10649

Szczegóły
Tytuł 10649
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10649 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10649 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10649 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Peter Jaroš Tysiącletnia Pszczoła (Tysicročná včela) Przekład Andrzej Czcibor-Piotrowski Józef Waczków 197 Rozdział pierwszy 1 Była sobota, wstali więc wcześniej, już o wpół do trzeciej. Marcin Żądlica opuścił nogi z łóżka na podłogę i obudził żonę. - Czemu hałasujesz? - ofuknęła go Rózia. - Cicho, kochana, śpij! - uspokajał ją, wyciągnął do niej rękę, lekko dotknął nagiego ramienia i wstał. Łóżko skrzypnęło, żona poruszyła się pod pierzyną i ziewnęła. Marcin odział się na pamięć, wyszedł z izby, otworzył drzwi i stanął na werandzie. Wydało mu się, że pod oknem jego córki Krystyny mignął jakiś cień. Natężył słuch, ale nie usłyszawszy nic innego prócz przyjaznego warczenia psa, podniósł wzrok na niebo. Było jasne, gwiazdy już zbladły. Rozżarzone lipcowe słońce wyłaniało się zza horyzontu. Wokół rozjaśniało się już z wolna, ale w domu panował jeszcze półmrok. Wszedł do pokoju synów i obydwu kolejno szarpnął za ramiona. Pociągali nosami, gniewali się, mruczeli. Budzili się z trudem, niechętnie otwierali zlepione kaprawe oczy. - Jutro sobie pośpicie, chłopaki! Kiedy w końcu wstali, kręcili się sennie w panujących w domu ciemnościach, długo szukali części odzieży, wpadali na siebie, przeszkadzali sobie nawzajem, hałasowali, klęli przytłumionym głosem i raz czy dwa razy spojrzeli na siebie ostro, jakby się chcieli wziąć za łby. W komórce napili się później na czczo wody, a kiedy wyszli do sieni, w końcu się nawet do siebie uśmiechnęli. Ojciec tymczasem zaprzągł już krowy do drabiniastego wozu, ułożył na nim plecak z jedzeniem, piłę, topór, i siekiery, i czekał z batem oparty o jarzmo. Samko i Walenty wskoczyli na wóz, ojciec głośno strzelił z bata i krówki ruszyły. Chrzęst objętych obręczami kół zagłuszył świergot ptaków. Wysoko nad głowami, nad domami i koronami drzew zapalały się poranne zorze. Przez cały dzień rąbali drewno. Najpierw, oczywiście, podpiłowali i pościnali dawniej juz wybrane drzewa. Starali się, by padały jak najbliżej wozu. Siekierami odcinali gałęzie. Nie korowali drzew, ale długie smukłe pnie popiłowali na czterometrowe kloce i za pomocą rąk, siekier i łomu ładowali je na wóz. Gałęzie układali nie opodal na stos, trzeba będzie przyjechać po nie innym razem. Zwijali się, przysiadali, pochylali, prostowali, rąbali, piłowali, ładowali, a kiedy koło ósmej zasiedli do śniadania, tryskał z nich i tchnął wokoło zapachem zdrowy męski pot. Tak byli pogrążeni w robocie, a robota tak ich rozgrzewała, że do tej pory nie odezwali się niemal ani słowem. - No, roboty nam ubywa - odezwał się w końcu Marcin Żądlica. - Nie musicie tak marszczyć czół i boczyć się. - Ależ tak! - zgodził się Samko. - Rzeczywiście! - odezwał się Walenty. Bracia spojrzeli po sobie, później przenieśli wzrok na ojca i nagle wszyscy uśmiechnęli się ledwie dostrzegalnie. I naraz każdy z nich popatrzył gdzieś pod nogi, w dół, na wieś, gdzie gorące słońce rozpędzało ostatnie strzępy mgieł. Zjedli w milczeniu, napili się zsiadłego mleka i znów chwycili się za siekiery i zabrali się do roboty. Koło południa wóz pełen był drewna, a więc nie biorąc juz nic do ust, zaprzęgli krówki do jarzma, porządnie przyhamowali koła i z wolna ruszyli w dół, doliną, nad Wag. Przy brodzie spragnione krowy zatrzymały się po kolana w wodzie i piły tak łapczywie, że aż im spęczniały zapadnięte brzuchy. - Wio! - odezwał się Walenty, który poganiał. - No, ruszcie się, ruszcie! - zachęcał krowy stary Żądlica. Krówki napięły się, zaparły nogami o żwirowate dno rzeki, przestąpiły kilka razy z kopyta na kopyto w miejscu, ale wóz ani drgnął. - No, popchnijcie trochę, na miłość boską, bo ugrzężniemy! - zawołał stary Żądlica i bez zwłoki sam naparł ramieniem na drabinę. Obok niego pchał Samko, a przy przednich kołach wysilał się Walenty. Nie bili krówek, nie połamali, na nich biczyska, nie kopali ich w słabiznę, tylko wszyscy trzej pokrzykiwali na nie z miłością, zachęcali je, skłaniali słowami do zwiększenia wysiłku - i rzeczywiście: wkrótce fura była na drugim brzegu. Wylali wodę z butów, wyżęli spodnie, poklepali krówki po grzbietach, pociągnęli je za uszy, podrapali po łbach i niebawem ruszyli w dalszą drogę. - Zostanę tu chwilę - powiedział Walenty. - Po co? - A pstrąga złowię! - Tego tylko brakowało! Żeby cię leśniczy przyłapał! - Nie bój się, ojcze. Będę uważał. - Nie zabaw długo - zgodził się Żądlica i rozejrzał się uważnie wokół siebie. - Idziemy! - Skinął na Samka i krowy znów poczłapały przed siebie. W wozie drabiniastym zatrzeszczało, drzewo zaskrzypiało, fura rozgadała się piskliwie na wznoszącej się nieznacznie drodze. Po półgodzince monotonnej, przerywanej coraz częściej jazdy, kiedy znaleźli się juz wyżej, na Gliniankach, zaczęli zjeżdżać szybciej, maszerowali raźniej... I gdyby znów nie przyhamowali kół i nie spętali nóg krowom, które już chciały zacząć wierzgać, mogliby się wraz z wozem wywrócić. Wjechali między pierwsze gminne obory i domy. Gęsi i kaczki rozbiegały się przed nimi. W gąszczach nad potokiem wróble najpierw ucichły, a potem rozpierzchły się na wszystkie strony. Spomiędzy gałęzi wierzbiny wyjrzało kilka dziecięcych głów i natychmiast rozległy się dwa-trzy jednakowe okrzyki: - Geografia się pali! Geografia się pali. Stary Marcin wzdrygnął się, gwałtownie zwrócił głowę w stronę zarośli i już już miał sięgnąć po najbliższy kij, i pobiec w kierunku, skąd rozległy się głosy. Ale tam, w krzakach, tylko gałęzie poruszały się gwałtownie, zabrzmiał piskliwy śmiech, słychać było ożywioną dziecięcą rozmowę, a w końcu wszystko pochłonęła wierzbina. Żądlica uśmiechnął się, ze zdziwieniem pokręcił głową, a potem wesoło strzelił palcami. Samko spojrzał na ojca badawczym wzrokiem. Kiedy dostrzegł jego dobrotliwy nastrój, i on się uśmiechnął. Spojrzeli po sobie i ruszyli wesoło za furą. Na podwórzec wjechali z wielką paradą. Pokrzykiwali, pohukiwali, pogwizdywali. Nim zdążyli wyprząc krówki, z domu wybiegły obie niewiasty. Matka, Rózia, niosła gorzałkę w butelce i kieliszki w ostrożnej dłoni. Młódka, Krystyna, dreptała boso z pękatym dzbankiem dobrze roztrzepanego mleka. W tej samej chwili akurat wpadł również Walenty. Uśmiechnął się tajemniczo i niepostrzeżenie wyciągnął zza koszuli trzy dorodne pstrągi. - Hoho! - wyrwało się z ust matki. - A to łobuz! - Ojciec uśmiechnął się. - A co miałem zrobić? - odezwał się Walenty. - Włożyłem rękę do wody, żeby ją sobie ochłodzić, a pstrągi mi same wcisnęły się między palce. Odpędzałem je nawet, wpuszczałem z powrotem do wody, ale one ciągle wracały do mnie. Gdybym ich nie wziął, może aż tu przybiegłyby za mną na ogonach... - Ty, ty, ty!... - Pogroziła Walentemu matka. Krystyna, słysząc opowieść brata, wybuchnęła takim śmiechem, że przechyliła dzbanek: chlusnęła zeń strużka mleka. Matka spojrzała na nią surowo, ale dziewczyna śmiała się nadal cichutko. - No, czemu nas nie częstujecie, niewiasty? - spytał ojciec Żądlica. - Głodni jesteśmy, spragnieni, a wy dwie stoicie tu, jakbyście w ziemię wrosły. I pstrągi trzeba będzie upiec! I to natychmiast! Słoninki nakroić! Matka nalała gorzałki do kieliszków, Krystyna zaś ugasiła pragnienie mężczyzn zsiadłym mlekiem. Kiedy podawała dzbanek ojcu, stary pochylił się do niej i surowo szepnął jej do ucha: - A kogoś to nad ranem wypuszczała ze swojego okienka? - Ja, tatku? - Krystyna zarumieniła się. - Lepiej cię od razu za mąż wydam, niżbyś mi tu miała sypiać z chłopakami! - Ojciec szturchnął ją w bok i natychmiast podniósł wysoko dzbanek z mlekiem: pił głębokimi łykami. Kiedy znów spojrzał na córkę, spostrzegł, że się wstydzi i zakłopotana unika jego wzroku. - No, nie ma o czym mówić, nie ma o czym mówić - powiedział pojednawczym tonem, podając córce dzbanek. - Poczęstuj innych. Pokrzepiwszy się, zaczęli „rozładowywać wóz. Układali pachnące kloce obok płotu, głaskali je i poklepywali jak miłego psiaka, pieścili się z nimi jak z pełnym ziarna kłosem. A kiedy ułożyli, znów sięgnęli po piły i siekiery. Samko i Walenty przydźwigali kozły, ułożyli na nich pierwszy kloc i zaczęli piłować go na polana. Ojciec przyniósł ze spichlerza drewniane kliny i miot. Położył na krzyż pierwsze dwa polana, w górne wbił siekierę. Pękło, nieśmiało odkryło swoje wnętrze. Ojciec włożył w pęknięcie drewniany klin, uderzył weń młotem i wówczas polano jęknęło głośno. Rozszczepiło się. Wkrótce rozpadło się na dwie połowy, gładkie i bez ostrych drzazg. Dopiero teraz Marcin Żądlica pochylił się gwałtownie nad dwiema połówkami przerąbanego polana i zaczął niecierpliwie przyglądać się im i obmacywać. - Chodźcie no tu i popatrzcie! Podeszli do ojca, pochylili się nad polanami. - Rzeczywiście, ten sęk wygląda jak ryba! - powiedział Samko z podziwem. - To ten malutki pstrąg, którego nie chciałem wziąć ze sobą! - Walenty próbował zażartować. - Widzicie, przybiegł za mną i ukrył się w polanie... Wszyscy trzej obmacywali sękatą rybę w polanie, ale nie była to ryba z krwi i kości, śliska i ruchliwa, z oczami, ogonem i płetwami, lecz tylko ryba drewniana, jednakże jak dwie krople wody podobna do prawdziwej. - Drzewo w drzewie! - powiedział Samko. - Zachorowało drzewko, zaczęło próchnieć... Gdybyśmy ścięli je za kilka lat, znaleźlibyśmy w nim dziurę, a w dziurze jeziorko pełne ryb... - powiedział Walenty. - No, ale ty zmyślasz, braciszku! Ale zmyślasz! - zaśmiał się Samko i dobrodusznie szturchnął brata. - Tatku, trzeba do szkół tego naszego gadułę posłać, do dobrej szkoły niech pochodzi, może tam trochę zmądrzeje! - Dobrześ to powiedział, jak mi Bóg miły - zaśmiał się Walenty. - Już tej jesieni pojadę! Co ty na to, tatku? - Jak postanowiliśmy, tak i będzie. Nie lubię zmieniać zdania. Zdasz maturę i pojedziesz! A teraz idziemy jeść! Od rana mi kiszki marsza grają. Chodźcie i wy, chłopaki... Po obiedzie dokończymy. - Zaraz, jeszcze tylko przepiłujemy ten kloc - zgodził się Samko. I podczas gdy chłopcy piłowali kloc na polana, Marcin Żądlica wszedł do kuchni. Pachniało w niej zupą grochową i smażoną rybą. Umył ręce, wytarł je do sucha i usiadł przy stole. Żona postawiła przed nim pełny talerz grochówki i położyła pajdę miękkiego chleba. Ścisnął chleb w palcach, powąchał i uśmiechnął się zadowolony. Wziął łyżkę i zaczął jeść. Smakowało mu. - Rybę weź sobie sam - powiedziała żona. - I chłopcy niech sami sobie wezmą. My obie z Krystyną obiecałyśmy pójść do Gunarów. Pomożemy im grabić za górką. Ryby są w piekarniku, mleko w spiżarni... Gorzałki też sobie możecie łyknąć... Znajdziesz ją pod schodami na strych... Tylko mi wszystkiego nie wypijcie! Trzeba trochę zostawić na jutro, bo gdybyście się tak wybrali kosić, znów musiałabym gorzałkę kupować, a już mi wstyd Gerscha prosić, bo nie wiem, czy mi da na kredyt... - Dobrze, dobrze! - mruknął Marcin nie przerywając jedzenia. - No, idźże juz sobie! - A gdybyście byli głodni - przerwała mu Rózia - to ukrojcie sobie słoniny, ale chleba też wszystkiego nie zjedzcie, bo do końca tygodnia jeszcze daleko... - Przecież mamy sobotę, ty gaduło! - zauważył Marcin. Żądlica. - Sobota, sobota, ale piec będziemy dopiero pod koniec przyszłego tygodnia, żebyś wiedział! I drzewo wszystko popiłujcie, porąbcie i poukładajcie tak, żeby nie przeszkadzało na podwórzu, kiedy będzie się siano wozić! My z Krystyną wrócimy dopiero wieczorem, a więc nakarmcie bydło i prosiętom dajcie żreć... - Idź już! - krzyknął Marcin i wtedy zakrztusili się i zaczął gwałtownie kasłać. - A dobrze ci, staruchu jeden! Tego tylko brakowało, żebyś się udławił! Rozgniewana Rózia odwróciła się i wyszła z kuchni. Marcin kasłał jeszcze chwilę, wytrzeszczał oczy, ocierał łzy, ale niebawem udało mu się kaszel powstrzymać i mógł zjeść resztę zupy. Podszedł do piekarnika i ręką położył sobie na talerzu pieczonego pstrąga, chyba najmniejszego. Wrócił do stołu, ujął widelec i nóż i zamierzał pstrąga przekroić na połowę, aby potem łatwiej mu było wyjąć szkielet i pozbyć się wszystkich ości. Lewą ręką dźgnął lekko widelcem pstrąga i wtedy okropnie się przestraszył. Ryba poruszyła się na talerzu. Pospiesznie cofnął widelec i spoglądał na pstrąga zdumiony. Nie zdołał się powstrzymać i po chwili znów rybę dotknął. Tym razem jednak pstrąg poruszył się tak gwałtownie, że wyleciał z talerza na stół, a ze stołu spadł na podłogę. I tam, daleko od talerza starego Żądlicy, zastygł w bezruchu. - Ależ ta ryba ma łaskotki! - wyrzucił z siebie zaskoczony Marcin. I natychmiast w poczuciu winy rozejrzał się wokół siebie, pochylił się, podniósł pstrąga, wsunął go do kieszeni i cały nieswój wyszedł z kuchni. Na schodach spotkał się z synami. Powiedział im, co mają jeść i gdzie potrawy znajdą, a sam ukradkiem zbliżył się do psa. Zawołał go do siebie, pogłaskał. Pies szturchał nosem kieszeń, w której pachniała ryba. Żądlica wsunął ostrożnie rękę do kieszeni, wyciągnął pstrąga i całego naraz wsunął psu do otwartego pyska. Pies już wbił w rybę zęby, kiedy Marcinowi wydało się, że jeszcze przed chwilą czuł w dłoni jej krótki ostatni dreszcz. Wrócił do kuchni; zobaczywszy, jak Samko i Walenty z apetytem jedzą rybie mięso, jak kilkakrotnie oblizują każdą ość, nagle się uspokoił. A może rzeczywiście wszystko mu się tylko wydawało? Czyżby zmysły zaczynały go już zawodzić? - Smakuje? - spytał. Obaj synowie przytaknęli żarliwie i mruknęli coś zgodnie pod nosem. - Wieczorem jest zabawa! - powiedział Walenty, przełknąwszy kęs. - I ciebie już stopy swędzą? Niedawno jeszcze miałeś smarki pod nosem, a tu nagle... Starszy syn Samko wybuchnął śmiechem. Śmiał się, coś tam bełkotał, żując jednocześnie rybie mięso. Białe i miękkie, mięciutkie, jeszcze jak mięciutkie rybie mięsko, rozgniatał je i obracał ruchliwym językiem, rozdrabniał podniebieniem, gryzł zębami i znów gniótł dziąsłami, a kiedy w końcu - rozmawiając i śmiejąc się - postanowił przełknąć, nagle otworzył szeroko usta. Rysy twarzy, delikatne, kapryśne i rozprężone uśmiechem, stężały, w oczach pojawiło się przerażenie i całe ciało stropione i przestraszone przyczaiło się na krześle. Z głębi gardła wydarł się młodzieńcowi jęk. - Co się stało? - Walenty podbiegł do niego, gwałtownie chwycił go za ramię i potrząsnął nim. - Ość w gardle, ość... - wyjąkał Samko. Zaczął się dławić, jakaś wewnętrzna siła napinała mu wbrew woli piersi brzuch, z ust ciekła ślina. Walenty wycierał ją chusteczką. - Wytrzymaj, wytrzymaj jeszcze trochę... - Stary Żądlica również podskoczył do syna i podawał mu kawałek twardszego chleba, który porwał ze stołu. - Masz, jedz to, może popchnie ość do żołądka... Samko z trudem, ostrożnie gryzł chleb, przełknął kęsy, po czym ze łzami w oczach pokręcił przecząco głową. - Na dwór z nim! - rozkazał ojciec i natychmiast chwycił go pod ramię i pociągnął na dwór, przed dom, na oświetlone blaskiem słonecznym schody. - Otwórz usta! No, otwórz szeroko! - polecił głośno. Samko stękając i jęcząc, otworzył szeroko usta. - Widzę ość, widzę! - krzyknął Żądlica. - Przynieś nożyczki! - zwrócił się do Walentego. Kiedy trzymał już nożyczki w ręku, rozchylił je nieco i zaczął wsuwać do szeroko otwartych ust Samka. Jednakże Samko ruszył gwałtownie głową i cofnął się o krok. - Do diabła! - ulżył sobie Żądlica. - Co wyprawiasz? - Niech mi tatko języka... nie utnie! - wyjąkał z trudem, zasłaniając sobie usta dłonią. - Nie bój się! - Ojciec dodał mu odwagi. Samko uwierzył i skinął głową. - Odchyl mu głowę do tyłu! - polecił ojciec Walentemu, a kiedy syn, wykonując jego rozkaz, ujął mocno w ręce głowę brata, operacja zaczęła się od początku. Rozchylone ostrza nożyczek z wolna wsuwały się w otwarte usta, po pewnym czasie zatrzymały się i po chwili znów się zamknęły. Wtedy ojciec delikatnie szarpnął ręką, wyciągnął nożyczki z ust: na ich końcu lśniła bielą rybia ość. - To dopiero były łowy! - ulżył sobie Żądlica. Spojrzał na Walentego i obaj uśmiechnęli się dumnie. Tylko Samko, zmęczony, usiadł i nieustannie próbował łykać i przełykać, jakby wcale nie wierzył, że ość została wydobyta. Wziął nawet ość w palce, obmacywał ją i obracał, tak że w końcu wyśliznęła mu się i spadła na ziemię, on jednak znów ją podniósł. Brat Walenty podszedł do niego z łyżeczką pełną miodu. - Przełknij to, dobrze ci zrobi! 2 Umęczony rybią ością Samko wśliznął się do rozległego pszczelnika na samym końcu ogrodu. Położył się na starej drewnianej, ale wygodnej kanapie, wysłanej owczymi skórami i dziurawymi płaszczami. W pasiece znajdowało się teraz tylko sześć uli, ale brzęczenie pszczół docierało tak głośno i monotonnie, że zmęczonego Samka wyraźnie usypiało. Mrugał ciężkimi powiekami, dwa czy trzy razy jeszcze na próbę przełknął ślinę, z niedowierzaniem chwycił się za gardło i nim usnął, przemknęła mu przez głowę przerażająca myśl: gruba i ostra rybia ość przebija mu ściany gardła, krew z rany płynie, tryska na zewnątrz, ale przede wszystkim do wewnątrz, w głąb gardła, a on dusi się i dusi, i krzyczy: „Ratunku! Na pomoc! Nie mogę oddychać, nie mogę krzyczeć!... Ratunku! Na pomoc!” Z przestrachem na twarzy ocknął się na moment, uświadamiając sobie, że zaledwie przed chwilą omal nie zadusił się własną ręką, i wówczas pomyślał: „Gdybym tak był sam z tą ością w gardle, jak Boga kocham, kto wie, czyby mnie nie zadusiła?!” Wymacał ość w kieszeni spodni, wyciągnął ją, obejrzał, oblizał, wbił w nią na próbę zęby i schował ją z powrotem do kieszeni. Dopiero teraz, zadowolony i uspokojony, usnął głębokim snem. Spałby tak być może bardzo długo, może spałby aż do następnego dnia, gdyby mu nie dokuczały zabłąkane pszczoły. Siadały mu na czole, łaziły po twarzy i po ciele, jedna z nich zajrzała nawet do owłosionej dziurki nosa. Siedziała tam dopóty, dopóki głęboki i spokojny oddech nie wciągnął jej do środka. Na poły uwięziona w dziurce od nosa Samka pszczoła rozgadała się głośno swoim pszczelim językiem. Brzęczała, usiłując ratować swoje życie machała skrzydełkami, drapała nóżkami, aż wreszcie Samko głośno kichnął. Pszczoła wyleciała na kanapę. Samko ocknął się na chwilę, podrapał się dłonią w swędzący nos, obrócił się na prawy bok i znów zapadł w coś w rodzaju półsnu, półjawy. Słyszał brzęczenie pszczół i much, czuł, jak łażą mu po rękach, ale nie chciało mu się zrobić najmniejszego nawet ruchu. I właśnie wtedy wydało mu się, że z największego ula wyjrzała spod pokrywy wielka pszczoła-matka, popatrzyła na niego swoimi pięcioma oczami, wysunęła ku niebu spośród szczęk długi języczek, poruszyła czułkami i uśmiechnęła się do niego całą głową. - Chodź, chodź, połóż się koło mnie, połóż się ze mną! - odezwała się do Samka pszczoła-matka i uśmiechnęła się do niego uwodzicielsko. Z dziesięciu par oskrzeli po bokach swojego pszczelego ciała wydzieliła oszałamiający, kolorowy zapach, kuszący, wabiący, przenikliwy. - Nie! Nie! Boję się! Boję się! - krzyczał Samko i wił się spazmatycznie na kanapie. Matka-pszczoła roześmiała się tylko pogardliwie. Pokrywa ula zaczęła się z wolna unosić i wokół matki zgromadziła się wkrótce cała dziesięciotysięczna pszczela rodzina. Matka-pszczoła nagle spoważniała i swoim skomplikowanym urządzeniem gębowym, trąbką i językiem, odezwała się cicho: - Ja, Samku drogi, jestem tysiącletnią pszczołą-matką. Ja jednak nigdy nie umieram: żyję i mieszkam w ulu będąc wieczną. Wiem wszystko o twoich przodkach, o tobie, o was wszystkich i będę wiedziała wszystko o twoich dzieciach, wnukach i prawnukach... Tysiące moich robotnic dzień w dzień przynoszą mi wiadomości... Mnie powinieneś wziąć za żonę, żyłbyś ze mną tysiąc lat... Mnie powinieneś wziąć za żonę... Samko wzdrygnął się i gwałtownie usiadł. Spojrzał na ule przed sobą, ale nic szczególnego w nich nie zobaczył. Przetarł oczy i popatrzył raz jeszcze. Potem wstał, podszedł do jednego z uli, podniósł pokrywę i spojrzał na pszczoły. Mrowiły się, roiły, brzęczały i huczały. Dojrzał wśród nich ogromną pszczołę-matkę, pełznącą leniwie po ciałach trutni i robotnic. Jakiś gniew w niego wstąpił, zaczął więc wybierać z ula całe garście pszczół, ważył je w dłoniach, przyglądał się im i kładł z powrotem. I w jednej z garści dostrzegł przewalającą się pszczołę-matkę. - A więc to ty mi dokuczałaś? - odezwał się do niej. - To ty nie dawałaś mi spokoju? Wystarczy ścisnąć cię dwoma palcami i... A gadasz, żeś wieczna, żeś tysiącletnia! Rzucił pszczoły do ula, przykrył je pokrywą i dopiero teraz zdumiał się, że żadna go nie użądliła. Obejrzał obie ręce, nie mogąc ukryć zdziwienia, a że właśnie wówczas ktoś lekko zapukał w drzwi pszczelnika, natychmiast o pszczołach zapomniał. Zapomniał może dlatego, że się przestraszył, a przestraszył się dlatego, że do drzwi pszczelnika nikt nie pukał. Nie, to nie ze strachu - usiłował się zawstydzony usprawiedliwić - to tylko i wyłącznie z niecierpliwości. Do pasieki zajrzała młodziutka Maryśka Dudaczówna, która zobaczywszy osłupiałego Samka, krzyknęła tylko i natychmiast przymknęła drzwi. - Maryśka! - zawołał Samko. Podbiegł do drzwi, otworzył je szarpnięciem i chciał gwałtownie wypaść i pobiec za uciekającą dziewczyną, ale natychmiast zatrzymał się, jakby go w ziemię wkopano, bo Maryśka stała ledwie dwa kroki od niego. - Wejdź - zaprosił dziewczynę do środka. Przez chwilę wahała się, potem jednak weszła. Zatrzymała się pośrodku, przeczesała ręką włosy i uśmiechnęła się miło. - Szukałaś mnie? - spytał. - Nie wiedziałam, że tu jesteś! - To czemu pukałaś do drzwi? - Aby dodać sobie odwagi! - I pomogło? - Samko roześmiał się. - Pomogło - powiedziała Maryśka. - Widziałeś, otworzyłam... - Nie usiądziemy? - Ujął ją delikatnie za rękę i pociągnął lekko w stronę kanapy. Nie opierała się. Usiedli blisko obok siebie, dotykali się udami i łydkami i wciąż jeszcze trzymali się za ręce. Obydwoje zaczęli szybciej oddychać, jakby dlatego, że spoglądali sobie w oczy z takim pożądaniem. Maryśka opuściła powieki dopiero wówczas, kiedy dotknął palcami jej wargi, a później unoszących się w oddechu piersi. Nagle przywarła do niego, on zaś ścisnął ją mocno. Uszczęśliwiona westchnęła. - Samku, mój drogi - szepnęła żarliwie i zaczęła całować jego pierś i szyję. Ścisnął ją ponownie i przytulił się do niej namiętnie, gorąco. Całował jej powieki, usta, wargi. Całował jej szyję, ramiona, piersi. A kiedy położyła się obok niego na kanapie, szepnął jej do uszka: - Chcesz, Maryśka? Chcesz dzisiaj? - Dzisiaj? - spytała zdumiona, ale nie opierała się. Kochali się, jakby ich szał ogarnął. Trudzili swoje piękne ciała i gwałtownie je poznawali. Wibrowali w rytmie brzęczenia pszczół, choć nie zdawali sobie sprawy z tego, że do nich dociera. Prężność i gładkość ich skóry, śmiałość, z jaką ze sobą obcowali, instynkt zachowania gatunku - wszystko to wywoływało w nich coraz gwałtowniejsze pożądanie, przenikającą każdą tkankę rozkosz i bezgraniczne szczęście. Wchłaniali zapach swoich ciał, swoich oddechów, swojego miłosnego potu, a wszystko to przemieniało się w coraz to nową i nową miłość... A potem uspokajali się z wolna. Długo leżeli obok siebie bez ruchu i wiele czasu minęło, nim ich oczy znów zaczęły widzieć, a uszy znowu słyszeć. - Dlaczego jest tak, jak jest? - spytała Maryśka po dłuższej chwili. - A jak jest? - Dobrze, gdy jesteśmy razem! - Kocham cię! - powiedział Samko. - Czy zawsze nam będzie tak? - spytała Maryśka. Siedział i nie odpowiadał, a zresztą ona wcale nie nalegała. 3 Stary Marcin Żądlica (a właściwie to dlaczego stary, ma przecież dopiero pięćdziesiąt jeden lat) zamierzał się po obiedzie zdrzemnąć, ale cały czas leżał z otwartymi oczami. Słyszał, jak synowie zaczęli znów piłować kloce, i mówił sobie, przekonywał się, że powinien wstać, pomóc im, ale właśnie teraz wylegiwanie się zaczęło sprawiać mu największą przyjemność. Było mu naraz tak dobrze, tak czul się słaby i ociężały, że zaczął sam sobie zazdrościć. Zazdrościł sobie, zazdrościł i wkrótce stał się zazdrosny o siebie. Zawsze, ilekroć czuł się tak jak teraz, a nie zdarzało się to często, myślał tylko o rzeczach dobrych, o pięknych i przyjemnych wydarzeniach i doznaniach swojego życia. I teraz wyłonił się z jego pamięci ów dzień, kiedy wybrał się na budowę do Debreczyna. Oczy mu się kleiły i zdrzemnął się chwilę, ale wkrótce poderwał się i ocknął. Śniło mu się, że wielką piłą tnie na pół wieloryba... Ale nie, skądże znowu... to chłopcy piłują kloce na podwórzu... Teraz już nie chciał usnąć... Piłują, rąbią siekierami, stukają. Polana padają na ziemię niczym smocze zęby czy kły słoniowe i w miejscu przecięcia polśniewają bielą. I pachną, Boże, jak one pachną! Woń niesie się ponad roślinkami aż do ławki, na której Żądlica zmaga się ze snem. Drewno pachnie jak słodkie placki. Co tam słodkie placki! Jak pączki! Kiedy jadł je po raz ostatni? Czyżby naprawdę wówczas, kiedy dawno, przed dziesięcioma laty, wybrał się na murarkę do Debreczyna? Rózia mu wtedy zapakowała do plecaka kilka pączków? A może mu w tym plecaczku pobrzękiwały na plecach jedynie narzędzia murarskie? Nie, była tam słoninka, cebula, chleb, a w pudełeczku, w malowanym pudełeczku panoszyły się pękate pączki, bo szedł w świat, na wander. Marcin wówczas, przed wyprawą do Debreczyna, objął żonę Rózię, wycałował ją, wyściskał, wziął w ramiona i może nawet zapomniałby się z nią w jakimś ciemniejszym kącie, ale przyszła kolej na dzieci. Lepiły się do niego i jedno przez drugie, a drugie przez trzecie szeptały mu na ucho, co ma im ze starego i sławnego Debreczyna przywieźć. Naobiecywał tego wszystkiego tyle, że gdyby chciał choćby tylko w połowie dotrzymać słowa, musiałby w Debreczynie wynająć furę z woźnicą. I tak, uginający się pod ciężarem obowiązków, ale lżejszy o obietnice, ruszył w kierunku na Szczerbę, gdzie zamierzał wziąć sobie kolegę do pomocy, wsiąść do pociągu do Koszyc, a stamtąd wybrać się już wprost do wyśnionego miasta. Żona i dzieci odprowadzały go dobry kawał drogi. - Biedujcie tu, moi drodzy, biedujcie, ale wytrzymajcie do mojego powrotu. Potem będzie lepiej. Przyniosę pełen plecak pieniędzy i zaraz wybierzemy się do Świętego Mikołaja na zakupy. Co tam Święty Mikołaj! Skoczymy też do Rużomberka, do Świętego Marcina, a może nawet do samej Żyliny, tam są sprytni Żydzi i sklepy mają pełne towarów z całego świata. Tam ci, Róziu, kupię taką piękną chustę, że pszczoły i ptaki będą na niej siadać! A wam, dzieci... Ach, wam kupię... dla każdego z was konia na biegunach i tyle cukierków, że będziecie mogli wśród nich spać. Słuchajcie tylko dzieciątka moje miłe, swojej dobrej mamusi, pomagajcie jej obrządzać krówki, pszczółki i kurki. A ty, moja Róziu najmilejsza, niczego się nie bój! Pola obsiane, trawa ledwie żabie po oczy, a więc ja mogę przez dwa miesiące murować jak muł! A potem wrócę do domu i zrobię, co trzeba. I pomyślcie o mnie, kiedy wieczorem będziecie gasić lampę naftową. - Ach, ty stary wariacie! - westchnęła Rózia, ale miała łzy w oczach. Ruszył raźnym krokiem i niebawem minął Wschodnią, za nią zaś skręcił w lewo: przeszedł przed nadważańskie łąki i tam omal nie oniemiał ze zdumienia. Między kopczykami i jałowcami wydobywały się spod ziemi prawdziwki niczym jagnięta, choć była dopiero wiosna. Nie mógł uwierzyć własnym oczom i chodził tylko między tymi grzybami, które niekiedy wyglądały spod ostatnich spłachetków śniegu. Chodził, kroczył, kręcił się i wciąż go coś kusiło i ciągnęło do doliny potoku i doliną potoku wprost do rzeki. Oho, oniemiał po raz wtóry, przecież to Hybica, a ja kręcę się dokoła, a niech to licho porwie! Włóczył się tak do wieczora, a kiedy zapadł zmierzch, oniemiał ze zdziwienia po raz trzeci. Przy jakimś czarnym otworze przykucnęła jego dawna ukochana, Żela Matlochówna, która dotychczas nie wyszła za mąż i została starą panną. Kiedyś widywali się częściej, chodził do niej po kryjomu przynajmniej raz w tygodniu. Wystarczyło pod wieczór w drodze na kieliszeczek czy po tytoń zapukać w umówiony sposób do jej drzwi - i Żelka skwapliwie otwierała. Może i dlatego, że go chętnie widywała. Przy jej tu i ówdzie miękkim, przeważnie jednak prężnym, wyrobionym jak ciasto i wytrwałym ciele tracił nieraz resztki wstydu. Po raz pierwszy poznał Żelkę bliżej dopiero wówczas, kiedy był już - a jakże! - zaręczony z Rózią Siankówną. Działo się to dawno temu... Był właśnie koniec sierpnia. Chciał dokończyć koszenie łąki w Chopcu, a więc wracał do domu całkiem już po ciemku. Za Leszczynami odpoczął sobie przy źródełku z garnuszkiem, napił się do syta, skręcił sobie nawet papieroska, bo nie chciało mu się jakoś ruszać z miejsca. Zapadał zmrok, ściemniało się, dokoła zaczęły odzywać się nocne ptaki. I nagle rozchyliły się krzaki naprzeciwko i wyszła z nich Żelka Matlochówna. Wzdrygnęła się, kto wie, czy nie na pokaz tylko, na jego widok, ale natychmiast uśmiechnęła się, zdjęła z ramienia grabie i położyła je obok jego kosy. - Zastawiłeś trochę dla mnie? - spytała żartobliwie. - Możesz się nawet wykąpać! - Zimna? - szepnęła dociekliwie. - Zimna! - przytaknął. - To dobrze - westchnęła i wczepiła ręce w sukienkę, jakby ją chciała zerwać z siebie. - Płonę od żaru, a w środku jakby ogień się palił... Ledwie to powiedziała, juz położyła się na brzuchu koło niego i zaczęła zachłannie pić. Spódniczka się jej przy tym podwinęła wysoko nad kolana i w wieczornym półmroku zalśniła gwałtownie biel jej mocnych ud. - Rzeczywiście zimna - Przestała na chwilę pić, oderwała usta od wody, uśmiechnęła się do niego i spojrzała mu miłośnie w oczy. Potem jakby się zawstydziła, pochyliła głowę nad źródełkiem, zdmuchnęła jakiś listek z tafli i znów zaczęła pić. Sam nie wiedział, jak to się stało, ale jego ręka dotknęła jej bielutkiego uda. Żelka krzyknęła, jakby ją oparzył. Zerwała się i usiadła. Tkwili niemo naprzeciw siebie przez dłuższą chwilę, spoglądali sobie w oczy i nagle, ledwie ręce ich się dotknęły, objęli się mocno i z jękiem rozkoszy runęli w trawę nie opodal źródełka. Kręcili się, przewracali, kotłowali, katulali, wiercili i kochali tak zapamiętale, że wypluskali i wychlapali wszystką wodę z sadzawki. Kiedy potem zmęczeni, ale szczęśliwi chcieli się napić, na dnie została tylko mała mętna kałuża. Bez słowa wstali i spragnieni ruszyli do domu. Za stodołami, przy pierwszej opuszczonej studni napili się do syta chłodnej wody i w miłosnym upojeniu powtórzyli na porębie raz jeszcze wszystkie pieszczoty i kochanie. Później spotykali się coraz to rzadziej i rzadziej, a kiedy Marcin Żądlica ożenił się, rzadko kiedy, kiedy zaś przyszły na świat dzieci, niemal wcale. Teraz w tym czarnym otworze Żelka po tylu latach znów uśmiechała się tak jak ongiś przy źródełku. - No chodź! Chyba się mnie nie boisz? - zagadnęła zdumionego Marcina Żądlicę, kiedy zakłopotany stał niczym słup soli. - Co tu robisz? - spytał głośno, by dodać sobie odwagi, bo nie tylko ta czarna dziura go odstręczała, bał się jej po prostu, a Żelka także wydawała mu się jakaś dziwna, niezwykła. - Czekam na ciebie! - Żelka roześmiała się. - Na mnie? - Na ciebie! - Idę do Szczerby, a potem wybieram się do Debreczyna... - Pójdziesz, pójdziesz i trafisz, gdzie trzeba, ale przedtem musisz zagrać ze mną w karty! - W tej dziurze i takich ciemnościach? - Zapalimy tam sobie światło! - zaśmiała się Żelka. - Chyba nie odrzucisz, drogi Marcinku, zaproszenia i spełnisz skromną prośbę swojej starej przyjaciółki Żelki? Marcin ukłonił się, jakby dziękując za zaproszenie, i ruszył do Żelki, która uprzejmymi ruchami rąk wabiła go i kusiła w ciemny otwór. Zanurzyli się nagle w mrok, ale po chwili błysnęło światło i nad ich głowami zapaliła się lampa naftowa. W małym, przytulnym pomieszczeniu bez okien, z niewielkim otworem w suficie, stał stół, dwa krzesła i szeroka prycza wysłana różnokolorowymi kilimami domowej roboty. Marcin zrzucił plecak z ramion. Narzędzia murarskie zabrzęczały w nim głośno. Żelka pochyliła się i wyciągnęła spod posłania dzbanek i dwie gliniane czarki. Zręcznymi rękoma wyciągnęła z szyjki dzbanka drewniany korek i nalała do czarek pachnącej ostro gorzałki. Spojrzeli na siebie i wypili bez słowa raz, drugi i trzeci raz, a w końcu czwarty. Dopiero wówczas Żelka zatkała dzbanek korkiem i wskazała palcem plecak. - A na zakąskę nic się nie znajdzie? Marcin rozwiązał plecak i wykładał na stół chleb, słoninę, cebulę i pachnące pączki. Z kieszeni wyjął składany kozik z rzeźbioną drewnianą rączką, otworzył go i podał Żelce. - Jedz, ile chcesz. - A ty? - Tylko odrobinę! Siedli przy stole naprzeciwko siebie, jedli, popijali gorzałkę i Marcin niekiedy spoglądał przez otwór w suficie na gwiazdy, którymi usiane już było całe niebo. Kiedy podjedli sobie i wypili pierwszy dzbanek gorzałki, Żelka bez zwłoki wyciągnęła drugi. Dobrze już sobie podchmieliwszy, zaczęli grać w karty i grali długo i z zapałem... Aż tu nagle za plecami Marcina rozległy się nieprzyjemne, zgrzytliwe dźwięki. Odwrócił głowę i z przerażeniem stwierdził, że czarne wejście za jego plecami zmniejsza się. Zerwał się i chciał wybiec, jednakże otwór był już tak mały, iż nawet ręki nie mógł weń wsunąć. - Uspokój się i nic się nie bój - odezwała się Żelka. - To tylko wieloryb zamknął paszczę. - Co ty wygadujesz?! - ofuknął ją. - Jakiż znowu wieloryb? - Ano zwyczajny wieloryb! - Żelka wybuchnęła śmiechem. - Jesteś w brzuchu wieloryba! Spróbuj sięgnąć ręką dokoła siebie! Jak pozbawiony zmysłów przyskoczył do ściany i zaczął ją obmacywać rękoma. Jego palce zanurzyły się w prężnym rybim ciele, a kiedy przypadkiem trafił na żyłę, poczuł tętno rybiej krwi i puls rybiego serca. Bezsilnie opuścił ręce wzdłuż ciała. - Nic się nie bój, mój kochany Marcinku - roześmiała się Żelka, przyglądając mu się z rozbawieniem. - Ryba musi kiedyś otworzyć paszczę, a wówczas z niej wyskoczymy. Na razie mamy czym oddychać, co pić i co jeść, więcej, jest tu też łóżko i są karty, możemy bawić się, ile dusza zapragnie! Chodź tu, no, chodź tu i już się nie bój! Nuże, no!... Podszedł do stołu i wypił pełną czarkę gorzałki, którą mu Żelka podała. Wzdrygnął się ze wstrętu, ale uspokoił się. - Aleś mnie urządziła! - Spojrzał na uśmiechającą się Żelkę. Patrzył na nią długo i w końcu sam się roześmiał. - Rozdawaj! - rozkazał jej, popluł sobie w dłonie i energicznie i żwawo zasiadł do stołu. Grali, pili, jedli, spali i rozmawiali. Długie godziny mijały niczym sekundy. Sekundy trwały tak krótko, że właściwie wcale ich nie było. Po jakimś czasie, kiedy wydawało się już, że Marcin Żądlica pogodził się ze wszystkim, że się chyba przyzwyczaił, zaczął częściej spozierać za siebie, czy aby potwór nie otwiera paszczy. Przyszedł już jako tako do siebie, strach minął, zaczął więc ostrzej na Żelkę napierać. - Słuchaj no, ale mnie nie oszukuj! - odezwał się ostrożnie znad kart. - Skądże się tu, do licha, wziął wieloryb? Ha?! - Hi, hi, hi, hi... - Żelka zaczęła chichotać. - Ja cię nie oszukuję, ciągle ci jestem wierna... To ty mnie oszukałeś, ty się ożeniłeś, ty mnie opuściłeś, porzuciłeś... - Nie bredź! - ofuknął ją Marcin ostro. - Odpowiedz na moje pytanie! Skąd wziął się tu wieloryb? - Co za tępa pała! A wyrzuciło go ze Szczyrbskiego Jeziora! - No, no, no... - dziwił się Marcin. Machnął tylko ręką i zamyślił się głęboko, i rzeczywiście, po chwili wszystko wydało mu się możliwe. Żyła sobie, całe wieki mieszkała w jeziorze ryba, rosła, rosła i pewnego dnia przybór wody ją wyrzucił... Marcin pokręcił głową, raz, drugi, w zakłopotaniu podrapał za uszami, wsunął palce we włosy, poczochrał i dalej grał w karty. „Stracę wprawdzie dzień-dwa - pomyślał - ale to nic, kolega w Szczerbie poczeka na mnie, a potem bez zwłoki wyruszymy do Debreczyna. Będziemy pracować od rana do wieczora, żeby nadrobić to, cośmy stracili. Tak, ręce sobie przy murarce urobię po łokcie, ale zarobię, ile zdołam, i nie zamierzam wydać niepotrzebnie ani grosza, nie będę się upijać, zadawać z kobietami lekkich obyczajów i nikomu nie pożyczę ani grosza! A po powrocie do domu, po powrocie kupię owcę i barana. Za rok będziemy mieli trzy owce i barana, potem sześć, dziewięć, a za dziesięć lat całe stado... Sprzedam stado i dokupię jeszcze kawałek pola...” Długo by tak jeszcze nasz Marcin mędrkował, gdyby go coś porządnie nie potrąciło, tak że omal nie spadł z krzesła. I z Żelką działo się to samo. Jakaś nieznana siła, której towarzyszył huk i szum, szarpała wielorybem, rzucała nim z miejsca na miejsce, aż w końcu wieloryb jęknął głośno z bólu. - Co się dzieje? Sądny dzień? - krzyczał Marcin i stropiony położył się na rybiej podłodze, bo tam najmniej nim rzucało. Żelka położyła się obok niego, przywarła biodrem do jego biodra i mocno ściskała w swojej ręce jego rękę. - Śnieg w Tatrach topnieje - wrzeszczała mu Żelka do ucha. - Przybór wód porwał wieloryba i płyniemy Hybicą do Wagu, z Wagu do Dunaju, a Dunajem do morza! - Ach, tylko nie to! - westchnął Marcin i Żelka zasłoniła mu ręką usta. Wbił zęby w jej palce, a kiedy je puścił, jej ręka pogładziła go delikatnie po policzku. Ani się spostrzegli, kiedy w tym zamieszaniu i harmiderze zaczęli się ściskać i całować. Pieścili się i kochali, aż w końcu usnęli. A kiedy obudzili się, wszędzie panował spokój i cisza. Wieloryb nie poruszał się, lampa naftowa nad głowami świeciła równiutko. Podnieśli się z miękkiej rybiej podłogi, przekąsili, napili się po czarce gorzałki i znów zaczęli grać w karty. Grali chyba z godzinę, kiedy z zewnątrz dobiegła ich wrzawa, ludzkie głosy, krzyki, wrzask dzieci. Uradowali się usłyszawszy, że mężczyźni znoszą piły i siekiery. A kiedy ludzie zaczęli wieloryba rżnąć i rąbać, Marcin i Żelka z godnością trwali na swoich miejscach, niewymuszenie grając w karty i dojadając z wolna ostatnie kęski pączków. Aż tu naraz mężczyźni wyłamali cały bok wieloryba i do jego wnętrza wtargnął gwałtowny blask poranka. W powodzi światła rozpłynął się płomyczek lampy naftowej. Blask wdarł się do brzucha wieloryba, ale mężczyźni, którzy to sprawili, zastygli w niemym podziwie na dworze. Marcin obejrzał się i niemalże dech mu zaparło w piersiach. W otworze wyrwanym w boku wieloryba widział przed sobą swoich kolegów: Nadera, Gunara, Dulę i Cyprycha. A za nimi Żyda, karczmarza Gerscha, ewangelickiego pastora Kreptucha, katolickiego proboszcza księdza Domańca, innych mężczyzn, kobiety i dzieci, wśród nich własne potomstwo, i - jak mi Bóg miły - swoja żonę Rózię. Kiedy wychodzili przez otwór z wieloryba, kolana się pod nim ugięły i zatrzymał się niepewnie. Rózia rzuciła się do niego z otwartymi ramionami, ale kiedy zajrzała do wnętrza wieloryba i zobaczyła tam pijaną Żelkę i całą resztę, gwałtownie opuściła ręce, podskoczyła do Marcina, spojrzała na niego i wycięła mu siarczysty policzek. - A więc to jest ten twój Debreczyn?! - krzyknęła z wściekłością. Najstarszy syn Marcina, Samko, nadbiegł ostatni i zdumiony spytał dzieci: - Co się tu dzieje? - Ojciec ci się urodził! - odparły dzieci. Rodzeństwo Samka, Krystyna i Walenty, rozpłakali się, ale ludzie dokoła zaczęli do siebie mrugać, dusić się ze śmiechu i w końcu rozrechotali się wszyscy. Wśród śmiechu i rechotu uwijała się przede wszystkim Rózia, dumna z siebie, że hej. Uczciwie sprała Marcina, a on na oczach całej wsi wcale się nie bronił, do woli wytargała za włosy pijaną Żelkę i porządnie ją sprała. Im bardziej się Rózia uwijała, tym większy śmiech rozlegał się wokoło. Marcin jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że wezbrana rzeka wyrzuciła ich wprost na rynek w Hybach. Ukradkiem też przyjrzał się wielorybowi. Tymczasem śmiech ucichł. Rózia zmęczyła się i Marcin zaczął się witać z dziećmi, kolegami i resztą obywateli. Pytaniom nie było końca. Żeby zebranym na wolnym powietrzu nie umknęło ani jedno słowo, wszyscy mężczyźni wcisnęli się do karczmy Gerscha. Karczmarz podawał dziś wprawdzie tanią gorzałkę, ale za darmo. Mężczyźni skupili się wokół Marcina, który zaczął opowiadać, jak to wybrał się pieszo do Szczerby, do kolegi, ale na błoniach zdumiała go obfitość prawdziwków i zaczęło go ciągnąć w dolinę... A tam... Głośno trzasnęły drzwi. Marcin przestał opowiadać i podniósł głowę. W drzwiach stała Rózia z dziećmi i niemal szeptem, ale tym bardziej surowo powiedziała: - Marsz do domu! Marcin wstał, mężczyźni próbowali go zatrzymać. - Przyszłym razem! Przyszłym razem! - obiecywał. Poszedł. W domu - po długich prośbach - pogodził się z Rózią. W końcu była nawet zadowolona, bo jak Marcin sprzedał połowę rybiego mięsa, jaka mu się z wieloryba należała, zapłacili wszystkie długi w sklepiku i w karczmie, zaopatrzyli się w towary i zostało jeszcze na barana, którego sobie kupili... W tym brzuchu wieloryba musiały jednak panować nie lada chłody, bo Marcin dostał porządnego kataru i przez cały tydzień nic tylko kichał i kichał. Smarki omal go nie zadusiły i kapało mu z nosa, jakby za karę... Nawet teraz jeszcze kichnął. I po chwili jeszcze raz. Obudził się. Usiadł i usłyszał, jak chłopcy, Samko i Walenty, wciąż jeszcze piłują kloce. Wstał, napił się letniej wody i popatrzył na synów, którzy zwijali się przy robocie. Zatrzeszczało mu w głowie i czuł, jak krew tętni mu w skroniach. - Ryby, ryby, nic tylko ryby - mruczał. - Do licha z rybami! Ażeby je wszystkie diabeł pożarł wraz z ościami!... Ażeby je piorun spalił! Ażeby je jasna cholera! A może to rzeczywiście zły znak? Kiedy człowiekowi śni się woda i ryby, z całą pewnością czekają go jakieś kłopoty z babami. Czyżby Rózia spodziewała się dziecka?! A może to Żelka urodzi moje małe? Ażeby wszystkie ryby szlag trafił, żeby je pokręciło, żeby im wszystkie płetwy zdrętwiały, a bodaj je, bodaj im woda zaśmierdła! Marcin Żądlica podniósł się ciężko, przyczesał w lustrze włosy i wcisnął kapelusz na głowę. Ostrożnie wyszedł z domu. Usiłował wymknąć się z podwórka niepostrzeżenie, żeby go synowie nie widzieli. Wydawało się, że już, już mu się to udało, kiedy nagle dobiegł go głos Walentego. - A dokąd to się wybierasz, tatku? - Tytoniu mi zabrakło - rzucił przez ramię i zatrzymał się. - Naprawdę nie chcesz, żebyśmy dziś poszli na zabawę? - Ależ idźcie, idźcie...! - Uśmiechnął się. - Do wieczora na pewno poradzicie sobie z drzewem! Pomogę wam, jak wrócę! - dodał obiecująco. - No, a gdybyście nie skończyli roboty, będziecie musieli wziąć się w najgorszym razie do tego w przyszłym tygodniu - zgodził się pojednawczo. Chłopcy wymienili zdumione spojrzenia i nawet nie zdążyli mu odpowiedzieć, tak szybko zniknął im z oczu. Żelkę Matlochównę spotkał w ogrodzie. Oparł się o płot, przesunął kapelusz na tył głowy i zagadnął ją wymijająco: - Żelko, przyjaciółko miła, a jesteś ty w porządku? Podniosła głowę znad kwiatów, spojrzała na niego zdumiona, a w końcu wyprostowała się. Podeszła do niego na dwa kroki i zatrzymała się. Obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. - Piłeś! - oburzyła się na niego. - Czemu robisz na złość i gniewasz dobrych ludzi... - Co też ci do głowy przychodzi?! - zaprotestował z zakłopotanym uśmiechem. - Pytam się tylko, czy jesteś zupełnie w porządku? - A dlaczego miałabym nie być? - dziwiła się Żelka i przyjrzała mu się badawczo. - Słuchaj no, daruj mi to, co ci powiem - zaczął się certować - ale chciałbym tylko wiedzieć, Żelko moja miła, czy ty nie jesteś w tym, no, do licha, czy nie jesteś w błogosławionym stanie...? - Rany boskie! Ja? - jęknęła zdumiona Żelka i upuściła kwiat na ziemię. - Wiesz, coś mi się wydaje, żem się z tobą przespał! - wyrzucił Marcin z siebie już bez skrępowania. - Ach, ty stary ośle, pokrako i niedorajdo - wrzasnęła na niego, jak tylko się opamiętała. - Ty draniu i rozpustniku, przecież tyś już u mnie od lat nie był! Rozum ci się mąci, a możeś go już całkiem postradał? Ty, ty, ty, ty geografie! Głupiec! Geografia ci się pali! Znikaj mi z oczu! Już cię tu nie ma! - I ty się wynoś, i ty, durna, ty ścierwo! Do śmierci już na ciebie nie spojrzę! Obrócił się na pięcie i zaczął się wycofywać. Musiał zresztą, bo Żelka zaczęła w niego rzucać ziemią, nic cięższego nie mając pod ręką. Złościła się i gniewała. Poczuł się raźniej, kiedy w końcu ukrył się między domami. Było mu smutno na duszy, jakby przeżył wielkie rozczarowanie. W domu zaszył się w swoim kącie, wśród książek geograficznych i map, drukowanych po słowacku, po czesku, po węgiersku, po niemiecku, po polsku, po rosyjsku... Zaczął je wertować i nagle poczuł taki żal, że łzy napłynęły mu do oczu. Westchnął głośno: - Ach, Madagaskarze, Zanzibarze, kraju mój, jakżeś mi drogi!... A ty, moja geografio, ciebie już nigdy z rąk nie wypuszczę, tylko ty pozostałaś mi wierna! Ciebie pochowają wraz ze mną! Ach, Cejlonie, Jawo, Australio! 4 Dla miejscowej drużyny strażackiej nie lada jaką przyjemność stanowiło urządzenie przynajmniej raz w roku, zazwyczaj na świętych Piotra i Pawła, zabawy strażackiej, o której głośno było w bliskiej i dalszej okolicy, i na którą tłumnie się schodzono. Także i w tym, tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku, nie znaleziono żadnego powodu, żeby z tego miłego zwyczaju zrezygnować. Umundurowani strażacy już od południa przyozdabiali największą salę w karczmie Gerscha, gdzie mogło jednocześnie tańczyć co najmniej sto par, a prócz tego jeszcze stu ludzi mogło się przyglądać, a na dodatek trzydziestu chłopa mogło popijać przy szynku. Hybianie jakby od dawna już wiedzieli, skoro tylko zaczęli budować tę miejską gospodę, którą tymczasowo wydzierżawiono Gerschowi, że będzie się tu musiała nieraz pomieścić cała prawie gmina. Dlatego prócz mieszkania dla karczmarza i niezbędnego przestronnego szynku zbudowano karczmę z rozległą salą na gminne zebrania, potańcówki i zabawy oraz z dwiema mniejszymi salkami, gdzie odbywały się zebrania rozmaitych stowarzyszeń lub też oddzielne posiedzenia. W sklepionych pomieszczeniach na poddaszu mogli