem małego palca lewej ręki wykonuje mały ruch, o dziesiątą część milimetra, i cały świat się rozlatuje. Tak więc Pad rozpoczyna swój bieg w Piacenzy. I dobrze robi, bo jest to jedyna godna szacunku rzeka z istniejących w Italii: rzeki, które są godne szacunku, płyną po równinie, bo woda stworzona jest do tego, by trwać w pozycji horyzontalnej, i tylko wtedy nie traci nic ze swego naturalnego dostojeństwa. Wodospady Niagary są osobliwością jarmarczną, tak jak ludzie chodzący na rękach. Pad rozpoczyna się w Piacenzy, a w Piacenzy zaczyna się również „Mały światek” moich historii, który to „Mały światek” usytuowany jest na skrawku równiny leżącej między Padem a Apeninami. *** „...niebo często jest lazurowe, jak wszędzie w Italii, wyłączając mniej sympatyczną porę roku, kiedy to unoszą się bardzo gęste mgły. Gleba jest na ogół szlachetna, piaszczysta i lekka, nieco cięższa w górach i czasami trochę gliniasta. Wybujała roślinność ozdabia te tereny, gdzie nie ma ani skrawka pozbawionego zieleni; stara się ona rozszerzyć swoje panowanie aż na rozległe mielizny na Padzie. Pola falujących zbóż, obramowane szpalerami winnic pożenionych z topolami, zwieńczone po bokach gęstymi kępami morw, świadczą o żyzności tej ziemi... Zboże, kukurydza, winogrona w obfitości, jedwabniki, konopie, koniczyna - to główne produkty. Udaje się tu każda uprawa i w swoim czasie bardzo rozpleniły się tutaj dęby i wszelaka różnorodność drzew owocowych; gęste winnice sprawiają, że brzegi rzeki stają się niedostępne. Niegdyś bardziej niż teraz zieleniły się wielkie i bogate lasy topolowe, miejscami przemieszane z olchami i wierzbami czy powabnym pachnącym wiciokrzewem, który oplata rośliny, tworząc coś na kształt chatek i wieżyczek zdobnych w kolorowe dzwoneczki. Jest tam obfitość wołów, świń i drobiu, na który czyhają tumaki i kuny domowe; myśliwy napotyka wiele zajęcy padających częstym łupem lisów; od czasu do czasu przecinają powietrze przepiórki, turkawki, kuropatwy o nakrapianym upierzeniu, bekasy, które rozdziobują ziemię, że wygląda jak rzeszoto, i inne wędrowne ptactwo; ponad głową spostrzegasz ogromne stada bystrych szpaków, a zimą na Padzie ślady kaczek. Bielejąca mewa pobłyskuje z rozłożonymi skrzydłami i czujnie wypatruje, by nagle spaść i porwać rybę; pośród trzcin ukrywa się różnobarwny zimorodek, trzciniak, kurka wodna i przebiegła łyska; na rzece słychać wodniki, postrzegasz czaple, siewki, czajki i inne ptactwo przybrzeżne, drapieżne sokoły i krążące myszołowy, które są postrachem kwok, a także nocne sowy płomykówki; kiedyś podziwiano i polowano na większe ptaki, przywiane wiatrami z obcych krajów nad Pad i za Alpy. W tej kotlinie pokąsają cię komary (»z błotnistych stawów podnoszą się odwieczne lamenty żab«), ale podczas jaśniejących letnich nocy uroczy słowik wtóruje swoim słodkim śpiewem boskiej harmonii wszechświata, użalając się być może nad tym, że ta sama harmonia nie koi serc ludzkich. W rzece obfitującej w ryby pluskają się brzany, liny, drapieżne szczupaki, srebrzyste karpie, wyborne okonie o czerwonych skrzelach, śliskie węgorze i dorodne jesiotry, które niekiedy dręczone przez małe minogi płyną w górę rzeki, a ważą czasem po sto pięćdziesiąt, a nawet więcej kilogramów każdy. Na brzegu rzeki widnieją pozostałości miasta Stagno, dawniej bardzo rozległego, teraz prawie całkiem pochłoniętego przez fale: od strony, gdzie gmina graniczy ze Stirone w pobliżu Taro, wznosi się miejscowość Fontanelle, zalana słońcem i leżąca na uboczu. Tam, gdzie boczna droga krzyżuje się z groblą na Padzie, znajduje się osada Ragazzola; a na wschód, gdzie teren bardziej się obniża, położone jest małe miasteczko Fossa, zaś odludna niepozorna wioszczyna Rigosa ukrywa się wśród srebrzystych i czarnych topól i innych roślin nie opodal miejsca, gdzie rzeka Rigosa wpada do Taro. Wśród tych miejscowości zieleni się Roccabianca...” *** Kiedy odczytuję ponownie te stronice spisane przez notariusza Francesca Luigiego Campari* [przyp.: Dott Francesco Luigi Campari, Un castello del parmigiano attraverso i secoh, ed. Battei, Parma 1910.], wydaje mi się, że staję się postacią z bajki, którą on opowiada, bo ja właśnie urodziłem się w tym miasteczku zalanym słońcem i leżącym na uboczu. Ale mały świat z „Małego światka” wcale tam nie leży, nie ma go w jednym miejscu; wioska z „Małego światka” to czarny punkcik na mapie, poruszający się razem ze swoimi Pepponami, Chudymi w górę i w dół rzeki po tym skrawku ziemi leżącym między Padem a Apeninami - ale klimat jest właśnie ten. I krajobraz też jest ten, i w takiej wiosce jak ta wystarczy przystanąć na drodze, by popatrzeć na zatopiony w kukurydzy i konopiach wiejski dom, a od razu rodzi się opowieść. *** Opowieść pierwsza Mieszkałem na Nizinie w Boscaccio, razem z moim ojcem, matką i jedenaściorgiem rodzeństwa; ja byłem najstarszy i miałem dwanaście lat, a Chico był najmłodszy i miał dwa lata. Każdego ranka matka wręczała mi koszyk z chlebem, torbę jabłek albo słodkich kasztanów, ojciec ustawiał nas w szeregu na podwórzu i kazał odmawiać głośno Ojcze nasz, a potem szliśmy z Bogiem i wracaliśmy o zachodzie. Nasze pola nigdy się nie kończyły i mogliśmy biegać przez cały dzień, a i tak nie dotarlibyśmy do ich granic. Ojciec nie rzekłby ani słowa, gdybyśmy mu nawet zdeptali całe trzy morgi kiełkującego ziarna albo wyrwali szpaler winorośli. A jednak zawsze przekraczaliśmy pewną granicę i przysparzaliśmy mu kłopotów. Nawet Chico, który miał zaledwie dwa lata, małe różowe usteczka, wielkie oczy z długimi rzęsami i kędziorki na czole niczym aniołek, nie przepuścił nigdy żadnemu gęsiorkowi, jeśli ten nawinął mu się pod rękę. Potem co rano, jak tylko wyszliśmy, z folwarku przychodziły stare baby z koszykami pełnymi pomordowanych gąsek, kur, kurczaków i moja matka za każdą martwą sztukę oddawała jedną żywą. Mieliśmy tysiąc kur, które łaziły po naszych polach, ale kiedy trzeba było wsadzić jakąś do garnka, musieliśmy ją kupować. Moja matka wciąż kiwała głową i wciąż zamieniała gąski żywe na martwe. Ojciec pochmurniał na twarzy, podkręcał długie wąsy i ostro przepytywał kobieciny, żeby się dowiedzieć, czy przypominały sobie, kto z dwunastki dokonał zbrodni. Kiedy ktoś mu mówił, że to najmłodszy Chico, kazał sobie opowiadać trzy albo cztery razy całą historię i to, jak rzucił kamieniem, i czy kamień był duży, i czy ugodził gąsiora za pierwszym razem. Dowiedziałem się tego dużo później, wtedy nie myślało się o tym. Pamiętam, że pewnego razu, kiedy wysłałem Chica na gęś, która jak głupia przechadzała się po opustoszałym polu, a ja stałem z pozostałą dziesiątką na czatach za krzakiem, zobaczyłem ojca palącego fajkę w cieniu grubego dębu w odległości dwudziestu kroków. Kiedy Chico położył gęś trupem, ojciec odszedł spokojnie z rękami w kieszeniach, a my z braćmi podziękowaliśmy dobremu Bogu. - Nic nie zauważył - powiedziałem szeptem do dzieciaków. Ale wtedy nie wiedziałem, że ojciec deptał nam po piętach przez cały ranek, chowając się jak złodziej, żeby tylko zobaczyć, w jaki sposób Chico zabijał gęsi. Odbiegam jednak od sedna sprawy; to wada tych, którzy mają zbyt dużo wspomnień. Muszę wam powiedzieć, że Boscaccio to taka wieś, gdzie nikt nigdy nie umiera, pewnie dzięki nadzwyczajnemu powietrzu, którym się tu oddycha. Wydawało się więc rzeczą niemożliwą, żeby w Boscacio zachorowało dwuletnie dziecko. A jednak Chico rozchorował się, i to poważnie. Pewnego wieczoru, kiedy wracaliśmy do domu, nagle położył się na ziemi i zaczął płakać. Potem przestał płakać i zasnął. Nie chciał się obudzić, więc wziąłem go na ręce. Chico parzył, był gorący jak piec i wtedy wszystkich ogarnął potworny strach. Słońce zachodziło i niebo robiło się granatowe i czerwone, a cienie wydłużały się. Porzuciliśmy Chica w trawie, a sami uciekliśmy krzycząc i płacząc, jakby goniło nas coś przerażającego i tajemniczego. - Chico śpi i parzy!... Chico ma ogień w głowie... - zacząłem szlochać, jak tylko stanąłem przed ojcem. Ojciec, pamiętam doskonale, zdjął dubeltówkę ze ściany, naładował, wsadził pod pachę i poszedł za nami bez słowa, a my szliśmy blisko niego, zbici w gromadkę, i nie baliśmy się już, bo nasz ojciec potrafił zabić małego zająca z odległości osiemdziesięciu metrów. Chico leżał porzucony w ciemnej trawie; w jasnej długiej koszulinie i z loczkami na czole wyglądał jak aniołek od dobrego Pana Boga, aniołek, któremu zwichnęło się skrzydełko i spadł w koniczynę. W Boscaccio nikt nigdy nie umierał, więc kiedy ludzie dowiedzieli się, że Chico jest chory, wszystkich ogarnął ogromny lęk. Nawet w domach zaczęto mówić szeptem. Po wsi włóczył się ktoś obcy i nikt w nocy nie ośmielał się otworzyć okna z obawy, że na rozjaśnionym księżycem podwórzu zobaczy kręcącą się staruchę - ubraną na czarno i z kosą w ręku. Ojciec posłał kolasę po trzech czy czterech sławnych doktorów. Wszyscy dotykali Chica, przykładali ucho do jego pleców, a potem patrzyli na ojca bez słowa. Chico w dalszym ciągu spał i płonął, a jego twarzyczka stała się bielsza od prześcieradła. Moja mama płakała razem z nami i nie chciała nic jeść; ojciec wcale nie siadał, tylko wciąż bez słowa podkręcał wąsy. Czwartego dnia trzej doktorzy, którzy przybyli jednocześnie, bezradnie rozłożyli ręce i powiedzieli do ojca: - Tylko dobry Bóg może uratować pańskie dziecko. Pamiętam, że to było rano, ojciec kiwnął głową i poszliśmy za nim na podwórze. Potem gwizdnięciem przywołał całą służbę, pięćdziesiątkę mężczyzn, kobiet i dzieci. Mój ojciec był wysoki, szczupły, ale postawny, ze zwisającymi wąsami, w dużym kapeluszu, krótkiej dopasowanej kurtce, obcisłych spodniach i wysokich butach. (Za młodu był w Ameryce i nosił się po amerykańsku.) Kiedy stawał przed kimś na szeroko rozstawionych nogach, wzbudzał strach. Stanął więc przed służbą na szeroko rozstawionych nogach i powiedział: - Tylko dobry Bóg może uratować Chica. Na kolana! Trzeba błagać dobrego Boga, żeby go uratował. Wszyscy klęknęli i zaczęli błagać na głos dobrego Boga. Kobiety po kolei coś odmawiały, a my i mężczyźni odpowiadaliśmy: „Amen”. Ojciec stał naprzeciw nas ze skrzyżowanymi rękami, nieruchomy jak głaz aż do siódmej wieczór, i wszyscy modlili się, bo bali się ojca i kochali Chica. O siódmej, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, przyszła po ojca jakaś kobieta. Poszedłem za nim. Trzej doktorzy siedzieli bladzi wokół łóżka Chica. - Pogarsza się - powiedział najstarszy. - Nie dotrzyma do rana. Ojciec nic nie powiedział, ale czułem, jak jego ręka mocno ściska moją. Wyszliśmy; ojciec wziął dubeltówkę, załadował ją, przerzucił sobie przez ramię, wziął dużą paczkę i podał mi. Szliśmy przez pola; słońce schowało się za ostatnimi zaroślami. Przeskoczyliśmy przez murek ogrodu i zapukaliśmy do jakichś drzwi. Ksiądz był w domu sam, siedział w blasku lampy naftowej i właśnie jadł. Ojciec wszedł, nie zdejmując kapelusza. - Proszę księdza - powiedział. - Źle z nim i tylko dobry Bóg może go uratować. Dzisiaj przez dwanaście godzin modliło się sześćdziesiąt osób, ale Chico ma się coraz gorzej i nie dotrzyma do rana. Ksiądz patrzył na ojca wybałuszonymi oczami. - Proszę księdza - mówił dalej ojciec. - Tylko ksiądz może porozmawiać z dobrym Bogiem i wyjaśnić Mu, jak się rzeczy mają. Dać Mu do zrozumienia, że jeżeli Chico nie wyzdrowieje, to ja Mu wszystko wysadzę w powietrze. W tej paczce jest pięć kilo dynamitu. Nie ostoi się ani jedna cegła z całego kościoła. Idziemy! Ksiądz nie wyrzekł ani słowa, poszedł za ojcem do kościoła, klęknął przed ołtarzem i złożył ręce. Ojciec stał na środku kościoła z dubeltówką pod pachą, na szeroko rozstawionych nogach, nieruchomy jak głaz. Na ołtarzu paliła się tylko jedna świeczka, reszta pogrążona była w mroku. *** Około północy ojciec przywołał mnie. - Leć, zobacz, jak się ma Chico, i zaraz wracaj. Pofrunąłem przez pola, doleciałem do domu z sercem w gardle. Potem zawróciłem i biegłem jeszcze szybciej. Ojciec wciąż tam stał ze strzelbą pod pachą, a ksiądz modlił się na stopniach ołtarza. - Tato! - krzyknąłem resztką tchu. - Chico czuje się lepiej! Doktor powiedział, że niebezpieczeństwo minęło! To cud! Wszyscy śmieją się i cieszą! Ksiądz wstał; pocił się i twarz miał zmęczoną. - W porządku - powiedział szorstko ojciec. Wyciągnął z kieszeni tysiąclirowy banknot i wsunął do puszki na jałmużnę, a ksiądz patrzył z otwartymi ustami. - Płacę za przysługę - powiedział ojciec. - Dobranoc. Ojciec nigdy nie chwalił się tym postępkiem, ale jeszcze dziś żyją w Boscaccio tacy bluźniercy, którzy twierdzą, że Pan Bóg naprawdę się wtedy przestraszył. *** Taka właśnie jest Nizina, ziemia, gdzie są ludzie, którzy nie chrzczą dzieci i bluźnią nie po to, by zaprzeczyć istnieniu Boga, ale żeby Mu zrobić na złość. Oddalona jest od miasta o jakieś czterdzieści, a może mniej kilometrów; ale na tej równinie poprzecinanej groblami, gdzie wzrok nie sięga dalej niż do zarośli czy do zakrętu, każdy kilometr liczy się dziesięciokrotnie. A miasto jest już czymś z innego świata. Przypominam sobie: *** Opowieść druga Czasami w Boscaccio widywało się tych z miasta: mechaników, murarzy. Szli nad rzekę dokręcić mutry w żelaznym moście albo nad rowy melioracyjne połatać obmurowania śluz. Nosili słomkowe kapelusze albo płócienne czapki na bakier, siadali przed gospodą Nity i zamawiali piwo i befsztyczki ze szpinakiem. Boscaccio było wioską i ludzie stołowali się po domach, a do gospody chodzili tylko po to, żeby poprzeklinać, pograć w kule albo napić się wina w towarzystwie. - Jest wino, zupa ze słoninką i jaja na cebuli - odpowiadał Nita stając w drzwiach. A wtedy tamci przesuwali kapelusze i czapki na tył głowy i zaczynali się pieklić, że Nita ma to i tamto, i walili pięściami w stół, i darli się jak gęsi. Ci z miasta nic nie rozumieli i wałęsając się po wiosce zachowywali się jak wieprze w kukurydzy: hałaśliwie i skandalicznie. Ci z miasta w swoich domach jedli klopsiki z koniny, a przychodzili do Boscaccio zamówić piwo, choć co najwyżej mogli napić się wina z czarki, albo potraktować z góry naszych mężczyzn, którzy, tak jak mój ojciec, mieli trzysta pięćdziesiąt sztuk bydła, dwanaścioro dzieci i tysiąc pięćset mórg ziemi. Teraz jest inaczej, bo teraz też są na wsi ludzie, którzy noszą czapki na bakier, jedzą klopsiki z koniny i wrzeszczą do dziewczyn w gospodzie, że mają piękne to i owo; telegraf i kolej bardzo się do tego przyczyniły w tym względzie. Ale wtedy sprawy miały się inaczej i kiedy do Boscaccio przyjeżdżali ci z miasta, wiele osób zastanawiało się, czy wychodzić z domu ze strzelbą załadowaną grubym śrutem czy kulkami. Pewnego dnia siedzieliśmy właśnie na podwórzu i przyglądaliśmy się, jak ojciec ociosuje siekierką kawał topoli, żeby zrobić szuflę do zboża, kiedy przybiegł pędem Chico. - Uh, uh! - powiedział Chico, który miał zaledwie dwa lata i nie potrafił jeszcze wygłaszać długich przemów. Nie mogę pojąć, jak to robił mój ojciec, że zawsze rozumiał, co Chico mówił. - Jest jakiś obcy albo dzikie zwierzę - powiedział ojciec, kazał sobie przynieść strzelbę i poszedł ciągnięty przez Chica w stronę łąki przy pierwszym jesionie. Natknęliśmy się na sześciu nicponi z miasta, mieli jakieś podpórki, biało-czerwone tyczki i mierzyli nie wiadomo co, depcząc koniczynę. - Co robicie? - spytał ojciec najbliżej stojącego, który trzymał jedną z biało- czerwonych tyczek. - Robię swoją robotę - wyjaśnił ten głupek, nie odwracając się - a gdybyście wy zajęli się swoją, nie musielibyście strzępić języka. - Usuńcie się stąd! - krzyknęli pozostali stojący wokół trójnogu pośrodku koniczyny. - Wynocha! - powiedział ojciec celując ze strzelby do sześciu durniów z miasta. A oni, zobaczywszy przy drodze wjazdowej wysokiego jak topola ojca, zgarnęli swoje przyrządy i umknęli niczym zające. Wieczorem, kiedy siedzieliśmy na podwórzu i przyglądaliśmy się, jak ojciec ostatnimi uderzeniami toporka wykańcza szuflę, wróciło tych sześciu w towarzystwie dwóch strażników, których ściągnęli ze stacji w Gazzola. - To ten - powiedział jeden z nędzników, wskazując na ojca. Ojciec w dalszym ciągu machał toporkiem i nawet nie podniósł głowy, a dowódca strażników stwierdził, że nie rozumie, jak to się mogło stać. - Tak się stało, że zobaczyłem sześciu obcych depczących mi koniczynę, więc ich wyrzuciłem z mojej ziemi - wytłumaczył ojciec. Dowódca wyjaśnił, że to inżynier i jego asystenci, którzy przyjechali zrobić pomiary pod szyny kolejki parowej. - Powinni byli to powiedzieć. Kto wchodzi do mojego domu, musi prosić o pozwolenie - oświadczył ojciec, patrząc z zadowoleniem na wynik swojej pracy. - A poza tym przez moją ziemię nie będzie przejeżdżała żadna kolejka. - Jeśli nam się spodoba, to kolejka tędy przejedzie - zaśmiał się ze złością inżynier. Ojciec zauważył, że szufla miała na boku jakąś nierówność i był właśnie bardzo zajęty jej usuwaniem. Dowódca stwierdził, że ojciec musi pozwolić przejść inżynierowi i jego asystentom. - To roboty publiczne - zakończył. - Kiedy dostanę urzędowy papier ze stemplami, to przepuszczę tych ludzi - wymamrotał ojciec. - Znam swoje prawo. Dowódca uznał, że ojciec ma rację i że inżynier musi dostarczyć papier z pieczątkami. Inżynier i tych pięciu wrócili następnego dnia; weszli na podwórze z czapkami naciągniętymi na uszy i tyczkami chowanymi za plecami. - Oto pismo - powiedział inżynier, podsuwając je ojcu. Ojciec wziął papier i odszedł w stronę domu. - Czytaj powoli - rozkazał mi, kiedy znaleźliśmy się w kuchni. Przeczytałem raz i drugi. - Idź i powiedz mu, że może wchodzić - stwierdził w końcu ponuro ojciec. Po powrocie do domu pomaszerowałem za ojcem i resztą na strych, gdzie rozłożyliśmy się przed okrągłym okienkiem wychodzącym na pola. Sześciu głupków podśpiewując maszerowało drogą wjazdową aż do jesionu; nagle zobaczyliśmy, że gestykulują z wściekłością. Jeden z nich odwrócił się, chcąc biec w stronę naszego domu, ale reszta powstrzymała go. Ci z miasta nawet i teraz tak się zachowują: jeden chce komuś skoczyć do oczu, ale reszta go powstrzymuje. Stali na drodze, dyskutując przez jakiś czas, potem zdjęli buty, skarpety i podwinęli spodnie. W końcu podskakując weszli na łąkę koniczyny. To była ciężka robota trwająca od północy aż do piątej rano: cztery pługi do głębokiego orania, ciągnięte przez osiemdziesiąt wołów, wywróciły do góry nogami cały łan koniczyny. Potem trzeba było zamknąć jedne kanały, a otworzyć inne, żeby zatopić zaoraną ziemię. Na koniec trzeba było przywieźć dziesięć pełnych cystern gnojówki ze stajni i spuścić je do wody. Ojciec siedział z nami na strychu aż do południa, obserwując drepczących ludzi z miasta. Chico za każdym razem, kiedy widział, jak któryś z sześciu mężczyzn wywraca się, piszczał niczym ptaszek, i moja matka, która przyszła nam powiedzieć, że zupa jest gorąca, także się cieszyła. - Popatrz no na niego, od dzisiejszego ranka odzyskał kolory. Biedny kurczaczek, potrzebował troszkę zabawy. Dzięki niech będą Bogu, że poddał ci dziś w nocy taki pomysł - powiedziała matka. Nad wieczorem znów przyszli ci z miasta w towarzystwie strażników i jakiegoś pana, ubranego na czarno, którego nie wiadomo skąd wytrzasnęli. - Ci panowie utrzymują, że zalaliście pole, żeby im utrudniać pracę - stwierdził mężczyzna ubrany na czarno, poirytowany, bo ojciec siedział i nawet na niego nie spojrzał. Ojciec gwizdnął i na podwórze zeszła się cała służba, mężczyźni, kobiety i dzieci, w sumie około pięćdziesięciu osób. - Mówią, że zalałem dziś w nocy łąkę przed jesionem - wyjaśnił ojciec. - Już od dwudziestu pięciu dni całe pole jest zalane - stwierdził jakiś starzec. - Od dwudziestu pięciu dni - przytaknęli wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci. - Musieli je pomylić z łąką koniczyny, która jest za drugim jesionem - powiedział jakiś pastuch. - Łatwo się pomylić, jak ktoś się nie zna. Tamci poszli sobie, przeżuwając wściekłość. Następnego ranka ojciec zaprzągł konia do bryczki i pojechał do miasta, gdzie spędził trzy dni. Wrócił bardzo nachmurzony. - Tory mają tędy przechodzić, nic się nie da zrobić - powiedział do mojej matki. Z miasta przyjechali jacyś inni ludzie i zaczęli wbijać drewniane tyczki w wyschnięte już bruzdy. Szyny miały przecinać całe pole koniczyny, potem skręcić do drogi i iść wzdłuż pola aż do stacji w Gazzola. Kolejka dojeżdżałaby z miasta aż do stacji Gazzola, to wielka wygoda, ale przechodziłaby przez majątek mojego ojca. I to na siłę, a to już stawało się niebezpieczne. Gdyby poprosili ojca grzecznie, oddałby ziemię nie żądając nawet pieniędzy, bo mój ojciec nie był przeciwny postępowi. Czyż to nie on pierwszy w Boscaccio kupił nowoczesną dubeltówkę! Ależ tak, dobry Boże! Całe zastępy ludzi z miasta układały kamienie, podkłady, przyśrubowywały szyny i w miarę wydłużania się toru, lokomotywa, która ciągnęła wagony z materiałami, posuwała się krok po kroku. Nocą ludzie spali w zakrytych wagonach znajdujących się na końcu składu. Teraz linia zbliżała się do łąki koniczyny i pewnego ranka mężczyźni zaczęli usuwać kawałek żywopłotu. Siedziałem z ojcem pod pierwszym jesionem; był z nami też Gringo, psisko, które ojciec kochał jakby był jednym z nas. Jak tylko łopaty zaczęły rozwalać płot, Gringo rzucił się w stronę drogi, a kiedy mężczyźni zrobili przejście w krzewach akacji, znaleźli się wobec stojącego groźnie i szczerzącego zęby psa. Jeden z głupców postąpił krok naprzód i Gringo rzucił mu się do gardła. Przyszło ich ze trzydziestu z łopatami i kilofami, ale my byliśmy dla nich niewidoczni, bo zasłaniał nas jesion. Inżynier wystąpił naprzód z kijem. - Precz, bestio! - krzyknął. Ale Gringo chwycił go zębami za łydkę, więc upadł wrzeszcząc. Reszta przypuściła atak wymachując łopatami. Gringo nie ustępował. Krwawił, ale nie przestał gryźć, szarpał łydki, miażdżył ręce. Ojciec przygryzał wąsy, był blady jak trup i pocił się. Gdyby gwizdnął, Gringo wróciłby natychmiast i uszedłby z życiem. Ale ojciec nie zagwizdał; patrzył dalej, blady jak trup, na czole perlił mu się pot, i mocno ściskał moją rękę, a ja szlochałem. O pień jesionu stała oparta dubeltówka i została tak, nie tknięta. Gringo nie miał już sił i tylko dzięki sile ducha nie ustępował pola; ktoś rozwalił mu łeb łopatą. Ktoś inny przygniótł do ziemi szpadlem. Gringo poskomlał trochę i zdechł. Dopiero wtedy ojciec poruszył się, wziął pod pachę dubeltówkę i poszedł powoli w stronę tych z miasta. Kiedy zobaczyli go przed sobą, wysokiego niczym topola, z wąsami zakręcanymi w szpic, w szerokim kapeluszu, krótkiej kurtce, butach z cholewami i obcisłych spodniach, cofnęli się o krok i patrzyli na niego bez słowa, ściskając mocno rękojeści narzędzi. Ojciec doszedł aż do Gringa, pochylił się, złapał za obrożę i pociągnął za sobą niczym szmatę. Pochowaliśmy go u stóp grobli i kiedy udeptałem ziemię, tak że nie było śladu, ojciec zdjął kapelusz. Ja też zdjąłem kapelusz. Kolejka nigdy nie dotarła do Gazzoli. Stało się to jesienią, kiedy rzeka wezbrała i płynęła żółta od błota; pewnej nocy grobla została przerwana i zalało całą niżej położoną część ziemi: łąka z koniczyną i droga zamieniły się w jezioro. Wtedy zawieszono roboty i dla uniknięcia niebezpieczeństw w przyszłości zakończono linię w Boscaccio, osiem kilometrów od naszego domu. A kiedy rzeka uspokoiła się i poszliśmy z mężczyznami reperować dziurę, ojciec mocno ścisnął mnie za rękę. Grobla pękła dokładnie tam, gdzie pochowaliśmy Gringa. Do takich rzeczy zdolna jest dusza psa! *** Twierdzę, że to jest właśnie cud Niziny. W tę scenerię, tak skrupulatnie werystycznie opisaną przez notariusza Francesca Luigiego Campari (człowieka wielkiego serca i zakochanego w Nizinie, ale który nie dodałby Nizinie ani jednej turkaweczki, gdyby nie stanowiła ona części lokalnej fauny), jakiś kronikarz z gazety wtyka pewną historyjkę i nie wiadomo, czy prawdziwszy jest opis notariusza, czy wydarzenie wymyślone przez kronikarza. *** Taki jest właśnie świat „Małego światka”: długie i proste drogi, małe domki pomalowane na czerwono, żółto albo ciemnoniebiesko, przycupnięte między szpalerami winorośli. W sierpniowe noce za groblą wstaje powoli ogromny czerwony księżyc, który wydaje się jak z zeszłych wieków. Ktoś siedzi na kupie żwiru nad brzegiem kanału, a rower oparł o słup telegraficzny. Robi sobie skręta. Ty przechodzisz obok, a on pyta o zapałki. Rozmawiacie. Ty mu mówisz, że idziesz na „festyn” potańczyć, a on kręci głową. Ty mu mówisz, że tam są piękne dziewczyny, a on znów kręci głową. *** Opowieść trzecia Dziewczyny? Nie, żadnych dziewczyn! Jeżeli trzeba trochę porozrabiać w gospodzie, pośpiewać, zawsze jestem gotów. Ale nic więcej: ja już mam swoją dziewczynę, która czeka na mnie co wieczór w okolicy trzeciego słupa telegraficznego na drodze do Fabbricone. Miałem wtedy czternaście lat i wracałem do domu rowerem drogą do Fabbricone. Przez mur zwieszała się gałąź śliwy i pewnego razu przystanąłem. Jakaś dziewczyna schodziła z pola z koszykiem w rękach i zawołałem na nią. Musiała mieć z dziewiętnaście lat, bo była dużo wyższa ode mnie i dobrze zbudowana. - Ej, ty tam, posłuż mi za drabinę - powiedziałem. Dziewczyna odłożyła koszyk i wdrapałem się jej na plecy. Gałąź była obsypana, więc nazrywałem całą koszulę żółtych śliwek. - Podłóż fartuch, to się podzielimy - powiedziałem. A ona odrzekła, że nie ma potrzeby. - Nie lubisz śliwek? - zapytałem. - Lubię, ale mogę je zrywać, kiedy zechcę - wyjaśniła. - To moje drzewo. Ja tu mieszkam. Miałem wtedy czternaście lat i nosiłem krótkie spodnie, ale byłem już pomocnikiem murarskim i nikogo się nie bałem. Ona była ode mnie dużo wyższa i zbudowana jak kobieta. - Nabijasz się! - krzyknąłem zły. - A ja mogę ci nawet rozkwasić gębę, wstrętna tyko! Nawet nie drgnęła. Spotkałem ją dwa dni potem, znów na tej samej dróżce. - Cześć, tyko! - krzyknąłem i skrzywiłem się potężnie. Teraz już bym tak nie potrafił, ale wtedy robiłem to lepiej od mistrza, który nauczył się tego w Neapolu. Spotykałem ją jeszcze później, ale więcej się do niej nie odzywałem, aż wreszcie pewnego wieczoru straciłem cierpliwość, zeskoczyłem z roweru i zastąpiłem jej drogę. - Można wiedzieć, co się tak na mnie gapisz? - spytałem odrzucając czapkę na bok. Dziewczyna wybałuszyła przejrzyste jak woda oczy; oczy, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. - Ja na ciebie nie patrzę - powiedziała nieśmiało. Wsiadłem z powrotem na rower. - Uważaj, tyko! - krzyknąłem. - Ze mną nie ma żartów! Tydzień później zobaczyłem ją z daleka, jak szła przede mną z jakimś chłopakiem, więc ogarnęła mnie wściekłość. Wstałem na pedały i zacząłem naciskać jak oszalały: dwa metry od chłopaka rozmyśliłem się i przejeżdżając obok niego tak go walnąłem, że przylepił się do ziemi jak figowa skórka. Usłyszałem, że wymyśla mi od takich owakich, więc zsiadłem z roweru, oparłem się o słup telegraficzny obok kupy żwiru. Zobaczyłem, że leci w moją stronę jak szalony; to był dwudziestoletni chłopak i powaliłby mnie jednym ciosem. Ale ja byłem pomocnikiem murarskim i nikogo się nie bałem. Więc kiedy nadeszła odpowiednia chwila, wycelowałem mu kamieniem prosto w twarz. Mój ojciec był mechanikiem i kiedy trzymał w rękach klucz francuski, cała wieś uciekała, ale nawet on, widząc, że zdołam sięgnąć po kamień, robił w tył zwrot i czekał, aż zasnę, żeby mnie sprać. Ale taki był mój ojciec. A wyobraź sobie tego tępaka. Rozkwasiłem mu gębę aż do krwi, a potem, jak mi przyszła ochota, wskoczyłem na rower i odjechałem. Przez dwa wieczory jeździłem naokoło, ale trzeciego wróciłem na drogę do Fabbricone i jak tylko zobaczyłem dziewczynę, dogoniłem ją, zeskoczyłem z siodełka po amerykańsku, to znaczy do tyłu. Śmiech bierze, jak dzisiaj chłopaki jeżdżą rowerami: chlapacze, dzwonki, hamulce, reflektory, przerzutki, i co z tego? Ja miałem frerę z purchlami rdzy, ale wcale nie zsiadałem, żeby pokonać szesnaście schodków na placu, tylko łapałem za kierownicę a la Gerbi i frunąłem w dół piorunem. Zsiadłem więc z roweru i stanąłem przed dziewczyną; do kierownicy miałem przyczepiony koszyk, wyciągnąłem z niego młotek murarski. - Jeżeli jeszcze raz spotkam cię z innym, to rozwalę łeb i tobie, i jemu - powiedziałem. Dziewczyna popatrzyła na mnie tymi swoimi przeklętymi oczami, przejrzystymi jak woda. - Dlaczego tak mówisz? - spytała. Nie wiedziałem, ale czy to ważne? - Dlatego! - odparłem. - Masz chodzić na spacer sama, a jak nie, to ze mną. - Ja mam dziewiętnaście lat, a ty najwyżej czternaście - powiedziała dziewczyna. - Gdybyś miał choć osiemnaście, to by było co innego. Teraz ja jestem kobietą, a ty chłopcem. - A ty będziesz czekać, aż będę miał osiemnaście lat! - odkrzyknąłem. – I uważaj, żebym cię nie zobaczył z kimś innym, bo będzie z tobą źle! Byłem wtedy pomocnikiem murarskim i niczego się nie bałem; kiedy słyszałem, jak gadają o kobietach, wskakiwałem na rower i odjeżdżałem. Guzik mnie obchodziły kobiety, ale tamta nie mogła udawać głupiej przed innymi. Widywałem ją przez prawie cztery lata, każdego wieczoru oprócz niedziel. Stała tam zawsze, oparta o trzeci słup telegraficzny na drodze do Fabbricone. Jeżeli padało, to miała otwarty swój wspaniały parasol. Nie zatrzymałem się ani razu. - Cześć! - mówiłem do niej przejeżdżając. - Cześć! - odpowiadała mi. W dniu, kiedy skończyłem osiemnaście lat, zsiadłem wreszcie z roweru. - Mam osiemnaście lat - powiedziałem do niej. - Teraz możesz się ze mną przespacerować. Jeżeli będziesz udawała głupią, to rozwalę ci głowę. Ona miała teraz dwadzieścia trzy i zrobiła się z niej dojrzała kobieta, ale wciąż miała te same oczy, przejrzyste jak woda, i mówiła tym samym cichym głosem co wtedy. - Ty masz osiemnaście - odpowiedziała - a ja dwadzieścia trzy. Chłopaki obrzuciliby mnie kamieniami, gdyby mnie zobaczyli z takim młokosem. Rzuciłem rower na ziemię, podniosłem płaski kamyk i powiedziałem: - Widzisz tam na górze ten izolator, pierwszy na trzecim słupie? Kiwnęła głową, że tak. Strąciłem go lekko i został tylko metalowy trzpień, goły jak glista. - Chłopaki to zanim obrzucą nas kamieniami, muszą nauczyć się tak celować! - wykrzyknąłem. - Tylko tak mówiłam - wyjaśniła dziewczyna. - Nie jest dobrze, jak kobieta pokazuje się z nieletnim. Gdybyś choć odsłużył swoje w wojsku!... Przekręciłem daszek od czapki całkiem w lewo. - Dziewczyno moja, czy przypadkiem nie bierzesz mnie za naiwniaka? Jak już odsłużę wojsko, będę miał dwadzieścia jeden lat, a ty dwadzieścia sześć, i zacznie się ta sama śpiewka. - Nie - odpowiedziała dziewczyna - różnica między osiemnaście a dwadzieścia trzy to jedno, a między dwadzieścia jeden a dwadzieścia sześć to drugie. Im bardziej idzie się do przodu, tym mniej liczy się różnica lat. Czy mężczyzna ma dwadzieścia jeden lat, czy dwadzieścia sześć, to wszystko jedno. Takie rozumowanie wydało mi się słuszne, ale ja nie byłem z tych, co dają się wodzić za nos. - Więc wrócimy do tego, jak odsłużę - powiedziałem wskakując na siodełko. - Ale uważaj, jeżeli cię nie znajdę, jak wrócę, to rozwalę ci głowę nawet pod łóżkiem twojego ojca. Każdego wieczoru widziałem ją pod trzecim słupem telegraficznym i nigdy nie zsiadłem. Mówiłem jej „dobry wieczór”, a ona odpowiadała mi „dobry wieczór”. Kiedy mnie powołali, krzyknąłem do niej: - Jutro jadę do wojska! - Do widzenia - odpowiedziała dziewczyna. Nie pora teraz wspominać mojego żołnierskiego żywota: osiemnaście miesięcy męczyłem się w woju i w pułku byłem taki sam jak w domu. Odsłużyłem w szeregu ze trzy miesiące; można powiedzieć, że każdego wieczoru albo szedłem do kozy, albo już w niej siedziałem. Jak tylko minęło osiemnaście miesięcy, odesłali mnie do domu. Przyjechałem późnym popołudniem i nawet nie przebierając się w cywilne ubranie, wskoczyłem na rower „i pojechałem w stronę drogi do Fabbricone. Gdyby ona robiła jeszcze jakieś brewerie, rozwaliłbym jej rower na grzbiecie. Powoli zmierzchało, a ja jechałem jak błyskawica, myśląc, skąd do licha będę musiał ją wyciągać. Ale wcale nie musiałem jej szukać: dziewczyna punktualnie czekała na mnie pod trzecim słupem telegraficznym. Była dokładnie taka sama, jak odjeżdżałem, i oczy były takie same, identyczne. Zsiadłem przed nią. - Skończyłem - powiedziałem i pokazałem jej papier ze zwolnieniem. - Bezterminowe; stawić się na rozkaz w razie mobilizacji. - Piękna sprawa - odpowiedziała dziewczyna. Gnałem na złamanie karku i miałem sucho w gardle. - Mógłbym dostać parę tych żółtych śliwek co wtedy? - zapytałem. Dziewczyna westchnęła. - Bardzo mi przykro, ale drzewo się spaliło. - Spaliło? - zdziwiłem się. - Od kiedy to drzewa śliwkowe się palą? - To było sześć miesięcy temu - odpowiedziała dziewczyna. - Pewnej nocy zapaliła się stodoła i spalił się dom i wszystkie rośliny w warzywniku jak zapałki. Wszystko się spaliło: po dwóch godzinach zostały tylko mury. Widzisz? Zajrzałem do środka i zobaczyłem kawałek czarnego muru z oknem, które wychodziło na czerwone niebo. - A ty? - spytałem. - Ja też - odpowiedziała wzdychając - jak cała reszta. Została tylko kupka popiołu i cześć. Popatrzyłem na dziewczynę, która opierała się o słup telegraficzny; popatrzyłem na nią dokładnie i poprzez jej twarz i ciało zobaczyłem słoje drewnianego słupa i trawę w rowie. Położyłem palec na jej czole i dotknąłem słupa. - Zrobiłem ci coś złego? - zapytałem. - Nie, nic. Postaliśmy chwilę w milczeniu, a czerwone niebo robiło się coraz ciemniejsze. - No i co? - powiedziałem w końcu. - Czekałam na ciebie - westchnęła dziewczyna - żebyś przekonał się, że to nie moja wina. A teraz mogę już odejść? Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat i mógłbym zrobić „prezentuj broń” nawet siedemdziesiątką piątką. Kiedy dziewczyny widziały mnie, jak idę, wypinały pierś, jakby znajdowały się na przeglądzie generalskim, i patrzyły za mną, póki im oka starczyło. - No więc - powtórzyła cichym głosem dziewczyna. - Mogę odejść? - Nie - odpowiedziałem jej. - Musisz na mnie czekać, póki nie skończę tej drugiej służby. - Nie nabierzesz mnie, moja piękna. - Dobrze - powiedziała. I zdawało mi się, że się uśmiechnęła. Ale takie głupoty nie bardzo mnie biorą, więc wsiadłem z powrotem na rower. Widujemy się co wieczór już od dwunastu lat. Ja przejeżdżam i nawet nie zsiadam z roweru. - Cześć! - Cześć! Rozumiecie? Jeśli chodzi o to, żeby pośpiewać w gospodzie albo trochę porozrabiać, zawsze jestem gotów. Ale nic ponadto; ja już mam swoją dziewczynę, która czeka na mnie co wieczór przy trzecim słupie telegraficznym na drodze do Fabbricone. *** Ktoś teraz powie: bracie, po co opowiadasz takie historie? Po to, odpowiadam. Bo trzeba sobie zdać sprawę, że na tym skrawku ziemi między rzeką a górą mogą wydarzyć się rzeczy, które gdzie indziej się nie zdarzają. Rzeczy, które nigdy nie kłócą się z pejzażem. I powietrze jest tam specjalne, służące żywym i umarłym, tam nawet i psy mają duszę. Wtedy lepiej się rozumie don Camilla, Peppona i całą ferajnę. I nikogo nie dziwi, że Chrystus przemawia i że ktoś może drugiemu rozwalić łeb, ale w sposób przyzwoity, to znaczy bez nienawiści. I że dwóch wrogów w końcu zgadza się ze sobą w sprawach zasadniczych. A to dlatego, że tak rozległy jest wieczny oddech rzeki oczyszczający atmosferę. Rzeki spokojnej i majestatycznej, gdzie wieczorem po grobli gna Śmierć na rowerze. Albo ty przechodzisz, zatrzymujesz się, siadasz i spoglądasz w stronę cmentarzyka, który jest tam za groblą. I jeżeli cień zmarłego przychodzi, żeby usiąść koło ciebie, nie przerażasz się, tylko spokojnie z nim rozmawiasz. Takie właśnie jest powietrze, którym oddycha się na tym skrawku ziemi leżącym na uboczu, i łatwo jest pojąć, do czego może tam doprowadzić polityka. I jeszcze to, że w tych historiach często przemawia ukrzyżowany Chrystus. Bo głównych bohaterów jest trzech: don Camillo, komunista Peppone i ukrzyżowany Chrystus. Tutaj należy się wytłumaczyć: jeżeli księża czują się obrażeni z powodu don Camilla, to mają całkowite prawo rozwalić mi na głowie grubą świecę; jeżeli zaś komuniści czują się obrażeni z powodu Peppona, to mają całkowite prawo połamać lagę na moich plecach. Ale jeżeli ktoś inny czuje się obrażony z powodu wypowiedzi Chrystusa, to nie ma na to rady, ponieważ tym, kto mówi w moich opowieściach, nie jest Chrystus, ale mój Chrystus, to znaczy głos mojego sumienia. Moja osobista własność, sprawa mojego sumienia. Tak więc każdy myśli o sobie, a Bóg o wszystkich. M.D.-L. Wyznany grzech Don Camillo nie należał nigdy do ludzi nieśmiałych w mowie i kiedy we wsi zdarzyła się pewna szpetna historia, w którą zamieszani byli starzy zasiedziali farmerzy i dziewczęta, don Camillo podczas nabożeństwa zaczął wprawdzie kazanie ogólnikowe i stateczne, ale nagle, gdy spostrzegł w pierwszym rzędzie słuchaczy jednego z tych zbereźników, poniosło go: przerwał w pół słowa, obrócił się do wielkiego ołtarza, zarzucił Chrystusowi Ukrzyżowanemu zasłonę na głowę, żeby nie słyszał, i ująwszy się pod boki, dokończył kazania po swojemu; a tak donośny był głos dobywający się z jego potężnej piersi i takie wypowiadał słowa, że aż trząsł się sufit wiejskiego kościółka. Oczywiście też, kiedy przyszedł czas wyborów, don Camillo wypowiadał się na temat przedstawicieli miejscowej lewicy bez ogródek, i to tak dalece, że pewnego pięknego wieczora, gdy o zmroku wracał na plebanię, jakiś opatulony facet wyskoczył nagle zza żywopłotu i wykorzystując okoliczność, że don Camillo jechał na rowerze, umieściwszy na kierownicy zawiniątko z siedemdziesięcioma jajkami, walnął go na odlew drągiem i zniknął, jakby go ziemia pochłonęła. Don Camillo nie pisnął o tym nikomu ani słowa. Wróciwszy na plebanię i złożywszy w bezpiecznym miejscu przywiezione jajka, udał się do kościoła naradzić się z Ukrzyżowanym Jezusem, jak to miał zwyczaj czynić w chwilach rozterki. - Co powinienem zrobić? - zapytał don Camillo. - Natrzyj sobie grzbiet oliwą pół na pół z wodą i siedź cicho - odpowiedział mu Jezus z wysokości ołtarza. - Trzeba odpuszczać temu, kto cię obraża. Taka jest reguła. - Pewnie - zareplikował don Camillo. - Ale tu chodzi o pobicie, nie o obrazę. - Cóż to znaczy? - szepnął Ukrzyżowany. - Czyżby obrażenia zadane ciału były bardziej bolesne niż obraza ducha? - Zgoda, Panie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że kto wali drągiem Twego sługę, ten obraża Ciebie. Chodzi mi tu bardziej o Ciebie, Panie Jezu, niż o siebie. - A ja nie służyłem może Bogu bardziej jeszcze od ciebie? I czy nie odpuściłem tym, co mnie przybili do krzyża? - Niepodobna z Tobą dyskutować, Panie - westchnął don Camillo. - Zawsze na to wychodzi, że Ty masz rację. Niechże się więc dzieje wola Twoja. Przebaczymy. Ale pamiętaj o tym, Panie, że jeżeli te łobuzy, rozzuchwalone moim milczeniem, rozwalą mi łeb, odpowiedzialność na Ciebie spadnie, Panie Jezu. Mógłbym tu przytoczyć niejeden ustęp Starego Testamentu... - Don Camillo, do mnie przychodzisz ze Starym Testamentem? Co do reszty, to całą odpowiedzialność biorę na siebie. Chociaż, mówiąc między nami, parę kopniaków może ci tylko wyjść na zdrowie. To cię oduczy uprawiać politykę w moim domu. Don Camillo przebaczył. Coś jednak tkwiło mu nadal w gardle niczym ość z dorsza: ciekawość, kto to mu tak dogodził. *** Po jakimś czasie, późnym wieczorem, siedząc w konfesjonale, don Camillo dojrzał przez kratkę twarz przywódcy skrajnej lewicy, zwanego Peppone. Peppone przychodzi się spowiadać? Było to wydarzenie tak nieoczekiwane, że tylko otworzyć gębę i osłupieć. Don Camillo poczuł się błogo. - Bóg z tobą, bracie; z tobą, któremu bardziej niż komukolwiek innemu potrzebna jest Jego święta łaska. Od jak dawna nie byłeś u spowiedzi? - Od 1918 roku - odrzekł Peppone. - Pomyśl tylko, ile grzechów musiałeś popełnić w ciągu tych dwudziestu ośmiu lat, przy tych wspaniałych ideach, które tkwią w twojej głowie. - No cóż, sporo - westchnął Peppone. - Na przykład? - Na przykład dwa miesiące temu wygrzmociłem księdza proboszcza. - To ciężki grzech - rzekł don Camillo. - Znieważając sługę Bożego, obraziłeś Boga. - Żałuję tego! - wykrzyknął Peppone. - Ja zresztą wygrzmociłem księdza nie jako sługę Bożego, tylko jako przeciwnika politycznego. To była chwila słabości. - A oprócz tego i oprócz przynależności do tej twojej cholernej partii innych ciężkich grzechów nie masz na sumieniu? Peppone wypróżnił cały swój worek. W sumie wziąwszy nie było tego wiele i don Camillo skwitował wszystko dwudziestką ojczenaszów i zdrowasiek. A potem, podczas gdy Peppone klęczał przed balustradą prezbiterium, odprawiając pokutę, don Camillo poszedł uklęknąć u stóp Ukrzyżowanego. - Jezu - powiedział. - Odpuść mi, ale ja muszę go wytłuc. - Ani mi się waż - odparł Jezus. - Ja mu przebaczyłem i ty tez musisz mu przebaczyć. W gruncie rzeczy to niezły chłop. - Panie Jezu, nie ufaj czerwonym, to podstępne bestie. Przyjrzyj mu się dobrze: nie widzisz, jaka to łotrowska gęba? - Twarz jak każda inna. Don Camillo, masz w sercu jad! - Panie Jezu, jeżeli dobrze Ci służyłem, uczyń mi łaskę: pozwól przynajmniej, żebym go rąbnął tą grubą świecą. Świeca - cóż to wielkiego, Panie Jezu? - Nie - odparł Jezus. - Twoje ręce są do błogosławienia, nie do bicia. Don Camillo westchnął. Skłonił się i wyszedł z prezbiterium. Wyszedłszy obrócił się jeszcze w stronę ołtarza, żeby się przeżegnać, i znalazł się w ten sposób tuż za plecami Peppona, który klęczał pogrążony w modłach. - Niech będzie - jęknął don Camillo składając ręce i patrząc na Ukrzyżowanego. - Ręce są do błogosławienia, ale nogi nie! - I to także prawda - odezwał się Jezus z wysokości ołtarza. - Ale proszę cię, don Camillo: jeden raz wystarczy! Kopniak był jak grom. Peppone zainkasował go bez mrugnięcia okiem, potem wstał i odetchnął z ulgą. - Od dziesięciu minut na to czekałem - powiedział. - Teraz mi ulżyło. - I mnie też! - wykrzyknął don Camillo, czując w duszy niebiańską wręcz pogodę. Jezus nic nie powiedział. Ale widać było, że także jest rad. B.S. Chrzest Weszli do kościoła nagle: mężczyzna i dwie kobiety, z których jedna była żoną Peppona, szefa czerwonych. Don Camillo stojąc na szczycie drabiny czyścił właśnie sidolem aureolę świętego Józefa. Odwrócił się i zapytał, czego chcą. - Jest tu coś do ochrzczenia - odpowiedział mężczyzna. A jedna z kobiet wskazała na zawiniątko z dzieckiem. - Kto je począł? - zapytał don Camillo schodząc. - Ja - odpowiedziała żona Peppona. - Z twoim mężem? - zapytał don Camillo. - Rozumie się! A niby z kim miałabym je spłodzić, z księdzem? - odpaliła rozeźlona. - Nie ma się co złościć - zauważył don Camillo, udając się w stronę zakrystii. - Już ja swoje wiem. Czy nie mówi się, że w waszej partii w modzie jest wolna miłość? Przechodząc przed ołtarzem, don Camillo przyklęknął i mrugnął do Ukrzyżowanego Chrystusa. - Słyszałeś, Panie Jezu? - zachichotał. - Dogryzłem tym bezbożnik