Giovanni Guareschi Don Camillo Mały światek Mondo piccolo tłumaczyły: Barbara Sieroszewska, Magdalena Dutkiewicz-Litwiniuk Palabra Warszawa 1998 W tym miejscu trzema opowieściami i jednym przysłowiem wyjaśnia się świat „Małego światka” *** Za młodu pracowałem jako kronikarz w pewnej gazecie i cały dzień jeździłem w poszukiwaniu zdarzeń, o których można by opowiedzieć. Potem poznałem pewną dziewczynę i całe dnie spędzałem na myśleniu o tym, jak by się zachowała, gdybym został władcą Meksyku, a jak, gdybym umarł. Wieczorem zaś pisałem kronikę wymyślonych zdarzeń, które bardzo się ludziom podobały, bo były prawdziwsze od prawdziwych. Mam w swoim słownictwie około dwustu słów i tych samych słów używam do opowiedzenia przygody staruszka, którego potrącił rower, jak i przypadku gospodyni, która obierając kartofle obcięła sobie opuszki palców. Tak więc to nie jest żadna literatura ani nic w tym rodzaju; w tej książce jestem wciąż tym samym kronikarzem z gazety i ograniczam się do opowiadania zdarzeń z kroniki. To wszystko jest fikcją, ale tak prawdopodobną, że wiele razy przytrafiło mi się napisać jakąś historię, a potem zobaczyć ją na własne oczy wiele miesięcy później. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego, to jedynie logiczne rozumowanie: bierze się pod rozwagę czas, porę roku, modę, czynnik psychologiczny i konkluduje, że jeśli tak się sprawy mają, to w danym środowisku może się wydarzyć podobna historia. Te opowieści żyją więc w określonym klimacie i w określonym środowisku. We włoskim klimacie politycznym od grudnia 1946 do grudnia 1947. W sumie jeden rok w polityce. Środowiskiem jest kawał niziny padańskiej. W tym miejscu należy uściślić, że dla mnie Pad zaczyna się w Piacenzy. Fakt, że od Piacenzy w górę to ta sama rzeka, nic nie znaczy, bo Via Emilia od Piacenzy do Mediolanu jest również tą samą drogą, ale dla mnie Via Emilia to ta, która wiedzie z Piacenzy do Rimini. Nie można jednak porównywać dróg z rzekami, bo drogi przynależą do historii, a rzeki do geografii. No i co z tego? Historii nie tworzą ludzie; ludzie się jej poddają, tak samo jak poddają się geografii. A poza tym historia jest na usługach geografii. Ludzie starają się poprawiać geografię, przebijając się przez góry i odwracając biegi rzek, a czyniąc to łudzą się, że zmieniają bieg historii, ale tak naprawdę to nic nie zmieniają, bo i tak pewnego pięknego dnia wszystko to pójdzie na marne. Wody zniosą mosty, przerwą tamy i zaleją kopalnie, rozlecą się domy, pałace i lepianki, a ruiny pokryje trawa i wszystko stanie się znów tylko ziemią. A ci, co ocaleją, będą musieli walczyć ze zwierzętami, mając w rękach tylko kamienie, i historia zacznie się od początku. Ta sama co zawsze historia. Potem, po trzech tysiącach lat, odkryją zagrzebany pod czterdziestometrową warstwą błota kran do wody pitnej i tokarnię z fabryki Bredy w Sesto San Giovanni i powiedzą: A co to takiego? I zadadzą sobie trud robienia tych samych głupstw, co ich przodkowie. Bo ludzie są nieszczęsnymi istotami stworzonymi dla postępu, który nieuchronnie prowadzi do zastąpienia starego Ojca Przedwiecznego nowymi wzorami chemicznymi. A wtedy stary Ojciec Przedwieczny nie wytrzymuje, czubkiem małego palca lewej ręki wykonuje mały ruch, o dziesiątą część milimetra, i cały świat się rozlatuje. Tak więc Pad rozpoczyna swój bieg w Piacenzy. I dobrze robi, bo jest to jedyna godna szacunku rzeka z istniejących w Italii: rzeki, które są godne szacunku, płyną po równinie, bo woda stworzona jest do tego, by trwać w pozycji horyzontalnej, i tylko wtedy nie traci nic ze swego naturalnego dostojeństwa. Wodospady Niagary są osobliwością jarmarczną, tak jak ludzie chodzący na rękach. Pad rozpoczyna się w Piacenzy, a w Piacenzy zaczyna się również „Mały światek” moich historii, który to „Mały światek” usytuowany jest na skrawku równiny leżącej między Padem a Apeninami. *** „...niebo często jest lazurowe, jak wszędzie w Italii, wyłączając mniej sympatyczną porę roku, kiedy to unoszą się bardzo gęste mgły. Gleba jest na ogół szlachetna, piaszczysta i lekka, nieco cięższa w górach i czasami trochę gliniasta. Wybujała roślinność ozdabia te tereny, gdzie nie ma ani skrawka pozbawionego zieleni; stara się ona rozszerzyć swoje panowanie aż na rozległe mielizny na Padzie. Pola falujących zbóż, obramowane szpalerami winnic pożenionych z topolami, zwieńczone po bokach gęstymi kępami morw, świadczą o żyzności tej ziemi... Zboże, kukurydza, winogrona w obfitości, jedwabniki, konopie, koniczyna - to główne produkty. Udaje się tu każda uprawa i w swoim czasie bardzo rozpleniły się tutaj dęby i wszelaka różnorodność drzew owocowych; gęste winnice sprawiają, że brzegi rzeki stają się niedostępne. Niegdyś bardziej niż teraz zieleniły się wielkie i bogate lasy topolowe, miejscami przemieszane z olchami i wierzbami czy powabnym pachnącym wiciokrzewem, który oplata rośliny, tworząc coś na kształt chatek i wieżyczek zdobnych w kolorowe dzwoneczki. Jest tam obfitość wołów, świń i drobiu, na który czyhają tumaki i kuny domowe; myśliwy napotyka wiele zajęcy padających częstym łupem lisów; od czasu do czasu przecinają powietrze przepiórki, turkawki, kuropatwy o nakrapianym upierzeniu, bekasy, które rozdziobują ziemię, że wygląda jak rzeszoto, i inne wędrowne ptactwo; ponad głową spostrzegasz ogromne stada bystrych szpaków, a zimą na Padzie ślady kaczek. Bielejąca mewa pobłyskuje z rozłożonymi skrzydłami i czujnie wypatruje, by nagle spaść i porwać rybę; pośród trzcin ukrywa się różnobarwny zimorodek, trzciniak, kurka wodna i przebiegła łyska; na rzece słychać wodniki, postrzegasz czaple, siewki, czajki i inne ptactwo przybrzeżne, drapieżne sokoły i krążące myszołowy, które są postrachem kwok, a także nocne sowy płomykówki; kiedyś podziwiano i polowano na większe ptaki, przywiane wiatrami z obcych krajów nad Pad i za Alpy. W tej kotlinie pokąsają cię komary (»z błotnistych stawów podnoszą się odwieczne lamenty żab«), ale podczas jaśniejących letnich nocy uroczy słowik wtóruje swoim słodkim śpiewem boskiej harmonii wszechświata, użalając się być może nad tym, że ta sama harmonia nie koi serc ludzkich. W rzece obfitującej w ryby pluskają się brzany, liny, drapieżne szczupaki, srebrzyste karpie, wyborne okonie o czerwonych skrzelach, śliskie węgorze i dorodne jesiotry, które niekiedy dręczone przez małe minogi płyną w górę rzeki, a ważą czasem po sto pięćdziesiąt, a nawet więcej kilogramów każdy. Na brzegu rzeki widnieją pozostałości miasta Stagno, dawniej bardzo rozległego, teraz prawie całkiem pochłoniętego przez fale: od strony, gdzie gmina graniczy ze Stirone w pobliżu Taro, wznosi się miejscowość Fontanelle, zalana słońcem i leżąca na uboczu. Tam, gdzie boczna droga krzyżuje się z groblą na Padzie, znajduje się osada Ragazzola; a na wschód, gdzie teren bardziej się obniża, położone jest małe miasteczko Fossa, zaś odludna niepozorna wioszczyna Rigosa ukrywa się wśród srebrzystych i czarnych topól i innych roślin nie opodal miejsca, gdzie rzeka Rigosa wpada do Taro. Wśród tych miejscowości zieleni się Roccabianca...” *** Kiedy odczytuję ponownie te stronice spisane przez notariusza Francesca Luigiego Campari* [przyp.: Dott Francesco Luigi Campari, Un castello del parmigiano attraverso i secoh, ed. Battei, Parma 1910.], wydaje mi się, że staję się postacią z bajki, którą on opowiada, bo ja właśnie urodziłem się w tym miasteczku zalanym słońcem i leżącym na uboczu. Ale mały świat z „Małego światka” wcale tam nie leży, nie ma go w jednym miejscu; wioska z „Małego światka” to czarny punkcik na mapie, poruszający się razem ze swoimi Pepponami, Chudymi w górę i w dół rzeki po tym skrawku ziemi leżącym między Padem a Apeninami - ale klimat jest właśnie ten. I krajobraz też jest ten, i w takiej wiosce jak ta wystarczy przystanąć na drodze, by popatrzeć na zatopiony w kukurydzy i konopiach wiejski dom, a od razu rodzi się opowieść. *** Opowieść pierwsza Mieszkałem na Nizinie w Boscaccio, razem z moim ojcem, matką i jedenaściorgiem rodzeństwa; ja byłem najstarszy i miałem dwanaście lat, a Chico był najmłodszy i miał dwa lata. Każdego ranka matka wręczała mi koszyk z chlebem, torbę jabłek albo słodkich kasztanów, ojciec ustawiał nas w szeregu na podwórzu i kazał odmawiać głośno Ojcze nasz, a potem szliśmy z Bogiem i wracaliśmy o zachodzie. Nasze pola nigdy się nie kończyły i mogliśmy biegać przez cały dzień, a i tak nie dotarlibyśmy do ich granic. Ojciec nie rzekłby ani słowa, gdybyśmy mu nawet zdeptali całe trzy morgi kiełkującego ziarna albo wyrwali szpaler winorośli. A jednak zawsze przekraczaliśmy pewną granicę i przysparzaliśmy mu kłopotów. Nawet Chico, który miał zaledwie dwa lata, małe różowe usteczka, wielkie oczy z długimi rzęsami i kędziorki na czole niczym aniołek, nie przepuścił nigdy żadnemu gęsiorkowi, jeśli ten nawinął mu się pod rękę. Potem co rano, jak tylko wyszliśmy, z folwarku przychodziły stare baby z koszykami pełnymi pomordowanych gąsek, kur, kurczaków i moja matka za każdą martwą sztukę oddawała jedną żywą. Mieliśmy tysiąc kur, które łaziły po naszych polach, ale kiedy trzeba było wsadzić jakąś do garnka, musieliśmy ją kupować. Moja matka wciąż kiwała głową i wciąż zamieniała gąski żywe na martwe. Ojciec pochmurniał na twarzy, podkręcał długie wąsy i ostro przepytywał kobieciny, żeby się dowiedzieć, czy przypominały sobie, kto z dwunastki dokonał zbrodni. Kiedy ktoś mu mówił, że to najmłodszy Chico, kazał sobie opowiadać trzy albo cztery razy całą historię i to, jak rzucił kamieniem, i czy kamień był duży, i czy ugodził gąsiora za pierwszym razem. Dowiedziałem się tego dużo później, wtedy nie myślało się o tym. Pamiętam, że pewnego razu, kiedy wysłałem Chica na gęś, która jak głupia przechadzała się po opustoszałym polu, a ja stałem z pozostałą dziesiątką na czatach za krzakiem, zobaczyłem ojca palącego fajkę w cieniu grubego dębu w odległości dwudziestu kroków. Kiedy Chico położył gęś trupem, ojciec odszedł spokojnie z rękami w kieszeniach, a my z braćmi podziękowaliśmy dobremu Bogu. - Nic nie zauważył - powiedziałem szeptem do dzieciaków. Ale wtedy nie wiedziałem, że ojciec deptał nam po piętach przez cały ranek, chowając się jak złodziej, żeby tylko zobaczyć, w jaki sposób Chico zabijał gęsi. Odbiegam jednak od sedna sprawy; to wada tych, którzy mają zbyt dużo wspomnień. Muszę wam powiedzieć, że Boscaccio to taka wieś, gdzie nikt nigdy nie umiera, pewnie dzięki nadzwyczajnemu powietrzu, którym się tu oddycha. Wydawało się więc rzeczą niemożliwą, żeby w Boscacio zachorowało dwuletnie dziecko. A jednak Chico rozchorował się, i to poważnie. Pewnego wieczoru, kiedy wracaliśmy do domu, nagle położył się na ziemi i zaczął płakać. Potem przestał płakać i zasnął. Nie chciał się obudzić, więc wziąłem go na ręce. Chico parzył, był gorący jak piec i wtedy wszystkich ogarnął potworny strach. Słońce zachodziło i niebo robiło się granatowe i czerwone, a cienie wydłużały się. Porzuciliśmy Chica w trawie, a sami uciekliśmy krzycząc i płacząc, jakby goniło nas coś przerażającego i tajemniczego. - Chico śpi i parzy!... Chico ma ogień w głowie... - zacząłem szlochać, jak tylko stanąłem przed ojcem. Ojciec, pamiętam doskonale, zdjął dubeltówkę ze ściany, naładował, wsadził pod pachę i poszedł za nami bez słowa, a my szliśmy blisko niego, zbici w gromadkę, i nie baliśmy się już, bo nasz ojciec potrafił zabić małego zająca z odległości osiemdziesięciu metrów. Chico leżał porzucony w ciemnej trawie; w jasnej długiej koszulinie i z loczkami na czole wyglądał jak aniołek od dobrego Pana Boga, aniołek, któremu zwichnęło się skrzydełko i spadł w koniczynę. W Boscaccio nikt nigdy nie umierał, więc kiedy ludzie dowiedzieli się, że Chico jest chory, wszystkich ogarnął ogromny lęk. Nawet w domach zaczęto mówić szeptem. Po wsi włóczył się ktoś obcy i nikt w nocy nie ośmielał się otworzyć okna z obawy, że na rozjaśnionym księżycem podwórzu zobaczy kręcącą się staruchę - ubraną na czarno i z kosą w ręku. Ojciec posłał kolasę po trzech czy czterech sławnych doktorów. Wszyscy dotykali Chica, przykładali ucho do jego pleców, a potem patrzyli na ojca bez słowa. Chico w dalszym ciągu spał i płonął, a jego twarzyczka stała się bielsza od prześcieradła. Moja mama płakała razem z nami i nie chciała nic jeść; ojciec wcale nie siadał, tylko wciąż bez słowa podkręcał wąsy. Czwartego dnia trzej doktorzy, którzy przybyli jednocześnie, bezradnie rozłożyli ręce i powiedzieli do ojca: - Tylko dobry Bóg może uratować pańskie dziecko. Pamiętam, że to było rano, ojciec kiwnął głową i poszliśmy za nim na podwórze. Potem gwizdnięciem przywołał całą służbę, pięćdziesiątkę mężczyzn, kobiet i dzieci. Mój ojciec był wysoki, szczupły, ale postawny, ze zwisającymi wąsami, w dużym kapeluszu, krótkiej dopasowanej kurtce, obcisłych spodniach i wysokich butach. (Za młodu był w Ameryce i nosił się po amerykańsku.) Kiedy stawał przed kimś na szeroko rozstawionych nogach, wzbudzał strach. Stanął więc przed służbą na szeroko rozstawionych nogach i powiedział: - Tylko dobry Bóg może uratować Chica. Na kolana! Trzeba błagać dobrego Boga, żeby go uratował. Wszyscy klęknęli i zaczęli błagać na głos dobrego Boga. Kobiety po kolei coś odmawiały, a my i mężczyźni odpowiadaliśmy: „Amen”. Ojciec stał naprzeciw nas ze skrzyżowanymi rękami, nieruchomy jak głaz aż do siódmej wieczór, i wszyscy modlili się, bo bali się ojca i kochali Chica. O siódmej, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, przyszła po ojca jakaś kobieta. Poszedłem za nim. Trzej doktorzy siedzieli bladzi wokół łóżka Chica. - Pogarsza się - powiedział najstarszy. - Nie dotrzyma do rana. Ojciec nic nie powiedział, ale czułem, jak jego ręka mocno ściska moją. Wyszliśmy; ojciec wziął dubeltówkę, załadował ją, przerzucił sobie przez ramię, wziął dużą paczkę i podał mi. Szliśmy przez pola; słońce schowało się za ostatnimi zaroślami. Przeskoczyliśmy przez murek ogrodu i zapukaliśmy do jakichś drzwi. Ksiądz był w domu sam, siedział w blasku lampy naftowej i właśnie jadł. Ojciec wszedł, nie zdejmując kapelusza. - Proszę księdza - powiedział. - Źle z nim i tylko dobry Bóg może go uratować. Dzisiaj przez dwanaście godzin modliło się sześćdziesiąt osób, ale Chico ma się coraz gorzej i nie dotrzyma do rana. Ksiądz patrzył na ojca wybałuszonymi oczami. - Proszę księdza - mówił dalej ojciec. - Tylko ksiądz może porozmawiać z dobrym Bogiem i wyjaśnić Mu, jak się rzeczy mają. Dać Mu do zrozumienia, że jeżeli Chico nie wyzdrowieje, to ja Mu wszystko wysadzę w powietrze. W tej paczce jest pięć kilo dynamitu. Nie ostoi się ani jedna cegła z całego kościoła. Idziemy! Ksiądz nie wyrzekł ani słowa, poszedł za ojcem do kościoła, klęknął przed ołtarzem i złożył ręce. Ojciec stał na środku kościoła z dubeltówką pod pachą, na szeroko rozstawionych nogach, nieruchomy jak głaz. Na ołtarzu paliła się tylko jedna świeczka, reszta pogrążona była w mroku. *** Około północy ojciec przywołał mnie. - Leć, zobacz, jak się ma Chico, i zaraz wracaj. Pofrunąłem przez pola, doleciałem do domu z sercem w gardle. Potem zawróciłem i biegłem jeszcze szybciej. Ojciec wciąż tam stał ze strzelbą pod pachą, a ksiądz modlił się na stopniach ołtarza. - Tato! - krzyknąłem resztką tchu. - Chico czuje się lepiej! Doktor powiedział, że niebezpieczeństwo minęło! To cud! Wszyscy śmieją się i cieszą! Ksiądz wstał; pocił się i twarz miał zmęczoną. - W porządku - powiedział szorstko ojciec. Wyciągnął z kieszeni tysiąclirowy banknot i wsunął do puszki na jałmużnę, a ksiądz patrzył z otwartymi ustami. - Płacę za przysługę - powiedział ojciec. - Dobranoc. Ojciec nigdy nie chwalił się tym postępkiem, ale jeszcze dziś żyją w Boscaccio tacy bluźniercy, którzy twierdzą, że Pan Bóg naprawdę się wtedy przestraszył. *** Taka właśnie jest Nizina, ziemia, gdzie są ludzie, którzy nie chrzczą dzieci i bluźnią nie po to, by zaprzeczyć istnieniu Boga, ale żeby Mu zrobić na złość. Oddalona jest od miasta o jakieś czterdzieści, a może mniej kilometrów; ale na tej równinie poprzecinanej groblami, gdzie wzrok nie sięga dalej niż do zarośli czy do zakrętu, każdy kilometr liczy się dziesięciokrotnie. A miasto jest już czymś z innego świata. Przypominam sobie: *** Opowieść druga Czasami w Boscaccio widywało się tych z miasta: mechaników, murarzy. Szli nad rzekę dokręcić mutry w żelaznym moście albo nad rowy melioracyjne połatać obmurowania śluz. Nosili słomkowe kapelusze albo płócienne czapki na bakier, siadali przed gospodą Nity i zamawiali piwo i befsztyczki ze szpinakiem. Boscaccio było wioską i ludzie stołowali się po domach, a do gospody chodzili tylko po to, żeby poprzeklinać, pograć w kule albo napić się wina w towarzystwie. - Jest wino, zupa ze słoninką i jaja na cebuli - odpowiadał Nita stając w drzwiach. A wtedy tamci przesuwali kapelusze i czapki na tył głowy i zaczynali się pieklić, że Nita ma to i tamto, i walili pięściami w stół, i darli się jak gęsi. Ci z miasta nic nie rozumieli i wałęsając się po wiosce zachowywali się jak wieprze w kukurydzy: hałaśliwie i skandalicznie. Ci z miasta w swoich domach jedli klopsiki z koniny, a przychodzili do Boscaccio zamówić piwo, choć co najwyżej mogli napić się wina z czarki, albo potraktować z góry naszych mężczyzn, którzy, tak jak mój ojciec, mieli trzysta pięćdziesiąt sztuk bydła, dwanaścioro dzieci i tysiąc pięćset mórg ziemi. Teraz jest inaczej, bo teraz też są na wsi ludzie, którzy noszą czapki na bakier, jedzą klopsiki z koniny i wrzeszczą do dziewczyn w gospodzie, że mają piękne to i owo; telegraf i kolej bardzo się do tego przyczyniły w tym względzie. Ale wtedy sprawy miały się inaczej i kiedy do Boscaccio przyjeżdżali ci z miasta, wiele osób zastanawiało się, czy wychodzić z domu ze strzelbą załadowaną grubym śrutem czy kulkami. Pewnego dnia siedzieliśmy właśnie na podwórzu i przyglądaliśmy się, jak ojciec ociosuje siekierką kawał topoli, żeby zrobić szuflę do zboża, kiedy przybiegł pędem Chico. - Uh, uh! - powiedział Chico, który miał zaledwie dwa lata i nie potrafił jeszcze wygłaszać długich przemów. Nie mogę pojąć, jak to robił mój ojciec, że zawsze rozumiał, co Chico mówił. - Jest jakiś obcy albo dzikie zwierzę - powiedział ojciec, kazał sobie przynieść strzelbę i poszedł ciągnięty przez Chica w stronę łąki przy pierwszym jesionie. Natknęliśmy się na sześciu nicponi z miasta, mieli jakieś podpórki, biało-czerwone tyczki i mierzyli nie wiadomo co, depcząc koniczynę. - Co robicie? - spytał ojciec najbliżej stojącego, który trzymał jedną z biało- czerwonych tyczek. - Robię swoją robotę - wyjaśnił ten głupek, nie odwracając się - a gdybyście wy zajęli się swoją, nie musielibyście strzępić języka. - Usuńcie się stąd! - krzyknęli pozostali stojący wokół trójnogu pośrodku koniczyny. - Wynocha! - powiedział ojciec celując ze strzelby do sześciu durniów z miasta. A oni, zobaczywszy przy drodze wjazdowej wysokiego jak topola ojca, zgarnęli swoje przyrządy i umknęli niczym zające. Wieczorem, kiedy siedzieliśmy na podwórzu i przyglądaliśmy się, jak ojciec ostatnimi uderzeniami toporka wykańcza szuflę, wróciło tych sześciu w towarzystwie dwóch strażników, których ściągnęli ze stacji w Gazzola. - To ten - powiedział jeden z nędzników, wskazując na ojca. Ojciec w dalszym ciągu machał toporkiem i nawet nie podniósł głowy, a dowódca strażników stwierdził, że nie rozumie, jak to się mogło stać. - Tak się stało, że zobaczyłem sześciu obcych depczących mi koniczynę, więc ich wyrzuciłem z mojej ziemi - wytłumaczył ojciec. Dowódca wyjaśnił, że to inżynier i jego asystenci, którzy przyjechali zrobić pomiary pod szyny kolejki parowej. - Powinni byli to powiedzieć. Kto wchodzi do mojego domu, musi prosić o pozwolenie - oświadczył ojciec, patrząc z zadowoleniem na wynik swojej pracy. - A poza tym przez moją ziemię nie będzie przejeżdżała żadna kolejka. - Jeśli nam się spodoba, to kolejka tędy przejedzie - zaśmiał się ze złością inżynier. Ojciec zauważył, że szufla miała na boku jakąś nierówność i był właśnie bardzo zajęty jej usuwaniem. Dowódca stwierdził, że ojciec musi pozwolić przejść inżynierowi i jego asystentom. - To roboty publiczne - zakończył. - Kiedy dostanę urzędowy papier ze stemplami, to przepuszczę tych ludzi - wymamrotał ojciec. - Znam swoje prawo. Dowódca uznał, że ojciec ma rację i że inżynier musi dostarczyć papier z pieczątkami. Inżynier i tych pięciu wrócili następnego dnia; weszli na podwórze z czapkami naciągniętymi na uszy i tyczkami chowanymi za plecami. - Oto pismo - powiedział inżynier, podsuwając je ojcu. Ojciec wziął papier i odszedł w stronę domu. - Czytaj powoli - rozkazał mi, kiedy znaleźliśmy się w kuchni. Przeczytałem raz i drugi. - Idź i powiedz mu, że może wchodzić - stwierdził w końcu ponuro ojciec. Po powrocie do domu pomaszerowałem za ojcem i resztą na strych, gdzie rozłożyliśmy się przed okrągłym okienkiem wychodzącym na pola. Sześciu głupków podśpiewując maszerowało drogą wjazdową aż do jesionu; nagle zobaczyliśmy, że gestykulują z wściekłością. Jeden z nich odwrócił się, chcąc biec w stronę naszego domu, ale reszta powstrzymała go. Ci z miasta nawet i teraz tak się zachowują: jeden chce komuś skoczyć do oczu, ale reszta go powstrzymuje. Stali na drodze, dyskutując przez jakiś czas, potem zdjęli buty, skarpety i podwinęli spodnie. W końcu podskakując weszli na łąkę koniczyny. To była ciężka robota trwająca od północy aż do piątej rano: cztery pługi do głębokiego orania, ciągnięte przez osiemdziesiąt wołów, wywróciły do góry nogami cały łan koniczyny. Potem trzeba było zamknąć jedne kanały, a otworzyć inne, żeby zatopić zaoraną ziemię. Na koniec trzeba było przywieźć dziesięć pełnych cystern gnojówki ze stajni i spuścić je do wody. Ojciec siedział z nami na strychu aż do południa, obserwując drepczących ludzi z miasta. Chico za każdym razem, kiedy widział, jak któryś z sześciu mężczyzn wywraca się, piszczał niczym ptaszek, i moja matka, która przyszła nam powiedzieć, że zupa jest gorąca, także się cieszyła. - Popatrz no na niego, od dzisiejszego ranka odzyskał kolory. Biedny kurczaczek, potrzebował troszkę zabawy. Dzięki niech będą Bogu, że poddał ci dziś w nocy taki pomysł - powiedziała matka. Nad wieczorem znów przyszli ci z miasta w towarzystwie strażników i jakiegoś pana, ubranego na czarno, którego nie wiadomo skąd wytrzasnęli. - Ci panowie utrzymują, że zalaliście pole, żeby im utrudniać pracę - stwierdził mężczyzna ubrany na czarno, poirytowany, bo ojciec siedział i nawet na niego nie spojrzał. Ojciec gwizdnął i na podwórze zeszła się cała służba, mężczyźni, kobiety i dzieci, w sumie około pięćdziesięciu osób. - Mówią, że zalałem dziś w nocy łąkę przed jesionem - wyjaśnił ojciec. - Już od dwudziestu pięciu dni całe pole jest zalane - stwierdził jakiś starzec. - Od dwudziestu pięciu dni - przytaknęli wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci. - Musieli je pomylić z łąką koniczyny, która jest za drugim jesionem - powiedział jakiś pastuch. - Łatwo się pomylić, jak ktoś się nie zna. Tamci poszli sobie, przeżuwając wściekłość. Następnego ranka ojciec zaprzągł konia do bryczki i pojechał do miasta, gdzie spędził trzy dni. Wrócił bardzo nachmurzony. - Tory mają tędy przechodzić, nic się nie da zrobić - powiedział do mojej matki. Z miasta przyjechali jacyś inni ludzie i zaczęli wbijać drewniane tyczki w wyschnięte już bruzdy. Szyny miały przecinać całe pole koniczyny, potem skręcić do drogi i iść wzdłuż pola aż do stacji w Gazzola. Kolejka dojeżdżałaby z miasta aż do stacji Gazzola, to wielka wygoda, ale przechodziłaby przez majątek mojego ojca. I to na siłę, a to już stawało się niebezpieczne. Gdyby poprosili ojca grzecznie, oddałby ziemię nie żądając nawet pieniędzy, bo mój ojciec nie był przeciwny postępowi. Czyż to nie on pierwszy w Boscaccio kupił nowoczesną dubeltówkę! Ależ tak, dobry Boże! Całe zastępy ludzi z miasta układały kamienie, podkłady, przyśrubowywały szyny i w miarę wydłużania się toru, lokomotywa, która ciągnęła wagony z materiałami, posuwała się krok po kroku. Nocą ludzie spali w zakrytych wagonach znajdujących się na końcu składu. Teraz linia zbliżała się do łąki koniczyny i pewnego ranka mężczyźni zaczęli usuwać kawałek żywopłotu. Siedziałem z ojcem pod pierwszym jesionem; był z nami też Gringo, psisko, które ojciec kochał jakby był jednym z nas. Jak tylko łopaty zaczęły rozwalać płot, Gringo rzucił się w stronę drogi, a kiedy mężczyźni zrobili przejście w krzewach akacji, znaleźli się wobec stojącego groźnie i szczerzącego zęby psa. Jeden z głupców postąpił krok naprzód i Gringo rzucił mu się do gardła. Przyszło ich ze trzydziestu z łopatami i kilofami, ale my byliśmy dla nich niewidoczni, bo zasłaniał nas jesion. Inżynier wystąpił naprzód z kijem. - Precz, bestio! - krzyknął. Ale Gringo chwycił go zębami za łydkę, więc upadł wrzeszcząc. Reszta przypuściła atak wymachując łopatami. Gringo nie ustępował. Krwawił, ale nie przestał gryźć, szarpał łydki, miażdżył ręce. Ojciec przygryzał wąsy, był blady jak trup i pocił się. Gdyby gwizdnął, Gringo wróciłby natychmiast i uszedłby z życiem. Ale ojciec nie zagwizdał; patrzył dalej, blady jak trup, na czole perlił mu się pot, i mocno ściskał moją rękę, a ja szlochałem. O pień jesionu stała oparta dubeltówka i została tak, nie tknięta. Gringo nie miał już sił i tylko dzięki sile ducha nie ustępował pola; ktoś rozwalił mu łeb łopatą. Ktoś inny przygniótł do ziemi szpadlem. Gringo poskomlał trochę i zdechł. Dopiero wtedy ojciec poruszył się, wziął pod pachę dubeltówkę i poszedł powoli w stronę tych z miasta. Kiedy zobaczyli go przed sobą, wysokiego niczym topola, z wąsami zakręcanymi w szpic, w szerokim kapeluszu, krótkiej kurtce, butach z cholewami i obcisłych spodniach, cofnęli się o krok i patrzyli na niego bez słowa, ściskając mocno rękojeści narzędzi. Ojciec doszedł aż do Gringa, pochylił się, złapał za obrożę i pociągnął za sobą niczym szmatę. Pochowaliśmy go u stóp grobli i kiedy udeptałem ziemię, tak że nie było śladu, ojciec zdjął kapelusz. Ja też zdjąłem kapelusz. Kolejka nigdy nie dotarła do Gazzoli. Stało się to jesienią, kiedy rzeka wezbrała i płynęła żółta od błota; pewnej nocy grobla została przerwana i zalało całą niżej położoną część ziemi: łąka z koniczyną i droga zamieniły się w jezioro. Wtedy zawieszono roboty i dla uniknięcia niebezpieczeństw w przyszłości zakończono linię w Boscaccio, osiem kilometrów od naszego domu. A kiedy rzeka uspokoiła się i poszliśmy z mężczyznami reperować dziurę, ojciec mocno ścisnął mnie za rękę. Grobla pękła dokładnie tam, gdzie pochowaliśmy Gringa. Do takich rzeczy zdolna jest dusza psa! *** Twierdzę, że to jest właśnie cud Niziny. W tę scenerię, tak skrupulatnie werystycznie opisaną przez notariusza Francesca Luigiego Campari (człowieka wielkiego serca i zakochanego w Nizinie, ale który nie dodałby Nizinie ani jednej turkaweczki, gdyby nie stanowiła ona części lokalnej fauny), jakiś kronikarz z gazety wtyka pewną historyjkę i nie wiadomo, czy prawdziwszy jest opis notariusza, czy wydarzenie wymyślone przez kronikarza. *** Taki jest właśnie świat „Małego światka”: długie i proste drogi, małe domki pomalowane na czerwono, żółto albo ciemnoniebiesko, przycupnięte między szpalerami winorośli. W sierpniowe noce za groblą wstaje powoli ogromny czerwony księżyc, który wydaje się jak z zeszłych wieków. Ktoś siedzi na kupie żwiru nad brzegiem kanału, a rower oparł o słup telegraficzny. Robi sobie skręta. Ty przechodzisz obok, a on pyta o zapałki. Rozmawiacie. Ty mu mówisz, że idziesz na „festyn” potańczyć, a on kręci głową. Ty mu mówisz, że tam są piękne dziewczyny, a on znów kręci głową. *** Opowieść trzecia Dziewczyny? Nie, żadnych dziewczyn! Jeżeli trzeba trochę porozrabiać w gospodzie, pośpiewać, zawsze jestem gotów. Ale nic więcej: ja już mam swoją dziewczynę, która czeka na mnie co wieczór w okolicy trzeciego słupa telegraficznego na drodze do Fabbricone. Miałem wtedy czternaście lat i wracałem do domu rowerem drogą do Fabbricone. Przez mur zwieszała się gałąź śliwy i pewnego razu przystanąłem. Jakaś dziewczyna schodziła z pola z koszykiem w rękach i zawołałem na nią. Musiała mieć z dziewiętnaście lat, bo była dużo wyższa ode mnie i dobrze zbudowana. - Ej, ty tam, posłuż mi za drabinę - powiedziałem. Dziewczyna odłożyła koszyk i wdrapałem się jej na plecy. Gałąź była obsypana, więc nazrywałem całą koszulę żółtych śliwek. - Podłóż fartuch, to się podzielimy - powiedziałem. A ona odrzekła, że nie ma potrzeby. - Nie lubisz śliwek? - zapytałem. - Lubię, ale mogę je zrywać, kiedy zechcę - wyjaśniła. - To moje drzewo. Ja tu mieszkam. Miałem wtedy czternaście lat i nosiłem krótkie spodnie, ale byłem już pomocnikiem murarskim i nikogo się nie bałem. Ona była ode mnie dużo wyższa i zbudowana jak kobieta. - Nabijasz się! - krzyknąłem zły. - A ja mogę ci nawet rozkwasić gębę, wstrętna tyko! Nawet nie drgnęła. Spotkałem ją dwa dni potem, znów na tej samej dróżce. - Cześć, tyko! - krzyknąłem i skrzywiłem się potężnie. Teraz już bym tak nie potrafił, ale wtedy robiłem to lepiej od mistrza, który nauczył się tego w Neapolu. Spotykałem ją jeszcze później, ale więcej się do niej nie odzywałem, aż wreszcie pewnego wieczoru straciłem cierpliwość, zeskoczyłem z roweru i zastąpiłem jej drogę. - Można wiedzieć, co się tak na mnie gapisz? - spytałem odrzucając czapkę na bok. Dziewczyna wybałuszyła przejrzyste jak woda oczy; oczy, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. - Ja na ciebie nie patrzę - powiedziała nieśmiało. Wsiadłem z powrotem na rower. - Uważaj, tyko! - krzyknąłem. - Ze mną nie ma żartów! Tydzień później zobaczyłem ją z daleka, jak szła przede mną z jakimś chłopakiem, więc ogarnęła mnie wściekłość. Wstałem na pedały i zacząłem naciskać jak oszalały: dwa metry od chłopaka rozmyśliłem się i przejeżdżając obok niego tak go walnąłem, że przylepił się do ziemi jak figowa skórka. Usłyszałem, że wymyśla mi od takich owakich, więc zsiadłem z roweru, oparłem się o słup telegraficzny obok kupy żwiru. Zobaczyłem, że leci w moją stronę jak szalony; to był dwudziestoletni chłopak i powaliłby mnie jednym ciosem. Ale ja byłem pomocnikiem murarskim i nikogo się nie bałem. Więc kiedy nadeszła odpowiednia chwila, wycelowałem mu kamieniem prosto w twarz. Mój ojciec był mechanikiem i kiedy trzymał w rękach klucz francuski, cała wieś uciekała, ale nawet on, widząc, że zdołam sięgnąć po kamień, robił w tył zwrot i czekał, aż zasnę, żeby mnie sprać. Ale taki był mój ojciec. A wyobraź sobie tego tępaka. Rozkwasiłem mu gębę aż do krwi, a potem, jak mi przyszła ochota, wskoczyłem na rower i odjechałem. Przez dwa wieczory jeździłem naokoło, ale trzeciego wróciłem na drogę do Fabbricone i jak tylko zobaczyłem dziewczynę, dogoniłem ją, zeskoczyłem z siodełka po amerykańsku, to znaczy do tyłu. Śmiech bierze, jak dzisiaj chłopaki jeżdżą rowerami: chlapacze, dzwonki, hamulce, reflektory, przerzutki, i co z tego? Ja miałem frerę z purchlami rdzy, ale wcale nie zsiadałem, żeby pokonać szesnaście schodków na placu, tylko łapałem za kierownicę a la Gerbi i frunąłem w dół piorunem. Zsiadłem więc z roweru i stanąłem przed dziewczyną; do kierownicy miałem przyczepiony koszyk, wyciągnąłem z niego młotek murarski. - Jeżeli jeszcze raz spotkam cię z innym, to rozwalę łeb i tobie, i jemu - powiedziałem. Dziewczyna popatrzyła na mnie tymi swoimi przeklętymi oczami, przejrzystymi jak woda. - Dlaczego tak mówisz? - spytała. Nie wiedziałem, ale czy to ważne? - Dlatego! - odparłem. - Masz chodzić na spacer sama, a jak nie, to ze mną. - Ja mam dziewiętnaście lat, a ty najwyżej czternaście - powiedziała dziewczyna. - Gdybyś miał choć osiemnaście, to by było co innego. Teraz ja jestem kobietą, a ty chłopcem. - A ty będziesz czekać, aż będę miał osiemnaście lat! - odkrzyknąłem. – I uważaj, żebym cię nie zobaczył z kimś innym, bo będzie z tobą źle! Byłem wtedy pomocnikiem murarskim i niczego się nie bałem; kiedy słyszałem, jak gadają o kobietach, wskakiwałem na rower i odjeżdżałem. Guzik mnie obchodziły kobiety, ale tamta nie mogła udawać głupiej przed innymi. Widywałem ją przez prawie cztery lata, każdego wieczoru oprócz niedziel. Stała tam zawsze, oparta o trzeci słup telegraficzny na drodze do Fabbricone. Jeżeli padało, to miała otwarty swój wspaniały parasol. Nie zatrzymałem się ani razu. - Cześć! - mówiłem do niej przejeżdżając. - Cześć! - odpowiadała mi. W dniu, kiedy skończyłem osiemnaście lat, zsiadłem wreszcie z roweru. - Mam osiemnaście lat - powiedziałem do niej. - Teraz możesz się ze mną przespacerować. Jeżeli będziesz udawała głupią, to rozwalę ci głowę. Ona miała teraz dwadzieścia trzy i zrobiła się z niej dojrzała kobieta, ale wciąż miała te same oczy, przejrzyste jak woda, i mówiła tym samym cichym głosem co wtedy. - Ty masz osiemnaście - odpowiedziała - a ja dwadzieścia trzy. Chłopaki obrzuciliby mnie kamieniami, gdyby mnie zobaczyli z takim młokosem. Rzuciłem rower na ziemię, podniosłem płaski kamyk i powiedziałem: - Widzisz tam na górze ten izolator, pierwszy na trzecim słupie? Kiwnęła głową, że tak. Strąciłem go lekko i został tylko metalowy trzpień, goły jak glista. - Chłopaki to zanim obrzucą nas kamieniami, muszą nauczyć się tak celować! - wykrzyknąłem. - Tylko tak mówiłam - wyjaśniła dziewczyna. - Nie jest dobrze, jak kobieta pokazuje się z nieletnim. Gdybyś choć odsłużył swoje w wojsku!... Przekręciłem daszek od czapki całkiem w lewo. - Dziewczyno moja, czy przypadkiem nie bierzesz mnie za naiwniaka? Jak już odsłużę wojsko, będę miał dwadzieścia jeden lat, a ty dwadzieścia sześć, i zacznie się ta sama śpiewka. - Nie - odpowiedziała dziewczyna - różnica między osiemnaście a dwadzieścia trzy to jedno, a między dwadzieścia jeden a dwadzieścia sześć to drugie. Im bardziej idzie się do przodu, tym mniej liczy się różnica lat. Czy mężczyzna ma dwadzieścia jeden lat, czy dwadzieścia sześć, to wszystko jedno. Takie rozumowanie wydało mi się słuszne, ale ja nie byłem z tych, co dają się wodzić za nos. - Więc wrócimy do tego, jak odsłużę - powiedziałem wskakując na siodełko. - Ale uważaj, jeżeli cię nie znajdę, jak wrócę, to rozwalę ci głowę nawet pod łóżkiem twojego ojca. Każdego wieczoru widziałem ją pod trzecim słupem telegraficznym i nigdy nie zsiadłem. Mówiłem jej „dobry wieczór”, a ona odpowiadała mi „dobry wieczór”. Kiedy mnie powołali, krzyknąłem do niej: - Jutro jadę do wojska! - Do widzenia - odpowiedziała dziewczyna. Nie pora teraz wspominać mojego żołnierskiego żywota: osiemnaście miesięcy męczyłem się w woju i w pułku byłem taki sam jak w domu. Odsłużyłem w szeregu ze trzy miesiące; można powiedzieć, że każdego wieczoru albo szedłem do kozy, albo już w niej siedziałem. Jak tylko minęło osiemnaście miesięcy, odesłali mnie do domu. Przyjechałem późnym popołudniem i nawet nie przebierając się w cywilne ubranie, wskoczyłem na rower „i pojechałem w stronę drogi do Fabbricone. Gdyby ona robiła jeszcze jakieś brewerie, rozwaliłbym jej rower na grzbiecie. Powoli zmierzchało, a ja jechałem jak błyskawica, myśląc, skąd do licha będę musiał ją wyciągać. Ale wcale nie musiałem jej szukać: dziewczyna punktualnie czekała na mnie pod trzecim słupem telegraficznym. Była dokładnie taka sama, jak odjeżdżałem, i oczy były takie same, identyczne. Zsiadłem przed nią. - Skończyłem - powiedziałem i pokazałem jej papier ze zwolnieniem. - Bezterminowe; stawić się na rozkaz w razie mobilizacji. - Piękna sprawa - odpowiedziała dziewczyna. Gnałem na złamanie karku i miałem sucho w gardle. - Mógłbym dostać parę tych żółtych śliwek co wtedy? - zapytałem. Dziewczyna westchnęła. - Bardzo mi przykro, ale drzewo się spaliło. - Spaliło? - zdziwiłem się. - Od kiedy to drzewa śliwkowe się palą? - To było sześć miesięcy temu - odpowiedziała dziewczyna. - Pewnej nocy zapaliła się stodoła i spalił się dom i wszystkie rośliny w warzywniku jak zapałki. Wszystko się spaliło: po dwóch godzinach zostały tylko mury. Widzisz? Zajrzałem do środka i zobaczyłem kawałek czarnego muru z oknem, które wychodziło na czerwone niebo. - A ty? - spytałem. - Ja też - odpowiedziała wzdychając - jak cała reszta. Została tylko kupka popiołu i cześć. Popatrzyłem na dziewczynę, która opierała się o słup telegraficzny; popatrzyłem na nią dokładnie i poprzez jej twarz i ciało zobaczyłem słoje drewnianego słupa i trawę w rowie. Położyłem palec na jej czole i dotknąłem słupa. - Zrobiłem ci coś złego? - zapytałem. - Nie, nic. Postaliśmy chwilę w milczeniu, a czerwone niebo robiło się coraz ciemniejsze. - No i co? - powiedziałem w końcu. - Czekałam na ciebie - westchnęła dziewczyna - żebyś przekonał się, że to nie moja wina. A teraz mogę już odejść? Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat i mógłbym zrobić „prezentuj broń” nawet siedemdziesiątką piątką. Kiedy dziewczyny widziały mnie, jak idę, wypinały pierś, jakby znajdowały się na przeglądzie generalskim, i patrzyły za mną, póki im oka starczyło. - No więc - powtórzyła cichym głosem dziewczyna. - Mogę odejść? - Nie - odpowiedziałem jej. - Musisz na mnie czekać, póki nie skończę tej drugiej służby. - Nie nabierzesz mnie, moja piękna. - Dobrze - powiedziała. I zdawało mi się, że się uśmiechnęła. Ale takie głupoty nie bardzo mnie biorą, więc wsiadłem z powrotem na rower. Widujemy się co wieczór już od dwunastu lat. Ja przejeżdżam i nawet nie zsiadam z roweru. - Cześć! - Cześć! Rozumiecie? Jeśli chodzi o to, żeby pośpiewać w gospodzie albo trochę porozrabiać, zawsze jestem gotów. Ale nic ponadto; ja już mam swoją dziewczynę, która czeka na mnie co wieczór przy trzecim słupie telegraficznym na drodze do Fabbricone. *** Ktoś teraz powie: bracie, po co opowiadasz takie historie? Po to, odpowiadam. Bo trzeba sobie zdać sprawę, że na tym skrawku ziemi między rzeką a górą mogą wydarzyć się rzeczy, które gdzie indziej się nie zdarzają. Rzeczy, które nigdy nie kłócą się z pejzażem. I powietrze jest tam specjalne, służące żywym i umarłym, tam nawet i psy mają duszę. Wtedy lepiej się rozumie don Camilla, Peppona i całą ferajnę. I nikogo nie dziwi, że Chrystus przemawia i że ktoś może drugiemu rozwalić łeb, ale w sposób przyzwoity, to znaczy bez nienawiści. I że dwóch wrogów w końcu zgadza się ze sobą w sprawach zasadniczych. A to dlatego, że tak rozległy jest wieczny oddech rzeki oczyszczający atmosferę. Rzeki spokojnej i majestatycznej, gdzie wieczorem po grobli gna Śmierć na rowerze. Albo ty przechodzisz, zatrzymujesz się, siadasz i spoglądasz w stronę cmentarzyka, który jest tam za groblą. I jeżeli cień zmarłego przychodzi, żeby usiąść koło ciebie, nie przerażasz się, tylko spokojnie z nim rozmawiasz. Takie właśnie jest powietrze, którym oddycha się na tym skrawku ziemi leżącym na uboczu, i łatwo jest pojąć, do czego może tam doprowadzić polityka. I jeszcze to, że w tych historiach często przemawia ukrzyżowany Chrystus. Bo głównych bohaterów jest trzech: don Camillo, komunista Peppone i ukrzyżowany Chrystus. Tutaj należy się wytłumaczyć: jeżeli księża czują się obrażeni z powodu don Camilla, to mają całkowite prawo rozwalić mi na głowie grubą świecę; jeżeli zaś komuniści czują się obrażeni z powodu Peppona, to mają całkowite prawo połamać lagę na moich plecach. Ale jeżeli ktoś inny czuje się obrażony z powodu wypowiedzi Chrystusa, to nie ma na to rady, ponieważ tym, kto mówi w moich opowieściach, nie jest Chrystus, ale mój Chrystus, to znaczy głos mojego sumienia. Moja osobista własność, sprawa mojego sumienia. Tak więc każdy myśli o sobie, a Bóg o wszystkich. M.D.-L. Wyznany grzech Don Camillo nie należał nigdy do ludzi nieśmiałych w mowie i kiedy we wsi zdarzyła się pewna szpetna historia, w którą zamieszani byli starzy zasiedziali farmerzy i dziewczęta, don Camillo podczas nabożeństwa zaczął wprawdzie kazanie ogólnikowe i stateczne, ale nagle, gdy spostrzegł w pierwszym rzędzie słuchaczy jednego z tych zbereźników, poniosło go: przerwał w pół słowa, obrócił się do wielkiego ołtarza, zarzucił Chrystusowi Ukrzyżowanemu zasłonę na głowę, żeby nie słyszał, i ująwszy się pod boki, dokończył kazania po swojemu; a tak donośny był głos dobywający się z jego potężnej piersi i takie wypowiadał słowa, że aż trząsł się sufit wiejskiego kościółka. Oczywiście też, kiedy przyszedł czas wyborów, don Camillo wypowiadał się na temat przedstawicieli miejscowej lewicy bez ogródek, i to tak dalece, że pewnego pięknego wieczora, gdy o zmroku wracał na plebanię, jakiś opatulony facet wyskoczył nagle zza żywopłotu i wykorzystując okoliczność, że don Camillo jechał na rowerze, umieściwszy na kierownicy zawiniątko z siedemdziesięcioma jajkami, walnął go na odlew drągiem i zniknął, jakby go ziemia pochłonęła. Don Camillo nie pisnął o tym nikomu ani słowa. Wróciwszy na plebanię i złożywszy w bezpiecznym miejscu przywiezione jajka, udał się do kościoła naradzić się z Ukrzyżowanym Jezusem, jak to miał zwyczaj czynić w chwilach rozterki. - Co powinienem zrobić? - zapytał don Camillo. - Natrzyj sobie grzbiet oliwą pół na pół z wodą i siedź cicho - odpowiedział mu Jezus z wysokości ołtarza. - Trzeba odpuszczać temu, kto cię obraża. Taka jest reguła. - Pewnie - zareplikował don Camillo. - Ale tu chodzi o pobicie, nie o obrazę. - Cóż to znaczy? - szepnął Ukrzyżowany. - Czyżby obrażenia zadane ciału były bardziej bolesne niż obraza ducha? - Zgoda, Panie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że kto wali drągiem Twego sługę, ten obraża Ciebie. Chodzi mi tu bardziej o Ciebie, Panie Jezu, niż o siebie. - A ja nie służyłem może Bogu bardziej jeszcze od ciebie? I czy nie odpuściłem tym, co mnie przybili do krzyża? - Niepodobna z Tobą dyskutować, Panie - westchnął don Camillo. - Zawsze na to wychodzi, że Ty masz rację. Niechże się więc dzieje wola Twoja. Przebaczymy. Ale pamiętaj o tym, Panie, że jeżeli te łobuzy, rozzuchwalone moim milczeniem, rozwalą mi łeb, odpowiedzialność na Ciebie spadnie, Panie Jezu. Mógłbym tu przytoczyć niejeden ustęp Starego Testamentu... - Don Camillo, do mnie przychodzisz ze Starym Testamentem? Co do reszty, to całą odpowiedzialność biorę na siebie. Chociaż, mówiąc między nami, parę kopniaków może ci tylko wyjść na zdrowie. To cię oduczy uprawiać politykę w moim domu. Don Camillo przebaczył. Coś jednak tkwiło mu nadal w gardle niczym ość z dorsza: ciekawość, kto to mu tak dogodził. *** Po jakimś czasie, późnym wieczorem, siedząc w konfesjonale, don Camillo dojrzał przez kratkę twarz przywódcy skrajnej lewicy, zwanego Peppone. Peppone przychodzi się spowiadać? Było to wydarzenie tak nieoczekiwane, że tylko otworzyć gębę i osłupieć. Don Camillo poczuł się błogo. - Bóg z tobą, bracie; z tobą, któremu bardziej niż komukolwiek innemu potrzebna jest Jego święta łaska. Od jak dawna nie byłeś u spowiedzi? - Od 1918 roku - odrzekł Peppone. - Pomyśl tylko, ile grzechów musiałeś popełnić w ciągu tych dwudziestu ośmiu lat, przy tych wspaniałych ideach, które tkwią w twojej głowie. - No cóż, sporo - westchnął Peppone. - Na przykład? - Na przykład dwa miesiące temu wygrzmociłem księdza proboszcza. - To ciężki grzech - rzekł don Camillo. - Znieważając sługę Bożego, obraziłeś Boga. - Żałuję tego! - wykrzyknął Peppone. - Ja zresztą wygrzmociłem księdza nie jako sługę Bożego, tylko jako przeciwnika politycznego. To była chwila słabości. - A oprócz tego i oprócz przynależności do tej twojej cholernej partii innych ciężkich grzechów nie masz na sumieniu? Peppone wypróżnił cały swój worek. W sumie wziąwszy nie było tego wiele i don Camillo skwitował wszystko dwudziestką ojczenaszów i zdrowasiek. A potem, podczas gdy Peppone klęczał przed balustradą prezbiterium, odprawiając pokutę, don Camillo poszedł uklęknąć u stóp Ukrzyżowanego. - Jezu - powiedział. - Odpuść mi, ale ja muszę go wytłuc. - Ani mi się waż - odparł Jezus. - Ja mu przebaczyłem i ty tez musisz mu przebaczyć. W gruncie rzeczy to niezły chłop. - Panie Jezu, nie ufaj czerwonym, to podstępne bestie. Przyjrzyj mu się dobrze: nie widzisz, jaka to łotrowska gęba? - Twarz jak każda inna. Don Camillo, masz w sercu jad! - Panie Jezu, jeżeli dobrze Ci służyłem, uczyń mi łaskę: pozwól przynajmniej, żebym go rąbnął tą grubą świecą. Świeca - cóż to wielkiego, Panie Jezu? - Nie - odparł Jezus. - Twoje ręce są do błogosławienia, nie do bicia. Don Camillo westchnął. Skłonił się i wyszedł z prezbiterium. Wyszedłszy obrócił się jeszcze w stronę ołtarza, żeby się przeżegnać, i znalazł się w ten sposób tuż za plecami Peppona, który klęczał pogrążony w modłach. - Niech będzie - jęknął don Camillo składając ręce i patrząc na Ukrzyżowanego. - Ręce są do błogosławienia, ale nogi nie! - I to także prawda - odezwał się Jezus z wysokości ołtarza. - Ale proszę cię, don Camillo: jeden raz wystarczy! Kopniak był jak grom. Peppone zainkasował go bez mrugnięcia okiem, potem wstał i odetchnął z ulgą. - Od dziesięciu minut na to czekałem - powiedział. - Teraz mi ulżyło. - I mnie też! - wykrzyknął don Camillo, czując w duszy niebiańską wręcz pogodę. Jezus nic nie powiedział. Ale widać było, że także jest rad. B.S. Chrzest Weszli do kościoła nagle: mężczyzna i dwie kobiety, z których jedna była żoną Peppona, szefa czerwonych. Don Camillo stojąc na szczycie drabiny czyścił właśnie sidolem aureolę świętego Józefa. Odwrócił się i zapytał, czego chcą. - Jest tu coś do ochrzczenia - odpowiedział mężczyzna. A jedna z kobiet wskazała na zawiniątko z dzieckiem. - Kto je począł? - zapytał don Camillo schodząc. - Ja - odpowiedziała żona Peppona. - Z twoim mężem? - zapytał don Camillo. - Rozumie się! A niby z kim miałabym je spłodzić, z księdzem? - odpaliła rozeźlona. - Nie ma się co złościć - zauważył don Camillo, udając się w stronę zakrystii. - Już ja swoje wiem. Czy nie mówi się, że w waszej partii w modzie jest wolna miłość? Przechodząc przed ołtarzem, don Camillo przyklęknął i mrugnął do Ukrzyżowanego Chrystusa. - Słyszałeś, Panie Jezu? - zachichotał. - Dogryzłem tym bezbożnikom. - Nie gadaj głupstw, don Camillo! - odparł rozgniewany Chrystus. - Gdyby byli bezbożnikami, nie przychodziliby tutaj chrzcić dzieci. Jeżeli żona Peppona oddała ci pięknym za nadobne, to zasłużyłeś na to! - Jeśli wymierzyła mi policzek, to wezmę ich wszystkich troje za kołnierz i... - I co? - zapytał surowo Chrystus. - I nic, tak się tylko mówi - odpowiedział don Camillo wstając. - Uważaj, don Camillo - napomniał go Jezus. Don Camillo nałożył szaty liturgiczne i zbliżył się do chrzcielnicy. - Jak chcecie go nazwać? - spytał żonę Peppona. - Lenin, Libero, Antonio. - Więc ochrzcij go sobie w Rosji - odparł spokojnie don Camillo, przykrywając z powrotem chrzcielnicę. Don Camillo miał łapska jak grabie, więc cała trójka odeszła bez słowa. A on sam próbował wymknąć się cichaczem do zakrystii, ale zatrzymał go głos Chrystusa. - Don Camillo, uczyniłeś coś bardzo brzydkiego! Idź, przywołaj tych ludzi z powrotem i ochrzcij dziecko. - Panie Jezu - odparł don Camillo - musisz sobie zapamiętać, że chrzest nie jest ani trochę żartem. Chrzest jest rzeczą świętą. Chrzest... - Don Camillo - przerwał mu Chrystus. - Chcesz mnie pouczać, co to jest chrzest? Mnie, który go wymyśliłem? Mówię ci, że popełniłeś poważne wykroczenie, bo jeżeli dziecko przypadkiem umrze w tej chwili, będziesz winny tego, że nie dostąpi łaski wstąpienia do Raju. - Panie Jezu, nie dramatyzujmy! - wypalił don Camillo. - A czemuż miałoby umierać? Jest różowiutkie jak prosiaczek. - To o niczym nie świadczy! - napominał go Chrystus. - Może mu spaść dachówka na głowę, może dostać udaru mózgu. Musisz je ochrzcić. Don Camillo rozłożył ręce. - Panie Jezu, pomyśl chwileczkę. Gdyby się miało pewność, że i tak pójdzie do piekła, można by je ochrzcić, ale ono, będąc dzieckiem takiego typa, co to nie wzbudza zaufania, może zjawić się nieoczekiwanie w Niebie. Więc wytłumacz mi, jak mogę pozwolić na to, żeby do Nieba trafiali ludzie, którzy zwą się Lenin? Chodzi o dobre imię Nieba. - O dobre imię Nieba to już ja sam się zatroszczę! - krzyknął zagniewany Jezus. - Mnie interesuje, żeby to był porządny człowiek; niech się nazywa Lenin albo Guzik, nic mnie to nie obchodzi. Co najwyżej mogłeś tym ludziom uzmysłowić, że dawanie dzieciom takich dziwacznych imion może im sprawiać kłopot, gdy staną się dorosłe. - W porządku - odpowiedział don Camillo. - Ja nigdy nie mam racji. Postaramy się temu zaradzić. W tym momencie ktoś wszedł. To był Peppone, sam, z dzieckiem na ręku. Peppone zamknął drzwi na zasuwkę. - Nie ruszę się stąd - powiedział - póki mój syn nie zostanie ochrzczony takim imieniem, jak ja zechcę. - Otóż to - szepnął z uśmiechem don Camillo zwrócony w stronę Chrystusa. - Widzisz, Panie Jezu, co to za ludzie? Ktoś jest pełen najświętszych intencji i popatrz, jak go traktują! - Postaw się na jego miejscu - odpowiedział Chrystus. - To nie są metody, które należy aprobować, ale można je zrozumieć. Don Camillo pokręcił głową. - Powiedziałem, że się stąd nie ruszę, póki nie ochrzci mi ksiądz dziecka tak, jak chcę! - powtórzył Peppone i położywszy tłumoczek z dzieckiem na ławce, zdjął marynarkę, podwinął rękawy i zbliżył się z groźną miną. - Panie Jezu - mówił don Camillo. - Zdaję się na Ciebie. Jeśli uważasz za słuszne, żeby jeden z Twoich kapłanów ulegał namowom osób świeckich, ulegnę. W każdym razie nie uskarżaj się, jeśli jutro przyniosą mi cielaka i każą go ochrzcić. Sam wiesz, że będzie bieda, jak się zrobi wyjątek. - Ech - westchnął Chrystus. - W tym przypadku musisz postarać się dać mu do zrozumienia... - A jak mi dołoży? - Trudno, don Camillo, znieś to, cierp, jak ja cierpiałem. Wtedy don Camillo odwrócił się. - Zgoda, Peppone - powiedział. - Dziecko wyjdzie stąd ochrzczone, ale nie tym przeklętym imieniem. - Don Camillo - wymamrotał Peppone - niech ksiądz nie zapomni, że mam wydelikacony brzuch, przez tę kulkę, co ją dostałem w górach. Niech ksiądz nie celuje zbyt nisko, bo chwycę za ławkę. - Bądź spokojny, wszystko pójdzie w górne partie - odpowiedział don Camillo trafiając go sierpowym w ucho. Obaj byli chłopiskami na schwał, o żelaznych rękach, więc przelatywały takie ciosy, że aż świszczało w powietrzu. Po dwudziestu minutach zaciekłej milczącej walki don Camillo posłyszał za sobą jakiś głos. - Odwagi, don Camillo, strzel go w szczękę! To był Chrystus z ołtarza. Don Camillo walnął w szczękę i Peppone rozłożył się jak długi. Leżał tak jakieś dziesięć minut, potem wstał, rozmasował podbródek, doprowadził się do ładu, założył marynarkę, zawiązał węzeł na czerwonej chuście i wziął dziecko na ręce. Don Camillo, ubrany w stosowne szaty, czekał na niego przy chrzcielnicy nieruchomy jak głaz. Peppone podszedł powoli. - Jak go nazwiemy? - spytał don Camillo. - Camillo, Libero, Antonio - wymamrotał Peppone. Don Camillo pokręcił głową. - Ależ nie, nazwijmy go raczej Libero, Camillo, Lenin - powiedział. - Tak, Lenin też, bo kiedy będzie miał w pobliżu Camilla, to i tak nic nie zdziała. - Amen - wymamrotał Peppone macając szczękę. Kiedy już wszystko było zakończone i don Camillo przechodził przed ołtarzem, Chrystus powiedział z uśmiechem: - Prawdę mówiąc w polityce radzisz sobie lepiej ode mnie. - W przepychankach też - odpowiedział don Camillo z godnością, macając mimochodem olbrzymi guz na czole. M.D.-L. Odezwa Pewnego wieczora przyszedł na plebanię stary Barchini, właściciel sklepu papierniczego, nad którym, będąc posiadaczem dwóch skrzynek czcionek i pedałowej drukarenki z 1870 roku, umieścił szyld „Drukarnia”. Musiał mieć nie byle co do opowiedzenia, bo długo zasiedział się w pokoiku zwanym przez don Camilla gabinetem. Kiedy Barchini odszedł, don Camillo pospieszył zwierzyć się Jezusowi na ołtarzu. - Ważne nowiny! - wykrzyknął don Camillo. - Jutro nieprzyjaciel rozlepia odezwę. Barchini ją drukuje i przyniósł mi odbitkę. Don Camillo wydobył z kieszeni świeżo zadrukowany arkusik i przeczytał głośno: PIERWSZE I OSTATNIE OSTRZEŻENIE Znów wczoraj wieczór nikczemna i nieznana ręka wypisała obelżywe słowa na naszej ściennej gazetce Niech się ma na baczności niegodna ręka łobuza, co kozysta z mroku nocy dokonując chaniebnej prowokacji, która skoro nie przestanie pożałuje jak będzie za puźno. Każda cierpliwość ma granice Sekretarz Sekcji Giuseppe Bottazzi Skończywszy czytać, don Camillo zaśmiał się szyderczo. - Jak Ci się to widzi, Panie Jezu? Czy nie arcydzieło? Pomyśl, ile uciechy będą jutro ludzie mieli, jak zobaczą toto rozlepione na murach. Peppone piszący odezwy! Można pęknąć ze śmiechu! Chrystus milczał, co zdumiało don Camilla. - Zwróciłeś, Panie Jezu, uwagę na te byki, na ten styl? Może przeczytać jeszcze raz? - Słyszałem, słyszałem - odparł Chrystus. - Każdy się wyraża, jak umie. Trudno wymagać od kogoś, kto nie wyszedł poza trzecią powszechną, żeby się znał na subtelnościach stylistycznych. - Panie! - wykrzyknął don Camillo, rozkładając w zdumieniu ręce. - Mówić o subtelnościach wobec takiej bzdury! - Don Camillo, najnędzniejszym chwytem w polemice jest czepianie się błędów gramatycznych i nieudolnej składni przeciwnika. Tym, co się liczy w dyskusji, jest treść argumentów. Powinieneś raczej zwrócić uwagę na bardzo brzydki ton pogróżek, jaki cechuje tę odezwę. Don Camillo schował papier do kieszeni. - To się rozumie samo przez się - mruknął. - Rzeczą naprawdę godną potępienia jest ten ton pogróżek. Zresztą czegóż innego można się spodziewać po tych ludziach? Rozumieją tylko przemoc. - A jednak - zauważył Chrystus - ten Peppone mimo swojej niepowściągliwości nie wydaje mi się czarnym charakterem. Don Camillo wzruszył ramionami. - To tak, jak wlewać dobre wino w zmurszałą beczkę. Kiedy ktoś się obraca w pewnych środowiskach i nasłucha się pewnych bluźnierczych idei, zawsze się w końcu zepsuje. Ale Chrystus nie wydawał się przekonany. - Chcę powiedzieć, że co się tyczy Peppona, nie należy patrzeć na samą tylko formę, ale poszukać treści. Czyli trzeba by zbadać, czy Peppone działa pod wpływem swojej własnej złej natury, czy też może został sprowokowany. Jak myślisz, z kim on ma na pieńku? Don Camillo rozłożył bezradnie ręce. Któż to mógł wiedzieć? - Wystarczyłoby się dowiedzieć, jaka to była obraza - nalegał Chrystus. - On tu mówi o jakichś obraźliwych słowach, które ktoś napisał wczoraj wieczór na jego ściennej gazetce. A jak ty wczoraj szedłeś do sklepu tytoniowego, nie przechodziłeś czasem koło tej gazetki? Spróbuj sobie przypomnieć. - Rzeczywiście, przechodziłem tamtędy - przyznał szczerze don Camillo. - No dobrze. A nie przystanąłeś czasem na chwilkę, żeby przeczytać, co tam jest? - Przeczytać to właściwie nie przeczytałem, raczej rzuciłem tylko okiem. Czy źle zrobiłem? - Skądże znowu, don Camillo. Trzeba zawsze się starać wiedzieć, co mówi, pisze, a nawet, w miarę możności, co myśli nasza trzódka. Chciałem tylko zapytać, czy nie zauważyłeś tam czegoś dopisanego, kiedyś przystanął? Don Camillo potrząsnął głową. - Nie, za to mogę ręczyć: kiedy się tam zatrzymałem, nie było na tablicy nic dopisane! Chrystus zamyślił się na chwilę. - No, a kiedy odchodziłeś, don Camillo, czy także nie widziałeś nic dopisanego? Don Camillo wytężał pamięć. - A jakże - powiedział wreszcie. - Jak się nad tym dobrze zastanawiam, wydaje mi się, że kiedy odchodziłem, było tam coś nagryzmolone czerwonym ołówkiem. Ale teraz przepraszam, muszę odejść; zdaje się, że ktoś tam przyszedł na plebanię. Don Camillo skłonił się pospiesznie i już miał czmychnąć do zakrystii, ale powstrzymał go głos Chrystusa. - Don Camillo! Don Camillo zawrócił z pewnym ociąganiem i nachmurzony stanął znowu przed ołtarzem. - No więc? - zapytał Chrystus surowo. - No więc tak - mruknął don Camillo. - Coś mi się tam niechcący napisało. Napisało mi się „Peppone osioł”. Ale gdybyś Ty, Panie Jezu, przeczytał ten okólnik, pewien jestem, że i Ty... - Don Camillo! Nie wiesz, co sam robisz, a zdaje ci się, że wiesz, co zrobiłby Syn twojego Boga? - Przebacz mi, Panie Jezu. Zrobiłem głupstwo, przyznaję. Ale Peppone ze swej strony też robi głupstwo, wydając odezwę z pogróżkami, więc jesteśmy skwitowani. - Jacy tam skwitowani! - wykrzyknął Chrystus. - Wczoraj ty nazwałeś Peppona osłem, a jutro będzie go nazywała osłem cała wieś! Wyobraź sobie tylko, jak ludzie zlecą się zewsząd, żeby się naśmiewać z głupstwa, jakie strzelił przywódca ludu Peppone, którego wszyscy boją się jak ognia! A wszystko przez ciebie. I tobie się to podoba? Don Camillo odzyskał rezon. - Zgoda. Ale ogólne cele polityczne... - Nie obchodzą mnie ogólne cele polityczne - przerwał mu Chrystus. - A jeśli chodzi o cele chrześcijańskiej miłości bliźniego, to dostarczanie ludziom powodu do wyszydzania kogoś dlatego, że ten ktoś ma za sobą tylko trzy klasy powszechniaka, to jest grube świństwo i ty ponosisz za nie winę, don Camillo! - Panie - westchnął żałośnie don Camillo - oświeć mnie: co powinienem teraz uczynić? - To nie ja napisałem „Peppone osioł”. Ten niech pokutuje, kto zgrzeszył. Sam sobie poradź, don Camillo! Don Camillo uciekł na plebanię i zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju. Zdawało mu się, że słyszy śmiechy ludzi stojących przed odezwą Peppona. - Durnie! - krzyknął wściekły. Zawrócił i stanął przed posążkiem Madonny. - Pani! - prosił. - Ty mi dopomóż! - Ta sprawa należy do wyłącznych kompetencji mego Syna - szepnęła Madonna. - Nie mogę się do tego mieszać. - Przemów za mną chociaż dobre słowo! - Spróbuję. I oto niespodziewanie zjawił się Peppone. - Niech ksiądz posłucha - rzekł Peppone. - Tu nie chodzi o politykę. Tu chodzi po prostu o człowieka, który znalazł się w kłopotach i przychodzi prosić księdza o radę. Mogę być pewien... - Znam moje obowiązki. Kogo ukatrupiłeś? - Ja nie zabijam, don Camillo - odparł Peppone. - Ja, co najwyżej, kiedy ktoś mi zanadto depcze po odciskach, walę po łbie jak piorun. - A jak tam chowa się twój Libero Camillo Lenin? - zagadnął niewinnie don Camillo. Peppone przypomniał sobie incydent, jaki zaszedł w dzień chrztu jego synka, i wzruszył ramionami. - Ksiądz wie, jak to jest - mruknął. - Towar wymienny. Czasem się wali, czasem się obrywa. W każdym razie to jest inna sprawa. Chodzi o to, że tu w naszej wsi jest jakiś łobuz, jakiś czarny podlec, jakiś judasz jadowity, który za każdym razem, jak wywiesimy na naszej tablicy jakiś papier z moim podpisem jako sekretarza sekcji, zabawia się dopisując „Peppone osioł”. - Tylko tyle? - wykrzyknął don Camillo. - Nie wydaje mi się to taką znów tragedią. - Ciekawym, czy ksiądz mówiłby tak samo, gdyby przez dwanaście tygodni z rzędu znajdował na tablicy nabożeństw napis „Don Camillo osioł”! Don Camillo odpowiedział, że takie porównanie w ogóle kupy się nie trzyma. Inna rzecz tablica kościelna, a inna - tablica komórki partyjnej. Nazwać osłem kapłana to zgoła co innego niż nazwać tak przywódcę rozbestwionych wariatów. - I nie masz żadnych podejrzeń, kto to może być? - zapytał na zakończenie. - Lepiej, żebym nie miał - odparł złowieszczo Peppone. - Bo gdybym miał, ten łobuz chodziłby teraz z oczami tak na czarno podbitymi, jak czarna jest jego cholerna dusza. Już dwanaście razy spłatał mi tego figla i wiem na pewno, że to zawsze jest ten sam. Więc chciałbym go ostrzec, że moja cierpliwość się wyczerpała. Niech się lepiej opamięta, bo jak go złapię, będzie istne trzęsienie ziemi w Messynie. Wydrukuje się odezwę i rozlepi na wszystkich rogach ulic, żeby ją wszyscy zobaczyli - on i jego banda. Don Camillo wzruszył ramionami. - Ja nie mam drukarni - powiedział. - Co mi do tego? Zwróć się do drukarza. - Już to zrobiłem - wyjaśnił ponuro Peppone. - Ale że nie mam chęci wyjść na osła, chciałbym, żeby ksiądz rzucił okiem na próbną odbitkę, zanim Barchini wydrukuje cały nakład. - Barchini nie jest nieukiem; gdyby tam było coś niedobrze, sam by ci powiedział. - A jakże! - parsknął drwiąco Peppone. - To księży sługa... chciałem powiedzieć, że to reakcjonista czarny jak jego dusza i choćby wiedział, że napisałem „prowokacja” przez dwa „w”, nie piśnie słówka, umyślnie, żebym wyszedł na głupiego. - Masz jeszcze swoich ludzi - rzucił don Camillo. - Ale, miałbym się tak poniżyć, żeby moi podkomendni poprawiali to, co napisałem! A zresztą nie na wiele by się to zdało. Wszyscy oni razem wzięci nie potrafią sklecić pół abecadła! - No zobaczymy - rzekł don Camillo. Peppone podał mu odbitkę. Don Camillo powoli przebiegł wzrokiem linijki druku. - Ba, nie mówiąc już o bykach, wydaje mi się to nieco za mocne w tonie. - Za mocne? - wykrzyknął Peppone. - Ależ to taka przeklęta kanalia, taki łobuz, taki niecny prowokator, że na to, co by mu należało wygarnąć, i dwóch słowników mało! Don Camillo wziął ołówek i starannie poprawił odbitkę. - Teraz musisz poprawki pociągnąć piórem - rzekł skończywszy korektę. Peppone żałośnie spojrzał na arkusz pełen skreśleń i znaków. - I pomyśleć, że ten podły Barchini mówił, że jest wszystko w porządku... Co jestem księdzu winien? - Nic. Pamiętaj tylko, gęba na kłódkę. Nie mam ochoty, żeby wszyscy dowiedzieli się, że pracuję dla Agit-Prop. - Przyślę księdzu trochę jajek. *** Peppone odszedł, a don Camillo przed położeniem się do łóżka pospieszył jeszcze pozdrowić Chrystusa. - Dzięki Ci, Panie Jezu, żeś mu podszepnął, żeby przyszedł do mnie. - To drobiazg - odrzekł z uśmiechem Chrystus. - No i jak poszło? - Trochę ciężko, ale dobrze. Nawet mu przez myśl nie przechodzi, że to ja byłem wczoraj wieczór. - Przeciwnie, wie o tym doskonale - powiedział Chrystus. - Wie doskonale, że to byłeś ty. Zawsze i tylko ty, wszystkie dwanaście razy. Niejednego wieczora nawet cię widział. Uważaj, don Camillo. Pomyśl siedem razy, zanim jeszcze napiszesz „Peppone osioł”. - Będę odtąd zawsze zostawiał ołówek w domu - obiecał solennie don Camillo. - Amen - zakończył Chrystus z uśmiechem. B.S. Pościg Don Camillo zagalopował się nieco podczas kazania na tematy miejscowe, strofując nazbyt obcesowo tamtych, przez co następnego wieczoru, kiedy złapał za sznury od dzwonów, bo dzwonnika odwołano nie wiadomo dokąd, rozpętało się istne piekło. Jakiś potępieniec przyczepił do serc dzwonów petardy; nic się wprawdzie nie stało, ale huk był tak piekielny, że mógł przyprawić o zawał. Don Camillo ani pisnął. W doskonałym spokoju odprawił wieczorną mszę przy pełniutkim kościele, nie brakowało nikogo z tamtych. Peppone w pierwszym szeregu, a wszyscy z twarzami pełnymi skruchy, co świętego mogłoby przyprawić o szaleństwo. Ale don Camillo doskonale umiał przyjmować ciosy, więc ludzie odeszli zawiedzeni. Po zamknięciu głównych drzwi don Camillo zarzucił płaszcz i przed wyjściem poszedł szybko przyklęknąć przed ołtarzem. - Don Camillo - powiedział Ukrzyżowany Chrystus - wyjmij to! - Nie rozumiem - zaprotestował tamten. - Wyjmij to! Don Camillo wyciągnął spod płaszcza kij i położył go przed ołtarzem. - O, nieładnie. - Panie Jezu, to wcale nie jest dąb, tylko topola. Giętka i lekka - tłumaczył się don Camillo. - Idź do łóżka i nie myśl więcej o Pepponie. Don Camillo zrezygnowanym ruchem rozłożył ręce i poszedł z gorączką do łóżka. A kiedy następnego dnia późnym wieczorem pojawiła się przed nim żona Peppona, skoczył na równe nogi, jakby mu petarda wystrzeliła pod nosem. - Don Camillo - zaczęła kobieta, a była bardzo rozgorączkowana. Ale don Camillo przerwał jej: - Precz z moich oczu, świętokradcze nasienie! - Don Camillo, niech ksiądz da spokój tym głupstwom! W Castellino jest ten nieszczęśnik, który próbował załatwić Peppona! Wypuścili go! Don Camillo zapalił cygaro. - Towarzyszko, mnie to mówicie? To nie ja ogłosiłem amnestię. A zresztą, co cię to obchodzi? Kobieta zaczęła krzyczeć. - Obchodzi mnie, bo przyszli to powiedzieć Pepponowi, a on wziął karabin i pojechał do Castellino jak skazaniec. - Aha, więc macie ukrytą broń, nieprawdaż? - Niech ksiądz da spokój z polityką! Nie rozumie ksiądz, że on go zabije? Jeżeli ksiądz mi nie pomoże, to zrujnuje sobie życie. Don Camillo zaśmiał się perfidnie. - Oduczy się przywiązywać petardy do dzwonów! Chcę zobaczyć, jak gnije w więzieniu! Precz z tego domu! Trzy minuty później don Camillo w podkasanej sutannie pedałował jak oszalały do Castellino na wyścigówce wolsit wziętej od syna zakrystiana. Świecił piękny księżyc i cztery kilometry przed Castellino don Camillo dostrzegł jakiegoś mężczyznę siedzącego na mostku w Fossone. Zwolnił więc, bo jak się jeździ nocą, trzeba zachować ostrożność. Zatrzymał się około dziesięciu metrów przed mostem, trzymając w ręku mały drobiazg, który znalazł w kieszeni. - Młodzieńcze - spytał - czy nie widziałeś jadącego w stronę Castellino dużego mężczyzny? - Nie, don Camillo - odpowiedział tamten spokojnie. Don Camillo podszedł bliżej. - Byłeś już w Castellino? - Nie, rozmyśliłem się. Nie warto. To ta moja głupia żona księdza fatygowała? - Fatygowała? Gdzież tam, to mały spacerek. - A jednak! Ależ wrażenie robi ksiądz na tej wyścigówce! - zachichotał Peppone. Don Camillo przysiadł się. - Synu mój, trzeba być przygotowanym, że na tym świecie można się napatrzyć mnóstwa różności. *** Godzinkę później don Camillo był już z powrotem i poszedł złożyć sprawozdanko Chrystusowi. - Wszystko w porządku, Panie Jezu, zrobiłem tak, jak mi podpowiedziałeś. - Wspaniale, don Camillo, ale powiedz mi, czy sugerowałem ci również i to, żebyś go złapał za nogi i wrzucił do rowu? Don Camillo rozłożył ręce. - Prawdę mówiąc, dobrze sobie nie przypominam. Rzecz w tym, że nie bardzo mu odpowiadał widok księdza na wyścigówce, więc zrobiłem tak, żeby nie musiał dłużej na mnie patrzeć. - Rozumiem. Wrócił już? - Niedługo wróci. Jak zobaczyłem, że wpada do rowu, pomyślałem sobie, że takiemu przemoczonemu trudno będzie jechać rowerem, więc wróciłem sam z dwoma rowerami. - To niezwykle uprzejmie z twojej strony - stwierdził Chrystus bardzo surowo. Peppone pojawił się przed drzwiami plebanii o świcie. Był kompletnie przemoczony i don Camillo spytał go, czy pada. - To mgła - odparł przez zaciśnięte zęby Peppone. - Mogę dostać mój rower? - No pewnie, stoi tam. Peppone spojrzał na rower. - Nie wydaje się księdzu, że przez ramę przewieszony był karabin? Don Camillo rozłożył ręce z uśmiechem. - Karabin? A co to takiego? - Ja - powiedział Peppone - popełniłem w życiu jeden błąd, że przywiązałem petardy do dzwonu. Powinienem był przyczepić pół tony dynamitu! - Errare humanum est - zauważył don Camillo. M.D.-L. Szkoła wieczorna Grupka opatulonych mężczyzn przemykała się ostrożnie polną dróżką. Ciemność panowała głęboka, ale każdy z nich znał każdą piędź terenu doskonale, szli więc pewnie jak w dzień. Dotarłszy do małego samotnego domku, jakieś pół mili za wsią, przeleźli przez żywopłot do ogrodu. Przez szpary żaluzji okna przesączało się słabe światełko. - Dobrześmy trafili - szepnął Peppone idący na czele tej małej ekspedycji. - Jeszcze się nie położyła. Udało się. Ty zapukaj, Chwat. Wysoki mężczyzna o kościstej, energicznej twarzy wysunął się naprzód i zastukał dwukrotnie do drzwi. - Kto tam? - odezwał się z wnętrza głos. - To ja, Scartazzini. Po krótkiej chwili drzwi się otworzyły i ukazała się mała staruszeczka o włosach białych jak śnieg; w ręku trzymała lampkę. Reszta przybyszów wysunęła się z mroku, stanęli wszyscy pod drzwiami. - Kto są ci wszyscy ludzie? - zapytała staruszka podejrzliwie. - Oni są ze mną - wyjaśnił Chwat. - Wszystko kumple. Musimy z panią pomówić o ważnych sprawach. Weszli wszyscy dziesięciu do czyściutkiego saloniku i stanęli milcząco, ze zmarszczonymi twarzami i opatuleni po uszy, przed stolikiem, przy którym staruszka usiadła. Ona zaś nałożyła okulary i przyjrzała się kolejno twarzom wystającym z podniesionych kołnierzy. - Hmm - mruknęła. Znała ich wszystkich na pamięć od początku do końca, tych facetów. Liczyła już sobie osiemdziesiąt sześć lat i zaczęła uczyć w tej wsi abecadła w czasach, kiedy abecadło było jeszcze przywilejem dużych miast. Uczyła ojców, synów i synów tych synów. Grzmociła linijką po głowach najważniejsze osobistości miejscowe. Od dłuższego już czasu dała spokój nauczaniu i żyła samotnie w tym odosobnionym domu, którego drzwi mogłaby spokojnie zostawiać zawsze na oścież otwarte, gdyż „signora Cristina” była pamiątką narodową i nikt przenigdy nie ośmieliłby się tknąć jej palcem. - O co chodzi? - zapytała signora Cristina. - Tak się stało - zaczął wyjaśniać Chwat - że były wybory komunalne i zwyciężyli czerwoni. - Czerwoni to źli ludzie - zauważyła signora Cristina. - Ci czerwoni, co zwyciężyli, to my - ciągnął Chwat. - Wszystko jedno, i tak źli ludzie - powtórzyła niewzruszenie. - W 1901 roku ten dureń twój ojciec chciał, żebym zdjęła krucyfiks ze ściany. - Dawne czasy - rzekł Chwat. - Dziś jest inaczej. - Tym lepiej - burknęła staruszka. - No więc o co chodzi? - No więc myśmy zwyciężyli, ale mamy w radzie gminnej dwóch z mniejszości, dwóch czarnych. - Czarnych? - Tak, dwóch reakcjonistów: jeden to Spilletti, a drugi cavaliere Bignini. Signora Cristina zachichotała. - Przy tych dwóch wnet dostaniecie wszyscy żółtaczki, wy czerwoni! Wyobrażam sobie, jak zaczniecie wygadywać te wasze bzdury... - Właśnie dlatego tu przyszliśmy - burknął Chwat. - Tylko do pani możemy z tym przyjść, bo tylko pani jednej możemy zaufać. Pani, nie za darmo, rozumie się, musi nam pomóc. - Pomóc? - Tutaj jest cała rada gminna. Moglibyśmy przychodzić późno wieczorem, przez pola, a pani trochę by nam przypomniała szkolną naukę. Są takie różne sprawozdania, my będziemy czytać, a pani nam objaśni słowa, których nie możemy zrozumieć. My dobrze wiemy, czego chcemy, i cały ten kram nie byłby nam potrzebny, ale z tymi dwoma, wiadomo, trzeba gadać delikatnie albo z nas zrobią durniów wobec ludzi. Signora Cristina z powagą pokiwała głową. - Gdybyście, zamiast łobuzować, uczyli się, kiedy była na to pora, teraz... - Proszę pani, toż to już trzydzieści lat... Signora Cristina poprawiła okulary i wyprostowała się, jakby jej trzydzieści lat ubyło. I ci inni także poczuli się o trzydzieści lat młodsi. - Siadać - rozkazała. I wszyscy usadowili się, jak mogli, na krzesłach i ławeczce. Signora Cristina podkręciła płomień lampki i przesunęła spojrzeniem po twarzach całej dziesiątki: apel bez słów. Każda twarz nasuwała przypomnienie nazwiska i jakiegoś dziecinnego psikusa. Peppone siedział w najciemniejszym kątku, trochę bokiem. Signora Cristina uniosła do góry lampkę. Potem odstawiła ją i z kolei uniosła w górę kościsty palec. - Ty się stąd wynoś! - rzekła twardo. Chwat próbował coś powiedzieć, ale staruszka potrząsnęła głową. - Do mojego domu Peppone nie ma wstępu nawet na fotografii! - wykrzyknęła. - Za dużo miałam z tobą kłopotów, chłopcze. Za dużo i zbyt grubych! Zabieraj się stąd i nie pokazuj się tu więcej! Chwat rozłożył ręce gestem rozpaczy. - Signora Cristina, jakże to? Przecież Peppone jest wójtem! Staruszka wstała, potrząsając groźnie długą linią. - Wójt czy nie wójt, jazda stąd, albo cię tak przetrzepię, że ołysiejesz. Peppone wstał. - A nie mówiłem? - powiedział wychodząc. - Zanadto narozrabiałem. - I zapamiętaj sobie, żeby twoja noga więcej tu nie postała, choćbyś nawet został ministrem oświaty! - zagroziła jeszcze signora Cristina, siadając z powrotem na krześle. - Osioł! *** W pustym kościele, oświetlonym tylko dwiema świecami na ołtarzu, don Camillo gwarzył z Ukrzyżowanym. - Nie żebym krytykował Twoje zarządzenia, Panie Jezu - oświadczył ni stąd, ni zowąd - ale ja nie pozwoliłbym nigdy, żeby wójtem został taki Peppone, z radą gminną, w której tylko dwie osoby umieją biegle czytać i pisać. - Wykształcenie nic nie znaczy, don Camillo - odparł z uśmiechem Chrystus. - Tym, co się liczy, jest myśl. Świetne mowy nie prowadzą do niczego, jeżeli pod pięknymi słowami nie tkwią praktyczne idee. Zanim wydamy sąd o tych ludziach, trzeba ich poddać próbie. - Słusznie, jak najsłuszniej - przytaknął don Camillo. - Mówiłem tylko dlatego, że gdyby zwyciężyła lista adwokata, mógłbym mieć pewność, że dzwonnica zostanie odrestaurowana. No cóż, jeżeli nawet wieża się zawali, za to wyrośnie we wsi wspaniały dom ludowy z salą do tańca, bufetem alkoholowym, salami do gier hazardowych, salą do widowisk rewiowych... - I z klatką, w której zamknie się jadowitego węża w rodzaju don Camilla - zakończył Chrystus. Don Camillo zwiesił głowę. Wstyd mu było, że okazał się taki zajadły. Podniósł głowę i powiedział: - Źle mnie sądzisz, Panie Jezu. Sam wiesz, ile dla mnie znaczy cygaro. No i proszę: oto jest jedyne cygaro, jakie posiadam; spojrzyj, Panie Jezu, co z nim zrobię. Wydobył z kieszeni cygaro i skruszył w potężnej garści. - Brawo - Chrystus na to. - Brawo, don Camillo. Przyjmuję twoją pokutę. Pokaż mi jeszcze tylko, jak wyrzucasz precz okruszyny, bo a nuż schowałbyś je do kieszeni i wypalił potem w fajce? - Ależ tu jest kościół - zaprotestował don Camillo. - Nie martw się o to, don Camillo. Wysyp tytoń tam, w kącie. Zaledwie don Camillo spełnił polecenie pod dobrotliwym spojrzeniem Chrystusa, rozległo się pukanie do drzwiczek wiodących do zakrystii i wszedł Peppone. - Dobry wieczór, panie wójcie! - powiedział bardzo uprzejmie don Camillo. - Księże proboszczu - rzekł Peppone. - Jeżeli człowiek ma wątpliwości do jakiejś rzeczy i przyjdzie opowiedzieć o nich księdzu, i ksiądz widzi, że ten człowiek popełnił błędy, czy ksiądz będzie się starał jego błędy poprawić, czy też gwiżdże na to? Don Camillo rozgniewał się. - Jak śmiesz powątpiewać o prawości kapłana? Pierwszym obowiązkiem kapłańskim jest jasno wytłumaczyć wszelkie błędy popełnione przez penitenta! - Doskonale! - wykrzyknął Peppone. - Więc ksiądz jest gotów wysłuchać mojej spowiedzi? - Jestem gotów. Peppone wyciągnął z kieszeni gruby zeszyt i zaczął czytać: „Obywatele! Witając zwycięstwo naszej listy...” Don Camillo przerwał mu gwałtownym gestem i poszedł uklęknąć przed ołtarzem. - Panie Jezu - wyszeptał - nie odpowiadam już za swoje uczynki! - Ja za nie odpowiadam - odrzekł Chrystus. - Peppone cię pokonał; musisz to uznać uczciwie i zachować się zgodnie z regułą. - Panie Jezu - nalegał don Camillo - czy zdajesz sobie sprawę, że zmuszasz mnie do pracy na rzecz Agit-Propu? - Pracujesz na rzecz gramatyki, składni i ortografii, a te rzeczy nie mają w sobie nic zgoła diabelskiego ani też sekciarskiego. Więc don Camillo nałożył okulary, ujął ołówek i postawił mocno na nogi chwiejące się zdania mowy, którą Peppone miał nazajutrz wygłosić. Peppone uważnie odczytywał poprawiony tekst. - Dobrze - pochwalił. - Jednego nie mogę tylko zrozumieć: tam, gdzie powiedziałem: „Zamierzeniem naszym jest powiększenie budynku szkolnego i odbudowa mostu na Fossalto”, ksiądz poprawił tak: „Zamierzeniem naszym jest powiększenie budynku szkolnego, odrestaurowanie wieży kościelnej i odbudowa mostu na Fossalto” - dlaczego? - To kwestia składni - wyjaśnił don Camillo z powagą. - Pozazdrościć wam, coście się uczyli łaciny; rozumiecie ten cały kram językowy - westchnął Peppone. - Tak więc teraz - dodał po chwili - nawet nadzieja, że ta wieża zwali się kiedyś księdzu na głowę, przepadła... Don Camillo rozłożył ręce. - Trzeba się ukorzyć przed wolą Boga. Odprowadziwszy Peppona do drzwi, don Camillo przyszedł pozdrowić Chrystusa. - Brawo, don Camillo - powiedział Chrystus z uśmiechem. - Naprawdę źle cię sądziłem i przykro mi, żeś pokruszył swoje ostatnie cygaro. Nie należała ci się ta pokuta. Ale, mówiąc między nami, to nieładnie ze strony Peppona, że za cały twój trud nie poczęstował cię cygarem! - No więc dobrze - westchnął don Camillo, wyjmując z kieszeni cygaro i szykując się do rozkruszenia go w garści. - Nie, nie, don Camillo - powstrzymał go uśmiechnięty Chrystus. - Wypal je w spokoju. Zasłużyłeś sobie na nie. - Ale... - Nie, don Camillo, nie ukradłeś go. Peppone miał dwa cygara w kieszeni. Peppone jest komunistą; zwędziwszy mu zgrabnie jedno, wziąłeś tylko należną sobie część. - Nikt lepiej od Ciebie, Panie Jezu, nie rozumie tych rzeczy! - wykrzyknął don Camillo ze szczerym podziwem. B.S. Teren łowiecki Każdego ranka don Camillo chodził oglądać pęknięcie wieży i za każdym razem było to samo: szczelina nie rozszerzała się, ale i nie zwężała. Wreszcie stracił cierpliwość i posłał zakrystiana do gminy. - Powiedz wójtowi, żeby zaraz przyszedł obejrzeć szkodę. Wytłumacz mu, że to poważna sprawa. Zakrystian poszedł i wrócił. - Wójt Peppone powiada, że wierzy księdzu proboszczowi na słowo, że to poważna sprawa. I powiada jeszcze, że jak ksiądz proboszcz koniecznie chce mu pokazać pęknięcie, to żeby mu przynieść wieżę do gminy. Przyjmuje interesantów do piątej. Don Camillo nawet okiem nie mrugnął. Tylko tyle, że po wieczornym nabożeństwie powiedział: - Jeżeli jutro rano Peppone albo ktoś z jego bandy ośmieli się przyjść na mszę, zobaczymy widowisko jak w kinie. Ale oni o tym wiedzą, boją się i żaden nosa tu nie pokaże. Nazajutrz rano nie było ani cienia żadnego z czerwonych w kościele, ale na pięć minut przed rozpoczęciem nabożeństwa dał się słyszeć na przykościelnym cmentarzu rytmiczny krok maszerującego oddziału. W doskonałym ordynku wszyscy czerwoni, nie tylko miejscowi, ale i z okolicznych sekcji, wszyscy, nawet szewc Bilo z drewnianą nogą i Roldo z Łąk ściągnięty z łóżka z gorączką, maszerowali dumnie do kościoła z Pepponem na czele. W porządku zajęli miejsca w kościele, zwarci jak blok granitu, ze srogimi twarzami, niby załoga pancernika „Potiomkin”. Don Camillo, kiedy przyszła pora na kazanie, bardzo ładnie objaśnił przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, a na zakończenie zwrócił się z krótkim a gorącym apelem do wiernych. - Jak wszystkim wiadomo, z wyjątkiem tych, którzy o tym wiedzieć powinni, niebezpieczne pęknięcie drąży wieżę naszego kościoła. Zwracam się więc do was, bracia najmilsi, abyście przyszli z pomocą domowi Bożemu. Mówiąc „bracia”, mam na myśli tych uczciwych, którzy przychodzą tutaj, aby być bliżej Boga, nie zaś awanturników, którzy chcą się tu popisywać swoim przysposobieniem wojskowym. Ich bowiem nic nie obchodzi, czy się wieża zawali, czy nie. Po mszy don Camillo zasiadł przy stoliku u wejścia na plebanię i ludzie przedefilowali przed nim, ale nikt nie poszedł do domu; wszyscy złożywszy datek, pozostali przed kościołem, żeby zobaczyć, jak się to skończy. A skończyło się tak, że Peppone ukazał się na czele batalionu w doskonałym ordynku i doszedłszy do stolika, gromkim głosem zakomenderował: „Stój!” A potem dumnie wystąpił naprzód. - Z tej wieży te dzwony witały wczoraj jutrzenkę wyzwolenia i te same dzwony, z tej samej wieży, powinny witać jutro promienne słońce rewolucji proletariackiej! - przemówił do don Camilla. I położył przed nim na stoliku trzy duże czerwone chustki pełne pieniędzy. Po czym oddalił się z podniesioną głową, a za nim jego oddział. Roldo z Łąk trząsł się w dreszczach i z trudem utrzymywał się na nogach, ale i on niósł głowę wysoko, a kulawy Bilo przechodząc koło stolika don Camilla dumnie przytupywał drewnianą nogą. Kiedy don Camillo poszedł pokazać Chrystusowi koszyk pełen pieniędzy i powiedział, że starczy ich aż nadto na remont wieży, Chrystus uśmiechnął się pełen podziwu. - Miałeś rację, don Camillo. - Oczywiście - odparł don Camillo. - Bo Ty, Panie Jezu, znasz ludzkość, ale za to ja znam Włochów. Aż do tej chwili don Camillo zachowywał się jak należy. Ale popełnił błąd, kiedy przez posły oświadczył Pepponowi, że owszem, wysoko ocenia przysposobienie wojskowe jego ludzi, powinni tylko lepiej przećwiczyć „w tył zwrot” i „biegiem marsz”, bo to im się najwięcej przyda w dzień wybuchu rewolucji proletariackiej. To nie było ładnie i Peppone czekał teraz okazji do rewanżu. *** Don Camillo był człowiekiem nieskazitelnie uczciwym, ale obok przepotężnej namiętności do polowania posiadał wspaniałą dubeltówkę i znakomite naboje Walsrode’a. Trzeba jeszcze dodać, że prywatne tereny łowieckie barona Stocco zaczynały się w odległości zaledwie pięciu kilometrów od wsi, co stanowiło istną prowokację, gdyż nie tylko zwierzyna, ale nawet okoliczne domowe kury nauczyły się, że wystarczy schronić się za metalową siatkę ogradzającą teren, żeby móc śmiać się w nos każdemu, kto chciałby ukręcić im łebki. Nic dziwnego, że pewnego wieczora don Camillo w sutannie wepchniętej w parę olbrzymich drelichowych spodni i z szerokim filcowym kapeluszem na karku znalazł się na terenie łowieckim barona. Ciało jest słabe, a słabsze od innych jest ciało myśliwego. Trudno się wobec tego dziwić, że dubeltówka don Camilla wystrzeliła niechcący, kładąc na miejscu trupem zająca metrowej długości. Zobaczywszy go tak leżącego na ziemi, don Camillo schował go do myśliwskiej torby i już zamierzał się wycofać, kiedy niespodziewanie ujrzał kogoś przed sobą, nos w nos. Szybko ściągnął kapelusz na oczy i wymierzył tamtemu potężnego byka w żołądek, tak aby nakrył się nogami, bo przecież nie byłoby pięknie, gdyby się rozniosło, że proboszcz został przez gajowego przyłapany na kłusownictwie. Cała bieda w tym, że ten drugi wpadł na identyczny pomysł; w ten sposób dwie głowy spotkały się na pół drogi i nastąpiło takie zderzenie, że obaj ocknęli się siedząc na ziemi z uczuciem zamętu w głowach. - Taki twardy łeb może należeć jedynie do naszego drogiego wójta - wymruczał don Camillo, kiedy przestało mu się ćmić w oczach. - Łeb taki jak ten może należeć jedynie do naszego ukochanego proboszcza - odpowiedział Peppone, rozcierając sobie ciemię. Peppone również zabawiał się kłusownictwem, polował właśnie w tym samym miejscu i także miał nielichego zająca w myśliwskiej torbie; drwiąco spoglądał na don Camilla. - Nigdy bym nie uwierzył, że właśnie ten, kto nawołuje do szanowania cudzej własności - odezwał się Peppone - robi dziury w ogrodzeniu, żeby polować na cudzą zwierzynę. - Ja znów nigdy bym nie uwierzył, że właśnie pierwszy obywatel, towarzysz wójt... - Wójt, ale towarzysz - przerwał mu Peppone - czyli zarażony tymi z piekieł rodem teoriami o równym podziale dóbr. Więc chyba bardziej w zgodzie ze sobą od wielebnego don Camilla, który... Przerwał, bo ktoś nadchodził; był już tak blisko, że za późno było uciekać, nie narażając się na ładunek śrutu, gdyż tym razem był to naprawdę gajowy. - Trzeba coś zrobić - szepnął don Camillo. - Jeżeli nas tu znajdą, będzie skandal! - To mnie nie obchodzi - odpowiedział spokojnie Peppone. - Jestem zawsze gotów odpowiadać za swoje uczynki. Kroki słychać było coraz bliżej; don Camillo przywarł do grubego pnia. Peppone nie ruszył się z miejsca, a nawet kiedy ukazał się gajowy z fuzją gotową do strzału, pozdrowił go. - Dobry wieczór. - Co tu robicie? - zapytał gajowy. - Zbieram grzyby. - Strzelbą? - Taki dobry sposób jak każdy inny. Sposób unieszkodliwiania gajowych nie jest także zbyt skomplikowany. Znalazłszy się za plecami takiego faceta, wystarczy zarzucić mu niespodzianie kapotę na głowę i walnąć w nią pięścią. Potem należy wykorzystać chwilowe oszołomienie delikwenta, popędzić do siatki i przesadzić ją. Po drugiej stronie ogrodzenia wszystko już jest w porządku. Don Camillo i Peppone przycupnęli zziajani w krzakach w odległości może mili od granicy łowieckiego terenu. - Don Camillo - westchnął Peppone - popełniliśmy paskudną rzecz. Podnieśliśmy rękę na stróża ładu publicznego. To przestępstwo. Na don Camilla biły zimne poty, bo przecież to on właśnie podniósł ręce, i to obie. - Sumienie mnie gryzie - ciągnął dalej niegodziwiec - nie będę miał spokoju myśląc o tym okropnym czynie. Jakże się teraz ośmielę stanąć przed sługą Bożym i prosić o odpuszczenie takiego grzechu? Przeklęty dzień, kiedy dałem posłuch niecnym kłamstwom moskiewskim, zapominając o świętych przykazaniach chrześcijańskiej miłości bliźniego! Don Camillo czuł się tak upokorzony, że omal nie płakał. A jednocześnie miał szaloną pokusę walnięcia pięścią w ten przewrotny łeb. Peppone wyczuł to i zaprzestał swoich szyderstw. - Przeklęta pokuso! - wykrzyknął, wyciągając z torby zająca i ciskając go daleko od siebie. - Tak jest, przeklęta! - powtórzył za nim don Camillo. Wydobył swojego zająca, rzucił go także w śnieg i odszedł ze zwieszoną żałośnie głową. Peppone szedł za nim kawałek drogi, a kiedy wypadało mu skręcić w prawo, przystanął. - Przepraszam - odezwał się. - Czy ksiądz mógłby mi wskazać jakiegoś zacnego proboszcza w tej okolicy, żebym mógł pójść do niego i zrzucić z duszy mój grzech? Don Camillo zacisnął tylko pięści i poszedł dalej. Kiedy wreszcie zdobył się na odwagę stanięcia przed Ukrzyżowanym, rozłożył ręce bezradnym gestem. - Nie ze względu na siebie to zrobiłem - powiedział. - Zrobiłem to dlatego, że gdyby się rozniosło, że jestem kłusownikiem, byłby to despekt bardziej dla Kościoła niż dla mnie. Ale Chrystus milczał, a w takich wypadkach don Camillo dostawał gorączki z żalu i pościł o chlebie i wodzie tak długo, dopóki wreszcie Chrystus, przejęty litością, nie powiedział mu: „Dosyć”. Tym razem czekając na owo „dosyć” don Camillo żył chlebem i wodą przez długie siedem dni. I właśnie siódmego dnia wieczorem, kiedy już nie mógł utrzymać się na nogach i musiał idąc trzymać się ściany, a w żołądku wyło mu coś z głodu, Peppone przyszedł się wyspowiadać. - Postąpiłem przeciw prawu i chrześcijańskiemu miłosierdziu - rzekł Peppone. - Wiem o tym - odpowiedział don Camillo. - A w dodatku, ledwie ksiądz odszedł, zawróciłem, zabrałem oba zające i przyrządziłem je sobie, jednego po myśliwsku, drugiego w potrawce. - Tak przypuszczałem - westchnął don Camillo. I kiedy w chwilę potem zbliżył się do ołtarza, Chrystus uśmiechnął się do niego, nie tyle z powodu owego siedmiodniowego postu, ile dlatego, że don Camillo mówiąc: „Tak przypuszczałem” nie zapragnął wcale walnąć w głowę Peppona, tylko zawstydził się głęboko, wspomniawszy, że tamtego fatalnego wieczora sam miał przez chwilę pokusę, żeby zawrócić i zrobić to, co zrobił Peppone. - Biedny don Camillo - szepnął Chrystus wzruszony. A don Camillo rozłożył ramiona, jakby chciał powiedzieć, że robi wszystko, co w jego mocy, a jeśli czasem zbłądzi, to nie przez złość. - Wiem, wiem, don Camillo - odpowiedział Chrystus. - A teraz idź i zjedz sobie tego zająca, którego ci Peppone przyniósł smakowicie przyrządzonego na plebanię. B.S. Podpalenie Była dżdżysta noc, kiedy niespodziewanie stary dom stanął w płomieniach. Starym domem nazywano opuszczoną ruderę na szczycie pagórka, którą ludzie omijali z daleka nawet za dnia, gdyż, jak mówiono, gnieździły się w niej żmije i upiory. Najdziwniejsza w tej sprawie była okoliczność, że rudera składała się z samych kamieni; każda najmniejsza odrobina drewna, jaka pozostała po dawnych mieszkańcach, którzy opuszczając dom, zabrali nawet drzwi i futryny, zdążyła już zmurszeć i wywiał ją wiatr - a mimo to zapłonęła wielkim płomieniem jak stos. Mnóstwo ludzi wyległo na drogę, za wieś, by przyjrzeć się pożarowi, i nie było nikogo, kto by się nie dziwił. Przyszedł i don Camillo i wmieszał się w tłum gapiów rozciągnięty wzdłuż drogi, która wiodła do starego domu. - Pewnie to jakaś rewolucyjna mądra głowa napchała ruderę słomą i podpaliła dla uczczenia jakiejś ważnej daty - odezwał się na cały głos don Camillo, przepychając się przez tłum i stając na jego czele. - Co o tym powiada pan wójt? Peppone nawet się nie odwrócił. - Cóż ja mogę o tym wiedzieć? - burknął. - Jako wójt powinieneś wiedzieć wszystko - dorzucił z satysfakcją don Camillo. - Czy przypada dziś jakaś rocznica? - Niech ksiądz tak nie żartuje, bo jutro w całej wsi będą mówili, że to my zorganizowaliśmy ten cholerny pożar - przerwał mu Ostry, który razem ze wszystkimi czerwonymi maszerował u boku Peppona. Droga, tam, gdzie kończyły się dwa obrzeżające ją żywopłoty, wychodziła na rozległą, wyłysiała jak sama nędza, suchą niby-łąkę, pośrodku której sterczał pagórek, a na nim, w odległości jakich trzystu metrów, stary dom, płonący niczym pochodnia. Peppone zatrzymał się, gromada gapiów także, rozciągnięta na prawo i na lewo od niego. Podmuch wiatru napędził w ich stronę chmurę dymu. - To nie słoma. To nafta. Ludzie zaczęli komentować ten dziwny fakt, ten i ów postąpił trochę naprzód, ale powstrzymały go krzyki innych. - Nie róbcie głupstw! Pod koniec wojny we wsi i w okolicy zatrzymywały się oddziały wojska, czasem na długo; mogły tu zostać po nich jakieś zbiorniki z naftą czy benzyną, mógł je też ukryć ktoś, kto je ukradł. Nigdy nie wiadomo. Don Camillo zaczął się śmiać. - Nie układajmy powieści kryminalnych! Ja tam chcę się przekonać na własne oczy, co się tu święci. Wysunął się z tłumu i szybkim, zdecydowanym krokiem ruszył w stronę rudery. Uszedł ze sto metrów, kiedy Peppone dogonił go w ogromnych susach. - Niech ksiądz zawraca! - Jakimż to prawem mieszasz się do moich spraw? - odpowiedział szorstko don Camillo, ujmując się pięściami pod boki. - Nakazuję to księdzu jako wójt! Nie mogę pozwolić, żeby jeden z moich obywateli narażał się tak głupio na niebezpieczeństwo! - Jakież to niebezpieczeństwo? - Nie czuje ksiądz swędu nafty i benzyny? Co ksiądz może wiedzieć, jakie tam diabelstwo tkwi w środku? Don Camillo przyjrzał mu się podejrzliwie. - A ty, co o tym wiesz? - zapytał. - Ja? Ja nie wiem o niczym, ale mam obowiązek ostrzec księdza, bo jeżeli tam jest nafta, to mogą być także inne rzeczy. Don Camillo zaczął się śmiać. - Rozumiem. Wiesz, w czym rzecz? Że cię strach obleciał i nie masz chęci, żeby twoja trzódka widziała, jak jej wódz bierze lekcję cywilnej odwagi od biednego księżyny, reakcjonisty, jakim jest don Camillo. Peppone zacisnął pięści. - Moi ludzie widzieli mnie, jakem działał w górach, i wiedzą... - Ale teraz trzeba zadziałać na równinie, towarzyszu wójcie. Innego pietra ma się na równinie, a innego w górach. Peppone splunął w garście, nadął potężną pierś i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę pożaru. Kiedy uszedł pięćdziesiąt metrów, don Camillo, który przyglądał mu się z założonymi rękami, porwał się i w paru susach go dogonił. - Stać! - wrzasnął, chwytając go za ramię. - Figę, nie stać! - odwrzasnął Peppone, wyrywając mu się. - Niech ksiądz wraca podlewać swoje kwiatki; ja pójdę dalej. Okaże się, kto ma większego pietra: ja czy ksiądz. Don Camilla świerzbiały ręce, ale się opanował, przypomniawszy sobie, że jest proboszczem. Więc tylko nadął także tors, zacisnął pięści i ruszył przed siebie. I szli tak jeden obok drugiego, Peppone i don Camillo, a odległość zmniejszała się, czuło się już bijące od płomieni gorąco; z każdym krokiem mocniej zaciskali zęby i pięści, spoglądali jeden na drugiego kącikiem oka w nadziei, że ten drugi wreszcie się zatrzyma, ale obaj zdecydowani postąpić o jeden krok dalej niż ten drugi. Osiemdziesiąt, sześćdziesiąt, pięćdziesiąt metrów. - Stać! - zabrzmiał głos, którego nie posłuchać było niepodobieństwem. I obaj zatrzymali się jednocześnie, zrobili w tył zwrot i pędem puścili się z powrotem. W dziesięć sekund potem straszliwy wybuch rozdarł panującą ciszę. Rudera wyleciała w powietrze rozwarta na kształt płomiennego kwiatu. Ocknęli się siedząc na ziemi na pustej drodze. Jak okiem sięgnąć nie było żywego ducha, wszyscy umknęli do wsi jak zające. Poszli ku wsi krótszą drogą na przełaj i kroczyli obok siebie w zupełnym milczeniu. Nagle Peppone mruknął ze złością: - Byłoby dużo lepiej, żebym był księdzu pozwolił iść dalej. - Tak samo i ja myślę - odpowiedział don Camillo. - Stracić taką wspaniałą okazję! - Gdybym był księdza nie powstrzymał - ciągnął Peppone - miałbym przyjemność widzieć, jak najczarniejszy reakcjonista świata wylatuje w powietrze. - Nie sądzę - rzekł nie odwracając się don Camillo. - Byłbym się sam zatrzymał. - Dlaczego? - Bo wiedziałem, że w piwnicy pod starym domem jest sześć baniek benzyny, dziewięćdziesiąt pięć peemów, dwieście siedemdziesiąt pięć granatów ręcznych, dwie skrzynki amunicji, siedem karabinów maszynowych i dwa kwintale trotylu. Peppone stanął, patrząc wytrzeszczonymi oczyma. - Cóż takiego dziwnego? - wyjaśnił don Camillo. - Przed podpaleniem benzyny zrobiłem dokładny inwentarz. Peppone zacisnął pięści. - Powinienem teraz księdza zatłuc na śmierć! - ryknął rozwierając zaciśnięte zęby. - Rozumiem, Peppone, ale mnie niełatwo zatłuc. Ruszyli dalej. Po jakimś czasie Peppone znowu się zatrzymał. - Ależ to znaczy - wykrzyknął - że ksiądz wiedział, co mu grozi, i mimo to zbliżył się na pięćdziesiąt metrów. A gdyby nam nie krzyknęli: stać! - ksiądz szedłby dalej?! - Oczywiście. Wiedziałem tak samo, jak ty wiedziałeś - odpowiedział don Camillo. - Tu w grę wchodziła nasza osobista odwaga. Peppone pokręcił głową. - Nie ma co mówić: obaj jesteśmy chwaty; szkoda, że ksiądz nie jest z nami. - Jestem tego samego zdania: szkoda, że nie jesteś z nami. Rozstali się przed plebanią. - W gruncie rzeczy oddał mi ksiądz przysługę - rzekł Peppone. - Cały ten cholerny kram leżał mi na sumieniu jak miecz Damoklesa. - Bądź ostrożny z historycznymi cytatami, Peppone - odpowiedział don Camillo. - Ale - ciągnął Peppone - ksiądz powiedział, że karabinów maszynowych było siedem, a ich było przecież osiem. Któż mógł zabrać ten ósmy? - Nie łam sobie nad tym głowy - rzekł don Camillo. - Ja go wziąłem. Jak już ta rewolucja proletariacka wybuchnie, będziesz musiał z daleka omijać plebanię. - Spotkamy się w piekle - mruknął Peppone odchodząc. Don Camillo poszedł uklęknąć przed Chrystusem w ołtarzu. - Dziękuję, Panie Jezu - powiedział. - Dziękuję, żeś nam powiedział: stać! Gdyby nie to, byłby ładny kram! - Ależ nie - odpowiedział Chrystus z uśmiechem. - Skoro wiedziałeś, ku czemu idziesz, pójść dalej równałoby się samobójstwu. Zawróciłbyś i tak, don Camillo. - Wiem, ale nie trzeba zanadto ufać swojej wierze. Czasem pycha bierze górę i gubi nas. - A co to za historia z tym karabinem maszynowym? Naprawdę zabrałeś sobie taką przeklętą maszynę? - Nie - odpowiedział don Camillo. - Osiem było i osiem wyleciało w powietrze. Ale lepiej, żeby oni myśleli, że tu jest karabin maszynowy. - Dobrze - rzekł Chrystus. - Dobrze byłoby, gdyby to była cała prawda. Cała bieda w tym, że to przeklęte narzędzie wziąłeś oczywiście. Dlaczego z ciebie taki kłamczuch, don Camillo? Don Camillo rozłożył ręce. B.S. Skarb Na plebanię przyszedł Chudy, młody ekspartyzant, który w tamtych latach służył Pepponowi za łącznika, a teraz pełnił funkcję gońca w urzędzie gminnym. Przyniósł wielką ozdobną kopertę z najlepszego papieru z gotyckim nadrukiem głoszącym, że pismo pochodzi od partii. Szanowny Pan proszony jest o zaszczycenie swoją obecnością uroczystości o charakterze społecznym, która odbędzie się jutro o godzinie 10 rano na Placu Wolności. Sekretarz Sekcji towarzysz Bottazzi, Wójt Giuseppe Don Camillo popatrzył na Chudego. - Powiedz panu towarzyszowi Peppone, wójtowi Giuseppowi, że nie mam najmniejszej chęci przychodzić, żeby nasłuchać się tych co zawsze bzdur o reakcji i kapitalizmie. Umiem je już na pamięć. - Nie - wyjaśnił Chudy. - Nie będzie żadnych przemówień politycznych. Cała rzecz będzie patriotyczna i społeczna. Jeżeli ksiądz odmówi, to znaczy, że ksiądz nic nie rozumie z demokracji. Don Camillo z powagą pokiwał głową. - Skoro tak się rzeczy mają - oświadczył - nic już nie mówię. - Dobra. Szef mówi, żeby ksiądz przyszedł w mundurze i ze sprzętem. - Ze sprzętem? - Tak, z kubełkiem i pędzlem; trzeba będzie coś tam pokropić. Chudy przemawiał w tym tonie do don Camilla właśnie dlatego, że był sobą, Chudym, czyli że dzięki swojej szczególnej posturze i swojej iście diabelskiej zwinności w walkach partyzanckich potrafił prześlizgiwać się między latającymi kulkami bez draśnięcia. Toteż i teraz, kiedy gruba książka ciśnięta przez don Camilla znalazła się w miejscu, w którym powinna się znajdować głowa Chudego, ten był już za drzwiami i naciskał pedały roweru. Don Camillo wstał, podniósł książkę i poszedł się wyżalić przed Chrystusem z ołtarza. - Panie Jezu - powiedział - czy to możliwe, żeby nie dało się jakoś wyniuchać, co za hecę kombinują ci faceci na jutro? Jak żyję, nie trafiło mi się coś równie tajemniczego. Co znaczą wszystkie te przygotowania? Te zielone gałęzie powtykane w ziemię dokoła łąki między apteką a domem Baghettich? Cóż to za nowe diabelstwo się szykuje? - Mój synu, gdyby to było naprawdę diabelstwo, to po pierwsze nie robiliby tego tak otwarcie, a po drugie nie prosiliby ciebie o błogosławieństwo. Zdobądź się na cierpliwość do jutra. Wieczorem don Camillo poszedł rzucić okiem, ale nie zobaczył nic oprócz zieleni i girland porozwieszanych wokół łąki. Nikt nic z tego nie rozumiał. Kiedy nazajutrz wyruszył w asyście dwóch ministrantów, nogi się pod nim trzęsły. Czuł, że coś tu jest nie w porządku. Kryje się tu zdrada. Wrócił po godzinie, wzburzony, dygoczący jak w febrze. - Co się stało? - zapytał Chrystus z ołtarza. - Coś, od czego włosy stają dęba na głowie - wybełkotał don Camillo. - Okropność. Orkiestra, hymn Garibaldiego, mowa Peppona i położenie kamienia węgielnego pod Dom Ludowy. I ja musiałem ten kamień poświęcić. Peppone aż pękał z uciechy. Ten łobuz poprosił mnie, żebym powiedział parę słów, no i musiałem palnąć mówkę okolicznościową, bo wprawdzie to jest przedsięwzięcie partyjne, ale łajdak przedstawił cały kram jako robotę publiczną! Don Camillo przeszedł się tam i z powrotem po pustym kościele, po czym znów stanął przed Chrystusem. - Bagatelka! - wykrzyknął. - Sale zebrań, czytelnia, biblioteka, sala gimnastyczna, ambulatorium i teatr. Dwupiętrowy drapacz chmur, a przy nim boisko sportowe i plac do gry w kule. Wszystko za skromną sumkę dziesięciu milionów. - Nawet niedrogo, przy obecnych cenach - zauważył Chrystus. Don Camillo opadł bez sił na ławkę. - Panie Jezu - westchnął żałośnie. - Czemuś mi uczynił taki despekt? - Don Camillo, bredzisz! - Nie, nie bredzę. Od dziesięciu lat błagam Cię na kolanach, Panie, żebyś mi dopomógł zdobyć trochę grosza na założenie małej biblioteczki, na urządzenie sali zabaw dla starszych dzieci i ogródka dla maluchów z karuzelą i huśtawką, i może małym basenikiem kąpielowym, takim jak w Castelline. Od dziesięciu lat wdzięczę się i przymawiam do tych świńskich skner, tych bogaczy, których mam chętkę sprać po gębach, ilekroć ich spotykam. Urządziłem ze dwieście loterii, pukałem do dwóch tysięcy drzwi i nic nie wskórałem. A tu przychodzi taki bezbożny łobuz i oto dziesięć milionów spada mu z nieba. Chrystus potrząsnął głową. - Nie spadły mu wcale z nieba - rzekł. - Znalazł je sobie na ziemi. Ja nie mam z tym nic wspólnego, don Camillo. To owoc jego osobistej inicjatywy. Don Camillo rozłożył ręce. - W takim razie sprawa jest prosta: że jestem durniem i niedołęgą. *** Don Camillo wrócił na plebanię i pomrukując wściekle chodził po swoim pokoju. Wykluczył z góry przypuszczenie, że Peppone zdobył dziesięć milionów ograbiając ludzi na drogach albo rozpruwając kasę pancerną w banku. Raczej w dniach wyzwolenia, kiedy wrócił z gór i zdawało się, że rewolucja proletariacka jest tuż-tuż, wykorzystał pietra zastrachanych panów i wyciągnął od nich forsę. Ale zaraz don Camillo uprzytomnił sobie, że w owych dniach na miejscu nie było ani jednego z okolicznych panów, był natomiast oddział angielski przybyły razem z ludźmi Peppona. Anglicy roztasowali się w domach bogaczy, zajmując miejsce Niemców, którzy przez długi czas grasowali w okolicy i zdążyli systematycznie oczyścić pańskie siedziby ze wszystkiego, co miało jakąś wartość. Było więc nie do pomyślenia, żeby Peppone zgromadził dziesięć milionów metodą szabru. A może pieniądze dostał z Rosji? Ale tu don Camillo sam siebie wyśmiał: gdzieżby tam Rosjanie tak się mieli troszczyć o Peppona! - Panie Jezu - błagał don Camillo, wróciwszy na koniec przed ołtarz - nie mógłbyś powiedzieć, skąd Peppone wygrzebał forsę? - Don Camillo - odpowiedział z uśmiechem Chrystus - bierzesz mnie za detektywa? Po cóż pytać Boga, jaka jest prawda, jeżeli tę prawdę nosisz w sobie? Poszukaj jej, don Camillo. A na razie - czemu nie miałbyś wybrać się do miasta, żeby się trochę rozerwać? *** Następnego wieczora, wróciwszy z wyprawy do miasta, don Camillo stanął przed Chrystusem niesłychanie podniecony. - Cóż ci się przydarzyło, don Camillo? - Coś zupełnie szalonego! - wykrzyknął don Camillo, zdyszany z przejęcia. - Spotkałem nieboszczyka! Nos w nos, na ulicy! - Don Camillo, uspokój się i zastanów: zazwyczaj tacy zmarli, których się spotyka chodzących po ulicy, to po prostu żywi. - Niepodobieństwo! - krzyczał don Camillo. - Ten musiał być absolutnie umarły, skoro ja sam odprowadziłem go na cmentarz! - W takim razie - odparł Chrystus - nic już nie powiem. Widocznie to duch. Don Camillo wzruszył ramionami. - Ależ skąd! Duchy istnieją tylko w łepetynach głupich babek. - A więc? - No właśnie - mruknął don Camillo. Don Camillo postarał się zebrać myśli. Ten zmarły był to chudy młody chłopak, nietutejszy, który przyszedł z gór razem z ludźmi Peppona. Był ranny w głowę, było z nim źle, położyli go na parterze w willi Docchich, gdzie mieściło się najpierw dowództwo niemieckie, a potem angielskie. W pokoju przyległym do pokoju chorego Peppone zorganizował swoją główną kwaterę. Don Camillo pamiętał doskonale: willa była otoczona potrójną linią wart i nawet mucha nie mogłaby się tam dostać ani stamtąd wydostać, bo niedaleko trwały jeszcze walki, a Anglicy już są tacy, że bardzo troszczą się o własną skórę. Działo się to rano. Tej właśnie nocy ranny chłopak umarł. Peppone posłał po don Camilla koło północy; kiedy proboszcz przyszedł, chłopiec był już zimny. Anglicy nie chcieli mieć w domu nieboszczyków, toteż jeszcze przed południem trumna okryta trójkolorowym sztandarem opuściła dom na barkach Peppona i jego trzech najbardziej zaufanych ludzi; uzbrojony oddział Anglików, ładnie to z ich strony, oddał honory wojskowe. Don Camillo pamiętał, że pogrzeb był prawdziwie wzruszający: cała wieś kroczyła za trumną wiezioną na lawecie armaty. A mowę na cmentarzu, zanim trumnę spuszczono do grobu, wygłosił on sam, don Camillo, i ludzie płakali. Peppone, stojący w pierwszym rzędzie, szlochał także. - Jak się postaram, to umiem dobrze mówić - powiedział sobie don Camillo z zadowoleniem, wspomniawszy ten epizod. Po czym podjął przerwany logiczny wątek swoich myśli i zakończył: - A z tym wszystkim mógłbym przysiąc, że ten chudy młody człowiek, którego spotkałem w mieście, to ten sam, którego wtedy pochowałem. Westchnął. - Takie jest życie. Na drugi dzień don Camillo odwiedził w warsztacie Peppona, który majstrował coś, leżąc plackiem pod samochodem. - Dzień dobry, towarzyszu wójcie. Przyszedłem ci powiedzieć, że od dwóch dni wciąż tylko rozmyślam o projekcie twojego Domu Ludowego. - No i jak się on księdzu widzi? - zapytał drwiąco Peppone. - Wspaniały. To mnie zachęciło, żeby też nareszcie zrealizować projekt skromnego lokaliku z basenem, ogródkiem, placem zabaw, teatrzykiem itede, który, jak ci wiadomo, od tylu lat chodzi mi po głowie. W przyszłą niedzielę zamierzam położyć kamień węgielny. I bardzo bym chciał, żebyś przyszedł i ty, jako wójt. Peppone wygramolił się spod wozu i otarł rękawem umorusaną smarami twarz. - Chętnie: grzeczność za grzeczność. - Doskonale. A tymczasem pomyśl, jak by się dało skurczyć co nieco projekt twojego domu. Jest za duży jak na mój gust. Peppone patrzył osłupiały. - Don Camillo, czy ksiądz oszalał? - Nie bardziej niż wtedy, kiedym odprawiał egzekwie i wygłosił patriotyczną mowę nad trumną, która musiała być niezbyt szczelnie zamknięta, skoro wczoraj spotkałem nieboszczyka spacerującego po mieście. Peppone zazgrzytał zębami. - Co tu ksiądz insynuuje? - Nic. Tylko tyle, że ta trumna, przed którą Anglicy prezentowali broń, a ja ją pokropiłem, pełna była łupów ukrytych w piwnicy w willi Docchich, gdzie przedtem stało dowództwo niemieckie. A nieboszczyk, żywy, schowany był na strychu. - Ach! - ryknął Peppone. - Wiecznie to samo! Usiłuje się zniesławić ruch partyzancki! - Daj spokój partyzantom, Peppone. Nie o to chodzi. I poszedł sobie, zostawiając Peppona, który mruczał jakieś niejasne pogróżki. Tegoż wieczora don Camillo zobaczył go w drzwiach plebanii, w asyście Ostrego i dwóch innych znanych aktywistów. Tych samych, którzy nieśli trumnę. - Ksiądz - rzekł ponuro Peppone - nie ma o co nas oskarżać. To wszystko było zrabowane przez Niemców; srebra, aparaty fotograficzne, figurki, złoto i tak dalej. Gdybyśmy tego nie wzięli my, wzięliby Anglicy. A to był jedyny sposób, żeby to wynieść. Tutaj mam wszystkie pokwitowania i zaświadczenia: nikt nie tknął ani jednego lira. Dziesięć milionów się z tego wyciągnęło i dziesięć milionów zostanie wydane dla dobra ludu. Ostry, który był zapalczywy, zaczął krzyczeć, że to szczera prawda i że on w razie czego będzie wiedział, jak potraktować pewnych ludzi. - Ja również - odpowiedział spokojnie don Camillo. I pozwolił opaść gazecie, którą trzymał przed sobą rozpostartą, a wtedy okazało się, że pod prawą pachą trzyma mocno przyciśnięty do boku ów sławetny pistolet maszynowy, który niegdyś był w posiadaniu Peppona. Ostry zbladł i cofnął się gwałtownie, a Peppone rozłożył ręce. - Don Camillo, myślę, że nie ma o co się kłócić. - Ja też tak myślę - odparł don Camillo. - Tym bardziej, że się z wami zgadzam co do joty: dziesięć milionów było i dziesięć milionów musi być użyte dla dobra ludu. Siedem na wasz Dom Ludowy, a trzy na moją świetlicę-ogródek dla dzieci ludu. Sinite parvulos venire at me: ja domagam się tylko mojej części. Tamci czterej naradzali się chwilę po cichu, po czym Peppone rzekł: - Gdyby ksiądz nie miał tego przeklętego narzędzia w ręku, powiedziałbym, że to najpaskudniejszy szantaż na świecie. Następnej niedzieli wójt Peppone na czele władz gminy uczestniczył w uroczystości położenia kamienia węgielnego pod budowę świetlicy-ogródka don Camilla. Wygłosił także przemówienie. Ale znalazłszy sposobną chwilę, szepnął proboszczowi do ucha: - Może byłoby lepiej ten kamień węgielny uwiązać księdzu u szyi i wrzucić do Padu. Wieczorem don Camillo poszedł złożyć relację Chrystusowi z ołtarza. - ...I co o tym powiesz, Panie Jezu? - spytał na zakończenie. - To samo, co ci powiedział Peppone: gdybyś nie miał tego przeklętego narzędzia w ręku, powiedziałbym, że to najpaskudniejszy szantaż na świecie. - Ależ ja mam w ręku tylko czek, który mi wręczył Peppone - zaprotestował don Camillo. - Właśnie - szepnął Chrystus. - Za pomocą tych trzech milionów dokonasz zbyt wielu dobrych i pięknych rzeczy, żebym mógł cię zwymyślać. Don Camillo skłonił się i poszedł do łóżka; śnił mu się ogródek pełen dzieci, ogródek z karuzelą i huśtawką, a na huśtawce huśtał się najmłodszy synek Peppona, świergocząc jak ptaszek. B.S. Rywalizacja Przyjechał ktoś ważny z miasta i ludzie zbiegli się z całej okolicy. Peppone postanowił wobec tego, że wiec odbędzie się na placu, i nie tylko kazał ustawić piękną trybunę obitą czerwienią, ale wystarał się jeszcze o jedną z tych małych ciężarówek, co mają na dachu cztery wielkie tuby, a wewnątrz cały mechanizm elektryczny do wzmacniania głosu. Tak więc w to niedzielne popołudnie plac był pełniuteńki, ludzie stali nawet na kościelnym cmentarzu, który graniczył z placem. Don Camillo pozamykał wszystkie drzwi i wycofał się do zakrystii, żeby nie widzieć nikogo, nic nie słyszeć i nie psuć sobie krwi. Drzemał, kiedy jakiś głos, grzmiący jak głos gniewu Bożego, zerwał go raptownie na nogi. „Towarzysze!” Jak gdyby mury w ogóle nie istniały. Don Camillo poszedł wyładować swoje oburzenie przed Chrystusem z wielkiego ołtarza. - Chyba prosto na nas wycelowali którąś z tych przeklętych trąb! - wykrzyknął. - To jest zakłócanie spokoju domowego! - Cóż na to poradzisz, don Camillo? To jest postęp - odpowiedział Chrystus. Po wstępie ogólnym mówca przeszedł do sedna rzeczy, a że był ekstremistą, poszedł od razu na całego. „Należy pozostać w ramach praworządności i my w nich pozostaniemy! Choćbyśmy musieli chwycić za broń i przygwoździć do muru wszystkich wrogów ludu!” Don Camillo zatupał jak koń. - Panie Jezu, słyszysz, co on gada? - Słyszę, don Camillo, słyszę, niestety. - Panie, czemu nie spuścisz pioruna na całą tę hałastrę? - Don Camillo, pozostańmy w ramach praworządności: jeżeli chcąc kogoś przekonać, że jest w błędzie, rozwalisz go, to powiedz mi, po co ja się dałem ukrzyżować? Don Camillo rozłożył ręce. - Słusznie, Panie Jezu. Pozostaje nam tylko czekać, aż i nas także ukrzyżują. Chrystus uśmiechnął się. - Gdybyś zamiast najpierw mówić, a potem myśleć o tym, coś powiedział, najpierw pomyślał, co chcesz powiedzieć, a potem dopiero mówił, nie musiałbyś żałować, żeś nagadał głupstw. Don Camillo spuścił głowę. „...a co się tyczy tych, którzy chowając się w cieniu krzyża sączą truciznę swoich przewrotnych słów, usiłując rozbić jedność mas robotniczych...” Głos megafonu, niesiony wiatrem, wypełnił kościół i wprawił w drżenie czerwone, żółte i niebieskie szybki gotyckich okien. Don Camillo chwycił gruby brązowy świecznik i trzymając go niby maczugę, z zaciśniętymi zębami ruszył ku drzwiom. - Don Camillo, stój! - zawołał Chrystus. - Nie wyjdziesz stąd, dopóki wszyscy się nie rozejdą. - Dobrze - mruknął don Camillo, odstawiając świecznik na miejsce. - Jestem posłuszny. Chodził tam i z powrotem po kościele, wreszcie zatrzymał się przed Chrystusem. - A tu wewnątrz mogę robić co chcę? - Oczywiście, don Camillo; jesteś tu u siebie i możesz robić co chcesz. Bylebyś tylko nie zaczął strzelać z okna do ludzi. W trzy minuty potem don Camillo, podskakując wesoło na górnej kondygnacji wieży, tam gdzie dzwony, wydzwaniał najbardziej piekielny carillon, jaki kiedykolwiek we wsi słyszano. Mówca musiał przerwać i zwrócił się do miejscowych przywódców, którzy stali za nim na trybunie. - Trzeba go zmusić do milczenia! - wykrzyknął oburzony. Peppone poważnie pokiwał głową z aprobatą. - Słusznie - powiedział. - Na to, aby go zmusić, są dwa sposoby: albo podłożyć minę pod wieżę, albo wziąć ją ogniem armatnim. Mówca powiedział mu, żeby nie gadał głupstw. Cóż u diabła, czy tak trudno wyważyć drzwi wieży i wejść na szczyt? - To zależy - wyjaśnił spokojnie Peppone. - Wchodzi się po drabinkach, od jednego podestu do drugiego. Widzicie, towarzyszu, to, co tam sterczy z okienka wieży, po lewej stronie? To są drabinki, które dzwonnik wciągał kolejno do góry, wchodząc. A jak już zamknął klapę ostatniego podestu, to jest całkiem odcięty od świata. - Można by spróbować strzelać w okna dzwonnicy - zaproponował Chudy. - Owszem - zgodził się Peppone - ale trzeba by mieć pewność, że się go ustrzeli za pierwszym razem, bo inaczej on zacznie strzelać i dopiero będziemy się mieli z pyszna. Dzwony umilkły, mówca podjął przerwaną orację i wszystko szło dobrze, dopóki znowu nie wyrwało mu się coś, co się nie spodobało don Camillowi. Bo wtedy dzwony zaczęły zaraz ogłuszająco protestować, potem umilkły, żeby rozdzwonić się znowu, kiedy mówca pozwolił sobie na coś ryzykownego. I tak aż do finału, który był utrzymany w tonie patriotyczno-patetycznym, a zatem został przez „kleszego dzwonnika” oszczędzony. Wieczorem Peppone spotkał don Camilla. - Niech ksiądz uważa, don Camillo, te prowokacje źle się skończą. - Nie było żadnej prowokacji - odpowiedział spokojnie don Camillo. - Wy gracie na swoich trąbach, a my dzwonimy w nasze dzwony. To jest demokracja, towarzyszu. Gdyby tylko jednemu było wolno grać, to byłaby dyktatura. Peppone przełknął te słowa, ale pewnego ranka don Camillo ujrzał na wprost kościoła, o pół metra od linii dzielącej cmentarz kościelny od placu, zainstalowaną karuzelę, huśtawkę, trzy strzelnice, elektryczny tor samochodzików, „ścianę śmierci”, nieokreśloną ilość innych jeszcze bud. Gospodarze wesołego miasteczka pokazali mu formalne zezwolenie z podpisem wójta i don Camillo wycofał się na plebanię. Tegoż jeszcze wieczora rozpętało się istne piekło: katarynki, megafony, strzelanie, krzyki, śpiewy, dzwonki, gwizdy, ryki i wycie. Don Camillo poszedł się poskarżyć Chrystusowi. - To jest uchybianie szacunkowi należnemu Domowi Bożemu! - wykrzyknął. - Jest tam coś niemoralnego, gorszącego? - poinformował się Chrystus. - No nie: karuzele, huśtawki, samochodziki, wszystko raczej dziecinne. - W takim razie to jest po prostu demokracja. - I ten przeklęty hałas? - zapytał don Camillo. - Hałas to także demokracja, byleby nie przekraczał granic legalności; poza obrębem kościoła rządzi wójt, mój synu. Plebania była o trzydzieści metrów wysunięta w przód od kościoła i swoim dłuższym bokiem przylegała do placu. I właśnie pod samym jej oknem wychodzącym na plac zainstalowano coś, co od razu bardzo zaciekawiło don Camilla. Słupek na metr wysoki, z umieszczonym na czubku czymś w rodzaju skórzanego wypchanego grzyba. A z tyłu za nim drugi słupek, wyższy i smuklejszy, z dużą tarczą zegarową o podziałce od jednego do tysiąca. Siłomierz: waliło się z góry pięścią w ów grzyb, a strzałka na tarczy wskazywała siłę uderzenia. Don Camillo, który zerkał przez szparę żaluzji, poczuł, że go to zaczyna bawić. Do jedenastej wieczór najwyższa ocena wynosiła siedemset pięćdziesiąt; osiągnął ją Badile, pasterz krów z fermy Grettich, który miał pięści niczym worki ziemniaków. I nagle, otoczony swoim sztabem, zjawił się towarzysz Peppone. Ludzie zbiegli się zewsząd popatrzeć i wszyscy wrzeszczeli: „Siłacz! Siłacz!”, a Peppone zdjął kurtkę, zakasał rękawy koszuli i stanął przed słupkiem, wymierzając pięścią odległość. Zapadła cisza i nawet don Camillowi silniej zabiło serce. Pięść mignęła w powietrzu i spadła na grzyb. - Dziewięćset pięćdziesiąt! - wrzasnął przeraźliwie właściciel siłomierza. - Raz jeden, w trzydziestym dziewiątym roku w Genui, widziałem taki wynik. Ale wtedy to był ładowacz portowy! Tłum widzów ryczał z entuzjazmu. Peppone włożył kurtkę, podniósł głowę i popatrzył w okno, za którym przyczaił się don Camillo. - Jeżeli to kogo interesuje - powiedział głośno - niech sobie zapamięta, że na wysokości dziewięćset pięćdziesiąt wieje niedobry wiatr! Wszyscy spojrzeli na okno don Camilla, podśmiewając się drwiąco. Don Camillo powlókł się do łóżka, nogi się pod nim uginały. Następnego wieczora stał znowu zaczajony przy oknie i drżąc czekał godziny jedenastej. Peppone ze swoim sztabem zjawił się punktualnie, zdjął kurtkę, zakasał rękawy i walnął w grzyb. - Dziewięćset pięćdziesiąt jeden! - zawył tłum. I wszyscy spojrzeli drwiąco na okno don Camilla. Popatrzył w górę także i Peppone. - Jeżeli to kogo interesuje - powiedział głośno - niech sobie zapamięta, że na wysokości dziewięćset pięćdziesiąt jeden wieje niedobry wiatr! Don Camillo położył się do łóżka chory. Nazajutrz poszedł uklęknąć przed Ukrzyżowanym. - Panie Jezu - westchnął - nie wytrzymam! - Bądź silny i wytrwaj, don Camillo. Wieczorem don Camillo zbliżał się do szpary w żaluzji tak, jakby szedł na szafot. Teraz już rzecz była głośna i calutka wieś ściągnęła na widowisko. I kiedy ukazał się Peppone, przez tłum przemknął szept: - Jest! Peppone spojrzał drwiąco ku górze, ściągnął kurtkę, uniósł pięść i wszyscy zamarli w oczekiwaniu. - Dziewięćset pięćdziesiąt dwa! Don Camillo poczuł miliardy oczu wlepionych w jego okno, stracił głowę i wypadł z pokoju. - Jeżeli to kogo... Nim Peppone zdążył dokończyć zdanie o niedobrym wietrze wiejącym na wysokości dziewięćset pięćdziesiąt dwa, przed nim stał don Camillo. Przez tłum przebiegł szmer, potem zapadła cisza. Don Camillo nadął tors, stanął mocno na nogach, zrzucił kapelusz i przeżegnał się. Potem uniósł potężną pięść i opuścił ją na grzyb siłomierza. - Tysiąc! - zawył tłum. - Jeżeli to kogo interesuje, niech wie, że na wysokości tysiąca wieje niedobry wiatr! - powiedział don Camillo. Peppone zbladł, a ludzie z jego sztabu zerkali na niego rozczarowani i oburzeni. Gdzieniegdzie rozległy się zadowolone śmieszki. Peppone popatrzył w oczy don Camilla, zdjął drugi raz kurtkę, stanął przed siłomierzem i wzniósł pięść. - Jezu - wyszeptał spiesznie a błagalnie don Camillo. Pięść Peppona mignęła w powietrzu. - Tysiąc! - zawył tłum. A sztab Peppona aż podskoczył z radości. - Na wysokości tysiąca wieje niedobry wiatr dla wszystkich - zakonkludował Krzywy. - Lepiej trzymać się bliżej dołu. Peppone odszedł tryumfalnie w jedną stronę, don Camillo tryumfalnie w drugą. - Panie Jezu - rzekł don Camillo, stanąwszy przed Chrystusem - dziękuję Ci. Miałem okropnego stracha. - Że nie zrobisz tysiąca? - Nie, że nie zrobi tysiąca i tamten uparciuch także. Miałbym go na sumieniu. - Wiedziałem o tym i pomogłem mu - odpowiedział Chrystus z uśmiechem. - Zresztą i Peppone, kiedy cię zobaczył, przestraszył się, że może nie uda ci się dociągnąć do dziewięciuset pięćdziesięciu dwóch. - Możliwe - mruknął don Camillo, który od czasu do czasu lubił okazać trochę sceptycyzmu. B.S. Ekspedycja karna Wyrobnicy zgromadzili się na placu i podnieśli gwałt, żądając, żeby gmina dała im pracę, ale gmina nie miała pieniędzy, więc wójt Peppone wyszedł na balkon urzędu gminnego i krzyknął do nich, żeby byli spokojni, bo on już o nich pomyśli. - Zbierzcie wszystkie samochody, motocykle, ciężarówki i konne wozy i za godzinę żeby mi tu wszyscy byli! - rozkazał swoim podkomendnym zgromadzonym w urzędzie gminnym. Zabrało to co prawda aż trzy godziny, ale w końcu wszyscy najmajętniejsi farmerzy i dzierżawcy z całej gminy znaleźli się, bladzi i zastrachani, w sali rady, podczas gdy na placu szemrał zgromadzony tłum. Peppone mówił krótko. - Ciągnąłem, póki mogłem ciągnąć - powiedział. - Głodni ludzie potrzebują chleba, nie pięknych słówek: albo wysupłacie wszyscy po tysiąc lirów od hektara i zorganizujemy roboty publiczne, z których wszyscy będą mieli pożytek, albo ja, jako wójt i jako przywódca mas pracujących, umywam ręce. Ostry wyszedł na balkon i wyjaśnił ludziom, że wójt powiedział to a to. Za chwilę powtórzy im odpowiedź obszarników. Tłum zareagował rykiem, od którego tamci pobledli. Dyskusja nie trwała długo, co najmniej połowa zgromadzonych podpisała już zobowiązanie dobrowolnego opodatkowania się po tyle a tyle od hektara i wydawało się, że tak samo potulnie podpisze reszta; ale kiedy przyszła kolej na starego Verolę, dzierżawcę z Campolungo, maszyna się zacięła. - Nie podpiszę, choćbyście mnie zabili - oświadczył Verola. - Jak będzie takie prawo, to zapłacę. Teraz pieniędzy nie dam. - Sami je wam zabierzemy! - krzyknął Ostry. - Dobra, dobra - mruknął stary Verola, który u siebie w Campolungo mógł z synów, wnuków, zięciów i siostrzeńców zestawić oddział z około piętnastu dobrych strzelców. - Dobra, dobra; drogę znacie. Ci, którzy już podpisali, pięści sobie gryźli ze złości, a inni powiedzieli: - Jeżeli nie podpisuje Verola, to i my też nie podpiszemy. Ostry zreferował sytuację tym na placu, którzy zaczęli wrzeszczeć, że albo im zrzucą Verolę, albo oni sami po niego przyjdą. Ale Peppone ukazał się na balkonie i powiedział, żeby nie robili głupstw. - Z tym, co już mamy, można ciągnąć spokojnie dwa miesiące. A przez ten czas, pozostając w granicach praworządności, tak jakeśmy dotąd pozostawali, znajdziemy jakiś sposób, żeby przekonać Verolę i resztę. Wszystko więc poszło gładko, a Peppone osobiście odwiózł samochodem Verolę, usiłując go przekonać. Ale za całą odpowiedź stary powiedział, wysiadając przed mostkiem przy Campolungo: - Jak się ma siedemdziesiątkę, to człowiek już tylko jednego może się bać: żeby się zbyt długo po świecie nie telepał. Po miesiącu sytuacja była wciąż ta sama i ludzie wściekali się coraz bardziej; aż wreszcie pewnej nocy zaszło coś nowego. Don Camillo, zawiadomiony wczesnym rankiem, co się stało, czym prędzej siadł na rower i pomknął do Campolungo. Zastał wszystkich Verolów w winnicy, stojących rzędem nieruchomo jak głazy i patrzących w ziemię z założonymi rękami. Don Camillo przybliżył się i dech mu zaparło: połowa całego rzędu winorośli była ucięta przy samej ziemi, porzucone na trawie pędy wyglądały jak czarne węże, a do pnia wiązu przybity był papier z napisem: „Pierwsze ostrzeżenie”. Chłopu utnijcie raczej nogę niż krzew winogradu: mniej go to zaboli. Don Camillo wrócił do domu przejęty grozą, jakby zobaczył leżący na ziemi rząd pomordowanych ludzi. - Jezu - powiedział, stanąwszy przed Chrystusem - tu tylko jedno pozostaje: znaleźć ich i powywieszać. - Don Camillo - odrzekł Chrystus - powiedz mi: jeżeli boli cię głowa, czy ją sobie ucinasz, żeby uleczyć ból? - Ale jadowite gadziny miażdży się! - krzyknął don Camillo. - Kiedy mój Ojciec stworzył świat, wyraźnie odróżnił zwierzęta od ludzi. Znaczy to, że wszyscy, którzy przynależą do rodzaju ludzkiego, pozostają zawsze ludźmi, cokolwiek by czynili, i dlatego trzeba ich traktować jak ludzi. Inaczej, zamiast żebym przyszedł na ziemię i dał się ukrzyżować, aby ich odkupić, czy nie byłoby znacznie prostsze unicestwić ich? Najbliższej niedzieli don Camillo mówił w kościele o zniszczonej winorośli, a mówił tak, jak gdyby zniszczono ją jego rodzonemu ojcu, który był chłopem. Wzruszył się, ogarnął go nastrój liryczny. Ale kiedy nagle spostrzegł wśród wiernych Peppona, stał się sarkastyczny. - Dziękujmy Przedwiecznemu, że umieścił słońce wysoko na niebie i uczynił je nietykalnym. Inaczej bowiem ktoś, na złość przeciwnikowi politycznemu sprzedającemu przydymione okulary, na pewno by je zgasił. Słuchaj, ludu, słów swoich przywódców, posiedli bowiem prawdziwą mądrość. Oni cię uczą, że aby ukarać niesumiennego szewca, winieneś sobie uciąć nogi! I nie przestawał wpatrywać się w Peppona, jakby słowa te skierowane były specjalnie do niego. Pod wieczór Peppone przyszedł z ponurą twarzą na plebanię. - To do mnie ksiądz pił dzisiaj rano? - Piłem do tych, którzy nabijają ludziom głowy pewnymi teoriami - odparł don Camillo. Peppone zacisnął pięści. - Don Camillo, ksiądz chyba nie myśli, że to ja namówiłem tych ludzi, żeby poszli wyciąć winnicę Veroli? Don Camillo potrząsnął głową. - Nie. Ty jesteś gwałtownik, ale nie jesteś podły. Ale to ty podjudzasz ludzi. - Przeciwnie, staram się ich hamować, ale mi się wyrywają z rąk. Don Camillo wstał z krzesła i stanął na szeroko rozstawionych nogach przed Pepponem. - Peppone - rzekł - ty wiesz, kto to zrobił! - Nic nie wiem! - krzyknął Peppone. - Ty wiesz, kto to był, Peppone, i jeżeli nie stałeś się najostatniejszym podlecem albo durniem, wiesz dobrze, że twoim obowiązkiem jest zadenuncjować ich. - Ja nic nie wiem - upierał się Peppone. - Nie tylko z powodu tej straty moralnej i materialnej - trzydzieści krzaków wina zniszczone! Twoim obowiązkiem jest powiedzieć. To jest jak zerwane oczko w sieci: albo je złapiesz od razu, albo jutro twoja sieć jest w strzępach. Skoro wiesz, a nic nie mówisz, jesteś jak ktoś, kto widzi tlący się niedopałek w stodole i nie zgasi go. Wkrótce cała zagroda spłonie z twojej winy! Nie z winy tego, kto rzucił niedopałek, choćby to zrobił umyślnie. Peppone powtarzał uparcie, że nie wie o niczym, ale don Camillo napierał na niego coraz silniej, aż do utraty tchu, i wreszcie musiał się poddać. - Nie powiem, choćby mnie ksiądz zarzynał! W mojej partii są najporządniejsi ludzie i żeby z powodu trzech łobuzów... - Rozumiem - przerwał mu don Camillo. - Gdyby jutro taka rzecz się rozeszła, tamci tak by się rozzuchwalili i tacy by się zrobili napastliwi, że skończyłoby się to strzelaniną. Don Camillo przeszedł się parę razy tam i z powrotem po pokoju; wreszcie stanął. - Czy przyznajesz chociaż, że te łobuzy zasługują na karę? Przyznajesz, że trzeba coś zrobić, żeby się już więcej takich zbrodni nie dopuścili? - Byłbym ostatnią świnią, gdybym nie przyznał. - Dobrze więc - zakończył don Camillo. - Zaczekaj tu na mnie. Po dwudziestu minutach don Camillo wrócił ubrany w drelichowe myśliwskie spodnie, w długie buty na nogach i czapę na głowie. - Idziemy - powiedział otulając się szalikiem. - Dokąd? - Do domu pierwszego z tych trzech. Po drodze ci wytłumaczę. Wieczór był ciemny, wietrzny, na ulicach ani żywej duszy. Kiedy doszli do stojącego na uboczu domu, don Camillo owinął się szalem aż po oczy i przycupnął w rowie. Peppone natomiast poszedł do samych drzwi, zapukał, wszedł do środka i po chwili ukazał się znowu, a razem z nim drugi jakiś mężczyzna. W sposobnej chwili don Camillo wyskoczył z rowu. - Ręce do góry - powiedział, ukazując lufę peemu. Tamci dwaj podnieśli ręce. Don Camillo rzucił na ich twarze snop światła elektrycznej latarki. - Ty zmiataj i nie oglądaj się - powiedział do Peppona. I Peppone umknął czym prędzej. Don Camillo poprowadził tamtego przed sobą na środek pola, kazał mu się położyć twarzą do ziemi i trzymając broń pod lewą pachą, prawą ręką wymierzył leżącemu w siedzenie dziesięć uderzeń rzemieniem, ale takich, że nawet hipopotamowi zdarłyby skórę. - Pierwsze ostrzeżenie - wyjaśnił. - Zrozumiałeś? Delikwent dał znak głową, że tak. Don Camillo zastał Peppona czekającego w umówionym miejscu. Z drugim poszło jeszcze łatwiej, bo podczas gdy don Camillo, ukryty za piekarnikiem, uzgadniał z Pepponem plan działania inny od poprzedniego, ten człowiek wyszedł, żeby zaczerpnąć wody do kubełka, i don Camillo uchwycił go w locie. Po skończonej operacji ten także został poinformowany, że jest to pierwsze ostrzeżenie, i powiedział, że zrozumiał. Don Camillo ramię miał obolałe, bo sumiennie wypełnił swoje zadanie, usiadł więc na chwilę pod osłoną krzaków, aby odsapnąć i wypalić razem z Pepponem cygaro. Ale zaraz poczucie obowiązku kazało mu zgasić cygaro o korę drzewa. - A teraz do trzeciego - powiedział wstając. - Ten trzeci to ja - powiedział Peppone. Don Camillowi dech zaparło. - Ten trzeci to ty? - wybełkotał. - Ale dlaczego? - Jeżeli tego nie wie ksiądz, który wciąż ma do czynienia z Panem Bogiem, to niby skąd ja mam to wiedzieć?! - wrzasnął Peppone. A potem zrzucił kurtkę, splunął w ręce i z wściekłością objął ramionami pień drzewa. - Wal, przeklęty klecho! - warknął przez zaciśnięte zęby. - Wal albo ja będę walił! Don Camillo potrząsnął głową i oddalił się bez słowa. - Panie, odpuść swemu niegodnemu synowi - szepnął stojąc przed ołtarzem. - Nigdy w życiu nie uwierzyłbym, że peppone... - Don Camillo, to, coś dziś wieczór uczynił, jest ohydne - przerwał mu Chrystus. - Nie mogę tego tolerować, żeby mój kapłan urządzał karne ekspedycje. *** - Panie, odpuść swemu niegodnemu synowi - szepnął don Camillo. - Odpuść mi, jak Tobie Ojciec Przedwieczny odpuścił, kiedyś batem przepędził kupców bezczeszczących świątynię. - Don Camillo - powiedział Chrystus rozpogodzony - mam nadzieję, że nie zaczniesz mi teraz wypominać mojej bojówkarskiej przeszłości! Don Camillo zaczął posępnie przemierzać krokami pusty kościół. Czuł się obrażony i upokorzony: w żaden sposób nie mógł przełknąć myśli o Pepponie - mordercy winorośli. - Don Camillo! - przywołał go Chrystus. - Czemu się gryziesz? Peppone wyznał grzech i wyraził skruchę. Kto tu jest nie w porządku, to ty, boś mu nie udzielił rozgrzeszenia. Don Camillo, spełnij swoją powinność. Samotny w pustym warsztacie Peppone, z głową wsuniętą głęboko pod maskę ciężarówki, z wściekłością dokręcał jakąś mutrę, kiedy wszedł don Camillo. Peppone nie podniósł się, trwał w pochylonej pozycji nad silnikiem, podczas gdy don Camillo wlepiał mu dziesięć solidnych uderzeń rzemieniem poniżej pleców. - Ego te absolvo - powiedział, dodając mu nadprogramowego kopniaka. - To cię oduczy wymyślać mi od przeklętych klechów. - Policzymy się jeszcze - zgrzytnął zaciśniętymi zębami Peppone, wciąż tkwiąc głową pod maską ciężarówki. - Przyszłość jest w ręku Boga - westchnął don Camillo. Wychodząc odrzucił rzemień daleko od siebie, a w nocy przyśniło mu się, że padając rzemień ten zagrzebał się w ziemi, zaraz wypuścił pędy, zakwitł, zaczęły na nim nabrzmiewać jagody i niebawem uginał się już pod ciężkimi, złocistymi winnymi gronami. B.S. Bomba Były to dni, kiedy w parlamencie i w gazetach politycy brali się za czuby w związku ze sławetnym artykułem 4, który później stał się artykułem 7, a ponieważ w grę wchodziły tu Kościół i religia, don Camillo bez wahania zanurzył się w ten kram po samą szyję. Kiedy miał pewność, że pracuje na rzecz słusznej sprawy, don Camillo zwykł kroczyć na podobieństwo czołgu, a ponieważ inni robili z tego sprawę wyłącznie partyjną i patrzyli na uchwalenie artykułu jako na zwycięstwo najsilniejszego z przeciwników politycznych, wzajemne stosunki don Camilla z czerwonymi były bardzo napięte i w powietrzu czuło się rękoczyny. - Chcemy, aby dzień, w którym ten artykuł utrącą, był radosnym dniem dla wszystkich - oświadczył Peppone swoim na zebraniu. - A więc w świętowaniu weźmie także udział nasz najprzewielebniejszy proboszcz... I wydał dyspozycję co do sfabrykowania wspaniałego don Camilla ze słomy i gałganów; miał on być zaniesiony na cmentarz z wielką pompą, z muzyką, a na brzuchu miał nosić wielkimi literami wykonany napis: „Artykuł 7”. Oczywiście don Camillo zaraz się o tym dowiedział i nie omieszkał posłać kogoś do Peppona z zapytaniem, czy wobec tego, że on, don Camillo, postanowił otworzyć w siedzibie sekcji klub kobiet katolickich, towarzysz Peppone będzie skłonny zwolnić odnośny lokal natychmiast, czy też trzeba z tym zaczekać jeszcze trochę, do dnia uchylenia artykułu. Następnego ranka przed kościołem pojawił się Ostry z pięcioma czy sześcioma innymi z bandy i wszyscy zaczęli głośno o czymś dyskutować, wymownymi gestami wskazując tę czy inną część plebanii. - Ja bym powiedział, że najlepiej cały parter zużytkować jako salę do tańca, a bufet umieścić na piętrze. - Można by nawet przebić drzwi w murze i połączyć parter z kaplicą św. Antoniego, postawić ścianę, żeby odgrodzić kaplicę od kościoła, i urządzić bufet w kaplicy. - E, to zanadto skomplikowane. Pomyślmy raczej, gdzie ulokować proboszcza. W piwnicy? - Za dużo miałby wilgoci, biedaczek. Może lepiej na strychu... - Można by go powiesić na słupie od latarni... - Ach, nie! We wsi jest jeszcze trzech czy czterech katolików, muszą i oni mieć, co im trzeba. Zostawmy im księdza; zresztą cóż on nam wadzi, biedaczysko? Don Camillo przysłuchiwał się ukryty za żaluzją i serc biło mu w głowie niczym silnik przy jeździe pod górę. W końcu nie mógł już dłużej, rozwarł szeroko okiennice i stanął w oknie z dubeltówką w lewej ręce i pudełkiem naboi w prawej. - Ty, Ostry, znasz się na tym: na bekasy jaki wziąłbyś kaliber śrutu? - To zależy - bąknął Ostry i czym prędzej czmychnął razem z resztą kompanii. Tak się rzeczy miały, kiedy niespodziewanie przyszła wiadomość, że artykuł 7 został uchwalony przy poparciu skrajnej lewicy. Don Camillo pobiegł natychmiast przed ołtarz powiewając gazetą, ale Chrystus nie dopuścił go do słowa. - Wiem wszystko, don Camillo - powiedział. - Teraz wkładaj płaszcz i wybierz się na ładny spacer w pole. Nie wracaj wcześniej niż wieczorem i strzeż się przechodzić przez wieś, a zwłaszcza przed lokalem tych tam. - Myślisz, Panie Jezu, że się boję? - zaprotestował don Camillo. - Wprost przeciwnie, don Camillo. I właśnie dlatego nie chciałbym, żebyś poszedł do Peppona zapytać, o której godzinie odbędzie się pogrzeb artykułu 7 i czy ostatecznie zdecydował urządzić bufet na parterze, czy na piętrze plebanii. Don Camillo rozłożył ręce. - Panie Jezu - rzekł ze szlachetnym oburzeniem - wytaczasz proces z tytułu intencji! Ani mi to przez myśl nie przeszło... A z drugiej strony, zważywszy, że imć Peppone... - Zważyłem wszystko, don Camillo, i doszedłem do wniosku, że jedyne, co powinieneś zrobić, to pójść na spacer po polach. *** Wrócił pod wieczór. - Brawo, don Camillo - pochwalił go Chrystus, kiedy proboszcz pojawił się w kościele. - Jak się udał spacer? - Znakomicie - odparł don Camillo. - Jestem Ci, Panie, ogromnie wdzięczny za dobrą radę. Spędziłem przepiękny dzień ze spokojem w duszy i z sercem lekkim jak cień motylka. Czujemy się lepsi w bliższym zetknięciu z przyrodą. Jakże błahe wydają nam się wówczas wszelkie nasze urazy, nienawiści, zazdrości małych ludzi! - Oj, to, to, don Camillo - przytaknął z powagą Chrystus. - Tak jest. - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, Panie Jezu, skoczyłbym na minutkę do tytoniarza po cygaro? Nie miej mi tego za złe, bo czuję, żem sobie na nie zasłużył. - Na pewno zasłużyłeś, don Camillo. Idź, idź. Ale byłbym ci wdzięczny, gdybyś przedtem zapalił tę świecę, tu, po lewej stronie. Smutno mi patrzeć na nią zgasłą. - Jeżeli tylko o to chodzi! - wykrzyknął ochoczo don Camillo, szukając po kieszeniach zapałek. - Nie marnuj zapałek! - upomniał go Chrystus. - Weź lepiej kawałek papieru i zapal go od płomyka tamtej drugiej świecy. - Znaleźć tak na poczekaniu kawałek papieru będzie raczej trudno... - Ależ don Camillo - wykrzyknął Chrystus wesoło - coś mi tracisz pamięć. Zapomniałeś, że masz w kieszeni list, który zamierzałeś podrzeć? Zamiast drzeć, spal go lepiej: przy jednym ogniu dwie pieczenie. - Tak, prawda - przyznał don Camillo przez zaciśnięte zęby. Wyciągnął z kieszeni list, przybliżył do płomyka świecy i list zapłonął żywym płomieniem. A był to list zaadresowany do Peppona; było w nim napisane, że teraz, kiedy czerwoni ze skrajnej lewicy jednogłośnie zaaprobowali artykuł 7, towarzysz Peppone zapewne nie omieszka mianować rady zarządzającej parafią, aby mieć wgląd w grzechy parafian i ustalić, w porozumieniu z proboszczem, don Camillem, wysokość pokuty nakładanej każdorazowo na grzeszników. Że on, don Camillo, chętnie wysłucha każdego życzenia towarzysza wójta i byłby szczęśliwy, gdyby towarzysz Peppone albo towarzysz Ostry zgodzili się wygłosić parę kazań do wiernych z okazji Wielkanocy. On zaś, don Camillo, w ramach rewanżu za tę uprzejmość gotów jest wyjaśnić towarzyszom tajemny i głęboki sens religijny i chrześcijański teorii marksistowskich. - Teraz możesz iść, don Camillo - rzekł Chrystus, kiedy list zmienił się już w kupkę popiołu. - W ten sposób unikniesz niebezpieczeństwa, że kiedy będziesz w sklepie tytoniowym, w chwili roztargnienia nakleisz znaczek na kopercie i wrzucisz list do skrzynki. Don Camillo poszedł wobec tego spać, burcząc pod nosem, że jest, okazuje się, jeszcze gorzej niż za czasów Ministerstwa Oświaty Ludowej. *** Zbliżała się Wielkanoc. Zgromadziwszy w lokalu sekcji wszystkich aktywistów miejscowych i z komórek podległych, Peppone pocił się jak potępieniec, tłumacząc, jak mądrze zrobili towarzysze deputowani, głosując za artykułem 7. - Przede wszystkim dlatego, żeby nie zamącać religijnego spokoju mas, jak powiedział Szef, który przecież dobrze wie, co mówi, i nie potrzebuje wcale, żebyśmy go o tym pouczali. Po drugie dlatego, żeby reakcja nie wykorzystała okazji do użalania się nad smutnym losem tego biednego staruszka papieża, którego my, niegodziwcy, chcemy bezdomnego wypędzić w świat, jak powiedział sekretarz naszej Partii, który ma głowę na karku, a w tej głowie nielichy mózg. A po trzecie, gdyż cel uświęca środki, jak mówię ja, który nie jestem przecież głupcem i który powiadam: na to, żeby dostać władzę w ręce, wszystko się może przydać. A jak już będziemy przy władzy, klerykalna reakcja od artykułu 7 zobaczy, jak smakuje artykuł 8. Tak zakończył Peppone i wziąwszy ze stołu żelazne kółko służące za przycisk, skręcił je w potężnych łapach, tak że przybrało kształt ósemki; i wszyscy zrozumieli, co Peppone chciał powiedzieć, i podniósł się ryk entuzjazmu. Zadowolony mówca dodał jeszcze: - Póki co, spokój absolutny. Ale niech każdy wie, że czy jest siódmy artykuł, czy go nie ma, my kroczymy dalej naszą drogą, nie zbaczając ani na jedną milionową milimetra, i nie będziemy tolerowali żadnego, choćby najmniejszego wtrącania się obcych! Żadnego! W tej właśnie chwili drzwi się otworzyły i wkroczył don Camillo z kropidłem w ręku, a za nim dwóch ministrantów z kubełkiem święconej wody i koszykiem na jajka. Zapadła lodowata cisza. Bez słowa don Camillo postąpił parę kroków i skropił święconą wodą wszystkich obecnych. Potem oddał kropidło ministrantowi i obszedł pokój, wciskając każdemu w rękę święty obrazek. - Tobie daję wizerunek świętej Łucji - powiedział don Camillo, kiedy przyszła kolej na Peppona. - Obyż ci zachowała wzrok, towarzyszu! Skropił obficie święconą wodą wielki portret Szefa, skłonił się lekko i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. I było tak, jakby przez pokój przeleciał podmuch czarnoksięskiego wiatru, zmieniając wszystkich w głazy. Ogłupiały Peppone patrzył z otwartą gębą na święty obrazek, który trzymał w ręku; potem spojrzał na drzwi i wybuchnął nieludzkim rykiem: - Trzymajcie mnie, bo zabiję! Przytrzymali go, don Camillo mógł więc wrócić do domu z piersią nadętą jak balon, pękając niemal z uciechy. Chrystus w ołtarzu był jeszcze zasłonięty trójkątem z aksamitu, mimo to jednak dojrzał don Camilla, zaledwie ten wszedł do kościoła. - Don Camillo! - przemówił surowo. - Panie Jezu - odpowiedział spokojnie don Camillo - jeżeli błogosławię kury i cielęta, czemuż nie miałbym pobłogosławić Peppona i jego ludzi? Czy zbłądziłem? - Nie, don Camillo, masz rację. Ale mimo to wielki z ciebie nicpoń. *** W sam dzień Wielkanocy don Camillo, wychodząc wczesnym rankiem, ujrzał przed drzwiami plebanii gigantyczne jajo czekoladowe, pięknie przystrojone czerwonym jedwabiem. A raczej: olbrzymie jajo bardzo podobne do czekoladowego; w rzeczywistości było ono po prostu stukilową bombą, którą pomalowano na brunatno po uprzednim odpiłowaniu jej skrzydełek. Wojna nie ominęła także wsi don Camilla, samoloty wielekroć ją nawiedzały zrzucając bomby. Niektóre z tych piekielnych machin pozostały, nie wybuchnąwszy, zaryte nosami w ziemię albo po prostu leżące na jej powierzchni, gdyż samoloty bombardowały tutaj z niedużej wysokości. Kiedy wszystko się już skończyło, przysłano skądś dwóch specjalistów minerów, którzy wysadzili bomby leżące z dala od ludzkich osiedli, a unieszkodliwili te, których nie można było wysadzić, ponieważ upadły w pobliżu domów. Zgromadzili je wszystkie w jednym miejscu, zapowiadając, że wrócą i zabiorą je. Jedna z tych bomb trafiła w stary młyn, przebiła dach i pozostała zaklinowana pomiędzy murem a grubą belką. Zostawiono ją tam, bo dom był i tak niezamieszkany, a zresztą po usunięciu zapalnika nie stanowiła już niebezpieczeństwa. Tę to właśnie bombę po odpiłowaniu skrzydełek nieznani sprawcy przekształcili w wielkanocne jajo. Nieznani jak nieznani, bo pod napisem „Wesołego Aleluja” (przez jedno „1”) był jeszcze dodatkowy napis: „z podziękowaniem za wizytę”. No i ta czerwona wstęga. Figiel był starannie, jak widać, obmyślony, gdyż kiedy don Camillo podniósł oczy znad niezwykłego jaja, zobaczył dokoła pełno ludzi. Wszystkie przeklęte łobuzy zmówiły się, żeby się nacieszyć miną don Camilla. Don Camillo rozgniewał się i kopnął bombę, która, rzecz jasna, nawet nie drgnęła. - To masywna sztuka - odezwał się ktoś. - Potrzebne tu przedsiębiorstwo przewozowe! - wrzasnął ktoś inny. Rozległy się drwiące śmiechy. - Spróbuj ją pokropić, może sama sobie pójdzie - dodał trzeci. Don Camillo odwrócił się i napotkał wzrok Peppona. Peppone stał w pierwszym rzędzie razem z całym swoim sztabem, przyglądał się założywszy na krzyż ramiona i uśmiechał się szyderczo. Widząc to don Camillo zbladł i nogi zaczęły mu drżeć. Nachylił się powoli i swoimi ogromnymi rękami ujął bombę za oba końce. Zapadła lodowata cisza. Ludzie wpatrywali się w don Camilla, wstrzymując oddech, wytrzeszczonymi oczyma, prawie z przerażeniem. - Jezu - szepnął don Camillo błagalnie. - Śmiało, don Camillo - odpowiedział mu cichy głos dolatujący od wielkiego ołtarza. Zaskrzypiały kości tej potężnej żywej machiny. Powoli i nieubłaganie don Camillo prostował się z ogromnym blokiem litego żelaza w rękach. Stał przez chwilkę, patrząc na tłum gapiów, a potem zaczął iść. Wyszedł z kościelnego cmentarza i krok za krokiem, powolny i nieubłagany jak przeznaczenie, przemierzył cały plac. A tłum szedł za nim oniemiały, osłupiały. Don Camillo dotarł do drugiego końca placu, gdzie znajdował się lokal partii, i tu się zatrzymał. Tłum zatrzymał się także. - Jezu - wyszeptał don Camillo z lękiem. - Śmiało, don Camillo! - odpowiedział mu zachęcający głos od strony wielkiego ołtarza w kościele, w głębi placu. - Śmiało, don Camillo! Don Camillo zebrał się w sobie i gwałtownym wysiłkiem uniósł ogromny blok metalu na wysokość piersi. Jeszcze jeden wysiłek - i bomba zaczęła się unosić powoli w górę, a ludzie patrzyli z przerażeniem. Oto prostują się ramiona, bomba jest już wysoko, nad głową don Camilla. A potem spada, by zaryć się w ziemię tuż przed drzwiami lokalu partii. Don Camillo obrócił się twarzą do tłumu. - Zwrócona nadawcy - powiedział głośno. - Alleluja pisze się przez dwa „1”. Poprawić i odesłać. Tłum rozstąpił się i don Camillo zawrócił tryumfalnie ku plebanii. Peppone nie odesłał bomby. We trzech załadowali ją na taczki, odwieźli i zrzucili do starego kamieniołomu za wsią. Bomba poturlała się po zboczu i nie dotarła nawet do dna, bo natrafiła po drodze na jakieś drzewko i zatrzymała się u jego stóp. Patrząc z góry można było odczytać: „Wesołego Aleluja”. *** W trzy dni później zdarzyło się, że jakaś koza zawędrowała do kamieniołomu i zaczęła szczypać trawę pod tym właśnie drzewkiem. Potrąciła bombę, która zaczęła toczyć się dalej; po przebyciu dwóch metrów uderzyła o kamień i z ogłuszającym hukiem wybuchła. We wsi, choć to było daleko, szyby w trzydziestu domach rozprysnęły się w drobny mak. Wkrótce potem na plebanię przybiegł zdyszany Peppone. Zastał don Camilla idącego po schodach na górę. - I pomyśleć, że ja - wybełkotał Peppone - przez cały wieczór stukałem w nią młotkiem, żeby odbić skrzydełka. - A ja... - jęknął w odpowiedzi don Camillo. I nie mógł wymówić ani słowa więcej, bo stanęła mu w oczach scena na placu. - Idę się położyć do łóżka... - wy dyszał Peppone. - Ja właśnie już szedłem - wydyszał don Camillo. Kazał sobie przynieść do sypialni krucyfiks z wielkiego ołtarza. - Przebacz mi, że Cię niepokoję, Panie Jezu - wyszeptał don Camillo trzęsąc się w gorączce. - Chciałem Ci podziękować w imieniu całej wsi. - Nie ma za co, don Camillo, nie ma za co - odpowiedział Chrystus z uśmiechem. B.S. Jajko i kura Wśród ludzi Peppona był taki jeden, co go nazywano Piorun. Ogromne chłopisko, powolny i ociężały jak słoń, również odrobinę stuknięty. Piorun należał do bojówki politycznej dowodzonej przez Szarego i sprawował funkcję tarana: to znaczy, że kiedy trzeba było rozwalić jakiś wiec przeciwników, Piorun stawał na czele bojówki i nikt już go nie mógł powstrzymać, bo napierał nieugięcie. W ten właśnie sposób Szary i inni, którzy za nim stali, mogli bardzo szybko dotrzeć na trybunę mówcy i tutaj gwizdami i rykami w ciągu kilku minut zmusić go do zamilknięcia. Pewnego popołudnia, kiedy Peppone przebywał w siedzibie sekcji razem z innymi szefami podległych komórek, wszedł Piorun; a jak już wprawił się w ruch, to żeby go zatrzymać, potrzebny byłby pancerfaust, więc wszyscy rozstąpili się i dali mu przejść, a on zatrzymał się dopiero przed biurkiem Peppona. - Czego chcesz? - zapytał Peppone ze złością. - Obiłem wczoraj moją żonę - wyjaśnił Piorun, wstydliwie spuszczając głowę. - Ale to jej wina. - Mnie to mówisz? - wrzasnął Peppone. - Idź opowiadać proboszczowi! - Już mu opowiedziałem - odparł Piorun. - Ale don Camillo powiedział, że teraz przez artykuł 7 sprawa się skomplikowała i on nie może mnie rozgrzeszyć, tylko ty jako szef sekcji możesz mi dać rozgrzeszenie. Peppone waląc pięścią w stół uciszył tych, którzy zaczęli chichotać. - Wracaj do don Camilla i powiedz mu, niech idzie do diabła - wrzasnął. - Dobra, już idę, szefie - powiedział Piorun. - Ale przedtem musisz mnie rozgrzeszyć. Peppone zaczął się wydzierać, ale Piorun tylko pokręcił wielką głową. - Nie ruszę się stąd, póki mnie nie rozgrzeszysz - zawył. - Jeśli za dwie godziny mnie nie rozgrzeszysz, zacznę wszystko demolować i to będzie znaczyło, że mamy ze sobą na pieńku. Były tylko dwa wyjścia: albo zamordować Pioruna, albo ustąpić. - Rozgrzeszam cię! - krzyknął Peppone. - Nie tak - wymamrotał Piorun. - Musisz mnie rozgrzeszyć po łacinie, tak jak to robi ksiądz, bo inaczej będzie nieważne. - Ego ti absohdo! - powiedział Peppone, kipiąc ze złości. - Będzie jakaś pokuta? - dopytywał się tamten. - Nie, nie będzie. - Dobra - ucieszył się Piorun, szykując się do odwrotu. - Teraz lecę do don Camilla powiedzieć mu, żeby sobie poszedł do diabła. Jak będzie robił jakieś historie, spiorę go. - Jeśli będzie robił jakieś historie, siedź cicho, bo inaczej on ci spuści lanie! - wrzasnął Peppone. - Dobra - zgodził się tamten. - Ale jeśli rozkażesz mi, żebym go sprał, to i tak to zrobię, nawet jeśli miałbym oberwać. Don Camillo oczekiwał, że tego samego wieczoru zjawi się rozwścieczony Peppone. Ale Peppone nie przyszedł. Pojawił się natomiast następnego wieczoru razem ze swoim sztabem generalnym i wszyscy zaczęli komentować artykuł w gazecie, siedząc na ławeczkach przed plebanią. Don Camillo w pewnych sprawach był taki jak Piorun, więc połknął haczyk. Stanął w drzwiach plebanii z rękami założonymi na plecach i z cygarem w ustach. - Dobry wieczór, proszę księdza - pozdrowili go wszyscy bardzo serdecznie, dotykając rond kapeluszy. - Widział ksiądz? - spytał Ostry, waląc ręką w gazetę. - To niesamowite! To była historia słynnej kokoszki z Ancony, która po otrzymaniu błogosławieństwa od proboszcza, zniosła wielce osobliwe jajo z wyrytym symbolem religijnym. - W tym jest naprawdę ręka Boga! - wykrzyknął poważnie Peppone. - To jest piękny i dobry cud! - Spokojnie z cudami, młodzieńcy. Zanim ustali się, że coś jest cudem, należy przeprowadzić dochodzenie, sprawdzić, czy nie chodzi tu o zwyczajny fenomen natury. Peppone przyjął to z powagą, kiwając głową. - Rozumie się, rozumie. Ale według mnie takie jajo lepiej byłoby znieść w okolicy wyborów. Na razie jeszcze do nich daleko. Ostry zaczął się śmiać. - Aleś naiwny! To wszystko kwestia organizacyjna. Kiedy ma się dobrze zorganizowaną prasę, to znosi się cudowne jaja! - Dobranoc - uciął krótko don Camillo. *** Następnego dnia don Camillo przechodząc przed siedzibą sekcji, spostrzegł przyczepiony na gazetce ściennej wycinek z opowieścią o zdarzeniu w Anconie i zdjęciem jaja. A pod spodem przyczepiono karteczkę: Na rozkaz biura prasowego chadecji katolickie kury pracują w propagandzie wyborczej. Cóż za godny podziwu przykład dyscypliny! Następnego wieczoru don Camillo stał w oknie, kiedy na plebanii pojawił się Peppone ze swoim sztabem. - To naprawdę cudowna sprawa! - wykrzyknął Peppone, machając gazetą. - Napisali, że w Mediolanie jakaś inna kura zniosła dokładnie takie samo jajo jak w Anconie! Niech ksiądz przyjdzie zobaczyć! Don Camillo zszedł, obejrzał zdjęcie jaja i kury i przeczytał artykuł. - Ale pomysł daliśmy sobie sprzątnąć! - westchnął Peppone. - Pomyślcie tylko, gdybyśmy pierwsi na to wpadli: Jakaś kura zapisuje się do partii i następnego dnia pojawia się na świecie jajo z wyrytym sierpem i młotem! Wszyscy westchnęli, ale Peppone zastanowił się nad tym i pokręcił głową. - Nie, my nie moglibyśmy tego zrobić. Inni mają religię, która wszystko wyjaśnia. Natomiast my nie możemy robić cudów! - Są tacy, co rodzą się szczęśliwcami, i tacy, co nie! - wykrzyknął Ostry. - Co na to można poradzić? Don Camillo nie wdawał się w dyskusję. Pożegnał się i odszedł, a Peppone i towarzysze pobiegli, żeby przyczepić wycinek z historią mediolańskiego jaja do gazetki ściennej, komentując to nagłówkiem: Następna propagandowa kura. Wreszcie don Camillo, nie mogąc nic wymyślić, poszedł poradzić się Chrystusa z głównego ołtarza. - Panie Jezu, co to za sztuczka? - zapytał. - Przecież wiesz, don Camillo. Czytałeś w gazecie. - Tak, czytałem, ale nic kompletnie nie kapuję. W gazecie każdy może pisać, co mu się podoba. Mnie się wydaje niemożliwy taki cud. - Nie wierzysz, żeby Pan Bóg mógł zrobić coś podobnego? - Nie - odpowiedział zdecydowanie don Camillo. - Wyobraź sobie, że Pan Bóg traci czas na grawerowanie obrazków na kurzych jajach. Chrystus westchnął. - Jesteś człowiekiem, który nie wierzy... - O, nie! - zaprotestował don Camillo. - Co to, to nie! - Daj mi skończyć, don Camillo. Mówiłem, że jesteś człowiekiem, który nie wierzy w kury. Don Camillo zmieszał się. Potem rozłożył ręce i przeżegnawszy się, odszedł. Rankiem, po odprawieniu mszy, poszedł do kurnika, bo miał chęć na świeże jajko, a właśnie Czarna zniosła jedno. Wyjął je cieplutkie z gniazda i zaniósł do kuchni. Tu go zamurowało. To było identyczne jajo, wierna kopia tych, które widział na zdjęciach w gazecie, z takim samym wizerunkiem promieniującej hostii. Nic już nie rozumiał i włożywszy jajko do szklanki, siadł, żeby je podziwiać i siedział tak kontemplując przez godzinę. Potem nagle zerwał się, schował jajo do szafy i wrzasnął na syna dzwonnika. - Biegnij do Peppona i powiedz, żeby natychmiast przyszedł ze swoimi ludźmi, bo muszę z nimi pomówić w bardzo ważnej i pilnej kwestii. To sprawa życia i śmierci. Pół godziny później nadszedł Peppone razem z szefami komórek i zatrzymał się podejrzliwie na progu. - Wejdźcie - powiedział don Camillo. - Zamknijcie drzwi na łańcuch i siadajcie. Usiedli w milczeniu i patrzyli na niego. Don Camillo zdjął ze ściany mały krucyfiks i położył go na czerwonym suknie stolika. - Panowie - rzekł - jeśli przysięgnę na ten krucyfiks mówić prawdę, jesteście gotowi mi uwierzyć? Siedzieli półkolem, Peppone w środku, więc wszyscy zwrócili się w jego stronę. - Tak - powiedział Peppone. - Tak - odpowiedziała reszta. Don Camillo pogrzebał w sekretarzyku, potem położył prawą rękę na krucyfiksie. - Przysięgam, że znalazłem to jajo godzinę temu w gnieździe mojej kury Czarnej i nikt nie mógł go tam podłożyć, bo było jeszcze ciepłe, a zamek w drzwiach otworzyłem kluczem, który noszę razem w pęku z innymi w kieszeni. Podał jajo Pepponowi. - Obróć - powiedział. Stali i podawali sobie jajo po kolei, patrzyli pod światło i paznokciami drapali rysunek. W końcu Peppone, który pobladł, położył jajo delikatnie na czerwonym suknie stolika. - Co napiszecie w waszym ściennym ogłupiaczu, jak pokażę wszystkim jajo i pozwolę go dotknąć? - spytał don Camillo. - Kiedy sprowadzę z miasta najważniejszych profesorów, żeby przebadali jajo i wydali zaświadczenie z licznymi pieczątkami, że to nie jest sztuczka. Jeżeli napiszecie, że to dziennikarska kaczka, to następnego dnia kobieciny z całej okolicy zwalą się wam na kark, potraktują jak bezbożników i wydrapią wam oczy. Don Camillo wyciągnął rękę i na wielkiej dłoni jajo błyszczało w słońcu, jakby było ze srebra. Peppone rozłożył ręce. - Co mamy powiedzieć w obliczu takiego cudu? - wymamrotał. Don Camillo naprężył wyciągniętą rękę i powiedział uroczyście: - Bóg, który stworzył niebo i ziemię, i wszechświat, i wszystko to, co się we wszechświecie znajduje, włącznie z wami, czterema partaczami, nie musi wchodzić w układy z kurą, aby objawić swoją wszechmoc - wycedził. I zacisnął pięść miażdżąc jajo. - A do tego, żeby ludzie pojęli wielkość Boga, nie muszę wysługiwać się głupią kurą - kontynuował don Camillo. Wypadł jak strzała i powrócił ściskając Czarną za szyję. - A masz, bezbożna kuro, co pozwalasz sobie mieszać się do świętych spraw religii! - powiedział, ukręcając jej łepek. Rzucił kurę w kąt i wciąż jeszcze podniecony ruszył z zaciśniętymi pięściami w stronę Peppona. - Chwileczkę, don Camillo - wyjąkał Peppone, cofając się i zasłaniając szyję rękami. - To nie ja zrobiłem to jajo... Bojówka wyszła z plebanii i przeszła przez zalany słońcem plac. - Ech! - powiedział w pewnej chwili Ostry przystając. - Nie umiem się wysławiać, bo nie pobierałem nauk, ale nawet jakby tamten mnie sprał, nie mógłbym się złościć. - Uhm - wymamrotał Peppone, któremu już kiedyś zdarzało się oberwać po głowie, ale w gruncie rzeczy nie mógł się złościć. Tymczasem don Camillo poszedł zdać sprawę Chrystusowi w ołtarzu. - No i co - powiedział kończąc - dobrze zrobiłem, czy nie? - Dobrze - odpowiedział Chrystus. - Dobrze zrobiłeś, don Camillo. Może tylko trochę przesadziłeś, czepiając się tej biednej i niewinnej kury. - Panie Jezu - westchnął don Camillo - już od dwóch miesięcy umieram z chęci, żeby ją wsadzić do garnka. Chrystus uśmiechnął się. - Ty też miewasz rację, biedny don Camillo. M.D.-L. Wina i kara Pewnego ranka, wchodząc na cmentarz kościelny, don Camillo zobaczył, że w ciągu nocy ktoś wypisał na białym murze plebanii czerwonymi wielkimi na pół metra literami „DON CAMALO” - co znaczy: wielbłąd albo tragarz portowy. Don Camillo, uzbrojony w kubełek wapna i pędzel, zabrał się natychmiast do zamalowywania napisu, ale farby użyto anilinowej, a anilina - wiadomo: pokrywać ją wapnem, to jej w to graj; wychodzi coraz żywsza, choćbyś nałożył wapna na trzy palce grubo. Więc don Camillo chwycił raszplę i pół dnia pracował, aż wyskrobał wszystko doszczętnie. Stanął przed Chrystusem w ołtarzu biały jak młynarz, ale w najczarniejszym humorze. - Niech no tylko wyśledzę, kto to zrobił, wygrzmocę go tak, że z kija paździerze polecą. - Nie dramatyzuj, don Camillo - poradził mu Chrystus. -To sprawka jakichś małych łobuzów. Ostatecznie nic takiego strasznego nie napisali. - Nie jest ładnie nazywać kapłana tragarzem portowym - zaprotestował don Camillo. - A przy tym to takie chwytnej przezwisko, że skoro raz ludzie je odkryją, będę je dźwigaj na grzbiecie przez całe życie bez ratunku. - Masz mocny grzbiet, don Camillo - pocieszał go z uśmiechem Chrystus. - Ja nie miałem takiego grzbietu jak twój, a przecież dźwigałem swój krzyż i nikogo nie wygrzmociłem. Don Camillo powiedział, że Chrystus ma oczywiście rację, ale nie był całkiem przekonany i wieczorem, zamiast pójść do łóżka, zaczaił się w dogodnym miejscu i cierpliwie czekał. A kiedy koło drugiej w nocy na kościelnym cmentarzu pojawił się jakiś osobnik i postawiwszy na ziemi kubełek, z pędzlem w ręku zabrał się gorliwie do roboty, ozdabiając mur plebanii, don Camillo nie pozwolił mu nawet wymalować początkowego „D” i wbiwszy mu kubełek na głowę, wyprawił go stamtąd piorunującym kopniakiem. Farba anilinowa to przeklęty wynalazek. Gigotto (jeden z przybocznej gwardii Peppona) po tym anilinowym prysznicu trzy dni przesiedział w domu, szorując twarz wszelkimi rozpuszczalnikami, jakie tylko istnieją na świecie, w końcu jednak musiał wrócić do pracy. Jego niefortunna przygoda była powszechnie wiadoma, toteż z miejsca nadano mu przezwisko „Czerwonoskóry”. Don Camillo nieznużenie rozdmuchiwał płomień, a nieszczęsny Gigotto z czerwonego stał się zielony z wściekłości. Aż wreszcie pewnego wieczoru, wracając z odwiedzin u doktora, don Camillo stwierdził, że ktoś wysmarował klamkę jego drzwi nieczystościami - ale niestety stwierdził to, kiedy było już za późno. Bez namysłu zawrócił, wytropił Gigotta w gospodzie i wyrżnąwszy go w gębę tak, że nawet słoniowi od takiego ciosu zrobiłoby się ciemno przed oczyma, pozostawił na twarzy delikwenta to, co zastał na swojej klamce. A że tego rodzaju sprawy przybierają natychmiast zabarwienie polityczne, przy czym Gigotto znajdował się w kompanii pięciu czy sześciu swoich, don Camillo zmuszony był posłużyć się ławką i pomachać nią w powietrzu. Tej samej nocy nieznany sprawca urządził mu koncert, rzucając pod same drzwi plebanii petardę. Tamci, po których don Camillo przejechał ławką, kipieli wściekłością, w gospodzie ryczeli jak opętam i jednej iskry starczyłoby, żeby rozniecić pożar. Ludzi ogarnął niepokój. No i pewnego pięknego poranka don Camillo musiał się udać do miasta, wezwany do niezwłocznego stawienia się przed biskupem. Biskup był stary i przygarbiony, i chcąc spojrzeć w twarz don Camilla musiał wysoko podnosić głowę. - Don Camillo - powiedział biskup - jesteś chory. Potrzeba ci odpocząć przez parę miesięcy w spokojnej, ładnej górskiej wiosce. Tak, tak; w Puntarossa umarł proboszcz, a ty upieczesz przy jednym ogniu dwie pieczenie: zaprowadzisz mi ład w parafii i sam odzyskasz zdrowie. Potem wrócisz z gór świeżutki jak róża. Będzie cię tymczasem zastępował don Piętro, młodzik, który na pewno żadnej szkody ci nie zrobi. Zadowolony jesteś, don Camillo? - Nie, monsignore. Ale pojadę, kiedy monsignore mi każe. - Brawo - rzekł biskup. - Twoje posłuszeństwo jest tym chwalebniejsze, że zgadzasz się bez dyskusji na coś, na co bardzo nie masz ochoty. - Monsignore, a czy nie będzie waszej ekscelencji przykro, jak we wsi będą mówili, że uciekam ze strachu? - Ależ nie - odpowiedział z uśmiechem staruszek. - Nikt na świecie nie mógłby pomyśleć, że don Camillo dał się nastraszyć. Jedź z Bogiem, don Camillo, i zostaw ławki w spokoju; to nie jest argument chrześcijański. Wieść o tym wydarzeniu rozeszła się po wsi natychmiast i sam Peppone zakomunikował ją oficjalnie na nadzwyczajnym posiedzeniu. - Don Camillo odchodzi - oznajmił Peppone. - Został karnie przeniesiony do górskiej wioski, gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Wyjeżdża jutro o trzeciej rano. - To dobrze! - krzyczało zgromadzenie. - Niechby tam już kipnął w tych górach! - W gruncie rzeczy lepiej, że to się tak skończyło! - oświadczył Peppone. - Poczynał sobie, jakby był papieżem i królem, i koniecznie należało mu się przytarcie nosa. A tak mamy to z głowy. - Niech się stąd zabiera samotnie jak pies! - ryknął Ostry. - Trzeba dać ludziom do zrozumienia, że będzie się miał z pyszna taki, który wyściubi nos z domu między godziną drugą a wpół do czwartej. Godzina odjazdu nadeszła, i don Camillo, spakowawszy walizkę, poszedł pożegnać się z Chrystusem w wielkim ołtarzu. - Jaka szkoda, że nie mogę zabrać Cię z sobą, Panie - westchnął don Camillo. - Będę i tak z tobą - odpowiedział Chrystus. - Jedź w spokoju. - Czy naprawdę zrobiłem coś tak okropnego, żeby mnie trzeba posłać na wygnanie? - pytał don Camillo. - Tak. - Więc wszystkich mam przeciwko sobie - westchnął don Camillo. - A tak, wszystkich - rzekł Chrystus. - Nawet sam don Camillo jest przeciwko tobie i wcale nie pochwala tego, coś zrobił. - I to prawda - przyznał don Camillo. - Sam bym się chętnie sprał po gębie. - Trzymaj ręce przy sobie, don Camillo. I szczęśliwej podróży. *** Jeżeli w mieście strach może zdziałać dziewięćdziesiąt, to na wsi na pewno sto osiemdziesiąt: na ulicy nie było żywego ducha. Don Camillo wsiadł do pociągu i kiedy zobaczył, jak dzwonnica kościoła kryje się za kępą drzew, serce przepełniła mu gorycz. - Nawet pies z kulawą nogą o mnie nie pamiętał - westchnął. - Widać naprawdę nie umiałem wypełniać swoich obowiązków. Widać naprawdę niewiele jestem wart. Osobowy pociąg zatrzymywał się na wszystkich stacjach, przystanął więc i w Boschetto, małej wioszczynie złożonej z kilku domków, o sześć kilometrów od wsi don Camilla. I oto nagle przedział wypełnił się tłumem ludzi, don Camillo znalazł się przyparty do okna, a za oknem ujrzał morze głów i las rąk klaszczących i rzucających kwiaty. - Ludzie Peppona zapowiedzieli, że każdego, kto by się ośmielił żegnać księdza proboszcza, wy grzmocą kijami - wyjaśnił rządca z folwarku Stradalunga. - Więc nie chcąc się narażać, przyszliśmy pożegnać księdza tutaj. Don Camillo nic już nie rozumiał, uszy puchły mu od iście piekielnej wrzawy, a kiedy pociąg ruszył dalej, przedział pełen był kwiatów, butelek, paczek, paczuszek i zawiniątek; na siatce jazgotały kury uwiązane za nóżki. Ale w sercu don Camilla tkwił jednak cierń. - Jakże śmiertelnie muszą mnie tamci nienawidzić, skoro tak zrobili! Nie dość im było jeszcze, że mnie wygnali? W kwadrans później pociąg zatrzymał się w Boscoplanche, ostatniej osadzie na terytorium gminy. Don Camillo usłyszał, że ktoś go woła; wyjrzał i znalazł się twarzą w twarz z wójtem Peppone i z radą gminną w komplecie. Wójt Peppone wygłosił następujące przemówienie: - Zanim ksiądz opuści terytorium gminy nam przynależnej, pragniemy przekazać księdzu pozdrowienie w imieniu ludności i życzyć, żeby księdza zdrowie prędko się poprawiło, aby wobec powyższego mógł ksiądz powrócić do swojej misji duchowej. Podczas kiedy pociąg ruszał powoli, Peppone zamaszystym ruchem ściągnął kapelusz, a don Camillo zdjął swój także i stał tak w oknie z kapeluszem uniesionym wysoko niby posąg któregoś z bohaterów Risorgimenta. *** Kościół w Puntarossa stał na szczycie łagodnego wzgórza i wyglądał jak widoczek z pocztówki; don Camillo, przybywszy na miejsce, nabrał pełne płuca powietrza pachnącego igliwiem i wykrzyknął z zadowoleniem: - Trochę wytchnienia tu na górze dobrze mi zrobi i wobec powyższego rychło powrócimy do naszej misji duchowej. Powiedział to sobie z całą powagą, bo rzeczywiście to „wobec powyższego” wydało mu się lepsze od wszystkich mów Cycerona razem wziętych. B.S. Powrót do owczarni Kapłan przysłany celem zarządzania parafią w czasie rekonwalescencji politycznej don Camilla był młodziutkim, delikatnym księżykiem, wzorowo przygotowanym do swojej funkcji, który przemawiał grzecznie, czyściutkimi, okrągłymi zdaniami, robiącymi takie wrażenie, jakby dopiero co zebrano starannie ich grona w winnicy słów. Oczywiście, jakkolwiek wiedział, że chodzi tu tylko o czasowe zastępstwo, księżyk zechciał wprowadzić w kościele pewne drobne zmiany i innowacje, niezbędne do tego, by człowiek mógł bez przykrości znosić pobyt w cudzym domu. Nie jest to może porównanie najwłaściwsze, ale to jest tak, jak kiedy ktoś ma spędzić noc w hotelu i chociaż wie, że zostanie tam tylko przez tę jedną noc, nie może się powstrzymać od przesunięcia na prawo stolika, który stał po lewej stronie, i postawienia na jego miejsce krzesła, które zastał po prawej, bo każdy z nas ma jakieś własne pojęcie estetyki i równowagi mas i barw, toteż cierpi, ilekroć mogąc to uczynić, nie postara się przywrócić tej równowagi, która wydaje mu się zakłócona. Faktem jest, że w pierwszą niedzielę, kiedy nowy ksiądz odprawiał nabożeństwo, obecni zauważyli dwie ważne zmiany: ogromna woskowa świeca z wymalowanymi na niej kwiatuszkami, która zawsze stała po lewej stronie ołtarza na drugim stopniu od balustrady, została przestawiona na prawą stronę, przed mały obrazek przedstawiający jakąś świętą. Obrazek, którego przedtem tam nie było. Ciekawość obejrzenia nowego proboszcza ściągnęła do kościoła calutką wieś, a w pierwszym rzędzie stał Peppone w otoczeniu całego sztabu czerwonych. - Widziałeś? - mruknął drwiąco Ostry do Peppona, wskazując mu przestawiony świecznik. - Nowość. - Hmm! - chrząknął Peppone, bardzo zdenerwowany. I był taki zdenerwowany aż do chwili, kiedy księżyk zbliżył się do balustrady, aby wygłosić rytualne kazanie. Wtedy Peppone nie wytrzymał, i zanim jeszcze księżyk otworzył usta, on wysunął się z tłumu, przeszedł zdecydowanym krokiem na prawą stronę, ujął ogromny świecznik, przeniósł go na lewo i ustawił na dawnym miejscu, na drugim stopniu przed balustradą. Potem wrócił do środka pierwszego rzędu i stanąwszy na szeroko rozstawionych nogach z założonymi rękami, dumnie spojrzał księżykowi prosto w oczy. - Dobrze - zaszemrał tłum wiernych, łącznie z reakcjonistami. Księżyk, który z otwartymi ze zdumienia ustami patrzył na postępek Peppona, zbladł i wyjąkawszy z wysiłkiem króciutkie kazanie, wrócił do ołtarza, żeby dokończyć odprawiania mszy. Wychodząc natknął się na Peppona, który czekał na niego wraz z całym swoim sztabem. Plac przykościelny pełen był ludzi milczących i gniewnych. - Proszę nam powiedzieć, don... don, nie wiem, jaki zaczął Peppone, rąbiąc słowa z wysoka - co to za nowa twarz, którą ksiądz zawiesił na pilastrze po prawej stronie ołtarza? - Święta Rita z Cascii - wyjąkał księżyk. - W naszej wsi nie ma nic do roboty święta Rita z Cascii czy inne osoby - oświadczył Peppone. - Tutaj wszystko ma być, jak było. Księżyk rozłożył ręce. - Myślę, że mam prawo... - zaczął protestować, ale Peppone nie dał mu dokończyć. - Ach, ksiądz tak to bierze? No to powiedzmy sobie jasno: nie mają tu nic do roboty i tacy jak ksiądz. Księżykowi dech zaparło. - Nie wiem, co takiego zrobiłem... - Ja księdzu powiem, co ksiądz zrobił! - wrzasnął Peppone. - Ksiądz wyszedł z ram praworządności! Ksiądz próbował zamącić ład, który prawdziwy proboszcz tej parafii zaprowadził zgodnie z wolą ludu! - Dobrze mówi! - zaaprobował tłum z reakcjonistami łącznie. Księżyk uśmiechnął się z wysiłkiem. - Jeżeli tylko o to chodzi, można przywrócić wszystko, jak było przedtem, i będzie dobrze. Nie sądzi pan? - Nie! - odparł Peppone, odsuwając kapelusz na tył głowy i biorąc się ogromnymi pięściami pod boki. - I czemuż to, jeśli wolno zapytać? Peppone wyczerpał już cały zasób swojej dyplomacji. - Dobrze - oświadczył. - Jeżeli ksiądz chce wiedzieć, to powiem: chodzi o to, że gdybym ja księdza wyrżnął, to ksiądz poleciałby piętnaście metrów w powietrzu, a gdybym wyrżnął naszego prawdziwego proboszcza, to by się nawet nie zachwiał! Peppone nie uważał za właściwe dodać, że gdyby uderzył don Camilla, tamten oddałby mu od razu i z nawiązką. Pominął to, ale sens jego oświadczenia i tak był dla wszystkich jasny. Dla wszystkich z wyjątkiem księżyka, który patrzył przerażony. - Przepraszam - wyjąkał. - Ale dlaczego chciałby mnie pan bić? Peppone stracił cierpliwość. - A któż tu chce księdza bić? Ksiądz już także zaczyna oczerniać lewicę? To było zwyczajne porównanie, żeby lepiej wyjaśnić, w czym rzecz. Gdzie by mi się tam chciało zawracać sobie głowę biciem takiego zadatku na księdza! Słysząc, że się go nazywa „zadatkiem na księdza”, księżyk wyprostował się na całą długość swojego metra sześćdziesiąt i żyły nabrzmiały mu na szyi. - Zadatek czy nie zadatek - krzyknął piskliwie - przysłała mnie tutaj moja władza duchowna i zostanę tu, dopóki moja władza duchowna zechce! Tu w kościele pan nie rządzi! I święta Rita zostanie tam, gdzie jest, a co do świecznika - proszę popatrzeć, co z nim zrobię! Wszedł do kościoła, zdecydowanym ruchem ujął świecznik cięższy od niego samego i po uporczywej walce zdołał go przetaszczyć z powrotem na lewą stronę, pod nowy obrazek. - Otóż to - powiedział dumnie. - Dobra! - odparł Peppone, który przyglądał się całej scenie stojąc w drzwiach. Po czym odwrócił się twarzą do tłumu stojącego na cmentarzu kościelnym we wrogim milczeniu i ryknął: - Lud powie swoje słowo! Wszyscy do gminy, na demonstrację protestacyjną! - Idziemy! - zawył lud. Peppone przepchnął się przez tłum, stanął na jego czele; tłum uformował się w pochód i ruszył za nim, krzycząc i wymachując laskami. Kiedy pochód dotarł do urzędu gminnego, ryki przybrały na sile. A najgłośniej ryczał Peppone, wznosząc zaciśniętą pięść ku balkonowi sali rady gminnej. - Peppone! - krzyknął mu prosto w ucho Ostry. - Niech cię piorun trzaśnie! Przestań wrzeszczeć! Czyś zapomniał, że to ty jesteś wójtem? - Psiakr... - zgrzytnął Peppone. - Jak tamci mnie rozjuszą, to głowę tracę! Wbiegł czym prędzej do środka i ukazał się na balkonie, a tłum oklaskiwał go entuzjastycznie, nie wyłączając reakcjonistów. - Towarzysze! Obywatele! - gromko przemówił Peppone. - Nie będziemy znosili samowoli, która obraża naszą godność wolnych ludzi! Pozostaniemy w ramach praworządności, dopóki się da, ale jesteśmy zdecydowani posunąć się nawet do użycia armat! Proponuję tymczasem, niech delegacja pod moim przewodnictwem uda się do władz kościelnych i demokratycznie przedstawi dezyderatę ludu! - Dobrze mówi! - ryczał tłum, nic sobie nie robiąc z tego, że desiderata zmieniły się w rzeczownik rodzaju żeńskiego w liczbie pojedynczej. - Niech żyje wójt Peppone! Kiedy Peppone na czele delegacji stanął przed obliczem biskupa, nie bardzo wiedział, od czego zacząć swoje przemówienie. Ale po chwili nabrał swady. - Ekscelencjo - powiedział. - Ten ksiądz, któregoście nam przysłali, jest niegodny tradycji miejscowości będącej siedzibą gminy. Biskup podniósł głowę, żeby obejrzeć Peppona aż do czubka głowy. - Mówcie: cóż takiego zrobił? Peppone rozłożył ręce. - Na miły Bóg! Zrobić to on nic nie zrobił wielkiego... A nawet nic w ogóle nie zrobił. Cała bieda w tym, że, jednym słowem... Eminencjo: takie coś... chciałem powiedzieć, taki księżyk, to dobre do spokojnej kaplicy... On, jak się w to wszystko wystroi, to z przeproszeniem wygląda jak wieszadło z trzema paltami i peleryną... Stary biskup poważnie pokiwał głową. - A wy - powiedział uprzejmie - przywykliście mierzyć wartość kapłanów metrem i wagą? - Nie, ekscelencjo! - odparł Peppone. - Nie jesteśmy żadne dzikusy! Ale cóż, krótko mówiąc, oczom także się coś należy; z religią jest trochę tak jak z lekarzem: osobista sympatia ma duże znaczenie, chodzi o zaufanie moralne! Stary biskup westchnął. - Rozumiem, rozumiem, doskonale sobie z tego zdaję sprawę. Ale wy, moi drodzy, mieliście przecież proboszcza, co wyglądał jak wieża, i sami przyszliście mnie prosić, żebym was od niego uwolnił! Peppone zmarszczył czoło. - Monsignore - powiedział uroczyście - to był specjalny przypadek, szczególnej wagi, jak to się mówi. Bo on jeden to była jakby cała szajka kusicieli; chcę powiedzieć, że on swoimi dyktatorskimi prowokacjami to jakby ciągnął ludzi za włosy w przepaść. - Wiem, wiem - rzekł biskup. - Jużeście mi to wtedy mówili; jak widzisz, synu, oddaliłem go. Bo zdałem sobie sprawę, że to człowiek niesumienny... - Chwileczkę, przepraszam - wtrącił się Ostry. - Nigdyśmy nie mówili, żeby on był niesumienny! - Jeżeli nie jest niesumienny - ciągnął stary biskup - don Camillo jest w każdym razie niegodnym kapłanem, skoro... - Przepraszam - przerwał mu w pół słowa Peppone - nigdyśmy nie powiedzieli, żeby on jako ksiądz nie spełniał swoich obowiązków. Mówiliśmy o jego wadach, jego bardzo ciężkich winach jako człowieka. - No właśnie - zakończył stary biskup. - A ponieważ niestety człowiek i kapłan są jedną i tą samą osobą, a jako człowiek don Camillo stanowi niebezpieczeństwo dla bliźnich, zamierzamy to tymczasowe przeniesienie zamienić na stałe. Zostawimy go w Puntarossa, pośród kóz. O ile w ogóle go zostawimy, bo nie jest jeszcze zdecydowane, czy pozwolimy mu nadal pełnić funkcje kapłańskie, czy mu to prawo odbierzemy. To się zobaczy. Peppone naradzał się chwilę z resztą delegacji, po czym zwrócił się do biskupa. - Monsignore - odezwał się cicho, a był przy tym blady i pocił się właśnie dlatego, że musiał przytłumić głos. - Jeżeli władze duchowne mają jakieś specjalne powody, żeby tak postąpić, to trudno. Ale ja mam obowiązek uprzedzić, że dopóki nie wróci do nas prawdziwy proboszcz, nikt nie będzie chodził do kościoła. Stary biskup rozłożył ręce. - Synu! - wykrzyknął. - Czy zdajesz sobie sprawę z wagi tego, co mówisz? To przecież wymuszenie. - Monsignore - wyjaśnił Peppone - my nikogo do niczego nie zmuszamy. Każdy sobie zostanie u siebie w domu, a przecież nie ma takiego prawa, żeby musieli chodzić do kościoła. To tylko demokratyczne swobody obywatelskie. Któż lepiej może osądzić, czy proboszcz jest dobry, czy zły, od nas, co go mamy na karku już bez mała dwadzieścia lat. - Vox populi, vox Dei - westchnął stary biskup. - Niech się dzieje wola Boża. Weźcie z powrotem waszego ananasa. Tylko nie przychodźcie potem skarżyć się na jego tyrańskie zapędy. Peppone roześmiał się. - Eminencjo, koncepty facetów z gatunku don Camilla na pewno nas nie nastraszą. Wtedy zrobiło się to przez czystą ostrożność o charakterze społecznym i politycznym: po prostu po to, żeby Czerwonoskóry nie podłożył mu bomby. - Sameś Czerwonoskóry - rzucił oburzony Gigotto, ten sam, któremu don Camillo wykąpał twarz w anilinie i machał na niego ławką. - Wcale nie myślałem o żadnych bombach. Puściłem tylko petardę przed jego domem, żeby zrozumiał, że nie pozwolę walić się ławką po łbie nawet wielebnemu proboszczowi. - Ach, więc to ty, synu, zabawiłeś się tą petardą? - zapytał obojętnie stary biskup. - Cóż, ekscelencjo - mruknął Gigotto - wasza wielebność wie, jak to jest. Jak ktoś dostał ławką po łbie, to mu się wypsnie coś głupiego. - Rozumiem doskonale - odpowiedział biskup, który był starym człowiekiem i umiał podchodzić do ludzi w sposób właściwy. *** W dziesięć dni potem wrócił don Camillo. - Jak się ksiądz miewa? - zagadnął Peppone, spotkawszy go po drodze ze stacji kolejowej. - Dobrze ksiądz spędził wakacje? - Cóż, nie było tam bardzo wesoło. Całe szczęście, że miałem z sobą karty, zabijałem czas pasjansami - odpowiedział don Camillo. Wyciągnął z kieszeni talię kart. - Oto one - powiedział. - Teraz mi już niepotrzebne. I bez wysiłku, z uśmiechem, jakby przełamywał skórkę chleba, przedarł talię kart na dwoje. - Starzejemy się, panie wójcie - westchnął don Camillo. - Niech piorun trzaśnie księdza i tych, co tu księdza z powrotem sprowadzili! - mruknął Peppone, odchodząc z ponurą twarzą. *** Don Camillo miał mnóstwo rzeczy do opowiedzenia Chrystusowi z ołtarza. Wreszcie, pod koniec pogawędki, zaczął z kolei wypytywać Chrystusa. - Co to był za typ, ten mój zastępca? - zagadnął z pozorną obojętnością. - Dzielny chłopak, dobrze wychowany i miły; kiedy mu ktoś okazał życzliwość, nie rozdzierał mu talii kart przed nosem, na podziękowanie. - Panie Jezu - rzekł na to don Camillo, rozkładając bezradnie ręce - w tym rzecz, że jemu nikt nie okazywał życzliwości. A zresztą niektórym ludziom właśnie w ten sposób należy dziękować. Mógłbym się założyć, że teraz Peppone mówi tym swoim kumplom: „Rozumiesz? Talię kart rozdarł sobie ot tak, trzask prask, ta bestia!” I mówi to z cichym zadowoleniem. No co, założymy się? - Nie - odpowiedział Chrystus wzdychając. - Nie, bo właśnie tak Peppone teraz mówi. B.S. Porażka Zażarta walka, trwająca już niemal od roku, zakończyła się zwycięstwem don Camilla, który zdołał ukończyć swoją Świetlicę Ludową, kiedy Domowi Ludowemu Peppona brak było jeszcze wszystkich zamków. Świetlica Ludowa okazała się bardzo udana: sala do widowisk, zebrań i innych tego rodzaju imprez, biblioteczka z salką do czytania i pisania, hala sportowa mająca służyć także do zabaw zimowych. Ponadto spory ogrodzony teren, obejmujący boisko sportowe, bieżnię, basen, ogródek dziecięcy z karuzelą, huśtawką itp. Po większej części było to wszystko jeszcze w stadium embrionalnym, ale w każdej rzeczy najważniejsze jest zacząć. Na uroczystość otwarcia don Camillo przygotował program bogaty: śpiewy chóralne, zawody lekkoatletyczne i mecz piłki nożnej. Bo don Camillo zorganizował wcześniej drużynę wręcz wspaniałą i wkładał w jej trening tyle zapału, że gdyby skrupulatnie policzyć, okazałoby się, że w ciągu ośmiomiesięcznego treningu ilość kopniaków wymierzonych przez samego jednego don Camilla jedenastu graczom znacznie przekroczyła ilość kopniaków, którymi całej jedenastce razem wziętej udało się trafić w jedną jedyną piłkę. Peppone wiedział o tym wszystkim; żółć go zalewała. Nie mógł ścierpieć myśli, że partia reprezentująca lud miałaby pozostać w tyle w konkurencji zainicjowanej dla dobra ludu przez don Camilla. I kiedy don Camillo powiadomił go, że „chcąc okazać swoją życzliwość w stosunku do najbardziej ciemnych warstw społecznych wsi” skłonny jest pozwolić drużynie piłkarskiej „Dynamos” zmierzyć się z jego „Gagliardą”, Peppone zbladł, a następnie zwoławszy wszystkich jedenastu chłopaków z drużyny piłkarskiej będącej pod egidą partii, ustawił ich na baczność pod ścianą i przemówił do nich w te słowa: - Będziecie grali z drużyną księdza. Musicie zwyciężyć, a jak nie, to wam wszystkim mordy skuję! To rozkaz, w obronie honoru znieważonego ludu! - Zwyciężymy! - odpowiedziała chórem jedenastka oblana zimnym potem z przerażenia. Dowiedziawszy się o tym, don Camillo zwołał piłkarzy „Gagliardy” i zreferował sprawę. - Nie jesteśmy nieokrzesane dzikusy jak tamci - zakończył z uśmiechem. - Możemy się porozumieć, jak przystało na rozsądnych i obyczajnych ludzi. Z pomocą Bożą wlepimy im sześć do zera. Ja tam nikomu nie grożę: powiem tylko, że honor parafii spoczywa w waszych rękach. A raczej w waszych nogach. Niech każdy spełni swój obywatelski obowiązek. Oczywiście, gdyby się znalazł jakiś nędzny łotr, który nie walczyłby do ostatniej kropli krwi, ja nie będę robił tragedii jak Peppone, który obiecuje skuć mordy swoim! Ja tylko rozniosę mu siedzenie w proch i w pył kopniakami! Na inauguracji obecna była calutka wieś. Peppone z całą swoją gwardią w krwawoczerwonych chustach. Jako „wójt w ogólności” wyraził radość z inicjatywy, a jako „reprezentant ludu w szczególności” stwierdził pogodnie, iż ufa, że inicjatywa ta nie będzie służyła niegodnym celom propagandy politycznej, jak już o tym szepczą niektóre złośliwe języki. Podczas wykonywania pieśni chóralnych Peppone nie omieszkał podzielić się z Ostrym uwagą, że w gruncie rzeczy śpiew to także sport, ponieważ rozwija płuca. A Ostry dodał z życzliwością nieco wyniosłą, że jego zdaniem śpiew jeszcze lepiej mógłby oddziaływać na rozwój fizyczny młodzieży katolickiej, gdyby towarzyszyły mu odpowiednie ruchy gimnastyczne, tak aby oprócz płuc wzmacniały się także muskuły. Podczas rozgrywek koszykówki Peppone powiedział ze szczerym przekonaniem, że również gra w kółka ma, oprócz niewątpliwych walorów lekkoatletycznych, swoisty wdzięk, i wyraził zdziwienie, że w programie nie uwzględniono zawodów w rzucaniu kółkiem. Ponieważ zaś te uwagi wypowiadane były tak dyskretnie, że słychać je było w odległości siedmiuset metrów, żyły na szyi don Camilla nabrzmiewały na kształt akacjowych tyczek. Nic też dziwnego, że z wielką niecierpliwością czekał na mecz piłki nożnej. Wiedział, że wtedy on będzie miał coś do powiedzenia. *** Wyczekiwana chwila nadeszła. Jedenastka z „Gagliardy” - białe koszulki z ogromną czarną literą „G” na piersi. Koszulki czerwone, a na nich sierp, młot i gwiazda zręcznie splecione z literą „D” - jedenastka z „Dynamos”. Publiczność nic sobie nie robiła z symboli i powitała drużyny po swojemu: - Niech żyje Peppone! albo: - Niech żyje don Camillo! Peppone i don Camillo popatrzyli na siebie z godnością i obaj lekko się skłonili. Sędzia był neutralny: zegarmistrz Binella, apolityczny od urodzenia. Po dziesięciu minutach gry wachmistrz karabinierów, blady jak śmierć, zbliżył się do Peppona z dwoma swoimi ludźmi, równie jak on sam pobladłymi. - Panie wójcie - wyjąkał - czy nie byłoby dobrze zatelefonować do miasta po posiłki? - Może pan sprowadzić nawet całą dywizję, jeśli pan chce, ale jeżeli ci rzeźnicy się nie opamiętają, nikt nie potrafi przeszkodzić, żeby tu narosła kupa nieboszczyków aż po trzecie piętro! Nawet sam król na to nie poradzi! Zrozumiano?! - rozwrzeszczał się Peppone, zapominając w swym wzburzeniu, że mamy teraz republikę. Wachmistrz zwrócił się do don Camilla, który stał tuż obok, w odległości co najwyżej metra. - Czy ksiądz nie myśli... - wyjąkał. Ale don Camillo nie dał mu dokończyć. - Ja - ryknął - myślę tylko, że nawet interwencja amerykańska we własnej osobie nie przeszkodzi, żeby tu się krew polała, jeżeli ci przeklęci bolszewicy nie przestaną okaleczać mi ludzi, kopiąc ich w golenie! - Więc dobrze - zakonkludował wachmistrz. I poszedł ze swymi dwoma ludźmi zabarykadować się na posterunku, gdyż wiedział doskonale, że wszystkie takie historie kończą się zawsze jednakowo: ludzie rzucają się na posterunek karabinierów i próbują go podpalić. Pierwszego gola strzeliła „Gagliarda” i podniósł się taki ryk, że dzwonnica zadrżała w posadach. Peppone mieniąc się na twarzy obrócił się ku don Camillowi i zacisnął pięści, gotów rzucić się na niego. Don Camillo w odpowiedzi stanął w pozycji bojowej. Byli o włos od starcia, ale don Camillo kącikiem oka dostrzegł, że wszyscy dokoła znieruchomieli w napięciu i wszystkie oczy skierowane są na niego i na Peppona. - Jeżeli my dwaj zaczniemy się naparzać, rozgorzeje tu zaraz krwawa bitwa - mruknął przez zaciśnięte zęby. - Dobra. Zrobię to dla dobra ludu - odpowiedział Peppone, opanowując się z wysiłkiem. - A ja dla dobra chrześcijaństwa - don Camillo na to. I nic się nie stało. Ale kiedy po chwili pierwsza połowa meczu dobiegła końca, Peppone przywołał do siebie drużynę „Dynamos”. - Faszyści! - powiedział z pogardą. Potem uchwycił za kark Chudego, który był napastnikiem środkowym. - Ty brudny zdrajco, zapomniałeś? Jakeśmy byli w górach, trzy razy ratowałem twoją skórę. Ale dziś jeżeli w ciągu pięciu minut nie strzelisz gola, ja sam cię wykończę! Kiedy rozpoczęła się druga połowa i Chudy dorwał się do piłki, pokazał, co potrafi. Pracował głową, nogami, kolanami, siedzeniem; w pewnej chwili ugryzł nawet piłkę, wypluł płuco i odbił sobie śledzionę, ale w czwartej minucie wpakował piłkę w bramkę. Potem opadł bez sił na ziemię i nie ruszył się więcej. Don Camillo umknął ze wstydu na drugą stronę boiska. Bramkarz „Gagliardy” dostał ze strachu gorączki. Czerwoni skupili się pod własną bramką i nie sposób było przełamać ich obrony. Trzydzieści sekund przed końcem sędzia odgwizdał faul. Piłka poleciała. Na taki strzał nawet sam Zamora nic by nie poradził. Gol. Mecz był skończony; jedyne, co pozostało do zrobienia ludziom Peppona, to pozbierać graczy i odtaszczyć ich do siedziby klubu. Sędzia był apolityczny: niechże sobie radzi, jak umie. Don Camillo nie rozumiał już nic a nic. Pobiegł do kościoła i uklęknął przed ołtarzem. - Panie! - powiedział. - Czemuś mi nie dopomógł? Przegrałem. - A dlaczego miałbym pomagać właśnie tobie, a nie tamtym? Dwadzieścia dwie nogi mają twoje chłopaki i dwadzieścia dwie nogi mają tamci: don Camillo, wszystkie nogi są sobie równe. Nie mogę się zajmować sprawami nóg. Ja się zajmuję duszami. Da mihi animas, caetera tolle. Ciała pozostawiam ziemi. Don Camillo, czyż nie potrafisz odnaleźć swego mózgu? - Z trudem, ale go przecież odnajduję - odpowiedział don Camillo. - Nie domagałem się wcale, żebyś, Panie, osobiście zajmował się nogami moich chłopców. Zwłaszcza, że są na pewno lepsze niż nogi tamtych. Chodzi mi o to, że nie przeszkodziłeś, Panie, temu, by nieuczciwość jednego człowieka obciążyła moich faulem, którego nie popełnili. - Nawet ksiądz przy odprawianiu mszy może się omylić, don Camillo; czemuż nie chcesz przyznać, że ktoś może się omylić bez złej wiary? - Można zrozumieć i wybaczyć pomyłkę na każdym innym polu. Ale nie przy sędziowaniu w sporcie! Kiedy chodzi o piłkę... - To i don Camillo rozumuje nie gorzej od Peppona, ale na pewno gorzej od Pioruna, który rozumuje nie na darmo - ciągnął Chrystus. - I to też prawda - przyznał don Camillo. - Ale Binella jest łobuz. Umilkł, bo właśnie dał się słyszeć jakiś przeraźliwy wrzask i do kościoła wpadł zdyszany, obszarpany człowiek z wyrazem przerażenia na twarzy. - Chcą mnie zabić! - wyszlochał. - Ratunku! Tłum był tuż za drzwiami, już wlewał się do wnętrza. Don Camillo chwycił brązowy świecznik ważący z pół kwintala i groźnie uniósł go w górę. - W imię Boga! - krzyknął. - Cofnąć się albo łby porozbijam. Pamiętajcie: kto tu się schronił, jest święty i nietykalny!, Tłum zatrzymał się. - Wstyd, bydło rozpasane! Wracajcie do stajni i błagajcie Boga, żeby wam przebaczył wasze zdziczenie. Ludzie pospuszczali głowy zawstydzeni i milcząco zaczęli się wycofywać. - Przeżegnajcie się! - rozkazał don Camillo. Ze świecznikiem uniesionym w olbrzymiej ręce, sam wielki jak góra, wyglądał jak Samson. Wszyscy się przeżegnali. - Pomiędzy wami a przedmiotem waszej bezrozumnej nienawiści stoi krzyż, który każdy z was nakreślił własną ręką. Kto spróbuje pogwałcić tę świętą przegrodę, będzie świętokradcą. Vade retro! Zamknął drzwi i założył łańcuch, ale nie było to potrzebne. Ścigany człowiek opadł bezsilnie na ławkę i dyszał jeszcze ciężko. - Dziękuję, don Camillo - wyszeptał. Don Camillo nie odpowiedział. Chwilę chodził zamaszyście tam i z powrotem; nagle stanął przed człowiekiem, którego ocalił. - Binella! - przemówił, drżąc z hamowanej pasji. - Binella! Tu, przede mną i przed Bogiem nie możesz skłamać! Faula nie było! Ile ci dał ten nędznik Peppone, żebyś odgwizdał faul w momencie remisowego wyniku? - Dwa tysiące pięćset lirów. - Wrrr! - warknął don Camillo, podsuwając zaciśnięte pięści pod sam nos tamtemu. - Ależ... - jęknął Binella. - Precz! - ryknął don Camillo, pokazując mu drzwi. Kiedy został sam, don Camillo zwrócił się do Chrystusa. - Czyż nie mówiłem Ci, Panie, że to przeklęty sprzedawczyk? Mam prawo się wściekać czy nie mam? - Nie masz, don Camillo - odpowiedział Chrystus. - To twoja wina, boś za tę samą usługę obiecał Binelli dwa tysiące lirów. A skoro Peppone zaofiarował mu o pięćset więcej, przyjął propozycję Peppona. Don Camillo rozłożył ręce. - Panie Jezu - powiedział - jeżeli tak będziemy rozumować, wyjdzie na to, że wszystkiemu ja jestem winien! - I tak jest, don Camillo. Proponując mu pierwszy - ty, kapłan! - ową transakcję, dałeś mu prawo sądzić, że to transakcja uczciwa. A skoro jedna uczciwa, to i druga uczciwa: można wybrać korzystniejszą ofertę. Don Camillo zwiesił głowę. - Czy chcesz przez to powiedzieć, Panie, że gdyby ten nędznik oberwał teraz mocno od moich, to i temu ja byłbym winien? - W pewnym sensie tak, bo ty pierwszy wodziłeś tego człowieka na pokuszenie. Ale jeszcze więcej byś zawinił, gdyby Binella, przyjąwszy twoją ofertę, zasądził faula na korzyść twoich. Bo wtedy rzuciliby się na niego czerwoni. A tamtych nie miałbyś czym powstrzymać. Don Camillo zamyślił się. - W takim razie, Panie, dziękuję Ci, żeś mi zesłał przegraną. A jeżeli powiem Ci, że z pogodą przyjmuję porażkę jako pokutę za moją nieuczciwość, musisz mi uwierzyć, że żałuję naprawdę. Bo nie wściekać się widząc, jak przegrywa taka drużyna, drużyna, która - nie mówię tego dla przechwałki - mogłaby grać w klasie B, drużyna, która takich „Dynamos” mogłaby połknąć dwa tysiące, uwierz mi, Panie, to serce się kraje, to woła o pomstę do nieba... - Don Camillo... - upomniał dobrotliwie Chrystus. - Nie możesz tego zrozumieć, Panie Jezu - westchnął don Camillo. - Sport to coś zupełnie specjalnego. Kto w tym siedzi, to siedzi, a kto nie siedzi, to nie siedzi. Jasno mówię? - Aż nadto, biedny don Camillo. Rozumiem cię tak dobrze, że... Ale, ale: kiedy rewanż? Don Camillo zerwał się na nogi z sercem nagle pełnym radości. - Sześć do zera! - wykrzyknął. - Sześć luf, jeszcze się nie obejrzą, jak będą w siatce! Jak prawdą jest, że trafię w konfesjonał! Wyrzucił w górę kapelusz, kopniakiem pochwycił go w powietrzu i strzelił nim w sam środek kratki konfesjonału. - Gol! - powiedział Chrystus z uśmiechem. B.S. Mściciel Nagle pojawił się Chudy na wyścigówce i zahamował po amerykańsku: to coś specjalnego polegającego na zeskoczeniu z siodełka do tyłu i ściśnięciu udami koła. Don Camillo czytał akurat gazetę na ławeczce przed plebanią, więc podniósł głowę. - Stalin przysyła ci spodnie? - zapytał spokojnie. Chudy podał mu list, przyłożył wskazujący palec do czapki, wsiadł z powrotem na rower i miał już zniknąć za rogiem plebanii, kiedy odwrócił się na chwilkę. - Przysyła mi je papież! - krzyknął, stając na pedałach i ruszając pełnym gazem. Don Camillo spodziewał się tego listu; to było zaproszenie na uroczystą ceremonię otwarcia Domu Ludowego z dołączonym programem uroczystości. Mowy, sprawozdania, zespół muzyczny, napoje orzeźwiające, a po południu Wielkie spotkanie bokserskie pomiędzy mistrzem wagi ciężkiej z sekcji lokalnej towarzyszem Bagotti Mirko a federalnym mistrzem wagi ciężkiej z powiatu towarzyszem Gorlini Anteo. Don Camillo poszedł porozmawiać z Chrystusem w ołtarzu. - Panie Jezu - wykrzyknął po przeczytaniu Jezusowi programu - to się nazywa nieuczciwość! Gdyby Peppone nie był zakutym łbem, to umieściłby w programie rewanżowy mecz Dynamosu z Gagliardą, a nie walenie się pięściami! Więc ja teraz... - Więc ty teraz nie myśl ani przez chwilę, że pójdziesz mu nawymyślać, jak zamierzałeś, bo nie masz racji - przerwał mu Chrystus. - To było logiczne, że Peppone będzie starał się zrobić coś innego niż wy. Po drugie, było zrozumiałe, że Peppone podczas inauguracji Domu nie będzie się narażał na przegraną. Przypuśćmy, że nawet gdyby jego mistrz miał przegrać, to nie stanie się nic strasznego: jeden towarzysz i drugi towarzysz, zawsze zostaje w rodzinie. Natomiast gdyby doznał porażki z twoją drużyną, zaszkodziłoby to prestiżowi jego partii. Więc musisz przyznać, don Camillo, że Peppone nie mógł zaplanować spotkania z Gagliardą. - Ale ja zaplanowałem spotkanie z jego drużyną! - wykrzyknął don Camillo. - I przegrałem. - Don Camillo - odparł Chrystus łagodnie - ale ty nie reprezentujesz żadnej partii. Twoi chłopcy nie bronili barw Kościoła. Bronili jedynie prestiżu sportowej drużyny, która, szczęśliwym trafem, wyrosła w cieniu parafialnego kościoła. A może myślisz, że tamta niedziela to była porażka religii chrześcijańskiej? Don Camillo zaczął się śmiać. - Panie Jezu - zaprotestował - obrażasz mnie, jeśli myślisz, że ja tak rozumuję. Mówiłem tylko, używając języka sportowego, że Peppone to prostak. Więc mi wybaczysz, kiedy zacznę chichotać, jak ten jego sławetny mistrz zainkasuje tyle sierpowych, że w trzeciej rundzie nie będzie wiedział, jak się nazywa. - Tak, wybaczę ci, don Camillo. Nie wybaczę ci natomiast, jeśli i ty uznasz, że zabawne jest widowisko, w którym dwóch ludzi próbuje zatłuc się pięściami na śmierć. Don Camillo rozłożył ręce. - Nigdy o tym nie pomyślałem i nigdy nie zgodziłbym się na to, aby moja obecność była przyzwoleniem dla podobnych przejawów brutalności, które służą jedynie do umacniania kultu przemocy, już tak bardzo zakorzenionego w duszach mas. Całkowicie się z Tobą zgadzam, Panie Jezu, i potępiam każdy sport, gdzie sprawność jest na drugim miejscu za zwierzęcą siłą. - Brawo, don Camillo - powiedział Chrystus. - Jeżeli ktoś potrzebuje porozciągać sobie mięśnie, to wcale nie znaczy, że ma walić pięściami w swojego bliźniego. Wystarczy, żeby ochroniwszy ręce dobrze wypchanymi rękawicami, wyładował się na worku trocin albo na piłce zawieszonej w jakimś miejscu. - No właśnie - powiedział don Camillo, żegnając się nagle i spiesząc do odejścia. - Zaspokój moją ciekawość, don Camillo! - zawołał Chrystus. - Jak się nazywa ta skórzana piłka, którą umocowałeś na elastycznej linie do sufitu i podłogi na strychu? - Chyba punching-ball - wymamrotał don Camillo przystając. - A co to znaczy? - Nie znam angielskiego - odparł wykrętnie don Camillo. *** Don Camillo obecny był na uroczystości otwarcia Domu Ludowego i Peppone osobiście towarzyszył mu w oglądaniu pomieszczeń; było to imponujące przedsięwzięcie. - Co ksiądz o tym sądzi? - spytał Peppone, który aż Pękał z dumy. - Przyjemniutkie - odpowiedział don Camillo, uśmiechając się. - Prawdę mówiąc nie wygląda na to, żeby mógł to obmyślić taki słaby mistrz murarski jak Ostry. - No właśnie - wymamrotał Peppone, który wydał Bóg wie ile na to, żeby projekt narysował najlepszy architekt w mieście. - Całkiem niezły pomysł z ustawieniem okien w poziomie zamiast w pionie - zauważył don Camillo. - Można mieć zupełnie niskie pomieszczenia i nawet to nie przeszkadza. Nieźle, nieźle! A to miałby być magazyn? - To jest sala zgromadzeń - wyjaśnił Peppone. - Aha! A arsenał i celę dla niebezpiecznych przeciwników umieściliście w piwnicy? - Nie - odpowiedział Peppone. - Nie mamy niebezpiecznych przeciwników - a reszta to drobnica i może sobie chodzić luzem. A jeśli idzie o arsenał, to pomyśleliśmy, że w razie potrzeby skorzystamy z księżowskiego. - Wspaniały pomysł - odpowiedział jak najuprzejmiej don Camillo. - Zresztą widzieliście, z jaką troską doglądam karabinu, który mi powierzyliście, signor Peppone. Doszli do wielkiego obrazu przedstawiającego mężczyznę z ogromnymi zwisającymi wąsami, małymi oczkami i fajką. - To miałby być ktoś z waszych zmarłych? - zapytał, udając współczucie. - To jeden z naszych żywych, który, jak przybędzie, wsadzi księdza na piorunochron na dzwonnicy! - wyjaśnił Peppone, który nie mógł już zdzierżyć. - To zbyt wysokie miejsce dla pokornego prałata. Najwyższe miejsce we wsi należy się zawsze wójtowi, więc pozostawiam je do waszej całkowitej dyspozycji. - Czy będziemy mieli dziś zaszczyt widzieć między sobą wielebnego prałata na meczu bokserskim? - Dziękuję. Moje miejsce oddajcie Piorunowi, który lepiej ode mnie doceni ukryte piękno i głęboki sens wychowawczy i duchowy tego widowiska. Ja w każdym razie gotów będę na plebanii; gdyby wasz mistrz potrzebował olejów świętych, przyślijcie Chudego i jestem w dwie minuty. *** Po południu don Camillo gawędził przez godzinę z Chrystusem, potem poprosił o pozwolenie odejścia. - Chce mi się spać, idę położyć się trochę do łóżka. I dziękuję Ci, że sprawiłeś, że leje jak z cebra. Według mnie to bardzo dobrze zrobi zbożu. - A przede wszystkim, według ciebie, przeszkodzi ludziom, którzy daleko mieszkają, przyjść na wiec Peppona - dodał Chrystus. - Czyż nie tak? Don Camillo pokręcił głową. Deszcz, mimo że lał jak z cebra, ani trochę nie popsuł uroczystości Peppona; ze wszystkich komórek gminnych i z pobliskich osad nadciągnęli ludzie i wielka sala gimnastyczna Domu Ludowego pękała w szwach. Mistrz federalny to był nie byle kto. Natomiast Bagotti cieszył się w okolicy niewątpliwą popularnością. A poza wszystkim było to trochę spotkanie między wsią a miastem, więc wzbudzało zainteresowanie. Peppone siedział w pierwszym rzędzie pod ringiem i święcił triumf z powodu tak wielkiego napływu ludzi. Poza tym był przekonany, że jeżeli nawet Bagotti przegra, to w najgorszym razie na punkty, a w takim przypadku to już będzie wygrana. Punkt czwarta, po piekielnej burzy oklasków i rykach, od których mógłby runąć sufit, zadźwięczał pierwszy gong i ludzie zaczęli szaleńczo dopingować. Od razu było widać, że mistrz z powiatu miał lepszy styl od Bagottiego, ale Bagotti był zwinniejszy i pierwsza runda naprawdę zapierała dech. Peppona oblewały poty i wyglądał jakby połknął dynamit. Druga runda zaczęła się dla Bagottiego dobrze, atakował, ale nagle padł jak długi. A sędzia zaczął odliczać sekundy. - Nie! - wrzasnął Peppone, wskakując na krzesło. - To był cios poniżej pasa! Mistrz z powiatu odwrócił się w stronę Peppona, uśmiechając się sarkastycznie. Pokręcił głową i dotknął pięścią podbródka. - Nie! - wrzasnął zdesperowany Peppone, a ludzie burzyli się. - Wszyscy widzieli! Najpierw walnąłeś go poniżej pasa, a kiedy zwinął się z bólu, wymierzyłeś mu cios w podbródek! To się nie liczy! Mistrz wzruszył ramionami, śmiejąc się pod nosem. A tymczasem sędzia odliczył do dziesięciu i już trzymał rękę pięściarza, żeby unieść ją w górę, kiedy stało się nieszczęście. Peppone zrzucił kapelusz i jednym susem znalazł się na ringu, i ruszył w stronę mistrza federalnego, zaciskając pięści. - Ja ci pokażę! - wrzasnął. - Stłucz go, Peppone! - wrzeszczeli oszalali ludzie. Pięściarz zrobił się czujny, a Peppone natarł na niego jak czołg i wymierzył cios. Ale Peppone zbyt był wściekły, żeby pomyśleć, i tamten uchylił się z łatwością, a potem wymierzył mu prosty w szczękę. Wcale się nie wysilał, żeby walnąć mocno i dokładnie, bo Peppone stał nieruchomo, całkowicie odsłonięty, i to było tak, jakby walnąć w worek z trocinami. Peppone zwalił się jak długi, a przez tłum przeleciał pomruk konsternacji i sprawił, że słowa uwięzły wszystkim w gardłach. I podczas, gdy mistrz z powiatu spoglądał z pełnym politowania uśmieszkiem na rozłożonego na podłodze olbrzyma, z tłumu podniósł się przerażający wrzask: jakiś człowiek wchodził na ring. Nie starał się nawet, żeby zdjąć przemoczony od deszczu płaszcz i beret. Złapał rękawice leżące na ławeczce przy linach, wsunął je bez zawiązywania, stanął czujnie naprzeciwko mistrza i wymierzył cios. Mistrz oczywiście robi unik, ale sam nie może trafić, bo tamten się zasłania. Chodzi o to, żeby jeszcze wytrwać przez trzy sekundy. Podskakuje naokoło mężczyzny, który ogranicza się do powolnego, opieszałego obracania się i w odpowiednim momencie wymierza mu fantastyczny cios prosty. Tamten ani drgnie; robi zamach lewą ręką, a prawą wymierza tak potężny cios w szczękę, że mistrz inkasuje go w pozycji wagon-lit, to znaczy tracąc czucie już w locie i spadając z ringu w stanie nieważkości. Ludzie oszaleli. *** Wiadomość przyniósł na plebanię dzwonnik i don Camillo musiał wyskoczyć z łóżka, żeby mu otworzyć, bo ten wyglądał jak szalony i chyba by pękł, gdyby mu nie opowiedział wszystkiego od a do z. Don Camillo poszedł zreferować wydarzenie Chrystusowi. - No i co? - spytał Chrystus. - Jak poszło? - Haniebna rozróba, obraz bałaganu i niemoralności, jakie trudno sobie wyobrazić! - Tak samo jak próba zlinczowania twojego sędziego? - spytał obojętnym tonem Chrystus. Don Camillo zaśmiał się. - Co tam sędziego! W drugiej rundzie mistrz Peppona zwalił się jak worek kartofli. I wtedy Peppone sam wkroczył na ring i zaczął się lać ze zwycięzcą. Choć silny jak wół, to jednak tępa pała, co prze do przodu z opuszczonymi rękami jak Zulusi albo Ruscy, więc tamten oczywiście wymierza mu prosty w podbródek i rozkłada go na cacy i ten leży jak długi! - Więc w ten sposób jego sekcja poniosła dwie porażki. - Tak, dwie sekcja, a jedną związek - zachichotał don Camillo. - Bo na tym nie koniec! Ledwie Peppone pada, a już wskakuje jakiś następny. Zdaje się, że to ktoś przybyły z pobliskiej gminy: kawał chłopiska z brodą i wąsami, który staje czujnie i rąbie mistrza z powiatu prosto w szczękę. - A ten robi unik i oddaje cios, i również mężczyzna z brodą ląduje na ziemi do kompletu tego brutalnego widowiska - przerywa mu Chrystus. - Nie! Mężczyzna jest osłonięty jak kasa pancerna. Więc mistrz z powiatu zaczyna podskakiwać, żeby go zaskoczyć. No i mamy, paf! Wali prawym sierpowym. A ja robię unik w lewo i grzmocę go prawym. I spada z ringu! - A co ty masz do tego? - Nie rozumiem. - Powiedziałeś: „robię unik w lewo i grzmocę go prawym”. - Sam nie wiem, jak to mogłem powiedzieć. Chrystus pokręcił głową. - Może dlatego, że tym mężczyzną, co sprał mistrza, byłeś ty? - Nie wydaje mi się - odpowiedział z powagą don Camillo. - Ja nie mam wąsów ani brody. - Ktoś mógłby sobie przyczepić sztuczne, żeby ludzie nie widzieli, że prałat uważa za interesujące widowisko, w którym dwaj mężczyźni okładają się publicznie! Don Camillo rozłożył ręce. - Panie Jezu, wszystko może się wydarzyć, trzeba mieć na względzie również i to, że prałaci są także stworzeni z ciała. Chrystus westchnął. - Mam to na względzie, jak również i to, że choć prałaci są z ciała, to nie powinni nigdy zapominać, że mają także umysł. Bo jeżeli prałat z ciała przebiera się, żeby iść na mecz pięściarski, to prałat z rozumem nie pozwala mu na pokaz przemocy. Don Camillo pokręcił głową. - To słuszne. Ale trzeba również mieć na względzie, że prałaci z ciała i rozumu mają jeszcze coś innego. I kiedy to coś innego spostrzega, że wójt, w obecności wszystkich swoich wyborców, leży rozłożony na obie łopatki przez jakiegoś pętaka z miasta, który wygrywa wymierzając ciosy poniżej pasa (co woła o pomstę do nieba), to to coś chwyta prałata cielesnego i prałata z rozumem i każe mu wkroczyć na ring. Chrystus potrząsnął głową. - Chciałeś powiedzieć, że powinienem wziąć pod uwagę także i to, że prałaci mają również serce? - Na miłość Boską! - wykrzyknął don Camillo. - Nigdy nie ośmieliłbym się Ciebie pouczać. Mogę Ci ewentualnie udowodnić, że nikt nie wie, kim był mężczyzna z brodą. - Ba, ja też nie wiem - odpowiedział Chrystus wzdychając. - A może wiesz, co może znaczyć punching-ball? - Moja znajomość języka angielskiego nie wzrosła, Panie Jezu - odpowiedział don Camillo. - Obejdzie się bez tego - powiedział Chrystus uśmiechając się. - W gruncie rzeczy z wykształcenia czasem bywa więcej złego niż dobrego. Czołem, mistrzu z powiatu! M.D.-L. Nokturn na dzwony Od pewnego czasu don Camillo czuł na sobie czyjś wzrok. Kiedy szedł przez poła albo drogą, odwracał się nagle, ale nikogo nie spostrzegał; był jednak pewien, że gdyby tak przejrzeć zarośla czy krzaki, znalazłby te oczy i całą resztę. Niejednokrotnie, wychodząc z domu wieczorem, słyszał szelest za drzwiami i widział jakiś cień. - Zostaw go - powiedział mu Chrystus z ołtarza, kiedy don Camillo zapytał Go o radę. - Para oczu jeszcze nigdy nie zrobiła nikomu nic złego. - Trzeba by wiedzieć, czy ta para oczu podróżuje samotnie, czy też w towarzystwie trzeciego oka, na przykład kalibru 9 - westchnął don Camillo. - To szczegół nie bez znaczenia. - Nic nie może tknąć czystego sumienia, don Camillo. - Wiem, Panie Jezu - westchnął ponownie. - Kłopot w tym, że tacy ludzie nie strzelają w sumienie, tylko między łopatki. A jednak don Camillo nic nie uczynił i minęło trochę czasu, aż tu nagle pewnego wieczoru, kiedy siedział samotnie na plebanii czytając, „poczuł” nagle oczy. I było ich troje; podnosząc powoli głowę, spostrzegł najpierw czarne oko lufy, a potem jego wzrok natrafił na oczy Jasnego. - Mam podnieść ręce? - spytał spokojnie don Camillo. - Nie chcę księdzu nic zrobić - odpowiedział Jasny, wkładając z powrotem pistolet do kieszeni marynarki. - Bałem się, że jak mnie ksiądz nagle zobaczy, to zacznie krzyczeć. - Rozumiem - odpowiedział don Camillo. - Nie pomyślałeś, że pukając do drzwi, uniknąłbyś tego wszystkiego? Jasny nie odpowiedział i oparł się o parapet. Potem nagle się odwrócił i siadł przy stoliczku don Camilla. Miał potargane włosy, podkrążone oczy i spocone czoło. - Don Camillo - powiedział przez zęby - to ja załatwiłem tego z domu nad groblą. Don Camillo zapalił połówkę toskańskiego. - Tego z grobli? - zapytał spokojnie. - E tam, to stara sprawa na tle politycznym i podlega amnestii. Co się martwisz? Jesteś w zgodzie z prawem. Jasny wzruszył ramionami. - Mam w nosie amnestię - odparł ze złością. - Co noc, jak tylko zgaszę światło, czuję go koło łóżka. Nie rozumiem, co to jest. Don Camillo wydmuchał niebieskawy dymek z cygara. - Nic nie jest. Posłuchaj mnie, śpij przy zapalonym świetle. Jasny zerwał się na równe nogi. - Może sobie ksiądz żartować z tego kretyna Peppona - krzyknął - ale nie ze mnie! Don Camillo pokręcił głową. - Po pierwsze, Peppone nie jest kretynem, a po drugie nic innego nie mogę dla ciebie zrobić. - Jeżeli trzeba kupić świecę albo dać ofiarę na Kościół, płacę - krzyknął Jasny. - Ale musi mi ksiądz dać rozgrzeszenie. Bo z prawem jestem już w porządku. - Tu jesteśmy zgodni, synu - powiedział łagodnie don Camillo. - Kłopot w tym, że nie ogłosili amnestii dla sumienia. Więc tu postępuje się tym samym trybem co przedtem i żeby dostać rozgrzeszenie, trzeba żałować za grzechy, a potem wykazać, że się żałowało za grzechy, a potem postępować w sposób zasługujący na przebaczenie. Dłuższa sprawa. Jasny zaśmiał się szyderczo. - Kajać się? Kajać za to, że go sprzątnąłem? Żałuję tylko, że sprzątnąłem zaledwie jednego! - To dziedzina, w której jestem całkowicie niekompetentny. Z drugiej strony, jeśli twoje sumienie mówi ci, że dobrze zrobiłeś, jesteś w porządku - powiedział don Camillo, otwierając książkę i podtykając ją Jasnemu. - Zobacz, my mamy bardzo dokładne przepisy bez wyjątków dla spraw politycznych. Piąte - nie zabijaj. Siódme - nie kradnij. - A co to ma do rzeczy? - zapytał Jasny podejrzliwie. - Nic - pocieszył go don Camillo. - Wydawało mi się, że mówiłeś, że sprzątnąłeś go pod pretekstem politycznym, żeby mu zabrać pieniądze. - Nie powiedziałem tego! - wrzasnął Jasny, wyciągając spluwę i mierząc z niej prosto w twarz don Camilla. - Nie powiedziałem, ale to prawda! Tak, to prawda, ale jeśli odważy się ksiądz opowiadać o tym komukolwiek, to księdza rozwalę! - My nie opowiadamy takich rzeczy nawet Wszechmocnemu - zapewnił go don Camillo. - I tak On wie najlepiej. Wydawało się, że Jasny wraca do równowagi. Opuścił rękę i spojrzał na pistolet. - O, do diaska! - wykrzyknął ze śmiechem. - Nawet nie zauważyłem, że jest zabezpieczony. Odbezpieczył go i wprowadził nabój do lufy. - Don Camillo - powiedział Jasny dziwnym głosem. Mam tego dosyć, nie chcę więcej widzieć tamtego koło mojego łóżka. Są dwa wyjścia: albo mi ksiądz da rozgrzeszenie, albo strzelam. Pistolet drżał mu odrobinę w ręku; don Camillo pobladł i spojrzał mu prosto w oczy. - Panie Jezu - powiedział w myślach - to wściekły pies i wystrzeli. Rozgrzeszenie dane w takich warunkach nie jest nic warte. Co mam robić? - Jeśli się boisz, to go rozgrzesz - odpowiedział głos Chrystusa. Don Camillo skrzyżował ręce na piersiach. - Nie, Jasny - powiedział. Tamten zacisnął zęby. - Don Camillo, niech mi ksiądz da rozgrzeszenie albo strzelam! - Nie! Jasny nacisnął spust i wystrzelił, ale kula nie wyleciała. A wtedy to don Camillo wymierzył cios i trafił dokładnie w cel, bo jego ciosy nigdy nie były niewypałami. Potem poleciał na dzwonnicę i przez dwadzieścia minut, o jedenastej w nocy, dzwonił jak na święto. A wszyscy mówili, że don Camillo zwariował, wszyscy oprócz Chrystusa z głównego ołtarza, który pokiwał głową z uśmiechem, i Jasnego, który, lecąc jak oszalały przez pola, dotarł na brzeg rzeki i już miał się rzucić w czarną toń, kiedy dogonił go i powstrzymał dźwięk dzwonów. I zawrócił, bo posłyszał jakby nowy głos. I to był naprawdę cud, bo zdarza się na tym świecie, że pistolet nie wypali, ale żeby ksiądz o jedenastej w nocy dzwonił jak na święto, to już naprawdę nie z tej ziemi. M.D.-L. Ludzie i zwierzęta La Grande była to rozległa, nie kończąca się posiadłość, z oborą na sto krów, parową serowarnią, sadem i tak dalej. Wszystko to należało do starego Pasottiego, który żył samotnie na folwarku Badia i miał na swoje rozkazy całą armię służby. Pewnego dnia wśród służby wszczął się niezwykły ruch i pod wodzą Peppona wszyscy udali się do Badii, gdzie stary Pasotti udzielił im posłuchania przez okno. - Niech was piorun trzaśnie! - wrzasnął Pasotti, wychyliwszy z okna głowę. - W tym cholernym kraju nie można zostawić porządnych ludzi w spokoju? - Porządnych ludzi, owszem - odpowiedział Peppone - ale krwiopijców, którzy robotnikom nie dają tego, co im się z prawa należy, to nie. - Dla mnie prawem jest to, co regulują ustawy - warknął Pasotti. - I ja jestem z prawem w zgodzie. Wówczas Peppone oświadczył, że dopóki Pasotti nie zgodzi się na podwyżki, robotnicy w La Grandę powstrzymają się od wszelkiej pracy. - Swoje sto krów sam będziesz pan musiał karmić! - zakończył Peppone. - Bardzo dobrze - odpowiedział Pasotti, zamknął okno i wrócił dokończyć przerwanego przed czasem snu. Tak oto rozpoczął się strajk w La Grandę. Peppone osobiście kierował akcją, rozsyłał patrole kontrolne, wystawiał warty, sztafety, posterunki na drogach. Wrota i okna obory zostały zabite gwoździami i opieczętowane. Pierwszego dnia krowy ryczały, bo nie były wydojone. Drugiego dnia ryczały, bo nie wydojone i głodne, trzeciego dołączyła się do tego udręka pragnienia i ryk rozlegał się już na całą gminę. Wtedy stara służąca Pasottiego wyszła z domu w Badii kuchennymi drzwiczkami i wyjaśniła posterunkom na drodze, że musi iść do wsi, do apteki, po środki dezynfekcyjne. - Dziedzic powiada, że nie chce dostać cholery z tego smrodu, co będzie się rozchodził, jak krowy pozdychają z głodu. Słysząc to najstarsi z czeladzi, ci co pracowali u Pasottiego pięćdziesiąt lat, kiwali ze zgrozą głowami. Wiedzieli, jaki uparty jest stary Pasotti: łeb twardy jak z żelaza. Ale zjawił się osobiście Peppone ze swoim sztabem i zapowiedział, że ktokolwiek ośmieli się zbliżyć do obory, zostanie potraktowany jak zdrajca ojczyzny. Pod wieczór czwartego dnia przyszedł na plebanię Giacomo, stary pastuch z La Grandę. - Jedna krowa ma się cielić i tak ryczy, że serce się kraje. Jak jej nikt nie pomoże, padnie, szkoda gadać. Ale do obory ani przystąp, bo kości połamią. Don Camillo poszedł klęknąć przed ołtarzem, z całych sił trzymając się balustrady. - Panie Jezu - błagał Ukrzyżowanego - trzymaj mnie, bo urządzę marsz na Rzym! - Uspokój się, don Camillo - upomniał go łagodnie Chrystus. - Gwałtem nic się nie osiągnie. Trzeba uspokajać ludzi perswazją, a nie rozjątrzać ich aktami gwałtu. - Słusznie - westchnął don Camillo. - Trzeba nakłaniać ludzi do rozsądku. Szkoda tylko, że podczas gdy im się będzie do rozsądku przemawiało, krowy pozdychają. Chrystus uśmiechnął się. - Jeżeli drogą gwałtu, który z kolei sprowadza dalsze gwałty, uda nam się ocalić sto zwierząt, ale zgubimy człowieka, a drogą perswazji uratujemy tego człowieka od zguby, ale stracimy sto zwierząt, co według ciebie należy wybrać: gwałt czy perswazję? Don Camillo, który nie mógł w żaden sposób odpędzić od siebie myśli o „marszu na Rzym”, bo tak bardzo był oburzony, potrząsnął głową. - Przeinaczasz moją myśl, Panie Jezu: tu nie chodzi o setkę zwierząt. Chodzi o mienie społeczne. Śmierć stu zwierząt to nie jest tylko strata dla tego zakutego łba Pasottiego; to strata dla wszystkich, dobrych i złych. I może pociągnąć za sobą skutki, które jeszcze bardziej ludzi podjudzą i wywołają konflikt, w którym padnie nie jeden, ale dwadzieścia trupów. Chrystus nie dawał się przekonać. - Jeżeli perswazją uratujesz człowieka dzisiaj, czemuż nie miałbyś także perswazją ocalić jutro innych ludzi? Don Camillo, czyżbyś utracił wiarę? Don Camillo poszedł przejść się po polach, bo był zdenerwowany, i nagle - patrzcie tylko, jaki przypadek! - usłyszał tuż-tuż ryk stu krów zamkniętych w oborze. A potem usłyszał rozmowę posterunków strajkowych i po dziesięciu minutach czołgał się już wewnątrz grubej rury cementowej kanału nawadniającego. Rura przechodziła pod metalową siatką ogrodzenia i na szczęście nie było w niej teraz wody. „Teraz - pomyślał don Camillo - tego tylko potrzeba, żeby ktoś czekał na mnie w tym tunelu i walnął mnie po łbie; wtedy wszystko będzie jak należy.” Ale nie było nikogo i don Camillo mógł bez przeszkód czołgać się w stronę folwarcznego podwórza. - Stać! - odezwał się nagle jakiś głos; don Camillo jednym susem wyskoczył z kanału i przypadł do grubego pnia. - Stać, bo strzelam! - odezwał się głos znowu, tym razem dolatując zza innego grubego pnia, po drugiej stronie tunelu. Był to widać naprawdę wieczór niezwykłych zbiegów okoliczności, gdyż oto okazało się, że don Camillo przypadkiem trzyma w ręku pewną stalową maszynkę. Pociągnął do tyłu taki jeden ruchomy prztyczek i odpowiedział: - Uwaga, Peppone, bo i ja też będę strzelał. - Aha - burknął tamten. - Właśnie sobie pomyślałem, czy i tym razem będzie mi się ten tutaj pętał koło nóg! - Pokój Boży - rzekł don Camillo. - Kto go złamie, pójdzie diabłom na pastwę. Teraz policzę, a jak powiem „trzy”, obaj skoczymy do rowu. - Nie byłby ksiądz księdzem, gdyby nie był taki podejrzliwy - mruknął Peppone. Na „trzy” skoczył i obaj jednocześnie znaleźli się w kanale. Z obory rozlegał się iście piekielny ryk krów; zimny pot oblewał człowieka, kiedy się tego słuchało. - Musisz się dobrze bawić przy tej muzyce - burknął don Camillo. - Szkoda, że jak już krowy pozdychają, to i muzyka ucichnie. Macie rację, trzeba się trzymać twardo. Powinieneś zachęcić tutejszych ludzi, żeby spalili jeszcze spichrze, stodoły, no i domy, w których mieszkają. Pomyśleć tylko, jak by się wściekał stary Pasotti; musiałby biedaczek schronić się w jakimś szwajcarskim hoteliku i żyć z tych niewielu milionów, które tam zdeponował. - Musiałby tam najpierw dojechać, do tej Szwajcarii - odparł Peppone złowieszczo. - Słusznie! - wykrzyknął don Camillo. - Masz rację. Najwyższy czas skończyć z tą przestarzałą bzdurą piątego przykazania, które mówi, żeby nie zabijać! A potem, jak człowiek stanie przed Ojcem Przedwiecznym, to powie krótko i węzłowato: „Ani mru-mru, drogi Panie Boże, bo jak nie, to Peppone ogłosi strajk powszechny i wszyscy będą siedzieli z założonymi rękami”. Ale, ale, jak zamierzasz sobie z tym poradzić, Peppone, żeby i Cherubiny założyły ręce? Czyś o tym pomyślał? Peppone ryknął gorzej jeszcze od owej krowy, która spodziewała się cielątka i ryczała tak, że serce się krajało. - Łazi ksiądz po nocy, do cudzych domów, z peemem w łapach, jak zbój! - A ty? - zapytał spokojnie don Camillo. - Ja jestem w służbie ludu! - A ja w służbie Boga! Peppone wściekle kopnął kamień. - Nie sposób rozmawiać z klechami! Do wszystkiego mieszają politykę! - Peppone - zaczął don Camillo ze słodyczą. Ale tamten nie dał mu mówić. - Niech mi tu ksiądz nie opowiada o bogactwie narodowym i w ogóle żadnych pięknych słówek, bo jak Bóg na niebie, kropnę księdza! Don Camillo pokiwał głową. - Z czerwonymi nie sposób rozmawiać. Do wszystkiego mieszają politykę. Krowa, która miała się ocielić, wydała przejmujący, okropny ryk. - Kto tu? - odezwał się nagle ktoś tuż nad rowem. Byli tam Ostry, Suchy i Szary. - Przejdźcie no się drogą ku młynowi - rozkazał Peppone. - Dobra - odpowiedział Ostry. - A z kim ty tu rozmawiasz? - Z twoją cholerną duszą! - wrzasnął Peppone wściekle. - Ta krowa, co ma się ocielić, okropnie ryczy - mruknął Ostry. - Idź z tym do proboszcza! - krzyczał Peppone. - Daj jej zdychać! Ja służę interesom ludu, a nie krów! - Nie wściekaj się, szefie! - wymamrotał Ostry, znikając czym prędzej ze swoimi ludźmi. - Dobrze, Peppone - szepnął don Camillo. - Idźmy więc służyć interesom ludu. - Cóż to ksiądz zamyśla robić? Don Camillo ruszył spokojnie wzdłuż kanału w stronę zabudowań folwarcznych, a Peppone powiedział mu, żeby się zatrzymał, bo jak nie, to wpakuje mu serię między łopatki. - Peppone jest bestią upartą jak muł - odparł spokojnie don Camillo - ale nie strzela w plecy biednym księżyskom, kiedy robią to, co Bóg nakazuje im robić. Peppone zaklął i wtedy dopiero don Camillo odwrócił się gwałtownie. - Przestań się zachowywać jak koń, bo ci strzelę w pysk takiego prostego jak wtedy, kiedym się rozprawiał z twoim sławetnym mistrzem federalnym... - Nie musi mi ksiądz tego mówić; i tak wiedziałem od początku, że to nie mógł być nikt inny. Ale teraz to całkiem inna sprawa. Don Camillo szedł spokojnie dalej swoją drogą, a Peppone za nim, burcząc i grożąc strzelaniem. Kiedy byli już koło obory, jakiś głos krzyknął: - Stać! - Idź do diabła! - odpowiedział Peppone. - Teraz ja tu jestem. Wy idźcie do serowarni. Don Camillo nie raczył nawet spojrzeć na opieczętowane wrota obory. Wlazł po drabinie na strych nad oborą i zawołał cicho: - Giacomo! Stary pastuch, ten, który niedawno przyszedł na plebanię opowiedzieć o cielnej krowie, wygrzebał się spod siana. Don Camillo zaświecił elektryczną latarkę i uniósł z podłogi belę siana. Pod nią ukazała się klapa. - Złaź - powiedział don Camillo. Stary zniknął w otworze i długo nie wracał. - Już sobie poradziła - szepnął, ukazując się wreszcie. - Z tysiąc razy miałem z tym do czynienia i znam się na rzeczy lepiej od niejednego weterynarza. - Teraz idź do domu - zarządził don Camillo i stary zniknął momentalnie. Wówczas don Camillo na nowo otworzył klapę i zepchnął w otwór belę siana. - Co ksiądz chce zrobić? - zgrzytał Peppone, który aż do tej chwili siedział w ukryciu. - Pomóż mi zrzucać bele, potem ci powiem. Peppone mamrocząc coś, zabrał się do zrzucania bel jednej za drugą, a kiedy don Camillo spuścił się na dół, do obory, zlazł za nim także. Don Camillo zaniósł jedną belę do żłobu po prawej stronie, rozerwał dwa ściskające ją druty, roztrzepał siano i podrzucił je krowom. - Ty zajmij się lewym żłobem - powiedział do Peppona. - Za nic, choćby mnie ksiądz zabił! - wrzasnął w odpowiedzi Peppone, podnosząc belę siana i niosąc ją do żłobu po lewej stronie. Pracowali niczym całe wojsko pastuchów. Po paszy trzeba było zająć się pojeniem, a ponieważ była to obora urządzona nowocześnie, ze żłobami po obu stronach środkowego przejścia i pojnikami umieszczonymi wzdłuż ścian, trzeba było całą setkę krów poodwracać do tyłu, a potem znowu odciągać je z całych sił od wody, waląc kijem po rogach, boby chyba popękały z tego picia. Kiedy uporali się z tym wszystkim, w oborze było nadal ciemno, ale wypływało to po prostu z faktu, że drewniane okiennice wszystkich okienek były od zewnątrz zabite gwoździami. - Jest trzecia po południu - powiedział don Camillo, spojrzawszy na zegarek. - Żeby móc stąd wyjść, musimy zaczekać do wieczora. Peppone zaczął gryźć pięści z wściekłości. Musiał się jednak w końcu uspokoić, nie było rady. Zapadł wreszcie wieczór, a oni obaj w kącie obory wciąż jeszcze grali w karty przy świetle lampki naftowej. - Takim głodny, że pożarłbym całego biskupa, z kosteczkami! - wykrzyknął Peppone z wściekłością. - To niestrawne jadło, obywatelu wójcie - odparł spokojnie don Camillo, któremu, prawdę mówiąc, ćmiło się w oczach z głodu i kto wie, czy nie pożarłby nawet całego kardynała. - A z mówieniem o swoim głodzie poczekaj, aż przepościsz tyle dni, ile pościły te biedne zwierzęta. Przed wyjściem dorzucili jeszcze siana do wszystkich żłobów, choć Peppone nie chciał tego zrobić za żadne skarby, mówiąc, że to zdrada ludu. Ale don Camillo był nieugięty- Tak więc przez całą noc trwała w oborze cisza grobowa i stary Pasotti, nie słysząc muczenia krów, przestraszył się nie na żarty: pomyślał, że już widać niewiele życia się w nich kołacze, skoro nawet nie mają siły się skarżyć. Rano wyszedł więc pertraktować z Pepponem i przy pewnej ustępliwości z obu stron doszli jakoś do porozumienia. Po południu Peppone pojawił się na plebanii. - No, cóż - powiedział słodziutkim głosem don Camillo - wy, rewolucjoniści, powinniście zawsze słuchać rad starego proboszcza. Tak, tak, najmilsi. Peppone stał przed nim z założonymi rękami, podziwiając taki ogrom bezwstydu. - Wasza wielebność - przemówił w końcu - mój automat! - Twój automat? - powtórzył z niedowierzającym uśmiechem don Camillo. - Nie rozumiem. Czy miałeś przy sobie broń? - Tak, miałem, ale kiedyśmy wyszli z obory, ksiądz bezwstydnie skorzystał, że miałem mąt w głowie i zwędził mi mój peem. - Ach, tak, coś sobie teraz przypominam - odpowiedział z rozbrajającą naiwnością don Camillo. - Wybacz mi, Peppone, cała bieda w tym, że się starzeję; wiesz, teraz na przykład nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go u licha schowałem. - Księże proboszczu! - wykrzyknął ponuro Peppone. - To już drugi, który mi ksiądz buchnął! - Co tam, synu, nie przejmuj się. Weźmiesz sobie inny. Kto tam wie, ile ich masz jeszcze poutykanych tu i ówdzie w domu! - Tacy księża jak wasza wielebność to po trochu zmuszą każdego przyzwoitego człowieka, żeby z chrześcijanina stał się mahometaninem. - Możliwe - odparł don Camillo. - Ale tobie to nie grozi. Nie zaliczasz się do „przyzwoitych ludzi”. Peppone cisnął kapelusz na podłogę. - Gdybyś był przyzwoitym człowiekiem, podziękowałbyś mi za to, co zrobiłem dla ciebie i dla ludu. Peppone podniósł kapelusz, wcisnął go sobie na głowę i ruszył ku drzwiom. Ale w progu zatrzymał się i odwrócił. - Może mi ksiądz zwędzić nie dwa, ale choćby dwieście tysięcy peemów. W dzień odwetu znajdę jeszcze zawsze jakąś siedemdziesiątkę piątkę, żeby otworzyć ogień na ten dom diabła! - I ja też znajdę sobie moździerz kaliber 81 do obrony - odpowiedział spokojnie don Camillo. *** Drzwi kościoła były szeroko rozwarte i w głębi widać było ołtarz. Przechodząc Peppone z wściekłością zerwał z głowy kapelusz i natychmiast wcisnął go z powrotem, żeby nikt tego nie zobaczył. Ale Chrystus zobaczył i kiedy don Camillo przyszedł do kościoła, powiedział mu wesoło: - Przechodził tędy Peppone i pozdrowił mnie. - Strzeż się, Panie Jezu - odpowiedział don Camillo. - Był już taki, co Cię pocałował, a potem sprzedał Cię za trzydzieści srebrników. Ten tutaj, co Cię pozdrowił, powiedział mi trzy minuty przedtem, że w dzień odwetu zawsze znajdzie sobie siedemdziesiątkę piątkę, żeby ostrzelać Dom Boży! - A ty, co mu odpowiedziałeś? - Że i ja też zawsze sobie znajdę moździerzyk, żeby otworzyć ogień na Dom Ludowy. - Rozumiem, don Camillo. Cała bieda w tym, że ty ten moździerz masz naprawdę. Don Camillo rozłożył bezradnie ręce. - Panie Jezu - powiedział - ma się takie rozmaite rupiecie, które człowiekowi żal wyrzucić, bo to przecież pamiątki. Wszyscy jesteśmy trochę sentymentalni. A zresztą czy nie lepiej, żeby takie rzeczy były raczej w moim domu niż w cudzych? - Don Camillo zawsze ma rację - uśmiechnął się Chrystus. - Aż do chwili, kiedy strzeli głupstwo. - Co do tego nie ma obawy: mam przecież doradcę najlepszego na świecie - odparł don Camillo. I Chrystus nie umiał nic na to odpowiedzieć. B.S. Procesja Co roku w dzień patrona parafii urządzano uroczystą procesję, niosąc krucyfiks z ołtarza aż na wał, skąd Chrystus Ukrzyżowany błogosławił rzekę, żeby nie wyprawiała głupstw i zachowywała się jak na przyzwoitą rzekę przystało. Tym razem również zdawało się, że wszystko pójdzie zwykłym trybem, i don Camillo zajęty był już tylko ostatecznym wygładzaniem programu uroczystości, kiedy na plebanii zjawił się Ostry. - Sekretarz sekcji - oświadczył - przysyła mnie, żeby księdza zawiadomić, że w procesji weźmie udział cała sekcja ze sztandarem. - Podziękuj ode mnie sekretarzowi Peppone - odpowiedział don Camillo. - Cieszę się niezmiernie, że wszyscy członkowie sekcji mają być obecni. Niech jednak będą tacy uprzejmi i zostawią sztandar w domu. Przy uroczystościach religijnych sztandary polityczne są nie na miejscu. Takie są zarządzenia moich władz. Ostry odszedł i wkrótce potem przybiegł Peppone, czerwony, z wytrzeszczonymi z wściekłości oczyma. - Jesteśmy chrześcijanie jak wszyscy inni! - wrzasnął, wpadając na plebanię, nawet nie spytawszy, czy można. - Czymże to my się różnimy od innych ludzi? - Tym chociażby, że wchodząc do cudzego domu nie zdejmujecie kapeluszy - odparł don Camillo spokojnie. Peppone ze złością zerwał z głowy kapelusz. - No tak, teraz jesteś podobny do innych ludzi - powiedział don Camillo. - Dlaczegoż to nie możemy przyjść na procesję z naszym sztandarem? - krzyczał Peppone. - Cóż to, nasz sztandar niegodny? Czy to może sztandar złodziei i morderców? - Nie, towarzyszu Peppone - wyjaśnił don Camillo, zapalając cygaro. - To jest sztandar partyjny, po prostu. A procesja to uroczystość religijna, nie polityczna. - W takim razie i sztandary Akcji Katolickiej muszą pójść precz! - Dlaczego? Akcja Katolicka nie jest partią polityczną, czego najlepszym dowodem jest, że tutaj ja stoję na jej czele. Radziłbym nawet tobie i twoim towarzyszom, żebyście do niej wstąpili. Peppone parsknął drwiąco. - Jeżeli ksiądz chce zbawić swoją czarną duszę, powinien ksiądz wstąpić do naszej partii! Don Camillo rozłożył ręce. - Zróbmy najlepiej tak - powiedział z uśmiechem. - Każdy niech zostanie przy swoim i bądźmy w przyjaźni jak przedtem. - Ja i ksiądz nigdy nie byliśmy w przyjaźni - rzekł stanowczo Peppone. - Nawet wtedy, kiedy byliśmy razem w partyzantce? - Nie! To był tylko sojusz strategiczny. Dla sprawy można się sprzymierzyć nawet z klerem. - Dobrze - rzekł spokojnie don Camillo. - Ale jeżeli chcecie wziąć udział w procesji, sztandar zostawicie w domu. Peppone zacisnął pięści. - Jeżeli się księdzu zdaje, że może się tu rządzić, jak chce, to się wasza wielebność myli! - ryknął. - Albo z naszym sztandarem, albo figa z procesji! Na don Camillu nie zrobiło to większego wrażenia. „Przejdzie mu” - powiedział sobie. I rzeczywiście, w ciągu trzech dni poprzedzających świąteczną niedzielę nikt ani się nie zająknął na ten temat. Ale w niedzielę, na godzinę przed mszą, na plebanię zbiegli się bardzo wystraszeni ludzie. Bo wczesnym rankiem ludzie Peppona obeszli wszystkie domy, zapowiadając, że temu, kto pójdzie na procesję, widać własne zdrowie niemiłe. - Mnie tego nie powiedziano - rzekł na to don Camillo. - Więc mnie ta sprawa nie dotyczy. Procesja miała wyruszyć zaraz po mszy. Podczas gdy w zakrystii don Camillo nakładał szaty liturgiczne, nadeszła grupka parafian. - Co to będzie? - zapytali. - Będzie procesja - odpowiedział spokojnie don Camillo. - Ależ oni gotowi obrzucić procesję bombami! - perswadowali. - Ksiądz nie może narażać swoich wiernych na takie niebezpieczeństwo. Według nas trzeba wszystko odłożyć, zawiadomić władze w mieście i urządzić procesję wtedy, kiedy przyślą karabinierów, tylu, żeby zapewnić ludziom bezpieczeństwo. - Słusznie - zauważył don Camillo. - A tymczasem można by wytłumaczyć męczennikom za wiarę, że bardzo głupio robili: zamiast szerzyć chrześcijaństwo wtedy, kiedy było zabronione, powinni byli zaczekać, aż przyjdą karabinierzy. Następnie don Camillo pokazał obecnym, gdzie się znajdują drzwi; odeszli mamrocząc. Wkrótce potem przyszła do kościoła gromadka starców i staruszek. - My pójdziemy, don Camillo - powiedzieli. - Co to, to nie; wracajcie natychmiast do domu! - odparł don Camillo. - Bóg wam policzy waszą pobożną intencję, ale to właśnie jeden z tych przypadków, kiedy starcy i matki z dziećmi muszą siedzieć w domu. Przed kościołem została nieduża grupka ludzi, ale kiedy gdzieś we wsi rozległy się strzały (to po prostu Ostry w celach poglądowych przeczyszczał gardziel peemu, strzelając w powietrze), nawet i ta gromadka rozpierzchła się i gdy don Camillo stanął w drzwiach kościoła, plac był puściutki i czysty jak stół bilardowy. - No to jak, idzie się, don Camillo? - zapytał w tej właśnie chwili Chrystus z ołtarza. - Pięknie musi wyglądać rzeka przy takiej wspaniałej pogodzie. Chętnie bym na nią popatrzył. - Idzie się, idzie - odpowiedział don Camillo. - Ale tym razem, Panie Jezu, będę szedł w procesji sam jeden. Jeżeli Ci to wystarczy... - Kiedy jest don Camillo, to aż nadto wystarcza - rzekł z uśmiechem Chrystus. Don Camillo spiesznie nałożył na kark skórzany pas z uchwytem do podtrzymywania krzyża, zdjął z ołtarza ogromny krucyfiks, wsunął jego koniec w uchwyt i westchnął: - Mogli swoją drogą zrobić odrobinę lżejszy ten krzyż. - Mnie to mówisz? - odparł Chrystus z uśmiechem. - Mnie, który musiałem zadźwigać go na samą górę, choć nie miałem takiego mocnego grzbietu jak ty... W parę minut później don Camillo, dźwigając swój ogromny krzyż, wyszedł uroczyście za wrota kościelne. Wieś była puściuteńka; zastraszeni ludzie zaszyli się w domach i tylko zerkali przez szpary okiennic. „Podobnie musieli wyglądać ci mnisi, co krążyli samotnie, z czarnym krzyżem, po ulicach miast, wyludnionych zarazą” - zauważył w myśli don Camillo. I zaczął śpiewać psalmy swoim potężnym barytonem, a w otaczającej ciszy śpiew przybierał jeszcze na sile. Przeszedł przez plac i kroczył dalej środkiem głównej ulicy; tutaj także było pusto i cicho. Z bocznej uliczki wybiegł mały piesek i drobnym kroczkiem ruszył tuż za don Camillem. - Zmykaj - burknął na niego don Camillo. - Zostaw go - szepnął znad jego głowy Chrystus. - Przynajmniej Peppone nie będzie mógł powiedzieć, że na procesję nawet pies nie poszedł. Dalej ulica skręcała, kończyły się domy, tylko polna droga prowadziła do grobli nad rzeką. I tu don Camillo znalazł niespodziewanie drogę zatarasowaną. Dwustu ludzi blokowało całą szerokość drogi. Stali, milcząc, na szeroko rozstawionych nogach, z założonymi na piersi rękami. Na czele stał Peppone podparty pięściami pod boki. Don Camillo najchętniej zmieniłby się w czołg. Niestety jednak mógł być tylko don Camillem i kiedy znalazł się o metr od Peppona, zatrzymał się. Stojąc tak, wyciągnął ogromny krucyfiks ze skórzanego uchwytu i uniósł w górę niby maczugę. - Panie Jezu - powiedział cicho - trzymaj się mocno, bo walę. Ale nie było potrzeby, gdyż tamci, zrozumiawszy w lot sytuację, rozsunęli się na boki i w ludzkim tłumie otwarła się, jak pod działaniem czarów, szeroka prosta bruzda. Pośrodku drogi pozostał sam tylko Peppone, wciąż trzymając się pod boki, na szeroko rozstawionych nogach. Don Camillo wsunął z powrotem koniec krzyża w skórzany futerał, po czym gwałtownie ruszył wprost na Peppona. I Peppone ustąpił. - Nie przed księdzem się usuwam, tylko przed Nim - burknął Peppone, wskazując Ukrzyżowanego. - W takim razie zdejmij kapelusz z głowy - powiedział don Camillo, nawet na niego nie patrząc. Peppone zdjął kapelusz i don Camillo przeszedł uroczyście szpalerem jego ludzi. Doszedłszy do grobli zatrzymał się. - Jezu - powiedział głośno - gdyby w tej parszywej krainie domy niewielu przyzwoitych ludzi mogły unosić się na wodach jak arka Noego, prosiłbym Cię, abyś spuścił taką powódź, żeby przerwała tamy i zalała całą wieś. Ale ponieważ ci nieliczni przyzwoici ludzie żyją w murowanych domach, takich samych, jak domy łobuzów, a nie byłoby sprawiedliwe, żeby dobrzy mieli cierpieć za winy nicponiów w rodzaju wójta Peppone i całej jego bandy zbójów bez Boga w sercu, proszę Cię, abyś ustrzegł wieś przed powodzią i dał jej pomyślność i dostatek. - Amen - odezwał się za plecami don Camilla głos Peppona. - Amen - powtórzyli chórem ludzie Peppona, którzy także szli w ślad za krzyżem. Don Camillo ruszył w drogę powrotną i kiedy stanął przed kościołem i obrócił się, aby Chrystus na krzyżu dał ostatnie błogosławieństwo dalekiej rzece, zobaczył przed sobą wszystkich: pieska, Peppona, ludzi Peppona i wszystkich mieszkańców wsi. Nie wyłączając aptekarza, który był ateistą. Ale, do licha, takiego księdza jak don Camillo, który umiał uczynić Pana Boga kimś zupełnie sympatycznym - takiego księdza nigdy jeszcze nie spotkał! B.S. Zebranie wyborcze Peppone aż podskoczył, kiedy przeczytał ogłoszenie rozlepione na rogach ulic, w którym mówiło się o tym, że jakiś typ z miasta przeprowadzi na placu zebranie na zaproszenie sekcji partii liberalnej. - Tu, w tym bastionie czerwonych, ma się pozwolić na podobną prowokację? - wrzasnął. - Zobaczymy, kto tu rządzi! Potem zwołał sztab generalny, by dogłębnie przestudiować i zanalizować całą sprawę. Propozycja natychmiastowego podpalenia siedziby liberałów została odrzucona. Ta o zakazie zebrania też upadła. - To zasadzka na demokrację! - podsumował Peppone. - Że też pierwszy lepszy łajdak może sobie pozwolić na przemawianie na publicznym placu! Postanowili zachować spokój i działać zgodnie z prawem: generalna mobilizacja wszystkich sił, zorganizowanie oddziałów porządkowych dla uniknięcia prowokacji, zajęcie punktów strategicznych, ochrona siedziby. A bojówki będą w pogotowiu, by wezwać posiłki z okolicznych komórek. - Fakt, że próbują publicznego wystąpienia tutaj, wskazuje na to, że są pewni zwycięstwa nad nami - powiedział. - W każdym razie nie zaskoczą nas. Czujki rozstawione wzdłuż drogi dojazdowej do wsi miały powiadamiać o każdym podejrzanym ruchu i zaczęły służbę już od wczesnego ranka w sobotę, ale w ciągu dnia nie pojawił się nawet pies z kulawą nogą. W nocy Chudy zauważył jakiegoś podejrzanego rowerzystę, który okazał się zwykłym pijakiem. Zebranie miało odbyć się w niedzielne popołudnie, ale do piętnastej nikt się nie zjawił. - Wszyscy przyjadą pociągiem o 15.35 - powiedział Peppone i zarządził szczelną obstawę w okolicach dworca. Nadjechał pociąg i wysiadł z niego tylko jeden chudy człowieczek z fibrową walizką. - Widać zwiedzieli się i nie czuli się dostatecznie na siłach, żeby uderzyć - stwierdził Peppone. W tym samym momencie człowieczek zbliżył się i pozdrowiwszy po miastowemu Peppona spytał, czy byłby łaskaw wskazać mu siedzibę partii liberalnej. Peppone spojrzał osłupiały. - Siedzibę liberałów? - Tak - wyjaśnił mężczyzna - mam tam mieć pogadankę za dwadzieścia minut i nie chciałbym się spóźnić. Wszyscy spojrzeli na Peppona, a Peppone podrapał się w głowę. - Prawdę rzekłszy to dość trudno wytłumaczyć, bo do centrum jest parę kilometrów. Człowieczek uczynił gest przestrachu. - Czy można by znaleźć jakiś środek transportu, żeby tam dojechać? - Mam na zewnątrz ciężarówkę - mruknął Peppone. - Jeżeli panu odpowiada? Człowieczek podziękował. Potem, kiedy już znalazł się na dworze i zobaczył samochód pełen ludzi o ponurych twarzach, w czerwonych chustach i z licznymi odznaczeniami, spojrzał na Peppona. - To ja jestem szefem - powiedział Peppone. - Niech pan wsiada pierwszy. W połowie drogi Peppone zatrzymał wóz i spojrzał w twarz człowieczkowi, który był panem w średnim wieku, chudym, o delikatnych rysach twarzy. - Więc pan jest liberałem? - spytał. - Tak - odpowiedział ten pan. - I nie boi się pan być tu sam wśród pięćdziesięciu komunistów? - Nie - odpowiedział ze spokojem. Groźny pomruk podniósł się wśród mężczyzn. - Co pan tam ma, w tej walizce? Trotyl? - spytał Peppone. Mężczyzna zaczął się śmiać i otworzył ją. - Piżamę, parę kapci i szczoteczkę do zębów - wyjaśnił. Peppone szczypnął się w udo. - To wariactwo! A można wiedzieć, dlaczego się pan nie boi? - Właśnie dlatego, że jestem sam, a was jest pięćdziesięciu - wyjaśnił spokojnie człowieczek. - Co tam pięćdziesięciu! - wrzasnął Peppone. - A nie sądzi pan, że ja sam i tylko jedną ręką byłbym w stanie posłać pana aż do tamtego kanału? - Nie, nie sądzę - odpowiedział spokojnie mężczyzna. - Więc jest pan szaleńcem albo naiwniakiem, albo kimś, kto chce mamić ludzi. Mężczyzna zaczął się śmiać. - To dużo prostsze, proszę pana, jestem po prostu człowiekiem honoru. Peppone zerwał się na równe nogi. - Gdyby był pan człowiekiem honoru, to by pan nie był wrogiem ludu! Służalcem reakcji! Narzędziem kapitalizmu! - Ja nie jestem niczyim wrogiem ani niczyim sługą. Jestem kimś, kto myśli inaczej od pana. Peppone wrzucił bieg i ruszył gwałtownie. - Zrobił pan testament przed przyjazdem tutaj? - podśmiewywał się po drodze. - Nie - odpowiedział z prostotą mężczyzna. - Moim jedynym bogactwem jest moja praca i jeśli umrę, nikomu nie będę mógł jej przekazać. Zanim wjechali do wsi, Peppone zatrzymał się na chwilę, żeby zamienić parę słów z Chudym, łącznikiem na motorze. Potem bocznymi drogami zajechał pod siedzibę partii liberałów. Drzwi i okna były zamknięte. - Nie ma nikogo - powiedział ponuro Peppone. - Na pewno wszyscy są na placu, już późno - odparł człowieczek. - Pewnie tak - odrzekł Peppone, mrugając okiem do Ostrego. Po przybyciu na plac Peppone i jego towarzysze wysiedli, otoczyli mężczyznę i przecisnęli się przez tłum w stronę trybuny. Mężczyzna wszedł na mównicę i znalazł się oko w oko z dwoma tysiącami mężczyzn w czerwonych chustach. Odwrócił się do Peppona, który wszedł za nim. - Przepraszam, czy przypadkiem nie pomyliłem zgromadzenia? - zapytał. - Nie - zapewnił go Peppone. - Rzecz w tym, że liberałów jest tylko dwudziestu trzech, więc w tłumie nie bardzo rzucają się w oczy. Prawdę mówiąc, gdybym był na pana miejscu, to bym nawet nie marzył o tym, żeby tutaj zwoływać wiec. - Widać liberałowie bardziej wierzą w demokratyczne zasady komunistów niż pan - odpowiedział mężczyzna. Peppone przełknął tę gorzką pigułkę i zbliżył się do mikrofonu. - Towarzysze! - krzyknął. - Przedstawiam wam tego pana, który zrobi wam wykład, a jak skończy, to wszyscy pójdziecie zapisać się do partii liberałów. Słowa przyjęto potężnym wybuchem śmiechu, a kiedy trochę się uciszyło, mężczyzna przemówił. - Dziękuję bardzo waszemu szefowi za uprzejmość, ale muszę wam wyjaśnić, że to, co powiedział, nie jest zgodne z moimi pragnieniami, bo jeśli na koniec mojego przemówienia wszyscy pójdziecie zapisać się do liberałów, byłbym zmuszony do tego, żeby zapisać się do komunistów, a to jest niezgodne z moimi przekonaniami. Nie mógł dalej mówić, bo w tej samej chwili nadleciał ze świstem pomidor, który walnął go prosto w twarz. Tłum zaczął chichotać, a Peppone pobladł. - Kto się śmieje, jest świnią! - wrzasnął do mikrofonu. I tłum zamilkł. Mężczyzna nie poruszył się i ręką próbował wytrzeć twarz. Peppone był impulsywny i bezwiednie zdolny do wielkich gestów, wyciągnął więc chusteczkę z kieszeni, ale zaraz włożył ją z powrotem i rozwiązał olbrzymią czerwoną chustę, którą miał na szyi, i podał mężczyźnie. - Nosiłem ją jeszcze w górach - powiedział. - Proszę się wytrzeć. - Brawo, Peppone! - krzyknął jakiś tubalny głos z okna pierwszego piętra pobliskiego domu. - Nie potrzebuję aprobaty kleru - odparł napuszony Peppone, gdy tymczasem don Camillo gryzł się w język z wściekłości, że wyrwał mu się ten okrzyk. Mężczyzna pokiwał głową, ukłonił się i podszedł do mikrofonu. - Zbyt dużo historii zawiera się w tej chuście, żeby ją można było splamić wulgarnym epizodem, który należy do mniej bohaterskich dziejów świata - powiedział. - Żeby zetrzeć tę plamę, wystarczy zwykła chusteczka. Peppone poczerwieniał i też się ukłonił, a wtedy mnóstwo ludzi wzruszyło się i podniósł się huragan oklasków, a chłopaka, który rzucił pomidorem, przepychano kopniakami w stronę wyjścia z placu. Mężczyzna zaczął mówić spokojnie, w sposób wyważony, unikając złośliwości, łagodząc wszelkie drażliwe tematy, pomijając sprawy nazbyt trudne, bo pojął, że gdyby nawet dał się ponieść, nikt by mu nic nie powiedział i byłoby nikczemnością wykorzystywać ten fakt. Na koniec bili mu brawo, a kiedy zszedł, rozstąpili się. Po dojściu do końca placu znalazł się pod portykiem magistratu i stanął zakłopotany z walizeczką w ręku, bo nie wiedział, w którą stronę się obrócić i co ze sobą począć, a wtedy nadszedł don Camillo, który zwrócił się do Peppona stojącego dwa kroki za człowieczkiem. - No szybko, pogodzić się, bezbożnicy z antyklerykalnymi liberałami! - wykrzyknął donośnym głosem don Camillo. - Że co? - zdumiał się Peppone, odwracając się w stronę człowieczka. - Więc pan jest antyklerykałem? - Ale... - mamrotał mężczyzna. - Zmilcz pan! - przerwał mu don Camillo. - Niech się pan wstydzi, pan, co chce wolnego Kościoła w wolnym państwie! Mężczyzna chciał protestować, ale Peppone nie pozwolił mu nawet zacząć. - Brawo! - krzyknął. - Oto moja ręka! Kiedy chodzi o antyklerykałów, to jestem nawet przyjacielem liberalnych reakcjonistów! - Tak jest! - odpowiedzieli ludzie Peppona. - Jest pan moim gościem - powiedział Peppone do mężczyzny. - Nigdy w życiu! - odparował don Camillo. - Ten pan jest moim gościem. Ja nie jestem prostakiem, który ciska pomidorami w twarz przeciwnika! Peppone stanął złowrogo przed don Camillem. - Mówiłem, że jest moim gościem - odparł ponuro. - A ponieważ ja też tak mówiłem, więc jeżeli chcesz, będziemy się bić, i w ten sposób dostaniesz to, co powinny dostać te głupki z tego twojego zakichanego Dynamosu! Peppone zacisnął pięści. - Chodź - powiedział Ostry. - Nie będziesz się przecież teraz lał z klechami na placu. W końcu zdecydowano się na spotkanie na neutralnym gruncie i wszyscy trzej udali się na kolację do Gigiotta za wieś, do kompletnie apolitycznego karczmarza, i tak całe spotkanie demokratyczne zakończyło się wynikiem nie rozstrzygniętym. M.D.-L. Nad rzeką W sierpniowe popołudnia, między pierwszą a trzecią, pośród pól sorgo i konopi, upał jest czymś widzialnym i dotykalnym. Jakby się miało tuz przed nosem ogromną falującą zasłonę rozpłomienionego szkła. Idziesz przez most i spojrzysz w dół, na kanał - widzisz dno suche i spękane i gdzieniegdzie zdechłą rybę. A kiedy z wysokiego nasypu drogi rzucisz okiem na cmentarz, wydaje ci się, że słyszysz, jak trzeszczą pod warstwą zeschłej ziemi kości nieboszczyków. Szosą wlecze się czasem powoli wózek na dwóch wielkich kołach naładowany piaskiem, a woźnica śpi, leząc twarzą ku dołowi na swoim ładunku; od brzucha mu chłodno, a w grzbiet piecze jak ogniem. Albo tez, siedząc bokiem na brzegu wozu, dziobie kozikiem w połówce arbuza, którą trzyma na kolanach jak miskę. Wreszcie kiedy się dotrze do głównego wału, widać rzekę - szeroką, pustą, nieruchomą i cichą, bardziej podobną do cmentarzyska martwych wód niż do rzeki. Don Camillo szedł w stronę wielkiego wału z dużą białą chustką między czaszką a kapeluszem, a było to o wpół do drugiej w sierpniowe popołudnie, i widząc go idącego tak samotnie białą drogą, w palącym słońcu, nie sposób byłoby sobie wyobrazić nic czarniejszego i bardziej księżego. „Głowę dałbym sobie uciąć, że w tej chwili w promieniu dwudziestu kilometrów nie ma ani jednego człowieka, który by nie spał” - powiedział sobie w myśli don Camillo. Przeszedł na drugą stronę wału i usiadł w cieniu pod kępą niskiej akacji; poprzez liście widać było połyskującą wodę. Rozebrał się, starannie złożył ubranie, zrobił z niego zawiniątko, ukrył je w gęstym listowiu drzewka i w samych gatkach wskoczył do wody. Był zupełnie spokojny; nikt go nie mógł widzieć o tej martwej godzinie sjesty, a przy tym wybrał miejsce jak najbardziej ustronne. Użył więc sobie do woli; po półgodzinnej kąpieli wyszedł z wody, wrócił do swojej kępy akacji, ale ubrania już tam nie było. Don Camillo poczuł, że brak mu tchu. Nie mogła to być zwykła kradzież: nikt by się nie połakomił na starą wypłowiałą sutannę. Musiała się w tym kryć jakaś diabelska sprawka. Rzeczywiście niebawem usłyszał od strony wału głosy, które się wyraźnie przybliżały. A kiedy don Camillo mógł już dojrzeć, kto mianowicie się zbliża, i przekonał się, że to spora gromada dziewcząt i chłopaków, a w tym, który maszerował na czele, rozpoznał Chudego - zrozumiał wszystko, poczuł pokusę wyłamania porządnego kija i walenia, gdzie popadnie. Ale oczywiście na to właśnie czekali ci niegodziwcy: wywabić z ukrycia don Camilla w gatkach i nacieszyć się tym niecodziennym widowiskiem. Więc don Camillo zsunął się na powrót do wody, popłynął nurkując aż do wysepki leżącej pośrodku rzeki i wylądował, kryjąc się w gęstych szuwarach. Ale oni, choć nie mogli widzieć don Camilla, gdyż wyszedł na brzeg po przeciwnej stronie wysepki, odkryli jego manewr i rozłożyli się wzdłuż brzegu, czekając na niego wśród śpiewów i wesołych śmiechów. Don Camillo był oblężony. Jakże słaby staje się silny człowiek, kiedy czuje się śmieszny! Don Camillo położył się w szuwarach i czekał; sam nie widziany, patrzył i wkrótce zobaczył Peppona, który nadszedł w asyście Ostrego, Szarego i całej reszty swego sztabu. Chudy tłumaczył im coś, gestykulując, i wszyscy się śmieli. Zeszło się jeszcze więcej ludzi i don Camillo czuł, że czerwoni postanowili załatwić z nim za jednym zamachem wszystkie stare i nowe porachunki i wybrali tym razem sposób najbardziej skuteczny, bo kogoś, kto się raz ośmieszył, nikt już nie będzie się bał, choćby miał pięści z żelaza i choćby reprezentował Pana Boga. Tkwiło w tym wszystkim wielkie nieporozumienie, bo don Camillo nigdy nie starał się budzić lęku w nikim z wyjątkiem diabła. Ale teraz przez tę przeklętą politykę czerwoni uważali proboszcza za swego wroga i mówili, że jeżeli wszystko poszło nie tak, jak powinno było pójść, to wina księży. Kiedy coś źle idzie, ważne jest nie to, żeby znaleźć radę, tylko żeby znaleźć kogoś, na kogo da się zrzucić winę. - Panie Jezu - przemówił don Camillo - wstyd mi zwracać się do Ciebie, będąc w samych gatkach, ale sprawa jest poważna i jeżeli nie jest to grzech śmiertelny, kiedy nieszczęsny proboszcz, ledwo żywy z gorąca, wskoczy sobie na chwilę do wody - dopomóż mi, bo sam nie dam sobie rady. Przynieśli z sobą dużo butelek, talie kart i harmonię. Brzeg wyglądał jak modna plaża i widać było, że ani myślą zaprzestać oblężenia; przeciwnie, jeszcze je wzmocnili, sadowiąc się wzdłuż brzegu na przestrzeni pół kilometra w górę rzeki od miejsca sławetnego brodu - dwustumetrowego odcinka zarośniętego chaszczami i zielskiem, gdzie od roku 1945 nie postała niczyja noga. Wycofując się, Niemcy wysadzili mosty i zaminowali na dużej przestrzeni oba brzegi rzeki powyżej i poniżej brodu. Miny owe pozakładali tak przeklęcie chytrze, że po niewielu tragicznych próbach minerzy zdecydowali się je zostawić i tylko ogrodzili niebezpieczną strefę kołkami i drutem kolczastym. W tym miejscu nie było więc czerwonych Peppona i nie było to potrzebne, bo tylko wariat mógłby chcieć wyłazić na brzeg gęsto usiany minami. Don Camillo nie miał wyjścia: gdyby poszedł dalej w górę rzeki i wylądował za strefą strzeżoną, znalazłby się w samym środku wsi, a gdyby poszedł w dół rzeki, wylądowałby w lesie. Proboszcz odziany w same tylko gatki nie może sobie na to pozwolić. Toteż don Camillo nie ruszał się; leżał na wilgotnej ziemi, żując dla rozrywki łodygę trzciny i snując zawiłe rozmyślania. - No cóż - zakończył wewnętrzną debatę - człowiek godzien szacunku może pozostać takim nawet w gatkach. Najważniejsze, żeby zrobił coś budzącego szacunek; wtedy ubiór nie ma znaczenia. Zapadł już wieczór, na brzegu zapalono pochodnie i latarnie; wyglądało to naprawdę jak piknik na plaży. Kiedy zieleń trawy zmieniła się w czerń, don Camillo zsunął się do wody i ostrożnie posuwał się w górę rzeki, dopóki nie poczuł pod stopami płycizny brodu. Wtedy zdecydowanie skręcił ku brzegowi. Nie mogli go dostrzec, ponieważ nie tyle płynął, ile czołgał się pod wodą, raz po raz tylko wysuwając na powierzchnię usta, żeby zaczerpnąć powietrza. Otóż i brzeg: cała trudność polegała na tym, żeby niepostrzeżenie wyjść z wody; raz znalazłszy się w zaroślach, mógłby z łatwością dotrzeć do wału, przebyć go pędem, zapaść po drugiej jego stronie między winnicę i pole sorgo i stamtąd już bez trudu przedostać się do ogrodu plebanii. Uchwycił się mocno jakiegoś krzaka i zaczął ostrożnie podciągać się do góry, ale kiedy już prawie stanął na brzegu, krzak wyrwał się z korzeniem i don Camillo spadł z powrotem do wody. Plusk był głośny i tamci musieli go usłyszeć. Don Camillo jednym susem wyskoczył na brzeg i zniknął w zaroślach. Rozległy się krzyki, wszyscy nadbiegli i skupili się po jednej i drugiej stronie minowego pola. Wyjrzał księżyc i oświetlił całe widowisko. - Don Camillo! - krzyczał, wysunąwszy się naprzód Peppone. - Don Camillo! Nikt nie odpowiedział. Zapadła mrożąca krew w żyłach cisza. - Don Camillo! - krzyknął znowu Peppone. - Niech się ksiądz nie rusza, na miły Bóg! Ksiądz jest na polu minowym! - Wiem o tym - doleciał spokojny głos don Camilla z samego środka przeklętej gęstwiny. Teraz Chudy wysunął się naprzód z zawiniątkiem w ręku. - Don Camillo - zawołał. - Proszę się nie ruszać. Jak ksiądz dotknie miny choćby końcem palca, wyleci ksiądz w powietrze! - Wiem o tym - zabrzmiał znowu spokojny głos don Camilla. Twarz Chudego ociekała potem. - Don Camillo! To był głupi żart! Proszę się zatrzymać! Tu jest księdza ubranie! - Moje ubranie? Dziękuję, Chudy. Gdybyś chciał mi je przynieść, to jestem tutaj. Nad kępą krzaków pośrodku pola minowego załopotała uniesiona wysoko gałąź. Chudy otworzył usta, odwrócił się i popatrzył po obecnych. W ciszy rozległ się ironiczny śmiech don Camilla. Peppone wyrwał Chudemu z ręki zawiniątko. - Ja przyniosę, don Camillo - rzekł Peppone i powoli zbliżył się do ogrodzenia. Już zaczynał przełazić przez drut kolczasty, kiedy jednym susem dopadł go Chudy i pociągnął do tyłu. - Nie, szefie - powiedział, odbierając Pepponowi nek i przełażąc przez druty. - Kto narozrabiał, ten płaci. Ludzie cofnęli się; czoła wszystkich zlane były potem, ręce nerwowo podnosiły się do ust. Chudy posuwał się powolutku w głąb zarośli, ostrożni stawiając nogi. Cisza ciążyła jak ołów. - Przyniosłem - odezwał się ledwo dosłyszalnie Chudy dotarłszy na miejsce. - Dobra - mruknął don Camillo. - Chodź tutaj. Ty mas prawo oglądać don Camilla w gatkach. Chudy okrążył kępę. - No i co? Jakież wrażenie robi na tobie widok proboszcza w gatkach? - zapytał don Camillo. - Ja nie wiem - wyjąkał Chudy. - Wszystko widzę czarno i te czerwone światełka migają. A jeszcze ten księżyc.) Odsapnął głośno. - Ja - wyjąkał po chwili - czasem coś zwędziłem albo kogo pobiłem, ale tak naprawdę to nigdy nie zrobiłem nikomu krzywdy. - Ego te absolvo - odpowiedział don Camillo, robiąc mi znak krzyża na czole. Ruszyli powolutku w stronę wału, a ludzie, wstrzymując] oddech, czekali, kiedy rozlegnie się wybuch. Przeszli przez druty i szli dalej drogą - don Camillo przodem, a Chudy stąpał za nim ostrożnie, na palcach, jakby wciąż jeszcze znajdował się na zaminowanym terenie, bo nic już nie rozumiał; nagle ni z tego, ni z owego klapnął bezsilnie na ziemię. Peppone, który na czele całej gromady szedł w odległości dwudziestu metrów za nimi, schylił się nie odrywając wzroku od pleców don Camilla, ujął Chudego za kołnierz i połaszczył za sobą niby tobołek szmat. W drzwiach kościoła don Camillo odwrócił się na chwilę, pełnym godności ukłonem pożegnał obecnych i wszedł do środka. Wszyscy zaczęli się rozchodzić w milczeniu; przed kościołem pozostał tylko Peppone, który stojąc na szeroko rozstawionych nogach wpatrywał się w zamknięte drzwi, wciąż jeszcze trzymając za kołnierz zemdlonego Chudego. Wreszcie potrząsnął głową i odszedł także powoli, ciągnąc swój tobół po ziemi. - Panie Jezu - szeptał don Camillo do Ukrzyżowanego - chronić godność proboszcza w gatkach to także sposób służenia Kościołowi. Chrystus milczał. - Panie Jezu - szeptał dalej don Camillo - czy to taki ciężki grzech, żem się wykąpał? - Nie - odpowiedział Chrystus - ale ciężki grzech popełniłeś, wzywając Chudego, żeby ci przyniósł ubranie. - Nie wiedziałem wcale, że mi je przyniesie. Byłem tylko nierozważny, nie chciałem źle. Daleko, od strony rzeki, rozległ się huk wybuchu. - Zdarza się, że zając, kiedy przebiega tamtędy, powoduje wybuch miny - wyjaśnił don Camillo bardziej w myśli niż głosem. - Więc mam z tego wnosić, że Ty... - Nic nie masz wnosić, don Camillo - przerwał mu Chrystus z uśmiechem. - Z taką febrą, jaka tobą trzęsie, niełatwo wyciągać pogodne wnioski. Tymczasem Peppone doszedł do drzwi domu Chudego. Zapukał; drzwi otworzył staruszek i bez słowa przyjął tobołek, który mu Peppone przytaszczył. W tej właśnie chwili rozległ się ów huk wybuchu. Peppone potrząsnął głową, w której zakłębiło się mnóstwo rozmaitych myśli. A potem odebrał jeszcze na chwilkę Chudego i wyrżnął go tak, że zemdlonemu włosy dębem stanęły na głowie. - Tak jest - wyszeptał ledwo dosłyszalnie Chudy, podczas gdy stary wtaszczał go do domu. B.S. Bestie Don Camillo, który od tygodnia znajdował się w nieustannym podnieceniu i miotał się we wszystkie strony, tak ze zapominał nawet o jedzeniu, wracał pewnego popołudnia z pobliskiej osady. Ledwo wjechał do wsi, musiał zsiąść z roweru, bo jacyś ludzie przez całą szerokość drogi kopali rów, którego rano jeszcze nie było. - Kopiemy nowy kanał - wyjaśnił robotnik. - To polecenie wójta. Don Camillo pojechał więc prosto do gminy i kiedy znalazł się przed obliczem Peppona, wściekł się. - Oszaleć można! - wykrzyknął. - Teraz zaczynacie kopać ten dziadowski rów? Nie wiecie, że dziś piątek? - No i co z tego? - zdziwił się Peppone. - Zabronione kopać rowy w piątki? Don Camillo ryknął: - Nie rozumiesz, że do niedzieli nie ma nawet dwóch dni? Peppone zaniepokoił się. Przycisnął dzwonek i zjawił się Ostry. - Posłuchaj no, wielebny mówi, że ponieważ dziś jest piątek, to do niedzieli nie ma nawet dwóch dni. Co o tym sądzisz? - przepytywał go Peppone. Ostry wziął całą rzecz pod rozwagę. Wyciągnął ołówek i zrobił obliczenie na kartce. - Rzeczywiście - powiedział. - Biorąc pod uwagę, że jest już czwarta po południu i do północy zostało tylko osiem godzin, to do niedzieli brak tylko trzydziestu dwóch godzin. Don Camillo przełknął całą tę komedię, ale w końcu stracił cierpliwość. - Rozumiem! To wszystko po to, żeby zbojkotować wizytę biskupa! - krzyknął. - Proszę księdza - odpowiedział Peppone - co ma wspólnego kanał z wizytą biskupa? A zresztą, przepraszam, kim miałby być ten biskup? I po co miałby przyjeżdżać? - Po to, żeby wysłać do piekła twoją przeklętą duszę! - wrzasnął don Camillo. - Trzeba natychmiast zasypać rów, bo inaczej w niedzielę biskup nie będzie mógł przejechać! Peppone udawał głupiego. - Nie będzie mógł przejechać? A ksiądz to niby jak przejechał? A poza tym, o ile się nie mylę, nad rowem jest kładka. - Ale biskup przyjedzie samochodem! - wrzeszczał don Camillo. - Nie można kazać biskupowi wysiadać z samochodu! - Wybaczy ksiądz, ale nie wiedziałem, że biskupi nie mogą chodzić piechotą - odparował Peppone. - Jeżeli rzeczy tak się mają, to co innego. Ostry, dzwoń szybko do miasta, niech przyślą dźwig. Postawi się go koło rowu i jak tylko nadjedzie biskupi samochód, złapie się go na hak, przeniesie dźwigiem na drugą stronę i biskup nie będzie musiał wysiadać. Jasne? - Jasne, szefie! Jakiego koloru chcesz dźwig? - Sprowadź niklowany albo chromowany, będzie lepiej wyglądało. W takich razach nawet ktoś, kto nie miałby żelaznych pięści don Camilla, zacząłby walić na lewo i prawo. Ale nie don Camillo, któremu w takich przypadkach natychmiast wracał spokój. Bo jego rozumowanie opierało się na niesłychanej prostocie: „Jeżeli on tak otwarcie i bezczelnie mnie prowokuje, to znaczy, że ma nadzieję na moją reakcję. A więc jeżeli walnę go w gębę, oddam mu przysługę. W rzeczy samej byłoby to spranie nie Peppona, ale wójta na służbie, a to wywołałoby skandal, tworząc wokół mnie, a co za tym idzie wokół biskupa, nieprzychylną atmosferę”. - Nieważne - powiedział - nawet biskupi mogą chodzić piechotą. Tego samego wieczoru w kościele zaklinał wszystkich prawie z płaczem, aby zachowali spokój i ograniczyli się do błagania Boga, by oświecił umysł pana wójta, co pozwoli uniknąć zakłócania uroczystości z powodu przesiadek i rozbijania procesji, zmuszając w pewnej chwili wiernych do przechodzenia gęsiego przez niezbyt pewną kładkę. I trzeba też prosić Boga, aby nie dopuścił do załamania się kładki, by dzień świąteczny nie przerodził się w dzień żałoby. Ta perfidna przemowa miała taką moc oddziaływania, że rozwścieczyła wszystkie kobieciny, które po wyjściu z kościoła zgromadziły się pod domem Peppona i tak mu nawymyślały, iż w pewnej chwili wychylił się przez okno, wrzeszcząc, żeby sobie wszystkie poszły do diabła i że rów zostanie zasypany. Wszystko układało się pomyślnie, ale niedzielnego ranka okazało się, że wszędzie przy drogach porozwieszano ogromne drukowane odezwy. TOWARZYSZE! Koła reakcyjne, wykorzystując jako pretekst zapoczątkowanie robót publicznych, rozpętały nikczemną wrzawę, która obraża nasze poczucie demokracji. W niedzielę będzie gościem naszej osady przedstawiciel pewnego obcego państwa, ten sam przedstawiciel, który pośrednio zapoczątkował tę nikczemną wrzawę; biorąc pod uwagę wasze urazy i wasze oburzenie, jesteśmy zatroskani, aby uniknąć tej niedzieli jakichkolwiek demonstracji, które mogłyby skomplikować stosunki z obcokrajowcami, więc prosimy was kategorycznie, byście ograniczyli się do przyjęcia przedstawiciela obcego państwa z pełną godności obojętnością. Niech żyje demokratyczna republika! Niech żyje proletariat! Niech żyje Rosja! Dla większej draki ogłoszono powszechną mobilizację wszystkich czerwonych, którzy, od razu można się było zorientować, otrzymali specyficzne zadanie przechadzania się tam i z powrotem „z pełną godności obojętnością”, pokazując się ostentacyjnie w czerwonych chustach i krawatach. Don Camillo blady jak ściana spędził chwileczkę w kościele i już zamierzał uciec, kiedy zawołał go Chrystus. - Dlaczego tak się spieszysz? - Muszę wyjść biskupowi na spotkanie na główną drogę - wyjaśnił. - To dość daleko. A poza tym na drodze pełno jest ludzi w czerwonych chustach i jeśli biskup mnie nie zobaczy, pomyśli, że znalazł się w Stalingradzie. - A ci w czerwonych chustach to jacyś obcy, czy może innego wyznania? - dopytywał się Chrystus. - Nie, to są ci sami co zawsze dranie, których widzisz od czasu do czasu przed sobą w kościele. - W takim razie lepiej będzie, jeśli odłożysz z powrotem do szafki w zakrystii to coś, co przywiązałeś sobie pod sutanną. Don Camillo wyciągnął pistolet maszynowy i poszedł odłożyć go w zakrystii. - Weźmiesz go z powrotem, jak ci powiem - rozkazał mu Chrystus, a on tylko wzruszył ramionami. - Gdybym miał czekać na to, aż mi powiesz, żebym go wziął, to ładnie byśmy wyglądali! - wykrzyknął. - Ty, Panie Jezu, nigdy mi tego nie powiesz. Wyznam Ci coś: w bardzo wielu przypadkach Stary Testament... - Precz stąd, reakcjonisto! - rzekł z uśmiechem Chrystus. - Kiedy ty tutaj tracisz czas na pogawędki, tam twój biskup rzucony jest na pastwę diabelskiej czerwonej furii! *** I rzeczywiście biedny stary biskup znalazł się w rękach czerwonego tłumu. Już od siódmej rano wierni rozstawili się po obu stronach drogi, tworząc dwa długie i wspaniałe szpalery entuzjazmu, ale Peppone, kilka minut przed przyjazdem samochodu biskupa, jak tylko spostrzegł dym z rakietnicy, którą posterunki sygnalizowały mu przejazd nieprzyjaciela, dał rozkaz do natarcia i błyskawicznym manewrem wszyscy prawdziwi czerwoni wyskoczyli naprzód o pół kilometra, tak że kiedy nadjechał biskup, droga była zapchana przez tłum ludzi w czerwonych chustach. Ludzi wałęsających się tam i z powrotem albo przystających w grupkach na pogawędki i okazujących jak najbardziej wysublimowany brak zainteresowania dla nadjeżdżającego auta, które musiało wlec się noga za nogą i torować sobie przejazd waleniem w klakson. To była prawdziwa demonstracja pełna godnej obojętności, jakiej zażyczył sobie sztab generalny. A Peppone i inni pękali z uciechy. Biskup (ten słynny, kompletnie siwiuteńki i zgięty wpół staruszek, który mówił tak, jakby to nie był on, lecz głos z zeszłego wieku) spostrzegł od razu tę „pełną godności obojętność” i kazał szoferowi zatrzymać samochód. A kiedy samochód stanął (było to odkryte auto), zrobił ruch jakby chciał pociągnąć za klamkę od drzwiczek, żeby otworzyć, ale zdawało się, że nie ma dość siły, więc Ostry, który stał w pobliżu, dał się na to złapać, a kiedy się spostrzegł (Peppone kopnął go w kostkę), było już za późno, bo właśnie otworzył drzwiczki. - Dziękuję ci, synu - powiedział biskup. - Będzie lepiej, jak dotrę do wsi piechotą. - Ale to daleko - wymamrotał Ostry, gryząc się w język. - Nic nie szkodzi - odpowiedział biskup, śmiejąc się. - Nie mam zamiaru w żaden sposób zakłócać waszych zgromadzeń politycznych. - To nie jest żadne polityczne zgromadzenie - odrzekł ponuro Peppone. - To są ludzie pracy, którzy gawędzą spokojnie o swoich sprawach. Proszę zostać w samochodzie. Ale stary biskup już wysiadł, a Ostry otrzymał następnego kopniaka, bo widząc, że biskup czuje się wielce niepewnie, podał mu ramię. - Dziękuję, dziękuję ci, synu - powiedział biskup. Dał ręką znak swojemu sekretarzowi, żeby nie plątał mu się pod nogami, bo chce iść sam, i ruszył w drogę. I tak oto, na czele czerwonej hordy, która podążała ponura i milcząca, biskup w pierwszym szeregu razem z Pepponem, sztabem generalnym i najwierniejszymi bojówkarzami, bo jak słusznie zauważył Peppone, wystarczy, że jakiś kretyn zrobi głupi gest przeciwko „temu tam”, a już reakcja wysnuje z tego najobrzydliwsze w świecie spekulacje, dotarł do strefy okupowanej przez oddziały don Camilla. - Rozkaz był i będzie taki sam - stwierdził Peppone. - Pełna godności obojętność. Don Camillo, jak tylko spostrzegł biskupa, wybiegł mu naprzeciw. - Ekscelencjo! - wykrzyknął rozgorączkowany. - Proszę mi wybaczyć, ale to nie moja wina! Czekałem na Ekscelencję tutaj ze wszystkimi wiernymi, ale w ostatnim momencie... - Nie przejmuj się - odpowiedział uśmiechając się biskup. - To wyłącznie moja wina, że chciałem wysiąść i trochę się przespacerować. Na starość wszyscy biskupi odrobinę dziwaczeją. Wierni zgotowali mu owację, zagrała orkiestra i biskup rozejrzał się wokół z zadowoleniem. - To piękna wieś - powiedział, ruszając z miejsca. - Naprawdę piękna, wesoła i doskonale utrzymana. Muszą tu być bardzo sprawne władze. - Robi się, co można, dla dobra ludu - odpowiedział Ostry, inkasując trzeciego kopniaka od Peppona. Biskup po dotarciu na plac spostrzegł nową fontannę i zatrzymał się. - Fontanna we wsi na Nizinie? - wykrzyknął. - To znaczy, że musi tu być woda. - Wystarczy umieć jej poszukać, Ekscelencjo - odpowiedział Szary, który miał w tym przedsięwzięciu główną zasługę. - Wsadziliśmy trzysta metrów rury i z Bożą pomocą woda wytrysnęła. Szary zarobił przepisowego kopniaka, a potem, jako że fontanna znajdowała się naprzeciwko Domu Ludowego, biskup spostrzegł przestronny nowy budynek i wyraził swoje zainteresowanie. - A ten piękny dom, co to takiego? - To Dom Ludowy - odpowiedział Peppone, pękając z dumy. - Doprawdy wspaniały! - wykrzyknął biskup. - Chciałby Ekscelencja zobaczyć? - spytał impulsywnie Peppone, a potworny kopniak w kostkę kazał mu podskoczyć. Dostał go od don Camilla. Sekretarz biskupa, chudy młodzieniec w okularach i z dużym nosem, pospieszył, żeby ostrzec, że jest to niestosowne i nie należy tego robić, ale biskup już ruszył i chwilę potem wkraczał do budynku. Wszystko mu pokazali: salę gimnastyczną, czytelnię, świetlicę, a kiedy doszli do biblioteki, biskup zbliżył się do szaf i przeczytał tytuły na grzbietach książek. Przed szafą „polityczną”, pełną książek i broszurek propagandowych, nic nie powiedział, ograniczając się do głębokiego westchnienia, ale Peppone, stojący w pobliżu, spostrzegł to. - Nikt ich nie czyta, Ekscelencjo - szepnął. Pominął oglądanie biur, ale nie mógł się powstrzymać od pokusy, żeby pokazać biskupowi salę teatralną, która była jego dumą, i tak oto biskup wychodząc znalazł się na wprost olbrzymiego portretu mężczyzny o małych oczkach i ogromnych wąsach. - Ekscelencjo, Ekscelencja wie, jak to jest z polityką - szepnął Peppone. - A zresztą, proszę wierzyć, on nie jest taki zły. - Niech dobry Bóg oświeci i jego umysł - odpowiedział szeptem biskup. Wobec całej tej sytuacji don Camillo znalazł się w nader specyficznym położeniu. Z jednej strony pienił się z oburzenia na fakt wykorzystania dobroci biskupa i pokazania mu Domu Ludowego, co wołało o pomstę do nieba, a z drugiej strony zależało mu na tym, żeby biskup zobaczył, jaka to porządna i nowoczesna wieś. A poza tym chciałby też, żeby zorganizowanie się czerwonych wywarło wrażenie na biskupie, przez co wzrosłyby w jego oczach doniosłość i znaczenie świetlicy parafialnej oraz placu zabaw don Camilla. Kiedy wizyta dobiegała końca, don Camillo wysunął się do przodu. - Szkoda, Ekscelencjo - powiedział głośno, tak żeby go usłyszał Peppone - wielka szkoda, że signor Peppone nie pokazał Ekscelencji magazynu broni. Zdaje się, że jest najlepiej wyposażony w całej prowincji. Peppone już miał zamiar odpowiedzieć, ale biskup nie pozwolił mu na to. - Nie będzie nigdy tak wyposażony jak twój - odpowiedział śmiejąc się. - Właśnie! - przyklasnął Szary. - Ma nawet zakopany gdzieś moździerz kaliber 81! - wykrzyknął Ostry. Biskup odwrócił się w stronę sztabu generalnego. - A chcieliście go z powrotem? To go sobie weźcie! A nie mówiłem, że to niebezpieczny typ? - To nie jest typ, którego byśmy się bali - odrzekł z przekąsem Peppone. - Miejcie go na oku - poradził im biskup. Don Camillo pokiwał głową. - Ekscelencja to zawsze sobie żartuje, ale nie wyobraża sobie Ekscelencja, co to za indywidua z tych ludzi! - wykrzyknął. Biskup wychodząc spostrzegł przyczepiony do ściany słynny manifest, więc przystanął, żeby go przeczytać. - Oooo! - powiedział. - Ma przybyć tutaj przedstawił ciel obcego państwa? A kto to niby miałby być, don Camillo? - Nie zajmuję się polityką. Trzeba by o to zapytać signora, który wykonał ten manifest. Signor Peppone, Ekscelencja chciałby wiedzieć, kto jest owym przedstawicielem obcego państwa, o którym mówi wasz manifest. - No - wymamrotał Peppone po chwili zastanowienia - jak zwykle Ameryka. - Rozumiem - odpowiedział biskup. - To w sprawie Amerykanów, którzy przyjeżdżają w wasze strony szukać ropy. Dobrze mówię? - Tak - odpowiedział Peppone. - To świństwo, ropa jest nasza! - Zdaję sobie sprawę - przytaknął biskup z powagą. - Mimo to dobrze zrobiliście zalecając zachowanie spokoju i nakazując waszym ludziom ograniczenie manifestacji dc okazania obojętności z pełną godnością. Według mnie nie mamy żadnego interesu, żeby zadzierać z Ameryką. Nie wydaje się wam? Peppone rozłożył ręce. - Ekscelencjo, Ekscelencja mnie rozumie, ktoś wytrzymuje, póki może, aż nadchodzi taki moment, że go ponosi. Kiedy biskup dotarł przed kościół, zastał wszystkie dzieci ze świetlicy parafialnej ustawione w rzędach, a one zaśpiewały mu pieśń powitalną. Potem z grupki dzieci oderwał się wielki bukiet kwiatów, który posuwał się powolnym krokiem, a kiedy zatrzymał się przed biskupem, kwiaty podniosły się i opadły i ukazało się tak cudowne dziecko z kręconymi włoskami i tak pięknie ubrane, że kobiety aż oniemiały. Zapadła głęboka cisza, a dzieciaczek jednym tchem i bez zająknienia wyrecytował głosikiem wyraźnym i kryształowym jak strumyczek wody wierszyk na cześć biskupa. Na koniec ludzie krzyczeli entuzjastycznie, że to coś nadzwyczajnego. Peppone zbliżył się do don Camilla. - Nikczemniku! - wycedził mu do ucha. - Wykorzystał ksiądz naiwnego dzieciaka, żeby mnie ośmieszyć przed światem. Połamię księdzu wszystkie kości. A jeżeli chodzi o tego tam, to zobaczy ksiądz, kim jestem. Zmarnował mi go ksiądz, idę go teraz wrzucić do Padu! - Powodzenia! - odpowiedział mu don Camillo. - To twoje dziecko i możesz z nim zrobić, co ci się żywnie podoba! *** Był to naprawdę odrażający gest brutalności, bo Peppone zaniósł biednego dzieciaka jak tobołek nad brzeg rzeki i zmusił go, okrutnie wygrażając, do trzykrotnego wyrecytowania wierszyka na cześć biskupa. Tego biednego, słabego i niczego nieświadomego biskupa, który będąc „przedstawicielem obcego państwa” (Watykanu), został przyjęty, zgodnie z ustalonym planem, z pełną godności obojętnością. M.D.-L. Dzwon Po tygodniu pertraktacji, polegającej na tym, że co najmniej trzy razy dziennie, gdziekolwiek go spotkał, don Camillo napadał na Szarego, krzycząc, że i on, i wszyscy w ogóle rzemieślnicy to istni bandyci, chcący się bogacić kosztem ludu - uzgodniono wreszcie cenę i można było przystąpić do odnowienia frontowej ściany plebanii. Tera don Camillo z przyjemnością zasiadał raz po raz na ławce na kościelnym cmentarzu, skąd, paląc swoje ulubione cygaro, mógł podziwiać, niby najpiękniejsze widowisko, śnieżną biel muru, lśniącą zieleń świeżo odlakierowanych okiennic i wspaniale odbijający na tym tle bujny krzew jaśminu, ujmujący drzwi w zieloną ramę. Ale wstając z ławeczki, za każdym razem don Camillo spoglądał na dzwonnicę i wzdychał ze smutkiem, wspomniawszy Gertrudę. Gertrudę zrabowali mu Niemcy i już trzy lata bez mała don Camillo gryzł się tą stratą. Bo Gertruda była największym z jego dzwonów i do zdobycia pieniędzy na odkupienie nowego dzwonu tych rozmiarów trzeba byłoby doprawdy szczególnej łaski Boga. - Nie psuj sobie tym krwi, don Camillo - powiedział mu któregoś dnia Chrystus z ołtarza. - Parafia może być wzorowa, nawet jeżeli na wieży ma o jeden dzwon mniej. W tych rzeczach hałas nie ma znaczenia. Bóg ma bardzo wrażliwe ucho i słyszy doskonale, nawet kiedy się do Niego woła dzwoneczkiem malutkim jak orzeszek. - To prawda - odpowiedział z westchnieniem don Camillo. - Ale ludzie mają uszy twarde i dzwony potrzebne są głównie na to, żeby zwoływać ludzi. Do ludzi trzeba przemawiać głośno: masy słuchają tego, kto najgłośniej krzyczy. - Nie ustawaj w wysiłkach, don Camillo, w końcu dopniesz celu. - Wszystkiego już próbowałem, Panie Jezu. Ci, co by chętnie dali, nic nie mają, a bogacze nie wysupłają ani lira, choćby się ich zarzynało. Z kuponami Sisal dwa razy byłem już o włos od wygranej. Niestety! A wystarczyłoby, żeby mi ktoś podszepnął jedno słowo, jedno nazwisko, i mógłbym kupić choćby dziesięć dzwonów. Chrystus uśmiechnął się. - Przebacz mi, don Camillo, moje niedbalstwo; na przyszły rok będę uważnie śledził mistrzostwa w piłce nożnej. Czy interesuje cię także loteria? Don Camillo zarumienił się. - Źle mnie zrozumiałeś, Panie Jezu. Mówiąc „ktoś”, ani trochę nie miałem na myśli Ciebie! Mówiłem po prostu w sensie ogólnym. - Cieszy mnie to, don Camillo - rzekł Chrystus z powagą. - W sprawach tego rodzaju najrozsądniej jest mówić zawsze w sensie ogólnym. Kilka dni potem don Camillo został wezwany do willi signory Giuseppiny, właścicielki Boscaccio, a kiedy stamtąd wracał, rozsadzała go radość. - Jezu! - wykrzyknął, stając zdyszany przed ołtarzem. - Jutro będzie przed Tobą płonęła świeca dziesięciokilowa. Wybiorę się po nią do miasta, a jeżeli nie będą takiej mieli, zamówię ją specjalnie. - Don Camillo, skąd weźmiesz na to pieniędzy? - Nie troszcz się o to, Panie Jezu. Choćby mi przyszło sprzedać materac z mego łóżka, świecę będziesz miał! Za to wszystko, coś dla mnie zrobił! Ochłonąwszy wreszcie trochę, don Camillo oznajmił: - Signora Giuseppina ofiarowuje kościołowi pieniądze na nową Gertrudę! - Skąd jej się to wzięło? - Mówi, że uczyniła ślub - wyjaśnił don Camillo. - „Jeżeli mi Pan Jezus dopomoże doprowadzić do skutku pewien interes, ufunduję kościołowi dzwon.” No, i interes doszedł do skutku, i dzięki Twojej, Panie Jezu, pomocy, już za miesiąc głos Gertrudy będzie znowu wznosił się ku niebu! Idę zamówić świecę! Ale Chrystus powstrzymał don Camilla, który już ruszał pełną parą. - Żadnych świec, don Camillo - powiedział surowo. - Żadnych świec. - Dlaczego? - zdumiał się don Camillo. - Nie ma w tym ani trochę mojej zasługi - odparł Chrystus. - Nie pomagałem signorze Giuseppinie w interesach. Nie zajmuję się ani totalizatorem, ani handlem. Gdybym się zajmował interesami, to ten, kto zarobi, miałby powód mi dziękować, ale ten, kto straci, miałby prawo mi złorzeczyć. Jeżeli znajdziesz worek pieniędzy, to nie mnie będziesz je miał do zawdzięczania, bo nie ja sprawiłem, że twój bliźni go zgubił. Świecę możesz kupić pośrednikowi, który pomógł signorze Giuseppinie zdobyć jeszcze więcej milionów. Ja nie pośredniczę w interesach. Głos Chrystusa brzmiał twardo jak nigdy, i don Camillo zawstydził się. - Przebacz mi, Panie - wyjąkał. - Jestem tylko biednym wiejskim proboszczem, mocnym a głupim, i mój mózg jest zupełnie przyćmiony. Chrystus uśmiechnął się. - Nie oczerniaj don Camilla! - powiedział. - Don Camillo potrafi zawsze zrozumieć moją wolę, a to znaczy, że wcale nie ma przyćmionego mózgu. Bywa nieraz, że właśnie wykształcenie napełnia mózg mgłą. To nie ty zgrzeszyłeś; a twoja wdzięczność nawet mnie wzrusza, bo ty we wszystkim, cokolwiek radosnego cię spotka, zawsze gotów jesteś dostrzegać dobroć Boga. Twoja radość jest zawsze uczciwa, i tym razem także: radość z nowego dzwonu. Nieuczciwa jest za to signora Giuseppina, której się zdaje, że za pieniądze może sobie kupić wspólnictwo Boga w swoich brudnych aferach. Don Camillo słuchał w milczeniu, ze zwieszoną głową. Teraz wysoko podniósł czoło. - Dziękuję Ci, Jezu. Idę powiedzieć tej lichwiarce, żeby sobie schowała swoje pieniądze! - wykrzyknął. - Moje dzwony muszą być uczciwymi dzwonami! Choćbym miał nie usłyszeć głosu Gertrudy aż do śmierci. Ruszył ku drzwiom dumnie i stanowczo, a Chrystus patrzył za nim uśmiechnięty. Ale kiedy don Camillo był już w progu, przywołał go z powrotem. - Don Camillo - powiedział. - Wiem doskonale, co dla ciebie znaczy twój dzwon, bo stale, w każdej chwili czytam w twoich myślach. Twoje wyrzeczenie jest takie ogromne i szlachetne, że samo w sobie wystarczyłoby do oczyszczenia brązu, nawet gdyby z niego był zrobiony nie dzwon, ale posąg Antychrysta. Vade retro, satanas. Odejdź stąd czym prędzej, bo inaczej zmusisz mnie do tego, żebym ustąpił ci nie tylko w sprawie dzwonu, ale jeszcze w nie wiedzieć jakich diabelskich sprawach. Don Camillo uszom nie wierzył. - Więc mogę go mieć? - Możesz, zarobiłeś na niego uczciwie. W takich chwilach don Camillo zapominał, gdzie się znajduje. Stał tuż przed ołtarzem. Skłonił się, ale potem natychmiast zrobił w tył zwrot, puścił się pędem naprzód; w połowie kościoła opamiętał się, zgasił motor i już samym tylko poślizgiem dojechał do drzwi. A Chrystus spoglądał na niego bardzo rad, bo i to także jest sposób śpiewania Panu na chwałę. *** Potem, w kilka dni później, wydarzyła się przykra rzecz. Don Camillo natknął się na jakiegoś malca, który mazał kawałkiem węgla bielutką ścianę plebanii. Rzucił się na niego niczym rozjuszony byk, chłopak smyrgnął zwinnie jak jaszczurka, ale don Camillo był na czczo, więc chyży i zajadły, i pognał za nim. - Złapię cię, choćby mi miały płuca pęknąć! - ryknął. Zaczęła się wściekła gonitwa po polach, a wściekłość don Camilla z każdą chwilą przybierała na sile. Nagle chłopak, który zapędził się pod żywopłot gęsty i nieprzebyty, zatrzymał się, odwrócił przerażony i zasłonił się wyciągniętymi rękami; nie mógł wydobyć z siebie słowa. Don Camillo parł przed siebie nieubłaganie jak czołg - lewą ręką uchwycił malca za ramię, prawa, uniesiona w górę, już miała spaść na przestępcę deszczem razów - kiedy nagle poczuł, że to, co ściska w palcach, jest tak przeraźliwie chude i lekkie, że zadrżał, rozwarł zaciśniętą dłoń, a wzniesione ramię opuścił bezwładnie. Teraz dopiero mógł się przyjrzeć chłopcu; zobaczył przed sobą zmizerowaną twarz i szeroko rozwarte oczy synka Nieboraka. Nieborak był najbiedniejszy z całej bandy Peppona, chociaż nie był wcale próżniakiem; przeciwnie, nieustannie miotał się w poszukiwaniu pracy. Cała bieda w tym, że ilekroć wreszcie coś znalazł, pracował spokojnie pierwszego dnia, na drugi już zaczynał się kłócić z pracodawcą i w rezultacie wylatywał, tak że w praktyce pracował na ogół jakieś pięć dni w miesiącu. - Don Camillo - skamlał malec - już nigdy nie będę. - Zmykaj - powiedział ostro don Camillo. Potem posłał po Nieboraka i Nieborak przyszedł na plebanię z arogancką miną, rękami w kieszeniach i w kapeluszu wciśniętym zawadiacko na głowę. - Czego chce kler od ludu? - zapytał zaczepnie. - Przede wszystkim, żebyś zdjął kapelusz, jeżeli nie chcesz, żebym ci go na głowie przetrzepał, a po drugie, żebyś przestał mi się stawiać, bo ze mną to nie popłaca. Nieborak był chudy i mizerny tak samo jak jego syn, i cios wymierzony pięścią don Camilla mógłby go zabić. Rzucił kapelusz na krzesło i zrobił minę człowieka bardzo znudzonego. - Chce mi ksiądz pewnie powiedzieć, że mój syn zapaskudził księdzu jego pałac biskupi? Wiem o tym, już mi ludzie powiedzieli. Do usług waszej szarej eminencji, dziś wieczór spuścimy szczeniakowi lanie. - Jeżeli się ośmielisz go tknąć, kark ci przetrącę! - huknął don Camillo. - Daj mu lepiej jeść! Nie widzisz, że to nieszczęsne stworzenie to sama skóra i kości? - Nie wszystkim Pan Bóg dał majątek... - zaczął sarkastycznie Nieborak. Ale don Camillo nie dał mu dokończyć. - Jak znajdziesz robotę, pilnujże jej, zamiast bawić się w rewolucjonistę i wylatywać po dwóch dniach! - Niech się ksiądz troszczy o swoje parszywe interesy, nie o moje - odpowiedział ze złością Nieborak. Po czym odwrócił się, chcąc odejść, ale don Camillo chwycił go za ramię. Poczuł jednak, że ściska palcami ramię równie chude jak tamto i puścił je. Poszedł poskarżyć się Chrystusowi. - Panie Jezu - wykrzyknął - jakże to być może, że wpadają mi w ręce tylko worki samych kości? - Wszystko jest możliwe w krainie wyniszczonej tylu wojnami i gdzie jest tyle nienawiści - odparł Chrystus z westchnieniem. - Musisz się starać trzymać ręce przy sobie, don Camillo. Don Camillo poszedł do warsztatu Peppona i zastał go pracującego przy imadle. - Trzeba, żebyś jako wójt zrobił coś dla synka tego nieszczęsnego Nieboraka - powiedział. - Przy takich funduszach, jakimi dysponuje gmina, mogę co najwyżej powachlować go tekturką od kalendarza - odparł Peppone. - No więc zrób coś jako sekretarz komórki tej twojej partii. Nieborak jest jednym z twoich najbardziej zażartych zwolenników, jeśli się nie mylę. - Jako sekretarz mogę go powachlować bibułą z mojego stołu. - Coś takiego! A te wszystkie pieniądze, które wam przysyłają z Rosji? Peppone nie przestawał skrzypieć pilnikiem. - Kurier czerwonego cara jakoś się spóźnia - powiedział. - A może ksiądz mi tymczasem pożyczy trochę z tego, co wam przysyła Ameryka? Don Camillo wzruszył ramionami. - Jeżeli tego nie rozumiesz jako wójt i nie rozumiesz jako przywódca ludu, to mógłbyś przynajmniej jako ojciec syna (kto tam go wie, czyjego) zrozumieć konieczność zrobienia czegoś dla tego małego nędzarza, który przychodzi smarować mi węglem ściany plebanii. A powiedz też Szaremu, że jeżeli mi tego nie wybieli na czysto, i to za darmo, zaatakuję waszą partię w gazetce ściennej chrześcijańskich demokratów. Peppone przez chwilę majstrował pilnikiem w milczeniu, wreszcie odezwał się ponuro: - Nie tylko jeden syn Nieboraka w naszej gminie potrzebowałby gór albo morza. Gdybym mógł skąd wytrzasnąć pieniędzy, zrobiłbym kolonię. - Więc się postaraj! - wykrzyknął don Camillo. - Dopóki będziesz wójtował wciąż tylko majstrując przy warsztacie, pieniędzy nie znajdziesz. Chłopi są nadziani forsą. - Chłopi nie wysupłają ani grosza. Co innego, gdyby się miało wysłać na kolonię ich cielęta, żeby je wzmocnić. Czemu to ksiądz się nie postara u papieża albo u Trumana? Kłócili się dwie godziny i ze trzydzieści razy już, już miało dojść do rękoczynów. Don Camillo wrócił bardzo późno. - Co tam nowego? - zagadnął Chrystus. - Wydajesz mi się bardzo wzburzony. - No chyba - odparł don Camillo. - Kiedy biedne księżysko musi najpierw wykłócać się dwie godziny z proletariackim wójtem, żeby mu wbić w głowę, że kolonia nad morzem jest dzieciakom potrzebna, a potem drugie dwie godziny musi się handryczyć ze starą kapitalistyczną lichwiarką, żeby dała na tę kolonię pieniądze, to trudno, żebym jeszcze był potem wesoły. - Rozumiem - odparł Chrystus. Don Camillo zawahał się. - Panie Jezu - powiedział w końcu - musisz mi wybaczyć, że i Ciebie wciągnąłem w tę sprawę dojenia pieniędzy. - I mnie? - Tak, żeby skłonić tę skąpicę do popuszczenia forsy, musiałem jej powiedzieć, że dziś w nocy ukazałeś mi się we śnie, Panie, i powiedziałeś, że byłoby Ci milsze, gdyby pieniądze dała raczej na akcję dobroczynną niż na zakupienie nowego dzwonu. - Don Camillo, po tym, co zrobiłeś, masz jeszcze odwagę spojrzeć mi w oczy? - Mam - odpowiedział spokojnie don Camillo. - Cel uświęca środki. - Machiavelli nie zdaje mi się być jednym z tych Ojców Kościoła, na których tekstach winien byś się opierać - oburzył się Chrystus. - Panie Jezu - odparł don Camillo - może to bluźnierstwo, ale czasami on też jest bardzo przydatny. - Prawda i to - przyznał Chrystus. W dziesięć dni później, kiedy przed kościołem maszerowały ze śpiewem dzieci w drodze na stację, skąd miały odjechać na kolonię, don Camillo pobiegł je pożegnać i obdarować świętymi obrazkami. Widząc na końcu szeregu małego Nieboraka, zmarszczył brwi. - Poczekaj tylko, jak nabierzesz sił, to się jeszcze porachujemy - powiedział groźnie. W pewnej odległości za dziećmi szedł Nieborak. Na jego widok don Camillo zrobił gest pełen niesmaku. - Rodzina przestępców - mruknął, odwrócił się plecami i ruszył z powrotem do kościoła. Potem w nocy śniło mu się, że ukazał mu się Jezus, mówiąc, że wolałby, aby pieniądze tej Giuseppiny poszły na jakiś użyteczny cel zamiast na kupno dzwonu. - Zrobione - wyszeptał don Camillo. B.S. Stary uparciuch W roku dwudziestym drugim, kiedy po Nizinie krążyły samochody 18 BL naładowane bojówkarzami, którzy podpalali socjalistyczne spółdzielnie, Maguggia był już „starym Maguggia” - wysokim, chudym jak patyk starcem z długą brodą. Kiedy do wsi zjechała niespodziewanie ciężarówką taka banda podpalaczy, wszyscy mieszkańcy pozamykali się w domach albo uciekli skryć się za nadrzecznymi wałami; tylko stary Maguggia został na miejscu i kiedy bojówka wtargnęła do lokalu spółdzielni, zastała go stojącego spokojnie za ladą sklepu. - Tu polityka nie ma nic do rzeczy - przemówił stary Maguggia do tego, który wydał mu się przywódcą bandy. - To sprawa administracyjna. Ja tę spółdzielnię założyłem i ja nią od początku zarządzałem, rachunki zawsze miałem w porządku i chciałbym, żeby się zgadzały do końca. Na tym papierze spisane jest wszystko, co się znajduje w sklepie; poświadczcie mi zgodność, a potem palcie, co chcecie. Były to wszystko twarde i nieczułe łby, bo tylko takie mogą uważać za działalność polityczną palenie bloków sera, połci słoniny, wiązek kiełbas i worków mąki, rozbijanie siekierą miedzianych kotłów w serowarniach i strzelanie do świnek; a tak sobie właśnie poczynali w socjalistycznych spółdzielniach Niziny. Jednak, choć z początku odpowiedzieli staremu Maguggii, że mogą mu, owszem, wypisać, co chce, ale kijem na grzbiecie - potem poskrobali się w głowę z namysłem, przeliczyli bloki serów i inne ważniejsze towary i napisali u dołu spisu: „zgadza się”. - Po odszkodowanie zgłosicie się z tą listą do zarządu - powiedzieli mu, pękając ze śmiechu. - Nic pilnego, mam czas. Róbcie, co wam wypada, nie krępujcie się - odparł stary Maguggia i wyszedł. Po drugiej stronie placu zatrzymał się i patrzył, jak podpalają spółdzielnię, a kiedy z całego budynku zostały już tylko zgliszcza, włożył kapelusz i poszedł do domu. Nikt się go o nic nie czepiał i stary Maguggia żył sobie spokojnie na swoim kawałku ziemi, rzadko pokazując się we wsi. W roku czterdziestym czwartym pewnego wieczora don Camillo ujrzał go przed sobą na plebanii. - Chcieli mnie zrobić burmistrzem - powiedział. - Odmówiłem i teraz przez zemstę mają posłać mojego syna na roboty do Niemiec. Może mi ksiądz pomóc? Don Camillo powiedział, że może. - Chwileczkę, don Camillo - zastrzegł się stary Maguggia. - Postawmy sprawę jasno: zwracam się o pomoc do was, don Camillo, jako do człowieka, którego szanuję, a nie do don Camilla proboszcza, którego, przez sam fakt, że jest księdzem, szanować nie mogę. Stary Maguggia był „socjalistą historycznym”, jednym z tych, co to doczekać się nie mogą chwili, kiedy będą umierać, żeby móc wyrządzić despekt księdzu, odmawiając pociechy religijnej i wydając dyspozycję, żeby pogrzeb odbył się przy dźwiękach Międzynarodówki. Don Camillo zaplótł ręce na grzbiecie i w myśli błagał Boga, żeby mu ich dopilnował. - Dobrze - odpowiedział. - Jako człowiek najchętniej wyrzuciłbym was za drzwi kopniakiem, ale jako kapłan nie mogę wam odmówić pomocy. Postawmy jednak sprawę jasno: pomogę wam jako porządnemu człowiekowi, nie jako księżożercy. Przechował syna Maguggii przez sześć dni na najwyższej kondygnacji dzwonnicy, a potem znalazł sposób wyprawienia go na dnie fury z sianem w bezpieczne miejsce. Skończyły się złe czasy, upłynęły lata. Pewnego dnia rozeszła się wieść, że stary Maguggia jest bardzo chory, niewiele godzin pozostało mu jeszcze do życia. Po południu przyszedł ktoś do don Camilla: stary Maguggia chciał z nim pomówić. Don Camillo wskoczył na rower, pochylił się nad kierownicą i pomknął jak błyskawica. Przed drzwiami czekał na niego syn Maguggii. - Przykro mi, don Camillo - wyjaśnił - ale musi ksiądz umieścić się tutaj. Zaprowadził go na drugą stronę domu, przed otwarte okno. W pokoju, tuż pod oknem, leżał w łóżku stary Maguggia. - Przysiągłem sobie, że nigdy żaden ksiądz nie przestąpi progu mojego domu - wyjaśnił stary Maguggia. - Nie powinniście się czuć obrażony. Don Camillo miał szaloną ochotę zabierać się stamtąd, ale przemógł się i został. - Czy mogę z wami mówić jak z człowiekiem, nie jak z księdzem? - zapytał stary. - Mówcie. - Chciałbym umrzeć ze spokojnym sumieniem - powiedział stary Maguggia. - Wezwałem was, żeby wam podziękować, żeście wtedy uratowali mojego syna. - To nie ja sprawiłem - odparł don Camillo. - Za to, że wasz syn ocalał, Bogu należą się dzięki, nie mnie. - Don Camillo, nie mieszajmy w to polityki - rzekł Maguggia. - Dajcie mi umrzeć w spokoju. - Jakże możecie umrzeć w spokoju bez pojednania się z Bogiem! - wykrzyknął ze zgrozą don Camillo. - Dlaczego, mając przez całe życie tyle życzliwości dla innych, siebie samego macie w nienawiści? Stary Maguggia pokręcił głową. - Ale was, don Camillo, cóż to tak dalece obchodzi? I dodał po chwili: - Rozumiem. Chodzi o ten pogrzeb cywilny, bo to wam, jako proboszczowi, psuje szyki. No dobrze: chcę umierać spokojny, że nikt nie myśli o mnie źle. Odmawiam pociechy religijnej, ale dla was osobiście, dla waszej przyjemności, napiszę w testamencie, że chcę mieć pogrzeb katolicki. - Dla mojej osobistej przyjemności możecie sobie iść do piekła! Nie jestem sklepikarzem! - krzyczał don Camillo. Stary westchnął i don Camillo zmusił się do spokoju. - Maguggia - powiedział błagalnie - zastanówcie się przez chwilę. A ja tymczasem pomodlę się, żeby was Pan Bóg oświecił. - To zupełnie niepotrzebne - odparł starzec. - Bóg zawsze mnie oświecał, inaczej nie mógłbym przecież być posłuszny wszystkim Jego przykazaniom. Ale nie wyspowiadam się, bo pomyślelibyście, że stary Maguggia stawiał się księżom, póki był zdrów, a kiedy z nim źle, to go strach obleciał i zmiękł. Już wolę pójść do piekła! Don Camillo sapał z przejęcia. - Ależ skoro wierzycie w Boga i w piekło, czemuż nie chcecie umrzeć jak dobry chrześcijanin? - Żeby żaden ksiądz nie miał się z czego cieszyć - odpowiedział stary uparciuch Maguggia. Don Camillo wrócił do domu wzburzony i poszedł opowiedzieć o wszystkim Chrystusowi z ołtarza. - Czy to możliwe - zakończył - żeby porządny człowiek miał zdychać jak pies przez taką głupią pychę? - Don Camillo - odpowiedział Chrystus wzdychając - wszystko jest możliwe, kiedy w grę wchodzi polityka. Na wojnie człowiek może przebaczyć wrogowi, który dopiero co próbował go zabić, i może podzielić się z nim swoim chlebem, ale w walce politycznej człowiek nienawidzi swojego przeciwnika, za jedno słowo syn gotów jest zabić ojca, a ojciec syna. Don Camillo chodził tam i z powrotem po kościele, wreszcie stanął. - Panie Jezu - powiedział, rozkładając bezradnie ręce - jeżeli napisane jest, że Maguggia ma umrzeć jak pies, to trudno: dziej się wola Boska. - Don Camillo, nie mieszajmy w to polityki - upomniał Chrystus surowo. *** W dwa dni potem rozeszła się po wsi wiadomość, że Maguggia poddał się operacji i wszystko poszło doskonale. Po upływie miesiąca don Camillo ujrzał go w drzwiach plebanii żwawego i wesołego. - Teraz to zupełnie co innego niż wtedy - powiedział Maguggia. - A ponieważ pragnę podziękować Bogu w normalnym trybie, chciałbym przyjąć Komunię. Tylko że to jest sprawa między mną a Bogiem, a nie między moją partią a waszą, więc byłoby ładnie z waszej strony, don Camillo, żebyście nie zwoływali dla uczestniczenia w tej ceremonii wszystkich kleryków z całej prowincji z chorągwiami i muzyką. - Dobrze - odpowiedział don Camillo. - Jutro o piątej rano. Obecny będzie tylko szef mojej partii. Po wyjściu Maguggii Chrystus spytał don Camilla, kto to taki, ten szef jego partii. - Ty, Panie Jezu - rzekł don Camillo. - Don Camillo, nie mieszaj w to polityki - upomniał z uśmiechem Chrystus. - I na przyszłość, zanim powiesz, że wolą Boga jest, żeby porządny człowiek zdychał jak pies, pomyśl troszkę. - Ach, nie powinieneś mi tego pamiętać, Panie Jezu - don Camillo na to. - Nieraz się coś wypsnie człowiekowi. B.S. Strajk generalny Don Camillo palił połówkę swego toskańskiego cygara siedząc na ławeczce przed plebanią, kiedy podjechał pędem jakiś rowerzysta; był to Chudy. Nauczył się nowego sposobu hamowania, „a la Togliatti”, jak je sam nazywał, czynności wielce skomplikowanej, w efekcie której lądował na stojąco za rowerem, z tylnym kołem ściśniętym między nogami, lub rozkładał się na ziemi jak długi, a rower na nim. Don Camillo przyglądał mu się: Chudy zahamował a la Togliatti, postawił rower pod ścianą kościoła i ruszył do drzwi wieży. Te jednak były zamknięte na klucz i nie warto się było szarpać. - Pali się gdzieś? - zapytał don Camillo, wstając i podchodząc bliżej. - Nie, chodzi o to, że rząd jest świński, więc trzeba zwołać lud. Don Camillo usiadł z powrotem. - Jedź rowerem zwoływać lud. Trochę to dłużej potrwa, ale narobisz mniejszego hałasu. Chudy rozłożył ręce zrezygnowany. - W porządku - westchnął. - Ten, kto rządzi, ustala prawo. Wódz ma zawsze rację. Wziął z powrotem rower i zamierzał odjechać, ale jak tylko skręcił za róg plebanii, rzucił nagle rower i puścił się pędem. Kiedy don Camillo zorientował się, było już za późno; Chudy wdrapywał się jak wiewiórka po drucie piorunochronu i już był w połowie wieży. Kiedy dotarł do pomieszczenia pod dzwonami, wciągnął drabinę na ostatni podest i zaczął walić w dzwony. Don Camillo ze spokojem przyjął całą sprawę; nie warto było czekać, aż Chudy zlezie. Jeżeli nadszedł rozkaz powszechnego oburzenia, to połamanie kija na grzbiecie Chudego byłoby odebrane tylko jako prowokacja. Należało więc tego uniknąć za wszelką cenę. I dlatego don Camillo powrócił na plebanię, ale przedtem spędził momencik za rogiem, odkręcił śrubę od zębatki, wyciągnął z widełek tylne koło od roweru i wziął je sobie do domu. - Dzięki temu będziesz mógł hamować a la De Gasperi - burknął, zamykając drzwi na łańcuch. *** Po półgodzinnym dzwonieniu ludzie przyszli na plac, a kiedy już wszyscy się zjawili, Peppone wychylił się z balkonu magistratu i zaczął mówić. - Pod rządami antydemokratycznymi i reakcyjnymi - powiedział - nadużycie władzy staje się prawem, które to prawo nakazuje, by niesprawiedliwy wyrok eksmisji na szkodę połownika Poliniego Artemia stał się prawomocny, ale lud będzie bronił swoich praw i nie pozwoli na to! - Tak jest! - wrzasnął tłum. Peppone kontynuował w tym samym tonie, a potem odbył się pochód protestacyjny i wyłoniono komisję, która sformułowała ultimatum przeznaczone dla prefekta: albo zawiesza się wykonanie wyroku i rozpoczyna starania o jego anulowanie, albo strajk generalny. Dwadzieścia cztery godziny do namysłu. Przyjechali ludzie z miasta, potem komisja pojechała do miasta, następnie były telegramy i telefony, i dwadzieścia cztery godziny przedłużyły się do czterdziestu ośmiu, potem do dziewięćdziesięciu sześciu, ale nic nie zdziałali i w końcu ogłoszono strajk generalny. - Nikt nie może pracować, pod żadnym pozorem - stwierdził na koniec Peppone. - Kiedy ogłasza się strajk generalny, to znaczy, że każdy bez wyjątku ma się powstrzymać od pracy. Powoła się służby patrolowe i od razu będzie się interweniować. - A krowy? - spytał Ostry. - I tak trzeba je będzie wydoić i dać im jeść. A jak je wydoisz, to nie wylejesz mleka, więc mleczarnie muszą pracować. Peppone wybuchnął gniewem. - To jest właśnie przekleństwo miejscowości typowo rolniczych! - wykrzyknął. - W mieście strajk organizuje się od razu. Zamykasz fabryki, warsztaty, i cześć! I nawet po piętnastu dniach strajku nic się nie dzieje, wystarczy maszyny wprawić w ruch i chodzą. A tymczasem tutaj, jak pozwolisz zdechnąć krowie, to nikt już jej nie wprawi w ruch. W każdym razie mamy to szczęście, że znajdujemy się blisko głównej drogi; w razie czego możemy ją zablokować i utrudnić ruch w całej prowincji. Równie dobrze można by nadać strajkowi zasięg krajowy, wykopując pięćdziesiąt metrów torów kolejowych i przerywając linię. Szary wzruszył ramionami. - Ty je wykopiesz, a po dwóch godzinach przyjdą trzy opancerzone wozy i jak zreperują tory, to już ich nigdy więcej nie ruszysz. Peppone odparował, że gwiżdże na opancerzone wozy, ale był ponury. Szybko się jednak pocieszył. - Niech tam, strajk generalny będzie miał takie znaczenie, jakie będzie miał, najważniejsze, żeby wyrok nie został wykonany. To jest punkt wyjścia. Zorganizujemy patrole obrony aż do ostatka, a jeżeli zajdzie potrzeba, będziemy strzelać! Szary zaczął się śmiać. - Jeżeli zechcą przeprowadzić eksmisję, zrobią to - powiedział. - Będzie tak samo jak z torami: przyjedzie pięć wozów opancerzonych i leżysz. Peppone jeszcze bardziej spochmurniał. - Ty zajmij się zorganizowaniem blokad, sztafet i miejsc wczesnego ostrzegania po obu stronach głównej drogi. Postaw Chudego i Męczennika z racami. Postaw kogoś przy drodze. To drobiazg, i tak tam, gdzie jest woda i są groble, wozy pancerne nie będą jechać. Ja zadbam o resztę. W ciągu następnych trzech dni odbywały się wiece i pochody, ale nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Blokada głównej drogi działała skutecznie: samochody nadjeżdżały, zatrzymywały się, kierowcy klęli, zawracali osiem, dziewięć kilometrów i robili objazd bocznymi drogami. Don Camillo nie wytknął nosa ani na milimetr, ale i tak wszystko wiedział, bo nastąpiła powszechna mobilizacja staruszek i od rana do wieczora chodziły tam i z powrotem babcie i prababcie. Ale przeważnie były to mało istotne wiadomości. Jedyną ważną informację przyniosła pod koniec trzeciego dnia wdowa Gipelli. - Peppone przewodził wielkiemu zgromadzeniu i wszystko słyszałam - wyjaśniła staruszka. - Był jak chmura gradowa, widać było, że wkoło robi się paskudnie. Wrzeszczał jak opętany. Powiedział, że ci z miasta mogą sobie decydować o wszystkim, o czym chcą, ale eksmisji nie będzie. Powiedział, że lud będzie bronił swoich praw za wszelką cenę. - A lud co mówił? - Byli prawie sami czerwoni, także ludzie z innych komórek, i wrzeszczeli jak opętani. Don Camillo rozłożył ręce. - Niech Bóg oświeci ich umysły - westchnął. Około trzeciej w nocy don Camillo obudził się. Ktoś rzucał z dołu kamykami w jego okno. Don Camillo potrafił się w życiu poruszać ostrożnie, więc teraz dobrze się pilnował, żeby nie pokazać się w oknie. Zszedł ostrożnie na dół, i to nie z gołymi rękami, by zerknąć przez okienko na pół zasłonięte przez zwisające dzikie wino, które wspinało się po fasadzie plebanii, i dzięki temu, że noc była jasna, zobaczył, kim był ów miotacz kamyków, więc poszedł otworzyć. - Ostry, co się stało? Ostry wszedł i powiedział, żeby nie zapalać światła. Potrzebował paru minut, żeby wreszcie zdecydować się mówić. A potem zaczął cichym głosem:, - No i mamy, don Camillo. Przyjeżdżają jutro. - Kto? - Karabinierzy i policja z opancerzonym wozem, żeby dokonać eksmisji Poliniego. - Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego - odparł don Camillo. - Takie jest prawo. Sąd ustalił, że Polini nie ma racji, więc musi się wynieść. - Piękna sprawiedliwość! - wykrzyknął Ostry przez zaciśnięte zęby. - To się nazywa oszukiwanie ludu! - Nie wydaje mi się, żeby trzeba było przychodzić o trzeciej w nocy i prowadzić takie dyskusje - zauważył don Camillo. - Nie w tym rzecz - odparował Ostry. - Chodzi o to, że Peppone powiedział, że eksmisji się nie zrobi, a ksiądz wie, jak on się w coś zaangażuje, to tylko zimny pot może człowieka oblać. Don Camillo ujął się pod boki. - Do rzeczy, Ostry! - No więc - wyszemrał Ostry - chodzi o to, że jeżeli od strony miasta wystrzeli najpierw zielona, a potem czerwona raca, to znaczy, że stamtąd jadą wozy opancerzone i wtedy wylatuje w powietrze filar mostu w Fiumetto. A jeżeli zobaczy się zieloną racę, a potem czerwoną od strony głównej drogi, wylatuje w powietrze drewniany most na Canalaccio. Don Camillo chwycił Ostrego za poły. - Zaminowaliśmy je dwie godziny temu z Pepponem i Peppone stoi na straży z zapalnikiem na grobli Fiumetto, a ja stoję na straży z zapalnikiem na grobli Canalaccio. - Siedź tu i nie ruszaj się z miejsca, żebym ci nie musiał skręcić karku! - krzyknął don Camillo. - Albo nie, chodź ze mną rozbroić minę! - Już to zrobiłem - powiedział Ostry. - Jestem ostatnim z łajdaków, bo zdradziłem Peppona, ale wydawało mi się gorszym łajdactwem nie zdradzić go. Jak się dowie, to mnie zabije! - Nie dowie się - odpowiedział don Camillo. - A teraz siedź tu i nie ruszaj się. Muszę iść ustawić tego szaleńca. Nawet za cenę rozwalenia mu łba. Ostry był zaniepokojony. - A jak to ksiądz zrobi? Jak tylko księdza zobaczy, od razu pojmie, w czym rzecz i prędzej wysadzi most, nawet nim wystrzelą race, niż ustąpi. A zresztą, jak ksiądz dotrze na groblę? Musi ksiądz przejść przez most, a sto metrów przed nim stoi na posterunku Szary. - Pójdę przez pola. - On stoi na grobli od tej właśnie strony, będzie ksiądz musiał przejść przez rzekę. - Bóg mi dopomoże. Don Camillo zarzucił czarny płaszcz, przeskoczył przez żywopłot w warzywniku i ruszył w pole. Była już czwarta i świtało. Przeszedł wzdłuż szpaleru winorośli, zamoczył się, idąc przez zagon lucerny, ale nie zauważony dotarł aż pod groblę przy Fiumetto. Sto metrów od mostu na przeciwległej grobli powinien czaić się Peppone. Don Camillo nie miał planu; trudno jest stworzyć go w takich okolicznościach. Trzeba być na miejscu i zobaczyć, a potem można podjąć decyzje. Podsunął się pod jakiś krzak, wspiął się ostrożnie na skarpę grobli i wyjrzał. Peppone stał na grobli po drugiej stronie rzeki, prawie na wprost niego, i patrzył w stronę miasta. Obok leżała skrzyneczka detonatora z podniesioną rączką. Don Camillo zaczął obmyślać plan akcji: woda była wysoka i płynęła wartko w stronę mostu, ale cofając się za groblą w górę rzeki, znajdzie miejsce, gdzie będzie mógł przepłynąć na drugi brzeg nie zauważony, być może chowając głowę pod wodą. Most był blisko, osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt metrów, ale od tej strony nie da się nic zrobić. Nie zdążył jeszcze się poruszyć, kiedy dał się słyszeć świst i od strony miasta pokazała się zielona raca. Za chwilę pojawi się czerwona, na potwierdzenie. - Panie Jezu! - błagał don Camillo. - Uczyń ze mnie rybę albo ptaka na dziesięć sekund! Rzucił się do wody i trochę poniósł go prąd, trochę jego zdesperowane ramiona, a trochę Bóg Ojciec; faktem jest, że kiedy Peppone usłyszał, że ktoś go woła, i odwrócił się, don Camillo był już uczepiony przęsła mostu niczym ostryga. W tym momencie pokazała się czerwona raca. - Don Camillo, niech ksiądz stamtąd ucieka! - wrzasnął Peppone. - Niech się ksiądz da ponieść przez prąd w dół rzeki! Wszystko wyleci w powietrze! - To wylecimy razem - odrzekł don Camillo. - Niech się ksiądz usunie! - wrzasnął ponownie Peppone z ręką na dźwigni zapalnika. - Wysadzam most! Pogrzebie księdza! - To będziesz miał do czynienia z Panem Bogiem - odpowiedział don Camillo, przytulając się jeszcze mocniej do przęsła. Słychać było zbliżanie się samochodów. Peppone wrzasnął jeszcze raz, wydawał się kompletnie oszalały, a potem opuścił dźwignię i klapnął na groblę. Samochody przejechały dudniąc po moście. Minął jakiś czas. Peppone podniósł się, ale don Camillo wciąż jeszcze tkwił uczepiony swojego przęsła. - Usuń się stąd, przeklęty klecho! - wrzasnął ze złością Peppone. - Jeśli nie odłączysz przewodów i nie wrzucisz zapalnika do wody, zostanę tu do przyszłego roku. Przywiązałem się do tego przęsła. Peppone odłączył druty i wrzucił zapalnik do wody. Potem don Camillo powiedział, żeby druty też wrzucił, i Peppone wrzucił. - A teraz chodź mi pomóż - zakończył don Camillo. - Jeżeli zamierza ksiądz na mnie czekać, to zapuści ksiądz korzenie - odparł Peppone kładąc się w akacjowych zaroślach. I tam właśnie przyszedł do niego don Camillo. - Jestem zhańbiony - powiedział Peppone. - Złożę dymisję. - A mnie się zdaje, że byłbyś zhańbiony, gdybyś wysadził most. - A co ja powiem ludowi? Przyrzekłem, że nie dopuszczę do eksmisji! - Powiesz, że wydawało ci się głupie, żeby najpierw walczyć o wolność Włoch, a teraz wypowiadać im wojnę. Peppone zgodził się. - To też prawda - wymamrotał. - Sprawa Włoch jest w porządku, jeśli chodzi o wójta. Ale nie dla szefa sekcji! Pomniejszyłem prestiż mojej partii! - Dlaczego? Czy w regulaminie twojej partii jest napisane, że macie strzelać do karabinierów? Więc wytłumacz tym zakutym pałom, że w gruncie rzeczy karabinierzy też są synami ludu wyzyskiwanymi przez kapitalizm. - Tak jest, przez kapitalizm i przez księży! - zgodził się Peppone. - Również karabinierzy są synami ludu wyzyskiwanymi przez kapitalizm i przez klerykalnych księży! Don Camillo przemoczony był do suchej nitki i nie miał ochoty na kłótnie. Ograniczył się więc do udzielenia Pepponowi rady, żeby nie gadał głupstw. - Klerykalny ksiądz, to nic nie znaczy. - A właśnie, że znaczy - odpalił Peppone. - Na przykład ksiądz jest księdzem, ale nie klerykalnym. Wszystko potem wróciło do normy, bo dla zrekompensowania eksmisji Poliniego przyznano gminie środki na wybudowanie na Canalaccio kamiennego mostu w miejsce prowizorycznego drewnianego i w ten sposób została załatwiona sprawa bezrobocia. (Wobec korzyści mas uznaliśmy za konieczne poświęcenie korzyści jednostki, połownika Poliniego Artemia. W każdym razie weksel jest wciąż ważny i nie został zapłacony; rachunek z rządem pozostaje otwarty, towarzysze!) Później don Camillo ogłosił w kościele, że któryś z parafian znalazł koło od roweru i kto je zgubił, niech sobie odbierze na plebanii. Tego samego popołudnia przyszedł Chudy i dostał swoje koło i kopniaka w siedzenie o wadze dwóch ton. - My porachujemy się później - powiedział Chudy. - Jak nadejdzie druga fala. - Uważaj, bo ja umiem pływać - odparł don Camillo. M.D.-L. Ci z miasta Ci, których don Camillo nie mógł po prostu strawić, to byli czerwoni z miasta. Proletariusze funkcjonują dobrze, póki siedzą w mieście, ale jak tylko znajdą się poza jego obrębem, czują się w obowiązku robić z siebie miastowych i stają się wtedy nieznośni niczym dym szczypiący w oczy. Rozumie się, że dzieje się tak zazwyczaj, kiedy podróżują w grupie, i to przeważnie ciężarówką, bo wtedy wszystkich spotkanych po drodze zaczynają od razu wyzywać „ty wsiochu”, a jak ktoś jest gruby, to krzyczą „ty tłuściochu” albo „ty obżartuchu”. A jak trafiana dziewczynę, to już szkoda gadać. Kiedy już przyjadą i wysiądą z ciężarówki, zaczyna się istny cyrk, bo od razu ruszają pewnym krokiem i z papierosem przyklejonym w kąciku ust, jakby ktoś im go tam wstrzelił procą, kołyszą się na szeroko rozstawionych nogach, co przywodzi na myśl coś między pijakiem a nowozelandzkim marynarzem, który zszedł na ląd. Potem rozwalają się przy stołach w gospodzie, podwijają rękawy, ukazując białe ręce ze śladami po pchłach, walą pięściami w stół i wydzierają się na całe gardło. A finał tego jest taki, że kiedy wracają i po drodze natkną się na jakąś kurę, to na pewno jej nie przepuszczą. Pewnego niedzielnego popołudnia przyjechała ciężarówka załadowana po brzegi czerwonymi z miasta; przybyli pod pretekstem eskortowania jakiejś grubej ryby ze związku, która miała mieć przemowę do drobnych właścicieli. I Peppone, po skończonym zebraniu, przed pójściem do magistratu, żeby grubej rybie zdać relację z sytuacji, powiedział tym z miasta, że są gośćmi sekcji i niech idą spokojnie do gospody w Molinetto, bo tam czeka na nich gąsior wina. Było ich około trzydziestu plus pięć czy sześć dziewcząt ustrojonych na czerwono; i to takich, co od czasu do czasu wołają: „Ej, Gigiotto, daj peta!” A wtedy ten Gigiotto wyciąga z ust papierosa i pstryka nim w dziewczynę, a ona chwyta go wargami w locie i zaczyna palić zaciągając się głęboko i wypuszczając dym skąd się da, nawet uszami. Usadowili się przed gospodą, żeby pić i śpiewać; śpiewali nieźle, zwłaszcza kawałki operowe. Ale potem się zmęczyli i zaczęli obgadywać tych, co przechodzili drogą. Więc kiedy nadjechał rowerem don Camillo, ubawili się setnie, widząc taką ciężką machinę, i zaczęli krzyczeć: - Patrzcie no, ksiądz wyścigowiec! Don Camillo przełknął to gładko i przejechał wśród śmiechów niczym czołg przez stóg siana. Potem, kiedy dojechał do końca ulicy, zamiast skręcić do domu, zawrócił. Powtórny przejazd odniósł jeszcze większy sukces niż pierwszy i większość czerwonych zgodnym chórem wołała za nim: - Dawaj, grubasie! Don Camillo przyjął to bez mrugnięcia okiem i pomknął dalej. Potem, dojechawszy na koniec wsi, musiał się zatrzymać i zawrócić, i trzeci przejazd stał się pamiętny z tego powodu, że od „grubasa” przeszli z łatwością do „tłumoka” i wychodząc od sformułowań ogólnych, mieli sposobność określenia również zawartości tego „tłumoka”. Każdy, będąc na miejscu don Camilla, obraziłby się. Ale on miał nerwy ze stali i doskonale nad sobą panował. „Jeśli sądzą, że mnie sprowokują, to pomylili adres - pomyślał don Camillo. - Kapłan nigdy nie wdaje się w awantury z jakimiś pijaczkami. Kapłan nie zniża się do poziomu pijanego robociarza.” Tak więc zahamował, odstawił na bok rower, podszedł do nich, chwycił stół i wyciągnął go ludziom spod rąk, podniósł do góry i cisnął w sam środek gromady. Potem znalazł pod ręką ławkę i zaczął nią wymachiwać. W tym momencie nadszedł Peppone z tłumem ludzi i don Camillo uspokoił się; został odstawiony przez oddział porządkowy aż na plebanię, bo ci z miasta, kiedy już wygramolili się spod stołu i zakończyła się ławkowa nawałnica, zaczęli wrzeszczeć, że chcą go powiesić, a kobiety były w tym najgorsze. - Ładne rzeczy, proszę pana księdza! - skarcił go Peppone, kiedy dotarli do drzwi plebanii. - Przez politykę zgubił ksiądz kompletnie dominustecum! - Ksiądz nie jest księdzem tylko bojówkarzem! - krzyknęła nadchodząc gruba ryba ze związku. Potem spojrzał na olbrzymie cielsko don Camilla, łapska wielkie jak łopaty i poprawił się: - Ksiądz jest jak cała bojówka szturmowa. *** Don Camillo rzucił się na łóżko. Zamknął okno, potem drzwi, założył łańcuch, a wreszcie wsadził głowę pod poduszkę - wszystko na nic. Ktoś go wołał z dołu i w żaden sposób nie dało się tego głosu stłumić. Więc zszedł i udał się powoli do kościoła, by stanąć przed Chrystusem w głównym ołtarzu. - Nie masz mi nic do powiedzenia, don Camillo? Don Camillo rozłożył ręce. - To było niezależne od mojej woli - powiedział. - Na czas zgromadzenia usunąłem się ze wsi, żeby uniknąć jakichkolwiek nieprzewidzianych wypadków. Skąd mogłem wiedzieć, że tamci przyjadą siedzieć przed gospodą w Molinetto? Gdybym to mógł przewidzieć, zostałbym poza wsią aż do wieczora. - Ale kiedy wróciłeś po raz pierwszy, już wiedziałeś, że tam są - odparł Chrystus. - Po co więc wracałeś? - Zostawiłem brewiarz w tym domu, w którym siedziałem podczas zgromadzenia. - Nie kłam, don Camillo! - wykrzyknął surowo Chrystus. - Brewiarz miałeś w kieszeni. Możesz zaprzeczyć? - Jestem od tego daleki - zaprotestował don Camillo. - Miałem go w kieszeni, ale myślałem, że go zapomniałem. Kiedy włożyłem rękę do kieszeni, żeby wyciągnąć chusteczkę i znalazłem brewiarz, to już byłem za gospodą. Więc musiałem tak czy owak zawrócić. Nie ma innej drogi, wiesz to, Panie Jezu! - Mogłeś zawrócić do tego domu, w którym siedziałeś podczas wiecu. Wtedy już dobrze wiedziałeś, że tamci są przed gospodą i słyszałeś już, jak wrzeszczeli za tobą. Dlaczego dałeś im okazję, żeby zamanifestowali swoje złe wychowanie, kiedy mogłeś tego nie czynić? Don Camillo pokiwał głową. - Panie Jezu - zapytał - dlaczego Bóg dał ludziom dar mowy, jeżeli prawem Boskim jest, że człowiek nie może wzywać imienia Boga nadaremno? Chrystus uśmiechnął się. - Bo człowiek wymyśliłby sposób bluźnienia imieniu Boga na piśmie albo używając alfabetu głuchoniemych - odpowiedział. - Ale sens jest w tym, że cnota polega właśnie na niegrzeszeniu, choć ma się możliwości i skłonności do grzeszenia. - Jeżeli więc chcę za pokutę pościć przez trzy dni, to nie mogę brać pigułek, po których kompletnie przejdzie mi głód, lecz moim obowiązkiem jest pozostawić głód nie nasycony i pokonać go. - Don Camillo, do czego zmierzasz? - zapytał zaniepokojony Chrystus. - A zatem, jeżeli ja, po dotarciu do końca ulicy, zamierzam pokazać Bogu, że zgodnie z Jego przykazaniem potrafię opanować swoje instynkty i umiem wybaczyć temu, kto mnie wyzywa, nie powinienem unikać tej próby, ale powinienem stawić jej czoło z pogodą i przejść jeszcze raz przed tymi łajdakami. Chrystus potrząsnął głową. - To jest poważny błąd, don Camillo. Nie możesz wodzić na pokuszenie swojego bliźniego, nie możesz zachęcać go do grzechu, nie możesz go prowokować. Don Camillo rozłożył ręce ze smutkiem. - Wybacz mi, Chryste - westchnął - teraz rozumiem mój błąd. Wziąwszy pod uwagę, że publiczne pokazywanie tego stroju, z którego do niedawna byłem tak dumny, może stwarzać pokusę i może doprowadzić do grzechu tyle osób, to albo nie wyjdę więcej na ulicę, albo będę chodził przebrany za tramwajarza. Chrystus troszkę się zaniepokoił. - To są wykręty sofisty. A ja nie chcę więcej dyskutować z kimś, kto wykorzystuje krętactwo dla usprawiedliwienia złego postępku. Dodam tylko, że miałeś dobrą wolę, kiedy przejeżdżałeś trzeci raz. Więc jak wytłumaczysz fakt, że zamiast pokazać Bogu, iż potrafisz powściągnąć własne popędy i umiesz wybaczyć temu, kto ci ubliża, zsiadłeś z roweru i zacząłeś wymachiwać stołami i ławkami? - Popełniłem błąd w ocenie i grzech pychy. To znaczy pomyliłem się, sądząc, że mam poczucie czasu, i przez to, kiedy zsiadłem z roweru, pewny, że minęło co najmniej dziesięć minut od chwili, kiedy usłyszałem ostatnią obelgę, okazało się, że znalazłem się przed gospodą w zaledwie kilka sekund później. - Raczej chyba w ułamku sekundy, don Camillo. - Tak, Panie Jezu, to grzech zarozumiałości myśleć, że zasłużyłem na to, żeby Bóg tak oświecił mój umysł, bym doskonale panował nad swymi instynktami. Otóż to, Panie Jezu: za bardzo w Ciebie wierzyłem. Jeżeli uważasz, że nadmiar wiary kapłana godny jest potępienia, to mnie potęp. Chrystus westchnął. - Don Camillo, to poważna sprawa. Ty tego nie zauważasz, ale zamieszkał w tobie demon, który wtrąca się do twoich przemów i bluźni, posługując się twoimi ustami. Spróbuj spędzić trzy dni o chlebie i wodzie i bez palenia, a zobaczysz, że diabeł poczuje się źle i pójdzie sobie. - Dobrze - odpowiedział don Camillo - i dziękuję za radę. - Poczekaj z dziękowaniem do trzeciego dnia - odparł Chrystus. *** We wsi wiele było gadania. Potem, ledwo don Camillo zakończył dietę anty diabelską (doskonała kuracja, która wyleczyła go kompletnie z sofizmatów), na plebanię przybył funkcjonariusz policji z miasta, a za nim Peppone ze swoim sztabem generalnym. - Wymiar sprawiedliwości przeprowadził swoje śledztwo w sprawie zbrodni - wyjaśnił wyniośle Peppone - i uznał, że wersja, jaką ksiądz przedstawił na piśmie władzom lokalnym w osobie sierżanta, nie zgadza się z wersją, jaką złożyli przed władzami związkowymi napadnięci towarzysze. - Powiedziałem całą prawdę i nic nie dodawałem - stwierdził don Camillo. Funkcjonariusz pokiwał głową. - Tutaj natomiast stwierdza się, że postawa księdza była prowokacyjna, a nawet „bezczelnie prowokacyjna”. - To jest postawa, jaką zawsze zachowuję, jadąc rowerem - odrzekł don Camillo. - Tutaj nikt jej nigdy nie uważał za prowokacyjną. - No, to zależy - powiedział Peppone. - Wiele osób widząc księdza jadącego rowerem, odczuwa pragnienie, aby się księdzu połamały widełki i żeby ksiądz zarył gębą w ziemię. - W każdej wsi są łobuzy - wyjaśnił don Camillo. - To o niczym nie świadczy. - Po drugie - kontynuował funkcjonariusz - podczas gdy księdza wersja mówi, że był ksiądz sam, to wersja drugiej strony stwierdza, że przyszli księdzu z pomocą ludzie, którzy czekali w pogotowiu, i to wydaje mi się wiarogodne, wziąwszy pod uwagę rezultaty starcia. Don Camillo zaprotestował gwałtownie. - Byłem sam. Nie biorąc pod uwagę machania ławką, wystarczył stół, który rzuciłem na tę hołotę, żeby rozwalić pięć czy sześć zakutych pał z miasta. - Piętnaście pał - uściślił funkcjonariusz. Potem zapytał Peppona, czy to ten stół, który widzieli przed chwilą. A Peppone odparł, że owszem. - Zdaje sobie wielebny sprawę z tego - powiedział wtedy kpiąco - że dosyć trudno uwierzyć, żeby jeden człowiek mógł zabawiać się w taki sposób dębowym stołem, który waży ze dwa kwintale. Don Camillo wcisnął kapelusz na głowę. - Ja nie wiem, ile waży - powiedział opryskliwie - w każdym razie łatwo go zważyć. Odszedł, a reszta ruszyła za nim. Gdy dotarli do gospody w Molinetto, funkcjonariusz wskazał na dębowy stół. - To ten, wielebny księże? - Ten - odpowiedział don Camillo. I schwyciwszy stół, Bóg jeden wie jak, podniósł go nad głową na wyprostowanych rękach i odrzucił na łąkę. - Piękny rzut! - krzyknęli wszyscy. Peppone wystąpił do przodu ponury, zdjął marynarkę, zacisnął zęby, złapał stół, podniósł do góry i cisnął na łąkę. Napłynęło mnóstwo ludzi i nastąpił wybuch entuzjazmu. - Niech żyje wójt! Funkcjonariusz, który stał z otwartymi ustami, dotknął stołu, lecz na próżno starał się go przesunąć. Potem spojrzał w stronę Peppona. - W naszej wsi tak się robi! - wykrzyknął Peppone z dumą. A funkcjonariusz na to: - Dobrze, dobrze. - Wskoczył do samochodu i pomknął jak strzała. Peppone i don Camillo spojrzeli po sobie wrogo, potem odwrócili się do siebie tyłem i odeszli bez słowa. - Nie rozumiem, jak to jest - wymamrotał karczmarz z Molinetto - księża i komuniści, wszyscy mają na pieńku z tym nieszczęsnym stołem. Przeklęta polityka i przeklęty ten, kto ją wymyślił! Sprawa zakończyła się tak, jak powinna się była zakończyć: przyszło wezwanie od biskupa i don Camillo pojechał do miasta na rozdygotanych nogach. Biskup, stary, mały i kompletnie siwy, siedział sam w salonie na parterze, zagubiony w fotelu obitym skórą. - Znów się zaczyna, don Camillo? - spytał biskup. - Już nie wystarczy wachlowanie ludzi ławkami i teraz poszły w ruch nawet stoły! - To chwila słabości, Ekscelencjo - bełkotał don Camillo. - Ja... - Wiem wszystko, don Camillo - przerwał mu biskup. - Będę zmuszony wysłać cię na wierzchołek góry, pomiędzy kozice! - Ekscelencjo, oni... Biskup podniósł się i wsparty na lasce stanął przed don Camillem, spoglądając ku górze na szczyt tego potężnego mężczyzny. - Oni nie mają znaczenia! - wykrzyknął, wygrażając laską. - Kapłan Boga, człowiek, któremu powierzona jest misja głoszenia miłości i łagodności, nie może robić piekła, waląc stołami po głowach swoich bliźnich! Hańba! Biskup przespacerował się trochę w stronę okna, potem odwrócił się. - A mnie nie opowiadaj, że byłeś sam! Zorganizowałeś zamach, zrobiłeś zasadzkę. Jedna osoba nie rozwali sama piętnastu głów! - Nie, Ekscelencjo - odpowiedział don Camillo. - Byłem sam, przysięgam. To stół, spadając na ten tłum, narobił takiego pasztetu. Rozumie Ekscelencja, to był duży i ciężki stół, taki jak ten tutaj! Don Camillo dotknął dużego rzeźbionego stołu, który stał pośrodku salonu, i biskup spojrzał na don Camilla surowo. - Hic Rhodus, hic salta! - powiedział. - Jeżeli nie jesteś podłym kłamcą, udowodnij mi to! Podnieś go, jeśli dasz radę! Don Camillo podszedł do stołu i objął go. Był dużo cięższy od tego z gospody, ale kiedy don Camillo włączał bieg, to robił się gorszy od samej Ameryki. Zatrzeszczały mu wszystkie kości i żyły na szyi nabrzmiały jak wiklinowe witki. Ale oderwał stół od ziemi i powoli uniósł go nad głową, i trzymał na wyprostowanych rękach. Biskup patrzył na niego, wstrzymując oddech. Kiedy zobaczył stół nad głową don Camilla, walnął laską o podłogę. - Rzuć nim! - Ależ Ekscelencjo... - wyjąkał don Camillo. - Rzuć nim, rozkazuję ci! - krzyknął biskup. Stół rozwalił się w kącie, a dom zatrząsł się w posadach. Na szczęście pokój znajdował się na parterze, bo inaczej nastąpiłby istny koniec świata. Biskup spojrzał na stół, poszedł postukać laską o szczątki, potem odwrócił się w stronę don Camilla, kiwając głową. - Biedny don Camillo! - westchnął. - Jaka szkoda... Ty nigdy nie zostaniesz biskupem. Westchnął jeszcze raz, potem rozłożył ręce. - Gdybym to ja tak umiał wywijać stołem, prawdopodobnie wciąż jeszcze byłbym proboszczem w mojej wiosce. Na dźwięk łomotu nadbiegli ludzie i stanęli w drzwiach, a oczy wychodziły im z orbit. - Co się stało, Ekscelencjo? - Nic. Spojrzeli na szczątki stołu. - Aha - powiedział biskup. - To nic, to ja. Don Camillo trochę mnie poruszył, więc straciłem cierpliwość. To bardzo brzydka rzecz dać się ponieść złości, moje dzieci. Pan mi wybaczy. Deo gratias! Ludzie odeszli, a biskup dotknął głowy klęczącego przed nim don Camilla. - Idź w pokoju, muszkieterze Króla Niebieskiego - powiedział uśmiechając się. - I dziękuję ci, żeś się tak namęczył, żeby rozerwać trochę biednego starca. Don Camillo wrócił do domu i opowiedział wszystko Chrystusowi, a On tylko pokręcił głową i powiedział wzdychając: - Kupa wariatów! Wiejska filozofia Dokładnie w środku żniw zaczął się strajk robotników najemnych i parobków i w większych majątkach plony zaczęły marnieć. To było coś, czego don Camillo nie mógł znieść, i kiedy nadszedł rozkaz, żeby zmniejszyć przydział paszy dla krów i ograniczyć produkcję mleka, poszedł zatrzymać Peppona, który wciąż kręcił się po okolicy, sprawdzając posterunki. - Posłuchaj mnie, jeżeli jakaś kobieta karmi swojego syna i syna kogoś innego i jeżeli mało jej płacą za jej usługę jako mamki, co robi, żeby dali jej więcej? Peppone zaczął się śmiać. - Mówi do ojca dziecka: „Albo płacisz mi więcej, albo sam je sobie karm!” - Dobrze! - wykrzyknął don Camillo. - Ale to jest specjalna kobieta i wiesz, co robi, żeby więcej dostać? Bierze jakieś lekarstwo, po którym zaczyna jej się zmniejszać pokarm, a potem mówi do ojca pędraka: „Albo mi lepiej zapłacisz, albo dalej będę to brać, aż nie będę miała ani kropli mleka”. W ten sposób zostaną bez jedzenia obaj: i jej syn, i syn tamtego. Wydaje ci się, że to mądra kobieta? Peppone skrzywił się. - Nie mieszajmy do tego polityki - wymamrotał. - Porównania są najgorszą podłością na świecie, ponieważ sprowadzają wszystkie problemy do praktycznego przykładu, gdy tymczasem to, co się w życiu liczy, to idea. Mamka to piękna sprawa, ale prawdą jest, że kto pracuje, musi być sprawiedliwie opłacony, tak więc, kiedy ktoś pracuje, ma zapłatę; dotyczy to również mamki, która zgodnie ze sprawiedliwością społeczną otrzymuje większe wynagrodzenie bez konieczności brania lekarstw i innych świństw. A sprawiedliwość społeczna, drogi panie księże, to jest sprawa, którą należy w pewnym momencie uchwycić, jeśli chce się gdzieś dotrzeć, bo jest ona jak kłębek; jeżeli ktoś nie potrafi znaleźć końca, żeby go rozwinąć, to na co ma czekać: że mu go Duch Święty wskaże? Zaczyna się od jakiegoś końca, a potem w trakcie roboty jakoś się wybrnie. Don Camillo przerwał mu: - To porównania nie są już najgorszym świństwem na świecie? - Zależy od tego, kto je robi. Peppone wzruszył ramionami. - Wiadomo, to, co się liczy, to ogólna idea - dodał. - Więc ja ci mówię, że ogólna idea jest taka, że w czasach światowego głodu je się to, co jest, i jeśli ktoś marnuje tę odrobinę, która jest, to potem może sobie gwizdać Międzynarodówkę, dopóki chce, ale zdechnie, bo nikt mu nic nie da. - Wszyscy zdechniemy! - wykrzyknął Peppone. - I tak prędzej czy później trzeba zdechnąć. - Więc zdychaj! - krzyknął don Camillo i poszedł sobie. A kiedy znalazł się w kościele, poszedł jak zwykle wyżalić się swojemu Chrystusowi z głównego ołtarza. - To są ludzie, którym przydałaby się nauczka - powiedział. - Ześlij im cyklon, który wyrzuciłby wszystko w powietrze. Świat zrobił się przeklęty, pełen nienawiści, ciemnoty i podłości. Przydałby się potop powszechny. Wszyscy zdechniemy i w ten sposób zrobi się ostateczny rachunek, i każdy stanie przed Boskim trybunałem i otrzyma to, na co zasłużył: karę albo nagrodę. Chrystus uśmiechnął się. - Don Camillo, żeby do tego dojść, nie potrzeba powszechnego potopu. Każdemu sądzone jest umrzeć, kiedy nadejdzie jego pora, i stawić się przed Boskim trybunałem po karę lub nagrodę. Czy nie na to samo wychodzi, tylko bez kataklizmów? - To też prawda - przyznał don Camillo, któremu wrócił spokój. Po chwili, jako że w gruncie rzeczy trochę mu było żal rezygnować z pomysłu potopu, postarał się uratować to, co się jeszcze dało. - A gdyby tak trochę popadało? Pola są suche, a i zbiorniki puste. - Popada, popada, don Camillo - zapewnił go Chrystus. - Zawsze pada, odkąd świat światem. Ta machina jest tak skonstruowana, że w pewnym momencie musi padać. A może jesteś zdania, że Wszechmocny pomylił się w organizowaniu spraw wszechświata? Don Camillo skłonił się. - Jest w porządku - powiedział wzdychając. - Doskonale rozumiem, jak bardzo jest słuszne to, co mówisz, Panie Jezu. Jednak to, że biedny wiejski proboszcz nie może sobie nawet pozwolić, żeby poprosić swojego Boga o zesłanie w dół dwóch cebrzyków wody, wybacz, ale nie jest to pocieszające. Chrystus spoważniał. - Masz po tysiąckroć rację, don Camillo. Nie pozostaje ci nic innego, jak tylko również ogłosić strajk protestacyjny. Don Camillo poczuł się nieswojo i odszedł ze spuszczoną głową, ale Chrystus przywołał go z powrotem. - Nie trap się, don Camillo - wyszeptał. - Wiem, że jest ci wstrętny widok ludzi, którzy pozwalają, aby marnowały się dary Boże, bo to dla ciebie grzech śmiertelny. Ale trzeba im to wybaczyć, bo nie robią tego po to, żeby obrazić Boga. Oni gorączkowo szukają sprawiedliwości na ziemi, bo nie mają wiary w sprawiedliwość Boską, i szukają gorączkowo dóbr tej ziemi, bo nie mają wiary w nagrodę Boską. I dlatego wierzą w to tylko, co można zobaczyć i dotknąć, a maszyny latające są dla nich aniołami piekieł tego piekielnego ziemskiego padołu, który na próżno starają się przekształcić w Raj. To zbytek kultury prowadzi do ignorancji, bo jeżeli kultura nie jest podbudowana wiarą, to w pewnym momencie człowiek widzi tylko matematykę rzeczy. I harmonia tej matematyki staje się jego bogiem, i zapomina, że to Bóg stworzył tę matematykę i tę harmonię. Ale twój Bóg nie jest zrobiony z cyfr, don Camillo, i w niebie twojego Raju latają anioły dobra. Postęp prowadzi do tego, że świat staje się dla ludzi coraz mniejszy i pewnego dnia, kiedy samochody będą pędziły sto mil na minutę, świat wyda się ludziom mikroskopijny, a wtedy człowiek poczuje się niczym wróbel na szczycie bardzo wysokiego masztu i stanie twarzą w twarz z nieskończonością, i w nieskończoności odnajdzie Boga i wiarę w prawdziwe życie. I znienawidzi machiny, które zredukowały świat do garści liczb, i zniszczy je swoimi własnymi rękami. Ale na to trzeba jeszcze czasu, don Camillo. Więc pociesz się, twój rower i twój motorower nie niosą na razie żadnego zagrożenia. Chrystus uśmiechnął się, a don Camillo podziękował, że powołał go na ten świat. „Lotna Proletariacka”, dowodzona przez Chudego, spostrzegła pewnego ranka jakiegoś człowieka pracującego w winnicy starego Veroli, więc go pochwycono i zawleczono prawie siłą na plac, gdzie robotnicy najemni i parobcy czekali siedząc na ziemi. Cisnęli się wokół niego: był to mężczyzna około czterdziestki i gwałtownie protestował. - To jest bezprawne uwięzienie! - Bezprawne uwięzienie? - rzekł Peppone, który akurat nadszedł. - Niby dlaczego? Nikt cię tu nie trzyma. Możesz sobie iść, jak chcesz! Chudy i reszta z „Lotnej Proletariackiej” puścili go. Człowiek rozejrzał się wokół siebie i zobaczył stojących murem mężczyzn, którzy nieruchomo i ze skrzyżowanymi rękami patrzyli na niego ponuro i w milczeniu. - No więc w końcu, czego ode mnie chcecie? - wykrzyknął mężczyzna. - A ty, czego tu chcesz? - odparł Peppone. Mężczyzna nie odpowiedział. - Cholerny łamistrajku! - wykrzyknął Peppone, łapiąc go za bluzę i potrząsając nim. - Zdrajca! - Nikogo nie zdradzam - odpowiedział tamten. - Muszę zarobić, więc pracuję. - Ci wszyscy ludzie też muszą zarobić, a nie pracują! - Nie mam z nimi nic wspólnego! - wykrzyknął mężczyzna. - To już ja zrobię, że będziesz miał! - wrzasnął Peppone. I puściwszy go, rąbnął na odlew tak, że tamten klapnął na ziemię jak szmata. - Ja nie mam nic do tego - bełkotał mężczyzna podnosząc się z ziemi, a w ustach miał pełno krwi. Kopniak od Szarego odesłał go z powrotem do Peppona. - Przeszukaj go! - rozkazał Peppone Chudemu. I kiedy Chudy grzebał po kieszeniach mężczyzny, Peppone ściskał go mocno za ramiona, więc nie warto się było szarpać. - Do rzeki z nim! - wrzasnęła tłuszcza. - Powiesić go! - wrzasnęła jakaś rozczochrana kobieta. - Chwileczkę - powiedział Peppone. - Najpierw musimy zobaczyć, z jakim to rodzajem kanalii mamy do czynienia. Chudy podał mu portfel znaleziony w kieszeni mężczyzny i Peppone, po przekazaniu mężczyzny Ostremu, przejrzał pobieżnie kartki i długo oglądał legitymacje. Potem włożył wszystko z powrotem do portfela i podał go mężczyźnie. - Puścić go! - rozkazał ze spuszczoną głową. - To nieporozumienie. - Jak to? - krzyczała rozczochrana kobieta. - Tak to! - odpowiedział Peppone twardo i agresywnie i kobieta dała spokój. Wsadzili mężczyznę na ciężarówkę „Lotnej Proletariackiej „i odwieźli go aż do dziury w winnicy, skąd go wyciągnęli. - Może pan wracać do pracy - powiedział Peppone. - Nie, nie - odparł mężczyzna. - Wracam do domu, za godzinę powinien być pociąg. Nastąpiło kilka minut ciszy. Tymczasem mężczyzna obmył sobie twarz w kanale i wytarł chusteczką. - Przykro mi - powiedział Peppone. - Ale pan, profesor z dyplomem, nie powinien występować przeciwko biednym robotnikom rolnym. - Pensja profesora jest mniejsza od pensji ostatniego z parobków. A poza tym jestem bezrobotny. Peppone pokręcił głową. - Wiem, ale to nie ma nic do rzeczy. Nawet jeżeli i parobek, i pan potrzebujecie takiej samej ilości pożywienia, to głód parobka jest inny niż pana. Kiedy parobek jest głodny, to jest on głodny tak jak koń i nie potrafi rozkazywać swojemu głodowi, bo nikt go tego nie nauczył. A pan to potrafi. - Ale moje dziecko nie potrafi. Peppone rozłożył ręce. - Jeżeli jego przeznaczeniem będzie robić to, co pan, to się nauczy. - A wydaje się to panu sprawiedliwe? - Nie wiem - odpowiedział Peppone. - Rzecz w tym, że nie wiadomo, dlaczego my i wy, choć w zasadzie znajdujemy się w tym samym położeniu, nie możemy nigdy wspólnie wystąpić przeciwko temu, kto ma za dużo. - Sam pan to przecież powiedział: bo choć mamy taką samą potrzebę jedzenia, to nasz głód jest inny niż wasz. Peppone pokręcił głową. - Gdyby nie to, że to ja powiedziałem, wyglądałoby na filozofowanie - wymamrotał Peppone. I ruszyli każdy w swoją stronę, i na tym wszystko się skończyło. A problem klasy średniej pozostał nie rozstrzygnięty. M.D.-L. Romeo i Julia Kiedy się o kimś mówiło „to taki z Bruciaty”, to już było wszystko wiadomo, a jeżeli rzeczywiście w grę wchodził ktoś z Bruciaty, znaczyło, że musiała tam być bijatyka, aż wióry leciały. Bruciata - „Spalona” - był to duży szmat ziemi ciągnący się między folwarkiem Boscaccio a wielkim wałem; nazwa wzięła się stąd, że ziemia była tam goła, jakby przeszły po niej hordy Attyli, i trzeba by chyba siać dynamit, żeby z niej coś zebrać: nic, tylko kamienie; przypuszczalnie było to dawne łożysko rzeki. Ciro kupił ten spłacheć ziemi po powrocie z Argentyny, temporibus illis, i zdarł na nim siły do szczętu; nie rezygnował jednak i wytrwale obsiewał kamienie ziarnem, ale zamiast zboża rodziły mu się tylko dzieci. Mając coraz większą czeredę do wykarmienia, zdecydował się resztę argentyńskich pieniędzy zużyć na kupno lokomobili, młocarni i prasy do siana, a ponieważ były to pierwsze maszyny, jakie się w okolicy pojawiły - był to rok 1908 - nie tylko mógł rozprostować bolące kości, ale wkrótce miał już tych maszyn tyle, że mógł nimi obsłużyć wszystkie większe folwarki trzech albo i czterech gmin. W roku 1908 nazywano go już „starym z Bruciaty”, bo choć dobiegał zaledwie czterdziestki, był już ojcem sześciu synów, z których najstarszy miał osiemnaście lat i był już z niego chłop na schwał. Z Bruciatą graniczył, po drugiej stronie Boscaccia, folwark Torretta, którego właściciel nazywał się Filotti; w owym czasie był posiadaczem trzydziestu sztuk bydła i pięciorga dzieci i wiodło mu się doskonale, bo ziemia tam była taka, że wystarczyło splunąć, by na niej wyrosła kukurydza i pszenica godna posłania na wystawę międzynarodową. W tym stanie rzeczy Filotti był nadziany pieniędzmi, a skąpy tak, że wydobyć z niego chociaż lira chyba tylko sam Pan Bóg by potrafił; mimo to, zamiast posłużyć się maszynami z Bruciaty, wolał wydać trzy razy tyle, sprowadzając co roku lokomobilę Bóg wie skąd. A chodziło o głupstwa: jakaś kura przetrącona kamieniem, pies, który oberwał kijem. Ale na Nizinie, gdzie słońce latem przepala głowy i niemal miażdży domy, a znów zimą trudno czasem rozpoznać, czy to cmentarz, czy wieś, takie byle co może stać się między dwiema rodzinami zarzewiem wieczystej wojny. Filotti był pobożny i prędzej pozwoliłby skonać całej swojej rodzinie, niżby opuścił niedzielną mszę. Natomiast „stary z Bruciaty” odpoczywał w sobotę, a w niedzielę pracował na złość sąsiadowi i zawsze któremuś ze swoich chłopaków kazał stać na warcie, żeby dał mu znać, gdyby Filotti pokazał się w pobliżu granicznego płotu. Wychodził wtedy z domu i zaczynał ciskać przekleństwa, ale to takie, że kora z dębów odpadała. Filotti nie odpowiadał, ale żółć się w nim przelewała i czekał tylko na okazję, żeby za wszystko z nawiązką odpłacić. Przyszedł wielki strajk w 1908 roku i zdawało się, że ludzie do cna oszaleli, tak bardzo byli zdecydowani potraktować rzecz serio. Oczywiście mieli na pieńku z proboszczem, który trzymał stronę panów, i wypisywali na murach ostrzeżenia, że kto się odważy pójść na mszę, ten pożałuje. Nadeszła niedziela i Filotti, zostawiwszy rodzinę na straży dobytku, zarzucił na ramię dubeltówkę i poszedł spokojnie do kościoła. Starego proboszcza znalazł na plebanii. - Zostawili mnie samego - powiedział ksiądz. - Wszyscy uciekli, nawet gospodyni i zakrystian. Umierali ze strachu. - Nie szkodzi - odparł Filotti. - Obejdzie się bez nich. - A któż mi będzie służył do mszy? - Ja - rzekł Filotti. Tak więc stary ksiądz zaczął odprawiać mszę, mając za ministranta Filottiego, który klęczał na stopniu ołtarza z dubeltówką pod pachą. W kościele nie było żywego ducha, a i na zewnątrz panowała grobowa cisza. Podczas podniesienia, kiedy ksiądz uniósł w górę konsekrowaną Hostię, drzwi kościoła otworzyły się z trzaskiem. Ksiądz odruchowo się odwrócił i zobaczył zgromadzony przed kościołem milczący tłum. W drzwiach ukazał się Ciro z Bruciaty; miał kapelusz na głowie i cygaro w zębach. Ksiądz stał ze wzniesioną Hostią jak skamieniały. Ciro puścił kłąb dymu z cygara, wcisnął mocniej kapelusz na głowę, ręce wsunął za pazuchę i wkroczył do kościoła. Filotti najpierw potrząsnął dzwonkiem, potem wymierzył i wystrzałem zwalił tamtego z nóg. Następnie zarepetował broń, znowu potrząsnął dzwonkiem; ksiądz ocknął się i dalej odprawiał mszę. Na kościelnym cmentarzu nie było już nikogusieńko, pouciekały nawet muchy. Ciro nie był zabity ani nawet ciężko ranny. Nie podniósł się z ziemi, bo okropnie się bał nowej porcji śrutu. Wstał dopiero kiedy msza dobiegła końca, poszedł do doktora, żeby wyłuskał mu śruciny, które podziurawiły mu bok jak rzeszoto, i o całym zdarzeniu ani się zająknął. Po miesiącu, kiedy był już zupełnie zdrów, pewnego wieczora przywołał czterech starszych synów, dał każdemu w ręce dubeltówkę i wyszedł. Lokomobila stała gotowa do drogi; czterej synowie stanęli dokoła maszyny jako eskorta. Ciro wsiadł, otworzył dopływ pary, ujął w ręce kierownicę i ruszył. Teraz takich lokomobili już nie ma, wyrugowały je z użycia ciągniki benzynowe, a były wspaniałe, podobne do parowych maszyn drogowych, tyle tylko że bez walca z przodu: były niespieszne, potężne, ciche. Służyły do młocki i do karczowania ugorów. Zaczęła się jazda na przełaj przez pola ku domowi Filottich. Wyskoczył pies, ale nim zdążył się rozjazgotać, cios kijem uciszył go na zawsze. Wiał silny wiatr i maszyna mogła zbliżyć się na odległość czterdziestu metrów do domu Filottiego, przez nikogo nie zauważona. Ciro zawrócił maszynę, najstarszy syn ujął koniec grubej stalowej liny i w miarę jak ojciec odwijał ją z bębna, kroczył powoli i nieubłaganie w stronę ciemnego, cichego podwórza. Reszta szła za nim z bronią gotową do strzału. Doszedłszy do grubego filara frontowego wejścia, zaczepił linę i biegiem zawrócił. - Gotowe. Ciro nastawił bęben, zakręcił korbą i nastąpiło istne trzęsienie ziemi. Stary nawinął z powrotem linę na bęben, włączył parę i odjechał do siebie. Nikt z Filottich nie stracił życia, ale przygniotło na śmierć trzy krowy i zawalił się częściowo budynek łączący dom mieszkalny z zabudowaniami gospodarczymi. Filotti siedział cicho. Sprawa była między nimi dwoma. Urzędowa sprawiedliwość nic tu nie miała do gadania. Więcej aktów gwałtu na taką skalę nie było. Ilekroć zdarzył się jakiś drobny incydent między chłopakami, obaj ojcowie wychodzili ze swoich domów i powoli kroczyli w stronę granicznego płotu, do miejsca, gdzie rosła dzika grusza. Rodziny w komplecie postępowały milcząc za nimi. W odległości dwudziestu metrów od granicy rodziny zatrzymywały się, nadal milcząc, podczas gdy ojcowie dochodzili do samej gruszy. Tutaj spotykali się, zdejmowali kapoty, zakasywali rękawy i bez słowa zaczynali się grzmocić. Ciosy padały ciężko, powoli a nieubłaganie jak uderzenia młota o kowadło. Kiedy już się do woli wygrzmocili, przestawali i wracali do swoich baz eskortowani przez rodziny. Z czasem chłopcy dorośli, nie było już okazji do incydentów i obaj starzy przestali się bijać. Potem przyszła wojna i zabrała każdemu z nich dwóch synów, przyszły powojenne trudności i kłopoty, upłynęło około dwudziestu lat i zdawało się, że wszystko poszło w zapomnienie. Ale w roku 1929 Mariolino, pierwszy wnuczek starego Ciro, doszedł widać do przekonania, że w wieku lat dwóch człowiek ma obowiązek moralny ruszyć w świat, aby nabrać jakiegoś pojęcia o życiu - i, chwiejąc się na nożynach, wybrał się w drogę. Dotarłszy do granicznego płotu, pod historyczną gruszę, usiadł sobie. Wkrótce przy dreptała tam również mała umorusana osóbka tegoż co on kalibru, a była to niejaka Giną, lat dwa, pierwsza wnuczka starego Filottiego. I otóż zdarzyło się, że oboje zapragnęli mieć na wyłączną własność tę samą opadłą z drzewa ulęgałkę, zaczęli więc nawzajem szarpać się za włosy i drapać po twarzach. A kiedy już mieli dosyć walki, popluli jedno na drugie i wrócili do swoich baz. Rzecz nie wymagała żadnych wyjaśnień; wszyscy siedzieli przy stole i kiedy wkroczył Mariolino z pooraną pazurkami buzią, jego ojciec zerwał się, ale stary Ciro skinieniem przygwoździł go do krzesła. Po czym wstał i eskortowany z daleka przez cały klan ruszył pod dziką gruszę. Stary Filotti już tam na niego czekał. Obaj mieli koło sześćdziesiątki, ale bili się jak młodzieniaszki. Ponieważ jednak potem przekonali się, że co najmniej miesiąca trzeba było, zanim ich kości przyszły do siebie po tym wyczynie, zdarzyło się, że kiedy stary Ciro pewnego ranka przyszedł pod gruszę, zastał ogrodzenie umocnione do połowy drucianą siatką. Wobec tego umocnił taką samą siatką drugą połowę i więcej nie było o tym mowy. *** W wielkich miastach ludzie troszczą się głównie o to, żeby żyć w sposób oryginalny, i stąd właśnie biorą się takie rzeczy, jak na przykład egzystencjalizm, które nic nie znaczą, ale dają złudzenie, że się żyje odmiennie od dawnych schematów. Natomiast we wsiach Niziny Padańskiej rodzi się, żyje, kocha, nienawidzi i umiera zgodnie z odwiecznym schematem. I ludzie nic sobie z tego nie robią, że naraz znajdują się wplątani w sytuację wiernie skopiowaną z „Krwi romańskiej”, „Romea i Julii”, „Narzeczonych” czy „Rycerskości wieśniaczej” albo z innych jeszcze książkowych historii. Toteż po wieczne czasy powtarzają się wydarzenia i sytuacje banalne, stare jak świat, a w ostatecznym wyniku ludzie z Niziny kończą pod ziemią dokładnie tak samo jak intelektualiści z miasta, z tą jedynie różnicą, że intelektualiści miejscy umierają z większą złością niż ludzie ze wsi, bo nie tylko samo umieranie ich gniewa, ale i to, że muszą umierać w sposób banalny, podczas gdy tym ze wsi żal jest po prostu, że już dłużej nie będą żyli. Kultura umysłowa to jedno z gorszych świństw na świecie, bo zatruwa goryczą nie tylko życie, ale i śmierć. Mijały lata, przyszła druga wojna i nowy okres powojenny. Ci z Bruciaty byli wszyscy czerwoni jak ogień, a ci z Torretty czarni jak węgiel. Tak się rzeczy miały, kiedy pewnego wieczora przyszedł na plebanię parobek Filottich. - Pilna sprawa - powiedział. - Proszą, żeby ksiądz proboszcz zaraz przyjechał. Don Camillo pojechał i zastał radę familijną w komplecie. Wszyscy siedzieli wokół ogromnego stołu, stary Filotti przewodniczył naradzie. - Proszę - rzekł z powagą, wskazując wolne krzesło po swojej prawicy. - Potrzebuję moralnej pomocy księdza proboszcza. Na chwilę zapadła cisza, stary Filotti dał znak i weszła Giną, najstarsza wnuczka, piękna doprawdy dziewczyna. Stanęła przed dziadkiem, który oskarżycielsko wycelował w nią palec. - A więc to prawda? - zapytał. Dziewczyna spuściła głowę. - Od dawna? - Nie pamiętam - wyjąkała dziewczyna. - Kiedy on zrobił dziurę w siatce, byliśmy jeszcze całkiem mali. Mieliśmy może cztery, może pięć lat. Stary wzniósł ręce w górę. - To ten nicpoń zrobił dziurę w siatce? - krzyknął. - Spokojnie - wtrącił się don Camillo. - Któż to ten nicpoń? - Mariolino z Bruciaty. - Ten?! - ryknął don Camillo, zrywając się na nogi. - Właśnie ten, don Camillo. Don Camillo zbliżył się do dziewczyny. - Syn Antychrysta, dusza zaprzedana Pepponowi, czerwony przestępca, który przemawia na wiecach i podburza lud do buntu! Odpowiedz, bezwstydnico: jak mogłaś ty, uczciwa i bogobojna dziewczyna, chociażby spojrzeć na tego potępieńca? - Byliśmy dziećmi - wyjaśniła dziewczyna. - Aha, dziura w płocie - zaśmiał się drwiąco stary Filotti. Podniósł się powoli, podszedł do wnuczki i uderzył ją w twarz. Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach, ale po chwili śmiało podniosła głowę. - Pobierzemy się - powiedziała twardo. Minęło niewiele ponad dwa tygodnie. Późnym wieczorem don Camillo siedział w fotelu czytając, kiedy usłyszał ciche stukanie do drzwi plebanii. Poszedł otworzyć i zobaczył przed sobą kobietę otuloną w czarny szal. W mrocznej sionce nie poznał jej, ale kiedy weszła do pokoju, zobaczył, że to Giną od Filottich. - Co cię sprowadza o takiej porze? - zdumiał się. - Chodzi o ślub - odpowiedziała dziewczyna. Don Camillowi przyszła na myśl Lucia Mondella i roześmiał się. - Cóż na to powie don Rodrigo?! - wykrzyknął. - A zresztą do ślubu potrzeba co najmniej dwojga. - Jestem tutaj - odezwał się jakiś głos. I do pokoju wszedł Mariolino z Bruciaty. Don Camillo zacisnął pięści. - A ty czego tu chcesz w domu sługi Bożego, ty, wysłannik Kominternu? Mariolino ujął Ginę za ramię. - Chodź - burknął. - Czym ci nie mówił zawsze, że te klechy są zatrute jadem polityki? Chłopak był rozczochrany, włosy opadały mu aż na oczy; odruchowo odrzucił je do tyłu. Ukazało się głębokie rozcięcie na czole. - Co ci się stało? - spytał don Camillo. Odpowiedziała Giną z ponurą złością: - Rzucili się na niego wszyscy, cała jego rodzina. Rozbili mu pięściami głowę i stołkiem walili po grzbiecie, bo jakaś świnia nas szpiegowała i podpatrzyła, żeśmy sobie dawali znaki. To wszystko przeklęci bolszewicy, należałaby im się ekskomunika. Mariolino ścisnął mocno dziewczynę za ramię i pociągnął ją bliżej światła. - No tak, moi to przeklęci bolszewicy - rzekł drwiąco. - Za to jej rodzina to święci, bogobojni ludzie. Proszę tylko spojrzeć. Teraz, kiedy szal zsunął się z głowy dziewczyny i nie ocieniał jej twarzy, widać było, że cała jest w sińcach, a jej włosy wyglądały tak, jak gdyby zamiast grzebieniem czesała się pazurami wściekłego kota. - Już dwa tygodnie trzymają ją zamkniętą w pokoju jak w więzieniu, a jak się dowiedzieli, że daje mi znaki przez okno, zbili ją jak wiązkę konopi. Wy, Filotti, jesteście wszyscy szajką obłudnych bigotów, fałszywych judaszy! - krzyczał chłopak. - A wy z Bruciaty jesteście bluźniercy, świętokradcy, zbrodniarze bez Boga i sumienia! - krzyczała w odpowiedzi dziewczyna. - Przyjdzie Stalin i zrobi z wami wszystkimi porządek! - Nastanie jeszcze sprawiedliwość i wszyscy pójdziecie na galery! Nie mogę się doczekać tej chwili, kiedy za ciebie wyjdę i wy drapię ci oczy! - I ja się nie mogę doczekać, kiedy będziesz moją żoną i spiorę cię na kwaśne jabłko! - odpowiedział chłopak. Don Camillo wstał. - Jeżeli zaraz nie przestaniecie, wykopsam was oboje - oświadczył stanowczo. Dziewczyna osunęła się na krzesło, zakryła twarz rękami i rozpłakała się. - To tak! - szlochała. - W domu chcą mnie bić i on chce mnie bić, i proboszcz też chce mnie bić. Wszyscy chcą mnie bić. Cóż ja takiego zrobiłam, że wszyscy są przeciw mnie? Młody człowiek położył jej rękę na ramieniu. - Nie przejmuj się - powiedział serdecznie. - Czyż ze mną nie jest tak samo? Czyż ja zrobiłem co złego? - Ty nie - jęknęła dziewczyna. - Ty jesteś ofiarą tych niegodziwców twoich krewnych... - Dość! - przerwał don Camillo. - Nie zaczynajcie znów od początku. Jeżeliście tu przyszli po to, żeby się kłócić, możecie sobie iść. - Przyszliśmy się pobrać - odpowiedziała dziewczyna. - Tak, pobrać się - dodał chłopak. - Ma ksiądz coś przeciwko temu? Może nie jesteśmy tacy sami ludzie jak inni? Może nie jesteśmy pełnoletni? Wolno nam się chyba pobrać? Czy może potrzebne na to pozwolenie chrześcijańskiej demokracji? Don Camillo rozłożył ręce. - Nie gorączkuj się - odpowiedział spokojnie. - Wcale nie powiedziałem, że nie chcę wam dać ślubu. Dam wam ślub, jak daję wszystkim, jeżeli są uprawnieni i przyjdą z tym do mnie. Wszystko się odbędzie zgodnie z prawem. - Ale my nie możemy czekać - wykrzyknęła dziewczyna. - Doskonale, jestem do waszej dyspozycji: po upływie przepisowego czasu od zapowiedzi dam wam ślub. Chłopak wzruszył ramionami. - Zapowiedzi! Niech tylko nasi się dowiedzą, że chcemy wziąć ślub, niechybnie nas zabiją. Nie, wielebny proboszczu: to jest wypadek specjalny, musi nam ksiądz dać ślub natychmiast. - Dzieci, małżeństwo to nie żarty. To nie jest coś, co się zawiera w dziesięć minut, ale trwa całe życie. To akt wielkiej wagi, uroczysty, nawet jeżeli odprawiony skromniutko i jak najprościej. Są przepisy, których musimy się trzymać. Miejcie cierpliwość; małżeństwo to nie kogel-mogel, co to weźmie się dwa jajka, ubije z cukrem i w dziesięć minut wszystko gotowe. Chłopak nie ustępował: - A jak ktoś umiera i chce przed śmiercią poślubić kobietę, to też muszą być zapowiedzi i trzeba odczekać przepisowy czas? A o to, żeby mu jeszcze tchu starczyło na te dni, to się już biskup postara? - To są wypadki wyjątkowe - odparł don Camillo. - Nasz jest właśnie taki - perswadował chłopak. - Tu też chodzi o życie. I ksiądz wie o tym doskonale, więc może ksiądz udzielić nam ślubu in articolum mortorum, jakbyśmy byli konający. Don Camillo rozłożył ręce. - A jakże, in articulo mortis, jak macie razem czterdzieści lat i takie zdrowie, że każde z was może dożyć stu pięćdziesięciu! Nie przesadzajmy. Dajcie mi pomyśleć. Pojadę do biskupa i dowiem się, co można w tym wypadku zrobić, żeby wam zapewnić bezpieczeństwo. - Musimy wziąć ślub zaraz! - oświadczyła stanowczo dziewczyna. - Ale dlaczego? Co za różnica odłożyć o parę dni? Nikt przecież nie umiera. - To wcale nie takie pewne - rzekł chłopak. - Uciekliśmy z domu - wyjaśniła dziewczyna. - Nie możemy wrócić, nie możemy też wyjechać, dopóki nie weźmiemy ślubu. - Dopóki nie dostaniemy ślubu, to niemożliwe - powiedział chłopak. Po ciele don Camilla przebiegł dreszcz; to stwierdzenie spokojne, pogodne, ścisłe i wolne od wahań, wypowiedziane takim tonem, jakby ktoś zauważył, że nie jest możliwe chodzić po powierzchni wody albo widzieć uszami - zaparło mu dech. Spojrzał na dwoje młodych z podziwem. - Miejcie cierpliwość - powiedział żarliwie. - Dajcie mi do jutra pomyśleć. Zapewniam was, że wszystko doprowadzę do ładu. - Dobrze - rzekł chłopak. - Wrócimy jutro. Wyszli, a don Camillo, zostawszy sam, zacisnął pięści i wziął głęboki oddech. - Dam im ślub, choćby kosztem rewolucji światowej! - wykrzyknął. *** Peppone, sam w swoim warsztacie, majstrował przy silniku traktora, kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi i uniósłszy głowę zobaczył przed sobą Mariolina i Ginę. Dla Peppona spotkać kogoś z Filottich czy spotkać jadowitą żmiję znaczyło jedno i to samo; a z Giną Filotti miał specjalnie na pieńku, bo to ona swoim przeklętym ostrym językiem systematycznie podjudzała jego całą sekcję kobiecą. - Przyprowadziłeś ją, żebym jej zreperował mózg? - spytał rzeczowo Peppone. Peppone wiedział doskonale, że tych dwoje miało się ku sobie, i znał historię waśni rodzinnej, ale nie chciał o tym dyskutować z Mariolinem, gdyż wyznawał zasadę, że towarzysz, który zasłużył się partii, może poza tym służyć choćby królowej Peru. Dość, jeżeli jest komunistą od szyi w górę. Ograniczył się więc do zapytania: - Przyszedłeś, żebym jej zreperował mózg? - Nie ma potrzeby, panie komisarzu - odpowiedziała dziewczyna. Ten zwyczaj nazywania go „komisarzem” zamiast wójtem to był jeden z wielu złośliwych konceptów Giny, którego Peppone nigdy nie potrafił przełknąć spokojnie. Zbliżył się do niej napastliwie i podsuwając jej pod nos swój ogromny czarny od smarów palec, wrzasnął: - Uważaj, panna, co gadasz, albo ci łeb ukręcę jak kurze! - Tak jak tym kurom, coście ze swoją bandą pokradli od nas na uczczenie 1 maja - odparła nieustraszona dziewczyna. - Ale bądźcie spokojni: my doskonale rozumiemy, że to było w imię demokracji, bo te kury to były faszystki. Pomysł zrobienia czystki w kurniku Filottich był osobistą inicjatywą Chudego; wydarzyło się to w roku 1945, więc poza wszystkim innym wyczyn ten podlegał amnestii; jednak od czasu do czasu, w najdelikatniejszych politycznie momentach, miejscowa reakcja wyciągała na światło dzienne nieszczęsną sprawę kur Filottich i wszystko skupiało się na Chudym; za każdym razem biedaczysko obrywał od Peppona tęgie kopniaki. Peppone przystąpił jeszcze bliżej do dziewczyny; Mariolino przygarnął ją do siebie obronnym gestem i wtedy dopiero Peppone zobaczył rozcięte czoło Mariolina i posiniaczoną twarz Giny. - Co wam się stało? - zapytał. Mariolino wszystko opowiedział i Peppone wrócił do swojego traktora, drapiąc się zakłopotany w głowę. - Głupia historia - powiedział w końcu. - Nie rozumiem, po co ludzie sami szukają guza. Czy to mało innych dziewuch i innych chłopów? - Innych partii także nie brakuje - przerwała gniewnie dziewczyna. - Więc czemu się upieracie przy takiej, przez którą dziewięćdziesiąt procent ludzi was nienawidzi? - Jakie tam dziewięćdziesiąt procent, ślicznotko! Tutaj mamy sześćdziesiąt procent za sobą - sprostował Peppone. - To się zobaczy przy następnych wyborach - odparła Giną. Peppone uciął dyskusję. - Tak czy owak to są wasze sprawy, nic mi do nich i nie chcę się do nich mieszać. Jestem sekretarzem komórki partyjnej, a nie sekretarzem od sercowych kłopotów! - Jesteście wójtem - rzekła dziewczyna. - Ano jestem, i jestem z tego dumny! Ale co z tego? - To z tego, żebyście nam zaraz dali ślub! - Powariowaliście? Jestem mechanik, a nie ksiądz - burknął Peppone po chwili milczenia; wetknął głowę w otwarte wnętrze traktora i zaczął stukać coś tam młotkiem. Dziewczyna krzywiąc się drwiąco, spojrzała na Mariolina i wykrzyknęła głośno: - Oto słynny Peppone, co się nikogo nie boi! Peppone wysunął głowę z traktora. - Tu nie chodzi o strach! Tu chodzi o prawo; nie mogę dawać nikomu ślubu w warsztacie. I są tam takie różne przepisy, nie mam ich wszystkich w głowie. Przyjdźcie jutro rano do urzędu gminnego. Załatwimy wszystko przepisowo. Nie rozumiem, skąd taki gwałt, żebyście musieli brać ślub o wpół do jedenastej w nocy. W życiu nie widziałem, żeby tak kogoś miłość przypiliła. - Tu nie chodzi o miłość - wyjaśnił Mariolino - ale o konieczność. Uciekliśmy oboje z domu i nie wrócimy za nic. Ale nie możemy też wyjechać ze wsi bez ślubu. Jak będziemy w porządku wobec prawa i sumienia, wsiądziemy w pociąg i pojedziemy. Wszystko jedno dokąd, wszędzie będzie dobrze, i tak musimy wszystko zaczynać od początku, bez niczego. Peppone poskrobał się w głowę. - Wszystko rozumiem - mruknął. - Wszystko będzie w porządku. Ale musicie zaczekać przynajmniej do jutra. Jutro wszystko jakoś uładzimy. Dzisiaj prześpisz się tu w warsztacie na ciężarówce, a dziewczyna może iść spać do mojej matki. - Nie będę spała w cudzym domu, póki nie jestem mężatką! - zaprotestowała dziewczyna. - Nikt panny nie zmusza do spania - zareplikował Peppone. - Można nie spać i odmawiać różaniec na intencję Ameryki. A tak, tak, bo nie chcę panny martwić, ale bombę atomową my także już mamy. Wyciągnął z kieszeni gazetę i rozpostarł ją. Mariolino ujął dziewczynę za ramię. - Dziękuję, szefie, przyjdziemy jutro - powiedział. Wyszli, zostawiając Peppona z gazetą w ręku. - Do diabła z bombą atomową! - wykrzyknął, zmiął gazetę i cisnął ją w kąt. *** Przed stu laty wezbrana rzeka przerwała wielki wał, woda doszła aż do folwarku Pioppi i już została, odbierając w ciągu minuty szmat ziemi, który ludzie w ciągu trzech wieków po trochu jej wydzierali. Między wałem a Pioppi w kotlinie znajdował się mały stary kościółek z niedużą przysadzistą wieżą; woda pochłonęła go w całości, jak stał, razem ze staruszkiem kościelnym. W kilka miesięcy potem ktoś pomyślał, że dobrze byłoby uratować chociaż dzwon z zatopionej dzwonnicy, i zanurzył się w wodę, ciągnąc za sobą długą linę zakończoną hakiem. Ponieważ jakoś długo nie wypływał, ludzie czekający na brzegu zaczęli ciągnąć za sznur; ciągnęli go i ciągnęli, jakby ten człowiek był gdzieś pośrodku oceanu. Wreszcie ukazał się hak, ale nic nie było do niego uczepione. I w tej samej chwili, kiedy wydobyto go na brzeg, z głębiny dał się słyszeć przytłumiony dźwięk dzwonu. Zatopiony dzwon słyszano znowu pewnej nocy w rok później, kiedy to niejaki Tolli utopił się w rzece. Potem dzwon odezwał się, kiedy rzuciła się do rzeki córka oberżysty Ponte. Prawdopodobnie nikt nic nie słyszał w gruncie rzeczy, bo i jakże można słyszeć bicie dzwonu pogrzebanego na dnie rzeki, ale legenda, raz się zrodziwszy, żyła. Na Nizinie legendy przychodzą z wodą: od czasu do czasu prąd przynosi jakiegoś upiora i wyrzuca na brzeg. Sto pięćdziesiąt lat przedtem, podczas innej powodzi, zatonął jeden z tych pływających młynów, które dziś jeszcze widuje się zakotwiczone na środku rzeki, pomalowane w czarno-białą szachownicę, z napisem „Chroń mnie, Boże” na ścianie drewnianej chatki ustawionej okrakiem na dwóch przylegających do siebie barkach. A był tam kulawy młynarz, złośliwy staruch, i dobrze zrobił Pan Bóg, że go posłał do piekła. Ale jego upiór został i błąkał się nad wodą. Czasem o zimowym zmierzchu młyn pojawiał się nagle i stał na kotwicy przed tą czy inną wioską, a kulawy młynarz wychodził na ląd, krążył po polach i wydłubywał z ziemi zasiane ziarna zboża, napełniając nimi jeden worek po drugim. Potem mełł to ziarno, a mąkę rzucał na wiatr; robiła się z tego taka mgła, że można by ją nożem krajać, i było już wiadomo, że tego roku ziemia nie wyda plonów. Oczywiście są to brednie, w które nikt nie wierzył. Ale każdy musiał o nich myśleć w zimowe noce, kiedy huczał wiatr albo gdzieś w oddali wył pies. W taką właśnie noc, nasuwającą myśl o kulawym młynarzu i zatopionym dzwonie, błąkała się bezdomna para. Około jedenastej zapukano do drzwi plebanii. Don Camillo zerwał się z łóżka. Przyszedł jeden z Filottich. - Giną zniknęła! - powiedział wzburzony. - Stary chce księdza widzieć, natychmiast! Dwukołowa bryczka pomknęła ciemnymi drogami. Don Camillo zastał wszystkich Filottich zgromadzonych w ogromnej kuchni. Były nawet dzieci, w nocnych koszulach, z okrągłymi oczami wielkimi jak soldy króla Humberta. - Ktoś usłyszał, że w pokoju Giny trzaska okno, Antonia poszła zobaczyć i zastała pokój pusty - wyjaśnił stary Filotti. - Uciekła przez okno. Na komodzie leżała ta kartka. Don Camillo przeczytał. List był krótki: „Odchodzimy. Albo weźmiemy ślub w kościele, jak wszyscy ludzie, albo w zatopionym kościółku, a wtedy usłyszycie dzwon”. - To musiało być nie więcej niż godzinę temu - mówił stary. - O dziewiątej czterdzieści, kiedy żona Giacoma zaniosła jej świecę, była jeszcze w swoim pokoju. - W ciągu godziny wiele rzeczy może się zdarzyć - mruknął don Camillo. - Don Camillo, czy księdzu nic o tym nie wiadomo? - A cóż mógłbym wiedzieć? - To i dobrze. Bałem się, że może przyszli do księdza i że dał się ksiądz zmiękczyć. Niech ich piekło pochłonie, przeklętników! - ostatnie słowa stary wykrzyczał. - Wracajmy do łóżek. Don Camillo ciężko walnął w stół ogromną pięścią. - A jakże, do łóżek! - huknął. - To was piekło powinno pochłonąć, stary głupcze! Trzeba ich szukać! Don Camillo ruszył do drzwi, a całe rodzinne wojsko z kobietami i dziećmi ruszyło za nim. Stary został w ogromnej pustej kuchni sam. Na wielkim wale wiał silny wiatr, ale na wąskiej przestrzeni pomiędzy wałem a wodą powietrze było prawie nieruchome, jakby się zaplątało w nagie kolczaste gałęzie zarośli akacjowych. Chłopak i dziewczyna szli milcząco i zatrzymali się dopiero nad wodą. - Kościółek jest tam - wskazał Mariolino kierunek. - Usłyszą dzwon - szepnęła dziewczyna. - Przeklęci oni wszyscy - mruknął chłopak. Dziewczyna westchnęła. - Nikt nie przeklęty. Kiedy się ma umrzeć, nie trzeba nikogo przeklinać. To my jesteśmy przeklęci, my, co sobie odbieramy życie. To straszny grzech. - Moje życie do mnie należy, mogę z nim zrobić, co chcę - odpowiedział ostro. - Może będziemy mieli za drużbów starego kościelnego i kulawego młynarza - szepnęła smutno dziewczyna. Krótka fala uderzyła o brzeg i zamoczyła stopy obojga. - Zimna jak sama śmierć - powiedziała, wstrząsając się dziewczyna. - To tylko chwila - rzekł chłopak. - Wypłyniemy aż na głębię, a potem obejmiemy się mocno i opadniemy na dno. - Usłyszą dzwon - mówiła cicho dziewczyna. - Będzie bił głośno jak nigdy dotąd, bo tym razem dwoje naraz przyjdzie do starego dzwonnika. Obejmiemy się mocno i nikt nam nie będzie mógł nic powiedzieć. - Śmierć łączy mocniej niż ksiądz i niż wójt - dorzucił chłopak. Dziewczyna nie odpowiadała. Rzeka nocą przyciąga jak przepaść i tysiące dziewcząt wszystkich czasów stawały tak nad brzegiem rzeki, a potem zaczynały iść powoli, coraz głębiej w wodę, dopóki ich ta woda nie zakryła. - Pójdziemy trzymając się za ręce - szepnęła. - A jak nam zabraknie ziemi pod stopami, to już będzie głębia nad kościołem i obejmiemy się mocno... Ujęli się za ręce i ruszyli w straszliwą, nieubłaganą drogę. *** Don Camillo z postępującą za nim całą gromadą Filottich wyszedł z folwarku i szedł szybko drogą wiodącą do rzeki. - Przy transformatorze podzielimy się: połowa pójdzie tą stroną wału, połowa tamtą. Dalej jedni pójdą w górę rzeki, drudzy w dół. Jeżeli oni jeszcze nie doszli do rzeki, to im się przetnie drogę. Latarki elektryczne, świece, lampki oliwne, nawet reflektorki rowerów: każdy niósł z sobą jakieś światełko i wszyscy w milczeniu ruszyli w drogę. Uszedłszy ze sto metrów, znaleźli się w miejscu, gdzie główna droga łączyła się z inną boczną dróżką, i tutaj natknęli się na drugą gromadę: tych z Bruciaty. Byli wszyscy, oczywiście wszyscy oprócz starego. Przewodził im Peppone. Nie było w tym spotkaniu nic aż tak dziwnego, z tej prostej przyczyny, że don Camillo, zanim opuścił plebanię i wsiadł na bryczkę Filottich, kazał starej służącej biec czym prędzej do wójta i opowiedzieć mu, co się stało, żeby mógł z kolei zawiadomić swoich bolszewików z Bruciaty. Dwaj przywódcy stanęli naprzeciw siebie i popatrzyli dumnie jeden na drugiego. Peppone zdjął kapelusz i ukłonił się. Don Camillo w odpowiedzi również zdjął kapelusz i obie gromady ruszyły jedna obok drugiej. Z tymi wszystkimi światełkami migoczącymi w ciemnościach nocy wyglądało to na jakąś scenę z powieści. - Na górze podzielimy się - zarządził, kiedy doszli do wału, głównodowodzący don Camillo. - Tak jest, wodzu - odparł Peppone. Don Camillo spojrzał na niego krzywo. *** Krok, dwa kroki, trzy kroki: woda sięga już obojgu do kolan i teraz nie jest już tak bardzo zimna. W trakcie tego okropnego, nieubłaganego marszu nagle od strony wału dają się słyszeć głosy. Młodzi odwracają się gwałtownie i widzą za sobą mnóstwo świateł. - Szukają nas - szepnęła dziewczyna. - Jeżeli nas złapią, zabiją nas! - wykrzyczał chłopak. Jeszcze dziesięć kroków i znajdą się na głębi. Ale teraz rzeka i śmierć utraciły nagle cały urok. Światła i ludzkie głosy przywołały ich z całą siłą na powrót do życia. Jednym susem wyskoczyli na brzeg i pobiegli groblą. Po tamtej stronie jest puste pole, za nim las. Ale już ich dostrzeżono i rozpoczęła się nagonka. Uciekający biegli groblą, dwie rozpętane sfory gnały niżej, po lewej i po prawej stronie grobli. Wyprzedzono ich, po czym na ryk Peppona, który, pędząc na czele kolumny atakującej od strony rzeki, sapał jak cały pułk byków, obie gromady wdarły się na groblę i połączyły się w jedną. Kiedy pojawił się don Camillo, płynący pełną parą, z sutanną rozwianą na wysokości żołądka, manewr oskrzydlający był zakończony. - Nieszczęsna! - krzyczała któraś z kobiet Filottich, dopadłszy Giny. - Nicponiu! - wrzeszczała jedna z Bruciaty, groźnie nacierając na Mariolina. Filottiowie zagarnęli swoją dziewczynę, tamci drudzy - swojego chłopaka, i wszystko zagłuszył jazgot rozjuszonych kobiet. Ale oto ukazali się Peppone i don Camillo, każdy z niepokojąco potężnym kijem w rękach. - W imię Boga! - powiedział don Camillo. - W imię prawa! - ryknął Peppone. Wszyscy zamilkli, uformował się długi orszak i ruszył ku wsi: na czele Romeo i Julia, narzeczeni. Za nimi don Camillo i Peppone zbrojni w dwa dębowe kije. Dalej - dwie gromady kroczące obok siebie w głębokim milczeniu. Po zejściu z grobli pochód musiał się zatrzymać, gdyż drogę zatarasował stary Filotti, który na widok wnuczki wzniósł ku niebu zaciśnięte pięści. W tej samej chwili oczywiście przy kuśtykał spiesznie stary z Bruciaty, chcąc rzucić się na swego wnuka. Znaleźli się jakby cudem obok siebie i spojrzeli na siebie ponuro: sto pięćdziesiąt sześć lat w sumie, ale rozjuszeni jak młodziki. Obie rodziny rozstąpiły się w milczeniu na obie strony drogi i wszyscy unieśli w górę swoje światła. Dwaj starcy stanęli naprzeciw siebie, zacisnęli pięści i zaczęli się tymi pięściami grzmocić po głowach. Ale mieli więcej zajadłości niż sił i po pierwszym starciu zaczęli się znów sobie przyglądać, zaciskając pięści, a Filotti odważył się nawet chuchnąć na knykcie swoich palców, jak to robią chłopcy dla dodania siły pięściom. Don Camillo zwrócił się do Peppona. - Wkrocz - powiedział. - Nie mogę: jestem wójtem. Nie mieszajmy do tego polityki. Wobec tego don Camillo wysunął się naprzód, oparł delikatnie prawą rękę na karku Filottiego, lewą na karku jego wroga i nagle silnym i nieomylnym ruchem stuknął jedną głowę o drugą. Nie posypały się iskry, bo czaszki zbyt były stare, ale suchy stuk rozległ się daleko. - Amen - wyrzekł Peppone, podejmując przerwany marsz. Tak więc i ta historia skończyła się, jak wszystko się kończy. Upłynęły lata, w siatce dzielącej folwark Torretta od folwarku Bruciata nadal istnieje sławetna dziura, a mały szkrab zabawia się, przełażąc z jednej strony ogrodzenia na drugą. Stary Filotti i stary z Bruciaty są nadal sąsiadami i wcale się nie kłócą; grabarz twierdzi nawet, że nigdy nie widział zgodniejszych nieboszczyków. B.S. Malarz Gisella liczyła sobie czterdziestkę i była jedną z tych kobiet, co to niech tylko natkną się na grupkę osób zgromadzonych na placu, natychmiast włączają gaz i rzucają się w sam środek głową naprzód, rycząc: „Huzia! Huzia! Pod ścianę z nim! Powiesić! Wypruj mu flaki!” - nie troszcząc się w najmniejszym stopniu o sprawdzenie, czy tych ludzi przyciągnął widok schwytanego przestępcy, czy też po prostu przysłuchują się bzdurom, jakimi zachwala swój towar sprzedawca pasty do butów. Była jedną z tych, co w pochodach kroczą zawsze na czele, niosąc coś wielkiego i czerwonego i śpiewając srogim głosem, a kiedy jest wiec z przemówieniem jakiejś głupiej grubej ryby, raz po raz wyskakują do góry, krzycząc pod adresem mówcy: „Jesteś piękny! Jesteś bóg!” Mówią to do niego tylko, ale w ich głosie tyle jest żarliwej miłości, że starczyłoby jej dla całej egzekutywy partyjnej z dodatkiem sekcji Agit-Prop. Gisella była we wsi niejako uosobioną rewolucją proletariacką, i jak tylko usłyszała, że w którymś z folwarków powstało mniejsze czy większe nieporozumienie między właścicielem a robotnikami, już mknęła tam „ożywić masy”. Jeżeli folwark leżał daleko, wsiadała na wyścigowy rower swego męża i ilekroć zdarzyło się, że po drodze ktoś za nią to czy owo zawołał, odpowiadała, że tylko cholerni panowie mają coś nieprzyzwoitego do ukrywania, a lud pracujący może śmiało pokazywać nawet tyłek. Przy okazji strajku robotników rolnych Gisella miotała się bardzo dużo po okolicy, piechotą, na rowerze czy też ciężarówką komitetu strajkowego. I oto w dwa tygodnie po zakończeniu akcji znalazł się ktoś, kto o zmroku zarzucił babie worek na głowę, zawlókł ją za żywopłot, podniósł kurtynę i pomalował na czerwono odwrotną stronę medalu. Potem zostawił ją z głową w worku i umknął, śmiejąc się szyderczo. Zrobiła się grubsza awantura, bo pomijając już fakt, iż dla zmycia hańby Gisella musiała siedzieć bardzo długo w miednicy pełnej benzyny, Peppone dopatrzył się w tej przygodzie krwawej zniewagi proletariatu. Wściekł się, zwołał wiec, grzmiał płomiennymi słowami na nieznanych reakcyjnych zbrodniarzy i ogłosił protestacyjny strajk powszechny. - Wszystko stanie! - zakończył. - Wszystko zostanie zamknięte, zablokowane, dopóki władze nie znajdą i nie aresztują winnych! Wachmistrz i czterej karabinierzy z miejscowego posterunku robili, co mogli; ale odszukać kogoś, kto wieczorną porą na pustym polu zarzucił kobiecie worek na głowę i pomalował jej tyłek na czerwono, nie jest łatwiej niż znaleźć igłę w stogu siana. - Panie wójcie - powiedział wachmistrz do Peppona po pierwszym dniu poszukiwań. - Trzeba się zdobyć na cierpliwość. Nie upierajcie się przy tym strajku: sprawiedliwość i bez strajku zrobi swoje. Peppone potrząsnął głową. - Póki nie złapiecie przestępcy, wszystko będzie stało - oświadczył. - „Wszystko! Dochodzenie podjęto nazajutrz od świtu. Ale ponieważ Gisella nie mogła widzieć, kto ją tak urządził, bo twarz miała zakrytą workiem, jedynymi świadkami były: rzeczony worek i pomalowana część ciała. Wachmistrz uchwycił się worka, badał go przez lupę centymetr po centymetrze, zważył go, zmierzył, obwąchał, miął go i kopał, ale worki, na ogół biorąc, nie są zbyt wymowne, a ten był chyba najbardziej anonimowym i najbardziej milczącym workiem świata. Wachmistrz w końcu wezwał rejonowego lekarza. - Niech pan spróbuje - powiedział. - Niech pan zbada tę kobietę. - A cóż ja tam mogę wykryć? Nawet gdyby odnośne miejsce nie zostało obmyte w benzynie, nie mamy tu do czynienia z normalnym malarzem, który ukończywszy obraz, położyłby pod nim podpis. - Panie doktorze - odpowiedział wachmistrz - tu nie ma co brać na rozum, bo biorąc na rozum można się tylko uśmiać i więcej o tym nie myśleć. Ale tutejsi ludzie nie mają poczucia humoru i robią straszne rzeczy, paraliżując życie całej gminy. Lekarz poszedł więc zbadać Gisellę i po godzinie wrócił na posterunek. - Ma lekką nadkwasotę żołądka i powiększone migdały - powiedział, rozkładając bezradnie ręce. - Jeżeli interesuje pana ciśnienie, to też je zmierzyłem. Więcej nic nie mogę panu powiedzieć. Pod wieczór wrócili czterej karabinierzy. Żadnego śladu, żadnej poszlaki. Nic a nic. - Wspaniale! - warknął szyderczo Peppone, dowiedziawszy się o wynikach poszukiwań. - Od jutra zamyka się żarliwej miłości, że starczyłoby jej dla całej egzekutywy partyjnej z dodatkiem sekcji Agit-Prop. Gisella była we wsi niejako uosobioną rewolucją proletariacką, i jak tylko usłyszała, że w którymś z folwarków powstało mniejsze czy większe nieporozumienie między właścicielem a robotnikami, już mknęła tam „ożywić masy”. Jeżeli folwark leżał daleko, wsiadała na wyścigowy rower swego męża i ilekroć zdarzyło się, że po drodze ktoś za nią to czy owo zawołał, odpowiadała, że tylko cholerni panowie mają coś nieprzyzwoitego do ukrywania, a lud pracujący może śmiało pokazywać nawet tyłek. Przy okazji strajku robotników rolnych Gisella miotała się bardzo dużo po okolicy, piechotą, na rowerze czy też ciężarówką komitetu strajkowego. I oto w dwa tygodnie po zakończeniu akcji znalazł się ktoś, kto o zmroku zarzucił babie worek na głowę, zawlókł ją za żywopłot, podniósł kurtynę i pomalował na czerwono odwrotną stronę medalu. Potem zostawił ją z głową w worku i umknął, śmiejąc się szyderczo. Zrobiła się grubsza awantura, bo pomijając już fakt, iż dla zmycia hańby Gisella musiała siedzieć bardzo długo w miednicy pełnej benzyny, Peppone dopatrzył się w tej przygodzie krwawej zniewagi proletariatu. Wściekł się, zwołał wiec, grzmiał płomiennymi słowami na nieznanych reakcyjnych zbrodniarzy i ogłosił protestacyjny strajk powszechny. - Wszystko stanie! - zakończył. - Wszystko zostanie zamknięte, zablokowane, dopóki władze nie znajdą i nie aresztują winnych! Wachmistrz i czterej karabinierzy z miejscowego posterunku robili, co mogli; ale odszukać kogoś, kto wieczorną porą na pustym polu zarzucił kobiecie worek na głowę i pomalował jej tyłek na czerwono, nie jest łatwiej niż znaleźć igłę w stogu siana. - Panie wójcie - powiedział wachmistrz do Peppona po pierwszym dniu poszukiwań. - Trzeba się zdobyć na cierpliwość. Nie upierajcie się przy tym strajku: sprawiedliwość i bez strajku zrobi swoje. Peppone potrząsnął głową. - Póki nie złapiecie przestępcy, wszystko będzie stało - oświadczył. - Wszystko! Dochodzenie podjęto nazajutrz od świtu. Ale ponieważ Gisella nie mogła widzieć, kto ją tak urządził, bo twarz miała zakrytą workiem, jedynymi świadkami były: rzeczony worek i pomalowana część ciała. Wachmistrz uchwycił się worka, badał go przez lupę centymetr po centymetrze, zważył go, zmierzył, obwąchał, miął go i kopał, ale worki, na ogół biorąc, nie są zbyt wymowne, a ten był chyba najbardziej anonimowym i najbardziej milczącym workiem świata. Wachmistrz w końcu wezwał rejonowego lekarza. - Niech pan spróbuje - powiedział. - Niech pan zbada tę kobietę. - A cóż ja tam mogę wykryć? Nawet gdyby odnośne miejsce nie zostało obmyte w benzynie, nie mamy tu do czynienia z normalnym malarzem, który ukończywszy obraz, położyłby pod nim podpis. - Panie doktorze - odpowiedział wachmistrz - tu nie ma co brać na rozum, bo biorąc na rozum można się tylko uśmiać i więcej o tym nie myśleć. Ale tutejsi ludzie nie mają poczucia humoru i robią straszne rzeczy, paraliżując życie całej gminy. Lekarz poszedł więc zbadać Gisellę i po godzinie wrócił na posterunek. - Ma lekką nadkwasotę żołądka i powiększone migdały - powiedział, rozkładając bezradnie ręce. - Jeżeli interesuje pana ciśnienie, to też je zmierzyłem. Więcej nic nie mogę panu powiedzieć. Pod wieczór wrócili czterej karabinierzy. Żadnego śladu, żadnej poszlaki. Nic a nic. - Wspaniale! - warknął szyderczo Peppone, dowiedziawszy się o wynikach poszukiwań. - Od jutra zamyka się i piekarnię. Rozda się ludziom mąkę i muszą sobie radzić: niech pieką chleb w domu. Don Camillo zażywał chłodu, siedząc na ławeczce przed plebanią, kiedy niespodziewanie stanął przed nim Peppone. - Wielebny proboszczu - przemówił Peppone ponuro, tonem dyktatorskim - proszę zawołać dzwonnika i posłać go na wieżę, żeby zatrzymał zegar. Tutaj musi stanąć wszystko, nawet zegar. Już ja im pokażę, tym tchórzom, jak się organizuje strajk powszechny! Wszystko musi stanąć! Don Camillo pokiwał głową. - Wszystko musi stanąć; poczynając od mózgu wójta. - Mózg wójta funkcjonuje bez zarzutu! - wrzasnął Peppone. Don Camillo zapalił cygaro. - Peppone - powiedział łagodnie. - Zdaje ci się, że twój mózg funkcjonuje, a tymczasem twoja zajadłość zablokowała go i nie pozwala mu ostrzec cię, że się beznadziejnie ośmieszasz. A mnie przykro. Gdybym zobaczył, że cię ktoś łoi kijem po grzbiecie, Boże odpuść mi, nie czułbym najmniejszej przykrości. Ale jak widzę, że się ośmieszasz, żal mi ciebie. - Nic a nic mnie nie obchodzą sądy kleru! - krzyczał Peppone. - Zegar musi być zatrzymany albo ja sam go zatrzymam serią z automatu! W głosie i gestach Peppona wyczuwało się zaciekłość rozpaczy i na don Camillu zrobiło to wrażenie. - Dzwonnika nie ma - powiedział wstając. - Musimy pójść na górę sami. Wspięli się po drabinkach na ostatnią kondygnację wieży i stanęli przed maszynerią zegara, staroświeckim mechanizmem o dużych kołach zębatych. - O, tu - objaśnił don Camillo, wskazując jedno z kółek. - Wystarczy wetknąć ten sztyfcik i wszystko się zatrzyma. - Tak, tak, musi się zatrzymać! - wykrzyknął zdyszany i spotniały Peppone. Don Camillo oparł się o ścianę przy okienku wychodzącym na pola. - Peppone - przemówił. - Pewien prosty człowiek miał chore dziecko, co wieczór dziecko dostawało wysokiej gorączki, i nic nie pomagało, termometr wskazywał zawsze blisko czterdzieści. No i ten prosty człowiek, który za wszelką cenę chciał coś dla swojego dziecka zrobić, wziął termometr i podeptał go nogami. Peppone nie przestawał wpatrywać się w maszynerię zegara. - Peppone - mówił dalej don Camillo - ty teraz chcesz zatrzymać zegar i mnie to wcale nie śmieszy. Śmiać się z tego będą głupcy, a mnie jest ciebie żal, tak jak tego ojca, co podeptał termometr. Peppone, bądź szczery: dlaczego chcesz zatrzymać zegar? Peppone milczał. Don Camillo podjął poważnie: - Chcesz zatrzymać zegar dlatego, że jest na wieży i widzisz go po tysiąc razy w ciągu dnia. Dokądkolwiek pójdziesz, cokolwiek zrobisz, zegar patrzy na ciebie z dzwonnicy, jak oczy wartownika z wieżyczki obozu koncentracyjnego. Jeżeli nawet odwrócisz głowę w drugą stronę, to na nic: czujesz i tak ten wzrok ciążący ci na karku. Choćbyś się zamknął w domu i głowę schował pod poduszkę, ten wzrok przeniknie mury, a dźwięk wybijanych godzin przynosi ci głos czasu. Głos twojego sumienia. Jeżeli zgrzeszyłeś i boisz się Boga, na nic się nie zda zdjąć i schować krucyfiks, który masz nad łóżkiem: Bóg pozostanie i przez całe twoje życie będzie do ciebie przemawiał głosem twego sumienia. Na nic się nie zda, Peppone, zatrzymać zegar na wieży: czasu nie powstrzymasz. Czas będzie płynął nadal. Mijają godziny, mijają dni, a każda chwila jest czymś, co skradłeś. Peppone podniósł głowę i wydął pierś. - Sklęśnij, balonie, pełen dymu! - krzyknął don Camillo. - Zatrzymaj sobie zegar. Czasu nie zatrzymasz: plony zbutwieją na polach, krowy wyzdychają w oborach, coraz mniej chleba będzie na stołach. Wojna jest najokropniejszą hańbą, jaka istnieje, ale jeżeli wróg najeżdża na twoją ziemię, odbiera ci mienie i wolność, musisz się bronić. Strajkować, to znaczy bronić swoich najświętszych praw, bronić chleba i wolności, bronić przyszłości swoich dzieci. Ale w tym wypadku ty stajesz się owym wrogiem, który wszczyna wojnę przeciwko swoim bliźnim w obronie swojej durnej pychy. To wojna „prestiżowa”, najbardziej przeklęty i najniegodziwszy rodzaj wojny. - Sprawiedliwość... - Istnieją prawa, przez ciebie uznane, które chronią obywatela od stóp do głów, od środka i od zewnątrz. Partia nie musi wkraczać, żeby chronić tyłek jakiejś rozwrzeszczanej Pasionarii. Powstrzymaj swój strajk, zamiast zatrzymywać zegar. Zeszli, a kiedy byli już na dole, Peppone stanął przed don Camillem twarzą w twarz. - Don Camillo - powiedział - my dwaj możemy z sobą mówić jasno. Proszę powiedzieć prawdę: czy ksiądz to zrobił? Don Camillo westchnął. - Nie, Peppone. Jestem kapłanem i jako taki nie mógłbym sięgać aż tak nisko. Ja, co najwyżej, mógłbym pomalować na czerwono jej twarz, ale wtedy cała rzecz straciłaby znaczenie. Peppone popatrzył mu w oczy. - Ja - mówił dalej don Camillo - ograniczyłem się do tego, że wsadziłem jej worek na głowę, skrępowałem ją i zaniosłem za żywopłot. Potem już sobie poszedłem w swoich własnych sprawach. - A kto był za żywopłotem? Don Camillo zaczął się śmiać. Peppone rzekł z powagą: - Kiedy ryzykowało się własną skórę, ufałem księdzu i ksiądz mi ufał. Niechże będzie tak jak wtedy. Wszystko zostanie między nami. Don Camillo rozłożył ręce. - Pomyśl, Peppone: nieszczęsne, uciśnione, udręczone stworzenie, od lat cierpiące w milczeniu piekielne męki, zwraca się do swego proboszcza o pomoc. Jakże mógłbym nie wysłuchać tego rozdzierającego wołania? Za żywopłotem był mąż Giselli. Peppone pomyślał o mężu Giselli, chudym, mizernym człeczynie, który musiał sobie sam łatać spodnie i gotować, podczas gdy jego żona krążyła po okolicy „aktywizując masy” - i wzruszył ramionami. Potem przyszło mu na myśl, że mąż Giselli był jednym z tych spod znaku Akcji Katolickiej, i zmarszczył czoło. - Don Camillo - spytał surowo - czy on to zrobił jako chrześcijański demokrata? - Nie, Peppone. Jako mąż. Tylko i wyłącznie jako mąż. Peppone już odchodził, żeby nakazać powrót do pracy. Ale odwrócił się jeszcze od drzwi. - Ale ksiądz? - wykrzyknął groźnie, wyciągając do don Camilla palec. - Cóż, ja chciałem w ten sposób okazać poparcie miejscowym talentom malarskim - wyjaśnił don Camillo, rozkładając ręce. B.S. Festyn Było już późno, kiedy Peppone przesłał tekst odezwy, i stary Barchini, właściciel sklepu papierniczego i drukarni, poświęcił całe pięć godzin, żeby go ułożyć, aż w końcu poczuł się śmiertelnie zmęczony i prawie padał z nóg, bo tak mu się chciało spać. Mimo to znalazł jeszcze siłę, żeby dotrzeć na plebanię z pierwszą próbną odbitką. - Co to jest? - spytał don Camillo, patrząc nieufnie na kartkę, którą Barchini rozłożył na stole. - To ciekawostka - zaśmiał się złośliwie Barchini. Pierwsza rzecz, jaka wpadła w oko proboszczowi, to była „demokrracja” przez dwa „r”, które wyglądały jak trzy, choć były tylko dwa. Zauważył, że wystarczy jedno. - Dobrze - odpowiedział z zadowoleniem stary Barchini. - Jak tylko wrócę, zaraz je odejmę i wsadzę do słowa „frakcyjny” w przedostatniej linijce, które musiałem napisać bez „r”, bo mi zabrakło czcionki. - Nie warto - wymamrotał don Camillo. - Zostaw tak, jak jest; zawsze lepiej, jak jest więcej demokracji niż frakcyjności. Zaczął czytać uważnie odezwę: w istocie był to program festynu prasy partyjnej z dodatkiem rozważań o charakterze społeczno-politycznym. - Co to znaczy, o tutaj, pod numerem 6, ten „Wyścig kolarsko-artystyczny w parach mieszanych z alegorycznymi miastami Włoch obojga płci”? - No więc - wyjaśnił Barchini - chodzi o wyścig kolarski, w którym każdy zawodnik wiezie na ramie dziewczynę. A każda dziewczyna jest przebrana za miasto. Jedna za Mediolan, druga za Wenecję, jeszcze inna za Bolonię, następna za Rzym i tak dalej. A zawodnik, co wiezie na ramie Mediolan, jest przebrany za robotnika, z racji przemysłu. Ten, co wiezie na ramie Bolonię, ubrany jest jak wieśniak, z powodu rolniczej Emilii-Romanii. Ten, co wiezie Genuę, jest przebrany za marynarza i tak dalej. Don Camillo poprosił o dalsze objaśnienia. - A ten „Rzut do celu polityczno-satyryczno-ludowego”? - Nie wiem, don Camillo. To jakiś barak, który postawią na placu w ostatniej chwili. Mówią, że po wyścigu miast to będzie największa atrakcja całego dnia. Don Camillo pozostał niewzruszony aż do tej chwili, ale kiedy odczytał do końca ostatnie linijki odezwy, wydał z siebie ryk: - No, nie! Barchini zaśmiał się złośliwie. - Ależ tak, don Camillo. Właśnie tak. W niedzielę rano Peppone i inni przywódcy sekcji będą krążyć po głównych drogach wsi jako gazeciarze z gazetą partyjną. - To żart! - wykrzyknął don Camillo. - Żart? Jaki tam żart! Tak robili we wszystkich większych miastach Włoch! I gazeciarzami byli nie tylko przywódcy związkowi, dyrektorzy gazet, ale nawet deputowani. Nie czytał ksiądz? *** Kiedy Barchini wyszedł, don Camillo przestał chodzić tam i z powrotem po pokoju i poszedł klęknąć przed Chrystusem w głównym ołtarzu. - Panie Jezu - powiedział - spraw, żeby szybko nadszedł niedzielny ranek. - A dlaczego, don Camillo? Nie sądzisz, że czas i tak bardzo szybko płynie w swoim naturalnym tempie? - Tak, ale są okoliczności, kiedy minuty trwają jak godziny. Zastanowił się chwilę. - Są jednak okoliczności, kiedy godziny zdają się być minutami, więc wszystko się równoważy. A zresztą niech wszystko zostanie tak jak jest, poczekam do niedzieli normalnie. Chrystus westchnął. - Co za nikczemne myśli plączą ci się po głowie? - Nikczemne myśli? Mnie? Gdyby niewinność miała ludzką twarz, musiałbym się wciąż przeglądać w lustrze i mówić: „Oto Niewinność”. - Lepiej gdybyś powiedział: „Oto Bujda”. Don Camillo przeżegnał się i wstał. - Nie będę spoglądał do lustra - powiedział, odchodząc pospiesznie. *** Nareszcie nadeszła niedziela i don Camillo po porannej mszy założył lepszy płaszcz, wyglansował buty, wyszczotkował dokładnie kapelusz i powstrzymując się usilnie, żeby nie zacząć biec, dotarł powolutku do głównej ulicy osady. Był tłum ludzi i wszyscy przechadzali się tam i z powrotem niby obojętnie, ale widać było, że na coś czekają- Aż wreszcie dał się słyszeć donośny głos Peppona. - To wójt sprzedaje gazety! - wykrzyknęli wszyscy, ogarnięci nagłym podnieceniem. I stłoczyli się wzdłuż chodnika, jakby miał przechodzić pochód. Don Camillo ustawił się w pierwszym szeregu i wypiął pierś, żeby wyglądać jeszcze potężniej. Z plikiem gazet pod pachą pojawił się Peppone i od czasu do czasu ktoś z jego ludzi, rozstawionych wzdłuż trasy, odrywał się od tłumu i szedł kupić gazetę. Reszta ludzi stała, jakby im mowę odjęło, bo Peppone wrzeszczał jak gazeciarz, i chciało się śmiać, ale on rozglądał się na lewo i prawo z taką złą twarzą, że się natychmiast odechciewało śmiechów. Cała ta sytuacja: krzyk odbijający się w ciszy, nieruchomi ludzie stojący pod ścianami i ten potężny mężczyzna kroczący środkiem opustoszałej ulicy - nie była ani trochę śmieszna, ale wręcz tragiczna. Peppone przeszedł przed don Camillem i don Camillo przepuścił go. Potem nagle rozległ się jego tubalny głos, niczym huk armatni. - Gazeciarz! Peppona zatkało. Odwrócił się powoli i spiorunował don Camilla wzrokiem Kominternu. Ale don Camillo nie zmieszał się. Spokojnie podszedł do Peppona, grzebiąc w kieszeni, żeby wyciągnąć portmonetkę. - Poproszę „Osservatore Romano” - powiedział obojętnie, ale tak, żeby go słyszano na całą prowincję. Peppone oprócz głowy odwrócił w stronę don Camilla również i resztę ciała. Nie przemówił, ale w jego oczach błysnęło całe przemówienie Lenina. A wtedy don Camillo jakby się ocknął i rozłożył ręce. - Och, proszę mi wybaczyć, panie wójcie! - wykrzyknął. - Zamyśliłem się i wziąłem pana za gazeciarza. Rozumiem, rozumiem, ale proszę już mi dać egzemplarz tej swojej gazety. Peppone jeszcze mocniej zacisnął zęby i powoli wyciągnął gazetę, a don Camillo wsadził płachtę pod pachę i zaczął szperać w portfelu. Wyciągnął pięciotysięczny banknot i podał go Pepponowi. Peppone spojrzał na banknot, potem z powrotem wbił wzrok w don Camilla i wypiął pierś. - Rozumiem, rozumiem - powiedział znów don Camillo, cofając rękę z banknotem. - To głupie z mojej strony myśleć, że może mi pan wydać resztę. Wskazał na pliki gazet, które Peppone trzymał pod pachą. - Musi pan mieć niewiele drobniaków - mówił dalej. - Biedaczek! Ma jeszcze wszystkie gazety! Peppone nie dokonał aktu przemocy. Ścisnął między udami gazety, wsadził rękę do kieszeni, wyciągnął z niej plik banknotów i zaczął odliczać resztę z pięciu tysięcy. - To już czwarta paczka gazet, jaką sprzedaję, jeśli nie sprawi to księdzu przykrości! - zasyczał Peppone, rozwijając banknoty. Don Camillo uśmiechnął się zadowolony. - Bardzo się cieszę. Wystarczy cztery pięćset. Resztę proszę sobie zatrzymać. Zaszczyt kupienia gazety od samego wójta wart jest więcej niż pięćset lirów. A poza tym proszę zrobić mi tę przyjemność i pozwolić pomóc gazecie, która, pomimo pańskich szlachetnych wysiłków, nie jest tak poczytna, żeby samodzielnie utrzymywać się przy życiu... Peppona oblewał pot. - Cztery tysiące dziewięćset osiemdziesiąt pięć! - krzyknął. - Ani centyma mniej, wielebny księże! Nie potrzebujemy księżowskich pieniędzy! - Och, wiem, wiem - powiedział dwuznacznie don Camillo, chowając resztę. - Co chciał ksiądz przez to powiedzieć? - wrzasnął Peppone, zaciskając pięści. - Na miłość Boską, nic! Rozłożył gazetę, a tymczasem Peppone doprowadził się do ładu. - U-ni-ta - przesylabizował don Camillo. - Ojej, jakie to dziwne! To po włosku! Peppone zawył krótko i ruszył dalej, wrzeszcząc z taką wściekłością, jakby wypowiadał wojnę zachodnim potęgom. - Proszę mi wybaczyć - mamrotał don Camillo. - Proszę się nie gniewać. Myślałem w dobrej wierze, że to po rosyjsku. *** Po południu, kiedy doniesiono mu, że przemówienie już się skończyło i że zaczęły się zabawy ludowe, wyszedł z domu wyprowadzić na spacer tam i z powrotem po placu swoje szerokie bary. Wyścig rowerowy z alegoriami udał się naprawdę wspaniale. Pierwsza przyjechała do mety alegoria Triestu siedząca na ramie roweru Chudego, a właśnie już od samego rana wypłynęła sprawa Triestu, bo podczas posiedzenia sekcji co poniektórzy uważali, że Triestu nie należy umieszczać z powodu politycznego tła całej sprawy, ale wtedy Peppone zaczął się wydzierać, że jego brat zginął na wojnie wyzwalając Triest i że nieumieszczenie w zawodach Triestu to tak, jakby powiedzieć, że jego brat był zdrajcą ludu. No więc zgodzono się na Triest, który przedstawiała towarzyszka Carola, ukochana Chudego, ubrana w trójkolorową flagę, z halabardą na godnej szacunku piersi. A Chudy był przebrany za piechura z wojny 1915-1918, w hełmie na głowie i ze strzelbą z 1891 przewieszoną przez ramię. Zdychał z gorąca, ale Peppone kazał mu przyjechać na pierwszym miejscu. - Musisz to zrobić dla mnie i dla mojego brata - powiedział. No i dlatego Chudy przyjechał pierwszy, choć później musieli mu robić sztuczne oddychanie, bo zachłysnął się potem. Kiedy don Camillo zobaczył nadjeżdżający Triest na ramie roweru piechura, wydawało się, że omal nie oszalał z entuzjazmu. I rozerwał się także wyścigami w workach i rozwalaniem cegieł, a kiedy powiedziano mu, że otwarto „Rzut do celu polityczno- satyrycznego”, pognał w tłum, żeby dostać się do budy. Wokół panował potworny ścisk, ale to nie wzruszało don Camilla, który wprawiwszy się w ruch, był niczym czołg. To musiało być coś zabawnego, bo wszyscy śmiali się i krzyczeli. W sumie chodziło o prostą rzecz: trzeba było zwalać piłką duże drewniane kukły, pomalowane manekiny wysokie na półtora metra. Ale wymalowane przez kogoś rzeczywiście uzdolnionego, jakiegoś artystę z miasta, a najważniejsze było to, że doskonale przedstawiały karykatury głównych przedstawicieli partii centrowych i prawicowych. A największa kukła przedstawiała don Camilla. On natychmiast się rozpoznał i rzeczywiście tak przedstawiony wyglądał śmiesznie. Pojął wtedy, dlaczego ludzie tak rechotali. Ale nic nie powiedział, zacisnął szczęki i stanął z założonymi rękami, żeby popatrzeć. Podszedł jakiś młody bezczelniak w czerwonej chuście, kupił sześć piłek i zaczął rzucać. Manekinów było sześć, a ostatni na prawo był manekin don Camilla. Młodzieniec rzucał celnie, dokładnie za każdym uderzeniem kukła padała. Spadła pierwsza, potem druga, trzecia, czwarta. Ale w miarę ubywania stojących kukieł, słabły okrzyki ludzi. A kiedy upadła piąta kukła, zapadła cisza jak makiem zasiał. Nadeszła kolej na kukłę don Camilla. Młody bezczelniak spojrzał kątem oka na prawdziwego don Camilla z krwi i kości, stojącego tuż obok, odłożył piłkę na parapet i poszedł sobie. Ludzie zaczęli szeptać, ale nikt nie wystąpił naprzód. Aż nagle pojawił się Peppone. - Daj mi - powiedział. Odpowiedzialny za budę ustawił wszystkie sześć manekinów i położył przed Pepponem na parapecie sześć piłek. Peppone zaczął rzucać, a wtedy ludzie otrząsnęli się. Upadła pierwsza kukła, potem druga, trzecia. Peppone rzucał z wściekłością. Spadła czwarta kukła. I piąta. Stała już tylko kukła don Camilla. Don Camillo odwrócił powoli głowę i spotkał się ze wzrokiem Peppona. W ciągu tych kilku sekund odbyła się bardzo długa rozmowa między tymi oczami i oczy don Camilla musiały być nadzwyczaj wymowne, bo Peppone zrobił się ziemisty. Ale niczego to nie zmieniło i Peppone podwinął rękawy, stanął mocno na nogach, wymierzył w kukłę, powoli cofnął rękę i wystrzelił. Takim ciosem powaliłby samego byka, a nie tylko drewnianą kukłę, tak wielka była wściekłość, z jaką strzelił szmacianą piłką. I przez tę gwałtowność piłka, po uderzeniu w kukłę, odbiła się z powrotem. Ale kukła nie upadła. - Zablokował się zawias - wyjaśnił młody człowiek odpowiedzialny za imprezę, kiedy obejrzał kukłę z tyłu. - Te same co zawsze knowania Watykanu - zaśmiał się szyderczo Peppone, wkładając marynarkę i odchodząc, gdy tymczasem ludzie, jakby wyrwani z jakiegoś koszmaru, znów zaczęli się śmiać. Don Camillo też sobie poszedł. A późnym wieczorem na plebanii napatoczył mu się pod nos Peppone. - Żeby ksiądz wiedział - rzekł ponuro - przemyślałem to sobie i jak tylko ksiądz poszedł, zabrałem księdza kukłę, żeby nie interpretowano tego jako obrazę religii. Ja mam na pieńku z księdzem jako człowiekiem polityki. Reszta mnie nie interesuje. - W porządku - odparł don Camillo. Peppone ruszył w stronę drzwi. - W pewnym sensie jest mi teraz przykro z powodu tego rzutu piłką w księdza. W każdym razie dobrze, że tak się stało. - Tak - odpowiedział don Camillo. - Dobrze się stało, bo gdyby moja kukła poleciała w dół, ty też byś tam poleciał. Miałem nastawioną pięść, która zabiłaby słonia. - Wiedziałem o tym - wymamrotał Peppone. - W każdym razie chodziło o prestiż partii i musiałem rzucić. A z drugiej strony ksiądz dziś rano sprawił, że zrobiłem na ludziach niedobre wrażenie. Don Camillo westchnął. - Też prawda. - No więc jesteśmy kwita - zakończył Peppone. - Niezupełnie - zamruczał don Camillo, wymierzając mu cios. - Oddaj mi pięciotysięczny banknot z rana, a to zabierz sobie. Był fałszywy. Peppone wziął się pod boki. - Więc jest ksiądz draniem, czyż nie? Co innego przydałoby się na kukłę księdza, a nie szmaciana piłka! Trzeba by wystrzelić w księdza głowę bombę z trotylu! Co ja mam teraz zrobić, jak wszystkie pieniądze oddałem skarbnikowi związkowemu, który przyjechał dziś razem z mówcą? Don Camillo schował z powrotem pieniądze do portmonetki. - Ależ mi przykro! - westchnął. - Na myśl o tym, że zagroziłem twojej partii, nie zaznam spokoju aż do śmierci. Peppone odszedł, żeby się nie narażać. M.D.-L. Stara nauczycielka Pamiątką narodową wsi była stara nauczycielka, drobna, chuda kobiecinka, którą wszyscy pamiętali „od zawsze”, gdyż uczyła abecadła ojców, synów i synów synów, a teraz żyła samotnie w małym domku położonym za wsią na uboczu i mogła wyżyć ze swojej emerytury dzięki temu, że jak posyłała do sklepu po pięć deka masła albo mięsa, liczono jej wprawdzie za pięć deka, ale dawano zawsze dwadzieścia albo trzydzieści. Kłopot był tylko z jajkami, bo nauczycielka, nawet gdyby miała dwa czy trzy tysiące lat i całkiem zatraciła poczucie wagi, to przecież jeżeli prosi o dwa jajka, a dadzą jej sześć, musi to zauważyć. Dopiero lekarz zaradził na ten kłopot, bo kiedyś, spotkawszy nauczycielkę, stwierdził, że wygląda źle, zaczął ją wypytywać o to i owo, i w rezultacie zalecił, żeby przestała jeść jajka. Stara nauczycielka onieśmielała wszystkich. Nawet don Camillo starał się ją omijać z daleka, bo od czasu, kiedy jego pies miał nieszczęście wskoczyć do ogródka signory Cristiny i stłuc jej doniczkę geranium, ilekroć staruszka spotkała don Camilla, wygrażała mu laską, wykrzykując, że i na księży-bolszewików jest sprawiedliwość Boska. Ścierpieć nie mogła Peppona, który w chłopięcych latach przychodził do szkoły z kieszeniami pełnymi żab, piskląt i innego paskudztwa, a któregoś ranka przyjechał wierzchem na krowie razem z drugim łobuziakiem, Ostrym, który mu służył za giermka. Staruszka wychodziła z domu bardzo rzadko i nigdy z ludźmi nie rozmawiała, bo zawsze nienawidziła plotek, ale kiedy jej ktoś powiedział, że Peppone został wójtem i pisze odezwy i obwieszczenia, zdecydowała się wyjść. Doszedłszy do placu, stanęła przed nalepioną na murze odezwą, nałożyła okulary i przeczytała wszystko, od góry do dołu, z groźnie zmarszczonym czołem. Potem otworzyła torebkę, wydobyła czerwono-niebieski ołówek, podkreśliła błędy i napisała u dołu: „2, Osioł!” A za jej plecami stała grupka najważniejszych miejscowych czerwonych i wszyscy przypatrywali się ponuro, założywszy na krzyż ręce i zacisnąwszy szczęki. Ale nikt nie odważył się nic powiedzieć. Komórka na drwa signory Cristiny stała za domem w ogródku warzywnym i była zawsze dobrze zaopatrzona, bo raz po raz ktoś przełaził przez płot nocą i wrzucał tam parę polan albo wiązkę szczapek; ale zima była ostra, a nauczycielka dźwigała na wątłym przygarbionym grzbiecie zbyt wiele lat, żeby z niej wyjść bez szwanku. Toteż przestało się ją widywać na dworze, a ona też przestała już spostrzegać, że jak prosi kogoś, żeby jej kupić dwa jajka, to przysyłają osiem. I wreszcie pewnego wieczora, podczas posiedzenia rady gminnej ktoś przyszedł do Peppona z wiadomością, że signora Cristina chce się z nim widzieć i żeby się pospieszył, bo ona nie ma czasu czekać z umieraniem, aż jemu zachce się przyjść. Don Camilla wezwano jeszcze przedtem i pobiegł czym prędzej, bo wiedział, że teraz to już na pewno kwestia godzin. Stanął przy wielkim białym łożu, w którym leżała staruszeczka taka malutka i chudziutka, że wyglądała jak dziecko. Ale była całkiem przytomna i kiedy zobaczyła przed sobą zwalistą czarną postać don Camilla, zaśmiała się cichutko. - Chciałby pewnie ksiądz, hę, żebym mu się wyspowiadała, żebym przed nim wysypała cały worek paskudztwa? Ale nic z tego, wielebny proboszczu. Cóż, wezwałam księdza, bo chcę umrzeć w spokoju, nie żywiąc żalu do nikogo. Więc przebaczam księdzu tę rozbitą doniczkę z geranium. - A ja pani przebaczam, że mnie pani nazywała „bolszewickim księdzem” - szepnął cicho don Camillo. - Dzięki, ale nie było potrzeby - odparła staruszka. - W tym, co się mówi, więcej się liczy duch niż słowo, a ja nazywałam księdza bolszewikiem tylko tak sobie, tak jak mówiłam „osioł” na wójta Peppona, bez obraźliwej intencji. Don Camillo zaczął wygłaszać łagodnie długą przemowę, chcąc dać do zrozumienia signorze Cristinie, że nadeszła chwila, kiedy trzeba odrzucić wszelakie ludzkie próżności, nawet najbłahsze, bo chcąc mieć nadzieję dostania się do Raju... - Nadzieję? - przerwała mu signora Cristina. - Ależ ja jestem pewna, że się tam dostanę! - To jest właśnie grzech pychy - rzekł łagodnie don Camillo. - Żaden śmiertelnik nie może mieć pewności, że zawsze żył zgodnie z prawami Boga. Staruszka uśmiechnęła się. - Żaden śmiertelnik z wyjątkiem signory Cristiny - odpowiedziała. - Bo tej nocy przyszedł do niej Jezus Chrystus powiedzieć, że pójdzie prosto do Raju. Toteż signora Cristina jest o to zupełnie spokojna. Chyba że może ksiądz proboszcz wie lepiej od Pana Jezusa? W obliczu tak imponującej, sprecyzowanej i niewzruszonej wiary don Camillowi dech zaparło. Usunął się do kącika i zaczął odmawiać modlitwy. Potem przyszedł Peppone. - Przebaczam ci te żaby i inne paskudztwa - powiedziała stara nauczycielka. - Znam cię i wiem, że w gruncie rzeczy nie jesteś złym człowiekiem. Poproszę Boga, żeby ci odpuścił wszystkie twoje ciężkie zbrodnie. Peppone rozłożył ręce. - Signora - wyjąkał. - Nie popełniłem żadnej zbrodni... - Nie kłam! - przerwała mu surowo. - Ty i tacy jak ty bolszewicy wypędziliście króla, uwięziliście go na dalekiej wysepce, żeby tam umarł z głodu razem ze swoimi dziećmi. Nauczycielka rozpłakała się, a Peppone, widząc taką malutką staruszkę płaczącą, sam miał ochotę wyć. - To nieprawda! - wykrzyknął. - To prawda - odpowiedziała nauczycielka. - Powiedział mi o tym pan Biletti, a on słucha radia i czyta gazety. - Jutro mordę skuję temu brudnemu reakcjoniście! - warknął Peppone. - Don Camillo, proszę signorze powiedzieć, że to nieprawda! Don Camillo zbliżył się do łóżka. - Źle panią poinformowano - wyjaśnił łagodnie. - To wszystko kłamstwa. I ta bezludna wyspa, i ta śmierć głodowa. To wszystko kłamstwa, zapewniam panią... - To i dobrze - westchnęła staruszka rozpogodzona. - A zresztą - wykrzyknął Peppone - to nie tylko myśmy go wypędzili! Było głosowanie i więcej było tych, co go nie chcieli, niż tych, co go chcieli, więc musiał sobie iść, ale nikt mu nic nie zrobił ani złego słowa nie powiedział. To jest demokracja! - Jaka tam demokracja! - odpowiedziała surowo signora Cristina. - Królów się nie wypędza! - Przepraszam - bąknął zgromiony Peppone. Bo i cóż mógłby powiedzieć? Signora Cristina odpoczęła i po chwili zaczęła mówić. - Jesteś wójtem - powiedziała - a to jest mój testament. Dom nie jest mój, a tych niewiele moich gratów daj temu, kto jest naprawdę w potrzebie. Moje książki zatrzymaj sobie. Musisz pisać dużo wypracowań i nauczyć się odmiany czasowników. - Sissignora - odpowiedział Peppone. - Chcę mieć pogrzeb bez muzyki, bo to niepoważne. I bez karawanu. Jak za dawnych czasów. Z trumną niesioną na ramionach. A na trumnie chcę mieć sztandar. - Sissignora - odpowiedział Peppone. - Mój sztandar - mówiła dalej - stoi tam, za szafą. Mój sztandar z herbem. I to było już wszystko. Signora Cristina wyszeptała jeszcze tylko: - Niech ci Bóg błogosławi, chociaż jesteś bolszewik, mój chłopcze - a potem zamknęła oczy i więcej ich nie otworzyła. *** Następnego ranka Peppone wezwał do urzędu gminnego przedstawicieli wszystkich partii. Gdy się zgromadzili, oznajmił im, że signora Cristina umarła i że gmina, w uznaniu jej zasług dla dobra ludu, urządzi uroczysty pogrzeb. - Mówię wam to jako wójt i również jako wójt i jako wyraziciel woli wszystkich mieszkańców zwołałem was tutaj, bo nie chcę, żeby mi jutro ktoś zarzucał, że coś robię samowolnie. Faktem jest, że signora Cristina wypowiedziała jako swoją ostatnią wolę życzenie, żeby jej trumnę zanieść na cmentarz na ramionach i żeby była okryta sztandarem z herbem. Niech każdy powie, co o tym myśli. Przedstawiciele partii reakcyjnych będą łaskawi siedzieć cicho, bo i tak dobrze wiemy, że byliby najszczęśliwsi, gdyby jeszcze do tego orkiestra grała tak zwanego marsza królewskiego. Pierwszy zabrał głos przedstawiciel partii czynu i mówił dobrze, bo to był facet z wyższym wykształceniem. - Nie możemy przez wzgląd na jedną zmarłą osobę znieważać pamięci tych stu tysięcy, którzy oddali życie, aby lud dzięki ich ofierze uzyskał republikę! - I dalej w tym stylu, z wielką swadą, konkludując, że signora Cristina pracowała wprawdzie z monarchią, ale dla ojczyzny, słusznie więc jej się należy, aby na jej trumnie rozpostrzeć sztandar, który dziś symbolizuje ojczyznę. - Słusznie! - pochwalił Begollini, socjalista i marksista bardziej prawowierny niż sam Marks. - Era sentymentalizmu i tęsknot minęła. Jeżeli nauczycielka chciała mieć sztandar z herbem, powinna była umrzeć dużo wcześniej. - Bzdura! - wykrzyknął aptekarz, przywódca republikanów historycznych. - Trzeba tu raczej powiedzieć, że dzisiaj publiczne wystawienie tego emblematu przy okazji pogrzebu mogłoby rozbudzić pewne urazy, które przekształciłyby obrzęd żałobny w manifestację polityczną, umniejszając, a może unicestwiając jego wzniosły sens. Potem przyszła kolej na przedstawiciela chadecji. - Wola zmarłych jest święta - rozpoczął uroczystym tonem. - A wola zmarłej signory Cristiny jest szczególnie święta dla nas, ponieważ wszyscy kochaliśmy ją i czcili, a na jej niestrudzoną działalność patrzymy jako na misję apostolską. I właśnie z powodu tej czci i szacunku dla jej pamięci uważamy, że należy usunąć możliwość najmniejszego bodaj odruchu nieposzanowania, który, chociaż skierowany do innego obiektu, wyglądałby na obrazę świętej pamięci zmarłej. Dlatego też przyłączamy się do przedmówców, usilnie odradzając posłużenie się starym sztandarem. Peppone przytaknął poważnym skinieniem głowy. Następnie zwrócił się do don Camilla, którego także zaproszono na naradę. Don Camillo był blady. - Co o tym sądzi szanowny proboszcz? - Szanowny proboszcz, zanim coś powie, chciałby usłyszeć zdanie szanownego wójta. Peppone odchrząknął i zabrał głos. - Jako wójt - powiedział - dziękuję wam za współpracę i jako wójt zgadzam się z wami, że sztandar, którego sobie zmarła życzyła, jest niepożądany. Ponieważ jednak naszą gminą nie rządzi wójt, tylko rządzą komuniści, to jako przywódca komunistów powiem wam, że gwiżdżę na wasze rady i że jutro signora Cristina pójdzie na cmentarz z tym sztandarem, którego ona chce, bo ja ją zmarłą szanuję więcej niż was wszystkich żywych, a jeżeli ktoś tu ma coś przeciwko temu, to wyleci przez okno! Szanowny proboszcz ma coś do powiedzenia? - Ustępuję wobec przemocy - odpowiedział, rozkładając bezradnie ramiona don Camillo, nagle rozpogodzony. Tak więc następnego dnia signora Cristina odbyła drogę na cmentarz w trumnie, którą nieśli na barkach Peppone, Ostry, Szary i Piorun. Wszyscy czterej mieli na szyi czerwone jak ogień chustki, ale trumna okryta była sztandarem pani nauczycielki. Takie rzeczy zdarzają się w tej trochę zwariowanej krainie, gdzie słońce wali w ludzkie głowy jak młotem i gdzie ludzie posługują się w rozumowaniu częściej drągiem niż mózgiem, ale gdzie przynajmniej szanuje się zmarłych. B.S. Pięć plus pięć Sprawy ostatnio bardzo się pogorszyły z powodu polityki, choć właściwie nic specjalnego się nie wydarzyło. Peppone, ilekroć spotkał don Camilla, krzywił się z niesmakiem i odwracał twarz. W jakimś przemówieniu publicznym Peppone pozwolił sobie na pewne obraźliwe aluzje, a nawet nazwał don Camilla „reakcyjnym kruczyskiem”. A że z kolei don Camillo odpowiedział mu po swojemu na łamach parafialnej gazetki, pewnej nocy zrzucono przed samymi drzwiami plebanii całą furę gnoju, tak że rano don Camillo musiał wyjść oknem po drabinie. Na kupie nawozu leżał papier z napisem: „Don Camillo, użyźnij sobie mózgownicę”. Wywiązała się stąd polemika - słowna, prasowa i na murach - tak zażarta i gwałtowna, że w powietrzu coraz silniej dawał się wyczuć złowieszczy odór bijatyki. Po ostatniej replice don Camilla, zamieszczonej w gazetce, ludzie mówili sobie: „No, jeżeli ludzie Peppona na to odpowiedzą, to ładny gips”. Ale ludzie Peppona nie odpowiedzieli; zamknęli się w podejrzanym milczeniu, które wyglądało jak cisza przed burzą. Pewnego wieczora don Camillo klęczał w kościele pogrążony w modlitwie, kiedy usłyszał skrzyp bocznych drzwiczek i nim zdążył zerwać się na nogi, ujrzał przed sobą Peppona. Peppone miał twarz ponurą i trzymał jedną rękę za plecami. Wyglądał na pijanego, włosy opadały mu kosmykami na pomarszczone czoło. Don Camillo kącikiem oka spojrzał na stojący z boku świecznik i dobrze wymierzywszy odległość, jednym susem odskoczył w tył i zacisnął rękę wokół brązowej machiny. Peppone zacisnął zęby i popatrzył don Camillowi w oczy, a don Camillo nerwy miał napięte i nie ulegało wątpliwości, że niech tylko Peppone pokaże to, co ukrywa za plecami, a świecznik wyleci z chyżością strzały. Peppone powoli wysunął rękę zza pleców i wyciągnął w stronę don Camilla gruby, podłużnego kształtu pakunek. Don Camillo, pełen podejrzliwości, nie wysunął ręki, Peppone położył więc pakunek na balustradzie przed ołtarzem i rozerwał niebieski papier; ukazało się spod niego pięć długich świec woskowych, grubych jak paliki w winnicy. - On umiera - powiedział ochrypłym głosem Peppone. Słysząc to don Camillo przypomniał sobie: ktoś mówił mu, że synek Peppona jest od kilku dni chory, ale nie zainteresował się tym bliżej, przypuszczając, że to nic poważnego. Teraz zrozumiał milczenie Peppona, zrozumiał, dlaczego nie było repliki. - On umiera - powtórzył Peppone. - Trzeba to zaraz zapalić. Don Camillo poszedł do zakrystii po świeczniki, poobsadzał w nich wszystkie pięć grubych świec i odwrócił się, żeby je zanieść przed Ukrzyżowanego. - Nie - powstrzymał go ze złością Peppone. - Ten tu jest z waszej kliki. Niech ksiądz postawi przy tej tam, Ona nie para się polityką. Don Camillo, słysząc, jak o Madonnie mówi się jako o „tej tam”, zacisnął szczęki i poczuł nieodpartą chęć rozbicia łba Pepponowi. Ale zmilczał i poszedł ustawić zapalone świece przed posągiem Najświętszej Panny w kapliczce po lewej stronie. Potem odwrócił się twarzą do Peppona. - Niech Jej ksiądz to powie - rozkazał Peppone twardym głosem. Więc don Camillo ukląkł i półgłosem powiedział Madonnie, że te pięć grubych świec ofiarowuje Jej Peppone, żeby przyszła z pomocą jego choremu dziecku. Kiedy podniósł się z klęczek, Peppona już nie było. Przechodząc przed wielkim ołtarzem, don Camillo przeżegnał się spiesznie i już chciał czmychnąć chyłkiem, ale powstrzymał go głos Chrystusa. - Don Camillo, co ci jest? Don Camillo rozłożył ręce bardzo zawstydzony. - Strasznie mi przykro - powiedział - że on tak bluźnił, ten nieszczęśnik. I że nie miałem serca go obrugać. Ale jakże tu dyskutować z człowiekiem, który stracił głowę, bo dziecko mu umiera? - Postąpiłeś doskonale - rzekł Chrystus. - Polityka to okropna rzecz - tłumaczył żarliwie don Camillo. - Nie powinieneś, Panie Jezu, brać mu tego za złe, nie powinieneś być dla niego zbyt surowy. - Czemuż miałbym źle o nim myśleć? - szepnął Chrystus. - Oddając cześć mojej Matce, napoił mi serce słodyczą. Trochę mi się tylko nie podoba, że Ją nazwał „tą tam”. Don Camillo potrząsnął głową. - Nie dosłyszałeś, Panie Jezu - zaprotestował. - On powiedział tak: „Niech ksiądz zapali wszystkie przed Najświętszą Panienką, która stoi w tej tam kaplicy”. Jakżeż! Gdyby coś podobnego ośmielił się powiedzieć, to, dziecko czy nie dziecko, przepędziłbym go stąd kopniakiem! - Cieszę się, że to tak było - odpowiedział Chrystus z uśmiechem. - Naprawdę bardzo się cieszę. Jednakże mówiąc o mnie, wyraził się „ten tu”. - Nie mogę zaprzeczyć - przyznał don Camillo - ale jestem pewien, że mówiąc tak chciał zrobić afront mnie, a nie Tobie, Panie. Mógłbym na to przysiąc, tak bardzo jestem pewien. Don Camillo wyszedł i w trzy kwadranse potem wrócił bardzo uradowany. - A nie mówiłem? - wykrzyknął, kładąc na balustradzie paczkę w papierze. - Przyniósł mi drugie pięć świec, żebym zapalił przed Tobą! Co Ty na to, Panie Jezu? - Wszystko to bardzo mi się podoba - powiedział Chrystus, uśmiechając się radośnie. - Są trochę mniejsze od tamtych - zauważył don Camillo - ale w tych rzeczach liczy się intencja. No i trzeba pamiętać, że Peppone nie jest bogaty, a jeszcze teraz, przy tych wszystkich wydatkach na lekarstwa i doktorów, popadł w niemałe tarapaty. - Wszystko to bardzo mi się podoba - powtórzył raz jeszcze Chrystus. Wkrótce pięć nowych świec zapłonęło, a paliły się tak jasno, jakby ich było pięćdziesiąt. - Powiedziałbym nawet, że więcej dają światła niż tamte - zauważył don Camillo. I rzeczywiście dawały o wiele więcej światła niż wszystkie inne, gdyż były to świece, które don Camillo pobiegł kupić we wsi, przy czym musiał wyciągnąć sklepikarza z łóżka, a zapłacił tylko część, a conto, jako że był biedny jak mysz kościelna. A Chrystus wiedział o tym doskonale, ale nie powiedział ani słowa, tylko z oczu spłynęła Mu łza, przebiegając srebrzystym śladem po czarnym drewnie krzyża. Znaczyło to, że synek Peppona wyzdrowieje. I tak się stało. B.S. Pies Wszystkich po trochu zaprzątała sprawa psa. Pewnego wieczoru dało się słyszeć gdzieś z grobli nad rzeką długie, ponure wycie; ludzi przeszedł dreszcz i mówili: to on! Za osadą don Camilla leżały wzdłuż grobli trzy małe wioski: Rocca, Casabruciata i Stoppie. Kalka miesięcy wcześniej mówiono, że w Stoppie jakiś pies co noc udawał wilka, ale ponieważ nikomu nie udało się go zobaczyć, myślano, że to pijackie opowieści. Potem cała sprawa „spłynęła” w stronę doliny i mówiono, że pies wyje teraz nocą na grobli w Casabruciata i stało się to uciążliwe. Potem poszły słuchy, że pies straszy tych z Rocca i teraz wszyscy już w to uwierzyli, więc kiedy dało się słyszeć nadlatujące znad grobli wycie psa, ludzie zerwali się na łóżkach, a niektórych oblewał zimny pot. Następnej nocy było to samo i wiele osób przeżegnało się, bo bardziej wyglądało to na ludzkie zawodzenie niż na zwierzęce wycie. Ludzie kładli się do łóżek z biciem serca i nie mogli zasnąć, bo wyczekiwali na wycie, a ponieważ wciąż się to powtarzało, postanowiono zrobić obławę. I tak pewnego ranka dwudziestu mężczyzn wzięło strzelby i poszło przeczesać groblę. Strzelali do wszystkich poruszających się krzaków, ale nic nie znaleźli. A w nocy rozpoczęło się od nowa. Na nic nie zdała się druga obława. A trzeciej wcale nie robiono, bo z powodu całej tej tajemniczości ludzie bali się nawet za dnia. Do don Camilla przyleciały kobiety z prośbą, aby poświęcił groblę, ale on odmówił. Kiedy w grę wchodzą psy, to idzie się do hycla, a nie do księdza. - Strach powala nawet Watykan - powiedziała Carola, kawał dziewuchy, która była narzeczoną Chudego. Wtedy don Camillo wyrwał jakiś palik w warzywniku i podążył w stronę grobli, a za nim kobiety, które w pewnym momencie stanęły i czekały, gdy tymczasem on poszedł dalej. Szukał na prawo i lewo, walił kijem po wszystkich krzakach, aż w końcu pojawił się z powrotem. - Nic tu nie ma. - No właśnie, jak ksiądz już tam był, to mógł ksiądz chociaż rzucić błogosławieństwo! - wykrzyknęła Carola. - Nic by to księdza nie kosztowało. - Jak nie będziesz się liczyć ze słowami, to rzucę błogosławieństwem w ciebie i w całą Ligę Kobiet! - napomniał ją don Camillo. - Jak wam przeszkadza ten pies, to wsadźcie sobie waty do uszu i będziecie spać tak jak ja. Problem w tym, że aby móc spokojnie spać, trzeba mieć spokojne sumienie, a wiele z was go nie ma. Lepiej częściej zaglądajcie do kościoła. Carola zaintonowała Bandiera rossa, ale prędziutko zamilkła, bo don Camillo dał jej kijem po siedzeniu. Potem nocą znów było słychać wycie psa i nawet don Camillo, który miał sumienie w porządku, nie mógł zasnąć. *** Następnego dnia spotkał Peppona. - Słyszałem, że ksiądz wczoraj chodził patrzeć z powodu psa. Ja też tam chodziłem, ale nic nie widziałem - mówił Peppone. - Jeżeli pies wyje na grobli nocą, to znaczy, że jest tam w nocy - wymamrotał don Camillo. - I co z tego? - To z tego, że jak ktoś chce go naprawdę znaleźć, to musi iść na groblę nocą, kiedy pies tam jest, a nie za dnia, kiedy go tam nie ma! Peppone wzruszył ramionami. - A kto tam pójdzie w nocy? - spytał. - Tutaj wszyscy mają pietra, jakby chodziło o diabła. - Ty też masz? - zapytał don Camillo. Peppone trochę się zawahał. - A ksiądz? Szli obok siebie w milczeniu. - Gdybym znalazł kogoś gotowego iść ze mną, tobym poszedł - odpowiedział don Camillo. - Ja też - odparował Peppone. - Ja też pójdę, jak kogoś znajdę, kto ze mną pójdzie. Ale trudno znaleźć kogoś takiego. - No właśnie - przyznał don Camillo, bezwstydnie udając, że nie spostrzegł, iż jeśli obaj szukają towarzystwa, to rzecz jest już załatwiona automatycznie. Zapadło niezręczne milczenie, po chwili Peppone zrezygnowany machnął ręką. - No więc zobaczymy się dziś wieczorem po dziewiątej. Spotkali się po dziewiątej i ostrożnie stąpali pośród szpalerów winnicy, a gdyby mieli wzmacniacz, to bicie ich serc przywodziłoby na myśl serię z karabinu maszynowego. Kiedy dotarli do krzaków nad groblą, stanęli na czatach i czekali w milczeniu ze strzelbami w rękach. Mijały godziny, zapadła grobowa cisza i księżyc wystawił zza chmur swoje oblicze i oświetlił ten smutek. I nagle dało się słyszeć przeciągłe, mrożące krew w żyłach wycie, od którego zmartwiały serca don Camilla i Peppona. Pochodziło znad rzeki; obaj ostrożnie wyszli z krzaków, wychylili się za groblę, niczym z okopów. Jęk powtórzył się i nie było wątpliwości, że wydobywał się z szuwarów ciągnących się około dwudziestu metrów. Don Camillo i Peppone wbili wzrok w szuwary, które były akurat oświetlone, bo księżyc odbijał się w wodzie, i w pewnym momencie zobaczyli wyraźnie czarny poruszający się cień, więc unieśli lufy. Kiedy rozległo się wycie, padły dwa strzały i wycie przeszło w bolesny skowyt. Jak tylko minął im strach, wyskoczyli obaj. Don Camillo podwinął sutannę i wszedł do wody, a za nim Peppone. W połowie szuwarów natknęli się na czarnego rannego psa i Peppone poświecił na niego latarką. To nie było złe zwierzę; polizało mu rękę i wtedy Pepponowi od razu przeszła chętka, żeby mu strzelić w łeb. - Trafił go ksiądz w łapę - powiedział Peppone do don Camilla. - Jeżeli już, to trafiliśmy - uściślił don Camillo. Peppone złapał psa za obrożę i podniósł go; pod psem pływał jakiś worek zaplątany między trzcinami. Don Camillo wyciągnął go; był to duży wojskowy worek z impregnowanego płótna, które pod wpływem wody zrobiło się twarde jak żelazo. Peppone schylił się i kozikiem przeciął drut, którym związany był worek, ale natychmiast odskoczył i spojrzał pobladły na don Camilla. - Historia jak inne - odpowiedział don Camillo. - Ktoś, nie wiadomo kiedy, zabił jakiegoś mężczyznę, wsadził go do worka i wrzucił worek do wody. Ten człowiek miał psa, więc pies rzucił się za nim i płynął z workiem znoszonym przez prąd w dolinę. Worek zaplątał się na dłuższą chwilę w trzcinach przed Stoppie, a potem przed Casabruciata. W ciągu dnia pies chował się albo chodził szukać jedzenia, a na noc wracał do swojego pana. Kto wie, od kiedy wyje po nocach, słyszano go tylko wtedy, jak worek zatrzymywał się w pobliżu jakiejś osady. Peppone pokręcił głową. - Ale dlaczego wył? I dlaczego tylko w nocy? - Może dlatego, że sumienie, chcąc, by je usłyszano, posłużyło się głosem psa, a ponadto głos sumienia lepiej słychać nocą. Pies podniósł głowę. - Sumienie! - powiedział głośno don Camillo. Pies w odpowiedzi zaskowyczał. Nigdy nie zdołano się dowiedzieć, kim był ten nieszczęśnik z worka, bo czas i woda zatarły wszelkie ślady. Po długim żeglowaniu znalazł wreszcie przystań w poświęconej ziemi. A pies zdechł i don Camillo z Pepponem zakopali go w głębokiej jak piekło jamie, żeby wreszcie odpoczywał w pokoju. Ale w osadach i domach rozrzuconych wzdłuż rzeki jeszcze dziś żyją ludzie, którzy zrywają się w środku nocy z łóżek z lodowatymi czołami, zlani zimnym potem, bo słyszą wycie psa i będą je słyszeć do końca życia. M.D.-L. Jesień Po południu trzeciego dnia pojawił się na plebanii Barchini, właściciel sklepu papierniczego i drukarz. - Jeszcze nic - powiedział. - Widać z tego, że nie zamierzają nic robić. - Jest jeszcze czas - oponował don Camillo. - Nie ma jeszcze czwartej. Barchini pokiwał głową. - Nawet gdyby to był krótki tekst, to i tak potrzebuję trzech godzin, żeby go złożyć. Potem korekta i druk. Drukowanie na ręcznej prasie, kartka po kartce, to istna męka. Może ksiądz mi wierzyć. W razie czego przyślę kogoś, żeby księdza uprzedzić. Don Camillo dla pewności poczekał jeszcze godzinę. Potem, ponieważ nie było nowin od Barchiniego, założył pelerynę i udał się do magistratu. Wójta oczywiście nie było, więc zdecydowanym krokiem poszedł do warsztatu Peppona i tam znalazł wójta zajętego gwintowaniem nakrętki. - Dobry wieczór, panie wójcie. - Tutaj nie ma żadnego wójta - odparł tamten niegrzecznie, nie podnosząc nawet oczu znad roboty. - Wójt jest w magistracie. Tutaj jest jedynie obywatel Giuseppe Bottazzi, który nadweręża kręgosłup, żeby zarobić na chleb, podczas gdy inni chodzą sobie na spacery. Don Camillo nie speszył się. - Zgadza się - odparł. - Czy można więc poprosić obywatela Giuseppe Bottazziego o przysługę, czy też może nadszedł rozkaz z Kominternu, że towarzysz Peppone ma się zachowywać jak ordynus również poza czasem pełnienia obowiązków służbowych? Peppone przerwał robotę. - No więc, słuchamy - wymamrotał podejrzliwie. - No więc - wyjaśnił uprzejmie don Camillo - przydałoby się, żeby obywatel Giuseppe Bottazzi był tak uprzejmy i powiedział towarzyszowi Peppone, że kiedy spotka pana wójta, żeby go poprosił o przesłanie proboszczowi egzemplarza odezwy, jaką komuna wydrukowała z okazji 4 listopada, bo don Camillo chciałby ją przyczepić na tablicy ogłoszeń w swojej świetlicy. Peppone wrócił do pracy. - Proszę powiedzieć księdzu proboszczowi, żeby na tablicy ogłoszeń w swojej salce rekreacyjnej przyczepił fotografię papieża. - Już tam jest - wyjaśnił don Camillo. - Teraz przydałaby się kopia odezwy na 4 listopada, żebym jutro mógł ją przeczytać dzieciom i wyjaśnić znaczenie tej daty. Peppone zaśmiał się szyderczo. - Patrzcie, patrzcie! To wielebny ksiądz, co zna łacinę i studiował książki do historii po pół kwintala każda, koniecznie potrzebuje, żeby mechanik Peppone, który skończył trzy klasy, dał mu pomysł na wyjaśnienie 4 listopada! Bardzo mi przykro, ale tym razem to się księdzu nie uda. Jeżeli ksiądz myślał, że będzie się mógł ksiądz rozerwać z całą swoją bandą księży po cywilnemu, robiąc logiczną analizę moich gramatycznych błędów, to się ksiądz pomylił. - To ty się mylisz - zaprotestował spokojnie don Camillo. - Nie mam najmniejszego zamiaru bawić się wyszukiwaniem gramatycznych błędów w piśmie mechanika Peppona. Chcę wyjaśnić po prostu moim dzieciom to, co myśli o 4 listopada najwyższa władza we wsi. Ja, jako proboszcz, mówiąc o 4 listopada, chcę być zgodny z tobą, wójtem. Bo istnieją pewne rzeczy, w których obydwaj musimy być zgodni. Więc nie jest to sprawa polityki. Peppone doskonale znał don Camilla, stanął więc przed nim wziąwszy się pod boki. - Don Camillo, skończmy z tymi poezjami i przejdźmy do rzeczy. Niech ksiądz da spokój z tą historyjką o odezwie, którą chce ksiądz przyczepić na tablicy ogłoszeń i niech mi ksiądz powie, czego chce. - Niczego nie chcę. Pragnę wiedzieć, czy napisałeś odezwę na 4 listopada, czy nie. Jeżeli jej nie napisałeś, to jestem tu po to, żeby ci pomóc szybko napisać. - Dziękuję za uprzejmy pomyślunek! Ale odezwy nie napisałem i nie napiszę! - To rozkaz Agit-Propu? - Niczyj rozkaz! - wrzasnął Peppone. - To rozkaz mojego sumienia, i basta! Lud ma już dość wojen i zwycięstw. Lud doskonale wie, co to wojny, i nie potrzebuje wychwalać ich odezwami i przemowami. Don Camillo pokręcił głową. - Jesteś na złej drodze, Peppone. Tu nie chodzi o wychwalanie wojny. Chodzi o złożenie hołdu pamięci tym, którzy cierpieli na wojnie i przypłacili ją życiem. - Bzdury! Pod przykrywką wspominania zmarłych i ich cierpień robi się brudną propagandę militarną, wojenną i monarchistyczną! Bohaterstwo, poświęcenie, ten, co umiera, posyłając kulkę za uciekającym wrogiem, dzwony z San Giusto, Trento i Triest, wzgórza Grappy i Santa Gorizia, szemrzące Piave, komunikat o zwycięstwie, nieuchronne przeznaczenie: wszystko to zalatuje monarchią, gwardią królewską i służy tylko mieszaniu w głowach młodym i szerzeniu propagandy nacjonalistycznej i nienawiści do proletariatu. Dlaczego wyskakuje na wierzch Istria, Dalmacja, Tito, Stalin, Komintern, Ameryka, Watykan, Chrystus, wrogowie religii i tak dalej, aż dochodzi się do punktu, że proletariat jest wrogiem ojczyzny i dlatego należy przywrócić monarchię? Peppone w miarę mówienia nabrał kolorów i gestykulował tak, jakby prowadził wiec. A kiedy skończył, don Camillo powiedział spokojnie: - Doskonale, Peppone, jesteś jak cały artykuł z „Unity”, w każdym razie odpowiedz na moje pytanie: więc nic nie zrobisz dla zwycięstwa? - Dla zwycięstwa dosyć już nachodziłem się w kamaszach, i wystarczy! Zabrali mnie od matki, jak jeszcze byłem młodym chłopcem, wepchnęli do okopu, znosiłem pluskwy, głód i brud. Potem kazali mi maszerować w strugach deszczu z toną rzeczy na grzbiecie, kazali mi iść do ataku, kiedy kule spadały jak grad, a kiedy zostałem ranny, to mi powiedzieli, żebym sobie sam radził. Robiłem za tragarza, grabarza, kucharza, pielęgniarza, muła, psa, wilka i hienę. Potem dali mi chustę z mapą Włoch, ubranie bawełnopodobne, świstek, na którym napisali, że wypełniłem swój obowiązek, i wróciłem do domu błagać o pracę tych, co zarobili miliony na moim grzbiecie i wszystkich innych nieszczęśników. Peppone przerwał i podniósł uroczyście palec. - To jest moja odezwa - zakończył. - A jeżeli chce ją ksiądz zakończyć historycznym akcentem, to niech ksiądz napisze na czerwono, że towarzysz Peppone wstydzi się za to, że walczył dla wzbogacenia się tych bydlaków wtedy i dzisiaj tylko byłby dumny, gdyby mógł powiedzieć: „byłem dezerterem”! Don Camillo pokiwał głową. - Bardzo przepraszam, to dlaczego w 43. poszedłeś w góry? - zapytał. - A co to ma do rzeczy? - krzyknął Peppone. - To zupełnie co innego. To nie Jego Wysokość rozkazał mi iść! Poszedłem z własnej nieprzymuszonej woli! A zresztą jest wojna i wojna! - Rozumiem - wymamrotał don Camillo. - Dla Włocha jest zawsze najprzyjemniej bić się z ziomkami z wrogiego obozu politycznego. - Niech ksiądz nie gada głupstw! - wrzasnął Peppone. - Kiedy tam byłem, nie bawiłem się w politykę. Broniłem ojczyzny. - Że co? - wrzasnął don Camillo. - Zdawało mi się, że mówiłeś coś o ojczyźnie? - Ojczyzna ojczyźnie nierówna! - wytłumaczył Peppone. - Ta z 15-18 to była jedna ojczyzna, a ta z 43-45 zupełnie inna. *** Na mszy w intencji poległych za ojczyznę kościół był zapchany. Nie było kazania. Don Camillo powiedział tylko: „Po mszy dzieci ze świetlicy pójdą złożyć wieniec pod pomnikiem”. I po skończonej mszy wszyscy ustawili się z dziećmi i milczący pochód przedefilował przez wieś aż na plac. Plac był opustoszały, ale u stóp pomnika poległych ktoś położył dwa duże wieńce z kwiatów. Jeden z trójkolorową flagą, na której napisano: „Od władz gminnych”, a drugi, cały z czerwonych goździków, z napisem na wstążce: „Od ludu”. - Przyniosła je bojówka, kiedy ksiądz odprawiał mszę - powiedział właściciel kawiarenki na placu. - Byli wszyscy, prócz Peppona. Złożono wieniec od dzieci i bez przemówień zgromadzenie rozeszło się. W drodze do domu don Camillo spotkał Peppona. Prawie go nie poznał, bo siąpiło, a Peppone zawinięty był w płaszcz. - Widziałem wieńce - powiedział don Camillo. - Wieńce? Jakie wieńce? - zapytał obojętnie Peppone. - Te spod pomnika. Piękne! Peppone wzruszył ramionami. - A, to musiał być pomysł chłopaków. Nie podoba się? - Ależ skąd! Kiedy znaleźli się przed plebanią, Peppone chciał sobie pójść, ale don Camillo przytrzymał go. - Wejdź napić się szklaneczkę. Nie jest zatruta, możesz być pewien! - Innym razem - wykręcał się Peppone. - Pójdę do domu. Nie czuję się najlepiej, dzisiaj nawet nie mogłem pracować. Zimno mi; trzęsie mnie za całe życie. - Trzęsie cię? To zwykłe sezonowe przeziębienie. Jedynym lekarstwem jest szklaneczka wina. A nadto mam wspaniałe proszki, aspirynę, chodź! Peppone wszedł. - Usiądź sobie, ja tymczasem pójdę po butelkę - powiedział don Camillo. Kiedy po chwili wrócił z butelką i szklaneczkami, Peppone siedział, ale nie zdjął płaszcza. - Jest mi piekielnie zimno - wyjaśnił. - Wolę siedzieć okryty. - Jak chcesz. Podał mu napełnioną szklaneczkę i dwa białe proszki. - Połknij! Peppone połknął aspirynę i popił winem. Don Camillo wyszedł na chwilkę i zaraz wrócił z naręczem drew, które wrzucił do kominka. - Ogień i mnie dobrze zrobi - wyjaśnił, podpalając drewno. - Przemyślałem to, co wczoraj mówiłeś - powiedział, kiedy wystrzelił płomień. - Z twojego punktu widzenia, masz rację. Ale dla mnie sprawa wojny to zupełnie co innego. Ja też byłem świeżo upieczonym księżykiem wypuszczonym z seminarium, kiedy się na niej znalazłem. Pluskwy, głód, kamasze, cierpienia, tak samo jak u ciebie. Ja nie szedłem, rozumie się, do ataku, ale szedłem zbierać rannych. Ale dla mnie to było co innego: to był mój zawód, a ten zawód sam sobie wybrałem. Dla ciebie - to co innego: twoim zawodem nie była żołnierka. Na całe szczęście, bo zawodowi żołnierze to naprawdę same kanalie. - Eh, to nie zawsze prawda - mamrotał Peppone. - Nawet wśród czynnych oficerów są wspaniali ludzie. A zresztą trzeba przyznać, że to mogą być wałęsające się łajdaki, ale kiedy trzeba ryzykować życie, ryzykują bez zbędnych ceregieli. - W każdym razie - mówił dalej don Camillo - podczas gdy dla mnie życie pod kulami, troszczenie się o rannych i namaszczanie olejami świętymi umierających było zawodem jako księdza, to dla ciebie było to tylko oszukaństwo. Zajęciem księdza jest wyłapywanie dusz, żeby odesłać je do Raju przez Watykan. Tak więc dla księdza to niezła gratka znaleźć się w centrum epidemii cholery, trzęsienia ziemi czy na wojnie. Dla tego, kto zarabia na życie, ratując dusze, to szczęśliwa okoliczność. Ale co może ocalić na wojnie ktoś taki jak ty? Własną skórę! Peppone odsunął się, bo płomienie z kominka były piekielne i z dwiema aspirynami w ciele i paltotem na sobie można było roztopić się z gorąca. - Nie - powiedział don Camillo. - Jak się odsuniesz, to wszystko pójdzie na marne. Aspirynę bierze się po to, żeby się wypocić. Im bardziej się pocisz, tym szybciej wyzdrowiejesz. Raczej wypij jeszcze jedną szklaneczkę. Wino jest orzeźwiające i nie będzie ci się chciało pić. Peppone wypił dwie szklaneczki i otarł pot. - Właśnie tak - mówił don Camillo. - Ja doskonale rozumiem, że jak ktoś jest zmuszony ryzykować życie bez żadnego celu, pragnie jedynie dać drapaka. W takich warunkach ten ktoś nie jest dezerterem ani tchórzem, jest zwyczajnie ludzką istotą, która podąża za swoim instynktem samozachowawczym. Pij, Peppone. Peppone pił. Ściekał potem i wydawało się, że pęknie z gorąca. - Teraz możesz zdjąć palto - poradził mu don Camillo. - Dzięki temu, jak będziesz wychodził, to je nałożysz i nie poczujesz różnicy temperatur. - Nie jest mi gorąco. - Przemyślałem to - mówił dalej don Camillo. - Doskonale zrobiłeś, że nie powiesiłeś żadnej odezwy. Sprzeniewierzyłbyś się swoim zasadom. Wczoraj myślałem zwyczajnie i egoistycznie o mojej sprawie: miałem w wojnie swoją sprawę, swój interes. Wyobraź sobie, że pewnego razu, z maniactwa ratowania dusz i chcąc przypodobać się Wszechmocnemu, kiedy usłyszałem, że woła mnie jeden z naszych trafionych kulą między naszym okopem a austriackim, wyskoczyłem z okopu i poleciałem opowiadać mu te same co zawsze rzeczy, które mówi się do umierających, i on umarł mi na rękach. Drasnęło mnie parę kul w głowę, nic takiego, ale tak się tylko mówi. - Wiem o tym - powiedział ponuro Peppone. - Czytałem w wojskowej gazetce, którą te bydlaki przynosiły nam do okopów zamiast jedzenia. Dali nawet księdzu order, jak się nie mylę. Don Camillo odwrócił się i spojrzał na obrazek zawieszony na ścianie. - Tam go włożyłem - powiedział. - Zbyt dużo orderów jest w obiegu. - Ksiądz miałby prawo go nosić - zaprotestował Peppone, wychylając kolejną szklaneczkę. - Kto nie kradnie orderów, ma prawo je nosić. - Nie będziemy o tym mówić, bo ty słusznie masz zupełnie inne pojęcie o wojnie. Ale, ale, Peppone, zdejmij płaszcz! Peppone wyglądał jak w ulewie z potu, tak mu było gorąco, ale był uparty jak osioł. I nie zdjął płaszcza. - W gruncie rzeczy - zakończył don Camillo - ty, który tak bardzo pogardzasz tym wszystkim, co należy do retoryki szowinistycznej, ty, który wyznajesz maksymę, że twoją ojczyzną jest cały świat, masz najzupełniej rację. Ponieważ dla ciebie taki dzień jak dzień zwycięstwa jest fatalny, bo uważasz, że ten, kto wygrywa wojnę, jest bardziej skłonny wywołać następną niż ten, co ją przegrywa. Czy to prawda, że w Rosji dają medale dezerterom, a karzą tych, co dokonują walecznych czynów w czasie wojny? - Uf! - krzyknął Peppone. - Wiedziałem, że ksiądz znajdzie sposób, żeby wmieszać w to politykę! Wiedziałem! Potem nagle się uspokoił. - Zdycham z gorąca - westchnął. - Zdejmijże więc ten paltot! Peppone zdjął wreszcie palto i wtedy okazało się, że w klapę marynarki miał wpięty srebrny medal, który otrzymał na wojnie 1915-1918. - Niech tam - powiedział don Camillo, wyjmując swój srebrny medal z ramki i przypinając go sobie do sutanny. - To jest pomysł! - Gotowe! - powiedziała stara gospodyni, zaglądając przez drzwi. - Możemy pójść coś przekąsić - powiedział don Camillo. Podjedli i wypili znaczną ilość butelek, a w końcu wznieśli toast za nie wiadomo jakich zramolałych generałów z tamtej wojny. Później, koło wieczora, Peppone założył z powrotem kapotę i ruszył w stronę drzwi. - Mam nadzieję, że nie wykorzysta ksiądz niegodnie tego momentu słabości. - Nie - odpowiedział don Camillo. - I tego dnia, w którym będę musiał cię powiesić, nikt mi nie przeszkodzi, żebym powiesił cię z szacunkiem. - Zobaczy ksiądz, jak nadejdzie druga fala! - wymamrotał ponuro Peppone, znikając w ciemnościach. Cienie zmarłych płynęły w zamglonym świetle szarawego nieba odpustu w Santa Gorizia i wyglądało to niczym alegoryczny obraz Plinia Nomelliniego. M.D.-L. Trwoga Peppone skończył czytać gazetę, która nadeszła popołudniową pocztą, i powiedział do Chudego, czekającego w kącie warsztatu na rozkazy: - Weź wóz i sprowadź mi tu w ciągu godziny całą bojówkę. - Coś poważnego? - zapytał Chudy. - Spływaj! - wrzasnął Peppone. Chudy uruchomił silnik Dodge’a i odjechał. Po upływie trzech kwadransów był już z powrotem a z nim dwudziestu pięciu ludzi z bojówki. Peppone dosiadł się do nich i po chwili stanęli przed Domem Ludowym. - Ty zostaniesz tu pilnować maszyny - rozkazał Peppone Chudemu. - Jeżeli zauważysz coś niewyraźnego, wołaj. Kiedy wszyscy znaleźli się w sali zebrań, Peppone przystąpił do rzeczy. - Jak z tego widać - rzekł, uderzając swoją ogromną łapą w rozpostartą gazetę z wielkimi literami tytułów - wszystko doszło do ostatnich granic; no i mamy. Reakcja szaleje: strzela się do towarzyszy, rzuca się bomby na lokale partyjne. Przeczytał na głos kilka ustępów z gazety, a była to „Milanosera”, mediolańska gazeta popołudniowa. - I pomyśleć, że to piszą nie w naszej partyjnej gazecie! To dziennik niezależny, i to nie żadne bujdy, wszystko wypisane czarno na białym, na pierwszej stronie! - No - mruknął Ostry - jeżeli tak muszą pisać nawet niezależne gazety, które zawsze się diabelnie chylą na prawą stronę i jak tylko mogą, występują przeciwko nam, to naprawdę musi wszystko wyglądać jeszcze daleko gorzej! Ciekaw jestem, co przeczytamy jutro rano w „Unita”. Szary wzruszył ramionami. - Tam może być nawet mniej - powiedział. - W „Unita” są, owszem, porządni towarzysze, ale to wszystko panowie wykształceni, wielkie filozofy, co zawsze chcą wszystko łagodzić, żeby nie podjudzać mas. - Ludzie wykształceni zawsze chcą być w porządku i nie wychodzić z granic legalności - dodał Czerwonoskóry. - Poeci, cóż robić! - zakonkludował Peppone. - Ale trzeba im przyznać, że jak tacy wezmą pióro w rękę, to potrafią nim przyprzeć do muru samego Pana Boga. Zaczęli naradzać się nad sytuacją, odczytywali na nowo najważniejsze ustępy z mediolańskiej gazety, komentowali je wnikliwie. - Nowa rewolucja faszystowska wisi na włosku - powiedział Peppone. - Lada moment mogą się tu zwalić bandy, podpalać spółdzielnie i domy ludowe, bić ludzi kijami i przeczyszczać olejem. Gazeta mówi o lokalach faszystowskich i o bojówkach: nie ma się nad czym zastanawiać. Gdyby tu chodziło o zwyczajny kwalunkwizm, kapitalizm, monarchię czy takie tam rzeczy, pisano by o „reakcjonistach”, o „niezadowolonych” i tak dalej. A tu czarno na białym napisane „faszyści”, „bojówki”. A to przecież w dodatku gazeta bezpartyjna. Musimy być gotowi stawić czoło wszystkiemu, co się może wydarzyć. Długi powiedział, że jego zdaniem, zanim ruszą się tamci, powinni się ruszyć oni sami: znają przecież jak zły szeląg każdego reakcjonistę i każdego „byłego” na terenie gminy. - Pójdzie się do każdego po kolei do domu i wyłoi się kijem, i spokój. - Ba - zaoponował Ostry - mnie się wydaje, że w takim razie postawilibyśmy się z punktu po złej stronie. Nawet tu, w tej gazecie mowa jest tylko o tym, żeby odpowiadać na prowokacje, a nie żeby prowokacje prowokować. No więc jak my zaczniemy prowokować, to oni będą mieli prawo odpowiedzieć prowokacją. Peppone zgodził się z przedmówcą. - Jeżeli miałoby się kogo wyłoić, to trzeba to zrobić sprawiedliwie i demokratycznie. Zapadł wieczór. Nad rzeką jesienią wieczory zaczynają zapadać już o dziesiątej rano, a powietrze ma barwę wody. Dyskutowano spokojnie jeszcze pół godziny, kiedy nagle dał się słyszeć wybuch, od którego zadrżały szyby. Wybiegli i znaleźli Chudego na ziemi obok ciężarówki; leżał jak martwy, z twarzą we krwi. Powierzywszy bezwładne ciało opiece żony dozorcy, rzucili się do wozu. Ruszyli pędem, ale po dwóch czy trzech kilometrach Długi odwrócił się do Peppona. - Dokąd jedziemy? - Właśnie - mruknął Peppone. - Dokąd? Przyhamowali, żeby zebrać myśli. Cofnęli wóz, zawrócili do wsi i zatrzymali się przed lokalem chrześcijańskiej demokracji. W lokalu znaleźli tylko stół, dwa krzesła i portret papieża i wszystko to wyrzucili przez okno. Potem wsiedli z powrotem na ciężarówkę i ruszyli zdecydowanie w stronę folwarku Ortaglia. - Nikt, tylko ten podlec Pizzi mógł rzucić bombę, która zabiła Chudego - powiedział Czerwonoskóry. - Ma z nami na pieńku, odkąd takeśmy się pożarli w czasie strajku robotników rolnych. „Jeszcze się spotkamy”, tak wtedy powiedział. Otoczyli dom stojący na uboczu. Do środka wszedł Peppone. Pizzi był w kuchni, mieszał polentę. Jego żona nakrywała do stołu, a syn, klęcząc przed paleniskiem, dokładał drew do ognia. Pizzi podniósł oczy, zobaczył Peppona i zrozumiał natychmiast, że coś niedobrego się święci. Spojrzał na dziecko bawiące się na podłodze. - Czego chcesz? - zapytał. - Ktoś rzucił bombę przed lokal i zabił Chudego! - krzyknął Peppone.! - Ja nic o tym nie wiem - odpowiedział Pizzi. Jego żona wysunęła się naprzód. - Zabierz małego i wyjdź stąd - powiedział jej Pizzi. Kobieta chwyciła chłopca i cofnęła się z nim ku drzwiom. - To ty mówiłeś, że jeszcze ci za to zapłacimy, kiedyśmy się kłócili o strajk. Jesteś reakcyjna świnia. Peppone ruszył ku niemu groźnie, ale Pizzi cofnął się o krok i chwyciwszy rewolwer z murku przy kominie, wymierzył go w stronę Peppona. - Stój, Peppone, bo strzelam! W tej samej chwili ktoś zaczajony na zewnątrz pchnął okno i rozwierając je na rozcież, strzelił i Pizzi upadł. Kiedy padał, jego rewolwer wystrzelił także, kula zagubiła się gdzieś w popiele paleniska. Kobieta spojrzała na ciało męża i ręką zakryła usta. Chłopiec z krzykiem rzucił się ku ojcu. Wsiedli z pośpiechem na ciężarówkę i odjechali w milczeniu. Nie dojeżdżając do wsi, zatrzymali się i rozeszli chyłkiem, każdy z osobna. Przed Domem Ludowym było pełno ludzi; Peppone natknął się na wychodzącego don Camilla. - Nie żyje? - spytał Peppone. - Gdzie tam, takiemu czegoś więcej trzeba, żeby się przejechać na tamten świat - odpowiedział don Camillo parskając drwiąco. - Wyście się za to popisali, demolując lokal chrześcijańskiej demokracji. Będzie się z czego pośmiać! Peppone spojrzał ponuro. - Tu nie ma się z czego śmiać, wielebny proboszczu. Bomba to nie żart! Don Camillo popatrzył na niego z zainteresowaniem. - Peppone - powiedział - jedno z dwojga: albo z ciebie łajdak, albo kretyn. Peppone jednak nie był ani jednym, ani drugim. Po prostu nie wiedział jeszcze, że to nie była żadna bomba, tylko świeżo naprawione koło zapasowe wsunięte z tyłu pod pudło ciężarówki. Kawał opony trzepnął biednego Chudego mocno w głowę. Poszedł zajrzeć pod ciężarówkę, zobaczył rozbebeszone koło i przypomniał mu się Pizzi leżący na podłodze w kuchni, jego żona przyciskająca ręką usta, żeby nie krzyczeć, i szlochający chłopiec. Tymczasem ludzie dokoła śmieli się. Potem, w godzinę później, nikt już się nie śmiał, bo rozeszła się wiadomość, że Pizzi jest ciężko ranny. Umarł następnego ranka i kiedy karabinierzy poszli przesłuchać żonę, popatrzyła na nich oczyma rozszerzonymi trwogą. - Widziała pani kogo? - Byłam w drugim pokoju, usłyszałam strzał i znalazłam mojego męża na ziemi. Nic więcej nie widziałam. - Gdzie był wtedy chłopak? - Leżał już w łóżku. - A teraz gdzie jest? - Wysłałam go do babki. Niczego więcej nie zdołano się dowiedzieć. W rewolwerze brakowało jednego naboju, kula, która zabiła Pizziego, przebiła mu skroń, kaliber zgadzał się z bronią, którą Pizzi trzymał w ręku. Uznano, że było to samobójstwo. Don Camillo przeczytał protokół, przeczytał zeznania domowników, potwierdzające, że Pizzi ostatnio martwił się z powodu jakiejś dużej a nieudanej transakcji z nasionami i że nieraz wypowiadał chęć skończenia raz z tym wszystkim; przeczytawszy, poszedł naradzić się z Chrystusem. - Panie Jezu - powiedział rozżalony - to jest pierwszy zmarły w naszej parafii, któremu nie mogę oddać ostatniej posługi. I to słuszne, bo ten, kto zabija siebie, zabija istotę stworzoną przez Boga i sam się skazuje na potępienie, i gdybyśmy chcieli postąpić z całą surowością, nie miałby nawet prawa spocząć na cmentarzu. - Oczywiście, don Camillo. - Ale jeżeli nawet pozwolimy, żeby został pogrzebany na cmentarzu, będzie musiał wędrować tam samotnie jak pies, bo kto wyrzeka się swego człowieczeństwa, zniża się tym samym do poziomu zwierząt. - To smutne, ale tak być musi. Nazajutrz rano (była to niedziela) don Camillo wygłosił podczas mszy przerażające kazanie o samobójstwie. Był bezlitosny, straszny, nieubłagany. - Nie zbliżyłbym się do zwłok samobójcy - zakończył - nawet gdybym wiedział, że dotknięciem przywrócę mu życie! Pogrzeb Pizziego odbył się tegoż popołudnia. Trumnę umieszczono na ubogim karawanie trzeciej klasy, który ruszył z wolna, chybocząc się. Za nim na dwóch bryczkach żona, syn i dwóch braci Pizziego. Kiedy kondukt wjechał do wsi, ludzie pospiesznie pozamykali okiennice i zerkali tylko przez szpary. Nagle zaszło coś, co wszystkim dech zaparło ze zdumienia: zjawił się niespodziewanie don Camillo z dwoma ministrantami i krzyżem i zaczął kroczyć przed karawanem, śpiewając psalm. Przed bramą kościelną na znak don Camilla bracia Pizziego zdjęli trumnę z karawanu i ponieśli ją do kościoła. Tu don Camillo odprawił egzekwie i pokropił trumnę święconą wodą. Potem stanął znów na czele konduktu i pieszo, śpiewając psalmy, poszedł przez całą wieś. Po drodze nie spotkano ani żywej duszy. Na cmentarzu, kiedy trumnę spuszczano do grobu, don Camillo nabrał pełne płuca powietrza i zawołał głosem potężnym jak grzmot: - Niechaj Bóg nagrodzi ci twoje uczciwe życie, Antonio Pizzi. Potem rzucił garść ziemi na trumnę, pobłogosławił ją, wyszedł powoli z cmentarza i przeszedł ulicami, które strach całkowicie wyludnił. - Panie Jezu - zapytał don Camillo, stanąwszy przed ołtarzem - czy masz mi coś do zarzucenia? - Owszem, don Camillo: kiedy się odprowadza na cmentarz zmarłego, nie jest dobrze mieć pistolet w kieszeni. - Rozumiem, Panie - odpowiedział don Camillo - należało raczej wsunąć go do rękawa, byłoby bardziej poręcznie. - Nie, don Camillo, takie narzędzia zostawia się w domu, nawet jeżeli w grę wchodzi pogrzeb kogoś, kogo... usamobójstwiono. - Panie Jezu - rzekł don Camillo - załóżmy się, że komisja złożona z moich najwierniejszych pobożnisiów napisze z oburzeniem do biskupa, że dopuściłem się świętokradztwa, odprowadzając na cmentarz samobójcę? - Nie - odpowiedział Chrystus. - Nie zakładam się, bo oni właśnie taki list piszą. - Tym uczynkiem ściągnąłem na siebie nienawiść wszystkich: tych, co zabili Pizziego, i tych, którym, choć wiedzą, jak wszyscy tutaj, że Pizzi został zabity, byłoby wygodniej, żeby nikt nie podawał samobójstwa w wątpliwość. Nawet samych krewnych Pizziego, którzy woleliby udawać, że wcale im przez myśl nie przechodzi, że to nie było samobójstwo. Jeden z braci zapytał mnie: „Czyż to nie jest zabronione - wnosić samobójców do kościoła?” A żona Pizziego, która lęka się nie o siebie, ale o syna, i milczy chcąc uchronić jego życie? Skrzypnęły boczne drzwiczki kościoła, don Camillo odwrócił się i zobaczył syna Pizzich. Chłopiec zbliżył się i stanął przed don Camillem. - Dziękuję w imieniu mojego ojca - powiedział poważnym, twardym głosem dojrzałego człowieka. I odszedł cicho jak cień. - Oto - przemówił Chrystus - oto ktoś, kto cię nie nienawidzi, don Camillo. - Ale jego serce jest pełne nienawiści do tego, kto zabił jego ojca, i tego łańcucha nikt nie zdoła skruszyć. Nawet Ty, Panie Jezu, któryś się dał ukrzyżować dla tych przeklętych wściekłych psów. - Świat nie jest jeszcze skończony - odparł pogodnie Chrystus. - Świat jest dopiero zaczęty. Tam w górze czas mierzy się na miliardy wieków. Nie trzeba tracić wiary, don Camillo. Jeszcze czas, jeszcze czas. B.S. Trwoga nie ustaje Odkąd ukazał się numer parafialnej gazetki, don Camillo poczuł się osamotniony. - Wydaje mi się, że jestem pośrodku pustyni - zwierzał się Chrystusowi. - I nic nie pomaga, jeśli nawet mam dokoła siebie sto osób, bo chociaż one są tuż obok, o pół metra ode mnie, między mną a nimi znajduje się tafla szklana na pół metra gruba. Słyszę ich głosy, ale tak, jakby dolatywały z innego świata. - To strach - odpowiedział Chrystus. - Oni się ciebie boją. - Mnie? - Ciebie, don Camillo. I nienawidzą cię. Żyli sobie cieplutko i spokojnie w oprzędzie swego tchórzostwa. Znali prawdę, ale nikt nie mógł ich zmusić do tego, żeby ją znali, bo nikt publicznie tej prawdy nie wypowiedział. A ty przemówiłeś i postąpiłeś w taki sposób, że teraz oni muszą ją znać, tę prawdę. Dlatego cię nienawidzą i boją się ciebie. Patrzysz na twoich braci, którzy niby owce są posłuszni rozkazom tyrana, i wołasz: „Obudźcie się z letargu, spójrzcie na ludzi wolnych, porównajcie wasze życie z życiem ludzi wolnych!” Nie będą ci za to wdzięczni, znienawidzą cię i zabiją, jeśli tylko będą mogli to zrobić, bo ty ich zmuszasz, żeby dostrzegli to, o czym wprawdzie wiedzieli, ale z zamiłowania do spokojnego życia udawali, że nie wiedzą. Mają oczy, ale nie chcą widzieć. Mają uszy, ale nie chcą słyszeć. Są tchórzliwi, ale nie chcą, żeby im mówiono, że tacy są. Ty ujawniłeś krzywdę i postawiłeś ludzi wobec konieczności wyboru: jeżeli milczą, akceptują zbrodnię; jeżeli jej nie akceptują, muszą przemówić. A przecież było o tyle wygodniej móc o tej zbrodni nie wiedzieć. Czy to wszystko cię dziwi? Don Camillo rozłożył ręce. - Nie - powiedział. - Może by mnie dziwiło, gdybym nie wiedział, że Ty, Panie, dałeś się ukrzyżować za to, żeby powiedzieć ludziom prawdę. Po prostu nad tym boleję. Potem przyjechał ktoś posłany przez biskupa. - Don Camillo - powiedział. - Monsignore czytał księdza gazetkę i wie, jaką reakcję ona tutaj wywołała. Pierwszy numer bardzo się monsignorowi podobał, pragnąłby tylko usilnie, żeby numer następny nie zawierał księdza nekrologu. Niech się ksiądz o to postara. - To jest niezależne od woli redakcji - odpowiedział don Camillo. - Monsignore powinien zwrócić się z tym nie do mnie, tylko do Boga. - To właśnie czyni - wyjaśnił wysłannik biskupa. - I chce, żeby ksiądz o tym wiedział. Wachmistrz karabinierów był człowiekiem znającym świat. Całkiem przypadkowo spotkał gdzieś don Camilla. - Czytałem księdza gazetę - powiedział. - Sprawa śladów opon na podwórzu Pizzich jest bardzo ciekawa. - Pan ich nie oglądał? - Nie - odpowiedział wachmistrz. - Bo jak tylko je zobaczyłem, kazałem narzucić tu i ówdzie trochę gipsu, no i dzięki temu, przypadkiem, porównując odciski z rozmaitymi ciężarówkami z tej okolicy, odkryłem, że to były ślady wójtowskiego „Dodge’a”. No i jeszcze, też przypadkiem, zauważyłem, że Pizzi strzelił sobie w lewą skroń, choć rewolwer trzymał w prawej ręce, a jak przeganiałem popiół na palenisku, to znalazłem kulkę, która się wymknęła z rewolweru Pizziego, kiedy upadł, zastrzelony przez kogoś stojącego za oknem. Don Camillo popatrzył surowo na wachmistrza. - Czemu pan tego wszystkiego nie powiedział? - Owszem, powiedziałem, komu należało, księże proboszczu. Ale mi na to odpowiedziano, że w obecnej sytuacji aresztowanie wójta wywołałoby bardzo niepożądane skutki polityczne. Tak to już jest: jak do tej sprawy wmiesza się polityka, to tak jakby nasypać piasku w tryby. Trzeba czekać na okazję; no i ksiądz dał mi teraz tę okazję. Nie żebym chciał zrzucać odpowiedzialność na innych: chciałbym tylko uniknąć tego, żeby wszystko się zapiaszczyło, bo ktoś z tego zrobi sprawę polityczną. Don Camillo odpowiedział, że wachmistrz ma zupełną rację. - Ale nie mogę postawić księdzu dwóch karabinierów z prawa i z lewa, żeby księdza strzegli, don Camillo. - Byłoby to największe głupstwo! - Wiem; ale gdybym mógł, postawiłbym cały batalion - mruknął wachmistrz. - Nie potrzeba, wachmistrzu; o moje bezpieczeństwo niech tam już Pan Bóg się zatroszczy. - Miejmy nadzieję, że zatroszczy się lepiej niż o Pizziego - zakończył wachmistrz. Nazajutrz śledztwo podjęto na nowo, poddając przesłuchaniu okolicznych właścicieli ziemskich i dzierżawców. Znalazł się wśród nich i Verola, który protestował bardzo oburzony, ale wachmistrz powiedział mu spokojnie: - Mój panie! Wobec tego, że Pizzi był apolityczny, że nie było żadnego rabunku, a nowe okoliczności wskazują, że nie było to samobójstwo, lecz zabójstwo, i że trzeba wobec powyższego wykluczyć zarówno mord polityczny, jak i mord rabunkowy - musimy wziąć pod uwagę tych wszystkich, którzy utrzymywali z Pizzim stosunki osobiste albo prowadzili z nim interesy i mogli mieć względem niego powody do nienawiści. Śledztwo ciągnęło się przez kilka dni i przesłuchiwani pełni byli oburzenia. Ostry kipiał wściekłością, ale milczał. - Peppone - wybuchnął w końcu - ten przeklęty wachmistrz zabawia się nami jak kot myszą. Zobaczysz: jak już przesłucha wszystkich we wsi, nie wyłączając akuszerki, za dwa tygodnie przyjdzie do ciebie i zapyta cię grzecznie, czy nie będziesz mu miał za złe, jeżeli przesłucha jeszcze niektórych naszych ludzi. Nie będziesz mógł mu zabronić, a ten, kogo on przesłucha, wszystko wygada. - Kpisz sobie? - wrzasnął Peppone. - Choćby mi paznokcie wyrywał... - Nie będzie przesłuchiwał ciebie ani mnie, ani żadnego z tych, których masz na myśli. Już on trafi na takiego, co sypnie. Przesłucha tego, który strzelił. Peppone zaśmiał się drwiąco. - Nie gadaj głupstw! Przecież my sami nie wiemy, kto strzelił! I tak było. Nikt nie wiedział, który z dwudziestu pięciu ludzi z bojówki strzelił. Kiedy Pizzi upadł, wszyscy wsiedli czym prędzej do ciężarówki i rozstali się potem bez słowa, a później także nie było już o tym mowy. Peppone popatrzył Ostremu w oczy. - Kto strzelił? - Skąd można wiedzieć? Może to ty byłeś? - Ja? - ryknął Peppone. - Jakim sposobem, przecież nie miałem nawet broni! - Wszedłeś sam jeden do domu Pizzich. Nikt nie widział, coś tam robił. - Ale strzał padł przez okno! Ktoś musiał widzieć, kto tam był za oknem! - Nocą wszystkie koty są szare; nawet jeżeli go ktoś widział, to nic nie widział. Jeden tylko widział twarz tego, co strzelił: chłopak Pizzich. Inaczej matka nie powiedziałaby, że już spał. A jeżeli chłopak wie, to wie też don Camillo. Gdyby tego nie wiedział z całą pewnością, nie zrobiłby i nie mówił tego, co zrobił i co powiedział. - Niech piorun trzaśnie tego, co go tu sprowadził! - ryknął Peppone. Tymczasem krąg coraz bardziej się zacieśniał, a wachmistrz co wieczór służbiście referował wójtowi przebieg śledztwa. - Nie mogę na razie mówić jaśniej, panie wójcie - rzekł pewnego wieczora - ale jesteśmy na tropie: wygląda na to, że wchodzi tu w grę kobieta. Peppone odpowiedział: - Coś podobnego! - ale chętnie zadusiłby wachmistrza. Był późny wieczór, don Camillo był bardzo zajęty w pustym kościele. W jednym ramieniu krucyfiksu zauważył pęknięcie, głęboką szparę wzdłuż słoja drzewa, więc ustawiwszy na najwyższym stopniu ołtarza drabinkę, najpierw szparę zaszpachlował, a teraz pokrywał właśnie werniksem biały ślad reperacji. Nagle westchnął i Chrystus zagadnął go cicho: - Co ci jest, don Camillo? Od kilku dni wydajesz mi się nieswój. Czy źle się czujesz? Może grypa? - Nie, Panie Jezu - wyznał, nie podnosząc głowy don Camillo. - To strach. - Boisz się? Ale czego? - Nie wiem; gdybym wiedział, czego się boję, to przestałbym się bać - odpowiedział don Camillo. - Coś jest niedobrego, coś wisi w powietrzu, coś, przed czym nie umiem się bronić. Gdyby napadło mnie dwudziestu ludzi z bronią w ręku, nie bałbym się: wiedziałbym po prostu, że mogą mnie zabić, bo ich jest dwudziestu, a ja sam jeden, i to bez broni. Gdybym znalazł się na środku morza i nie umiał pływać, pomyślałbym: za chwilę utonę jak pisklę. No i oczywiście byłoby mi żal, ale nie czułbym strachu. Kiedy niebezpieczeństwo można wziąć na rozum, strachu się nie odczuwa. Człowiek się boi niebezpieczeństwa, które wyczuwa, ale go nie zna. To tak jakby się szło z zawiązanymi oczyma po nieznanej drodze. Paskudna sprawa. - Nie masz już wiary w twojego Boga, don Camillo? - Da mihi animam, caetera tolle. Dusza należy do Boga, ciało do ziemi. Wiara wiarą, ale to jest lęk czysto fizyczny. Mogę mieć niezmierzoną wiarę, ale jeżeli przez dziesięć dni nic nie będę miał do picia, musi mnie dręczyć pragnienie. Wiara na tym polega, żeby tę mękę pragnienia znosić pogodnie, jako próbę zesłaną nam przez Boga. Panie Jezu, gotów jestem znieść tysiąc takich lęków dla Twej miłości. Chrystus uśmiechnął się. - Gardzisz mną, Chryste? - Nie, don Camillo. Gdybyś się nie bał, cóż byłaby warta twoja odwaga? *** W osiedlach nad wielką rzeką cisza przeraża, kryje się w niej coś groźnego. Don Camillo uważnie przesuwał pędzelkiem po drewnie krzyża, tuż przed sobą widział dłoń Chrystusa przebitą gwoździem. W pewnej chwili wydało mu się, że ta dłoń ożyła. Jednocześnie kościół rozbrzmiał hukiem wystrzału. Ktoś strzelił przez okno bocznej kapliczki. Zaszczekał pies, jeden, drugi. W oddali zagrzechotała krótka seria z automatu. Potem powróciła cisza. Don Camillo spojrzał z przerażeniem na twarz Chrystusa. - Panie Jezu - powiedział. - Czułem Twoją dłoń na moim czole. - Bredzisz, don Camillo. Don Camillo spuścił oczy i utkwił wzrok w dłoni przebitej gwoździem. Nagle zatrząsł się, wypuścił z palców puszkę z farbą i pędzelek. Na przegubie ręki Chrystusa widniał otwór od kuli. - Panie - powiedział dysząc ciężko - to Ty odepchnąłeś moją głowę i przyjąłeś w siebie kulę przeznaczoną dla mnie! - Don Camillo! - Ta kula nie pozostała w drzewie krzyża! - wykrzyknął don Camillo. - Oto gdzie utknęła! Na prawo, wysoko po przeciwnej stronie od okienka kaplicy, wisiała na ścianie ramka ze srebrnym sercem wewnątrz. Kula strzaskała szybkę i utkwiła w samym środku serca. Don Camillo pobiegł do zakrystii po dłuższą drabinę i przeciągnął sznurek pomiędzy dziurką, którą przebiła kula w szybie okna, a dziurką w srebrnym sercu. Sznurek przechodził w odległości 30 centymetrów od gwoździa tkwiącego w dłoni Chrystusa. - Tu znajdowała się moja głowa - powiedział don Camillo. - Twoja ręka, Panie, została trafiona, bo odepchnąłeś do tyłu moją głowę. Oto dowód! - Don Camillo, uspokój się! Ale don Camillo nie mógł się uspokoić i gdyby nie to, że dostał ataku febry, mogącej zwalić z nóg słonia, Bóg jeden wie, co by mógł obmyślić. Dlatego właśnie Bóg, który dobrze o tym wiedział, zesłał mu ten atak febry, który przykuł go do łóżka, spotniałego jak mokra szmata. B.S. Żółto i różowo Okno, przez które padł strzał, wychodziło na małe pólko przynależne do kościoła; wachmistrz stał z don Camillem pod murem na zewnątrz kaplicy, przypatrując mu się uważnie. - Otóż i dowód - powiedział wachmistrz, ukazując cztery otworki widoczne na tle jasnego tynku o dwie dłonie poniżej dolnej krawędzi okna. Wyjął z kieszeni scyzoryk, poskrobał w jednej z dziurek i coś z niej wydobył. - Według mnie sprawa jest prosta - wyjaśnił wachmistrz. - Sprawca zaczaił się z daleka i puścił serię z automatu w oświetlone okno. Cztery pociski utkwiły w murze, piąty przebił szybę i wpadł do środka. Don Camillo potrząsnął głową. - Mówiłem panu, że to był strzał z pistoletu i że strzelono stąd. Nie jestem jeszcze taki zdziecinniały, żebym nie odróżniał wystrzału z pistoletu od serii z peemu! Najpierw ktoś strzelił z pistoletu z tego miejsca, a zaraz potem ktoś inny puścił serię z automatu z większej odległości. - W takim razie musiałaby tu leżeć łuska - odparł wachmistrz - a żadnej łuski nie ma. Don Camillo wzruszył ramionami. - Na to, żeby po dźwięku odróżnić, czy strzelono z pistoletu, czy z rewolweru bębenkowego, trzeba by nam było krytyka muzycznego z La Scali! Jeżeli to był rewolwer bębenkowy, łuska została wewnątrz. Wachmistrz zaczął tropić dokoła i wreszcie coś wypatrzył na pniu jednego z drzew wiśniowych rosnących o pięć, sześć metrów od bocznej ściany kościoła. - Jeden z pocisków skaleczył korę - powiedział. Uszkodzenie kory było rzeczywiście widoczne. Podrapał się w głowę zafrasowany. - No cóż - mruknął wreszcie - weźmiemy się do rzeczy naukowo. Wziął patyk i wbił go w ziemię tuż przy murze, przed jednym ze śladów pocisku; następnie zaczął krążyć po pólku, raz po raz spoglądając na pień draśnięty kulą, i przesuwał się to w prawo, to w lewo, dopóki pień nie zasłonił mu całkowicie wbitego pod murem patyka. Chodząc tak, w pewnej chwili znalazł się przy żywopłocie, po którego drugiej stronie biegły rów i droga. Don Camillo przyłączył się do niego i obaj, jeden po tej, drugi po tamtej stronie żywopłotu, zaczęli przeszukiwać ziemię. Nie szukali długo. Po pięciu minutach don Camillo powiedział: - Jest! - i podniósł łuskę z automatu. W pobliżu znaleźli też trzy pozostałe. - To dowodzi, że mam rację! - wykrzyknął wachmistrz. - Ten typek strzelał stąd w okno. Don Camillo potrząsnął głową. - Nie znam się na automatach - powiedział - ale wiem, że w innych rodzajach broni kule nie lecą po krzywej linii. Niech pan popatrzy. Nadszedł karabinier i zameldował wachmistrzowi, że we wsi wszyscy zachowują spokój. - No chyba - zauważył don Camillo. - Przecież to nie do nich strzelano. Strzelano do mnie! Wachmistrz wziął od karabiniera broń i położywszy się na ziemi, wymierzył w pierwszą szybkę okna kaplicy, w miejsce, gdzie, o ile pamiętał, znajdował się otwór po kuli. - Gdyby pan strzelił, gdzie utkwiłaby kula? - zapytał don Camillo. Obliczenie dziecinnie łatwe: wystrzelony z tego miejsca pocisk, jeżeli miał przejść przez okno kaplicy, musiałby utkwić w pierwszym konfesjonale po prawej stronie, o trzy metry od drzwi kościoła. - Jeżeli nie była to kula specjalnie tresowana, w żaden sposób nie mogła przejść koło ołtarza, choćby pękła! - zakonkludował wachmistrz. - A to znaczy, don Camillo, że jak ksiądz się do czego wmiesza, to tak się wszystko wikła, że tylko włosy rwać z głowy! Nie dosyć było księdzu tego jednego, co strzelał? Nossignore, trzeba dwóch: jeden musi strzelać zza okna, a drugi zza płotu, o sto pięćdziesiąt metrów dalej. - No cóż, ja już jestem taki - odpowiedział don Camillo. - Nie oglądam się na koszty. Wieczorem Peppone zwołał do lokalu cały swój sztab i mężów zaufania z komórek terenowych. Peppone był ponury. - Towarzysze - powiedział. - Zaszedł fakt, który skomplikował lokalną sytuację. Nieznany sprawca strzelił ubiegłej nocy do tak zwanego proboszcza, a reakcja oczywiście zechce wykorzystać to wydarzenie i podniesie głowę, obrzucając błotem naszą partię. Reakcja, tchórzliwa jak zawsze, nie ma odwagi mówić wyraźnie, ale wiadomo nam, że szepcze po kątach i odpowiedzialnością za ten zamach obciąża nas! Długi podniósł rękę i Peppone skinął na znak, że może mówić. - Przede wszystkim - zaczął Długi - można odpowiedzieć szanownej reakcji, żeby przedstawiła dowody, że jakiś zamach na księdza naprawdę był. Bo na razie to tylko on sam tak powiada. Świadków nie było, więc czemu nie miałby sam wielebny proboszcz we własnej osobie strzelić z rewolweru, żeby potem wypisywać w swojej parszywej gazetce, jacy to my jesteśmy? Trzeba zacząć od dowodów. - Dobrze mówi - pochwalili zebrani. - Długi ma rację! Peppone zabrał głos. - Chwileczkę! To, co mówi Długi, jest słuszne, ale nie możemy także wykluczyć możliwości, że zamach był. Znając charakter don Camilla, nie możemy uczciwie o nim powiedzieć, że używa jakichś podstępnych sposobów... - Towarzyszu Peppone - przerwał mu Przechwałek, aktywista z Molinetto. - Pamiętaj, że ksiądz zawsze będzie księdzem. Dajesz się ponosić jakimś sentymentalizmom! Gdybyś mnie był posłuchał, ta jego parszywa gazetka nigdy by się nie ukazała i dzisiaj partia nie miałaby kłopotów z jakimiś nikczemnymi oskarżeniami w związku z samobójstwem Pizziego! Żadnej litości względem wrogów ludu! Kto się lituje nad wrogami ludu, jest zdrajcą ludu! Peppone walnął pięścią w stół. - Nie potrzebuję, żebyś mi tu dawał nauki moralne! - ryknął. Przechwałek nie uląkł się. - Gdybyś, zamiast wciąż się wszystkiemu opierać, pozwolił nam robić, co trzeba, póki było można - krzyknął - teraz nie plątałaby się nam pod nogami cała fura reakcyjnej łobuzerii! Ja... Przechwałek był chudym młodzieńcem lat około dwudziestu pięciu, z bujną czupryną odrzuconą do tyłu, falującą na czubku głowy, a gładko przylizaną z boków i tworzącą z tyłu rodzaj grzebienia, zgodnie z modą rozpowszechnioną wśród chłopów na północy i wśród zatybrzańskich chuliganów. Oczka miał małe i wąziutkie wargi. Peppone rzucił się ku niemu napastliwie. - Dureń! - powiedział, patrząc mu z bliska w twarz. Tamten pobladł, ale zmilczał. Wróciwszy do stołu, Peppone zabrał znowu głos. - Wykorzystując epizod oparty jedynie na twierdzeniu pojedynczego księdza - ciągnął - reakcja próbuje nowych chwytów na szkodę ludu. Towarzysze, musimy dzisiaj być stanowczy jak nigdy. Nikczemne insynuacje... Nagle poczuł, że dzieje się z nim coś bardzo dziwnego, coś, co nie przydarzyło mu się nigdy dotychczas. Peppone usłyszał siebie. Wydało mu się, że on, Peppone, siedzi w głębi sali i słucha tego, co mówi Peppone. (...sprzedawczyki, reakcja przekupiona przez wrogów proletariatu, obszarnicy, krwiopijcy...) Peppone słuchał i wciąż wydawało mu się, że słyszy kogoś innego. (...klika sabaudzka... fałszywy kler... czarny rząd... Ameryka... plutokracja...) „Co to znaczy »plutokracja«? Dlaczego ten facet gada o plutokracji, choć nawet nie wie, co to takiego?” - myślał Peppone. Rozejrzał się dokoła i wszędzie widział twarze, których prawie nie poznawał. Oczy jakieś niewyraźne, a najbardziej niewyraźne ze wszystkich były oczy młodego Przechwałka. Pomyślał o Ostrym, swoim najwierniejszym, i poszukał go wzrokiem, ale Ostry siedział w głębi z założonymi rękami i schyloną głową. (...ale niech wiedzą nasi wrogowie, że duch Oporu w nas nie osłabł... Broń, za którą niegdyś chwyciliśmy w obronie wolności...) Teraz Peppone słyszał samego siebie wrzeszczącego jak opętany. Potem grzmot oklasków pomógł mu stać się znów sobą. - Tak to dobrze - rzekł mu Przechwałek, kiedy się rozchodzili. - Ty sam wiesz, Peppone: wystarczy gwizdnąć i zaczniemy. Moi chłopcy są gotowi. Choćby za godzinę. - Dobra, dobra - odpowiedział Peppone, klepiąc go po ramieniu. Ale w głębi duszy chętniej zmiażdżyłby mu ten głupi łeb. Sam nie wiedział dlaczego. Zostali tylko we dwóch z Ostrym i przez długą chwilę milczeli. - No więc co? - wybuchnął nagle Peppone. - Czyś oniemiał? Nie powiesz mi nawet, czy dobrze mówiłem, czy nie? - Mówiłeś doskonale - odpowiedział Ostry. - Doskonale. Lepiej niż kiedykolwiek. I znowu zapadła między nimi zasłona milczenia. Peppone robił jakieś rachunki w rejestrze; nagle chwycił szklany przycisk, walnął nim z rozmachem o ziemię i wywrzeszczał jakieś długie, zawiłe, rozpaczliwe przekleństwo. Ostry popatrzył na niego. - Kleks! - wyjaśnił Peppone zamykając rejestr. - Wiadomo: byle jakie stalówki tego złodzieja Barchiniego - rzucił od niechcenia Ostry, starając się zwrócić uwagę Peppona na okoliczność, że Peppone pisał ołówkiem, a zatem kleks nie był w tym wypadku właściwą wymówką. Kiedy wreszcie wyszli, w ciemną noc, i doszli do rozstaju, Peppone przystanął, jakby chciał coś Ostremu powiedzieć. Ale rzucił tylko: - To zobaczymy się jutro. - Jutro, szefie. Dobranoc. - Ciao, Ostry. *** Boże Narodzenie było za pasem i trzeba już było na gwałt wyciągnąć z pudła figurki szopki, oczyścić je, odświeżyć, naprawić drobne uszkodzenia. Był już późny wieczór, ale na plebanii don Camillo siedział jeszcze pochłonięty robotą. Usłyszał pukanie do okna i poszedł otworzyć, bo tym, kto pukał, był Peppone. Peppone usiadł, don Camillo wrócił do przerwanej roboty i przez jakiś czas obaj milczeli. - Wszyscy diabli! - wykrzyknął nagle z wściekłością Peppone. - Nie miałeś już gdzie kląć, musiałeś z tym przyjść na plebanię? - zapytał spokojnie don Camillo. - Nie mogłeś sobie ulżyć w lokalu partyjnym? - W lokalu partyjnym nie można nawet kląć! - burknął Peppone. - Ze wszystkiego musi się człowiek tłumaczyć, nawet jak sobie zaklnie. Don Camillo zabrał się do odświeżania białą farbą brody świętego Józefa. - Na tym cholernym świecie przyzwoity człowiek żyć nie może! - wykrzyknął po jakimś czasie Peppone. - A cóż tobie to szkodzi? - zagadnął don Camillo. - Czyżbyś przypadkiem został przyzwoitym człowiekiem? - Zawsze nim byłem. - Coś podobnego! Nigdy bym nie przypuszczał! Don Camillo dokończył malowania brody świętego Józefa i zabrał się z kolei do jego szaty. - Długo ksiądz jeszcze będzie przy tym tkwił? - zapytał ze złością Peppone. - Jeżeli mi pomożesz, skończymy raz dwa. Peppone był mechanikiem i łapy miał ogromne jak łopaty, a paluchy tak grube, że z trudem je zginał. Ale jeżeli ktoś miał chronometr do wyregulowania, szedł z nim jak w dym do Peppona. Tak to już jest, że właśnie tacy ogromni, grubi mężczyźni umieją się obchodzić z takimi mikroskopijnymi, precyzyjnymi przedmiocikami. A karoserie samochodów i szprychy kół wiejskich wózków odnawiał elegancko, po mistrzowsku. - Jeszcze czego! Teraz zabiorę się do malowania świątków! - burknął. - Za kogo mnie ksiądz bierze? Za zakrystiana? Don Camillo wyłowił z głębi pudła coś małego, różowego, wielkości wróbla. Było to właśnie Dzieciątko. Peppone sam nie wiedział, jak to się stało, że nagle trzymał figurkę w ręku; ale skoro już ją trzymał, wziął pędzelek i zabrał się do delikatnej roboty. I siedzieli tak po dwóch stronach stołu, on i don Camillo, nie widząc nawzajem swoich twarzy, bo przeszkadzał im blask stojącej pośrodku lampy. - Cholerny świat - odezwał się Peppone. - Nikomu nie można ufać, kiedy człowiek chciałby coś powiedzieć. Nawet sobie samemu nie ufam. Don Camillo był pochłonięty swoją robotą: trzeba było pomalować na nowo twarz Madonny. Delikatna rzecz. - A mnie ufasz? - rzucił od niechcenia. - Nie wiem. - Spróbuj mi coś powiedzieć, to się przekonasz. Peppone dokończył malowania oczu Dzieciątka: najtrudniejsza część roboty. Potem odświeżył czerwień malusieńkich warg. - Chciałbym cisnąć to wszystko - mruknął. - Ale nie da rady. - Któż ci tego wzbrania? - Wzbrania? Mnie? Jak złapię żelazny łom, to cały pułk załatwię. - Boisz się? - Nigdy w życiu niczego się nie bałem! - A ja owszem, Peppone. Czasami się boję. Peppone umoczył pędzelek w farbie. - No, czasem to i ja także - powiedział tak cicho, że zabrzmiało to jak westchnienie. Don Camillo westchnął także. - Kula przeszła o cztery palce od mojego czoła - powiedział. - Gdybym właśnie w tej chwili nie cofnął głowy, byłby ze mną koniec. To był cud. Teraz Peppone skończył już twarz Dzieciątka i pociągnął różową farbą ciałko. - Szkoda, żem go chybił - mruknął Peppone. - Ale było za daleko, i jeszcze te wiśnie po drodze. Pędzelek znieruchomiał w palcach don Camilla. - Od trzech nocy - wyjaśnił Peppone - Ostry pilnował domu Pizzich, żeby tamten nie wykończył chłopaka. Chłopak musiał widzieć, kto strzelił przez okno do jego ojca, i tamten to wie. A ja chodziłem tutaj, koło domu księdza. Bo byłem pewny, że tamten wie, że ksiądz też wie, kto zabił Pizziego! - Tamten to kto? - Nie wiem - odpowiedział Peppone. - Zobaczyłem go tylko z daleka, jak się skradał do okna kaplicy. Ale nie mogłem strzelać, dopóki on nic nie zrobił. Jak tylko strzelił, strzeliłem i ja. Alem go chybił. - Bogu niech będą dzięki - rzekł don Camillo. - Wiem, jak strzelasz, więc mogę powiedzieć, że to były dwa cudy. - Kto to? Tylko wy dwaj, ksiądz i chłopak Pizzich, wiecie kto. Don Camillo powiedział z wolna: - Tak, Peppone, wiem, ale nic na świecie nie mogłoby mnie zmusić do pogwałcenia tajemnicy spowiedzi. Peppone westchnął i malował dalej. - Coś jest niedobrego - odezwał się nagle. - Wciąż mi się zdaje, że teraz wszyscy na mnie patrzą innymi oczami. Wszyscy, nawet Ostry. - Ostremu pewno tak samo się zdaje, i innym także - odpowiedział don Camillo. - Każdy się boi drugiego i kiedy się odezwie, to tak jakby czuł, że musi się przed czymś bronić. - Dlaczego tak jest? - Nie zapuszczajmy się w politykę, Peppone. Peppone znów westchnął. - Czuję się jak w więzieniu - rzekł posępnie. - Są takie drzwi, przez które można uciec z każdego więzienia na tej ziemi - odpowiedział don Camillo. - Więzienie jest tylko dla ciała. A ciało niewiele znaczy. Teraz Dzieciątko było już skończone, takie świeżutkie, różowe i lśniące, że zdawało się rozsiewać światło, leżąc tak na ogromnej, ciemnej dłoni Peppona. Peppone patrzył na Nie i niemal wyczuwał dłonią ciepło tego maleńkiego ciałka. Zapomniał o więzieniu. Ostrożnie położył Dzieciątko na stole, a don Camillo umieścił przy Nim Madonnę. - Mój malec uczy się wierszyka na Boże Narodzenie - oznajmił z dumą Peppone. - Co wieczór słyszę, jak matka go przepytuje przed zaśnięciem. To niezwykłe dziecko. - Wiem - przyznał don Camillo. - Tego wierszyka dla biskupa też się wspaniale nauczył. Peppone zesztywniał. - To było jedno z najgrubszych księdza świństw! - wykrzyknął. - Jeszcze mi ksiądz za to kiedyś zapłaci. - Zapłacić i umrzeć zawsze się jeszcze zdąży - zauważył sentencjonalnie don Camillo. I obok schylonej nad Dzieciątkiem Madonny postawił figurkę osła. - To jest synek Peppona, to żona, a to sam Peppone - powiedział wskazując każdą figurkę po kolei, osiołka na końcu. - A to don Camillo! - zawołał Peppone biorąc figurkę wołu i stawiając ją obok tamtej grupy. - Cóż! Między zwierzakami najłatwiej się porozumieć - zakończył don Camillo. Wyszedłszy, Peppone pogrążył się na nowo w ciemną noc Niziny Padańskiej, ale teraz był uspokojony, bo wciąż jeszcze czuł w zagłębieniu dłoni ciepło różowego Dzieciątka. Zabrzmiały mu w uszach słowa wierszyka, który i on także już umiał na pamięć. - Kiedy w wieczór wigilijny mi to zadeklamuje, dopiero będzie pięknie! - powiedział sobie radośnie. - Nawet kiedy już będzie rządziła demokracja ludowa, wiersze trzeba będzie zostawić. A może nawet zarządzić, żeby wszyscy obowiązkowo musieli się ich uczyć! *** Rzeka płynęła powoli i spokojnie tuż, o dwa kroki, za groblą, i ona także była jak wiersz: wiersz, który się zaczął razem ze światem i wciąż się jeszcze nie kończy. A na to, żeby zaokrąglić i wygładzić najmniejszy spośród miliardów kamyków na dnie rzeki, potrzeba było tysiąca lat. Dopiero kiedy minie nowych dwadzieścia pokoleń, woda wygładzi nowy kamyczek. Za tysiąc lat ludzie będą mknęli z szybkością sześciu tysięcy kilometrów na godzinę w maszynach o napędzie superatomowym, i po co? Żeby, kiedy rok będzie dobiegał końca, stanąć z otwartymi ustami przed tym samym gipsowym Dzieciątkiem, które towarzysz Peppone jednego z ubiegłych wieczorów odmalował na świeżo cienkim pędzelkiem. B.S.